Przez resztę dnia Bonnie kręciła się jak w ukropie. Tyle rzeczy było ciągle do zrobienia, że nie miała czasu odetchnąć.
Była sobota. W sobotę właśnie miała lądować na lotnisku Heathrow. Zamiast tego wieszała mokre pranie na sznurach, i końca nie było widać. Pościeli nie wyjmowano z szaf od śmierci ciotki – z wyjątkiem tych kilku zmian, których Henry używał na co dzień.
Upiekła potem na grillu kiełbaski na lunch, zabrała z powrotem nietknięty talerz od Paddy'ego i w ponurym milczeniu zmywała naczynia. Dobrze, że chociaż Henry jadł, ale za to wcale się do niej nie odzywał. Wróciła potem do pokoju swych pacjentów, zrobiła im masaż i nawet się nie obejrzała, kiedy znowu był czas na dojenie krów.
Siedemdziesiąt dwie krowy…
Zaraz, zaraz, czy rano nie było siedemdziesięciu trzech?
W trzy godziny później Bonnie skończyła dojenie i w gęstniejącym mroku stanęła w drzwiach obory, spoglądając w dolinę. Gdzieś tam, w dole, znajdowała się z pewnością brakująca krowa, ale nie mogła jej przecież teraz szukać. Musiała przygotować kolację i zająć się pacjentami.
Dlaczego krowa nie wróciła do obory? Bonnie zdawała sobie sprawę z ceny mlecznych krów i wiedziała, że Henry nie może sobie pozwolić na utratę choćby jednej.
Z pewnością nie jest to danie dla smakoszy, pomyślała pół godziny później, widząc, że Paddy znowu nie tknął kolacji.
– Nie smakuje ci omlet?
Paddy pokręcił przecząco głową.
– Po prostu nie jestem głodny.
– Do diabła ciężkiego, powinieneś być głodny.
Na dźwięk głosu Henry'ego obydwoje podskoczyli. Od powrotu ze szpitala Henry się prawie nie odzywał.
– Jeżeli się nie mylę – zwrócił się teraz do Paddy'ego – ten omlet jest zrobiony z naszych jajek, które zniosły tutaj nasze własne kury. Nieprawda, córeczko?
Bonnie zaczerwieniła się. Córeczko… Kiedy ostatni raz Henry ją tak nazwał? Ale nadal na nią nie patrzył.
– Przyniosłam je wracając z obory. – Bonnie próbowała się uśmiechnąć. – Sześć brązowych jajek prosto od kury.
– Większość moich kur to brązowe rodajlendy. Ale jest jedna… – Urwał, jakby mu trudno było dalej mówić.
– Jedna jest rasy Wyandotte. Nazwałem ją Frankie, bo od pierwszej chwili nasz kogut Johnnie nie mógł od niej oderwać oczu. Wcale mu sienie dziwię. Chodząca piękność: rasowa, biało-czarna nioska. Ile razy mam ochotę na coś specjalnego, zjadam jajka od niej. – Uśmiechnął się nieśmiało do Bonnie. – Łatwo ją poznasz, jest mniejsza, innego koloru, a jajka są jaśniejsze i rozpływają się w ustach.
Biało-czarna kura… Bonnie pociemniało w oczach. Przed chwilą zamknęła kury i w masie brązowego ptactwa nie widziała żadnej biało-czarnej nioski. Brakowało więc nie tylko krowy, zginęła także kura.
– Sąsiad musiał zebrać wszystkie jajka. – Bonnie starała się zyskać na czasie. – Boję się, że będziesz musiał dzisiaj poprzestać na jajkach od brązowych kur.
– Są całkiem dobre. – Henry znów zwrócił się do Paddy'ego. – Nie mów mi, że nie jesteś głodny, skoro nawet nie spróbowałeś jajek od moich kur. Weź do ust kawałek omletu i spróbuj, a dopiero potem powiedz, że nie jesteś głodny.
Paddy wodził wzrokiem od Henry'ego do Bonnie, a potem, z wyraźną niechęcią, przysunął do siebie talerz.
– Dobrze, spróbuję – zgodził się.
Odkroił kawałeczek i wziął bez przekonania do ust.
– Na litość boską, człowieku! – wybuchnął Henry. – Nie smakuj tego, jakby to był kawior, tylko jedz.
Bonnie wstrzymała oddech. Tyle razy już próbowała namówić Paddy'ego do jedzenia. Może uda się to Henry'emu?
Ku jej zdumieniu Paddy ukroił większy kawałek. Henry nie spuszczał z niego wzroku. Powoli,, powoli omlet znikał.
A w końcu talerz pozostał pusty.
– No! – powiedział Henry z zadowoleniem. – Nie mówiłem, że pyszny?
– Zupełnie dobry – zgodził się Paddy bez przekonania, a potem, patrząc na Bonnie, uśmiechnął się. – Całkiem dobry. Naprawdę.
– I nie pachniał środkami dezynfekcyjnymi – odparła z uśmiechem. – Na pewno nie pachniał – powiedziała, spoglądając lekko zażenowana na swoje poplamione dżinsy. Z trudem skrywając uczucie ulgi, zabrała talerz Paddy'ego. – No to teraz macie pół godziny na czytanie lub pogawędkę, a potem gaszę światła.
– To ci dopiero – mruknął Paddy. – Dyscyplina jak w szkolnym internacie.
Henry nie odezwał się jednak więcej. Paddy wzruszył ramionami i nastawił radio.
– Za chwilę będę z powrotem. – Bonnie zawahała się. – Wuju – zwróciła się do Henry'ego. – Dobrze chyba pamiętam, że doimy teraz siedemdziesiąt trzy krowy?
Nie musiała czekać na odpowiedź ani chwili.
– Tak. Dlaczego pytasz? Czy jakaś zginęła?
– Nie liczyłam ich jeszcze – skłamała – ale pomyślałam, że najwyższa pora to zrobić.
Gdy tylko wyszła z sypialni, zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę i wzdrygnęła się, słysząc głos Webba Halforda.
– Dzwonię, żeby się dowiedzieć, czy wszystko w porządku – powiedział. – Czy nic pani nie brakuje? Żadnych lekarstw? Przyjadę jutro z samego rana i mogę przywieźć wszystko, co tylko pani sobie zażyczy.
– Wszystko jest w porządku – odpowiedziała, usiłując mówić spokojnym głosem. – Nie ma powodu, żeby pan tu przyjeżdżał. Daję sobie świetnie radę i wcale nam pan nie jest potrzebny.
– Czy pani chce, czy nie chce, i tak przyjadę – odparł stanowczo. – Do zobaczenia jutro.
Cholerny facet. Prawie już doszła do siebie, a teraz wszystko zaczyna się od nowa… Ręka jej drżała, gdy odkładała słuchawkę, i w żaden sposób nie mogła sobie wytłumaczyć, dlaczego się tak dzieje. Dlaczego Webb Halford tak łatwo potrafi ją zranić, dlaczego jest przy nim taka zalękniona i speszona.
Głupia jestem, pomyślała. Mam ważniejsze sprawy na głowie niż Webb Halford.
Choćby ta zaginiona krowa.
Gdzie ona może być, u licha?
Stanęła w drzwiach, próbując przeniknąć wzrokiem mrok spowijający dolinę. Nie bardzo mogła zostawić swoich pacjentów i udać się na poszukiwania. Zajęłoby jej to przecież wiele godzin.
Podczas porannego udoju Bonnie liczyła krowy szczególnie starannie. Przy ostatniej, siedemdziesiątej drugiej, westchnęła ciężko.
Był już jasny dzień i właśnie sprawdziła wypracowany przez siebie system alarmowy.
Bindy i Dougal, dwa szkockie owczarki, nie odstępowały jej na krok od chwili, gdy pojawiła się na farmie. Były spokojne i łagodne i zdenerwowały się tylko raz, gdy sprawdzała z Paddym działanie interkomu.
– Bonnie – krzyknął Paddy do urządzenia tak głośno, że głos jego rozległ się stokrotnym echem i obydwa psy rzuciły się wściekłe i zjeżone w kierunku głośnika. Ich szczekanie rozniosło się po całym gospodarstwie.
Bonnie przywiązała psy pod interkomem i wyciągnęła trzykołowy motocykl. Wiedziała, że jeżeli usłyszy szczekanie, będzie mogła wrócić z pastwiska w ciągu kilku minut.
W połowie drogi znalazła to, czego szukała. Nie był to jednak powód do radości.
Krowa pośliznęła się na stromym stoku, gdy schodziła z pastwiska na ścieżkę. Leżała teraz na boku i Bonnie nie potrzebowała wiele czasu, by ocenić sytuację.
Noga krowy znajdowała się pod dziwnym kątem. Gdy Bonnie podeszła bliżej, krowa próbowała się unieść, ale opadła zaraz na ziemię, rycząc żałośnie.
Bonnie nachyliła się nad nią, a ręce jej obmacywały ranne zwierzę. Sądząc po wyglądzie, noga musiała być złamana, a krowa ze złamaną nogą nie ma wielkiej szansy na przeżycie. Niezadowolona z siebie, ponownie zbadała nogę. Nie miała przecież pojęcia o anatomii zwierząt. Gdyby to był człowiek, powiedziałaby, że ma nogę zwichniętą.
Potrzebny jest weterynarz, i to szybko. To jeszcze nie jest tragedia. Zwichniętą nogę można nastawić. Będzie musiała powiedzieć o tym Henry'emu i spytać o weterynarza.
Wróciła na piechotę do domu i zastała swoich pacjentów pochłoniętych sprzeczką.
– Nie powiesz mi przecież, że nie jesteś Irlandczykiem – przemawiał Henry do swego towarzysza na sąsiednim łóżku. – A kim w końcu może być facet, który ma marchewkowe włosy i imię Paddy? A to jest twoje radio. Nastawmy więc na twoich księży, czy jak się tam oni zwą, i niech już robią, co potrafią najgorszego. Jeśli chcą mnie nawrócić, to życzę im szczęścia.
– Ależ chłopie, przecież to twój dom, a ty jesteś prezbiterianinem – zaprotestował Paddy. – Posłuchajmy więc może jakichś pastorów i starszych z twojego kościoła. Nie umrę od tego po jednym razie, a może się nawet czegoś dowiem.
– Ale to twoje radio – gorączkował się Henry.
– No dobrze, ale… – Sprzeczka ciągnęła się już najwyraźniej od pewnego czasu i Paddy miał dość. Kręcił gałką, zmieniając stacje. – Coś ci powiem. Żeby wilk był syty i owca cała, tutaj jest, jak słyszę, uroczyste nabożeństwo z kościoła prawosławnego. Może nawrócą i mnie, i ciebie.
Bonnie zapomniała na chwilę o swoim zmartwieniu i zakrztusiła się ze śmiechu. Weszła do pokoju z rozjaśnioną twarzą.
– Poganie moi kochani – powiedziała. – Potrzebuję pomocy. Henry, co za weterynarz tu przychodzi? – spytała.
Henry spochmurniał.
– Nie mam weterynarza – mruknął.
Bonnie zasępiła się.
– Ale był tu przecież kiedyś stary doktor Davis?
– Trzy miesiące temu miał atak serca – wyjaśnił Henry ponuro. – Najbliższy weterynarz jest blisko siedemdziesiąt kilometrów stąd i przyjmuje tylko u siebie. A co się stało?
– Jedna z jałówek skręciła nogę – powiedziała.
Henry zmartwiał.
– Która?
– Ta mała, rasy dżersej, z białym pyskiem i jednym białym uchem.
– Że też to musiała być właśnie ona – powiedział łamiącym się głosem. – Taka piękna krowa.
– No więc kogo się woła?
– Nikogo – uciął sucho. – Na górze mojej szafy w sypialni leży strzelba, a naboje są w stoliczku nocnym. Będziesz musiała ją zastrzelić.
– Zastrzelić? – Bonnie spojrzała na wuja zmieszana.
– Ale… Ale ja nie potrafię.
– To będziesz musiała patrzeć, jak przy tobie umiera – szepnął stary człowiek i spojrzał na nią zimnym wzrokiem. – Szkoda, że cię nie nauczyłem strzelać, jak byłaś mała.
– I nic, naprawdę nic nie można zrobić?
– Nie przyjedzie tu żaden weterynarz. Nie ma na co liczyć. A w dodatku jest niedziela. Dobrze będzie, jeśli ktoś chociaż podejdzie do telefonu.
– To znaczy, że muszę ją zawieźć do weterynarza?
– Nie. Zanim byś się tam znalazła, ona umarłaby z bólu i przerażenia, nie mówiąc o tym, że nie dałabyś rady wciągnąć jej na pikapa. – Odwrócił się. – Przynieś tu strzelbę, to pokażę ci, co masz robić.
Za dziesięć minut Bonnie była z powrotem. Czuła, że robi się jej niedobrze.
– I musisz ją jakoś potem pogrzebać – dorzucił Henry. – Nie możesz zostawić na drodze martwej krowy. – Głos drżał mu ze zmęczenia i zdenerwowania. – Nie powinnaś była tu przyjeżdżać. Wiedziałem, że nie powinnaś…
Nie mogła się spodziewać pomocy od swoich pacjentów. Źle się stało, że dowiedzieli się o całej sprawie. Bonnie chwyciła strzelbę, jakby miała ona w każdej chwili wypalić, i poszła w kierunku drogi. Była tak pochłonięta swoją ponurą misją, że prawie nie zauważyła starego samochodu, który wjechał na podwórze i zatrzymał się.
– Na litość boską, gdzie się pani z tym wybiera?
Webb Halford. Tego głosu nie pomyliłaby z żadnym innym. Omal nie zapomniała, że miał przyjechać.
Stanęła jak wryta, ale się nie odwróciła. Nie była w stanie. W życiu jeszcze nie miała przed sobą tak ciężkiego zadania.
– Może mi pani odpowie? – Przeszedł przez podwórko i stanął przy niej, a uwaga jego skoncentrowana była wyłącznie na strzelbie.
– Właśnie zastrzeliłam moich pacjentów, a teraz idę jeszcze zastrzelić kilku sąsiadów – odezwała się wreszcie, odpowiadając na jego oskarżycielski ton.
Nie odwróciła się, by na niego spojrzeć. Stała w tym samym miejscu wpatrzona w dolinę nic nie widzącymi oczami, próbując nie myśleć, co ją czeka. Nie poruszyła się, gdy Webb zdecydowanym ruchem wyjął jej z ręki strzelbę.
– Muszę… – szepnęła.
– Zastrzelić kilku sąsiadów? Mieszkają tu w okolicy państwo Travis. Mają siedmioro koszmarnych dzieci. Mogłaby pani kilkoro z nich zastrzelić i wylądowałaby pani w więzieniu, a państwo Travis nawet by tego nie zauważyli. – Wyjął naboje z ładownicy. – Szkoda zachodu.
– Proszę… – powiedziała łamiącym się głosem. – Proszę, niech pan załaduje strzelbę z powrotem. Ja nie umiem…
– Proszę mi najpierw powiedzieć, co zamierza pani zrobić.
– Muszę zastrzelić krowę.
– Aha. – Webb spojrzał na nią innym wzrokiem. Nie załadował strzelby, a naboje wsunął do kieszeni. Położył dłonie na ramionach Bonnie i odwrócił ją do siebie. Jego silne ręce nie napotkały oporu. – Dlaczego?
Niespodziewanie powiedział to łagodnym głosem, który zachwiał jej determinacją. Jedyne, co teraz potrafiła, to… to powstrzymać się od łez. Webb Halford patrzył na nią z góry, a ona miała ochotę oprzeć mu głowę na piersi i wybuchnąć płaczem.
Boże mój, przecież dla tego człowieka nie znaczyła więcej niż najmizerniejszy robak. Zmusiła się, by spojrzeć na niego. W rozpiętej pod szyją koszuli i dżinsach był niesamowicie przystojny. Typ mężczyzny, dla którego Jacinta straciłaby głowę. I od którego ona, Bonnie, nie może się spodziewać pomocy.
– Krowa… – zaczęła, połykając łzy – krowa skręciła nogę. Nie mam jej jak przetransportować do domu, a wuj mówi, że tu nie ma weterynarza.
Spojrzała na niego z nadzieją, że zobaczy, jak potrząsa głową i mówi, że wuj się myli. Ale on potwierdził słowa wuja.
– Tak, od trzech miesięcy nie ma tu weterynarza. Nasz weterynarz ma nadzieję wrócić do pracy, więc nie chce zrezygnować z praktyki i dlatego nikt tu nie chce się osiedlić, bo jeśli Davis powróci, straci zajęcie. No i jesteśmy w impasie.
– Rozumiem. – Bonnie wysunęła się z jego rąk. Puścił ją, jak się wydawało, niechętnie. – Więc muszę ją naprawdę zastrzelić?
– Nie. – Webb potrząsnął przecząco głową, a wzrok mu złagodniał. Strach Bonnie przed tym, co ją czeka, był aż nadto widoczny. – Jeżeli będzie trzeba, ja ją zastrzelę – oznajmił.
Bonnie zawahała się. Ten człowiek jest jej wrogiem. Obraża ją na wszelkie możliwe sposoby. Nie powinna przyjmować od niego pomocy.
Nie powinna…
– Bardzo proszę – wyszeptała w końcu. – Myślę, że nie… – Potrząsnęła głową. – Tak się boję, że nie wiem, czy potrafię, czy w ostatniej chwili nie cofnę…
– Nie spudłuję – obiecał Webb. Patrzył na nią nadal dziwnie łagodnym wzrokiem. Wziął ją za rękę i przytrzymał, gdy cofnęła się przestraszona. – Zaprowadź mnie do niej, Bonnie.
– Proszę mi nie mówić Bonnie, tylko pani – szepnęła bezradnie, a Webb wybuchnął śmiechem.
– Kiedy będziesz się zachowywała jak doktor Gaize, będę nawet mówił pani doktor – obiecał. – Z tymi twoimi piegami i wielkimi, przestraszonymi oczami wcale nie przypominasz żadnej pani doktor. No więc kiedy będziesz się zachowywać jak Bonnie, będę do ciebie mówił po prostu Bonnie.
Krowa leżała bez ruchu, oddychając ciężko. Gdy podeszli, nawet nie drgnęła.
– Jak długo tu leży?
– Nie wiem dokładnie. Chyba od wczoraj.
Webb zmarszczył czoło, nachylił się nad krową i badał jej nogę. Przemawiał przy tym łagodnie do zwierzęcia.
– Zwichnięta – powiedział w końcu. – Nie widzę żadnego złamania.
– Równie dobrze mogłaby być złamana. – Bonnie uśmiechnęła się blado. – I tak nic nie możemy zrobić.
– Skąd wiesz?
– Co,., co masz na myśli?
– Od trzech miesięcy działam tu jako weterynarz.
– Chcesz… chcesz przez to powiedzieć, że wiesz, co można zrobić?
– Wiem w teorii. – Spojrzał na przerażoną Bonnie i wzruszył ramionami. – Nie jestem przecież weterynarzem, ale już parę razy nie było innego wyjścia i musiałem zrobić cesarskie cięcie czy nastawić psią łapę. Trochę czytałem i mam podstawowe wiadomości z weterynarii.
– Będziesz mógł ją uśpić?
– Trudno by było inaczej. Nie przeżyłaby. – Webb wstał i podszedł do motocykla stojącego na łące. – Zostań tu z nią, zaraz przyniosę wszystko co trzeba.
Wrócił po chwili z grubymi linami i ogromną, czarną torbą.
– Oto podręczna torba lekarza – rzekł z ironią. – Jest taka wielka, że powinienem chyba sobie sprawić taczki, żeby ją przewozić.
– Specjalista od wszystkiego. – Bonnie ze zdumieniem patrzyła na strzykawkę z ogromną igłą, którą Webb wyciągnął z torby.
– Dał mi ją weterynarz z Framlirry – wyjaśnił. – Dosyć już miał przyjazdów tutaj w środku nocy i w końcu zaczął odmawiać. Farmerzy zaczęli mnie wtedy prosić o pomoc. Skończyło się na tym, że weterynarz dał mi swoje narzędzia. – Wzruszył ramionami. – Zawsze to lepiej, niż gdyby nie mieli nikogo.
– Dla nich może lepiej – powiedziała bez przekonania – ale… – Spojrzała na niego. – Szybko się tak wykończysz – szepnęła. – Jak można być jednocześnie lekarzem i weterynarzem?
– Rzeczywiście jestem dosyć zajęty – przyznał, napełniając strzykawkę. – Ale za to nie włóczę się bez celu po ulicy. I zdzieram ze wszystkich skórę. Zwłaszcza z osób, które jeżdżą nowymi, sportowymi samochodami. A teraz, pani doktor, bierzmy się do roboty.
W ciągu paru sekund krowa zapadła w sen. Webb zbadał dokładnie zwichnięty staw, ustalając, jak go nastawić.
– A teraz, pani doktor – powiedział – proszę ciągnąć.
Wytłumaczył jej krótko, co będą robić i jak należy wyprostować nogę, żeby nastawić zwichnięcie. A potem usiadł w błocie. Obydwie ręce trzymał na zwichniętym stawie, by go odpowiednio nakierować, gdy Bonnie będzie ciągnąć. Żeby tylko miała dość siły.
Nie miała.
Noga nie zmieniała pozycji.
– Może mi pokażesz, jak nakierować nogę, a sam będziesz ciągnąć – zaproponowała niepewnie, ale Webb pokręcił głową.
– Musiałbym ci dobrą godzinę tłumaczyć, pokazując różne wykresy. Ale niewiele by to pomogło, bo masz za mało siły. – Spojrzał na motocykl. – O, tu mamy źródło siły.
– Musimy ją przywiązać do drzewa – powiedział, rozglądając się wokół. – Po to właśnie przyniosłem linę. Chodźmy.
– Chcesz… chcesz ją przywiązać do drzewa, a potem pociągnąć motocyklem?
– Tak by to można było z grubsza powiedzieć – przytaknął, pochłonięty przywiązywaniem krowy. – Tyle tylko że to ty wsiądziesz na motocykl. Ja naprowadzę nogę do stawu, kiedy ty odciągniesz ją trochę.
– A jak pociągnę za mocno?
– Złamiemy jej wtedy nogę i trzeba ją będzie zastrzelić – powiedział. – Dlatego musisz ciągnąć powoli. Wolniej i ostrożniej niż kiedykolwiek prowadziłaś samochód.
– I nie ma innego wyjścia?
– Nie ma innego wyjścia.
Bonnie wsiadała na motocykl z zamierającym sercem. Nikt jej tego nie uczył, nikt na studiach nie mówił, jak się nastawia nogę za pomocą motocykla. Włączyła bieg i ruszyła wolniusieńko przed siebie. Powoli lina zaczęła się napinać.
Było to trudniejsze, niż jej się z początku wydawało.
Wystarczyło jedno szarpnięcie i byłoby po nodze. Skupiła się na swoich czynnościach. Doglądała jednocześnie liny i motocykla. Lina musi być napięta… musi się napiąć bardziej… Ciało krowy drgnęło i Webb krzyknął. Linami była przywiązana do drzewa, ale Webb kierował ją we właściwym kierunku. Pociągnął nogę do przodu i w dół. Czuwał nad tym, by wysiłek Bonnie nie poszedł na marne i by staw wrócił na swoje miejsce.
Powoli… powoli… Bonnie była bliska płaczu ze strachu i zdenerwowania. Zatrzymała maszynę z przesadną ostrożnością, a usta jej szeptały bezgłośnie modlitwę.
Lina obluzowała się nieco… i rozległ się krzyk Webba. Chciał, żeby cofnęła się troszeczkę. Bonnie wykonała polecenie, zmniejszając napięcie liny, i odwróciła się, spoglądając za siebie. Ręce Webba poruszały się gorączkowo i Bonnie widziała, jak kończyna przesuwa się do przodu i w dół, a potem wślizguje na swoje miejsce w stawie.
Mój Boże…
Zgasiła silnik i podeszła do Webba. Nogi miała jak z waty. Krowa była nadal nieprzytomna, ale wyglądała tak, jakby jej nigdy nic nie dolegało. Bonnie stanęła nad Webbem, a on uśmiechnął się do niej szeroko.
– Chyba się udało – szepnął.
W jego głosie brzmiało zmęczenie.
Bonnie osunęła się obok niego na ziemię. Wszędzie wokół było błoto. Poprzedniej nocy trochę padało i kurz zamienił się w mulistą maź, która się lepiła do wszystkiego. Ale Bonnie nawet tego nie zauważyła. Patrzyła na jałówkę rozjaśnionymi oczami. Cieszyła się nie mniej, niż gdyby się udało uratować życie człowieka.
– O, dziękuję… – wyszeptała. Nachyliła się do przodu i dotknęła krowy, jakby się chciała upewnić, że to nie sen. – Dziękuję.
Webb nie odrywał wzroku od kobiety, która się przy nim znalazła. Bonnie czuła na policzku grudkę błota. Chciała ją wytrzeć wierzchem dłoni, ale błoto się tylko rozmazało.
– Dobrze by było przenieść ją na łąkę koło domu, zanim się obudzi – odezwał się w końcu. – Wolałbym, żeby leżała na płaskim.
Bonnie kiwnęła głową.
– Jeżeli… jeżeli zechce pan jeszcze pomóc…
– Zechcę jeszcze pomóc – potwierdził, a powiedział to tak miękko, że Bonnie się zaczerwieniła.
Po piętnastu minutach było po wszystkim. Bonnie podjechała motocyklem do szopy i doczepiła do niego niską przyczepę. Wuj robił to przy niej wiele razy. Z tyłu zawieszona była gumowa mata, na tyle gruba, że mogła służyć za rampę. Wsunęli razem matę pod śpiącą ciągle krowę, przywiązali ją i wciągnęli do przyczepy. A potem zawieźli ją na bujną łąkę przy domu, gdzie po obudzeniu mogła się bezpiecznie paść, nie niepokojona przez inne krowy.
– Chodźmy. – Webb pociągnął Bonnie za sobą. – Niech sobie leży, dopóki ma ochotę. – Wziął ją za rękę i wyszli pospiesznie za bramę.
Dotyk ręki Webba sprawiał, że z Bonnie zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Pozwoliła mu trzymać swą rękę, bo nie chciała okazać mu niechęci wyrywając się.
Nie chciała wyrywać ręki…
Było to przedziwne uczucie. Świadomość, że ktoś sprawuje nad nią opiekę – było to coś zupełnie nowego i niezwykłego. Ciepło jego ręki przepełniło ją całą i odważyła się w końcu na niego spojrzeć. Zmieszała się, gdy napotkała jego oczy, w których dostrzegła iskierki śmiechu.
– Czy pani doktor wie, że ma na nosie błoto? – zapytał z udaną powagą, a Bonnie odpowiedziała mu nieśmiałym uśmiechem.
– Właśnie czuję, że jestem cała w błocie. Ciekawe, co by powiedziała siostra z sali operacyjnej, gdyby mnie teraz zobaczyła…
– Praktyka na wsi zupełnie nie przypomina praktyki w mieście – przytaknął Webb. – Musimy chyba teraz pójść obejrzeć naszych pacjentów, po to w końcu tu przyjechałem.
Ku jej zdziwieniu, w głosie jego nie było nawet śladu wyrzutu, że zostawiła ich samych na tak długo. Pomimo to Bonnie szybko opowiedziała mu o swoim pomyśle z psim alarmem.
– Cóż za pomysłowa kobieta – pochwalił ją ze śmiechem.
Patrzył na nią teraz wzrokiem pełnym podziwu i Bonnie wiedziała, że się rumieni. Czuła, że udziałem jej stało się coś, czego nigdy jeszcze nie doświadczała.
I czego nie chciała doświadczyć. Cóż dobrego mogło ją tam czekać, dokąd zaprowadzić ją chciało zbłąkane serce? Pamiętaj, kim jesteś, Bonnie, przywołała się do porządku, zła na siebie. Nie jesteś przecież Jacintą!
– Pójdę ich zobaczyć – powiedział Webb, nie zdając sobie sprawy, co dzieje się z Bonnie pod wpływem jego uśmiechu. – Czy ma pani jeszcze jakieś problemy?
– Nie miałabym, gdyby odnalazł pan kurę.
– Nie rozumiem…
– Zniknęła gdzieś ukochana nioska mojego wuja – wytłumaczyła. – I nie mam pojęcia, jak mu o tym powiedzieć.
– Szukała pani wszędzie?
Odczuła wdzięczność, że Webb nie lekceważył jej niepokoju. Wiedział, tak jak Bonnie, że dla chorych przykutych do łóżka najmniejsze zmartwienie przybiera rozmiary tragedii. No, ale będą mogli chociaż przynieść wiadomość o uratowaniu krowy.
– Gdyby nie zginęła, byłaby z innymi kurami. Mogła tylko…
– Tak?
– Ten sąsiad nie zamykał ich na noc, więc wchodziły i wychodziły z kurnika, kiedy tylko chciały. Ta, która zginęła, była szczególnie mała i łatwo mógł ją złapać lis.
– Rozumiem. – Webb zmarszczył brwi. – I nie chce pani powiedzieć o tym wujowi.
– Nie chcę. – Zagryzła wargi. – Dosyć ma już zmartwień. I tak się dowie. Już teraz pyta o jajka od niej. Żeby chociaż zaczął chodzić, zanim mu powiem, że ta kura zginęła, bo teraz gotów pomyśleć, że wszystko się wali…
– Rozumiem. – I znowu Webb patrzył na nią w ten swój dziwny sposób, jakby rozmyślał nad czymś i był zdumiony tym, co zobaczył. – Może mu powiedzieć, że zaczęła kwokać?
– Kwokać?
– Kiedy kura zaczyna kwokać, przestaje nieść jajka – tłumaczył. – To może trwać około sześciu tygodni, więc przez sześć tygodni wuj nie będzie liczył na jajka od niej. A potem, może dzień przed jego pierwszym wyjściem na podwórko, kura może opuścić ten ziemski padół po nagłej i niespodziewanej chorobie. – Uśmiechnął się. – Wydam sam diagnozę, jeżeli sobie pani życzy. Zrobimy wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby uratować jej życie; zaprzęgniemy do tego całą nowoczesną medycynę, ale… – rozłożył ręce gestem wyrażającym nieuchronność losu – czasem nawet lekarze muszą przyznać, że są bezradni.
Bonnie zakrztusiła się ze śmiechu.
– Zrobi to pan dla nas?
Znowu spojrzał na nią i uśmiechnął się tak, jak to on tylko potrafił.
– Zrobię to dla pani – powiedział cicho, obrzucając ją spojrzeniem pełnym czułości. Wyciągnął do niej znowu rękę. – A teraz, pani doktor, czas już chyba zająć się pani pacjentami.
Nie ruszył się jednak, lecz stał w miejscu, nie spuszczając z niej oczu. Serce jej biło jak szalone. Zrobię to dla pani… Już same te słowa były pieszczotą. Zapowiedzią, że rodzi się między nimi coś ważnego…
Z trudem oderwała od niego wzrok. Wiedziała, że musi się opanować.
– Ja, oczywiście… Wujowi będzie bardzo miło…
Spojrzała w kierunku domu i zamarła.
Tylnymi drzwiami wychodził właśnie na dwór Paddy. Szedł wolno, chwiejnym krokiem, i nagle potknął się i runął jak długi na ziemię.