4

Arevin siedział na ogromnym głazie, a zawieszone na jego piersi dziecko jednej z kuzynek gaworzyło coś niezrozumiale. Ciepło i ożywienie tej młodej istoty napawało go otuchą, gdy patrzył na pustynię — tam, gdzie odjechała Wężyca. Stavin czuł się już dobrze, a nowo narodzone dziecko było zdrowe. Arevin wiedział, że powinien cieszyć się, że fortuna sprzyja jego klanowi, toteż czuł niejasne wyrzuty sumienia, ciągle bowiem nękał go smutek. Dotknął policzka w miejscu, w które uderzył ogon białego węża. Zgodnie z obietnicą uzdrowicielki nie pozostała tam żadna blizna. Wydawało się niemożliwe, że w tak krótkim okresie od jej wyjazdu szrama zupełnie się zagoi, a Arevin miał jeszcze w umyśle bardzo wyraźny obraz tej kobiety, jak gdyby w dalszym ciągu tu była. Czas i dzieląca go od niej odległość nie miały żadnego znaczenia. Z drugiej strony Arevin miał wrażenie, że odjechała stąd na zawsze.

Jeden z wielkich piżmowych wołów z należącego do klanu stada wszedł na górę i ocierał się bokiem o głaz. Dmuchnął na Arevina, wcisnął nos w jego stopę i polizał but mężczyzny swoim dużym różowym jęzorem. Tuż obok stał młody byczek, który przeżuwał suche, bezlistne gałęzie pustynnych krzewów. Wszystkie zwierzęta ze stada każdego trudnego lata dostrzegalnie traciły na wadze i teraz ich sierść stała się twarda i matowa. Dobrze znosiły upały tylko wtedy, gdy podczas wiosennego linienia porządnie wyczesano ich futra. A ponieważ klan hodował te zwierzęta ze względu na ich delikatną zimową wełnę, każdy okaz był zawsze należycie wycze-sany. Tak czy inaczej, woły — podobnie zresztą jak ludzie — miały już dość upałów i suchej, pozbawionej smaku żywności. Wszystkie te zwierzęta niecierpliwiły się już wyraźnie, czekając na powrót świeżej trawy zimowych pastwisk. Gdyby sprawy miały się nieco inaczej, Arevin podzielałby ich pragnienia.

Dziecko pomachało swoimi drobnymi rączkami, chwyciło palec Arevina i przyciągnęło go do siebie. Arevin uśmiechnął się.

— Tego niestety nie mogę dla ciebie zrobić, maleństwo — powiedział.

Dziecko z zadowoleniem ssało koniuszek jego palca i nie rozpłakało się, gdy z palca nie popłynęło mleko. Niemowlak miał niebieskie oczy — takie jak Wężyca. „To częste u dzieci” — pomyślał Arevin. Kiedy tylko to sobie powiedział, ponownie oddał się marzeniom.

Wężyca śniła mu się co noc, a przynajmniej wtedy, gdy udało mu się zasnąć. Nigdy wcześniej nikt nie wywołał w nim takich uczuć. Przypominał sobie każde zetknięcie się ich ciał: jej dłoń na jego policzku i scenę w namiocie Stavina, kiedy to on ją pocieszał. Na ironię zakrawał fakt, iź najszczęśliwszą chwilą w całym jego życiu był krótki moment, zanim uświadomił sobie konieczność jej wyjazdu — wtedy gdy ją obejmował, licząc, że mimo wszystko z nimi zostanie. „I na pewno by z nami została — pomyślał. — Ponieważ potrzebujemy uzdrowicielki, no i może również z mojego powodu. Zostałaby dłużej, gdyby tylko mogła”.

Wtedy to po raz pierwszy zdarzyło mu się świadomie zapłakać. Rozumiał jednak, że nie chciała z nimi zostać, skoro odebrano jej możliwość wykonywania pracy. On też czuł się teraz niezwykle zubożony. Miał wrażenie, że do niczego się nie nadaje, i chociaż zdawał sobie z tego sprawę, nie miał siły nic zrobić. Codziennie marzył tylko o powrocie Wężycy, pomimo pewności, że uzdrowicielka już nie wróci. Chciałby wiedzieć, dokąd dokładnie się udała. Może podróżowała z ośrodka uzdrowicieli przez tydzień, miesiąc, a może przez pół roku, zanim dotarła do granicy pustyni i, powodowana ciekawością, zdecydowała się wzdłuż i wszerz ją przemierzyć.

Powinien z nią pojechać. Teraz nie miał już co do tego wątpliwości. Smutek nie pozwolił jej zaakceptować jego towarzystwa, lecz on powinien od razu zrozumieć, iż nie uda jej się wytłumaczyć przebiegu wypadków swoim nauczycielom z ośrodka. Nawet wyjątkowa intuicja tej kobiety nie pomogła jej w zrozumieniu strachu, jaki ludzie Arevina czują przed wężami. On sam znał ten strach z własnego doświadczenia, ciągle bowiem śniła mu się śmierć małej siostrzyczki i ciągle pamiętał spływający po jego ciele zimny pot w chwili, gdy Wężyca kazała mu przytrzymać kobrę. Pamiętał również swoje śmiertelne przerażenie, kiedy uzdrowicielkę ukąsiła żmija, gdyż już wtedy ją kochał i był pewien, że umrze.

Wężyca kojarzyła mu się z jedynymi cudami, jakie dane mu było w życiu zobaczyć. Po pierwsze, nie umarła; po drugie, uratowała Stavina.

Dziecko zamrugało i jeszcze mocniej przywarło do palca Are-vina, który zsunął się teraz z głazu i wyciągnął przed siebie drugą rękę. Olbrzymi wół piżmowy położył głowę na jego dłoni, a on podrapał go pod brodą.

— Dasz temu dziecku jakiś obiad? — zapytał Arevin.

Poklepał zwierzę po boku i po brzuchu, po czym przyklęknął tuż obok. Wół — a była to samica — nie miał już wprawdzie dużo mleka, ale dla dziecka musiało go wystarczyć. Arevin potarł rękawem wymię i podsunął pod nie niemowlaka, który ani trochę się nie przestraszył i od razu zaczął łapczywie ssać.

Kiedy dziecko zaspokoiło już głód, Arevin znowu podrapał wołu pod brodą i wspiął się z powrotem na głaz. Chwilę później mały już spał, oplótłszy paluszkami dłoń Arevina.

— Kuzynie!

Rozejrzał się wokół siebie. Przywódczyni klanu wdrapała się na głaz i usiadła obok. Jej długie, rozpuszczone włosy falowały na wietrze. Pochyliła się nad dzieckiem z uśmiechem na ustach.

— Jak się sprawuje?

— Bez zarzutu.

Strząsnęła włosy z twarzy.

— Łatwiej nosić te maleństwa, kiedy są na plecach. I co pewien czas można je położyć na ziemi.

Uśmiechnęła się szeroko. Dystans i dumę zachowywała przede wszystkim na spotkania z obcymi i gośćmi klanu. Arevin również zdobył się na uśmiech. Kobieta położyła dłoń na jego ręce, którą ciągle ściskało dziecko.

— Mój drogi, czyżbym musiała pytać, co się dzieje?

Arevin z uczuciem zakłopotania wzruszył ramionami.

— Obiecuję poprawę — odparł. — Ostatnio niewielki ze mnie pożytek.

— Myślisz, że przyszłam cię krytykować?

— Zasługuję na kilka słów krytyki.

Nie patrzył teraz na swoją kuzynkę, tylko na jej dziecko. Przywódczyni klanu objęła go ramieniem.

— Arevinie — po raz trzeci w życiu zwróciła się do niego po imieniu. — Jesteś dla mnie bardzo ważny. Jeżeli będziesz tego chciał, może wybiorą cię kiedyś na przywódcę klanu. Ale musisz podjąć decyzję. Jeśli ona cię nie chciała…

— Pragnęliśmy siebie nawzajem — przerwał. — Ale ona nie mogła dalej pracować i nie pozwoliła mi sobie towarzyszyć. I nie wolno mi jej szukać.

Popatrzył na dziecko. Kiedy zmarli jego rodzice, Arevin został przyjęty do kręgu rodzinnego kuzynki. Było tam sześcioro dorosłych partnerów, dwoje — a teraz troje — dzieci oraz on sam. Nie określono wyraźnie zakresu jego obowiązków, ale czuł się odpowiedzialny właśnie za dzieci. Szczególnie w tym okresie, przed wyprawą na zimowe tereny, klan potrzebował pomocy każdego ze swoich członków. Od teraz aż do końca wyprawy trzeba nieustannie doglądać wołów, gdyż inaczej powędrują na zachód i słuch wszelki po nich zaginie. Znalezienie pożywienia również dla ludzi stanowiło w tym okresie poważny problem. Gdyby jednak wyruszyli zbyt wcześnie, zastaliby kiełkującą dopiero roślinność, którą mogliby tylko podeptać.

— Kuzynie, powiedz mi to, co chcesz powiedzieć.

— Wiem, że każdy z nas jest teraz klanowi bardzo potrzebny.

Mam tu obowiązki, wobec ciebie, wobec tego dziecka… Ale uzdrowicielka… Jak ona wytłumaczy to, co się tutaj wydarzyło? Jak wyjaśni nauczycielom to, czego sama nie rozumie? Widziałem, jak ukąsiła ją żmija. Widziałem, jak po jej ręce płynął jad i krew. A ona prawie tego nie zauważyła, prawie tego nie poczuła.

Arevin spojrzał na przyjaciółkę, ponieważ nikomu jeszcze nie mówił o żmii w obawie, że mu nie uwierzą. Przywódczyni klanu była zdumiona, ale nie kwestionowała prawdziwości jego słów.

— W jaki sposób ona wyjaśni, że baliśmy się tego, co nam ofiarowała? Powie teraz swoim nauczycielom, że popełniła błąd, przez który zginął jej wąż. Uważa siebie za winną. Oni też tak pomyślą i postanowią ją ukarać.

Przywódczyni klanu patrzyła na pustynię. Zatknęła za uchem pasmo siwiejących już włosów.

— To dumna kobieta — powiedziała. — Masz rację. Ona nie będzie szukać dla siebie wymówek.

— Ale nie wróci, jeśli ją wypędzą — odparł Arevin. — Nie wiem, dokąd się uda, ale my nigdy już jej nie zobaczymy.


— Nadciąga okres burz — oznajmiła nagle przywódczyni.

Arevin skinął głową.

— Gdybyś za nią pojechał…

— Nie mogę! Nie teraz!

— Mój drogi, żyjemy tak, jak żyjemy, by każdy z nas był przez większość czasu jak najbardziej wolny. W przeciwnym razie wolni byliby tylko niektórzy. Narzucasz sobie obowiązki, podczas gdy nadzwyczajne okoliczności wymagają udzielenia sobie swobody działania. Gdybyś był partnerem w jakiejś grupie i musiał się tym dzieckiem zajmować, problem byłby bardziej zawiły, ale i tak umielibyśmy go rozwiązać. Tak się zresztą złożyło, że mój partner ma więcej czasu od narodzin dziecka, niż się wcześniej spodziewał, bowiem ty z własnej woli bierzesz na siebie dodatkowe obowiązki.

— To nie tak — odrzekł szybko Arevin. — Ja chciałem przy tym dziecku pomagać. To mi było potrzebne. Potrzebowałem… — Urwał, jak gdyby nie wiedział, co chce powiedzieć. — Byłem mu wdzięczny za to, że miałem taką możliwość.

— Wiem i wcale nie zaprzeczam. Ale to nie on wyświadczył ci przysługę, tylko na odwrót. Może już czas, żeby wrócił do swoich obowiązków. — Uśmiechnęła się po przyjacielsku. — On za bardzo angażuje się w swoją pracę.

Jej partner był najlepszym w klanie tkaczem. Kobieta miała jednak rację — zbyt często tracił z tego powodu kontakt z rzeczywistością.

— Nie powinienem pozwolić jej odjechać — rzucił Arevin. — Dlaczego wcześniej tego nie rozumiałem? Miałem chronić moją siostrę i mi się to nie udało, a teraz poniosłem fiasko w innej sprawie. Ona powinna tu zostać. Zapewnilibyśmy jej bezpieczeństwo.

— Z nami byłaby jak okaleczona.

— Mogła przecież uzdrawiać…

— Mój drogi przyjacielu — rzekła kuzynka Arevina. — Nikogo nie można chronić absolutnie, jeśli nie uczyni się z niego niewolnika. Ty chyba nigdy tego nie rozumiałeś, ponieważ zawsze zbyt wiele od siebie wymagasz. Obarczasz się winą za śmierć siostry…

— Mogłem ją ochronić…

— Ale w jaki sposób? Pamiętaj o jej życiu, a nie o śmierci.

Była odważna, szczęśliwa i rozbrykana, jak prawie każdy dzieciak.

Gdybyś zapewnił jej większą opiekę, to tylko kosztem swobody i beztroski. A ona nie mogłaby tak żyć, zresztą zmieniłaby się na pewno i sam byś już jej nie kochał. Tak samo jest z uzdrowicielką.

Arevin przyglądał się spoczywającemu na jego rękach dziecku. Wiedział, że kuzynka ma rację, ale ciągle nękały go wyrzuty sumienia.

Poklepała go delikatnie po ramieniu.

— Sam znasz tę kobietę najlepiej i sam mówisz, że ona nie rozumiała naszych obaw. Powinnam to zrozumieć. Nie chcę, by ukarano ją za nasze czyny, ale nie chcę też, by źle oceniano naszych ludzi. — Mówiąc to, ta piękna kobieta bawiła się wiszącym na jej szyi metalowym kółkiem przyczepionym do skórzanego paska. — Masz rację. Ktoś musi udać się do ośrodka uzdrowicieli. Mogę to zrobić ja, bo przecież to ja odpowiadam za dobre imię naszego klanu. Może tam pojechać również brat mojego partnera, ponieważ to on zabił węża. No i możesz tam wybrać się ty, gdyż to ty nazywasz tę kobietę swoją przyjaciółką. O tym, kto tam pojedzie, powinien zadecydować cały klan. W końcu każdy z nas może być przywódcą gromady i każdy z nas mógł tego węża zabić. Ale tylko ty się z nią zaprzyjaźniłeś.

Popatrzyła na Arevina, który wiedział, że ze względu na jej doświadczenie jako przywódczyni klanu, jego kuzynka znała sposób myślenia innych członków tej małej społeczności.

— Dziękuję ci — powiedział.

— Straciłeś wielu ludzi, których kochałeś. Nie mogłam ci pomóc, gdy umarli twoi rodzice, i potem, kiedy zmarła twoja siostra.

Ale tym razem mogę coś dla ciebie zrobić, choć oznacza to, że od nas odejdziesz. — Przesunęła dłonią po jego siwiejących włosach.

— Pamiętaj, mój drogi, że nie chciałabym rozstać się z tobą na zawsze.

Zeszła szybko na pustynną ziemię, pozostawiając go z najmłodszym członkiem swojej rodziny. Zaufanie kuzynki dodało Arevi-nowi otuchy; nie musiał już się zastanawiać, czy próba dotarcia do Wężycy jest tym, co teraz powinien uczynić. Wiedział już na pewno, że musi ją znaleźć. Zresztą jego klan był jej to winien. Arevin uwolnił rękę z wilgotnego uścisku dziecka, przesunął nosidełko na plecy i zszedł z głazu.

Oaza na horyzoncie tak bardzo zieleniła się w szarym świetle poranka, że na początku Wężyca wzięła ją za fatamorganę. Nie potrafią jeszcze odróżnić iluzji od rzeczywistości. Przez całą noc przemierzała rozlewisko lawy, chciała bowiem mieć je za sobą przed wschodem słońca — zanim upał stanie się nie do zniesienia. Czuła pieczenie w oczach, a jej usta były wysuszone i popękane.


Siwa klacz o imieniu Strzała uniosła łeb, zastrzygła uszami i rozszerzyła nozdrza, czując zapach upragnionej wody. Kiedy koń przeszedł w kłus, Wężyca nie ściągnęła cugli.

Otaczały ją delikatne drzewka, których pierzaste liście ocierały się o jej ramiona. Powietrze było tu raczej chłodne, wypełniał je zapach dojrzewających owoców. Uzdrowicielka zsunęła z twarzy chustę i odetchnęła głęboko.

Zsiadła z konia i zaprowadziła go do ciemnej, przejrzystej sadzawki. Klacz wsadziła pysk do wody i zaczęła pić. Nawet jej nozdrza znajdowały się teraz pod wodą. Wężyca przyklękła w pobliżu i nabrała wody w złożone dłonie. Krople przelewały się między jej palcami, spadając na gładką taflę sadzawki. Kiedy zniknęły wywołane w ten sposób drobne fale, Wężyca ujrzała w wodzie odbicie swojej pokrytej kurzem twarzy.

„Wyglądam jak rozbójnik — pomyślała. — Albo jak klaun”.

Nie zasługiwała jednak na tak radosny śmiech; należał się jej raczej uśmiech pełen pogardy. Po brudnej twarzy popłynęły łzy, które Wężyca dotknęła dłonią, w dalszym ciągu patrząc na swoje wodne odbicie.

Chciałaby zapomnieć o wydarzeniach ostatnich dni, ale wiedziała, że już nigdy się od nich nie uwolni. Czuła jeszcze delikatną skórę Jesse i jej łagodny, niepewny dotyk. Ciągle też słyszała jej głos i wciąż przeżywała agonalne bóle, których w żaden sposób nie mogła złagodzić. Nie chciała już nigdy widzieć ani doświadczać takiego cierpienia.

Zanurzyła dłonie w zimnej wodzie i zmyła z twarzy kurz, pot i ślady łez.

Poprowadziła Strzałę wzdłuż brzegu oazy, mijając namioty i ciche obozowiska, w których wędrowni mieszkańcy pogrążeni byli we śnie. Kiedy doszła do obozu Grum, zatrzymała się. Klapa namiotu była zamknięta. Wężyca nie chciała budzić starszej kobiety i jej wnuków. Nieco dalej od brzegu znajdowała się zagroda dla koni. Wiewiór, jej prążkowany kucyk, drzemał na stojąco obok koni należących do Grum. Na jego czarno-złotej sierści widniały efekty energicznego szczotkowania. Był do tego tłusty i najwyraźniej zadowolony z życia; no i nie utykał już na nie podkutą nogę. Wężyca postanowiła, że kucyk jeszcze przez jeden dzień zostanie u Grum. Nie chciała zakłócać tego poranka ani Wiewiórowi, ani opiekującej się nim kobiecie.

Strzała szła za Wężycą wzdłuż brzegu, co jakiś czas lekko uderzając ją nosem w biodro. Wężyca podrapała klacz za uszami — tam, gdzie pot pod uzdą już wyschnął. Ludzie Arevina dali jej worek z sianem dla Wiewióra, ale kucyka karmiła Grum, toteż pasza powinna być ciągle w obozie.

— Potrzeba nam obojgu jedzenia, czyszczenia i snu — powiedziała do klaczy.

Rozbiła swój obóz z dala od innych, za wystającą skałą, gdzie handlarze przebywali bardzo niechętnie. Względy bezpieczeństwa nakazywały, by węży i ludzi odseparować od siebie. Wężyca obeszła krawędź pochyłej skały.

Wszystko wyglądało inaczej. Zostawiła swoje posłanie w stanie całkowitego bezładu, ale reszta jej dobytku była spakowana. Teraz zaś ktoś pozwijał koce i ułożył jeden na drugim, a obok rozmieścił zapasowe ubrania. Naczynia do gotowania stały na piasku w jednym rządku. Wężyca zmarszczyła brwi i podeszła bliżej. Uzdrowicieli traktowano z szacunkiem, a niekiedy nawet się ich bano, zatem nie przyszło jej do głowy, by poprosić Grum o doglądanie jej własności. Myśl, że ktoś mógłby dotykać należących do niej rzeczy, wydawała się wręcz niewyobrażalna.

Po chwili zauważyła, że jej naczynia są uszkodzone, talerze pogięte, kubek zgnieciony, a łyżka wykręcona. Puściła lejce klaczy i pospiesznie zaczęła porządkować swój dobytek. Złożone koce były pocięte i porozrywane. Ze stosu ubrań wzięła swoją czystą koszulę, która — jak się okazało — wcale nie była czysta, bowiem ktoś zdążył zanurzyć ją w błocie. Była to jej stara, miękka, nieco już znoszona, ale ulubiona koszula. Teraz miała rozdarcie na plecach i postrzępione rękawy. Nie nadawała się już do niczego.

Tuż obok leżał worek na paszę, z którego jednak wyrzucono siano i wdeptano w piasek. Strzała trącała nosem leżące na ziemi źdźbła, a Wężyca przyglądała się tym wszystkim zniszczeniom. Nie wiedziała, po co ktokolwiek miałby demolować jej obozowisko, a potem starannie układać zniszczone przedmioty. Nie wiedziała, dlaczego ktoś miałby w ogóle interesować się jej obozem, bo nie trzymała w nim przecież wartościowych przedmiotów. Pokręciła głową. Widocznie ten ktoś uważał, że Wężyca pobiera opłaty w postaci złota i drogocennych kamieni. W końcu niektórych uzdrowicieli w ten sposób wynagradzano. Z drugiej jednak strony, na pustyni panowały bardzo honorowe zasady i nawet ludzie, których inni się nie bali, mogli nie kłopotać się o los pozostawianych bez opieki przedmiotów.

Trzymając w dłoni zniszczoną koszulę, chodziła po resztkach swojego obozu. Czuła wewnątrz siebie zmęczenie i pustkę — nie miała siły myśleć. Siodło Wiewióra stało oparte o skałę. Uzdrowicielka podniosła je chyba tylko dlatego, że wyglądało na zupełnie nie uszkodzone.

Od razu zauważyła, że boczne kieszenie zostały rozdarte, choć przytrzymywały je wyłącznie sprzączki.

W kieszeniach tych znajdowały się wszystkie mapy, notatki i dziennik nie zakończonego jeszcze roku próbnego. Wsunęła dłonie do środka w nadziei, że znajdzie tam choćby skrawek papieru, ale kieszenie okazały się puste. Rzuciła siodło na ziemię i zaczęła niecierpliwie przeszukiwać obrzeża obozowiska, zaglądając za skały i kopiąc piasek. Chciała wierzyć, że ujrzy gdzieś białe kartki albo usłyszy pod nogami szelest papieru. Nic jednak nie znalazła.

Czuła się tak, jakby dokonano na nią fizycznego ataku. Wszystko inne — koce, ubrania czy mapy — mogło być dla złodziei przydatne, ale dziennik był wartościowy tylko dla niej.

— Przeklęci złodzieje! — krzyknęła w przypływie furii.

Przestraszona Strzała prychnęła i uskoczyła w bok do sadzawki.

Kiedy tylko roztrzęsiona uzdrowicielka zdołała się uspokoić, odwróciła się w stronę klaczy i podeszła do niej z wyciągniętą ręką, przemawiając łagodnie, aż zwierzę pozwoliło jej chwycić się za uzdę i pogłaskać po grzbiecie.

— Dobrze już, dobrze — powiedziała. — Nie ma się czym przejmować.

Mówiła również do siebie samej, zanurzona aż po kolana w przejrzystej i chłodnej wodzie. Poklepała konia po łopatce i przesunęła dłonią po jego czarnej grzywie. Nagle wzrok jej zmętniał i oparła się o szyję wierzchowca, drżąc na całym ciele.

Wsłuchując się w miarowe bicie serca i cichy, spokojny oddech zwierzęcia, Wężyca zdołała odzyskać spokój. Wyprostowała się i wyszła z wody. Kiedy znalazła się na brzegu, odpięła torbę z wężami, rozsiodłała klacz i zaczęła ją czyścić kawałkiem podartego koca. Była przygnębiona i wyczerpana. Wymyślne siodło i uzda, pokryte w tej chwili kurzem i potem, mogły na razie poczekać, ale brudny i spocony koń domagał się natychmiastowej pielęgnacji.

— Wężyco, moje dziecko, droga uzdrowicielko…

Wężyca odwróciła się. W jej kierunku szła właśnie Grum, podpierając się wykrzywionym kijem. Towarzyszyła jej jedna z wnuczek — młoda, wysoka i czarna jak heban — mimo że wiedziała, iż artretyczna staruszka nie oczekuje od niej pomocy.

Rzadkie włosy Grum przykrywała leżąca na bakier chusta.

— Drogie dziecko, jak mogłam cię nie zauważyć? Myślałam, że usłyszę twoje kroki albo że wyczuje cię twój kucyk i da o tym znać swoim rżeniem. — Na ciemnej, pooranej bruzdami twarzy Grum pojawiły się dodatkowe zmarszczki, świadczące o jej zatroskaniu. — Wężyco, drogie dziecko, nie chcieliśmy, żebyś oglądała to samotnie.

— Co się stało, Grum?

— Pauli — staruszka zwróciła się do wnuczki — zajmij się koniem uzdrowicielki.

— Dobrze, Grum.

Pauli wzięła lejce i dotknęła Wężycę pocieszającym gestem. Następnie podniosła siodło i poprowadziła Strzałę w stronę obozowiska swojej babki.

Grum chwyciła Wężycę za łokieć — nie po to, by się o nią oprzeć, lecz by podtrzymać osłabioną uzdrowicielkę — i zaprowadziła ją do dużego kamienia, na którym obie kobiety usiadły. Wężyca ponownie rozejrzała się wokół siebie, bardziej już zdumiona aniżeli zmęczona. Spojrzała na Grum.

Staruszka westchnęła.

— To stało się wczoraj, tuż przed świtem. Usłyszeliśmy hałasy i głos, a kiedy poszliśmy w tamtą stronę, zobaczyliśmy jakąś postać w pustynnym stroju. Z początku myśleliśmy, że tańczy, ale kiedy tylko zaczęliśmy się zbliżać, człowiek ten natychmiast uciekł. Rozbił swoją lampę i nie mogliśmy go zobaczyć. Znaleźliśmy twoje obozowisko… — Grum wzruszyła ramionami. — Nic nie ostało się w całości.

Wężyca rozglądała się bez słowa i w dalszym ciągu nie rozumiała motywów złodzieja.

— Rano wiatr zasypał wszelkie ślady — ciągnęła Grum. — Ten człowiek musiał uciec na pustynię, ale on na pewno nie jest z pustyni. My nie kradniemy i nie niszczymy.

— Wiem o tym, Grum.

— Chodź ze mną. Zjedz śniadanie, prześpij się i zapomnij o tym szaleńcu. Wszyscy musimy na nich uważać. — Ujęła w swoje zapracowane ręce pokrytą bliznami dłoń uzdrowicielki. — Źle się stało, że oglądałaś to samotnie. Szkoda, że nie zauważyłam, jak wracasz.

— To nic, Grum.

— Jeśli pozwolisz, pomogę ci przenieść się do któregoś z moich namiotów. Nie chcesz już chyba tu zostać?

— Nie ma czego przenosić.

Wężyca wpatrywała się w pobojowisko. Staruszka delikatnie poklepała jej dłoń.

— On wszystko zniszczył, Grum. Gdyby zabrał te rzeczy ze sobą, mogłabym to jakoś zrozumieć, ale…

— Moja droga, nikt nie rozumie wariatów. Oni robią to bez powodu.

Właśnie dlatego Wężyca nie wierzyła, że zniszczeń dokonał szaleniec. To wszystko zrobiono w sposób najwyraźniej celowy i poniekąd racjonalny, stąd też pozory szaleństwa stanowiły raczej wynik wściekłości niż rzeczywistego pomieszania zmysłów. Uzdrowicielkę znowu przebiegł dreszcz.

— Chodź ze mną — rzekła Grum. — Wariaci zjawiają się i znikają. Są jak pustynne muchy. Jednego roku słyszysz je wszędzie przez całe lato, a rok później zupełna cisza.

— Chyba masz rację.

— Tak po prostu jest — odparła staruszka. — Ja się na tym znam. On już tutaj nie wróci, pójdzie gdzie indziej, ale niedługo dowiemy się, gdzie go szukać. A kiedy w końcu go znajdziemy, zaprowadzimy do naprawiaczy i może uda im się mu pomóc.

Wężyca ze zmęczeniem pokiwała głową.

Przerzuciła przez ramię siodło Wiewióra i podniosła torbę z wężami. Rączka zadrżała nieznacznie, gdy Piasek przesunął się w swojej przegródce.

Poszła z Grum w stronę jej obozowiska. Zmęczenie nie pozwalało jej myśleć o minionych wydarzeniach i słuchała z wdzięcznością pocieszających słów Grum, która swoim kojącym głosem okazywała jej współczucie. Utrata Trawy, śmierć Jesse, a teraz to… Gdyby była przesądna, pomyślałaby, że ciąży nad nią jakaś klątwa, ale ludzie wierzący w klątwy sądzą, że można je jakoś uchylić. W tym zaś momencie Wężyca nie wiedziała już, co myśleć, w co wierzyć ani jak odmienić pasmo nieszczęść, w które obecnie obfitowało jej życie.

— Dlaczego on ukradł tylko mój dziennik? — zapytała nagle.

— Dlaczego właśnie mapy i dziennik?

— Mapy! — krzyknęła Grum. — Ten wariat zabrał mapy? Myślałam, że miałaś je przy sobie. W takim razie to na pewno był szaleniec.

— Myślę, że tak. To z pewnością był wariat. — Nie była jednak do końca przekonana.

— Mapy! — powtórzyła głośno Grum.

Oburzenie tej starszej kobiety wydawało się większe niż wściekłość Wężycy, lecz uzdrowicielkę zaniepokoiło wyczuwalne w głosie Grum zdziwienie.

Wężyca podskoczyła nagle, kiedy ktoś gwałtownym ruchem pociągnął ją za ubranie. Przestraszył się również zbieracz, który szybko zrobił krok wstecz. Wężyca uspokoiła się, widząc, kim jest ten człowiek. Był to bowiem jeden ze zbieraczy, którzy gromadzili kawałki metalu, drewna, tkaniny, skóry — wszelkie odpadki z innych obozów — żeby potem wykorzystać je w ten czy inny sposób. Zbieracze ubierali się w wielobarwne stroje, pomysłowo uszyte ze skrawków różnych materiałów, ułożonych w geometryczne wzorki.

— Uzdrowicielko, pozwolisz nam to zabrać? Tobie się nie przyda…

— Ao, odejdź! — warknęła Grum. — Nie przeszkadzaj uzdrowicielce. Przecież widzisz…

Zbieracz spuścił wzrok, ale nie zrobił ani kroku.

— Ona nic z tym nie zrobi. A my tak. Pozwólcie nam to zabrać.

Pozwólcie posprzątać.

— Nie jest to najlepszy moment na takie prośby.

— Nic się nie stało, Grum — powiedziała Wężyca i kazała zbieraczowi wziąć wszystko ze sobą. Może przydadzą im się podarte koce i połamane łyżki, bo jej na pewno nie. Nawet nie chciała ponownie tego oglądać — nie chciała, by cokolwiek przypominało jej o tym, do czego tu doszło. Poza tym prośba zbieracza oderwała Wężycę od dręczących ją pytań i przywróciła do rzeczywistości.

Pomyślała teraz o tym, co podczas ich pierwszej rozmowy Grum opowiedziała o Ao i jego ludziach.

— Ao. Kiedy będę szczepiła innych, czy pozwolisz, bym was też zaszczepiła?

Zbieracz patrzył na nią z niedowierzaniem.

— Skradaki-pełzaki, jad, magia, czarownice… Nie, to nie dla nas.

— Nie o to chodzi. Nawet nie zobaczycie węży.

— Nie. Nie dla nas.

— A więc będę musiała wziąć te wszystkie rupiecie i zatopić je na środku oazy.

— Zmarnować! — krzyknął zbieracz. — Nie! Zabrudzić wodę? Wyśmiewasz się z mojego zawodu. Przynosisz wstyd sobie samej.

— Ja czuję się tak samo, kiedy nie pozwalasz mi, abym chroniła twoich ludzi przed chorobami. Zmarnować? Zmarnować ludzkie życie. Niepotrzebna śmierć.

Zbieracz spojrzał na nią spod krzaczastych brwi.

— Żadnego jadu? Żadnej magii?

— Ani trochę.

— Możesz przyjść na samym końcu — rzekła Grum. — Zobaczysz, że mnie to nie zabije.

— Żadnych skradaków-pełzaków?

— Żadnych — odpowiedziała ze śmiechem Wężyca.

— A potem dasz nam te rzeczy? — Zbieracz wskazał zdewastowane obozowisko.

— Tak, potem.

— A później żadnych chorób?

— Na pewno mniej. Nie radzę sobie ze wszystkimi. Ale nie będzie wam grozić odrą i szkarlatyna. Nie będzie też szczękościsku…

— Szczękościsku? Uda ci się?

— Tak. Nie na zawsze, ale na dłuższy czas.

— Przyjdziemy — oświadczył zbieracz, po czym odwrócił się i odszedł.

W obozowisku Pauli szczotkowała Strzałę, która tymczasem skubała siano ze stogu. Pauli miała najpiękniejsze dłonie, jakie kiedykolwiek widziała Wężyca — duże i delikatne zarazem, do tego silne, o długich palcach, nie stwardniałe pomimo ciężkiej pracy. Chociaż była wysoka i jej ręce powinny sprawiać wrażenie za dużych, dostrzegało się w nich grację i ekspresyjność. Różniła się od swej babki niemal wszystkim oprócz łączącej obie kobiety aury łagodności, którą odznaczali się także wszyscy poznani przez Wę-życę kuzyni Pauli. Uzdrowicielka spędziła w tym obozie zbyt mało czasu, żeby stwierdzić, ilu wnuków otacza tę starszą kobietę. Nie znała nawet imienia siedzącej nieopodal dziewczynki, która czyściła właśnie siodło Strzały.

— Jak się ma Wiewiór? — zapytała Wężyca.

— Znakomicie, dziecino. Stoi tam, pod drzewem, i nie chce mu się biegać. On już wydobrzał. Ale tobie przyda się wypoczynek i łóżko.

Wężyca patrzyła, jak jej prążkowany kucyk stoi między drzewami, machając ogonem. Wyglądał na tak szczęśliwego, że postanowiła go nie wołać.

Zmęczenie sprawiło, że czuła napięcie wszystkich mięśni szyi i ramion. Nie zaśnie, póki choć trochę się nie rozluźni. Chciała pomyśleć o swoim obozowisku. Być może dojdzie do wniosku, że Grum miała rację — zniszczeń dokonał jakiś wariat. Jeżeli w istocie tak było, Wężyca powinna to zrozumieć i zaakceptować. Nie przywykła do takiego natężenia przypadkowych wydarzeń.

— Wykąpię się, Grum — powiedziała. — A potem możesz zaprowadzić mnie tam, gdzie nie będę nikomu zawadzać. Zresztą nie zabawię tu długo.

— Dopóki jesteśmy tu razem, możesz liczyć na naszą gościnę, moja mała uzdrowicielko.

Wężyca objęła kobietę, a ta poklepała ją lekko po ramieniu.

W pobliżu obozowiska Grum jedno z zasilających oazę źródełek wytryskiwało spod kamieni i spływało po skałach. Wężyca wspięła się tam, gdzie nagrzana słońcem woda zbierała się w niewielkich zagłębieniach. Widziała stamtąd całą oazę — pięć obozowisk nad brzegiem, ludzi, zwierzęta. Poprzez ciężkie, zakurzone powietrze dobiegały do niej ciche głosy dzieci i donośne szczekanie psa. Rosnące nad jeziorem drzewa wyglądały jak pióropusz albo bladozielona szarfa z jedwabiu.

Znajdujący się pod jej stopami mech łagodził twardość okalających basen kąpielowy skał. Wężyca zdjęła buty i stanęła na tym chłodnym, żywym kobiercu.

Rozebrała się i weszła do stawu. Woda była tylko trochę chłodniejsza od temperatury ciała, dzięki czemu pierwsze zanurzenie okazało się przyjemne, nie stanowiąc przy tym szoku w porannym upale. Wyżej znajdowało się zimniejsze źródełko, a niżej nieco cieplejsze. Uzdrowicielka uniosła kamień przy ujściu wody i strumień zaczął przelewać się na piasek. Wiedziała, że brudna woda nie może płynąć do oazy, gdyby zaś tak się stało, karawaniarze nie omieszkaliby interweniować. Upomnieliby spokojnie i stanowczo zarazem — w taki sam sposób, w jaki przepędzali stojące zbyt blisko brzegu zwierzęta albo strofowali zuchwalców wypróżniających się tuż nad wodą. Dzięki temu na pustyni nikomu nie groziły choroby przenoszone przez zanieczyszczoną wodę.

Wężyca zanurzyła się głębiej w ciepłym jeziorku. Czuła, jak podnosi się poziom wody, jak jej przyjemny dotyk pieści uda, biodra i piersi. Oparła się o czarną skałę i pozwoliła, by opadło z niej napięcie. Woda łaskotała jej kark.

Rozmyślała o kilku ostatnich dniach. Zapewne wskutek przyćmiewającego umysł wyczerpania ogarnęło ją wrażenie, że to wszystko trwało znacznie dłużej. Spojrzała na prawą rękę, na której nie było już brzydkiego sińca, tylko dwa błyszczące różowe ślady po ukąszeniu żmii piaskowej. Zacisnęła pięść, lecz nie poczuła ani zesztywnienia, ani osłabienia.

Tak niewiele czasu, a tak wiele zmian. Nigdy wcześniej nie spotkała się z tyloma przeciwnościami losu. Jej praca i szkolenie wcale nie były łatwe, ale jak dotąd były do wytrzymania. Żadne podejrzenia czy wątpliwości i żadni wariaci nie zakłócali wcześniej spokojnie płynących dni. Życie toczyło się z góry ustalonym torem; wszystko było jasne jak kryształ, a zło i dobro posiadały swoje precyzyjne definicje. Wężyca uśmiechnęła się nieznacznie. Gdyby ktokolwiek próbował powiedzieć jej albo innym uczniom, że rzeczywistość wygląda inaczej, że jest rozbita, pełna sprzeczności i niespodzianek, z pewnością by mu nie uwierzyła. Teraz zaś rozumiała zmiany, które dostrzegała u starszych od niej uczniów, kiedy wracali po okresach próbnych. Rozumiała też, dlaczego niektórzy nigdy nie pojawiali się ponownie. Przecież nie wszyscy ginęli, może nawet większość z nich utrzymywała się przy życiu. Uzdrowicielom zagrażały tylko wypadki i szaleńcy, a więc część tych uczniów dochodziła pewnie do wniosku, że nie odpowiada im takie życie i wolą zająć się czymś innym.

Wężyca stwierdziła jednak, że bez względu na wszystko — z wężami czy bez — zawsze pozostanie uzdrowicielką. Litość nad sobą po utracie Trawy znikła po kilku pierwszych dniach, podobnie jak minął żal wywołany śmiercią Jesse. Nigdy nie zapomni o tej umierającej dziewczynie, ale nie będzie też do końca życia robić sobie z tego powodu wyrzutów. Wolała spełnić ostatnie życzenia Jesse.

Usiadła i natarła całe ciało piaskiem. Strumień w dalszym ciągu przelewał się przez otwarte ujście. Wężyca położyła ręce na brzuchu. Przyjemny chłód wody, odprężenie i dotyk uświadomiły jej, że od dawna nikt jej nie dotykał i od dłuższego czasu nie dopuszczała do głosu pożądania. Położyła się znowu na plecach i zaczęła snuć fantazje o Arevinie.

Bosa i naga, z ubraniem przerzuconym przez ramię, Wężyca szła teraz w dół, oddalając się od sadzawki. W połowie drogi do obozowiska zatrzymała się nagle i zaczęła wsłuchiwać w niewyraźne, dobiegające ją dźwięki. Po chwili ciszy znowu je usłyszała — szelest gładkich łusek na skale, oznaczający dźwięk poruszającego się węża. Odwróciła się powoli w stronę, z której płynęły te odgłosy. Z początku nic nie widziała, ale chwilę potem ze skalnej szczeliny wynurzyła się żmija piaskowa. Gad uniósł swoją dziwaczną głowę i na przemian to wysuwał, to chował swój język.

Wężyca poczuła w mózgu słabe ukłucie, które przypomniało jej o poprzedniej przygodzie z tym rodzajem węży. Czekała teraz, aż zwierzę odpełznie od swojej kryjówki. Ta żmija nie miała w sobie eterycznego piękna Mgły ani przyciągających uwagę wzorzystych łusek Piaska. Była po prostu brzydka. Miała brudnobrązową barwę ciała i głowę pełną przypominających duże guzy wybrzuszeń. Należała przy tym do gatunku nieznanego uzdrowicielom, no i mogła okazać się groźna dla ludzi z klanu Arevina. Wężyca powinna złapać taką żmiję właśnie w pobliżu jego obozowiska, ale wtedy o tym nie pomyślała.

Nie zdołała przygotować szczepionki dla klanu Arevina, ponieważ nie wiedziała, na jakie choroby ci ludzie zapadają, a bez takich informacji nie dało się spreparować katalizatora dla Piaska. Kiedy tam wróci, jeśli w ogóle będzie jej to dane, z pewnością się tym zajmie. Teraz zaś może schwytać zbliżającą się do niej żmiję i sporządzić szczepionkę przeciw działaniu jej jadu.

Od żmii wiał w stronę Wężycy lekki wietrzyk, a zatem gad nie mógł wyczuć obecności uzdrowicielki. Jeżeli żmija dysponowała receptorami cieplnymi, zmyliła ją zapewne rozgrzana skała. Nie dostrzegała Wężycy, ona zaś wiedziała, że wzrok żmii nie jest lepszy od wzroku innych węży. Zwierzę podpełzło do Wężycy, przesuwając się niemal po jej bosych stopach. Dziewczyna pochyliła się powoli, wyciągnęła jedną rękę nad głową żmii, a drugą tuż przed jej oczami. Kiedy gad przestraszył się tych ruchów i podniósł się, by zaatakować, trafił prosto w mocny uścisk dłoni Wężycy i nie mógł już jej ukąsić. Żmija wiła się na przedramieniu uzdrowicielki, sycząc i wystawiając swoje przerażająco długie zęby.

Wężyca zadrżała.

— Chciałabyś mnie ugryźć, prawda?

Niezgrabnie, jedną ręką, Wężyca zawinęła chustkę, tworząc z niej prowizoryczną torbę, i włożyła do niej węża. Dzięki temu żmija nie przestraszy nikogo, gdy uzdrowicielka wróci do obozu.

Poszła gładką, kamienną dróżką.

Grum przygotowała dla niej namiot. Rozbiła go w cieniu i rozchyliła poły, żeby do środka wpadało chłodne powietrze poranka. Staruszka zostawiła też miskę świeżych owoców; pierwsze w tej porze roku jagody były ciemnogranatowe i okrągłe, mniejsze od kurzych jajek. Wężyca ugryzła powoli i ostrożnie jeden z tych owoców, bowiem nigdy wcześniej nie jadła świeżych jagód. Spod pękniętej skórki wytrysnął cierpki, wodnisty sok, którego smakiem mogła się teraz bez pośpiechu delektować. Tkwiące w środku duże nasienie wypełniało prawie połowę rozmiaru owocu. Otaczała je twarda łupina, która chroniła przed zimowymi burzami i trwającą długie miesiące, a nawet lata suszą. Kiedy skończyła jeść, odłożyła pestkę; umieszczą ją potem w ziemi przy oazie, gdzie będzie mogła wy-kiełkować. Wężyca położyła się i postanowiła, że zabierze ze sobą kilka nasion tych letnich drzew. Gdyby dało się je zasadzić w górach, stanowiłyby niezły dodatek do sadu. Chwilę później uzdrowicielka zasnęła.

Spała spokojnie, bez snów, a kiedy wieczorem się obudziła, czuła się lepiej niż przez wiele ostatnich dni. Obóz pogrążony był w ciszy. Dla Grum, jej wnuków i jucznych zwierząt trwał właśnie zaplanowany wcześniej odpoczynek. Wszyscy oni parali się handlem i wracali do domu po okresie letnim, w którym sprzedawali, kupowali i wymieniali towary. Rodzina staruszki, podobnie jak wiele innych obozujących tu rodzin, posiadała dziedziczne prawa do części jagód z letnich drzew. Kiedy zakończono już zbiory i wysuszono owoce, karawana Grum wyjedzie na pustynię, by po kilkudniowej przeprawie dostać się do zimowiska. Teraz zbliżała się właśnie pora żniw, ponieważ w powietrzu dawało się wyczuć wyraźny zapach jagód.

Grum stała niedaleko zagrody z dłońmi złożonymi na końcu swojej laski. Kiedy usłyszała zbliżającą się Wężycę, odwróciła się i uśmiechnęła.

— Dobrze spałaś, moja mała uzdrowicielko?

— Tak, Grum, dziękuję.

W porównaniu z końmi należącymi do staruszki Wiewiór prawie niczym się nie wyróżniał. Grum upodobała sobie wierzchowce jabł-Icowite i srokate, bowiem całkiem słusznie sądziła, że dzięki nim jej karawana będzie bardziej rzucała się w oczy. Kiedy tylko Wę-życa zagwizdała, Wiewiór odwrócił łeb i pocwałował wesoło w jej kierunku, zupełnie już ozdrawiały.

— Tęsknił za tobą.

Wężyca podrapała go za uszami, a on dotknął ją swoim miękkim pyskiem.

— Tak, widzę, że usychał z tęsknoty.

Grum zachichotała.

— Dobrze go odżywiamy. Nikt jeszcze nie zarzucił nam złego traktowania zwierząt.

— Będę musiała jakimś podstępem go stąd wywabić.

— Zostań z nami. Wybierz się do naszej wioski i przeczekaj tam zimę. Nie jesteśmy wcale zdrowsi niż inni ludzie.

— Dziękuję ci, Grum, ale mam jeszcze coś do załatwienia.

Przez moment nie pamiętała o śmierci Jesse, lecz miała świadomość, że to wspomnienie nigdy na dobre jej nie opuści. Wężyca przeszła pod sznurkowym ogrodzeniem. Stanęła przy swoim prążkowanym kucyku i uniosła jego kopyto.

— Próbowaliśmy zmienić podkowę — rzekła Grum — ale nasze są za duże, a nie ma tu kowala, który mógłby przekuć starą, albo zrobić nową. Nie tutaj i nie w tym okresie.

Wężyca podniosła kawałki połamanej podkowy. Była prawie nowa, ponieważ Wiewióra podkuto tuż przed jej wyjazdem na pustynię. Nawet krawędzie zachowały swoją pierwotną ostrość i kształty. Zawiniła najwidoczniej kiepska jakość żelaza. Podała szczątki podkowy Grum.

— Może to żelastwo przyda się Ao. Czy jeśli poprowadzę Wiewióra bardzo ostrożnie, to dotrzemy jakoś do Podgórza?

— Tak. Możesz przecież jechać na tym uroczym siwku.

Wężyca żałowała, że w ogóle dosiadała Wiewióra. Najczęściej tego nie robiła, tylko szła pieszo szybkim krokiem, a kucyk niósł jej węże i ekwipunek. Jednak po wyjściu z obozu Arevina, zaczęła znowu odczuwać skutki ukąszenia, choć myślała, że te dolegliwości już nie wrócą. Chciała jechać na Wiewiórze tylko tak długo, aż minie ogólne osłabienie, ale kiedy wdrapała się na kucyka, prawie od razu straciła przytomność. Koń niósł ją cierpliwie przez pustynię, uginając się pod ciężarem jej bezwładnego ciała. Dopiero gdy zaczął kuleć, uzdrowicielka ocknęła się na dźwięk pękniętego żelaza. Podrapała kucyka po czole.

— Wyruszamy jutro, jak tylko minie największy upał. A zatem będę miała cały dzień na szczepienie mieszkańców obozu, jeżeli zechcą do mnie przyjść.

— Przyjdziemy, moja droga, wielu z nas się do ciebie zgłosi.

Ale dlaczego musisz już jechać? Wybierz się z nami. Odległość do Podgórza jest taka sama.

— Jadę do Miasta.

— Teraz? W tym roku jest już na to za późno. Utkniesz w jakiejś burzy.

— Nie utknę, jeśli nie będę tracić czasu.

— Moja droga uzdrowicielko, ty jeszcze nie wiesz, czym jest taka burza.

— Owszem, wiem. Dorastałam w górach. Każdej zimy oglądałam je z wysoka.

— Patrzenie na burzę z wierzchołka góry to nie to samo, co przedarcie się przez taką nawałnicę — powiedziała Grum.

Wiewiór odwrócił się i pogalopował wzdłuż zagrody w stronę drzemiących w cieniu koni. Wężyca nagle się roześmiała.

— Co cię tak rozśmieszyło, maleńka?

Wężyca spojrzała na przygarbioną staruszkę, której jasne i bystre oczy przypominały wzrok lisa.

— Właśnie zauważyłam, z jakimi końmi go trzymałaś.

Na ciemnej opaleniźnie Grum pojawił się rumieniec.

— Moja droga uzdrowicielko. Nie zamierzałam pobierać od ciebie żadnych opłat, ale chyba nie masz nic przeciwko czemuś takiemu.

— Nie ma sprawy, Grum. Jestem pewna, że Wiewiór również nie protestuje. Obawiam się jednak, że spotka cię zawód, kiedy nadejdzie pora źrebienia.

Grum pokręciła głową.

— Nie będę rozczarowana. Jak na małego ogiera, jest dobrze wychowany, ale przecież zna się na rzeczy. Najbardziej lubię konie nakrapiane, zwłaszcza takie z prążkami.

Staruszka miała takiego właśnie jabłko witego wierzchowca, który był jej absolutnym faworytem.

— Cieszę się, że podoba ci się jego maść. — Wprowadzenie wirusa, aby uzyskać odpowiedni zestaw genów, wymagało od Wężycy sporo wysiłku. — Ale on raczej nie przysporzy ci wielu źrebaków.

— Dlaczego nie? Jak już mówiłam…

— Może nas zaskoczy… Mam nadzieję, że tak. Ale jest chyba bezpłodny.

— Aha — rzekła Grum. — Aha… To niedobrze. Zdaje się, że rozumiem. To krzyżówka konia i pasiastego osła. Kiedyś o tym słyszałam.

Wężyca nie wyprowadziła jej z błędu. Wyjaśnienie podane przez Grum rozmijało się bowiem z prawdą. Wiewiór był mieszańcem w takim samym stopniu jak konie należące do Grum, wyjąwszy jeden krótki łańcuch genów. Z drugiej strony ten kucyk wykazywał odporność na jad Mgły i Piaska, a choć przyczyna była inna, w efekcie rzeczywiście był mułem. Jego system odpornościowy wykazywał tak wielką skuteczność, że nie rozpoznawał komórek haploi-dalnych jako własnych i tym samym je niszczył.

— Wiesz co, dziecino. Miałam kiedyś muła, który był świetnym ogierem. To się czasami zdarza. Może tym razem też tak będzie.

— Może — zgodziła się Wężyca.

Szansa, że system odpornościowy jej kucyka nie unicestwił w nim płodności, równała się szansie napotkania płodnego muła. Wężyca czuła więc, że nie oszukuje Grum, ostrożnie potwierdzając jej przypuszczenia.

Wróciła do namiotu, wypuściła Piaska z torby i wycisnęła z niego cały jad. Nie protestował w trakcie tego zabiegu. Trzymając go za głowę, łagodnie rozchyliła szczęki i wlała do gardła fiolkę z katalizatorem. Było z nim pod tym względem łatwiej niż z Mgłą. Po wsączeniu preparatu Piasek zwijał się w kłębek w swojej przegródce, tyle że trochę inaczej niż zwykle. Tymczasem gruczoły jadowe wytwarzały skomplikowaną miksturę chemiczną, składającą się z wielu białek, przeciwciał i stymulatorów ludzkiego systemu odpornościowego. Uzdrowiciele używali grzechotników znacznie dłużej niż kobr. W porównaniu z Mgłą należący do Wężycy grzejnik był o dziesiątki generacji i setki eksperymentów genetycznych lepiej przystosowany do substancji katalitycznych i wywoływanych, przez nie reakcji.

Загрузка...