Marek Krajewski
Widma W Mieście Breslau

Eberhard Mock tom: 3


Wrocław, środa 2 października 1919 roku, kwadrans na dziewiątą rano

Komisarz kryminalny Heinrich Mühlhaus wchodził powoli po schodach na drugie piętro budynku Prezydium Policji przy Schuhbrücke 49. Kiedy stawiał stopę na kolejnym schodku, napierał na niego całym ciężarem swego ciała, by sprawdzić, czy osiemnastowieczny piaskowiec schodów nie pęknie pod obcasem jego błyszczącego trzewika. Chętnie rozkruszyłby stary kamień, naśmiecił pyłem dokoła, a potem zszedł na dół i zwrócił uwagę woźnemu na nieporządek. Opóźniłby w ten sposób wejście do swojego gabinetu: nie ujrzałby zbolałej miny sekretarza von Gallasena, nie zobaczyłby zapełnionego ważnymi terminami kalendarza ściennego z widokiem niedawno wzniesionego gmachu Technische Hochschule ani oprawionego zdjęcia swojego syna Jakoba Mühlhausa z uroczystości konfirmacyjnej, ale nade wszystko nie doświadczyłby kłopotliwej i niemiłej mu obecności medyka sekcyjnego, doktora Siegfrieda Lasariusa, którego zaanonsował mu przed chwilą policyjny goniec. To właśnie ta wiadomość zepsuła komisarzowi humor. Nie lubił Lasariusa, który uważał zmarłych za najlepszych partnerów do rozmowy. Ci też go cenili, choć nie śmiali się z jego dowcipów, leżąc w betonowych rynnach Instytutu Lekarsko-Sądowego i pławiąc się w lodowatym strumieniu wody z podrygującego gumowego szlaucha. Każda wizyta Lasariusa zwiastowała w najlepszym razie trudne pytania, w najgorszym – poważne kłopoty. Tylko ciekawy problem poznawczy lub jakieś niebezpieczeństwo sprawiało, że Charon opuszczał swe dzierżawy. Komisarz chciał wierzyć w tę pierwszą przyczynę. Rozejrzał się dokoła. Nic nie dawało mu pretekstu do opóźnienia spotkania z małomównym medykiem. Jeszcze raz przycisnął stopień nogą. Lekko zatrzeszczała polakierowana skóra butów, odbijająca metalowe liście wijące się wokół prętów poręczy i piramidalne wzniesienie schodów. Z dziedzińca doszedł jakiś stukot i głośne przekleństwa. Mühlhaus spojrzał ponad zaniedbaną paprotką, której fatalny stan zauważała każda kobieta wchodząca do tego męskiego świata. On sam, choć nie był kobietą, zarejestrował skręcone gałązki proszące o wodę i z rozgniewaną miną odwrócił się i zbiegł po schodach w stronę dyżurki. Nie doszedł jednak do niej.

– Panie komisarzu! – usłyszał z góry tubalny głos Lasariusa. Przystanął i ujrzał ciemny wachlarz kapelusza i wilgotne ornamenty rzadkich loków na czaszce. Lasarius schodził majestatycznie. – Nie mogłem się pana doczekać.

– Jest dopiero za pięć dziewiąta. – Mühlhaus wyjął srebrną kopertę z kieszeni kamizelki. – Nie może pan poczekać, doktorze, kilku sekund? Tak pilna jest pańska sprawa, że będziemy ją omawiać na schodach?

– Niczego nie będziemy omawiać – Lasarius otworzył skórzaną aktówkę i podał Mühlhausowi dwie kartki z nagłówkami „Raport z sekcji zwłok”, po czym zapatrzył się na dziedziniec, gdzie woźny i furman dzwonili kankami z naftą. – Nie będziemy w ogóle nic mówić. Ani słowa. Nikomu.

– A zwłaszcza Mockowi – uzupełnił Mühlhaus po szybkim przeczytaniu raportu. Obserwował wąsatego furmana, który podawał woźnemu kanki i był tak nadęty, że mało brakowało, a po dziedzińcu zaczęłyby strzelać guziki z jego kamizelki. – Doktorze Lasarius, czy pańscy zimni pacjenci nie mają nazwisk? Dlaczego ci dwoje są anonimowi? Ja wiem, że pan nie zna tych nazwisk. W takim razie trzeba je nadać. Nawet bydlęta przebywające z ludźmi mają swoje imiona.

– U mnie, panie komisarzu Mühlhaus – mruknął medyk – nie ma różnicy pomiędzy bydlętami a ludźmi, chyba że chodzi o rozmiary serca lub wątroby. A w pana profesji jak jest?

– Nazwiemy ich… – policjant pominął milczeniem pytanie i spojrzał na furgon z naftą, na którym widniał napis: „Artykuły oświetleniowe Salomon Beyer” -…nazwiemy ich Alfred Salomon i Catarina Beyer.

– Ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego – powiedział Lasarius, oparł aktówkę o poręcz, wpisał nazwiska w odpowiednie rubryki i uczynił nad kartkami znak krzyża.

– Nikomu… zwłaszcza Mockowi – powtórzył zamyślony Mühlhaus i podał medykowi rękę. – W moim zawodzie też nie ma różnicy pomiędzy ludźmi i zwierzętami. Ale bez nazwisk trudno prowadzi się kartotekę.


Wrocław, środa 2 października 1919 roku, godzina dziewiąta rano

Asystent kryminalny Eberhard Mock wyszedł chwiejnym krokiem z trafiki Afferta znajdującej się w ciemnej bramie na północnej pierzei Rynku. Październikowe słońce poraziło zamglone tęczówki jego oczu, na które nasuwały się co chwila opuchnięte powieki. Słaniając się na nogach, oparł się o bramę wejściową do Ring-Theater i nałożył na nos okulary o jaskrawożółtych szkłach. Wszystko dokoła oblewała jasna poświata potęgowana dziełem jenajskich optyków, jakim były silnie rozjaśniające binokle. Pomiędzy szkła a pocięte czerwonymi żyłkami białka oczu dostał się gryzący dym papierosowy. Mock prawie stracił oddech. Wypuścił dym i odruchowo przysłonił palcami oczy. Syknął z bólu – powieki były kłębowiskiem neuronowych zakończeń, a pod wilgotną skórą przesuwały się twarde grudki. Trzymając się jedną ręką ściany, ruszył prawie po omacku. Skręcił w Schmiedebrücke. Pod dłonią przesuwały mu się oszklone witryny sklepu Proskauera z męska konfekcją, w oczy kłuły go blaski wysyłane przez złote zegarki rozłożone za szybą sklepu Kühnela, ocierał się o chropowate ściany budynku zajmowanego przez „Deutsche Seefischhandels -Aktiengesellschaft”, aż w końcu przeszedł przez Nadlerstrasse i natrafił na oszklone drzwi kawiarni Heymanna.

Wtoczył się do środka lokalu, który o tej porze był jeszcze pusty i cichy. Po głównej sali kręcił się chłopak w białym sztywnym fartuchu i ustawiał piramidy ze stołów i krzeseł, przeplatając tę czynność zręcznymi pociągnięciami wilgotnej szmaty, która zbierała kurz i papierosowy popiół pokrywające blaty stołów i płachty serwet. Widząc Mocka, który potknął się i poleciał wprost na kruchą piramidę sprzętów, chłopak odruchowo zamachnął się szmatą i przeciągnął nią po twarzy porannego gościa. Jaskrawo-żółte binokle zatańczyły na łańcuszku, Mock utracił punkt ciężkości, a stoły i krzesła – swe oparcie. Chłopak patrzył przerażony, jak dobrze zbudowany brunet ląduje na sterczących nogach i wygiętych oparciach krzeseł, łamiąc je z przeraźliwym trzaskiem, a na jego głowę zsuwają się wykrochmalone serwety. W porannym październikowym słońcu zamigotały drobiny kurzu. Otwarta solniczka wpadła pomiędzy gęste włosy Mocka i z lekkim szmerem sypnęła po policzkach strużką soli. Asystent kryminalny w obronnym odruchu zamknął oczy i wtedy poczuł narastające pieczenie. Cieszyło go to, ponieważ wiedział, że ból nie pozwoli mu usnąć, że podziała lepiej niż sześć filiżanek mocnej kawy, które od godziny piątej nad ranem zdążył już wypić. W żyłach Mocka – wbrew przypuszczeniom pomocnika restauracyjnego – nie płynął ani miligram alkoholu. Mock nie spał od czterech dni. Mock robił wszystko, aby nie spać.


Wrocław, środa 2 października 1919 roku, godzina dziewiąta piętnaście rano

Mimo iż kawiarnia Heymanna nie była jeszcze czynna, siedzieli tam dwaj mężczyźni i podnosili do ust dymiące filiżanki z czarną kawą. Jeden z nich wypalał papierosa za papierosem, drugi – ściskając zębami kościany ustnik fajki – w gęstwinie swej brody wypuszczał kącikami ust małe strużki dymu. Pomocnik restauracyjny robił wszystko, aby czarnowłosy mężczyzna – jak się okazało policjant – puścił w niepamięć niedawne zajście. Posprzątał rumowisko połamanych mebli, podał kawę, mleko, sprowadził na koszt firmy znane friedrichhofskie sucharki z niedalekiej cukierni „S. Brunies”, wkręcał dla bruneta papierosy w małą cygarniczkę w kształcie fajki i przysłuchiwał się uważnie rozmowie, aby móc w lot zgadywać pragnienia człowieka, którego tak srogo sponiewierał. W pewnym momencie ofiara jego porządków wyjęła z wewnętrznej kieszeni marynarki kilka złożonych kartek papieru i wręczyła je brodaczowi. Ten czytał, wypuszczając z fajki krótkie grzybki dymu. Jego towarzysz podstawił sobie pod nos małą ampułkę. Nad stołem rozeszła się ostra woń moczu. Chłopak uciekł ze wstrętem za bar. Brodaty mężczyzna czytał uważnie, a rysy jego twarzy i fałdy skóry układały się w znak zapytania.

– Mock, dlaczego pan napisał to absurdalne oświadczenie dla prasy? I dlaczego mi je pan pokazuje?

– Panie komisarzu. Jestem – Mock długo zastanawiał się nad kolejnym słowem, jakby mówił w słabo znanym sobie języku – lojalnym podwładnym. Wiem, że jeśli… jeśli jakaś gazeta to wydrukuje, to będę skreślony. Tak. Skreślony. Zwolniony z policji. Bez pracy. Dlatego mówię panu o tym.

– I co? – W smudze słonecznego światła przecinającego kłęby dymu wyraźnie było widać drobinki śliny osiadające na brodzie Mühlhausa. – Chce pan, żebym pana uratował przed zwolnieniem z pracy?

– Sam nie wiem, czego chcę – szepnął Mock, bojąc się, że za chwilę zamknie oczy i przeniesie się do krainy dzieciństwa: w pokryte suchymi liśćmi, nagrzane jesiennym słońcem Góry Stołowe, dokąd jeździł na wycieczki ze swoim ojcem. – Jestem jak żołnierz. O swojej dymisji informuję dowódcę.

– Jest pan jednym z ludzi – zabulgotało w cybuchu Mühlhausa – z którymi chcę zbudować nową komisję morderstw. Bez idiotów, którzy zadeptują ślady na miejscu zbrodni, a jedynym ich atutem jest wzorowa służba wojskowa. Bez byłych szpicli, którzy mogą działać na dwa fronty. Nie chcę pana stracić przez pańskie niedorzeczne oświadczenie, które wystawi na pośmiewisko całe Prezydium Policji. Powstrzymuje się pan od snu już kilka dni. Jeśli pan zwariował, na co wskazuje i to oświadczenie, i pana zachowanie, to i tak nie będę miał z pana żadnego pożytku. Dlatego musi mi pan wszystko opowiedzieć. Jeśli będzie pan milczał, uznaję pana za wariata i wychodzę, jeśli będzie pan opowiadał jakieś brednie – również wychodzę.

– Panie komisarzu – Mock postawił na stoliku ampułkę z solami trzeźwiącymi – gdy będę zasypiał, proszę podstawić mi ją pod nos. Cieszę się, że nie działa na pana smród amoniaku. Hej, ty – zwrócił się do chłopaka. – O której otwieracie tę budę? Wystarczy nam czasu, panie komisarzu – kontynuował, usłyszawszy odpowiedź. – A ciebie już tu nie widzę. Przyjdziesz przed samym otwarciem.

Chłopak z radością uwolnił swoje nozdrza od przykrych zapachów i wybiegł z lokalu. Mock oparł łokcie na stole, założył rozjaśniające okulary i wystawił twarz na światło słoneczne padające przez koronkowe zasłonki w witrynie. Potarł oczy i syknął z bólu, uderzył się po nich otwartą dłonią. Pod powiekami wybuchły fajerwerki, w kącikach oczu zakłuło, papieros dopalał się w popielniczce.

– Teraz jest dobrze – Mock oddychał przez chwilę. – Teraz nie zasnę. Teraz mogę panu opowiedzieć. Jak pan się domyśla, to wszystko jest związane z naszą sprawą, ze „sprawą czterech marynarzy”…


Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, godzina wpół do ósmej rano

Mock otworzył ciężkie dwuskrzydłowe drzwi i znalazł się w niemal zupełnie ciemnym przedpokoju wykładanym kamiennymi płytkami. Ruszył powoli, nie starając się nawet stłumić dzwonienia ostróg u swych butów. Nagle natrafił na aksamitną kotarę. Odsunął ją i wszedł do kolejnego przedpokoju. Była to poczekalnia, z której wychodziły drzwi do kilku pokoi. Jeden z nich był otwarty, lecz u nasady futryny wisiała podobna kotara, która przed chwilą powstrzymała Mocka. Na jednej ze ścian poczekalni nie było drzwi, lecz okno. Wychodziło ono, jak Mock się domyślił, do studni wentylacyjnej. Na parapecie, na zewnątrz, stała lampa naftowa, której słabe światło ledwie się przebijało przez zakurzoną szybę. W tej wątłej poświacie Mock dostrzegł kilka osób siedzących w poczekalni. Nie zdążył się jednak im przypatrzyć, ponieważ jego uwagę przykuła kotara wisząca w drzwiach pokoju. Poruszyła się gwałtownie i spoza niej dobiegło westchnienie. Mock ruszył w jej kierunku, lecz na drodze stanął mu wysoki mężczyzna w cylindrze. Kiedy Mock usiłował go odsunąć, mężczyzna zdjął nakrycie głowy. W bladej poświacie widać było wyraźnie węzły blizn, na których załamywało się światło. Krzyżowały się one i przeplatały – zamiast oczu miał plątaninę blizn.

Mock spojrzał na ich grube linie, na ciemne zacieki, które widniały na ścianie nad jego łóżkiem. Przetarł oczy i odwrócił się od ściany. Zasłona oddzielająca jego sypialną niszę obramowana była słonecznym blaskiem.

Zza zasłony dochodziła krzątanina ojca. Stukały kubki, szczękały fajerki, trzaskał ogień, chrupał chleb pod ciężarem noża. Mock sięgnął po metalowy dzbanek stojący obok łóżka i usiadł, aby nie rozlać wody podczas picia. Przechylił dzbanek i woda wlała się w wyschniętą jamę ustną wypełnioną szorstkim językiem. Płynęła szerokim strumieniem, aż zwilgotniała koszula nocna zawiązana pod szyją sztywnymi od krochmalu trokami. Zardzewiałe żabki zaskrzypiały na metalowej szynie, zasłona rozdzieliła się i wpuściła w duszne wnętrze niszy jasny słup światła.

– Wyglądasz jak siedem plag egipskich. – Niewysoki, krępy mężczyzna trzymał w sękatych palcach poobijany kubek.

Rysy twarzy, w które wdarły się opary gotujących się klejów do obuwia, brązowe wątrobiane przebarwienia skóry i surowe siwe oczy czyniły z Willibalda Mocka postrach okolicznej dzieciarni. Eberhard Mock nie bał się swojego ojca, już dawno przestał być dzieckiem. Miał lat trzydzieści sześć, kawałek metalu w udzie, reumatyzm, złe wspomnienia, słabość do alkoholu i rudowłosych kobiet. Teraz zaś nade wszystko miał kaca. Odstawił pod łóżko dzbanek z wodą, minął ojca i wszedł do zalanego słońcem pokoju, który był jednocześnie kuchnią i sypialnią Willibalda. Kiedyś nieżyjący od kilku miesięcy stryj Eduard rozbierał tutaj wołowe tusze, rozbijał miękkie placki schabu oraz ugniatał oblepiające palce bryły wątróbki. To w tym miejscu napychał nadzieniem flaki, pachnące dymem karkonoskich ognisk, a potem wieszał pierścienie kiełbas nad kuchnią, nad którą teraz jego brat, Wilibald, podgrzewał mleko dla skacowanego syna.

– Nie pij tyle. – Ojciec wyszedł z niszy. Jego siwy wąs jeżył się nad wąskimi wargami. – Ja nigdy nie zaniedbywałem pracy. Zawsze o tej samej porze zasiadałem nad butami. Stukanie w warsztacie było jak kukułka zegara.

– Nigdy ojcu nie dorównam – powiedział Mock odrobinę za głośno, podszedł do miednicy stojącej pod oknem i ochlapał twarz wodą. Potem otworzył okno, na gwoździu zawiesił pas do ostrzenia brzytwy. – Poza tym dzisiaj zaczynam służbę później.

– Co to za służba. – Wilibald mocował się z buteleczkami lekarstw. – Spisujesz dziwki i alfonsów. Powinieneś chodzić po dzielnicy i pomagać ludziom.

– Daj spokój, stary dziadu – powiedział Mock, naostrzył brzytwę i pocierał mydłem o gęste włosie pędzla. – Ty za to wdychałeś smród cudzych gir.

– Co powiedziałeś? – Ojciec wbijał jajka na żeliwną patelnię. – Co powiedziałeś? Specjalnie tak cicho mówisz, bo jestem głuchy.

– Nic, to do siebie. – Mock ściągał brzytwą pianę z policzków.

Ojciec usiadł przy stole i ciężko oddychał. Postawił patelnię z żółtą masą na desce do krojenia chleba, z której starannie zebrał okruszki. Potem ułożył kromki posmarowane smalcem jedna na drugiej. Powstał prostokątny stosik. Ojciec wyrównał jeszcze jego boki, tak aby żadna kromka nie wystawała poza krawędź. Eberhard wytarł pianę z twarzy, posmarował policzki i podbródek laską ałunu, założył podkoszulek i usiadł przy stole.

– Jak można tak chlać? – Ojciec ucinał nożyczkami łodygi cebuli rosnącej w doniczce i posypywał jajecznicę. Potem rozdzielił już złożone pajdy i sypnął między nie odrobinę szczypiorku. Następnie złożył je i owinął w zatłuszczony pergamin. – Ja nigdy się tak nie schlałem. A ty prawie codziennie. Pamiętaj, przynieś ten papier z powrotem. Jutro znów zapakuję ci w niego jedzenie.

Mock zjadł ze smakiem półpłynną masę jajeczną ozdobioną szczeciną szczypiorku, potem wstał, wsunął patelnię do wypełnionej wodą balii stojącej koło miednicy, włożył koszulę, przypiął do niej kwadratowy kołnierzyk i zawiązał krawat. Na głowę nasadził melonik, poszedł w róg pokoju i otworzył klapę w podłodze. Zszedł po stopniach do dawnego sklepu rzeźniczego. Zatrzymał się i spojrzał na rząd haków, na których wisiały niegdyś wieprzowe półtusze, na wypucowaną ladę, na lśniącą witrynę i na kamienne płytki pochylone nieco ku odpływowi przykrytemu żelazną kratką. To w tę kratkę stryj Eduard wlewał ciepłą zwierzęcą krew.

Na górze dał się słyszeć świst oddechu ojca i jego gwałtowny kaszel. Mock poczuł zapach kawy wlewanej do termosu. Para z kawy zaparła na chwilę oddech ojcu – pomyślał – a właściwie to, co z niego zostało po wyziewach kleju ze zwierzęcych kości. Wyszedł na zewnątrz, dzwoniąc mosiężnym dzwonkiem umocowanym na futrynie.

Willibald Mock obserwował syna przez okno. Ten wyszedł tylnym wyjściem na podwórko. Ukłonił się dozorczyni, pani Bauert, uchwycił przyjazny uśmiech stojącej przy pompie służącej pastora Gerdsa, który zajmował czteropokojowe frontowe mieszkanie, prychnął na bezpańskiego kota, przyśpieszył kroku, przeskoczył kałużę i rozpinając spodnie oraz klnąc na nadmiar guzików, sforsował zardzewiałą kłódkę i wszedł do niewielkiego pomieszczenia w kącie podwórka.

Ojciec zamknął okno i wrócił do swych czynności. Umył patelnię, talerz oraz rondel po mleku i wytarł ceratę przypiętą pineskami do stołu. Potem zażył lekarstwa i siedział przez chwilę w milczeniu na starym bujanym fotelu. Wszedł do niszy Eberharda i przyjrzał się skołtunionej pościeli. Schylił się, aby ją złożyć, i wtedy jego stopa natrafiła na dzbanek z resztką wody. Dzbanek przewrócił się, a woda wlała się do jednego z jego skórzanych kapci.

– Do stu piorunów! – wrzasnął i wierzgnął nogą, a kapeć poleciał wprost w twarz zamykającego klapę w podłodze Eberharda. Ojciec padł na łóżko syna i gwałtownie odpinał troczki przytrzymujące skarpetkę. Zdjął ją i powąchał.

– Niech się ojciec nie denerwuje – uśmiechnął się Eberhard. – Nie używam już nocnika i nie chowam go pod łóżkiem. To była tylko woda.

– No dobrze, dobrze… – mruczał ojciec, zakładając z trudem skarpetkę. Wciąż siedział na łóżku syna. – Po co ci woda pod łóżkiem? Ja wiem po co. Jak się schlejesz, to masz ją na kaca. Ciągle chlejesz i chlejesz… Ożeniłbyś się, tobyś przestał chlać…

– Czy ojciec wie – syn podał ojcu kapeć, usiadł przy stole i wysypał kilka szczypt jasnego tytoniu na ceratę – że wódka mi pomaga?

– W czym? – spytał zdumiony przyjaznym tonem głosu Eberharda. Zwykle wyrzuty dotyczące alkoholu i starokawalerstwa wprawiały syna w złość.

– W przespaniu nocy. – Eberhard zapalił papierosa i układał na stole przedmioty, które zaraz miały się znaleźć w jego aktówce: termos, kanapki ze smalcem, woreczek z tytoniem i ceratową teczkę z raportami. – Przecież tyle razy mówiłem ojcu, że kiedy idę spać trzeźwy, mam koszmarne sny, a potem się budzę i już nie mogę zasnąć! Wolę mieć kaca niż koszmary.

– Wiesz, co jest najlepsze na sen? – Ojciec odruchowo zaczął ścielić łóżko syna. – Rumianek i ciepłe mleko. – Wygładził prześcieradło i nagle spojrzał uważnie na swojego rozmówcę. – Zawsze po trzeźwemu masz koszmary?

– Nie zawsze – uśmiechnął się Eberhard, zapinając teczkę na stalowe zatrzaski. – Czasami śni mi się pielęgniarka z Królewca. Ruda i bardzo ładna.

– Byłeś w Królewcu? Nigdy mi o tym nie mówiłeś. – Ojciec przytrzymał marynarkę, a syn wsunął w jej rękawy swe masywne ramiona.

– Byłem podczas wojny. – Eberhard powachlował się melonikiem i sięgnął po zegarek. – Nie ma o czym mówić. Do widzenia ojcu.

Ruszył w stronę klapy w podłodze. Za sobą słyszał mruczenie starego: – Nie chlałby tyle. Tylko rumianek i ciepłe mleko. Rumianek i ciepłe mleko.

W królewieckim szpitalu Miłosierdzia Bożego połamany, jednoroczny podchorąży Mock dostawał rumianek przed snem. Piękna rudowłosa pielęgniarka patrzyła z podziwem na stojące obok jego łóżka wypastowane buty z ostrogami. Tytułowała go „panem oficerem”, nie zdając sobie sprawy, że każdy zwiadowca z pułku artyleryjskiego nosił ostrogi, ponieważ jeździł konno. Nazywając go w ten sposób, wlewała w jego usta łyżeczki naparu. Dwukrotnie ranny podchorąży Mock nie miał sił zaprzeczyć, że nie jest oficerem, wstydził się wyznać, że nie zdał egzaminu i nie odbył stosownych ćwiczeń, a na wojnie znalazł się ze zwykłego poboru. Wstydził się też zapytać, jak ma na imię jego anielica. Nie miał siły przekręcić głowy, by odprowadzić ją wzrokiem. Chcąc poszerzyć swój kąt widzenia, zakreślał oczami gorejące koła. Obejmowały one – niestety – jedynie neogotyckie sklepienie królewieckiego szpitala. Nie docierały ani do leżących obok żołnierzy, ani do Corneliusa Rühtgarda, szpakowatego, szczupłego sanitariusza, któremu podchorąży Mock zawdzięczał życie. W zasięgu wzroku rannego Mocka rudowłosa pielęgniarka nie znalazła się nigdy więcej. Znacznie później, kiedy już się zrosły jego połamane kończyny, kiedy mógł się poruszać o kulach, kiedy w końcu się dowiedział, że jego rany wskazywały wyraźnie, że musiał upaść z dużej wysokości i że sanitariusz Rühtgard, który onegdaj był lekarzem w Kamerunie, idąc do pracy, znalazł go, porzuconego na Wale Litewskim, szybko przetransportował do szpitala i opatrzył klatkę piersiową oraz płuca zranione odłamkami żeber, kiedy podchorąży Mock już o tym wszystkim się dowiedział, ruszył na poszukiwanie rudowłosej pielęgniarki. Kuśtykając, stukał kulami po płytkach piaskowca i wszędzie spotykał się z brakiem zrozumienia. Pielęgniarki niecierpliwiły się, kiedy połamany rekonwalescent sporządzał kolejny rysopis ich rzekomej rudowłosej koleżanki, zaglądał im po raz setny w oczy i starał się uchwycić zapach ich ciał. Woźni i salowi kręcili głowami, niektórzy pukali się w czoło, kiedy mówił o parujących filiżankach rumianku, aż w końcu były doktor Rühtgard zdegradowany do stopnia sanitariusza uświadomił pacjentowi, że rudowłosa pielęgniarka może być wytworem jego fantazji. Zwłaszcza że halucynacje nie są obce ludziom będącym w takim właśnie stanie, w jakim do szpitala Miłosierdzia Bożego w Królewcu trafił podchorąży Mock. Był bowiem zupełnie nieprzytomny. Nie od upadku z dużej wysokości. Od alkoholu.

Eberhard Mock schodził do byłego sklepu rzeźniczego swojego stryja Eduarda.

– Rumianek i ciepło mleko. Chleje, no to ma za swoje – dochodził z góry głos ojca, który znał remedium na wszelkie synowskie dolegliwości.

Eberhard usłyszał mocne stukanie o parapet okna w izbie na górze. To pewnie ten kretyn Dosche ze swoim parszywym psem – pomyślał – ten kundel znowu nasra na wypucowane schody, a Dosche i mój ojciec będą grali cały dzień w szachy.

Jajecznica ze szczypiorkiem dławiła go jak włos przylepiony do gardła. „Rumianek i ciepłe mleko. Chleje i chleje”. Mock odwrócił się na schodach i ruszył w górę. Jego głowa wychyliła się nad poziom podłogi. Parapet zabrzęczał gwałtownie. Ojciec stał przy oknie i skakał na jednej nodze, na drugiej wisiała pocerowana skarpetka.

– Czy ojciec nie rozumie – wrzasnął Eberhard – że rumianek i mleko gówno mi pomogą?! Ja nie mam kłopotów z zasypianiem, tylko ze snami!

Willibald patrzył na syna, niczego nie rozumiejąc. Tułów znalazł się nad powierzchnią podłogi. Zaciśnięte pięści. Kac szumiący w głowie jak morze. Rumianek i ciepłe mleko. Ojciec zbladł. Nie wypowiedział ani słowa.

– I niech ojciec powie temu zasranemu szachiście Doschemu, żeby nie przychodził tu ze swoim kundlem i nie walił tak mocno w parapet, bo pożałuje. – Nogi Eberharda znalazły się w izbie.

Nie patrząc na ojca, podszedł do miednicy, ukląkł przed nią, zdjął melonik i wylał na swoje falujące włosy kilka chochli wody. Przez szum w uszach zatkanych spływającymi strużkami słyszał głos ojca:

– To nie Dosche wali drągiem w parapet, to ktoś do ciebie.

Eberhard pochylił się przy starym i wsunął mu skarpetkę na stopę.

Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, godzina ósma rano

Kurt Smolorz pracował od niedawna jako podwładny Mocka w Oddziale Obyczajowym III b wrocławskiego Prezydium Policji. Trafił tam wprost z ulic Borku, które patrolował, nie wiadomo właściwie po co, ponieważ ta przepiękna dzielnica willowa przylegająca do Parku Południowego miała z przestępczością równie wiele wspólnego, co rewirowy Smolorz z poezją. Jednak pewnego ciepłego dnia 1918 roku rewirowy właśnie tam spotkał się z groźnymi przestępcami, których poszukiwała cała policyjna Europa. I był to dzień dla niego szczęśliwy. W tym dniu asystent kryminalny Eberhard Mock robił rutynową kontrolę w luksusowym domu publicznym przy Akazienallee. Miał on zwyczaj łączyć przyjemne z pożytecznym. Po skontrolowaniu ksiąg przychodów i książeczek zdrowotnych oraz po przepytaniu burdelmamy o bardziej ekscentrycznych klientów zaczął rozglądać się za swoją ulubioną damą, która – jak się okazało – była bardzo zajęta wraz z dwiema innymi pracownicami uprzyjemnianiem życia dwóm – tu burdelmama westchnęła – bardzo bogatym dżentelmenom.

Mock, zainteresowany konfiguracją dwóch do trzech, zajrzał przez ukryte okienko do wnętrza tak zwanego pokoju różowego i doznał szoku. Wybiegł na ulicę i tam od razu natrafił na rudowłosego podwachmistrza rewirowego, brzęczącego groźnie szablą i tarmoszącego za kołnierz jakiegoś łobuziaka, który kilka chwil wcześniej strzelał z procy do przejeżdżających dorożek. Podwachmistrz Smolorz, na rozkaz asystenta kryminalnego Mocka, ukarał łobuza mocnym szturchańcem i pozostawił go samemu sobie. Potem wraz z Mockiem wtargnął do pokoju różowego zakładu madame Blaschke i – przecierając oczy ze zdumienia nad skomplikowanym i nigdy nieoglądanym układem ciał – zaaresztował dwóch mężczyzn, którzy okazali się europejskimi prekursorami wymuszeń i haraczy: Kurta Wirtha i jego niemego strażnika Hansa Zupitzę. Tego dnia wiele się zmieniło w życiu głównych bohaterów tego zajścia. Wszystkich połączyły trwałe więzy zależności: Wirth został tajnym współpracownikiem Mocka, za co ten mu się godziwie odpłacał przymykaniem oczu na wymuszenia od przemytników, spławiających Odrą austriacką broń, turecką kawę i tytoń. Mock został człowiekiem bogatym i wpływowym w świecie przestępczym, co miało mu się bardzo przydać, a Smolorz – z rewirowego stał się pracownikiem Prezydium Policji, posiadającym, podobnie jak wszystkie dramatis personae, spore konto w dolarach, którymi swą wolność opłacili najbardziej poszukiwani przestępcy Europy. Mock szybko zdał sobie sprawę z zalet Smolorza jako współpracownika. Do najważniejszych z nich należała małomówność.

Smolorz nie odzywał się i teraz, kiedy siedział obok Mocka w łodzi motorowej Wasserpolizei, którą kierował umundurowany bosman, funkcjonariusz tejże formacji. Płynęli płytkimi rozlewiskami Oławy wśród rzadkich drzew i częściowo zalanych pól. Motorówka przybiła do prowizorycznej przystani koło wybrukowanej drogi.

– Nowy Dom! – krzyknął bosman i pomógł Smolorzowi i Mockowi wspiąć się na przystań.

Na drodze czekała już na nich dorożka. Mock rozpoznał fiakra, z którego usług często korzystała policja. Podał mu rękę i rzucił się na kanapę, kołysząc budą. Smolorz zajął miejsce na koźle. Dorożka ruszyła. Mock, chcąc zapomnieć o męczącym go pragnieniu, obserwował zabudowania gospodarcze Nowego Domu. Z oddalonego o dwa kilometry folwarku Świątniki dochodził ryk bydła. W rozsłonecznionym powietrzu unosił się zapach wilgoci znad Odry. Po chwili znaleźli się koło śluzy opatowickiej. Wysiedli z dorożki i przeszli po śluzie na Wyspę Opatowicką.

Przy jazie opatowickim, wśród kolczastych krzewów tarniny, Mock ujrzał cel swoich porannych wędrówek po rozlewiskach Odry i jej dopływu – Oławy. Niebezpieczny, tryskający spod jazu wodospad odcinał gapiów, którzy stali na brzegu osiedla Biskupin i usiłowali zobaczyć, co też policja znalazła na wyspie, na której jeszcze wczoraj urządzali sobie piwne pikniki. Od wejścia na jaz powstrzymywały ich mocne ramiona oraz groźne spojrzenia trzech żandarmów z szablami i w czakach ozdobionych niebieską gwiazdą. Na ich piersi lśniły odznaki z napisem „Stacja żandarmerii Swojczyce”. Mock z nostalgią spojrzał na wysmukły pseudogotycki budynek stojący na terenie Przystani Wilhelmińskiej i przypomniał sobie nocne uciechy, jakim jeszcze niedawno tam się oddawał. Teraz na odległe krańce Wrocławia wzywały go obowiązki innego rodzaju. Spojrzał na brzeg okolony kolczastymi tarninami i na stos czterech – jak się domyślił Mock – ludzkich ciał, przykryty szarymi prześcieradłami z Instytutu Lekarsko-Sądowego, w które zawsze zaopatrzone były powozy i pierwsze samochody należące do Prezydium Policji. Wywiadowców było siedmiu. Pięciu z nich badało teren wokół ciał – kucali i centymetr po centymetrze przeszukiwali mokrą trawę i tłustą ziemię, która przylepiała się im do obcasów. Zbadawszy wybrany kwadrat ziemi, z ciężkim sapaniem przenosili ciężar ciała z nogi na nogę i – wciąż kucając – prowadzili dalej swe poszukiwania. Wszyscy oni byli, mimo porannego chłodu, bez marynarek. Na głowach nosili meloniki, spod których wyciekały im na wąsy strużki potu. Jeden z nich, nie wierząc w dokładność, fotografii, odrysowywał odcisk obuwia, który znalazł w wilgotnej ziemi. Dwaj policjanci, w odróżnieniu od wywiadowców ubrani w marynarki, stali na policyjnej barce przycumowanej do brzegu i przesłuchiwali dwóch nastoletnich chłopców w mundurkach szkoły ludowej, którzy drżeli na równi z zimna, jak i ze zdenerwowania. Jeden z przesłuchujących policjantów machnął ręką do Smolorza i Mocka, wskazując im oznaczony małymi chorągiewkami kwadrat ziemi, na którym leżały przykryte prześcieradłami zwłoki. Mężczyzną wydającym niemy rozkaz był ich szef, kierownik Oddziału Obyczajowego III b, radca kryminalny Josef Ilssheimer, a teren przez niego wskazany był już zbadany.

Mock i Smolorz weszli w oznaczony sektor i uchylili meloników. Ilssheimer ruszył w ich kierunku. Podnosił stopy wysoko i poruszał się bardzo szybko. Mockowi wydawało się, że szef zaraz odda skok wzwyż i opadnie ciężko na prześcieradła. Wbrew tym obawom Ilssheimer zatrzymał się obok ciał. Pochylił się i pociągnął za tkaninę. Mock w pierwszej chwili nie mógł się zorientować w kłębowisku sztywnych i sinych kończyn, które zastygły w pośmiertnym stężeniu. Przed jego oczami rozciągał się osobliwy widok – jakby ktoś ułożył stos pod wielkie ognisko. Tylko zamiast chrustu i suchych konarów były cztery ludzkie korpusy, od których pod różnymi kątami odstawały głowy, nogi i ramiona. Ponadto wszystkie te członki wchodziły między sobą w przeróżne relacje: a to spod jakiejś pachy wystawała stopa, a to nad obojczykiem wyrastało kolano, a między łydkami pojawiało się ramię. W wielu miejscach skóra zmarłych była przebita przez kości, a ostre odłamki wystające ponad powierzchnię ciał ginęły w sinych opuchliznach. Aby powykręcane ludzkie członki osadzić na osi „góra-dół” oraz „prawo-lewo”, Mock zaczął szukać wzrokiem jakiejś głowy. Wkrótce dostrzegł jedną. Dzięki gęstej brodzie zidentyfikował płeć męską. Długie wypomadowane strąki spadały spod marynarskiej czapki na twarz zabitego, a kręcone sztywne włosy krzewiły się na szczęce i pod nosem. To owłosienie było sklejone zaschniętymi brunatno-czerwonymi skrzepami z domieszką wodnistego płynu.

Źródłem zacieków były dwa oczodoły – dwa martwe jeziora wypełnione krwią i strzępami ścian przebitych oczu.

Kiedy Mock miał kaca, dręczyły go rozmaite idiosynkrazje. A to po zjedzeniu podsmażanej cebulki przez cały dzień nie opuszczał go delikatny swąd spalenizny, a to ostra woń bijąca od jakiegoś konia albo – co gorsza – spoconego człowieka wywoływała skojarzenia kanalizacyjne i wstrząsy w trzewiach, a to plwocina wijąca się na kracie jakiegoś okna przyśpieszała reakcje zmaltretowanego żołądka… Skacowany Mock – by jakoś funkcjonować – powinien być pozostawiony samemu sobie w barłogu swego posłania, odizolowany od wszelkich bodźców. Dzisiaj świat go nie ochraniał. Mock spoglądał na zlepione krwią kosmyki wypływające spod marynarskiej czapki, na skręcone strąki brody, na rzadkie włosy torsu i na owłosienie łonowe wystające spod skórzanego mieszka osłaniającego genitalia ofiary. Te wszystkie włosy poczuł w swoim gardle i zaczął głęboko oddychać. Patrzył na jasne wrześniowe niebo i wypuszczał z ust kwaśną woń kaca, cebulowy odór szczypiorku, mdły zapach jajecznicy. Odchylał wciąż głowę do tyłu i szybko oddychał. Czuł, że traci równowagę. Szarpnął się gwałtownie, omal nie przewracając Smolorza, który stał tuż za nim na jednej nodze i wycierał chustką do nosa powalany ziemią trzewik. Smolorz się usunął i Mock usiadł w wilgotnej trawie. Później nie pomógł mu wstać, zajęty nadal brudnym noskiem trzewika. Świat nie był dziś przychylny Mockowi, świat go nie ochraniał.

Ilssheimer kiwnął głową i zapatrzył się na Przystań Wilhelmińską, skąd odpływał mały parostatek. Policjanci śledczy zebrali już ślady. Opuścili rękawy koszul, założyli marynarki i wypuszczali kłęby dymu w powietrze pachnące rosą. Na drugim brzegu zatrzymał się wielki furgon, z którego wysiadło ośmiu noszowych w skórzanych fartuchach. Za nimi wyskoczył żwawo czterdziestokilkuletni mężczyzna w zawiązanym pod szyję lekarskim kitlu i w cylindrze, który ledwie zakrywał mu czaszkę, i zaczął wydawać polecenia zdartym od tytoniu głosem. Noszowi wdarli się w tłum, torując drogę swojemu szefowi, a złożone nosze służyły im za piki rozbijające zwartą ciżbę. Po chwili jaz zaroił się od pracowników Instytutu Lekarsko-Sądowego. Szli ostrożnie, przytrzymując się rękami napiętej liny. Z drugiej, niezabezpieczonej strony jazu tryskała woda i kręciły się stożki ubitej gęstej piany. Policjant, który wraz z Ilssheimerem przesłuchiwał dwu uczniów szkoły ludowej, zamknął notes i ogarnął zgromadzonych władczym wzrokiem. Machnięciem lewej dłoni odprawił przesłuchiwanych na przycumowaną barkę, prawą dłoń podał schodzącemu z jazu mężczyźnie w cylindrze, wołając:

– Dzień dobry, doktorze Lasarius! – Po czym wzniósł obie ręce ku górze i zakrzyknął donośnym głosem do stójkowych: – Panowie, proszę o ciszę! – mówiąc to, spojrzał na śledczych i noszowych.

Śledczy wdeptali papierosy w ziemię, uczniowie ulotnili się szybko, przeciskając się między kolanami noszowych, doktor Lasarius zdjął cylinder i zaczął lustrację zwłok, przerzucając połamane kończyny, jego ludzie oparli się na noszach jak na włóczniach, Smolorz otrzepywał spodnie z błota, a Mock nachylał się do ucha Ilssheimera, wciąż ponawiając pytanie:

– Panie radco, kto to jest?

– Jestem komisarz kryminalny Heinrich Mühlhaus – powiedział wydający rozkazy policjant, jakby słyszał pytanie Mocka. – I zostałem nowym szefem komisji zabójstw. Przyjechałem z Hamburga, gdzie pełniłem podobną funkcję. A teraz ad rem. Dwaj uczniowie szkoły ludowej z Zielonego Dębu – Mühlhaus przeszedł do rzeczy – przyszli dzisiaj rano o wpół do ósmej na jaz na papierosa. Znaleźli ciała czterech mężczyzn. Dwa leżały na ziemi, a dwa następne na nich. – Policjant zbliżył się do ciał i zrobił użytek ze swej laski, która posłużyła mu za wskaźnik. – Jak panowie widzicie, denaci leżą bardzo nieregularnie. Tam, gdzie jeden ma głowę, drugi ma nogi. Wszyscy są prawie nadzy. – Laska kręciła piruety. – Jedynie na głowach mają marynarskie czapki, a na genitaliach skórzane woreczki. Ten osobliwy strój sprawił, że do współpracy zaprosiłem Oddział III b Prezydium Policji. Jest z nami jej szef, radca kryminalny Ilssheimer – Mühlhaus spojrzał z szacunkiem na swego kolegę – z najlepszymi swoimi ludźmi, asystentem kryminalnym Eberhardem Mockiem i wachmistrzem kryminalnym Kurtem Smolorzem. – Ton głosu Mühlhausa przy przymiotniku „najlepszy” wyrażał co najmniej powątpiewanie. – Punktualnie w południe odprawa u mnie w gabinecie. Wtedy będzie już po sekcji zwłok. To tyle ode mnie. A teraz pan, doktorze.

Doktor Lasarius skończył pobieżne oględziny. Zdjął cylinder, wytarł czoło palcami, którymi wcześniej dotykał trupów, sięgnął pod kitel i po dłuższej chwili wydobył stamtąd niedopałek cygara. Przyjął ogień od jednego z noszowych i wszyscy usłyszeli jego ironiczny głos:

– Dziękuję, że komisarz Mühlhaus tak dokładnie określił czas wykonania sekcji zwłok. Do dziś nie wiedziałem, że jestem jego podwładnym – głos stał się poważny. – Ustaliłem, że ci czterej ludzie nie żyją mniej więcej od ośmiu godzin. Mają wykłute oczy i połamane ręce i nogi. Miejscami na kończynach widoczne są wybroczyny wskazujące na odbicie podeszwy buta. To wszystko, co mogę teraz powiedzieć. – Odwrócił się do swoich ludzi. – A teraz zabieramy ich stąd.

Doktor Lasarius umilkł i przyglądał się, jak noszowi chwytają trupy za ręce i nogi i biorą potężny zamach. Ciała lądowały na noszach. Spośród rozsuniętych nóg wystawały skórzane suspensoria. Po chwili dało się słyszeć głuche uderzenia zwłok o podłogę policyjnej barki. Na rozkaz Lasariusa stojący na niej uczniowie odwrócili głowy od makabrycznego widoku. Doktor ruszył w stronę wozu, lecz zatrzymał się po chwili.

– To wszystko, co mogę powiedzieć, panowie – powtórzył zachrypniętym głosem. – Ale mogę coś jeszcze pokazać.

Rozejrzał się dokoła i wyciągnął z krzaków gruby uschnięty konar. Oparł go na dużym kamieniu i naskoczył nań obiema nogami. Rozległ się suchy trzask.

– Wszystko wskazuje na to, że morderca właśnie tak łamał im kończyny. – Lasarius pstryknął niedopałkiem w nadodrzańskie tarniny. Na krzaku zawisło oślinione cygaro, które przed chwilą oderwały od ust palce naznaczone trupim dotykiem.

Mock znowu poczuł włosy w gardle. Ukucnął. Policjanci, widząc jego konwulsje, odsunęli się ze wstrętem. Nikt nie chwycił go za spocone skronie, nikt nie nacisnął na żołądek, by przyśpieszyć jego akcję. Dzisiaj świat nie troszczył się o Mocka.

Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, godzina dziewiąta rano

W dużym ślizgaczu, który nie poznał wojennego ognia i pochodził z demobilu wrocławskiej Wasserpolizei, siedziało sześciu policjantów po cywilnemu. Kierujący barką mat Martin Garbe obserwował ich spod daszka swej czapki, a kiedy nudziła go ich urywana rozmowa, rozglądał się po nieznanych sobie brzegach zarośniętych drzewami i obsadzonych potężnymi budynkami. Choć we Wrocławiu mieszkał od paru lat, służbę w policji rzecznej rozpoczął kilka tygodni temu i miasto widziane z perspektywy Odry wydawało mu się fascynujące. Co chwila schylał się zatem do ucha najbliżej siedzącego policjanta, szczupłego mężczyzny o semickich rysach, i upewniał się, czy prawidłowo rozpoznaje mijane miejsca.

– To ogród zoologiczny? – zapytał, wskazując na wysoki mur, zza którego dochodziły ryki drapieżników, karmionych codzienną porcją baraniny.

Zarośnięte brzegi Odry przesuwały się wolno. Nieliczni wędkarze, na ogół emeryci, wracali do domów z siatkami pełnymi okoni. Drzewa kipiały zielenią. Natura nie przyjmowała do wiadomości nadchodzącej jesieni.

– To wieża ciśnień, prawda? – szepnął, wskazując na kwadratowy budynek z cegieł przesuwający się po lewej stronie burty. Policjant kiwnął głową i zwrócił się do siedzącego naprzeciw kolegi, który trzymał zamykany na klucz sakwojaż z napisem „Materiały dowodowe”:

– Patrz, Reinert, jak szybko płyniemy. Mówiłem, że Odrą będziemy szybciej.

– Ty zawsze masz rację, Kleinfeld – mruknął jego rozmówca. – Twój talmudyczny umysł się nie myli.

Mat Garbe spojrzał na most Cesarski rozciągający się na stalowych pajęczynach i dodał gazu. Było gorąco i sennie. Policjanci na barce zamilkli. Garbe całą swoją uwagę skupił na nitach mostu, a kiedy już pod nim przepłynęli, na twarzach swych pasażerów. Czterech z nich nosiło wąsy, jeden – brodę, a jeden był gładko ogolony. Brodacz puszczał kółka z fajkowego dymu, który układał się na wodzie smugami, i rozmawiał szeptem z siedzącym obok niego wąsatym blondynem. Obaj każdym swoim słowem i gestem zaznaczali, że tutaj oni wydają rozkazy. Twarz Kleinfelda i Reinerta ozdabiały również nieduże wąsiki. Rudy wąs jeżył się pod nosem tęgiego i małomównego policjanta, który siedział obok gładko ogolonego zwalistego bruneta o zmęczonym spojrzeniu. Brunet pochylał się co chwila nad wodą i wdychał jej wilgotne tchnienie. Potem jego płuca rozrywał kaszel. Uporczywy i suchy – jakby coś podrażniło mu gardło. Brunet opierał się ramieniem o karabin maszynowy, w który wyposażony był ślizgacz, i wpatrywał się w wodę. Mata Garbego znudziło oglądanie sześciu milczących mężczyzn i spojrzał w górę na spód mostu Lessinga, do którego teraz dopływali. Między filarami kapała woda lub koński mocz. Garbe manewrował tak, by ani jedna kropla nie spadła na jego barkę. Kiedy znaleźli się po drugiej stronie mostu, Garbe zorientował się, że jego uwagi umyka bardzo interesujący fragment rozmowy.

– Dalej nie rozumiem, ekscelencjo – w głosie bruneta dała się słyszeć ledwie tłumiona irytacja – dlaczego mojego człowieka i mnie wezwano do tej zbrodni? Czy zechciałby mi pan to wyjaśnić jako mój bezpośredni zwierzchnik? Czy zwiększono nam zakres obowiązków?

– Oczywiście, Mock – blondyn z wąsikiem mówił dyszkantem. – Ale najpierw ustalmy jedno. Nie muszę wam niczego wyjaśniać. Słyszeliście o czymś takim jak rozkaz? Praca w policji opiera się na wydawaniu rozkazów i często wymaga mocnego żołądka. A podwładni mają wykonywać rozkazy, choćby mieli się porzygać sto razy w ciągu jednego dnia. Czy my się rozumiemy, Mock? I nie tytułujcie mnie ekscelencją, chyba że chcecie być bardzo ironiczni.

– Tak jest, panie radco kryminalny – powiedział brunet.

– To dobrze, że to zrozumieliście. – Blond wąsik podniósł się w uśmiechu. – A teraz pomyślcie i odpowiedzcie mi sami: jak sądzicie, dlaczego i ja, i wy tu jesteśmy? Dlaczego komisarz kryminalny Mühlhaus nas poprosił o pomoc?

– Nagie trupy i skórzane woreczki na jajcach – doszedł pomruk spod rudego wąsa. – To mogą być pedały. My z III b znamy takich.

– Dobrze, Smolorz. Wprawdzie was nie pytałem, ale dobrze mówicie. Czterech zabitych pedałów. To sprawa komisarza Mühlhausa i nasza, III b. Od dziś wy i Mock jesteście oddelegowani na czas prowadzenia tego dochodzenia do komisji morderstw, pod dowództwo komisarza Mühlhausa.

– Ale przecież – brunet wstał tak gwałtownie, że łódź się zakołysała – spośród naszych ludzi Lembcke i Maraun czują się pewniej w homoseksualnym półświatku i najlepiej się na nim znają. My ze Smolorzem spisujemy dziewczynki i czasami robimy naloty na tajne kluby. Dlaczego zatem…

– Po pierwsze, Mock – głos doszedł znad cybucha tkwiącego pośród brody – pan radca Ilssheimer wytłumaczył wam, co znaczy rozkaz w pracy policji. Po drugie, nie wiemy, czy ci czterej marynarze byli homoseksualistami. Od was chcielibyśmy się dowiedzieć, kto jeszcze może nosić skórzane suspensoria. Po trzecie w końcu, mój szanowny kolega Ilssheimer wiele mi o was opowiadał. I wiem, że nie byłbym w stanie was powstrzymać od poprowadzenia swego prywatnego śledztwa w tej sprawie. Po co macie prowadzić prywatne śledztwo, jeśli możecie to robić pod moim zwierzchnictwem?

– Nie rozumiem – brunet mówił powoli i chrapliwie. – Jakie prywatne śledztwo? Dlaczego miałbym prowadzić jakiekolwiek śledztwo w sprawie kilku zabitych pedałów?

– A dlatego. – Ze szpakowatej brody buchnął obłok dymu z tytoniu Badia. – Niech pan to przeczyta. Ten kartonik jeden z zabitych miał wetknięty za pasek skórzanych gaci. Proszę to przeczytać. Na głos.

Mat Garbe nie zwracał najmniejszej uwagi na mijany właśnie z lewej strony gmach Regencji Śląskiej ani na szpital św. Józefa z białych klinkierowych cegieł, przesuwający się po prawej stronie. Słuchał zagadkowego komunikatu odczytywanego powoli z kartonika: „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. Mock, przyznaj się do błędu, przyznaj, że uwierzyłeś. Jeśli nie chcesz zobaczyć więcej wyłupanych oczu, przyznaj się do błędu”.

– Co? – krzyknął rudowąsy. – Mówi pan do siebie?

– Posłuchaj mnie, Smolorz, wysil swój tępy łeb – brunet mówił cicho i powoli. – Nie, to dla ciebie wysiłek ponad miarę. Czytaj sam. Przeczytaj sam tę kartkę. No czytaj, do cholery!

„Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli – opornie wychodziły słowa spod zjeżonego rudego wąsa. – Mock, przyznaj się do błędu, przyznaj, że uwierzyłeś. Jeśli nie chcesz…”

– Panie komisarzu, miał rację radca Ilssheimer… Prowadziłbym w tej sprawie prywatne śledztwo. – Brunet zakaszlał tak gwałtownie, jakby w gardle miał nie włosy, lecz drzazgi.


Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, południe

Na jasne niebo wpłynęły grube chmury i zakryły słońce. Na drugim piętrze gmachu Prezydium Policji przy Schuhbrücke 49 w sali odpraw przebywało dziesięciu mężczyzn. Doktor Lasarius trzymał w rękach gruby brązowy karton wypełniony kaligraficznym pismem. Obok niego siedzieli trzej policjanci o krótkich nazwiskach: Holst, Pragst i Rohs, którzy przeszukiwali miejsce zbrodni, a potem, na polecenie Mühlhausa, uczestniczyli w sekcji zwłok i protokołowali jej przebieg. Smolorz i Mock usadowili się po bokach swojego szefa Ilssheimera; po prawicy i lewicy Mühlhausa również siedzieli jego najbardziej zaufani ludzie – Kleinfeld i Reinert. Przed mężczyznami stała herbata w moabickiej porcelanie.

– To było tak, moi panowie. – Lasarius wyjął cygaro z puszki ozdobionej reklamą trafiki Dutschmanna. – Przedtem, około północy, w ciałach tych czterech marynarzy, wszystkich w wieku między dwudziestym a dwudziestym piątym rokiem życia, znalazła się prawdopodobnie końska dawka narkotyku. Świadczą o tym resztki opium na palcach rąk. Było tego tak dużo, że mogło ich uśpić na wiele godzin. Zatem spełniło rolę narkozy podczas operacji łamania kończyn, jakiej ich poddano. Dodajmy, że wszyscy ci ludzie zapewne byli narkomanami, o czym świadczy wyniszczenie ciała i liczne blizny w przebiegu żył. Jeden wstrzykiwał sobie morfinę nawet w penisa… Nikt nie musiał ich zatem zbyt długo przekonywać, aby zapalili fajkę z dużą ilością opium.

– Czy byli homoseksualistami? – zapytał Kleinfeld.

– Badanie odbytu nie potwierdza tego. – Lasarius nie lubił, gdy mu przerywano. – Z całą pewnością z żadnym z nich w ciągu ostatnich dni nie uprawiano stosunków homoseksualnych. Wracając do przerwanego wątku… Około północy, kiedy byli pod wpływem narkotyku, wykłuto im oczy oraz połamano ręce i nogi. Oprawca złamał szesnaście kończyn, wszystkie mniej więcej w tym samym miejscu, w stawie kolanowym i łokciowym. – Lasarius podsunął policjantom atlas anatomiczny i pokazywał łokcie i kolana szkieletu wyrysowanego piórkiem. – Już panom mówiłem, wybroczyny są śladami obuwia…

– Czy może to być but o takim odcisku? – wtrącił się tym razem Reinert. – Ten odcisk odrysowałem na miejscu zbrodni.

– Tak, to możliwe. – Tym razem Lasarius nie zżymał się na przerywającego jego wywód policjanta. – Te wybroczyny są następstwem silnego ucisku, do jakiego mogło dojść w wyniku naskoczenia butem na kończyny. Moi panowie – zaciągnął się cygarem, po czym zgasił je w popielniczce, sypiąc iskrami – to tak, jakby morderca skakał im na ręce i nogi oparte o jakąś ławkę, kamień lub jeszcze coś innego…

– Ale chyba nie to było przyczyną ich zgonu? – zapytał Mock.

– Nie, już czytam panu moje ustalenia – sapnął zdenerwowany wyraźnie Lasarius i zaczął szybko: „Przyczyną śmierci były rany kłute obu płuc oraz krwotok do lewej jamy opłucnowej i krwiak w tej jamie”. – Lasarius spojrzał na Mocka i wychrypiał: – Morderca wetknął im ostre i długie narzędzie między żebra, a potem przeszył płuca prawie na wylot. Byli w agonii kilka godzin. Teraz proszę mi zadawać pytania.

– Jakie to mogło być narzędzie, doktorze? – zapytał Mühlhaus.

– Długi, ostry i prosty nóż – odparł patolog. – Choć istnieje jeszcze jedno narzędzie, które wydaje mi się bardziej prawdopodobne… – Przesunął po łysinie dłońmi o wyżartej chemikaliami skórze. – Nie, to by było absurdalne…

– Niech pan mówi, doktorze! – wykrzyknęli prawie równocześnie Mock i Mühlhaus.

– Tym ludziom wbito w płuca szpile.

– Jakie szpile? – Kleinfeld zerwał się z krzesła. – Druty do robienia skarpet?

– Właśnie tak – zawahał się na krótko Lasarius, po czym stworzył kunsztowny okres warunkowy: – Gdybym badał te zwłoki w kontekście błędu lekarskiego, to powiedziałbym, że jakiś konował źle im zrobił punkcję płuc. – Lasarius schował niedopałek cygara do kieszeni kamizelki. – Tak bym właśnie powiedział.

Zapadła cisza. Z pokoju obok dochodził równy, mocny głos przesłuchującego policjanta: „Posłuchaj, ty i twoi ludzie macie się lepiej starać… Za co wam płacimy, gnoje? Mamy wiedzieć o wszystkim, co się dzieje w waszej dzielnicy, rozumiesz?” W szyby uderzyły krople deszczu. Policjanci siedzieli w milczeniu i gorączkowo szukali w swych głowach jakichś inteligentnych pytań. Mock położył przed sobą wyprostowane dłonie i obserwował kostki ginące w fałdach skóry.

– Jeszcze jedno pytanie. – Dłonie Mocka podniosły się na blacie i znów nań opadły. – Obejrzał pan, doktorze, bardzo dokładnie miejsce znalezienia ciał. Czy mogło to być jednocześnie miejsce popełnienia zbrodni?

– Wokół głów ofiar, na ziemi i na trawie, nie znalazłem śladów krwi z oczodołów, co oznacza, że oczy wykłuto im gdzie indziej. Pozostałe obrażenia wywołały jedynie wewnętrzne krwotoki, z których niczego nie można wywnioskować odnośnie do miejsca zbrodni. Dla porządku zrobię jeszcze próbę krwi metodą Uhlenhutha. Czy mogę już iść? – Lasarius wstał i nie czekając na odpowiedź, ruszył ku wyjściu. – Niektórzy muszą pracować.

– Panie komisarzu – dłonie Mocka znów się podniosły i opadły z klaśnięciem na blat stołu – morderca napisał kartkę, która niesie jakieś przesłanie skierowane do mnie. Mam się przyznać do jakiegoś błędu, mam w coś uwierzyć pod groźbą dalszych morderstw. Przeczytajmy ją jeszcze raz. „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. Mock, przyznaj się do błędu, przyznaj, że uwierzyłeś. Jeśli nie chcesz zobaczyć więcej wyłupanych oczu, przyznaj się do błędu”. – Mock zapalił papierosa i natychmiast tego pożałował, kiedy zorientował się, że wszyscy zgromadzeni zauważyli jego roztrzęsione dłonie. – Jeszcze raz panów zapewniam, że nie wiem, o jaki błąd chodzi i do czego mam się przyznać. Przed tym osobliwym wezwaniem do mnie mamy biblijny cytat. Pójdźmy tym śladem! Jest to, o ile się nie mylę, nawiązanie do niewiernego Tomasza, który uwierzył dopiero wtedy, kiedy ujrzał na własne oczy zmartwychwstałego Chrystusa.

Mock podszedł do stojącej w rogu sali odpraw obrotowej tablicy, zablokował ją i napisał równym kaligraficznym pismem: „niewierny Tomasz = Mock, Chrystus = morderca, zamordowani marynarze = znak dla Mocka”.

– Dwa pierwsze równania są jasne. – Mock ze złością otrzepał rękaw przyprószony kredowym pyłem. – Morderca jest maniakiem religijnym dającym znak niewiernemu, którym jestem ja. Kiedy odkryję, za jaki „błąd” zostałem ukarany, odkryję tym samym mordercę i mój „błąd” stanie się dla wszystkich jasny. Bo każdy zapyta: dlaczego ten bydlak zamordował czterech chłopaków? Odpowiedź brzmi: bo chciał za coś ukarać Mocka. „A co ten Mock zrobił?” – każdy będzie pytał. I wtedy padnie odpowiedź, której ja sam nie znam w tej chwili. Wszyscy dowiedzą się, co złego Mock niegdyś zrobił mordercy, wszyscy dowiedzą się, za co Mock został ukarany. I o to chodzi mordercy. Gdyby ten świński ryj zabił jakąś staruszkę, mord mógłby minąć bez echa. Na Rakowcu przed tygodniem zginęły z rąk żołnierzy zwolnionych z rosyjskiej niewoli dwie staruszki. Ukradli im dwanaście marek. Wyobrażacie sobie – równowartość dwu biletów do teatru! Czy to wstrząsnęło opinią publiczną? W najmniejszym stopniu! Kogo obchodzą zabite staruszki?

– Wiem, o czym pan mówi – przerwał mu Mühlhaus. – Mord musi być spektakularny, bo tylko w ten sposób morderca zwróci ludziom uwagę na pańską rzekomą winę. A co może być bardziej spektakularnego niż wykłucie oczu czterem młodym mężczyznom w skórzanych gaciach?

– Wie pan co – bardzo powoli powiedział Mock – mam straszne przeczucie… Ponieważ ja nie wiem, do czego mam się przyznać, będę milczał… Niczego nie powiem, a świat się ode mnie niczego nie dowie… A on…

– A wtedy w nim będzie narastała frustracja – odezwał się Lasarius, który stał w drzwiach i słuchał uważnie wywodów Mocka. – Będzie czekał i czekał na pańskie przyznanie się do winy… Aż, aż… – Lasarius szukał odpowiedniego słowa.

– Aż się ostro wkurwi… – pomógł mu Smolorz.


Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, godzina druga po południu

Nad bramą wjazdową do portu rzecznego Caesar Wollheim, Stocznia Rzeczna i Towarzystwo Żeglugowe w Kozanowie wisiały wielkie transparenty: „Strajk. Łączymy się z towarzyszami z Berlina” i „Niech żyje rewolucja w Kraju Rad i w Niemczech”. W bramie stali robotnicy z opaskami na rękach. Niektórzy dzierżyli w spracowanych dłoniach karabiny mauzery. Po drugiej stronie ulicy, na tle Parku Zachodniego, ustawili się w szyku bojowym żołnierze freikorpsu i patrzyli ponuro w czerwonogwiazdziste sztandary swych wrogów.

Dorożka wioząca Mocka i Smolorza zatrzymała się w sporej odległości od bramy wjazdowej do stoczni. Pasażerowie wysiedli, a wynajęty przez Prezydium Policji fiakier podjechał wolno na pobocze, wyprzągł tam konia i dał mu obroku. Mock przyjrzał się ideologicznemu konfliktowi i uznał, że jest mu bliżej – jako urzędnikowi państwowemu – do przeciwników rewolucji proletariackiej. Nie chcąc usłyszeć świstu kul koło uszu, szybko wraz ze Smolorzem uciekli z placu, który mógł się w każdej chwili stać terenem wojennych zapasów, i podeszli do dowódcy żołnierzy freikorpsu. Mock wylegitymował się i – przeklinając w myślach swój szorstki, powiększony kacem i przywędzony tytoniem język – zmusił się do wypowiedzenia kilku kwestii. Nie żądał wyjaśnienia całej sytuacji, potrzebna mu była tylko jedna wiadomość: gdzie można znaleźć dyrektora portu rzecznego. Dowódca kompanii, hauptmann Horst Engel, natychmiast zawołał starego marynarza, którego przedstawił Mockowi jako swego informatora. Mock podziękował Engelowi i chyląc się przed nieistniejącym, lecz zawsze możliwym deszczem kul, zabrał informatora Ollenborga do dorożki. Stary marynarz udzielił mu ważnej informacji: w stoczni odbywa się właśnie teraz uroczyste wodowanie niewielkiego okrętu pasażerskiego „Wodan”, który ma kursować na trasie Opole-Szczecin. Tam musi być dyrektor portu rzecznego, Julius Wohsedt. Ollenborg pokazał ponadto Mockowi boczną bramę, której nie blokowali żadni rewolucjoniści.

– O, to bardzo pracowity człowiek, nasz stary dyrektor portu rzecznego Wohsedt – odpowiedział Ollenborg na pytanie Mocka, czy dyrektorowi nie przeszkadza strajk w odbywaniu uroczystości wodowania statku. – On musi sprzedać nowy statek, natomiast na strajk może sobie pozwolić. Czy pan policmajster nie słyszał o ubezpieczeniach od strajku?

– A powiedzcie mi, dobry człowieku – Mock ze zdziwieniem spoglądał na ozdobioną bluszczem boczną bramę wjazdową do stoczni, pilnowaną przez kilku freikorpserów, widniał na niej nierewolucyjny transparent „Serdecznie witamy” – kto mu zwoduje nowy statek, kiedy wszyscy strajkują?

– A jacy tam wszyscy – uśmiechnął się bezzębnie stary marynarz. – Czy pan policmajster nie słyszał o niestrajkujących robotnikach? Nasz stary Wohsedt ma silne wpływy i u strajkujących, i u łamistrajków. Przekonuje ich zresztą tym samym…

Wjechali na plac, na którym ustawiono w podkowę stoły z butelkami, bryłami drobiu i pętami kiełbas. Za stołem siedział ksiądz z kropielnicą, a obok kapłana przycupnęli – jakby zawstydzeni – urzędnicy portowi oraz – dumni i z podniesionymi czołami – ludzie interesu w czarnych garniturach i cylindrach. Natomiast na twarzach towarzyszących im dam Mock nie dostrzegł żadnych innych uczuć poza wyczekiwaniem na znak, kiedy będzie można rzucić się na jadło i napitek. Teraz nikt nie jadł, wszyscy na coś czekali. Jedynie stojący pod okazałym parasolem sprzedawca lodów i lemoniady nie czekał na nikogo. Nie musiał. Znużeni słońcem klienci stali w długiej kolejce do jego prowizorycznej lady. Smolorz, Mock i Ollenborg wysiedli z dorożki i wmieszali się w spory tłum stojący na nabrzeżu, gdzie był przycumowany mały pasażerski okręt z gdańską flagą, na której widniały dwa krzyże i korona. Ollenborg wdał się natychmiast w rozmowę z jakimś swoim znajomkiem, zwracając się do niego „Klaus”, a Mock i Smolorz uważnie nadstawiali uszu. Szybko się okazało, że dyrektora portu rzecznego, Wohsedta, i jego małżonki, która miała być matką chrzestną statku, jeszcze nie ma i wszyscy właśnie na nich czekają.

– Może przed wodowaniem statku stary Wohsedt nawadnia swoją żonkę – śmiał się Klaus, podważając zepsutymi zębami porcelanowy kapsel na butelce piwa, na której widniała pieczątka miejscowej gospody Nitschkego. Mock, widząc pienisty napój, poczuł, że alkohol zaburzył równowagę płynów w jego organizmie. – Nawodnienie żony lub dziewczyny to stary zwyczaj. Tego zresztą mógł sobie zażyczyć kupujący. Słyszałem o podobnym zwyczaju przy sprzedawaniu wozu. Przed zaklepaniem interesu sprzedający wiezie nim to, co będzie woził kupujący. To ma być dobry znak…

– Masz rację – Ollenborg mógł jedynie pomarzyć o używaniu zębów – tu nawodnienie jest konieczne. To jak chrzest burdelu. Przecież temu ma służyć cały ten statek…

– Co ty chrzanisz, stary? – Do Ollenborga odwrócił się jakiś marynarz mówiący z silnym austriackim akcentem. – Czemu ma niby służyć ten statek? To ma być burdel czy co? Ja mam pływać na burdelu? Ja, Horst Scherelick, marynarz z SMS „Breslau”? Powtórz to jeszcze raz, stary.

– A skąd, mój kolega się przejęzyczył. Chciał powiedzieć „wodowanie”, nie „nawadnianie” – uspokajał Klaus marynarza. – A ty, Ollenborg – powiedział cicho – przestań kłapać dziobem, bo ci kiedyś ktoś wsadzi nóż pod żebra.

Mock obserwował uważnie przez kilka minut uspokajanie poirytowanego marynarza Scherelicka. Potem przeniósł wzrok na wielką butlę szampana trzymaną przez małego chłopca w stroju marynarskim. Zastanawiając się, czy szampan jest zimny czy ciepły, poczuł znów ssanie żołądka oraz suche drzazgi w gardle. Kiwnął palcem na Smolorza i Ollenborga. Obaj stanęli przy Mocku.

– Mam do was prośbę, Smolorz – wyszeptał Mock. – Znajdźcie tego dyrektora portu rzecznego i przyprowadźcie go do dorożki. Dyskretnie. Tam go przesłucham. A z wami, Ollenborg, porozmawiam teraz.

Smolorz przedarł się przez ciżbę i ruszył na poszukiwanie szefa portu rzecznego. Mock oddalił się nieco od tłumu, przysiadł na starej skrzynce po cytrynach i wyjął papierośnicę. Obok niego przykucnął Ollenborg i z chęcią przyjął papierosa. Na nabrzeżu rozległy się dźwięki marsza Pod pełnymi żaglami. W takt muzyki przed statek wymaszerowała orkiestra. Wielu marynarzy na widok muzyków zaczęło wiwatować i podrzucać w górę czapki. Ksiądz wstał, ludzie interesu rozglądali się za mistrzem ceremonii, a damy – za pierwszym śmiałkiem, który skorzysta bez zaproszenia z jadła i napitku.

– Posłuchajcie, marynarzu – powiedział Mock. – Jak tylko się pojawi dyrektor Wohsedt, macie mi go pokazać.

– Tak jest, panie policmajster – odpowiedział Ollenborg.

– Jeszcze jedno. – Mock wiedział, że teraz powinien umiejętnie sformułować pytanie. Nie chciało mu się jednak myśleć. Chciało mu się pić. – Czy znacie albo słyszeliście o czterech młodych mężczyznach, dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. Przystojni, brodaci marynarze. Może szukali tu pracy? Może kręcili się w porcie? Nosili skórzane majtki. To są ich zdjęcia pośmiertne.

– Ja tam nikomu w spodnie nie zaglądam, panie policmajster – oburzył się Ollenborg, oglądając uważnie fotografie. – I nie wiem, kto jakie nosi kalesony. A skąd pan wie, że to byli marynarze?

– Kto tu zadaje pytania? – Mock podniósł głos, wzbudzając zainteresowanie przechodzącej obok blondynki w niebieskiej sukni.

– Nie widziałem, nie słyszałem – uśmiechnął się Ollenborg. – Pozwoli pan jednak, panie policmajster, że coś panu poradzę. Barba non facit philosophum. Czemu pan tak na mnie patrzy? Że niby nie uczyłem się łaciny? Kiedyś w czasie rejsu do Afryki czytałem namiętnie „Geflügelte Worte” Bachmanna i znam to dzieło prawie na pamięć.

Mock umilkł. Nie chciało mu się mówić. Dziś z trudem dobierał słowa. W zamyśleniu obserwował młodą blondynkę ubraną w długą niebieską suknię i woalkę. Kobieta ruszyła w stronę stołu, lecz nagle zmieniła kierunek, podeszła do sprzedawcy lodów i lemoniady i uśmiechnęła się do niego. Wysunęła przy tym długą kształtną szyję – ukrytą za wysokim koronkowym kołnierzykiem, przytrzymywanym przez stalki – pokrytą ciemnymi plamami przypominającymi łuski. Sprzedawca podał kobiecie lemoniadę bez kolejki. „Gdzie ja widziałem tę dziewczynę o chropowatej szyi? – zapytał Mock sam siebie. – Pewnie w jakimś burdelu – padła odpowiedź”. Mock po raz kolejny w swym nudnym życiu, rozdartym pomiędzy spisywaniem prostytutek, alkoholową maligną i nadludzkim wysiłkiem, by wciąż okazywać szacunek ojcu, zdał sobie sprawę, że w każdej kobiecie dostrzega ladacznicę. Nie to go jednak przeraziło. Był już przyzwyczajony do niewesołych myśli, do cynizmu nieco na pokaz, znał własne demony. Wystraszył się nagle swej przyszłości. Co zrobi, kiedy jego wierna dotąd żona wróci nocą do domu? W jej ustach kryje się alkoholowy oddech, w jej spojrzeniu czai się fałsz, w jej ciele drzemie syte spełnienie, na jej piersiach ślady namiętnych ugryzień. Co zrobi wtedy ten dzielny pogromca obojętnych prostytutek i wenerycznych alfonsów? Mock nie wiedział, jak się wtedy zachowa. O ileż byłoby lepiej, gdyby cały żeński ród składał się z ladacznic! Wtedy Mock nie byłby niczym zaskoczony.

Te niewesołe myśli przerwał mu wachmistrz Smolorz.

– Dyrektor portu rzecznego był w swoim biurze – powiedział głośno, starając się przekrzyczeć orkiestrę, która teraz grała Niemiecki marsz obecności z czasów kolonizacji wschodniej Afryki.

– I co, nawadniał żonę? – Ollenborg wypluł niedopałek.

– Chyba tak – mruknął Smolorz i wskazał palcem na blondynkę pijącą lemoniadę z grubej szklanki. Łuskowata egzema była niewidoczna. – Zadowolona, no nie?

– To jest żona dyrektora portu rzecznego? – zapytał Mock.

– Znalazłem jego biuro. Wszedłem. Tam on i ta, co właśnie pije. Przedstawiłem się. Był zdenerwowany. Pożegnał ją: „Pa, moja żoneczko. Zaraz tam przyjdę”.

– Prowadź do biura. – Mock poderwał się na równe nogi i nabrał biegłości w wymowie. – Po nawadnianiu żony i przed wodowaniem statku dyrektor portu rzecznego musi nam odpowiedzieć na kilka pytań.

– Ja już zapytałem. – Smolorz wyjął notatnik. – I pokazałem mu fotografie. Zabitych nie znał. Tu mam od niego spis. To wrocławscy pośrednicy werbujący marynarzy na statki rzeczne.

– Skąd wiedzieliście, że o to chciałem zapytać? – Mock w duchu podziwiał lakoniczność i umiłowanie konkretu, jakimi odznaczał się jego współpracownik.

– Ano się domyśliłem. Znam pana trochę. – Smolorz sięgnął do kieszeni i wyjął butelkę porteru z naklejką gospody „Biernoth”. – Tego też się domyśliłem. Znam pana trochę.

– Jesteście niezastąpieni. – Mock nie mógł się opanować, by nie uścisnąć ręki Smolorza.

Orkiestra zaczęła grać W górę niemiecką flagę. Zza budynku wyszedł powolnym krokiem czerwony na twarzy pięćdziesięciolatek w cylindrze. Policzki pękały mu od nadmiaru krwi, guziki kamizelki – od naporu sadła. Podszedł do stołu, ujął w pulchne paluchy kieliszek z szampanem i wzniósł toast.

– To Wohsedt, dyrektor stoczni Wollheima – poinformował Mocka Ollenborg.

Szum w uszach Mocka zwielokrotniony bąbelkami porteru zagłuszał przemówienie Wohsedta. Policjant dosłyszał jedynie słowa „matka chrzestna”, „moja małżonka”. Do stołu z butelką szampana ruszyła zażywna i niewysoka pięćdziesięcioletnia jejmość, która wcześniej siedziała przy księdzu. Rozbiła butelkę o burtę, nadając statkowi mitologiczną germańską nazwę. Blondynka w niebieskiej sukni odstawiła szklankę z lemoniadą i przypatrywała się ceremonii. Mock powoli sączył porter wprost z butelki. W odróżnieniu od Smolorza, który już sam nie wiedział, gdzie żona, a gdzie kochanka, niczym nie był zaskoczony. Ku swojemu zadowoleniu stwierdzał, że świat wraca w utarte koleiny.


Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, godzina czwarta po południu

Fiakier Helmut Warschkow, od kilku lat wynajmowany stale przez Prezydium Policji, jechał na koźle w wielce niewygodnej pozycji, ponieważ zmuszony był dzielić siedzenie z wachmistrzem kryminalnym Kurtem Smolorzem, którego małomówność była odwrotnie proporcjonalna do rozmiarów ciała. Przyciśnięty do żelaznego stelażu przez potężne ramię Smolorza, zacinał biczem i w skrytości ducha nie posiadał się z oburzenia, że jego buda jest wykorzystywana do niecnych celów przez funkcjonariusza Oddziału Obyczajowego III b Eberharda Mocka. Ten bowiem rozłożył dach i – odizolowawszy się w ten sposób od ciekawskich spojrzeń – poddawał niewinne dziewczę w niebieskiej sukience, które niezbyt dworsko zaprosił do dorożki na ceremonii wodowania statku, staremu jak świat rytuałowi. Podejrzenia Warschkowa były jednak nieprawdziwe. Kolebaniu się budy nie był winny rzekomy ruch lędźwi Eberharda Mocka, lecz nierówności alejki Parku Zachodniego, którą jechano. Lubieżny skądinąd Mock, spoglądający na łuskowatą egzemę na szyi dziewczyny, myślał o wszystkim, lecz nie o godowym tańcu i jego następstwach, dziewczę zaś wcale nie było niewinne, a wręcz przeciwnie – bardzo podatne na różne męskie prośby i sugestie, którym żadna dziewica nie uczyniłaby zadość. Teraz była również uległa żądaniom Mocka i – bijąc się w kształtną pierś – przyrzekała „panu władzy”, że w każdej sytuacji potwierdzi, iż była od kilku miesięcy utrzymanką Wohsedta, tym bardziej że to właśnie on zaraził ją „tym paskudztwem”.

– Błagam, proszę mnie nie zamykać… Muszę pracować… Mam małe dziecko… Żaden lekarz nie da mi teraz pieczątki…

– Mam dwa wyjścia – Mock czuł wstręt do chorej dziewczyny i wstręt do siebie za napawanie się jej przerażeniem – albo wsadzę cię za nieaktualną książeczkę zdrowia, albo tego nie zrobię. Ty masz tylko jedno wyjście. Współpracować ze mną. Zgadza się?

– Tak, zgadza się, wielmożny panie.

– Teraz dobrze się do mnie zwracasz.

– Tak, wielmożny panie. Tak właśnie będę mówiła, wielmożny panie.

– Jesteś zatem utrzymanką Wohsedta. Czy masz też innych klientów?

– Czasami tak, wielmożny panie. On mnie utrzymuje, ale jest za skąpy na wyłączność.

– Jesteś pewna, że on cię zaraził?

– Tak, wielmożny panie. Kiedy byłam z nim pierwszy raz, już to miał. Lubił gryźć po szyi. Zaraził mnie jak wściekły pies.

Mock przyjrzał się dziewczynie. Była rozdygotana. W chabrowych oczach lśniły łzy. Dotknął jej zimnej i mokrej dłoni. Liniała. Warstwy naskórka łuszczyły się na szyi. Mockowi zrobiło się niedobrze. Na kacu miewał różne wstręty. Na kacu nie mógłby być lekarzem dermatologiem.

– Jak masz na imię? – przełknął ślinę.

– Johanna, a moja trzyletnia córka ma na imię Charlotte. – Dziewczyna uśmiechnęła się, nasuwając wysoki żabot na szyję. – Mój mąż zginął na wojnie. Mamy też małą bokserkę. Kochamy ją… Wabi się…

Mały Eberhard Mock miał w domu rodzinnym w Wałbrzychu psa boksera. Pies kładł się na boku, a Ebi wtulał głowę w jego krótką sierść. Zimą zwierzę najchętniej leżało pod piecem. W Wałbrzychu mieszkał też hycel Femersche. Najbardziej nie lubił owczarków niemieckich i bokserów.

– Gówno mnie obchodzi, jak się wabi twój kundel! – ryknął Mock i wyciągnął pugilares. – Gówno mnie obchodzi twój bękart! – wyjął zwitki banknotów i rzucił je na kolana dziewczyny. – Interesuje mnie jedno: żebyś pozbyła się tej grzybicy! Te pieniądze wystarczą ci na przeżycie przez miesiąc. Lekarz będzie za darmo. Doktor Cornelius Rühtgard, Landsbergstrasse 8. To mój przyjaciel. Masz przyjść do mnie za miesiąc bez grzybicy! Jeśli tego nie zrobisz, znajdę cię i zniszczę! Nie wierzysz? Zapytaj o mnie swoje koleżanki! Wiesz, kim jestem?

– Wiem, wielmożny panie. Odwiedził mnie pan, kiedy pracowałam w kabarecie „Książę Blücher” na Reuscherstrasse jedenaście, dwanaście.

– O, a to ciekawe… – Mock usiłował przypomnieć sobie tę sytuację. – Byłem twoim klientem? I co? Jak się zachowywałem? Co mówiłem?

– Był pan… – zawahała się – po alkoholu…

– A co mówiłem? – Mock czuł narastające napięcie. Wiele razy po pijackich nocach chował głowę w piasek. Do towarzyszy swoich eskapad powiadał: „Nie przypominajcie mi o tym. Nie mówcie o tym. Ani słowa. Ani jednego słowa”. Teraz chciał wiedzieć. Niech spadnie to na niego jak wyrok.

– Wielmożny pan mówił… że jestem podobna do pana ukochanej… pielęgniarki… Tylko że ona była ruda…

– Mówi się „rudowłosa” albo „ognistowłosa”. I co jeszcze?

– Że ze wszystkich psów najbardziej wielmożny pan lubi boksery…


Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, godzina piąta po południu

Fiakier Warschkow zatrzyma! się znów na nabrzeżu stoczni Wollheima, koło wodowanego dziś „Wodana”. Towarzystwo przenosiło się właśnie z brzegu na statek, gdzie miała się odbyć dalsza część zabawy. Na obrusach zostały krwawe ślady po winie i żółte – po piwie. Do miednicy przesypywano kacze i gęsie ogryzione kości, z których powstawał rozsypujący się szkielet, stos pogrzebowy ciemnego drobiu. Zsuwano łyżką tłuczone ziemniaki i buraczki, które przed chwilą otulały kacze korpusy, a teraz były podobne raczej do gruźliczej plwociny. Wrześniowe słońce wyrozumiale oświetlało to kulinarne pobojowisko. Niczego nie obnażało, lecz dodawało splendoru. Spóźnieni ucztujący, którzy jeszcze nie potrafili się rozstać z bratwurstami, wchodzili na statek, który miał ruszyć w górę Odry. Kiedy już prawie podnoszono trap, pojawił się ostatni pasażer. Był to Eberhard Mock. Nikt go nie pytał o zaproszenie, nikt się też nie dziwił jego nieco chwiejnemu krokowi.

Górny pokład zajęty był przez tańczące pary. Orkiestra grała bardzo modnego ostatnio fokstrota. Kobiety, ubrane w wydekoltowane suknie, ozdobione nierzadko opuszczonymi na biodra pasami tkaniny, wspierały się na męskich ramionach i szybko poruszały się w tańcu. Starsze damy lornetowały, starsi panowie palili, grali w skata lub czynili i jedno, i drugie, przy błyszczącym barze tłoczyli się młodsi i wlewali w swe niezgłębione gardła zawartość kieliszków, z których jedne – jak zauważył w myślach Mock – miały toporny wdzięk ściętego graniastosłupa, inne wątpliwą dystynkcję stożka. Wypełniały je różnokolorowe płyny. Mock zamówił koniak i nie pijąc go, spoglądał na przesuwające się żelazne przęsła mostu Poznańskiego. Na ich tle dostrzegł tego, dla którego tu przyszedł – szefa portu, Juliusa Wohsedta. Pod jego zagrzybionym, o czym był przekonany Mock, ramieniem chowała się małżonka i matka chrzestna statku – niewysoka i nadzwyczaj korpulentna pani Eleonorę Wohsedt. Jej mąż był czerwony od alkoholu i zapięty na ostatni guzik. Nosił się bardzo sztywno, choć na głowie nie miał cylindra. Mock parsknął śmiechem na widok jego rzadkich włosów, z których pomada uczyniła misterny lok. Przechylił lampkę koniaku, wznosząc w myślach toast za dobrane małżeństwa.

Dyrektor portu rzecznego poczuł z tyłu, na ułożonym w trzy fałdy karku, czyjś zaprawiony alkoholem oddech. Obejrzał się, by obdarzyć szerokim i szczerym uśmiechem jednego ze swoich, jak sądził, gości, i ujrzał nieznanego sobie bruneta. Mężczyzna był średniego wzrostu, miał lekką nadwagę i gęste falujące włosy. Zaciskał szczękę, a w sękatych palcach trzymał wizytówkę: „Asystent kryminalny Eberhard Mock, Prezydium Policji, Oddział Obyczajowy III b”. Wohsedt spojrzał na żonę, a Eleonorę, rejestrując pod powiekami napis „oddział obyczajowy”, oddaliła się z uprzejmym uśmiechem.

– Od was był… – odezwał się Wohsedt, czytając notkę na wizytówce – ktoś dziś u mnie. Pan też w sprawie tych zamordowanych marynarzy?

– Tak, prowadzę to śledztwo. – Mock oparł dłonie na wypolerowanej barierce. – Muszę ustalić nazwiska ofiar. – Wyjął z kieszeni marynarki dużą kopertę i podał ją Wohsedtowi. – Niech pan jeszcze raz się im przyjrzy.

Wohsedt przerzucał zdjęcia niedbale. Kiedy wsuwał je z powrotem do koperty, coś przykuło jego uwagę. Znów wyjął fotografie, kontemplował każdy szczegół, przewracał je do góry nogami, nawet szukał czegoś na ich odwrocie. Po chwili westchnął i oddał je Mockowi.

– Nie znam ich – powiedział i otarł chustką spoconą głowę. – Naprawdę ich nie znam.

– Pan ich nie zna, panie dyrektorze – Mock mówił cicho i wyraźnie – ale może pańscy podwładni, kierownicy, majstrzy, pańscy dozorcy ich znają. Może wiedzą coś pośrednicy kompletujący załogę do rejsów śródlądowych?

– Mam ich wszystkich o to pytać? – Wohsedt uśmiechnął się do jakiejś leciwej damy i podniósł głos. – Może chce pan, bym przerwał negocjacje ze strajkującymi robotnikami, przestał naprawiać statki i wchodził rano do biura z pytaniem na ustach: „Czy coś już wiadomo o czterech zabitych marynarzach?” Czy właśnie tak mam postępować?

– Tak – powiedział Mock jeszcze ciszej.

– Dobrze. – Wohsedt po raz kolejny zalśnił akrylem swoich zębów. – Będę tak robił. Kiedy mam panu złożyć raport?

– Najdalej za tydzień, panie dyrektorze. – Mock schował zdjęcia do koperty opatrzonej wykaligrafowanym przez siebie napisem: „gruźlica skóry po ugryzieniu przez gruźlika”.


Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, godzina siódma wieczorem

Statek pasażersko-wycieczkowy „Wodan”, pokonawszy bezpiecznie śluzy Mieszczańską i Piaskową, przybijał do małej przystani naprzeciwko Wyspy Piaskowej, u stóp Wzgórza Holteia. Pokład opuszczało kilku pasażerów, wśród nich Eberhard Mock. Wspinając się na spadzisty brzeg Odry, wysiadający pozostawiali za sobą roztańczony i rozjaśniony pokład, na którym dudniły trzewiki i stukały wysokie obcasy pantofli. Mockowi dokuczały dotkliwe pragnienie i chaos myśli. Jego gardło domagało się krystalicznych płynów, jego umysł – czystego powiewu, który by rozwiał mgłę i smugi spowijające przyczynowo-skutkowe związki. Wszystko to Mock znalazł w ogródku restauracji „Na Przystani dla Parowców” przy moście Piaskowym. Podziwiając nowoczesną bryłę hali targowej, delektował się stopką zmrożonej wódki, która wysubtelniała smak śledzi Bismarck o srebrzystej skórce pociętej czarną kratką. Rozkroił widelcem gorący ziemniak i zahartował jego połówkę w śmietanie oblepiającej śledzie. Widelec przebił cząstkę ziemniaka, następnie przeszył z chrzęstem plasterek cebuli, by w końcu wbić się w ćwiartkę jabłka. Wszystkie te specjały Mock z rozkoszą wsunął do ust, a po chwili gryzącą wódką pomógł czynnościom trawiennym organizmu. Następnie wessał gęstą warstwę kulmbachera, rozparł się wygodnie i szeroko rozsunął nogi. Na policzkach i karku czuł nitki babiego lata. Z wielką gościnnością przyjął nadchodzącą senność. Do jego stolika podszedł wysoki przystojny mężczyzna. Niepytany usiadł naprzeciwko. Przykrył uszy rozcapierzonymi palcami, spomiędzy których zaczęła wypływać żółto-czerwona ciecz, uszy krwawiły, oczy wypływały na marynarski kołnierz. Mock wstał gwałtownie i potrącił kelnera, zmierzającego z szarlotką i kieliszkami brązowego likieru ku dwóm dystyngowanym paniom. Ten przerzucił tacę z dłoni do dłoni, roniąc kilka kropel napitku, które spłynęły po smukłej nóżce kieliszka.

Mock przeprosił kelnera i obie damy, uchylając melonika, po czym odwrócił się, chcąc się policzyć z upiorem, który zburzył mu sen. Zamiast niego po stoliku skakał wróbel i wydziobywał z talerza resztki ziemniaka. Mock nie odpędzał go. Skręcił papierosa z jasnego tytoniu Georgia i zapalił, słuchając kurantów bijących z kościoła gimnazjalnego. Po chwili spłoszony ptak, bijący skrzydłami w jego piersi, uspokoił się. Myśli Mocka stały się jasne, a łańcuchy sylogizmów czytelne. Morderca popełnia spektakularny mord, aby mnie zmusić do przyznania się do jakiegoś błędu z przeszłości. Trzeba tu się zatrzymać nad dwiema kwestiami – tłumaczył wróblowi skaczącemu po sztywnym od krochmalu obrusie. – Pierwsza to niezwykłość zbrodni, druga – mój błąd z przeszłości. Niezwykłość zbrodni mogłaby zostać przeoczona, gdyby zwłoki znaleziono później, w stanie rozkładu, na przykład po kilku miesiącach. Wtedy byłaby ona czytelna tylko dla doktora Lasariusa i jego ludzi, którzy doszukaliby się wykłutych oczu i złamanych kości w trupiej galarecie. Dlaczego zatem morderca zdaje się na przypadek? Ależ, jaki tu przypadek?! Przez jaz opatowicki przechodzi dziennie wiele ludzi na Wyspę Opatowicką, a potem dalej, na Księże Małe. Ciała z pewnością zostałyby odkryte, a wieść o czterech zabitych młodzieńcach obiegłaby najpierw całą dzielnicę, a potem miasto. Druga kwestia to mój błąd z przeszłości. Jeśli przyjąć, że ofiary mają podkreślać ogrom tego błędu, mają mnie oskarżać swoim absurdem, to żaden ich atrybut nie ma ze mną nic wspólnego. Zbrodnia ta jest bombastyczną formą bez śladu treści.

Wróbel odfrunął, a Mock ze zdziwieniem i zadowoleniem zauważył, że jego myśli nie są tylko skojarzeniami, nie są ciągiem chaotycznych obrazów, lecz przyjmują formę małego traktatu dyktowanego poprawnymi, rozbudowanymi zdaniami. Im bardziej był pijany, tym trzeźwiej myślał. Zapomniał o upiorze z wylewającą się z uszu limfą, szybko wyjął notes i zaczął gorączkowo pisać: „Zabici mają dwie cechy wyraźnie przez mordercę podkreślone. Te cechy są zresztą jedynymi, które mogą doprowadzić do identyfikacji ofiar. Zabici są marynarzami i mają wyeksponowane przez skórzane woreczki genitalia. Tym pierwszym aspektem zajmie się Wohsedt, tym drugim – ja. Wohsedt penetruje środowisko marynarzy, ja – środowiska lubieżników. Dla kogo eksponuje się genitalia w tak wyuzdany sposób?”

Tu Mock przerwał i przypomniał sobie pewien nielegalny dom publiczny w centrum Rynku, na który natrafili ze Smolorzem dzięki informatorowi. Szpicel ten usiłował zniszczyć konkurencję i odwrócić uwagę policjantów od własnego przybytku, który był jednocześnie swoistym fotograficznym atelier. Mock i Smolorz zmietli z powierzchni nadodrzańskiej metropolii oba lokale. I w pierwszym, i w drugim były rozmaite stroje i pasy. Nie brakowało skórzanych majtek, składających się jedynie z paska i suspensorium. „Nieważne, dla kogo eksponuje się genitalia – pisał dalej Mock. – Ważne, gdzie się to robi. Odpowiedź brzmi: w burdelach. Pojawia się kolejne pytanie: co ofiary mogły mieć wspólnego z burdelami? Odpowiedź jest dwojaka: mogły tam albo pracować, albo korzystać z uciech życia. Niestety, utrum possibile est. Jeśli byli oni gośćmi jakiegoś burdelu i z chęci uzyskania dodatkowych podniet ubierali się w suspensoria, to postępowanie wyjaśniające powinno polegać na przesłuchaniu wszystkich wrocławskich prostytutek”.

Mock zdziwił się, jak papier i ołówek wyszlachetniają obyczaje. Gdyby relacjonował komuś ustnie swój tok rozumowania, powiedziałby: „wrocławskich dziwek”.

„Jeśli zaś sami byli pracownikami burdelu i swoim strojem mieli epatować gości płci żeńskiej (wszak Lasarius stwierdził, że nie byli homoseksualistami), nie trzeba nikogo przepytywać, lecz sięgnąć do pokładów pamięci najlepszego znawcy wrocławskich burdeli i zapytać go: gdzie mógłby być czteroosobowy męski personel służący uprzyjemnianiu życia niewiastom?”

I tu najlepszy znawca wrocławskich lupanarów popadł w beznadziejny namysł, którego nie rozjaśnił kolejny papieros. Mógł to być jedynie dom publiczny nielegalny, głęboko zakonspirowany i przeznaczony tylko dla zaufanych członkiń lub członków. Do takiego wniosku doszedł Mock, uświadomiwszy sobie, że jeszcze nigdy w swojej piętnastoletniej karierze policyjnej w obyczajówce oraz w licznych, służbowych i niesłużbowych, wędrówkach po przybytkach bogini Isztar nie natrafił na klub, w którym kobiety pełniłyby inną funkcję niż personel, a mężczyźni byliby czymś innym niż klientami albo strażnikami dyscyplinującymi tych ostatnich.

– Do tego jeszcze te marynarskie czapki! – mruknął Mock do siebie, nieświadom, że oto wkracza na pole, którego penetrację wyznaczył Wohsedtowi. – To musiałby być ekskluzywny i zakamuflowany burdel dla dam z towarzystwa! W jednym pokoju Chińczyk, w innym marynarz, a jeszcze w innym żołnierz!

Kelner, podając Mockowi trzecią stopkę wódki, ze zdziwieniem i zainteresowaniem wysłuchał tego monologu. Podobne uczucia towarzyszyły dwóm niemłodym paniom pijącym obok przy stoliku likier kakaowy. Mock popatrzył na nie uważnie i uruchomił wyobraźnię – oto jedna z nich podchodzi do niego i pyta szeptem: „Drogi panie, ja chciałabym marynarza… gdzie można znaleźć takiego?” Spojrzał jeszcze raz na swe sąsiadki i zdał sobie sprawę z fałszu tej hipotetycznej sceny. Był on tak dojmujący, że poczuł gorycz w ustach. Postanowił spłukać ją jarzębiakiem.


Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, kwadrans przed północą

Mock siedział przy stoliku w sali tanecznej hotelu „Król Węgierski” i przykładając do oka kwadratową butlę dżinu, przypatrywał się trzem parom tańczącym na parkiecie otoczonym kolorowymi żarówkami. Dokoła parkietu ustawiono stoliki zajęte teraz przez kilku samotnych mężczyzn. Każdy z nich opierał łokieć na otaczającej parkiet barierce, wypuszczał kłęby dymu, wypijał od czasu do czasu kieliszek i obserwował taneczne ewolucje. Stoliki otaczały wznoszące się nieco wyżej loże. Niektóre z nich zaciągnięto wiśniowymi kotarami, inne były otwarte. Otwarte świeciły pustkami, w zamkniętych rozlegał się wysoki kobiecy śmiech. Kiedy ober dyskretnie uderzał młoteczkiem w żelazną rurkę, na której wisiały aksamitne kotary, Mock nadstawiał uszu i wytężał wzrok. Ober rozsuwał zasłony, a damy poprawiały fryzury i przesuwały smukłymi palcami po aksamitnych nozdrzach. W separes było niewielu mężczyzn. Do Mocka dochodził zapach perfum, woń potu i pudru. Damy pochodziły z wyższych sfer, co było widać po wyniosłości, z jaką zwracały się do kelnerów. Ich śmiech natomiast był całkiem plebejski i mocno podniecał plebejusza Mocka.

Orkiestra grała shimmy w rytm marsza żałobnego i widać było, że muzycy najchętniej wróciliby do poprzedniej czynności, jakiej się oddawali, a mianowicie do zanurzania swych wąsów w wielkich bombach piwa. Wybitnie poniedziałkową chęć do pracy wykazywały również fordanserki, które z wystudiowanym szykiem obracały się w rękach trzech rozochoconych tancerzy, lecz z ich oczu – co Mock łatwo zauważył, wzmocniwszy wzrok grubym szkłem butli – wyzierała niechęć i obojętność.

To spostrzeżenie skierowało myśli Mocka ku publicznym kobietom, które – podobnie jak wymęczone po niedzieli fordanserki – również w swych oczach ukrywały gładką apatię. Te oczy ożywiały się zwykle trzy razy podczas jednego seansu: kiedy dziewczyna podchodziła do klienta, kiedy udawała rozkosz i kiedy odbierała honorarium. W dwóch pierwszych sytuacjach była na ogół kiepską aktorką, w ostatniej – sprawnym rachmistrzem. Ta myśl uświadomiła mu, po co przyszedł do tego lokalu. Przypomniał sobie swoje rozumowanie: zabici byli klientami, nie pracownikami burdelu. W tym rozstrzygnięciu pomógł mu obraz, jaki utworzył, wyobrażając sobie jedną z niemłodych dam, siedzących obok niego w restauracji Michaela, w sytuacji gdy prosi o marynarza-ogiera. Wyobrażenie było fałszywe. Czując wtedy fałsz, postanowił pójść trudną i długą drogą, którą przedstawi na jutrzejszej odprawie u Mühlhausa. Musi przesłuchać wszystkie prostytutki tego miasta. Zacznie już teraz. Nalał sobie pierwszy kieliszek dżinu i uznał, że na tym poprzestanie. Nie chciał zasnąć. Nie chciał wcale zasypiać. Sny nie były jego sprzymierzeńcami. Ani w śledztwie, ani w życiu.

Racjonalista Eberhard Mock od tego właśnie lokalu miał zamiar rozpocząć przesłuchiwanie prostytutek. Chciał je wziąć w krzyżowy ogień pytań dotyczących klientów mających upodobanie do skórzanych majtek. Gdyby jednak ktoś go zapytał, dlaczego właśnie tu, w „Królu Węgierskim” na Bischofstrasse, rozpoczął swe eksploracje, nie wiedziałby, co odpowiedzieć. Gdyby był trzeźwy, odpowiedź brzmiałaby: „bo tutaj jest ładne elektryczne oświetlenie, w tym lokalu, który tworzyły trzy wznoszące się kręgi – parkietu, stolików i separes, jest najlepszy widok. Od czegoś takiego muszę zacząć, by potem zanurzyć się w ciemnych norach zakazanych kwartałów koło Blücherplatz”; gdyby był pijany, odparłby: „bo tutaj są najładniejsze dziwki, chcę je mieć – wszystkie naraz”. Racjonalista Eberhard Mock nie dopuszczał myśli, że ktoś może nad nim panować, nie chciał przyznać – w swym drobnomieszczańskim sumieniu – że w jego spodniach ukrywa się bezwzględny i kapryśny demon. O swoim istnieniu przypominał mu właśnie teraz.

Mock odstawił od płonącego policzka zimną butlę i stwierdził, że konstatacja urody pracujących tu dziewczyn jest głęboko prawdziwa. Wstał i podszedł do schodków prowadzących na parkiet. Przechodząc obok jednego separe, usłyszał, jak pewna dama bełkotliwym i pewnym siebie głosem powiedziała do kelnera: „Zawołaj dorożkarza!” Mock minął separe, a do jego uszu doleciało uparte: „Chcę furmana! Teraz! Już!”, oraz odpowiedź kelnera: „W tej chwili służę szanownej pani”. Wszedł na parkiet. Czuł na sobie spojrzenia mężczyzn opierających łokcie na barierkach, paliły go ogniskowe lornet i binokli należących do dam w lożach, wabiły go oczy fordanserek. Poprosił do tańca jedną z nich. Była to drobna, smukła i rudowłosa dziewczyna o semickiej urodzie. Uchwycił ją mocno. Pod cienkim materiałem sukienki czuł haftki biustonosza. Po kilku pomyłkowych krokach dziewczyna pomogła mu złapać właściwy rytm. Nie na długo. Mock nie miał talentu do tańca. Po chwili zorientował się, że taneczne uzdolnienia jego partnerki są również niewielkie. Na szczęście orkiestra przerwała i utrudzeni muzykanci zanurzyli swe nosy w pienistym napoju. Dziewczyna stała bezradnie na środku parkietu i nie wiedziała, co ma ze sobą począć. Mock pocałował ją w rękę i podał jej ramię. Widział ironiczne uśmiechy samotnych pijaków i zdumione reakcje dam z lóż. „Pocałował dziwkę w rękę” – prawie słyszał te szepty.

Dziewczyna uchwyciła go delikatnie pod ramię i pozwoliła się doprowadzić do jego stolika. Była bardzo uległa i z wielką przyjemnością pochłaniała zakąski i napitki, które jej Mock fundował. Zgadzała się ze wszystkim, co Mock powiedział. Było to łatwe, ponieważ mówił niewiele i nie pytał jej wcale o zdanie. Odruchowo przytakiwała głową. Nie zgodziła się jednak, gdy zaproponował jej wspólną noc w hotelu. Zaprosiła go do swojego pokoiku, który wynajmowała w domu obok.


2 IX 1919

Zwykły, szkolny dzień. Obudziły mnie krzyki dzieci śpieszących do szkoły. Próbowałem zasnąć. Mimo ogromnego zmęczenia nie udało mi się. Czasami tak się dzieje. Jesteś nadludzko zmęczony i nie jesteś w stanie zasnąć. Może nie pozwala ci na to twój dajmonion. Jest południe. Wychodzę do biblioteki miejskiej.

Wieczorem. Przetłumaczyłem dziś kilkanaście stron dzieła Augsteinera. Napisane jest niełatwą łaciną. Jakby jakiś duch przemawiał przez autora. Zdania urwane i niejasne. Często brakuje orzeczeń. Można na nie jednak spojrzeć inaczej. Są to notatki uczonego, którym brakuje gramatycznego blasku, przepełnia je jednak blask prawdy. Augsteiner fascynuje mnie coraz bardziej. Według niego platońskie idee to nic innego jak dusze. Nie jest to jednak prymitywna animizacja rzeczywistości. Augsteiner dokonuje precyzyjnej dystynkcji dusz. Dzieli je z jednej strony na aktywne i pasywne, z drugiej na potencjalne i aktualne. Rzeczy mają dusze pasywne – czyli zwykłe odzwierciedlenia idealne, ludzie zaś – dusze aktywne, czyli niezależne odzwierciedlenia idealne. Niezależne, to znaczy obdarzone możliwością abstrahowania. Może się ono odbywać aktualnie i potencjalnie. Autor stawia pytanie, jak podmiot, czyli człowiek, może wyabstrahować duszę aktywną, lecz niestety nie odpowiada na nie. W jego zawiłym systemie epistemologicznym, przesiąkniętym ideami Christiana Rosenkreuza (nic dziwnego, żyli w tym samym czasie!), brakuje choćby lekkiego ukłonu w stronę spirytualizmu. Brak jakichkolwiek wskazówek operacyjnych: jak postępować, jak wyabstrahować duszę z człowieka? Dziś w nocy kierowałem się wskazówkami Gregoriusa Blockhusa i starałem się percypować dusze uchodzące z tych czterech ciał w chwili, kiedy obumierały. Postępowałem zgodnie z tym, co Blockhus pisał. Otworzyłem w tych ciałach kanały energetyczne, zniszczyłem blokady w stawach i ułożyłem je tak, jak zaleca. Precyzyjnymi nakłuciami odebrałem oddech. Według Blockhusa nie można nie percypować energii w takim stężeniu. Ja tej energii nie odczułem. Poniosłem porażkę. Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem trudną łacinę Augsteinera i wskazówki Blockhusa, które trącą jakimś zabobonem. Jutro znów zasiadam do dzieła Augsteinera. Może nowe passusy będą niosły informacje operacyjne. Może Augsteiner porzuci w końcu swą wyniosłą maskę filozofa i przyjmie postawę klasycznego spirytysty?


Wrocław, wtorek 2 września 1919 roku, godzina siódma rano

Na małym podwórku podwrocławskiego Księża, przy Plesserstrasse 24, panował poranny ruch. Służąca pastora Gerdsa wieszała na galeryjce pościel, dozorczyni, pani Bauert, pucowała drewniane schody prowadzące do warsztatu ślusarskiego mieszczącego się na tyłach małego budynku. Z ustępu wyszedł emerytowany listonosz, Konrad Dosche. Do jego stóp natychmiast przypadł mały rudy kundel i zaczął okazywać dziką radość. Smugi słońca przecinały podwórko, skrzypiała pompa, nad pościelą ubijaną mocarnymi dłońmi służącej pastora wznosiły się drobiny kurzu, na podwórko wyszedł starszy pan. Skóra jego twarzy i dłoni była poorana głębokimi bruzdami, oczy przekrwione, oddech świszczący. Usiadł ciężko na ławce i zagwizdał na rudego psiaka. Ten podbiegł do niego i zaczął się łasić, łypiąc co chwila wzrokiem na swojego pana. Dosche podszedł do starszego mężczyzny i podał mu rękę.

– Witam pana serdecznie, drogi panie Mock. – Z twarzy Doschego promieniowała radość. – Jak się spało?

– Źle – odpowiedział krótko Willibald Mock. – Coś nie dawało mi zasnąć…

– To chyba nieczyste sumienie – roześmiał się Dosche – które pana gryzło po wczorajszej partii szachów…

– Co mam zrobić – Willibald Mock potarł oczy, których obwódki pokryte były grudkami ropy – żeby mi pan uwierzył, że nie przestawiłem tego gońca, kiedy był pan w klozecie?

– No dobrze, dobrze – Dosche uspokajał przyjaciela, nie przestając się uśmiechać. – A jak tam pana syn? Wyspał się już? Już wstał?

– Właśnie idzie. – Ulga odmalowała się na twarzy starego.

Przez podwórko maszerował raźno Eberhard Mock. Podszedł do ojca i pocałował go w policzek. Stary nie poczuł dużego stężenia alkoholowej woni. Odetchnął. Eberhard podał rękę Doschemu. Zapadło kłopotliwe milczenie.

– Idę właśnie do apteki – przerwał je Dosche. – Mój pies ma rozwolnienie. Straszne rozwolnienie. Kupić coś panom?

– Jeśli pan tak miły, panie Dosche – odparł ojciec – proszę nam kupić po drodze bochenek chleba od Malgutha. Koniecznie od Malgutha.

– Wiem, wiem, panie Mock. – Kiwnął głową Dosche i powiedział do swojego psa: – Ty tu zostajesz, Rot. Pod opieką pana Mocka. Na podwórku możesz srać, ale nie pod ławką!

Dosche ruszył ku Rybnikerstrasse. Ojciec bawił się z Rotem. Mrucząc, targał go lekko za kark, a pies warczał i wyginał się, łapiąc delikatnie zębami za dłoń starego. Eberhard usiadł obok ojca i zapalił pierwszego papierosa. Uśmiechnął się do nocnych wspomnień. Uświadomił sobie, że nie zdążył zapytać dziewczyny o klientów w skórzanych majtkach. Nic nie szkodzi – pomyślał – wczoraj wieczorem byłem po pracy. Od dzisiejszego dnia rozpoczynam właściwe śledztwo. Dziś ją o to zapytam.

– Jest tak wcześnie, a ojciec już nie śpi. – Wydmuchnął dym prosto w słońce.

– Starzy ludzie wcześnie wstają. Nie włóczą się po nocy i śpią we własnych łóżkach.

– Wczoraj piłem mało. Przez najbliższe tygodnie prowadzę bardzo trudną sprawę. Zostałem oddelegowany do komisji morderstw. Już nie spisuję dziwek. Powinien ojciec być z tego zadowolony.

– Chlejesz i zadajesz się z dziwkami. – Nieświeży poranny oddech starego owionął go jak chmura. – Ożeniłbyś się. Mężczyzna powinien mieć syna, który podawałby mu kufel piwa po pracy.

Mock położył rękę na twardych ramionach ojca i oparł głowę o mur. Wyobraził sobie sielankową scenę: oto jego przyszły syn, Herbert Mock, podaje mu kufel piwa i odwraca się z uśmiechem do matki, która stoi obok pieca kuchennego. Kobieta kiwa z aprobatą głową, chwali Herberta: „dobry synek, dał tatusiowi piwka”, i miesza w dużym garnku stojącym na fajerkach. Jest wysoka i postawna, obfite piersi napinają czysty fartuch, spódnica dotyka jasnych wyszorowanych desek podłogi. Mock głaszcze po włosach małego Herberta, podchodzi ku żonie i obejmuje ją wpół. Rude włosy okalają jej delikatną twarz, fartuszek jest fartuchem pielęgniarki, z garnka, w którym gotują się strzykawki, dochodzi smakowity zapach. Mock unosi pokrywkę i widzi wywar z kości. „Kości na klej do butów” – słyszy głos ojca. Na powierzchnię wywaru wypływają duże kulki – ludzkie oczy.

Poczuł pieczenie na wardze, potrząsnął głową i wypluł niedopałek. Spod melonika spłynęła strużka potu. Rozejrzał się. Wciąż siedział na ławce pod murem. Willibald ginął już w bramie przelotowej. Mock wstał, podniósł – ku zadowoleniu dozorczyni – niedopałek i ruszył za ojcem. Ten chciał dojść do domu, ale się zmęczył. Usiadł na ławce, pod byłym sklepem rzeźniczym swojego zmarłego brata Eduarda. Ciężko oddychał. Rot przywarował koło niego i wywiesił różowy język. Mock podbiegł do ojca, dotknął jego ręki i powiedział:

– Wyprowadźmy się stąd. Tutaj mnie dręczą koszmary. Od początku, kiedy odziedziczyliśmy to mieszkanie po śmierci stryja Eduarda, dręczą mnie majaki senne, od pierwszej nocy w tym parszywym sklepie rzeźniczym… Dlatego piję, rozumie ojciec? Kiedy jestem pijany w pestkę, nic mi się nie śni…

– Każdy pijak ma jakieś wytłumaczenie…

– To nie jest przewrotne tłumaczenie. Dziś spałem poza domem i nie miałem złych snów, w ogóle żadnych. A teraz, tylko tu przyszedłem, zdrzemnąłem się na chwilę i znów przyśniło mi się coś złego…

– Rumianek i ciepłe mleko. To pomaga – mruczał ojciec. Zaczął spokojnie oddychać i powrócił do swej ulubionej, poza grą w szachy, czynności: do przyjacielskiego drażnienia Rota.

– Kupię psa – powiedział cicho Mock. – Przeprowadzimy się do centrum i ojciec będzie mógł spacerować z psem po parku.

– Jeszcze czego! – Stary chwycił psa za przednie łapy i z przyjemnością słuchał jego warkotu. – Miałby rozwolnienie jak Rot. Na pewno by nabrudził w domu… A zresztą przestań wygadywać głupoty. Idź do pracy. Bądź punktualny. Ciągle ktoś musi po ciebie przychodzić, ktoś ma ci przypominać, że czas do pracy… Zobacz no, znów przyjechali.

Mock obejrzał się i zobaczył Smolorza wysiadającego z dorożki. Nie spodziewał się po nim żadnych dobrych wieści. Intuicja go nie zawiodła.


Wrocław, wtorek 2 września 1919 roku, godzina ósma rano

Do prosektorium przy Auenstrasse nie dochodził hałas uliczny, nie docierały promienie silnego wrześniowego słońca, nie snuł się dym i zapach ognisk palonych na pobliskich brzegach Odry, koło mostu Przepustkowego. W królestwie doktora Lasariusa panowała cisza przerywana jedynie zgrzytem wózków wiozących ciała i zalegała woń podobna do woni wygotowanej marchwi. Nikt tutaj jarzyn nie gotował. Z kulinariami mogło się kojarzyć jedynie ostrzenie noży.

Tak było i teraz. Asystent doktora Lasariusa naostrzył nóż, zbliżył się do leżącego na kamiennym stole nieboszczyka i dokonał cięcia – od obojczyka aż po owłosienie łonowe. Skóra rozeszła się na boki, ukazując warstwę pomarańczowego tłuszczu. Mühlhaus pociągnął gwałtownie nosem, Smolorz wybiegł z prosektorium szybkim krokiem i stojąc przed budynkiem, otworzył szeroko usta, by wciągnąć jak najwięcej powietrza. Mock stał na podeście, na którym zwykle gromadzili się studenci medycyny, wpatrywał się w otwarte ciało i chłonął informacje podawane przez patologa swojemu asystentowi.

– Mężczyzna, wiek około sześćdziesięciu pięciu lat – usłyszał Mock i zobaczył, jak asystent wpisuje tę informację pod nazwiskiem „Hermann Ollenborg”. – Wzrost sto sześćdziesiąt centymetrów, waga siedemdziesiąt kilogramów. Woda w płucach. – Lasarius z cichym chrzęstem ostrza odciął rozdęte i twarde płaty płuc i małymi nożyczkami dokonywał cięć. – O, widzi pan – ukazał Mockowi suchy miąższ i wodę wypływającą z oskrzeli – to typowe dla śmierci w wyniku utonięcia.

Asystent Lasariusa podniósł nieco czaszkę zmarłego, zanurzył czubek noża za jego uchem i dokonał kolejnego cięcia. Chwycił następnie naciętą skórę na potylicy i białawą błonę i naciągnął obie warstwy na oczy, których nie było. Zostały bowiem wykłute.

– Niech pan pisze – zwrócił się do niego Lasarius. Krew powoli wypełniała jamę w ciele. – Krwotok wewnętrzny do prawej jamy opłucnowej. Na płucach cięcia zadane ostrym narzędziem…

Nogi i ręce trupa zaczęły podrygiwać. Asystent Lasariusa piłował czaszkę, wprawiając w ruch leżące ciało. Mock przełknął ślinę i wyszedł na zewnątrz. Mühlhaus i Smolorz stali z odkrytymi głowami w porannym wrześniowym słońcu i patrzyli przed siebie na ceglaste budynki wydziału medycznego uniwersytetu i na liście żółknące na starym platanie. Mock zdjął melonik, poluzował dopinany kołnierzyk i podszedł do nich.

– Wędkarz znalazł ciało pod śluzą szczytnicką – powiedział Mühlhaus i wyciągnął fajkę z kieszeni surduta, którego anachronizm był obiektem drwin całego Prezydium Policji.

– Znaleziono przy nim jakąś kartkę o mnie albo do mnie? – zapytał Mock.

„Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”.

– Mühlhaus trzymał w wyciągniętej dłoni szczypczyki, a w nich tkwiła kartka, zwykła, z zeszytu w kratkę. Wcisnął na nos binokle, przybliżył ją do oczu i czytał dalej:

„Mock, przyznaj się do błędu, przyznaj, że uwierzyłeś. Jeśli nie chcesz zobaczyć więcej wyłupanych oczu, przyznaj się do błędu”. – Podał kartkę Mockowi. – Czy znał pan tego człowieka, Mock?

– Tak, to informator policyjny, niejaki Ollenborg. – Mock wsunął na dłoń rękawiczkę i przyglądał się uważnie kawałkowi papieru. Pismo było krzywe i powyginane, jakby je odrysowywał analfabeta. – Znał dobrze środowisko i stosunki panujące w porcie. Wczoraj go przesłuchiwałem w „sprawie czterech marynarzy”.

– Pismo inne – wtrącił Smolorz. – Inne niż wczoraj.

– Macie rację. – Mock spojrzał z uznaniem na Smolorza.

– Kartka przy „czterech marynarzach” zapisana była równym kaligraficznym pismem przez kogoś, kto chodził do szkoły. Ta przy Ollenborgu jest zapisana nierówno, niechlujnie i…

– To może znaczyć, że tekst pisały same ofiary. Któryś z „marynarzy” chodził do gimnazjum… Wyjaśnijcie mi coś, Mock. – Mühlhaus napełniał wszystkie kanały oddechowe tytoniem, aby zabić woń prosektorium. – Skąd się wzięliście tutaj? Mnie powiadomił dyżurny Pragst. Zakazałem mu mówić o tym zgłoszeniu komukolwiek. O morderstwie wiedzieli tylko wędkarz, Pragst i ja. To jest bardzo dziwne – zamyślił się na kilka sekund. – Wczoraj ciała znaleziono kilka godzin po zabójstwie. Dzisiaj tak samo. Może ci chłopcy wczoraj i wędkarz dzisiaj zostali jakoś pokierowani przez mordercę… Trzeba by ich dokładnie przesłuchać…

– Smolorz, pokażcie no panu komisarzowi – Mock odsunął się, by przepuścić skrzypiący wózek z ciałem popychany przez potężnego sanitariusza – to, co dzisiaj do mnie przyszło…

– List w skrzynce Prezydium Policji – wydukał Smolorz. – W nocy ktoś wrzucił. Do asystenta kryminalnego Mocka. W kopercie to. – Podsunął Mühlhausowi pod nos kartkę wyrwaną z zeszytu do matematyki.

– Nawet mi tego nie czytajcie. – Mühlhaus z wściekłością wsysał powietrze do gasnącej fajki. – Wiem, co tam jest.

– Na kartce z koperty są takie same słowa jak na kartce przy zwłokach Ollenborga – mruknął Mock. – Oprócz tego krótki dopisek „miejsce znalezienia zwłok – śluza szczytnicka”. On sam nam mówi, gdzie zostawia trupy.


Wrocław, wtorek 2 września 1919 roku, godzina za dziesięć dziewiąta rano

Do sali odpraw komisji morderstw Prezydium Policji wpadały promienie upalnego wrześniowego słońca. Z ruchliwej Schuhbrücke wznosił się ku bezchmurnemu niebu stukot końskich kopyt, zgrzyt tramwajów i prychanie automobili. Wąskimi chodnikami sunęli gimnazjaliści. Każdy z nich niósł teczkę pod pachą albo oplatający zeszyty pasek przerzucony przez ramię. Pędzili ku gmachowi gimnazjum św. Macieja, by zdążyć na drugą godzinę lekcyjną. Niektórzy ich koledzy marudzili, stali pod pomnikiem św. Jana Nepomucena i rzucali kamieniami w pękające łupiny kasztanów. Jakiś zirytowany woźnica pokrzykiwał na interesantów Wyższego Sądu Krajowego, którzy tłumnie wtargnęli na ulicę. Do gimnazjalistów zbliżył się starszy mężczyzna w meloniku i zbeształ ich surowo. Pewnie rektor, pomyślał Mühlhaus. Zamknął okno i z żalem wrócił ze świata wspomnień szkolnych. Spojrzał na ponure, zmęczone i poirytowane oblicza swoich podwładnych. Poczuł przypływ zniechęcenia. Nie chciało mu się mówić do tych tępych skacowanych ryjów. Nie wiedział, jak zacząć.

– Panie komisarzu – Mock wybawił go z kłopotu zagajenia. – Może pan tych wszystkich ludzi zwolnić ze „sprawy czterech marynarzy”. Oni nie są potrzebni do jej prowadzenia…

– To ja decyduję, Mock – powiedział wolno Mühlhaus – kto będzie ze mną pracował przy tej sprawie.

– Tak jest, panie komisarzu.

– A tak dla ciekawości – komisarz znów podszedł do okna, lecz już go nie otworzył – dlaczego sądzi pan, że „wszyscy są niepotrzebni”? I co to znaczy „wszyscy”? Wszyscy oprócz pana? To miał pan. na myśli, co, Mock?

– Tak, to miałem na myśli.

– Proszę to wyjaśnić!

– Morderca, jak już ustaliliśmy, chce, bym wyznał jakiś błąd. Zabija w tym celu czterech chłopaków z workami na jajcach. Ma to być zabójstwo spektakularne. Takie, żeby o nim mówiono w całym mieście i żebym już nigdy nie mógł spokojnie zasnąć. Żeby na zawsze do mojego mózgu wdarł się obraz czterech zabitych chłopaków z wydłubanymi oczami.

– To już wiemy, Mock – odezwał się znudzony Reinert.

– Zamknij się, przyjacielu. To nie twoje nazwisko ten bydlak wypisuje w swoich liścikach.

– Nie przeszkadzajcie asystentowi kryminalnemu Mockowi, Reinert – warknął Mühlhaus. – Niech mówi dalej.

– Smolorz zauważył słusznie – Mock wpatrywał się uważnie w twarz Reinerta, przez którą przechodziły fale złości – że morderca będzie dalej zabijał, jeśli nie wyznam swojego błędu. I był, niestety, dobrym prorokiem. Panowie, ofiary nie mają ze sobą nic wspólnego…

– Owszem mają – Kleinfeld zabrał głos po raz pierwszy. – Są jakoś związane z wodą. Pierwsi czterej są marynarzami lub pseudo-marynarzami. Byli to, jak zaproponował pan Mock, wyuzdani bywalcy domów publicznych. Jest jakiś powód, dla którego oddają się rozpuście w marynarskich czapkach na głowie i w skórzanych woreczkach na jajach. Następna ofiara to stary marynarz, tajny współpracownik policji. Sami marynarze, jedni nieprawdziwi, inni prawdziwi.

– Nie wiem, jak pan chciał uzasadnić, Mock – Mühlhaus nie odniósł się do wypowiedzi Kleinfelda – swoją osobliwą propozycję, aby wszyscy, oprócz pana, odeszli z ekipy śledczej. Nie interesuje mnie zresztą pana uzasadnienie. Ja nikogo nie zwolnię i nie odeślę do innych spraw. Panowie, jest nas teraz ośmiu. – Spojrzał na swoich ludzi i głośno ich policzył. – Holst, Pragst, Rohs, Reinert, Kleinfeld, Smolorz i Mock. Ośmiu, i tak pozostanie. A teraz do rzeczy… – podszedł do tablicy obrotowej i pod słowami napisanymi wczoraj przez Mocka: „niewierny Tomasz = Mock, Chrystus = morderca, zamordowani marynarze = znak dla Mocka”, dopisał: „W którym burdelu morderca spotkał czterech marynarzy?” – Tym się zajmie pan Smolorz. Jako członek komisji obyczajowej zna wszystkie domy publiczne w tym mieście. Pomocą będą panu służyć moi wypróbowani ludzie: Holst, Pragst i Rohs. – Komisarz napisał poniżej: „Ostatnie chwile Ollenborga”. – A tym zajmą się panowie Kleinfeld i Reinert. W piątek widzę wszystkich panów w tym pokoju o godzinie dziewiątej rano. To tyle na dzisiaj.

– A ja? – zapytał Mock. – Czym mam się zająć?

– Chodźmy, Mock – powiedział Mühlhaus. – Kogoś panu przedstawię.


Wrocław, wtorek 2 września 1919 roku, godzina dziewiąta wieczorem

Doktor Kaznicz był asystentem profesora Hoenigswalda. Specjalizował się w psychologii eksperymentalnej i mienił się uczniem Freuda i Wernickego. Prowadził na Uniwersytecie Wrocławskim wykłady i ćwiczenia z psychoanalizy. Te ostatnie miały charakter eksperymentów na studentach. Z doświadczeń tych wyciągał uniwersalne wnioski, co niektórych złośliwców ze świata naukowego skłoniło do stwierdzeń, że „psychologia uprawiana przez doktora Kaznicza jest nauką o studentach”. Jego wnikliwe pytania, często dotyczące zachowań intymnych, najpierw mocno zirytowały Mocka. Później – rozumiejąc, że nie może dopuścić do dalszych ofiar – nie bronił się i wyznał, co wiedział o ludziach, których kiedykolwiek spotkał w życiu i z którymi wszedł w jakikolwiek kontakt, o ile taki kontakt mógł u tych ludzi wywołać chęć odwetu. Nie wspomniał nawet słowem o Wircie, Zupitzy i o pielęgniarce z królewieckiego szpitala Miłosierdzia Bożego. Asystent Kaznicza wszystko dokładnie zapisywał w grubym kajecie i błagał swojego mistrza wzrokiem o choć jedno akceptujące skinięcie głową. Mistrz nie szafował jednak żadnymi gestami wobec swojego współpracownika, a głową kiwał jedynie wtedy, kiedy Mock prezentował co śmielsze wyznania z dzieciństwa i młodości. Uśmiechał się wtedy zachęcająco i wypowiadał jedno i to samo słowo: „rozumiem”.

Mock słyszał to słowo wyraźnie, nawet kiedy leżał w swojej niszy sypialnej i całował butelkę koniaku. Obejmował ją i obdarzał czułością, jakiej od niego nie zaznała dotąd żadna kobieta, poza tymi z jego myśli i rojeń, poza pielęgniarką ż Królewca, która nie wiadomo, czy w ogóle istniała. Za kotarą ojciec układał się do snu na trzeszczącym łóżku, a w niszy syn pieścił kochankę-gorzałkę. „Rozumiem”, usłyszał Mock i przypomniał sobie co ciekawsze fragmenty psychologicznego wywiadu, jaki odbywał z nim, przez osiem godzin, doktor Kaznicz. Zapamiętał mądre spojrzenie psychologa i jego lekki uśmiech w gąszczu czarnej brody, kiedy Mock opowiadał o dręczeniu przez niego na dziedzińcu wałbrzyskiej podstawówki tłustego Ericha Huhmanna. Dwunastoletni Mock wraz z innymi dziećmi wbija palce w brzuch i piersi Huhmanna. Ten kuli się, szarpie, wygina, pod skórą jego policzków rozszerzają się ceglaste plamy, krew wypływająca z nosa barwi przypinany uczniowski kołnierz, porządnie wyprasowany przez matkę. Erich Huhmann pada na kolana wśród krzaków okalających dziedziniec, Erich Huhmann błaga o litość, Erich Huhmann błaga niebiosa o ognisty miecz zemsty, Erich Huhmann wbija szpile w ciała zamordowanych marynarzy.

Mock uznał za absurdalną myśl, że tłusty Huhmann, mszcząc się na nim za dawne poniżenia, mógłby gdzieś przenosić ciała zabitych i łamać im kości. Ludzie się zmieniają – pomyślał – mężnieją, stają się silni, podsycają dawną nienawiść. Nie zwracając uwagi na zrzędzenie ojca, któremu nie dawało zasnąć trzeszczenie synowskiego łóżka, sięgnął do wiszącej na krześle marynarki i wyjął z niej notes. Pociągnął potężny łyk alkoholu i zapisał nazwisko Huhmanna.

„Rozumiem”, Mock usłyszał ponownie głos doktora Kaznicza i przypomniał sobie jeszcze jedno dzisiejsze zwierzenie. Gimnazjalista Eberhard Mock myje kolbę i probówkę, a potem zasiada do kamiennego stołu w gabinecie chemicznym. Dostał najwyższą notę za udowodnienie, że sole niektórych metali ciężkich w reakcji strąceniowej nie rozpuszczają się w wodzie. Zawistne spojrzenia. Ciało nie znajduje oparcia, ręce wachlują na boki, buty suną do przodu po posadzce, dłoń chwyta się deski, na której stoją odczynniki, pęka szkło, rozlewa się śmierdząca ciecz, głowa uderza o kant krzesła, odsuniętego dla żartu przez Karla Gienckego. Potem Mock widzi siebie walącego na oślep deską: jej czubek jak szpic zagłębia się w głowę Gienckego, struga krwi na szyi złośliwego ucznia. Giencke traci przytomność, Giencke w szpitalu, Giencke na wózku inwalidzkim, Giencke już chodzi, „jak ten Giencke śmiesznie chodzi!”

I przedtem chodził śmiesznie – pomyślał Mock, wsuwając nogi w skórzane kapcie – nic się nie zmieniło. Wyszedł z niszy w koszuli nocnej, na którą narzucił pikowany szlafrok. W ręku trzymał butelkę koniaku. Podniósł klapę w rogu pokoju i zszedł do dawnego sklepu rzeźniczego. Spojrzał na mosiężną kratkę odpływową, przykucnął koło niej i nasłuchiwał pisku szczurów. Niczego nie usłyszał. Następnie usiadł na ladzie i przyłożył do ust butelkę. Po kilku łykach obwiązał jej szyjkę sznurkiem i schował do rury ściekowej, którą przykrył kratką. Ojciec nie znajdzie butelki i jej nie wyleje. Potem wszedł po schodach na górę. Zamknął klapę, myśląc o szczurach, które czasami widział na parterze. Usiadł ciężko na łóżku i zgasił świecę. Był pewien, że zaraz opadnie go pijacki sen: mocny, gęsty i wolny od koszmarów. Dobrze, że nic mu nie powiedziałem o moich snach, mało przychylnie pomyślał o mądrych oczach doktora Kaznicza i zasnął. Jego przypuszczenia były słuszne. Nic mu się nie śniło.


2 IX 1919

Heureka! Chyba znalazłem wskazówkę operacyjną, której tak szukałem. Dzisiaj natrafiłem na bardzo ciekawy passus u Augsteinera. Jest to cytat z listu Pliniusza Młodszego. W gimnazjum czytaliśmy jeden list Pliniusza Młodszego – błahy, uroczy i wakacyjny. Było to pod koniec roku szkolnego, po całorocznej lekturze obezwładniająco trudnego i nudnego jak flaki z olejem Liwiusza. Ten list był dla nas wytchnieniem, jeśli jakikolwiek tekst łaciński może być wytchnieniem, a nie tylko – nieludzko doskonałą gimnastyką mózgu. Była to piękna opowieść o chłopcu pływającym na delfinie. Nie wiedziałem, że tenże Pliniusz pisał również o duchach. Przytoczmy najważniejsze fragmenty tego listu w moim topornym przekładzie:

„Był w Atenach dom duży i przestronny, lecz zgubny i okryty złą sławą. W ciszy nocnej rozlegał się, najpierw jakby z oddali, następnie coraz bliżej, szczęk żelaza – a jeślibyś dokładniej się wsłuchał – łoskot kajdan. Wkrótce potem ukazywała się zjawa: chudy starzec ze skołtunioną brodą i najeżonymi włosami, brudny i wycieńczony. Miał łańcuchy na rękach i kajdany na nogach. Idąc, potrząsał nimi.

Przerażeni mieszkańcy bezsennie spędzali straszne i ponure noce. Za bezsennością szła choroba, za wzrastającą wciąż trwogą – śmierć. Także we dnie, chociaż duch odchodził, pamięć o nim dręczyła domowników. Zdawało im się, że widmo ciągle jeszcze snuje się przed ich oczami – strach nękał ich dłużej niż jego przyczyna. Niezamieszkany zatem i skazany na opuszczenie dom oraz wszystko, co w nim było, stało się jakby własnością owego straszydła. Budynek został wystawiony na sprzedaż – jeśli ktoś, nieświadomy tak wielkich nieszczęść, zechciałby go kupić lub wynająć.

Przybył w tym czasie do Aten filozof Atenodor, przeczytał zawiadomienie o kupnie lub wynajęciu. Zaintrygowany niską ceną o wszystko dokładnie się wypytał i poznawszy całą prawdę – niemniej, a może tym bardziej – wynajął tajemniczy dom.

Gdy zaczął zapadać zmierzch, rozkazał posłać sobie w przedniej części domu, zażądał tabliczek do pisania, rylca i światła. Swoją rodzinę zaś umieścił w wewnętrznych pomieszczeniach. Starał się zająć myśli, oczy i rękę wyłącznie pisaniem, po to, aby żadne widma, o których słyszał, oraz niepotrzebne lęki nie powstały w bezczynnym umyśle. Na początku wszędzie panowała cisza, lecz niedługo dał się słyszeć szczęk łańcuchów i łoskot poruszanych kajdan. Filozof nie podniósł wzroku, nie odłożył rylca i pozostawał głuchy na hałasy. One zaś nasiliły się i słychać je było już na progu, już wewnątrz pokoju…

Spojrzał, zobaczył i rozpoznał widziadło, o którym mu opowiadano. Upiór stał i kiwał palcem tak, jakby chciał przywołać do siebie Atenodora. Ten jednak sięgnął znów po rylec i woskowe tabliczki. Tymczasem duch dalej brzęczał kajdanami już prawie nad głową piszącego filozofa. Atenodor znów spojrzał na niego – ów dawał takie same znaki jak wcześniej. Wstał zatem, uniósł świecę i podążył za widmem. Szło ono wolnym krokiem, wlokąc za sobą ciężkie łańcuchy. Skręciwszy na podwórze domu, nagle rozpłynęło się w powietrzu. – Atenodor został sam. Narwał trochę liści i trawy – oznaczył nimi miejsce, w którym znikła zjawa.

Następnego dnia poszedł do urzędu i zażądał, by rozkopano podwórze dokładnie w tym miejscu. Znaleziono oplecione łańcuchami kości – nagie i ogryzione. Tylko one zostały; ciało z biegiem czasu zgniło w ziemi. Szczątki zebrano i oficjalnie pogrzebano. Od tego wydarzenia duchy przestały – na szczęście – nękać ten dom”.

Jaki wniosek płynie z lektury tekstu Pliniuszowego? Element duchowy w człowieku może zostać wyabstrahowany i potem percypowany poprzez nakaz powrotu, który musi zostać odpowiednio zaprogramowany. Może to jest sposób na przestrzenne uaktywnianie wiązek energii duchowej? Zobaczymy. Dokonałem eksperymentu, czas zweryfikuje jego wyniki. Jak to zrobiłem? Odizolowałem tego człowieka i zmusiłem go do pisemnego przyznania się do cudzołóstwa. Jest to dla niego straszne wyznanie, ponieważ jest on do szczętu przesiąknięty mieszczańską moralnością. Przyprowadziłem tego człowieka w wiadome miejsce późną nocą. Był zakneblowany i związany. Uwolniłem jego prawą dłoń. Przywiązałem go do krzesła. Wtedy jeszcze raz mu kazałem zdementować to, co wcześniej napisał, i obiecałem, że jak będzie mi posłuszny, to dam ten drugi list jego żonie. Gorączkowo coś nabazgrał. Zabrałem mu drugi, dementujący list i wsunąłem do kratki odpływowej. Widziałem jego wściekłość i ból. „Ja tu wrócę”, mówiły jego oczy. Wtedy wyniosłem tego człowieka do powozu i pojechaliśmy. Potem go zabiłem i zostawiłem tam, gdzie niechybnie zostanie znaleziony. Jego duch wróci i skieruje uwagę mieszkańców ku kratce odpływowej.


Wrocław, środa 3 września 1919 roku, godzina druga po południu

Lekarz chorób płciowych, doktor Cornelius Rühtgard, przyjmował pacjentów w środy w swoim pięciopokojowym mieszkaniu na Landsbergstrasse 8 przy Parku Południowym. Mieszkanie to zajmowało całe pierwsze piętro wolnostojącej kamienicy, jego okna wychodziły zatem na cztery strony świata. Za oknami jednej z dwu łazienek rozciągał się widok na park. Właśnie podziwiała go młoda kobieta, która po gruntownym badaniu wciągała na siebie dessous o bardzo długich nogawkach. Doktor Rühtgard siedział w gabinecie i zapisywał owej kobiecie salwarsal. Uśmiechał się pod nosem, wspominając jej żarliwe zapewnienia, że w ciągu ostatniego roku, czyli od momentu śmierci jej męża na wojnie, nie odbyła z nikim aktu płciowego. Stan jej zdrowia wskazywał wyraźnie na coś zupełnie innego, a termin ostatniego i fatalnego w skutkach oddania się wspomnianej czynności doktor Rühtgard mógł ustalić z dokładnością co do kilku dni. Udając, że wierzy w jej przysięgi, lekarz odprowadził ją do drzwi. Potem wrócił do gabinetu i wyjrzał na ulicę. Jego pacjentka podeszła do eleganckiego daimlera, parkującego pod latarnią. Nie wsiadła do samochodu, lecz wyraźnie podenerwowana tłumaczyła coś osobie siedzącej wewnątrz auta. Rühtgard wiedział, co będzie dalej, już prawie słyszał ryk wściekłości zarażonego i pisk opon ruszającego gwałtownie automobilu.

Usłyszałby ten dźwięk z całą pewnością, gdyby nie hałasy i fortepianowa kakofonia dochodzące z salonu, sąsiadującego z gabinetem. Otworzył gwałtownie drzwi do salonu i jego oczom ukazał się osobliwy widok. Przy fortepianie siedzieli jacyś dwaj młodzieńcy i walili na cztery ręce w delikatne klawisze, na których jego zmarła kilka lat temu żona malowała krystaliczne pejzaże „Wariacji Goldbergowskich” i wykonywała precyzyjne cięcia ze zbioru „Das wohltemperierte Klauier”. Przy fortepianie skakała objęta wpół przez jakiegoś draba córka doktora Rühtgarda, dziewiętnastoletnia Christel. I ona, i jej partner stroili głupie miny, z których wynikało, że barbarzyńskie akordy sprawiają im niewysłowioną przyjemność.

Rühtgard pociągnął nosem i poczuł woń potu, której nienawidził na równi z wszami dręczącymi go jeszcze przed rokiem na froncie wschodnim i z krętkami bladymi, które siały spustoszenie w ciałach jego pacjentów. Woń potu była mocno wyczuwalna i jej źródło szybko zlokalizował – ciemne plamy pod pachami jednego z grajków. Ci szybko zauważyli doktora i wstali, kłaniając się uprzejmie. Tancerz przerwał swe podrygi, skinął głową i strzelił z obcasów. Christel stała jeszcze uśmiechnięta i zaróżowiona od ruchu, który jedynie ślepiec mógłby nazwać tańcem. Doktor Rühtgard nie był ani ślepy, ani pozbawiony zmysłu powonienia. Toteż jego reakcja była gwałtowna.

– Co to za tańce Hotentotów? – krzyknął. – Co to za ryki dzikich zwierząt? Żegnam panów! Ale już!

– Papo, przepraszamy. – Christel była przestraszona jego gwałtowną reakcją. – Po prostu trochę się wygłupialiśmy…

– Milcz, proszę. – Doktor nie mógł oddychać. – I udaj się do swojego pokoju. A panów żegnam! Czy mam dwa razy powtarzać?

Młodzieńcy ulotnili się szybko w odróżnieniu od woni, którą wydzielali. Rühtgard otworzył okno i z ulgą zaczerpnął świeżego powietrza przesyconego zapachem późnego lata. Usiadł w fotelu i spojrzał na Christel. Była zupełnie niepodobna do jego żony. Córka nie miała tego ciepła, miękkości i kruchości, które tak kochał. Christel była buntownicza, wysportowana, kanciasta, silna i niezależna. Prawdopodobnie już zdeflorowana, pomyślał z bólem, wyobrażając ją sobie pod samcem o ostrym zapachu.

– Christel – powiedział najłagodniej, jak mógł – salon to nie cyrk. Jak mogłaś pozwolić tym śmierdzącym Hererom na niszczenie fortepianu, na którym grała twoja matka?

– A co by papa powiedział – prychnęła – gdyby jeden z tych dzikusów został papy zięciem?

Nie czekając na odpowiedź, wyszła do swojego pokoju, a Rühtgard zasępił się i zapalił cygaro. Rozejrzał się po salonie, by znaleźć ukojenie w pięknie swojego mieszkania, które z pełnym umeblowaniem wynajmował od roku za sporą sumę tysiąca marek miesięcznie. Pięć pokoi i dwie łazienki. Księgi sprzed stu lat. Obrazy z osiemnastego wieku. Tureckie dywany i arabskie kobierce. A wśród tych dzieł sztuki jego wysportowana, mleczna córka z tępym bykiem, który jedyne, co potrafi, to zwalić się pomiędzy jej rozłożone nogi. Rühtgard palił cygaro i przechadzał się po mieszkaniu. Musiał z kimś porozmawiać. Przypomniał sobie, że oprócz córki, służącej i niego samego ktoś jeszcze jest w drugiej łazience. Ktoś, do kogo ma pełne zaufanie. Zapukał do drzwi łazienki i – słysząc gromkie „proszę!” – wszedł do środka. W wannie, której dno wyłożone było prześcieradłem, leżał dobrze zbudowany brunet z papierosem w zębach. Był to asystent kryminalny Eberhard Mock.


Wrocław, środa 3 września 1919 roku, godzina trzecia po południu

Mock i Rühtgard siedzieli przy szachownicy i snuli misterne strategie debiutu. Mock uniósł piona z E4 i postawił go na E6.

– Ty to masz dobrze, Ebi – mruknął Rühtgard, przesuwając piona z B7 na B5. – Po wczorajszym pijaństwie nie poszedłeś do pracy… I nic złego cię za to nie spotka…

– Byłem w pracy. Krócej niż zwykle. Przez pięć godzin poza rozmową z psychologiem nic nie robiłem. To się wiąże ze sprawą, którą prowadzę. – Mock się zasępił. – Nie będę o tym mówić. Powiedz mi – ożywił się nagle – czy to, z czym do ciebie przyszedłem, to coś groźnego? Czy złapałem coś od tej dziewczyny?

– Swędzenie bez żadnych dodatkowych symptomów – doktor uśmiechnął się – nic nie znaczy. Może być jedynie rozpaczliwym wołaniem o higienę.

– Gdybyś mieszkał tam, gdzie ja – Mock wprowadził w ruch skoczka – też nie składałbyś codziennie danin Hygiei.

– Ładnie powiedziane. – Rühtgard zmarszczył czoło. – A jak tam twoje ofiary dla Hypnosa?

– Źle sypiam – Mock stracił ochotę na mitologiczne żonglerki. – Mam koszmary. Dlatego piję albo zadaję się z ladacznicami. Kiedy jestem zalany, nie śni mi się nic. Kiedy jestem z jakąś dziwką, nie śpię w domu. A koszmary mam tylko w nim. Niestety, nie mogę się z niego wyprowadzić, bo ojciec nie chce. Tam mieszkają jego dwaj jedyni przyjaciele: emerytowany listonosz i pies listonosza.

– Przepraszam, że mieszam się w nie swoje sprawy, ale czemu nie poprosisz Franza, by choć na jakiś czas wziął ojca do siebie?

– Ojciec ma trudny charakter. Irmgard, żona Franza – jeszcze trudniejszy… Przecież ją znasz. Cicho i grzecznie wysysa krew z mojego brata. Franz pije, a mój dziesięcioletni bratanek, Erwin, ciągle choruje. To wszystko wyjaśnia.

– Tak, wszystko jasne. – Rühtgard zaatakował skoczka gońcem. – Wiesz co, Ebi? Myślałem o twoich koszmarach i przyszło mi do głowy proste rozwiązanie. Nie jedz kolacji i powstrzymaj się na jakiś czas od kobiet. Ja przestrzegam diety wegetariańskiej, nie jem w ogóle wieczorem i jestem wstrzemięźliwy seksualnie. Dziwisz się? W moim zawodzie to nietrudne. Widziałem trochę syfilitycznych łon. Poza tym jestem od ciebie o siedem lat starszy. Zobaczymy, czy będziesz takim ogierem w wieku lat czterdziestu trzech… Jeśli już mam jakieś sny, są to tylko przyjemne marzenia o treści erotycznej. A, jeszcze jedno… Nie będziesz musiał się martwić żadnym swędzeniem i moczyć się w mojej wannie. Wiesz, ile płacę stróżowi za podgrzewanie wody? – Uśmiechnął się. – A teraz mów szczerze: ile zjadłeś wczoraj wieczorem?

– Dużo. – Mock zagroził gońcowi bocznym pionem. – Faktycznie dużo. Ale ja nie mogę zasnąć, kiedy jestem głodny.

– No to nie śpij. Nie będziesz miał koszmarów. – Medyk zamyślił się głęboko. – Tak czy inaczej, pozbędziesz się koszmarów sennych, kiedy zaczniesz inaczej żyć.

– Nie wierzę w to – Mock poczuł niepokój o swojego skoczka – że koszmary mam z przejedzenia…

– To nie jest kwestia wiary. – Rühtgard milczał dłuższą chwilę i zastanawiał się nad decydującym ciosem. – Udowodnię ci, ile może zdziałać właściwa dieta. Ale najpierw musisz sam uwierzyć, że koszmary senne mają początek w twych przeciążonych i ciężko pracujących jelitach. Przekonam cię o tym, jeśli będziesz mi posłuszny. – Zadał decydujący mocny cios. – Poddajesz się czy jeszcze walczysz?

– Mówisz o szachach czy o twojej terapii głodówkowej?

– O jednym i drugim.

Mockowi nie chciało się grać i na znak poddania położył króla na szachownicy.


Wrocław, środa 3 września 1919 roku, godzina dziesiąta wieczorem

W sali tanecznej hotelu „Król Węgierski” w jednym z dyskretnych separes ober zbierał ogromne zamówienie. Składał je szpakowaty elegancki mężczyzna, którego szczupła sylwetka mogłaby wskazywać na zupełnie inne upodobania żywieniowe niż te, które ober zapisywał w swoim służbowym notesie. Drugi mężczyzna – milczący i młodszy o kilka lat od zamawiającego – kiwał głową, akceptując kulinarne decyzje swojego towarzysza.

– Tak, jak ci mówiłem, Eberhardzie – powiedział zamawiający, odprawiając kelnera niedbałym gestem. – Najpierw część bolesna terapii. Wiesz, jak odzwyczaja się młodocianych palaczy od nałogu? Każe się im wciągnąć dym do płuc i zakaszleć. Spróbuj to zrobić, no spróbuj…

Eberhard zaciągnął się papierosem i zakaszlał. Poczuł ból w płucach, a do ust napłynęła mu gorzka żółć. Oddychał przez dłuższą chwilę zadymionym powietrzem, a papieros dopalał się w wielkiej popielnicy. Orkiestra grała fokstrota, na parkiecie dwie zgrabne fordanserki tańczyły same ze sobą, migały żarówki dokoła sceny, a samotni i podstarzali mężczyźni kolejnymi kieliszkami wyzwalali w sobie odwagę do tańca i do rozpusty. Spoza zasuniętych kotar lóż dochodziły chichoty i posapywania – „pewnie damy wciągają nosem biały proszek”, powiedział kelner do kelnera. W loży Eberharda rozlegał się charkot – „pewnie się dusi jakiś astmatyk”, odparł kelner kelnerowi.

– Daj spokój, Cornelius – wystękał Eberhard. – Ale mnie urządziłeś…

– W ten sposób poczułeś wstrętny smak tytoniu – powiedział Cornelius, przyglądając się fordanserkom. – Ale nie ten nałóg chcemy u ciebie zniszczyć… Chcemy wyeliminować u ciebie nałóg kolacyjny, wieczorne pochłanianie gór mięsa… Dzisiaj doświadczysz na własnej skórze, a właściwie na własnej wątrobie strasznych skutków obżarstwa. Twój mózg odbierze sygnały od utrudzonych trzewi i odpowie tym, czym może cię skarcić – sennym koszmarem… Mock, jesteś teraz głodny?

– Jestem wściekle głodny. – Mock włożył dłoń do popielnicy i wcisnął niedopałek w kupkę sypkiego popiołu. – Zrobiłem tak, jak kazałeś. Nie jadłem nic od popołudniowej kawy i ciastek u ciebie.

– No to jedz teraz do woli, do syta. – Cornelius obserwował, jak kelner zastawia stół przekąskami. – Przypomnij sobie nasze rozmowy w okopach pod Dyneburgiem. Nie rozmawialiśmy wtedy o niczym innym… Tylko o jedzeniu… O kobietach nie mieliśmy odwagi… Nie znaliśmy się jeszcze tak dobrze. – Cornelius ujął za smukłą szyjkę litrową karafkę wódki i napełnił kieliszki. – Godzinami potrafiłeś opisywać śląskie rolady, ja odwzajemniałem się charakterystyką flądry po krzyżacku, która tak smakowała średniowiecznym rycerzom.

Mock wlał w siebie piekący strumień cytrynówki Krsinsika i zanurzył nóż w gruby sześcian masła przystrojony gałązkami pietruszki. Posmarował nim kromkę pszennego chleba, po czym wdarł się widelcem w delikatne wnętrze galaretki z nóżek. Prostopadłościenne i romboidalne bryły galarety, w których zastygły ósemki jajka, ząbki czosnku i pasma wieprzowiny, ginęły w ustach Mocka. Kiedy przełknął, dotknął widelcem krawędzi obu pustych kieliszków, wywołując szlachetny dźwięk.

– Zack, zack – powiedział Mock, patrząc na oleistą konsystencję zamrożonej, nalewanej przez siebie cytrynówki – twoje zdrowie Rühtgard. Zdrowie fundatora.

Potem opróżnił kieliszek, trzymając go za kruchą stopkę, i zabrał się do smażonych śledzi leżących na podłużnym półmisku w kałuży octowej marynaty. Z radością rozgniatał zębami ich płaty, ciesząc się z tego, że rozmiękłe od octu ości są giętkie i nieszkodliwe.

– Tak było – dwie setki wódki wyraźnie zaznaczyły się w głosie Rühtgarda. – O kobietach rozmawialiśmy znacznie później. Kiedy już się nie wstydziliśmy własnych uczuć. Kiedy…

– Poznaliśmy, czym jest przyjaźń. – Mock zaskrzypiał widelcem o pusty półmisek i rozparł się wygodnie na kanapie. – Kiedy zrozumieliśmy, że w świecie szrapneli, odłamków, robactwa tylko ona ma sens. Nie ojczyzna, nie zdobywanie kolejnych przyczółków barbaricum, lecz koleżeństwo…

– Nie bądź taki patetyczny, Mock, mój stary kamracie. – Rühtgard uśmiechnął się na widok dwóch kelnerów, którzy ustawiali na stole srebrne półmiski przykryte kopułami ozdobionymi dwugłowym orłem austriackim. – Patrz – tu podniósł przykrycie i najwyraźniej miał zamiar nasadzić je sobie na głowę – takie nosiliśmy hełmy…

Mock roześmiał się donośnie, widząc, jak gorąca, ściekająca spod przykrycia kropla tłuszczu toczy się na kark Rühtgarda. Kiedy ten uderzył się gwałtownie w to miejsce, jak po ugryzieniu komara, Mock napełnił puste kieliszki, zwiększając stopniowo odległość pomiędzy butelką a naczyniem. Ostatnie krople wpadły do kieliszka z odległości niemal dziesięciu centymetrów.

– Patos to najgorsze tło tego, co przeżyliśmy w ciągu tych dwóch lat. – Rühtgard wstał i zasunął kotary w ich loży. – Tło fałszywe. Przyjaźń i koleżeństwo nie rodzą się w obliczu śmierci. Wtedy nie. ma przyjaciół. Każdy stoi sam przed śmiercią i śmierdzi ze strachu. Nasze koleżeństwo cementowało się w codziennym upokorzeniu, w codziennej pogardzie, jakiej doświadczaliśmy. Wiesz, kiedy to zrozumiałem?

– Kiedy? – zapytał Mock, podnosząc pokrywy półmisków.

– Kiedy musieliśmy srać na rozkaz. – Rühtgard przerwał, by stuknąć się z Mockiem i przełknąć gryzący płyn. Jego przełyk podołał temu z trudem. – Przychodził kapitan Mantzelmann i kazał jednocześnie srać całemu plutonowi. Nawet mnie, sanitariuszowi. Wtedy, kiedy on decydował, był czas na sranie. Kucaliśmy w okopach, a lodowaty wiatr siekł nas po tyłkach. Mantzelmann wyznaczał czas srania. Szkoda, że nie wyznaczył nam czasu umierania. Mock, do jasnej cholery! – krzyknął. – Tylko nas dwóch jest na tym świecie! Ty i ja!

– Cicho, nie pij więcej. – Mock zawiązał pod szyją wykrochmaloną serwetę. – Nie jesz kolacji, to nie możesz dużo pić. Trzy setki w zupełności wystarczą.

Na talerzu Mocka wylądowały cztery zarumienione szyje gęsie. Pokroił ten specjał w plastry, a następnie poukładał je na chrupiących talarkach ziemniaków. W otoczce gęsiej skóry zamknięty był farsz z cebuli, wątróbki i gęsiego smalcu. Mock nałożył na te piramidy miękkie pierścienie duszonej cebuli i przypuścił zmasowany atak. Jadł powoli i metodycznie. Najpierw zanurzał sztućce w półmisku, w którym grube kawały pieczeni wieprzowej pływały w gęstym zawiesistym sosie podbitym mąką i śmietaną. Na nabity na widelec kawałek pieczeni nakładał ziemniaczano-drobiowy pagórek. Po pochłonięciu tej skomplikowanej kompozycji nasuwał na widelec, jak na szuflę, warstwę kapusty zasmażanej ze skwarkami. Talerze powoli pustoszały.

– O kobietach rozmawialiśmy później. – Rühtgard zapalił papierosa. – Kiedy Ruscy zaczynali śpiewać swoje dumki. Wtedy my wpatrywaliśmy się w rozgwieżdżone niebo i każdy z nas myślał o ciepłych kobiecych ciałach, o miękkich piersiach, o gładkich udach…

– Corneliusie, przestań fantazjować. – Mock odsunął puste talerze, zapalił papierosa i lunął z karafki kolejne dwa strzały. – Opowiadaliśmy sobie nie o kobietach, lecz o kobiecie. Każdy z nas o jednej kobiecie. Ja opowiadałem ci o swoim romantycznym ideale, o tajemniczej, rudowłosej i nieznanej Lorelei z królewieckiego szpitala, ty natomiast mówiłeś tylko o…

– Mojej córce, Christel. – Rühtgard wypił, nie czekając na Mocka. – O mojej małej księżniczce Christel, która teraz kokietuje mężczyzn, która rozsiewa wokół siebie zapach rui…

– Daj spokój. – Mock teraz poczuł dotkliwe pragnienie. Odsunął kotarę, aby przywołać kelnera z pienistym kuflem.

– Twoja mała księżniczka jest już dorosłą panną i powinna wyjść za mąż.

Rühtgard zrzucił marynarkę, a następnie zaczął rozpinać kamizelkę.

– Mock, bracie! – krzyknął. – Nasza przyjaźń jest jak przyjaźń Patroklosa i Achillesa! Zamieńmy się na kamizelki jak bohaterowie Homerowi na zbroje!

Mówiąc to, Rühtgard zrzucił kamizelkę i ciężko usiadł. Po chwili spłynął nań sen czarny, brat śmierci. Mock wyszedł z loży i zaczął rozglądać się za kelnerem. Zamiast niego ujrzał pijany uśmiech dziewczyny o semickiej urodzie, która kołysała się na parkiecie – samotna, z torebką wiszącą na szyi. Widział też rozlaną wódkę, poplamione obrusy, biały pył kokainy, zauważył jakiegoś żołnierza, który pod szynelem chował ulotki, widział swojego przyjaciela, doktora Rühtgarda, który niegdyś w mieście nad Pregołą uratował mu życie. Strzelił z palców i pojawił się młody kelner.

– Bądź tak dobry – Mock z trudem wypowiadał sylaby i przerzucał banknoty w pugilaresie – i sprowadź dorożkę dla mnie i dla mojego przyjaciela… A potem pomóż mi go tam zanieść…

– Nie mogę tego uczynić, wielmożny panie – powiedział chłopak, chowając do kieszeni banknot dziesięciomarkowy – ponieważ nasz dyrektor, pan Bilkowsky, nie pozwala wynajmować fiakrów. Ich konie zanieczyszczają chodnik przed lokalem. Dla ważnych gości – a do takich należy szanowny pan, już drugi raz widzę szanownego pana, wczoraj i dzisiaj, i jego przyjaciel – sprowadzamy automobil… Właśnie niedawno szofer przyjechał pod nasz lokal i chyba wciąż jest wolny…

Młody kelner zniknął. Mock wrócił do separe, zapłacił za kolację oberowi, a potem długo zawiązywał trzewiki, w której to czynności bardzo mu przeszkadzał brzuch wydęty przez ciężkostrawne specjały. Sapiąc i ciężko dysząc, odtransportował doktora Rühtgarda do pięknego opla, którego dach ozdabiała chorągiewka z austriackim orłem i nazwą hotelu „Król Węgierski”. Automobil ruszył przez miasto. Noc była ciepła. Wrocławianie szykowali się do snu. Tylko jeden z nich szykował się do spotkania z upiorami.


Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina druga w nocy

Wiatr wydymał firankę w otwartym oknie. Mock siedział przy stole i przysłuchiwał się pochrapywaniu ojca. Za oknem, na kwadratowym podwórku snop światła z gazowej latarni oświetlał pompę, przy której stała służąca pastora Gerdsa i przeciągała się leniwie, wpatrując się z uśmiechem w okno Mocka. Potem pogłaskała ramię pompy i przylgnęła do niego całym ciałem. Pompa zagrała wśród nocy zardzewiałą pieśń. Woda lała się do wiaderka, a służąca pastora uśmiechała się nadal do okna Mocka, huśtając się na dźwigni ramienia. Kiedy wiaderko było już pełne, zsunęła się niżej i ukucnęła, trzymając się rękami górnej części ramienia pompy. Koszula nocna napięła się na jej pośladkach. Spomiędzy nich wystawał uchwyt pompy. Raz jeszcze zerknęła z uśmiechem w okno asystenta kryminalnego, wzięła wiaderko i ruszyła w stronę bramy przelotowej. Mock nasłuchiwał. Wiaderko stuknęło o oszkloną witrynę dawnego sklepu rzeźniczego. Dzwonek brzęknął bardzo delikatnie. Na schodach Mock usłyszał lekkie kroki. Wstał i przyjrzał się śpiącemu twardo ojcu. Potem cicho wszedł do swej niszy sypialnej, położył się na łóżku i zadarł koszulę nocną aż na pierś. Czekał w napięciu. Zaskrzypiała klapa w podłodze. Czekał. Skrzydło okna, targnięte wiatrem, uderzyło o ścianę. Huk. Klapa w rogu pokoju uderzyła głucho o podłogę. Ojciec mruknął coś przez sen. Mock wstał, aby zamknąć okno, i wtedy usłyszał to, czego się obawiał. Ze schodów spadało blaszane wiadro. Każdy stopień wydobywał z niego przenikliwy dźwięk. Puste wiadro zazgrzytało na płytkach piaskowca i wpadło w kałużę.

– Musisz się tak tłuc, do jasnej cholery? – Ojciec otworzył oczy i natychmiast je zamknął. Przewrócił się na drugi bok i zachrapał.

Mock skulił się, aby ukryć swe podniecenie, okrył się na powrót koszulą nocną i – idąc na palcach – podszedł do klapy. Wiedział, jak ją otwierać, żeby nie skrzypiała. Tyle razy to robił, kiedy wracał pijany i nie chciał wysłuchiwać ojcowskiego: „chlejesz i chlejesz”. Uchylił klapę i spojrzał w czeluść rzeźniczego sklepu. Lekkie kroki na schodach. Z czarnego kwadratu wyłoniła się głowa i szyja. Resztki wypomadowanych włosów ułożone były w misterny lok. Szyję oplatała łuskowata egzema. Głowa odchyliła się do tyłu, aby ukazać zastygłą czerwoną lawę, która wypłynęła z oczu. Usta otworzyły się i wypluły bańkę krwi. Za nią pojawiły się inne i pękały bezgłośnie. Dyrektor Julius Wohsedt wyglądał o wiele mniej korzystnie niż podczas chrzcin statku „Wodan”. Mock odsunął się gwałtownie od klapy i potknął o koszyk z drewnem. Machając rękami, zrzucił butlę nafty.

– Ebi, obudź się do cholery! – Ojciec potrząsał jego ramieniem. – Patrz, co zrobiłeś!

Eberhard rozejrzał się dokoła. Siedział wśród skorup rozbitej butli. Na nogach i pośladkach czuł pieczenie kilku ranek. Na powierzchni nafty wiły się nitki jego krwi. Klapa była zamknięta.

– Chyba jestem lunatykiem, ojcze – wychrypiał, wyrzucając z siebie woń czterech setek wódki.

– Chleje i chleje. – Stary machnął ręką i poczłapał do łóżka. – Posprzątaj to, bo śmierdzi i nie da mi spać. Trzeba będzie wietrzyć. – Otworzył okno i spojrzał w niebo. – Jesteś pijakiem, a nie lunatykiem. Dzisiaj nie ma księżyca, idioto. – Ziewnął i wlazł w ciepły schron kołdry.

Mock wstał, zdjął wiszącą na ścianie apteczkę, którą jego ojciec własnoręcznie skonstruował, wprowadzając się do tego mieszkania. „Żeby nie przyczepił się żaden inspektor – argumentował wtedy stary. – Każdy warsztat powinien mieć apteczkę. Tak mówi prawo pracy”. Wbijając gwoździki w jasne deski, nie chciał nawet słyszeć, że to mieszkanie nie jest warsztatem rzemieślniczym, a on sam już dawno nie jest szewcem.

Mock pozbierał odłamki butli, zdjął koszulę nocną i wytarł nią podłogę. Nagle poczuł przenikliwe zimno. Nic dziwnego – pomyślał – przecież jestem nagi. Narzucił na siebie stary płaszcz, który mu służył podczas zimowych wyjść do wychodka, z kuchni wziął świecę wtopioną w żelazny lichtarz i otworzył klapę. Poczuł mrowienie na plecach. W słabej poświacie stojącej przed sklepem latarni widział stopnie schodów. Pusto i ciemno. Przeklinając pod nosem własną bojaźliwość, oświetlał sobie drogę świeczką. Na dole nie było ani wiadra, ani śladu rozlanej wody. Mock ukucnął i przyjrzał się kratce odpływowej w podłodze. Nasłuchiwał szczurzych pisków. Nic. Cicho. Po ścianie przesunął się cień. Mock poczuł przypływ adrenaliny, zjeżyły mu się włosy i zaczął się pocić. Przez Plesserstrasse przeszedł listonosz Dosche ze swoim psem o rozregulowanych kiszkach. Mock poczuł podmuch zimnego wiatru. Nagle przypomniał sobie własną babkę Hildegardę, która w puchowej pierzynie upatrywała remedium na wszystko. W wypucowanej kuchni w Wałbrzychu otulała pierzyną małego Franza i małego Eberharda, mówiąc: „Schowajcie głowy pod pierzynę. W pokoju zimno. A tam, gdzie zimno, są złe duchy. To znak od nich”.

Mock usiadł na ladzie i otworzył apteczkę. Zwilżył kawałek waty wodą utlenioną i przy wątłym świetle świecy wytarł nią trzy ranki na swym udzie i pośladku. Potem wstał i zbliżył się do kratki odpływowej. Podważył paznokciem jedną z płytek i przesunął ją, odsłaniając kwadratową dziurę. Mock znał remedium na wszystko – na złe duchy i na zimno. To remedium chował pod płytką. Poczuł w dłoni znajomy kształt płaskiej butelki. Wyciągnął ją, nie używając świecy, która dopalała się na ladzie. Tę czynność potrafił wykonać nawet po ciemku. W dziurze usłyszał szelest. Czyżby szczur?, przemknęło mu przez myśl. Podniósł lichtarz. W głębi tkwił pognieciony papier. Kartka w kratkę, wydarta z zeszytu od matematyki. Podniósł ją w kierunku płomienia. Zaczął czytać. Były rzeczy na tym świecie, na które Mock nie znał lekarstwa.


Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina czwarta rano

Mock siedział obok Smolorza w dwuosobowym, zadaszonym gigu, zrobionym przed laty na zamówienie policji w fabryce powozów Hermanna Lewina, i błogosławił solidność robotników budowlanych kładących bruk na Kaiser-Wilhelm-Strasse. Dzięki ich dobrze wykonanej pracy nie musiał trzymać się za brzuch i przeklinać swojego obżarstwa, jak to robił od godziny – od momentu kiedy po znalezieniu listu Juliusa Wohsedta w kratce odpływowej dawnego sklepu Eduarda Mocka na wpół ubrany wybiegł na ulicę i złapał dorożkę. Wypite w nocy cztery setki wódki zostały zneutralizowane przez góry tłustego jadła i nie powinny – w zaprawionym w alkoholowych bojach ciele Mocka – burzyć się i pienić. A jednak dały znać o sobie, kiedy fiakier pędził wyboistymi ulicami Księża Małego, gwałtownie skręcał, hamował i kiedy w końcu stanął na dobre, ponieważ stara szkapa poślizgnęła się na mokrej kostce brukowej i upadając, złamała dyszel. Mock, przeżywając żołądkowe katusze, dotarł w końcu do komisariatu XV rewiru przy Ofenerstrasse 30, zadzwonił do adwokata, pana Maxa Grötzschla, który, przeklinając nocne telefony, zszedł kilka pięter niżej, by przekazać wiadomość swojemu sąsiadowi Kurtowi Smolorzowi. Mock pożyczył z komisariatu służbowy bicykl, na którym zawiózł swój wypełniony ołowiem brzuch na Schuhbrücke, do Prezydium Policji. Tam na koźle dwuosobowej szybkiej bryczki stojącej na dziedzińcu czekał na niego woźnica, Kurt Smolorz.

W ciągu tych dwóch nocnych godzin Mock nie miał czasu, by jeszcze raz przeczytać list, który znalazł w kanalizacji swego domu. Ręce miał albo zajęte roztrzęsionym brzuchem, albo kierownicą bicykla. Teraz, kiedy Smolorz bardzo umiejętnie powoził po zroszonych ciepłym deszczem kostkach bruku, Mock mógł jeszcze raz przeczytać osobliwy tekst.

„Do Eleonore Wohsedt, Schenkendorfstrasse 3. Ta świnia ma na głowie kaptur kata” – Mock podniósł kartkę do oczu i trudem odczytywał pośpieszne bazgroły. Zadania nie ułatwiały mu pasy światła i cienia przesuwające się po kartce, kiedy powóz mijał latarnie stojące wokół Kaiser-Wilhelm-Platz. „Nie poznałbym go. Torturował mnie. Zmusił, abym się przyznał, że jestem cudzołożnikiem. To nieprawda, moja droga żono, Eleonoro. List, który od niego dostaniesz, był wymuszony. Nie mam i nigdy nie miałem kochanki. Kocham tylko Ciebie. Julius Wohsedt”.

Zbliżali się do skrzyżowania z Kürassierstrasse. Po obu jej stronach biegły szerokie jezdnie, a między nimi był chodnik obsadzony z obu stron klonami i platanami. Ten rodzaj arteryj komunikacyjnych wylągł się w zmilitaryzowanych umysłach niemieckich architektów, którzy ów pas zieleni zaprojektowali z myślą o konnych przejażdżkach oficerów. Właśnie taki potężnie zbudowany jeździec w mundurze kirasjerów jechał przez ulicę poświęconą jego formacji. Z wyraźną złością przepuścił rozpędzoną bryczkę, rzucając Mockowi nieprzyjazne spojrzenie. Mock jednak tego nie dostrzegł, ponieważ był zbyt zajęty obserwacją grupki pijaków, którzy wysypali się z knajpy ukrytej w podwórzu za farbiarnią Kellinga. Kilku mężczyzn przypatrywało się bójce dwóch kobiet, które okładały się torebkami. Mock kazał Smolorzowi zatrzymać się. Kobiety przestały się bić i spojrzały na policjantów. Ironicznie i wyzywająco. Przez warstwę pudru pokrywającą twarz jednej z nich wykluwały się igły porannego zarostu. Mock machnął ręką i kazał Smolorzowi jechać dalej, by po skręcie w prawo, w Schenkendorfstrasse, zarządzić postój. Smolorz przywiązał lejce do latarni i zadzwonił. Niepotrzebnie. W wielkim rozświetlonym elektrycznością domu nikt nie spał. A z całą pewnością nie spała pani Eleonora Wohsedt. Otulona kraciastym pledem stała w towarzystwie dwóch służących przed wejściem i wpatrywała się bezradnie we wchodzących po schodach policjantów. Kamerdynerzy byli gotowi do odparcia ataku. W oczach mieli życzliwość kobry. Pani Wohsedt cała się trzęsła. W wełnianym kocu i bez sztucznej szczęki wyglądała na przekupkę, która zaraz zacznie przytupywać, by odpędzić zimno. Wrześniowy poranek był chłodny i krystaliczny.

– Policja kryminalna. – Mock podsunął pani Wohsedt legitymację pod nos i wpatrywał się przez kilka sekund w łagodniejące oblicza służących. – Asystent Mock i wachmistrz Smolorz.

– Tak czułam. Wiedziałam, że panowie przyjdą. Stoję tak od dwóch dni i czekam na niego – powiedziała pani Wohsedt i rozpłakała się. Cicho i obficie. Jej potężne i miękkie ciało wtórowało oczom. Pociągając nosem, zgarniała palcami łzy i wcierała je w skórę skroni. W głowie Mocka pojawiła się nagle myśl, która była tak obrzydliwa i absurdalna, że poczuł wstręt do samego siebie. Szybko ją wyparł.

– Czemu nie zgłosiła pani zaginięcia męża, jeśli zniknął przedwczoraj? Dokąd mógł pójść? – Mockowi wciąż ta obrzydliwa myśl nie dawała spokoju.

– On czasami nie wracał. Wychodził wieczorem na spacer z naszą suczką i jechał z nią do stoczni. Pracował w biurze przez całą noc i przychodził do domu na obiad następnego dnia. Przedwczoraj wyszedł na spacer z psem – alt obniżył się do szeptu – około szóstej po południu. I nie wrócił na obiad…

– Jakiej rasy jest pies? – zapytał Smolorz.

– Bokserka. – Pani Wohsedt ścierała ostatnie łzy. Mock wyobraził sobie scenę: mała dziewczynka bawi się z dwiema suczkami bokserkami, a za przepierzeniem na żelaznym łóżku igrają ze sobą pokryci egzemą ludzie – tłusty, trójfałdzisty kark Wohsedta spoczywa między kształtnymi piersiami Johanny.

– Czy to jest pismo pani męża? – Mock pokazał jej kartkę, którą znalazł w ścieku. Teraz spoczywała ona między arkuszami przezroczystej sztywnej kalki. – Niech pani przeczyta, tylko proszę dotykać kartki przez kalkę.

Pani Wohsedt włożyła okulary i zaczęła czytać, poruszając zapadniętymi ustami. Po chwili jej oblicze rozjaśniło się.

– Tak, to jego pismo – powiedziała cicho i nagle krzyknęła z radością: – Ja mu ufałam! Ja mu ufałam i nie zawiodłam się! Więc to, co napisał w tamtym liście, to nieprawda…

– W jakim liście? – zapytał Mock.

– W tym, co dostałam dzisiaj. – Pani Wohsedt zaczęła się kręcić w kółko. – To nieprawda, nieprawda…

– Proszę się uspokoić. – Mock chwycił ją za ramiona i spojrzał groźnie na kamerdynerów gotowych do skoku.

– W tym, w tym. – Wyjęła spod pledu kopertę, wyrwała się z rąk Mocka i dalej wirowała w tańcu radości. Na jej szyi odsłoniła się łuskowata egzema.

– Macie rękawiczki, Smolorz – Mock zapalił pierwszego dzisiaj papierosa – to weźcie ten list od pani Wohsedt i głośno przeczytajcie.

„Moja droga żono – Smolorz uczynił, co mu kazano. – Mam kochankę, którą utrzymuję. Mieszka ona na Reuscherstrasse…”

„List, który od niego dostaniesz, był wymuszony – głos pani Wohsedt przechodził w śpiew. – Nie mam i nigdy nie miałem kochanki. Kocham tylko Ciebie. Julius Wohsedt”.

„Możesz to łatwo sprawdzić – czytał dalej Smolorz. – Ma egzemę taką jak ja. Julius Wohsedt”.

– Kiedy pani dostała ten list? – zapytał Mock.

– Około ósmej. – Usta pani Wohsedt wykrzywiły się w podkówkę. Najwyraźniej doszła do passusu o torturach. – Czekałam na Juliusa na tarasie. Niepokoiłam się, że jeszcze go nie ma.

– Przyszedł listonosz i dał pani list?

– Nie, do parkanu zbliżył się jakiś obdartus na bicyklu. To on rzucił kopertę na ścieżkę. Potem szybko odjechał.

– Panie Mock – Smolorz nie pozwolił szefowi zadać pytania o wygląd „obdartusa”. – Tu jest coś jeszcze…

Mock spojrzał na pokratkowaną kartkę papieru. Przesunął czubkiem języka po szorstkim podniebieniu i poczuł silne pragnienie. Z jego organizmu uwalniały się lekkie opary alkoholu, głowa wciągała ciężkie kwasy kaca.

– Umiecie mówić, Smolorz? – zasyczał Mock. – Po cholerę mi to pokazujecie? Przecież przed chwilą to przeczytaliście.

– Nie wszystko. – Jasna i piegowata twarz Smolorza zaróżowiła się. – Na odwrocie coś jeszcze…

– No to czytajcie to, do cholery!

„Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. Mock, przyznaj się do błędu, przyznaj, że uwierzyłeś. Jeśli nie chcesz zobaczyć więcej wyłupanych oczu, przyznaj się do błędu”. – Smolorz spurpurowiał. – Jest tu jeszcze dopisek: „Park Południowy”.

– A nie mówiłam, a nie mówiłam – pani Wohsedt wydobywała wysokie śpiewne dźwięki. – Przecież mówiłam panom, że wyszedł z psem do Parku Południowego…

– Długo już spaceruje – mruknął Smolorz, a Mock zaczął wypierać z całych sił obrzydliwą myśl, która zaświtała mu w głowie.

Wyszli z domu dyrektora portu i zajęli miejsca w bryczce. Kiedy ruszyli w stronę Kaiser-Wilhelm-Strasse, Smolorz powiedział do Mocka:

– Może to głupie, panie Mock, ale nie dziwota, że dyrektor miał inną.

Mock milczał i nawet sam przed sobą nie chciał się przyznać, że oto została zwerbalizowana owa obrzydliwa myśl, która dręczyła go od momentu, kiedy ujrzał panią Wohsedt.


Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina piąta rano

W Parku Południowym było o tej porze zupełnie pusto. W alejce prowadzącej od strony Kaiser-Wilhelm-Strasse pojawiła się kobieca postać w długiej sukni. Obok niej dreptał i szarpał się na boki duży pies. Zimny, bladoróżowy blask bogini Eos wyostrzył obraz: głowę kobiety okrywał czepek, a jej ciało nie sukienka, lecz długi płaszcz, spod którego wymykały się troczki nocnej koszuli. Szła żwawym krokiem, nie pozwalając psu zatrzymać się na dłużej i zrealizować podstawowego celu, jaki mu przyświecał podczas porannych spacerów. Minęła staw i przebiegła w podskokach po kładce. Jej ruchy przyśpieszył widok stojącego pod drzewem mężczyzny w kaszkiecie. Przypadła do niego i rzuciła mu się w ramiona. Pozostawiony sam sobie brodacz monachijski z ulgą przyjął decyzję swej pani. Mężczyzna podkręcił wąsa, odwrócił kobietę i podciągnął jej nocną koszulę. Kobieta pochyliła się, oparła się rękami o drzewo i z ulgą stwierdziła, że nie pali się żadne światło w ogromnym budynku hotelu i restauracji „Park Południowy”. Nagle pies warknął. Człowiek w kaszkiecie przerwał rozpinanie spodni i rozejrzał się dookoła.

Około pięćdziesięciu metrów od nich przedzierało się przez krzaki dwóch mężczyzn. Obaj mieli meloniki na głowach i papierosy w zębach. Niższy przystawał co chwila, chwytał się dłońmi za brzuch i stękał głośno.

– Cicho, Bert – szepnęła kobieta i pogłaskała psa. Bert warczał cicho i obserwował dwóch ludzi, którzy strząsali ze swych ubrań grube krople rosy.

Niższy zdjął melonik i otarł pot z czoła. Szli dalej w stronę stawu, na którym pojawiły się tłuste łabędzie. Nagle niższy przystanął i powiedział coś głośno, a kobieta zrozumiała to jako: „o cholera!”, a jej partner: „o kurwa!”. Stękający mężczyzna podał melonik i płaszcz wyższemu, po czym – przyciskając mocno udo do uda – wdarł się między krzaki i ukucnął. Niespełniony kochanek postanowił kontynuować odwieczną czynność ludzkości, ale jego partnerka była odmiennego zdania. Przywiązała psa do drzewa, a potem schowała się za nim. Wychylając nieco głowę, obserwowała z niepokojem kucającego mężczyznę. Ten przesunął palcami po policzku, potem uważnie się im przyjrzał, a następnie swój wzrok wzniósł w górę. Jeszcze raz wyrzucił z siebie to słowo, które służąca i jej amant tak odmiennie percypowali, lecz jego głos był teraz wzmocniony przerażeniem. W koronie starego platanu kołysał się powieszony za nogi człowiek. Pies zaskowyczał, kobieta krzyknęła, a jej partner zobaczył przed nosem pistolet trzymany przez piegowatą dłoń pokrytą rudymi włoskami. Poranna schadzka zakończyła się kompletną klapą.


Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina wpół do szóstej rano

Mock dobrze znał prawe skrzydło gmachu restauracji „Park Południowy”. W skrzydle tym mieścił się hotel, w którym dwa pokoje były zawsze zarezerwowane. Kiedy niecały rok temu wraz z Corneliusem Rühtgardem zostali – ku swojemu szczeremu zadowoleniu – wysłani polskim pociągiem do Warszawy, gdzie Polacy ich rozbroili, obaj poczuli pomyślny wiatr w plecach i ruszyli przez Łódź i Poznań do śląskiej metropolii, która – jak zapewniał Mock – ma się do Królewca tak, jak tłusty karp do suchego dorsza. Po przybyciu do Wrocławia obaj zakwaterowali się u Franza, brata Mocka, i jeszcze tego samego dnia wszyscy odwiedzili restaurację „Park Południowy”. Siedzieli nad stawem przy kamiennych schodkach prowadzących do wody. Jesienne słońce było wyjątkowo silne. Rozmowa się nie kleiła, ponieważ przerywał ją co chwila ośmioletni bratanek Mocka, Erwin, którego szybko znudziły i opowieści wojenne stryja, i karmienie obojętnych łabędzi. Wszyscy udawali zmartwienie przegraną wojną, lecz w rzeczywistości myśleli o swoich sprawach: Franz o oziębłej żonie, Irmgard o skłonnościach małego Erwina do płaczu i melancholii, Erwin o pistolecie, który, jak sądził, był ukryty w nierozpakowanym plecaku stryja, Rühtgard o swej córce Christel, która w tym roku zdawała maturę na hamburskiej pensji dla dobrze urodzonych panien i którą miał sprowadzić do Wrocławia, a Eberhard Mock – o swej umierającej w Wałbrzychu matce, obok której siedział stary szewc, Willibald Mock, i starał się robić wszystko, by jego żona nie dostrzegła łez płynących w bruzdach jego twarzy. Franzowie pożegnali się szybko i ruszyli na pobliską pętlę tramwajową. Mock i Rühtgard siedzieli w milczeniu. Prysł gdzieś nastrój wesołego korowodu przez eleganckie knajpy Warszawy, pachnące cebulą łódzkie spelunki i zaparowane restauracje Poznania. Kiedy przechylali drugi tego dnia kufel piwa, podszedł do nich obdarzony imponującymi wąsami ober. Wymieniając popielnicę, cmoknął i puścił do nich perskie oko. Mock wiedział, co to znaczy. Nie wahając się długo, zapłacili i poszli na pierwsze piętro hotelu, gdzie w towarzystwie dwóch młodych dam świętowali koniec wojny.

Ten sam ober siedział teraz w recepcji. Nie mrugał i nie cmokał. Powieki i usta miał sklejone snem. Mock nawet nie pokazywał mu legitymacji. W ciągu roku ober Bielick poznał dobrze asystenta kryminalnego Mocka z komisji obyczajowej Prezydium Policji i nie było mu do śmiechu.

– Ilu ludzi z obsługi jest w hotelu, a ilu gości? – powiedział bez wstępów Mock.

– Z obsługi jestem tylko ja. O szóstej ma przyjść strażnik, kucharki i pokojówka – powiedział Bielick.

– A ilu gości?

– Dwóch.

– Są sami?

– Nie. Jeden pod czwórką jest z Kitty, drugi pod szóstką z Augustem.

– Od której tu są?

– Ten od Kitty od północy, tamten drugi – od wczorajszego popołudnia. August, biedaczyna – zachichotał Bielick – nie będzie mógł siedzieć.

– Dlaczego mnie okłamałeś, że z obsługi jesteś tylko ty? – Mock mówił bardzo łagodnie, lecz głos mu drżał. – Przecież jest jeszcze Kitty i August. – Zapalił papierosa i przypomniał sobie o istnieniu choroby zwanej przepiciem. – Dawno u was nie byłem, Bielick – mruknął. – Nie wiedziałem, że macie tu burdel dla pedałów.

– Powiadomiłem o tym bezpośrednio pana radcę Ilssheimera. – Bielick był trochę zakłopotany. – A on wyraził zgodę.

– Idę złożyć wizytę Kitty i Augustowi. Daj mi klucze!

Mock, pobrzękując kluczami, wszedł po schodach na pierwsze piętro. Wchodząc po bordowym dywanie, nie zauważył, że Bielick sięgnął po słuchawkę telefonu. Na półpiętrze Mock stanął i spojrzał przez okno. Konary platanu ruszały się. Policjant odcinający trupa był niewidoczny. Widoczny był doskonale Smolorz przesłuchujący niespełnionych kochanków. Widoczny był również Mühlhaus, któremu Smolorz pokazywał hotel. Widoczne było spadające ciało – tłuste o czerwonym nabrzmiałym karku. Z tej odległości nie widać było egzemy.

Mock wszedł na pierwsze piętro i otworzył drzwi oznaczone numerem cztery. Pokój był urządzony jak elegancki osiemnastowieczny buduar. Wisiały w nim lustra w złoconych ramach, przed którymi stały gumowe gruszki z pudrem, było w nim wielkie łoże z baldachimem i potężny pająk żyrandola, który wciąż się palił. Obok łóżka stała suknia. Stała, ponieważ trzymała się na fiszbinowej rogówce, z której spływała jej dolna część. W łóżku leżały dwie osoby. Szczupły i niewielki mężczyzna przytulał się do obfitych kobiecych piersi wciśniętych w gorset. Ich posiadaczka pochrapywała ciężko, otwierając usta, nad którymi przyciągał wzrok wyrysowany węglem pieprzyk. Kobieta miała na głowie piętrową perukę, obficie przypudrowaną. Wyglądała, jakby przeniesiono ją żywcem z czasów Ludwika XIV.

Mock zgasił światło, podszedł do krzesła, na którym wisiało ubranie mężczyzny, i wyjął jego portfel. Usiadł ciężko przy stoliku do kawy. Z jego marmurowego blatu strącił łokciem damską bieliznę i spisał personalia mężczyzny: „Horst Salena, spedytor, Marthastrasse 23, dwoje dzieci”. Potem wstał, ściągnął z leżących kołdrę i przyjrzał się mężczyźnie. Leżał na wznak, a jego żebra sterczały wysoko nad kalesonami. Był zbyt chudy i niepozorny. Mógł zrobić wszystko, ale nie wciągnąć stukilogramowe ciało Wohsedta na wysokie drzewo. Obudzili się obydwoje. Kobieta przeklęła coś pod nosem i naciągnęła na siebie kołdrę.

Mock spojrzał uważnie w wystraszone oblicze spedytora.

– Zmiataj stąd, Salena, ale już!

Salena bezszelestnie się ubrał i oddalił szybko, prawie wciągając oddech. Mock wyszedł na korytarz, zamknął Kitty w jej pokoju, a sam przystąpił do forsowania drzwi pomieszczenia, w którym rezydował August. Klucz nie pasował. Mock sklął pod nosem recepcjonistę Bielicka i z wściekłą miną zszedł na dół do recepcji. Wyglądał tak groźnie, że recepcjonista bez słowa przesunął po ladzie właściwy klucz. Mock zabrał go i wbiegł na górę. W korytarzu trzasnęło okno. Usłyszał głuchy odgłos upadającego ciała. Wyciągnął mauzera i rzucił się do okna. Przez trawnik, kuśtykając, biegł radca kryminalny Josef Ilssheimer. Był bez melonika i w niedbale narzuconym na ramiona płaszczu. Mock przetarł oczy ze zdumienia i pobiegł do pokoju Augusta. Otworzył drzwi. Młody mężczyzna w szlafroku nie był wcale wystraszony i patrzył na intruza z uśmiechem. Mock rozejrzał się i spostrzegł na wieszaku melonik. Zdjął go i uważnie obejrzał. Na przepoconej taśmie wewnątrz widniały wyszyte inicjały „J. I.” – Josef Ilssheimer skaczący z okna Augusta. Mock już wiedział, dlaczego recepcjonista Bielick nie zawiadomił go o modyfikacji usług w hotelu „Park Południowy”. Mock przełknął cierpką ślinę. Zdawało mu się, że porysowała mu suche gardło. Położył melonik na podłodze i wbił w niego kilkakrotnie swój obcas. Potem kopnął go w kąt pokoju. Przestało go dzisiaj cokolwiek dziwić. Po tym, jak znalazł w rurze kanalizacyjnej u siebie w domu list Wohsedta, po tym, jak odkrył jego ciało wiszące na drzewie w Parku Południowym, nie zdziwiłoby go nic, nawet żonaty ojciec czwórki dzieci radca Ilssheimer w ramionach Augusta. Dziwiło go jednak, dlaczego August wciąż się uśmiecha. Podszedł do niego i przyglądał się ruchowi swojej otwartej dłoni – jak odciska się na policzku Augusta, jak cofa się, zostawiając piekący czerwony ślad.

– Z czego się, kurwa, śmiejesz? – zapytał Mock i nie czekając na odpowiedź, wyszedł z pokoju.

W saloniku Kitty było już posprzątane, a kobieta – ubrana. Zapomniała jedynie zdjąć piętrową perukę. Siedziała przy stoliku, skromnie opuszczając oczęta. Mock usiadł naprzeciwko niej i zabębnił palcami po marmurowym blacie osadzonym w srebrnej koronie. Niezła podróbka osiemnastowiecznego stołu – pomyślał – wszystko tu osiemnastowieczne.

– Od której z nim byłaś, Kitty?

– Z kim, panie asystencie kryminalny?

– Z tym, którego wygoniłem.

– Chyba od szóstej. Wtedy tu przyszedł. Zapłacił za całą noc z góry. Dobry klient. Kupił karafkę wiśniówki i postawił kolację. Dobry klient. Mieszkał tu niedaleko…

„Dobry klient”. Tak mówiono o Mocku, kiedy przepijał wypłaty w „Królu Węgierskim”. Tak o nim mówiono, kiedy sprowadzał sobie dwie dziewczyny do numeru i płacił im sowicie, choć – w swym upojeniu – nie mógł ruszyć ręką, nogą ani niczym innym. Kłaniano mu się, kiedy wchodził do ulubionych żydowskich knajp na Antonienstrasse i stał godzinami przy barze – milczący, wściekły i ponury. Ta dziwka też mu się kłaniała z daleka, kiedy spacerował w niedzielę wraz z ojcem po Parku Południowym. Tak było jeszcze kilka miesięcy temu. Potem zaczęły się sny Mocka i apatia ojca przerywana jedynie zabawami z psem listonosza Doschego. Dobry klient knajp i burdeli. Dobry klient, któremu nikt nie współczuł – żaden oberżysta i żadna dziwka. No bo i dlaczego mieli mu współczuć? Przecież nie wiedzą nic o tym, że jakaś bestia zabija ludzi i pisze liściki do niego! Nie są tym zainteresowani i pilnują własnego nosa. Sami mają swoje kłopoty, Mock odpędził niewesołe myśli i zapytał machinalnie Kitty:

– Mieszkał tu gdzieś niedaleko?

– Tak. Kiedyś przyszedł do mnie na numerek z psem.

– Jak to z psem?

– Wyszedł z psem na spacer i przyszedł do mnie. Pies leżał koło łóżka, a my na łóżku…

– No, mam nadzieję, że pies nie leżał z wami… A przychodził do ciebie gruby mężczyzna imieniem Julius? Na szyi miał paskudną egzemę…

– Moi klienci nie przedstawiają się… A takiego z egzemą sobie nie przypominam… Nie… Takiego nie było… Nie przyjęłabym zresztą takiego…

– Jesteś wymagająca, Kitty. – Mock wstał. – A mnie byś przyjęła? – Podszedł do okna i obserwował Mühlhausa przesłuchującego niedoszłych kochanków i Lasariusa kucającego przy trupie. Mühlhaus zapytał o coś Smolorza, a ten wskazał ręką na hotel. Komisarz ruszył żwawo w stronę budynku, tak jakby widział stojącego za firanką Mocka.

– W każdej chwili, panie Mock – Kitty uśmiechnęła się zalotnie. Mock z bólem pomyślał, że ta piękna kobieta w przekrzywionej peruce była kiedyś małym dzieckiem, które ktoś tulił i całował. – Chce pan nago czy w jakimś przebraniu? Mam jeszcze strój rzymski… I różne dodatki bieliźniane… Również dla klientów…

Mock przyglądał się dziewczynie w milczeniu. W głowie huczały mu słowa: „w przebraniu…”, „w jakimś przebraniu…”

– Posłuchaj, Kathe – zwrócił się do niej jej właściwym imieniem. – Dawno tu u was nie byłem. Nie wiedziałem, że bywają tu pedały. Nie wiedziałem nic o przebraniach… Kto to wymyślił? Wasz nowy szef?

– Tak, pan Nagel.

– A August też się przebiera dla klientów?

– Rzadko – Kathe uśmiechnęła się złośliwie. – Ale niektórzy sobie tego życzą.

– A za kogo się przebiera August?

– Za gladiatora, robotnika – zamyśliła się. – A bo ja wiem, za kogo jeszcze… Najczęściej za gladiatora… Kiedyś jeden pijany klient wrzeszczał – i tu Kitty wykrzyknęła, udając pijacki bełkot: – „Chcę gladiatora!”

Mock wierzył w podpowiedzi intuicji i w tak ostatnio modny w awangardowej sztuce automatyzm myślowy, doceniał ciągi skojarzeń, choćby były najdziwniejsze, wierzył w profetyczną wartość sekwencji obrazów. Nie uważał manifestów Duchampa za nieprawdziwe i zdegenerowane. Wierzył w przeczucia i przesądy policyjne. Wiedział, że również teraz intuicja podsunęła mu to pytanie o przebieranki Augusta. Zamknął oczy i starał się wywołać u siebie jakieś asocjacje. Nic. Pragnienie. Kac. Zmęczenie. Nieprzespana noc. Kitty, udając pijaną, krzyknęła: „Chcę gladiatora!” Dama w separe wrzeszczała zdeformowanym przez alkohol głosem: „Chcę furmana. Teraz! Już!” Mock usłyszał dźwięki fokstrota. Tak to działo się kilka dni temu, kiedy ociężały od dżinu obejmował szczupłą kibić fordanserki. To było w „Królu Węgierskim”. To tam młody kelner, pomagając nieść Rühtgarda, wyjaśniał Mockowi: „Nasz dyrektor, pan Bilkowsky, nie pozwala wynajmować fiakrów. Ich konie zanieczyszczają chodnik przed lokalem”. Dama wołała: „Chcę furmana!” Wtedy kelner odpowiedział… Co odpowiedział? Tak, odpowiedział: „Już, w tej chwili służę szanownej pani”.

– Powiedz mi, Kathe – Mock wiedział, już czuł trop, którego się uchwyci – czy August przebiera się za furmana? A może za marynarza?

Kitty pokręciła przecząco głową i ze zdziwieniem obserwowała, jak Mock – mimo jej negatywnej odpowiedzi – uśmiecha się radośnie i wybiega z pokoju, omal nie rozbijając wysokiego przysypanego pudrem lustra.


Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina szósta rano

Mock zderzył się z Mühlhausem w drzwiach hotelu. Nowy szef komisji morderstw miażdżył zębami ustnik fajki i okręcał wokół palców szpakowatą brodę. Chwycił Mocka pod ramię i poprowadził bardzo wolno w stronę miejsca znalezienia zwłok. Rozśpiewane ptaki zapowiadały gorący wrześniowy dzień. Nad platanami pojawiło się żółte koło słońca.

– Pospacerujemy trochę, Mock. Lubi pan poranne spacery po parku?

– Tylko wtedy, kiedy na drzewach nie wiszą trupy.

– Widzę, że jest pan w dobrym humorze, Mock. W wisielczym humorze. – Mühlhaus wyjął z ust fajkę i strzyknął w krzaki brązową śliną. – Niech pan mi powie, czy mamy do czynienia z mordercą seryjnym?

– Nie znam się na teorii kryminalistyki i nie wiem, czy taka w ogóle istnieje i jak definiuje morderstwa seryjne…

– A tak na pana gust…

– Sądzę, że tak.

– Ofiary morderstw seryjnych mają coś ze sobą wspólnego. Po pierwsze, morderca zostawia je w takich miejscach, gdzie na pewno zostaną odkryte. Trupy marynarzy na jazie, trup wiszący na drzewie w ulubionym miejscu spacerów… A po drugie, co mają wspólnego ofiary „wroga Mocka”, jak się powszechnie nazywa tego zbrodniarza?

– Gdzie „powszechnie”?

– Na razie u nas, w Prezydium Policji… Niedługo we wrocławskich gazetach i w całych Niemczech. Mimo tajności działań prędzej czy później nastąpi przeciek do prasy. Nie każdego możemy trzymać w szachu jak tę służącą w parku i jej ukochanego. Stanie się pan sławny…

– Jakie zadał mi pan pytanie? – Mock chciał uczynić z Mühlhausem to, co wcześniej z Augustem, i pójść, pobiec, polecieć tam, gdzie stręczyciele oferują męskie prostytutki poprzebierane w marynarski strój. Zamiast tego musiał dreptać koło Mühlhausa i wąchać gryzącą i podwędzaną woń tytoniu Badia. Czuł, że swędzą go palce i plecy. Wiedział, że nie pomoże tu żadne drapanie. Uczucie to przenikało go dość często i nigdy nie mógł znaleźć dla niego właściwego słowa. Teraz przypomniał sobie fragment Liwiusza, w którym występował łaciński przymiotnik, który doskonałe oddawał obecny stan jego ducha – impofens (oszalały z niemocy).

– Zadałem panu pytanie, co mają wspólnego ze sobą ofiary „wroga Mocka”?

– Ta osobliwa nazwa zbrodniarza jest już odpowiedzią. Po co pan pyta o to, co już dawno wiemy?

– Mógłbym odpowiedzieć panu ostro: „to ja tu zadaję pytania, Mock”, ale tego nie zrobię. Zabawię się w Sokratesa, a pan sam dojdzie do prawdy…

– Nie mam czasu… – powiedział Mock, odszedł gwałtownie od Mühlhausa i ruszył zdecydowanie wzdłuż stawu.

– Stać! – krzyknął Mühlhaus. – To rozkaz! – Mock zatrzymał się, skręcił w stronę stawu, uklęknął na trawie nad samym brzegiem i zaczerpnął wody w dłonie. – Nie macie czasu, co? No to od dzisiaj macie dużo czasu. W komisji obyczajowej nie ma tyle roboty. Nie pracujecie już u mnie. Wracacie do Ilssheimera.

– Dlaczego? – Po twarzy Mocka spływały strużki wody. Widział przez niezmrużone kreski oczu Mühlhausa. Wyobraził sobie swoją przyszłość w komisji obyczajowej. Oto biseksualista Ilssheimer zwalnia z pracy swojego demaskatora, a jako argument podaje niedopatrzenie obowiązków z powodu pijaństwa.

– Zatrudniłem pana z dwóch powodów. Po pierwsze, morderca chce czegoś od pana. Myślałem, że pan wie, czego on chce, i wtedy pan ruszy za nim jak wściekły pies, mszczący się za śmierć niewinnych ludzi…

– Wściekły pies zemsty. – Mock ocierał z policzków krople wody. – Zna pan poezje Auweilera?

– Tymczasem pan nie wie, o co chodzi mordercy. Psychologiczny seans z doktorem Kazniczem nie przyniósł żadnych postępów w śledztwie…

– I dlatego pan mnie zwalnia? – Mock obserwował strzelające w niebo słupy magnezji w oddalonym o kilkadziesiąt metrów miejscu znalezienia zwłok. Odszedł stamtąd Smolorz i niosąc notatki z przesłuchania niespełnionych kochanków, ruszył w stronę Mocka i Mühlhausa. – Wściekły pies zemsty okazał się już bezużyteczny, co?

– Nie dlatego, Mock. – Mühlhaus znów go wziął pod ramię. – Nie dlatego. Nie odpowiedział mi pan na pytanie. Nie będę się bawił w Sokratesa, a pan nie będzie moim Alkibiadesem…

– Tak, zwłaszcza że ten ostatni dość kiepsko skończył…

– Po drugie, co łączy ofiary? Nienawiść mordercy do Mocka. To łączy wszystkie sześć ofiar. Co łączy dwie ostatnie ofiary? – Mühlhaus podniósł głos i spojrzał na zbliżającego się Smolorza. – No mów pan, do cholery, co łączy dwie ostatnie ofiary? Starego marynarza Ollenborga i kapitana portu rzecznego Wohsedta?

– Obu przesłuchiwał pan asystent kryminalny Mock – powiedział Smolorz.

– Macie rację, wachmistrzu. – Mühlhaus spojrzał na Smolorza z uznaniem. – Ta świnia chce nam powiedzieć: „Zabiję każdego, kogo przesłuchasz, Mock. Nikogo nie przesłuchuj, Mock. Nie prowadź śledztwa, Mock”. Już pan wie, dlaczego odsuwam pana od śledztwa? Kogo pan jeszcze przesłuchiwał, Mock? Kogo pan zatruł? Kto jeszcze zginie w tym mieście?


Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, kwadrans na siódmą rano

Pod hotel „Park Południowy” podjechał policyjny furgon aresztancki. Wyszło z niego dwóch mundurowych. Wbiegli raźno do hotelowego budynku, pobrzękując przypasanymi szablami. Po chwili wyszli, trzymając pod ręce Kitty. Ta wyrywała się i szarpała, usiłując ich ugryźć. Jednemu z nich przekrzywiło się czako na głowie. Mühlhaus, Mock i Smolorz obserwowali uważnie całą scenę. Kitty z nienawiścią wlepiła oczy w Mocka. Wtedy on podszedł do niej i szepnął:

– Zrozum, Kathe, to dla twojego dobra. Kilka dni posiedzisz w pojedynczej, najlepszej, ogrzewanej celi, a potem wyjdziesz. – Przysunął się do niej i szepnął jeszcze ciszej: – A potem ci wszystko wynagrodzę…

Na Kitty ta obietnica nie zrobiła najmniejszego wrażenia. Plunęła w stronę Mocka. Plwocina trafiła go w rękaw marynarki. Rozejrzał się dookoła. Wszyscy policjanci uśmiechali się pod wąsem, licząc na brutalną reakcję asystenta kryminalnego. Zawiedli się. Mock podszedł do Kitty, zdjął z jej głowy perukę i przygładził nieco przetłuszczone włosy.

– Odwiedzę cię, Kathe, w celi – powiedział. – Wszystko będzie dobrze.

Mundurowi bez najmniejszych problemów wsadzili Kitty do aresztanckiego furgonu. Jeden z nich wszedł za nią pod plandekę, drugi zajął miejsce na koźle i zaciął konia batem.

– Panie komisarzu – Mock ścierał dużym liściem ślinę z rękawa – możemy na mordercę zastawić pułapkę. Przecież on musi mnie śledzić. Skąd by wiedział, kogo ma zabić? Wystarczy, że kogoś przesłucham, a potem tego kogoś weźmiemy pod lupę. Na przykład Kitty. Wypuśćmy ją na wolność. Nie spuścimy jej z oka dzień i noc i w końcu dorwiemy tego bydlaka. A poza tym… ja chcę pracować u pana. Nie muszę oczywiście prowadzić tej sprawy, mogę inną…

– Nie jestem jarmarcznym kaznodzieją. Nie mówię dwa razy. – Mühlhaus złożył na czworo notatkę Smolorza. – Poza tym my teraz nie mamy żadnej innej sprawy poza „sprawą czterech marynarzy”. Cała policja w mieście ma „sprawę czterech marynarzy”, a właściwie „sześciu marynarzy”, licząc Ollenborga i Wohsedta. Kapitan portu Wohsedt miał również honorowy tytuł kontradmirała. Do widzenia panom.

Mühlhaus ruszył do opla parkującego pod hotelem. Wsiadł do środka, a za nim wtoczył się obarczony statywem fotograf Ehlers. Ludzie doktora Lasariusa wrzucali nosze ze zwłokami na swój wóz. W horchu zawarczał silnik i strzelił obłokiem spalin z rury wydechowej. Auto ruszyło, ale nie zajechało daleko. Zatrzymało się przy Mocku i Smolorzu.

– Niech pan mi tylko wytłumaczy jedno – z okienka wychyliła się broda Mühlhausa – dlaczego na ciele Wohsedta nie ma śladu tortur, a w liście do pana napisał on, że… chyba tak się wyraził, „człowiek w kapturze kata torturował mnie”?

– Może mu chodziło o tortury psychiczne – na twarzy Mocka pojawiły się zmarszczki, które bezlitośnie odsłaniało żółte słońce. – Wohsedt nie był człowiekiem trudnym do złamania…

– Jest pan tego pewien?

– Oczywiście. Wystarczył jeden termin medyczny, a natychmiast zgodził się na współpracę ze mną. Prawie posikał się ze strachu.

– Jaki to był termin?

– „Gruźlica skóry po ugryzieniu gruźlika” – powiedział Mock i w tym momencie zbladł. Smolorz wiedział dlaczego. Była jeszcze jedna osoba, którą Mock skazał na śmierć, ponieważ ją przesłuchiwał w „sprawie czterech marynarzy”.


Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, wpół do ósmej rano

W ostatnim z wewnętrznych podwórek przy Reuscherstrasse mieściła się fabryka cygar Thiemann & Co. Ponieważ pracowała pełną parą do godzin nocnych, wydzielała smrodliwe opary i burzyła terkotem maszyn popołudniowy spokój mieszkańców oficyn, ci nie ustawali w swych skargach, protestach, a nawet manifestacjach i próbach blokady zakładu. W tej sytuacji właściciele kamienic, potomkowie Niepolda, wpłynęli na dyrekcję fabryki, by swój zakład otwierała godzinę później, a zamykała godzinę wcześniej. Pracująca tu od dwudziestu lat, jeszcze za czasów starszego pana Thiemanna, Hildegarda Wilck nie mogła się przyzwyczaić do nowej organizacji pracy i łomot jej drewniaków było słychać wśród wewnętrznych podwórek niezmiennie już przed siódmą rano. I dziś – jak co dzień – pięćdziesięcioletnia panna Wilck stała przed zamkniętą pralnią i gawędziła z dozorczynią, panią Annemarie Zesche. Ich niekończące się rozmowy były obiektem żartobliwej krytyki ze strony mieszkającego na parterze stolarza Siegfrieda Franzkowiaka, który nie mógł się nadziwić elokwencji obu niewiast. „Jak te baby potrafią długo gadać o niczym”, mawiał do siebie.

Dzisiaj stolarz Franzkowiak nie był w nastroju do żartów. Przez pół nocy nie mógł spać, ponieważ mieszkająca nad nim mała Charlotte Voigten płakała. Płaczowi dziecka towarzyszyło wycie psa. Franzkowiak pukał kilkakrotnie w nocy do drzwi jednopokojowego mieszkania, które matka Charlotte, Johanna, zajmowała od dwóch miesięcy wraz ze swoją córką i psem. Matki nie było, co nie dziwiło stolarza, gdyż cała kamienica wiedziała, że nocne miasto było naturalnym miejscem jej pracy. Zawsze jednak ktoś z dobrych ludzi zajmował się dzieckiem – nierzadko była to żona Franzkowiaka – a nadzwyczaj ufna dziewczynka dawała się zawsze ukoić swoim opiekunom. W końcu koło czwartej nad ranem dziecko usnęło. W mieszkaniu zapanowała cisza, a Franzkowiak z radością złożył utrudzoną głowę obok swej ślubnej. Nic dziwnego, że rozzłościł się nie na żarty, kiedy teraz, po kilku godzinach snu, usłyszał jazgot obu kobiet.

– Niech no pani powie, pani Zesche, w jakich to czasach żyjemy. Dziecko śpi za parawanem, a matka z obcym chłopem…

– Musi z czegoś żyć, droga panno Wilck. Pani pierze, a ona żyje z chłopów…

– Te chłopy to zwirze jakieś, pani Zesche, one by tylko chędożyły…

– A wy byście tylko gadały! – wrzasnął stolarz Franzkowiak, wychylając się z okna swego mieszkania. – Pospać, cholery, człowiekowi nie dadzą!

– A ten to co! – Hildegarda Wilck miała o mężczyznach wyrobione zdanie. – Widziałam, jak do niej chodzi! To zwirz jakiś! Nie lepszy od innych!

– A ty pilnuj swojej dupy, a nie czyjejś! – Pani Franzkowiak wychyliła się również z okna, idąc w sukurs swojemu mężowi. – Obydwoje pomagamy tej biednej kobicie! Trza być człowiekiem, nie bydlakiem!

Krzyki na podwórzu obudziły najwidoczniej dziecko, bo nagle rozległ się płacz małej Charlotte, a potem brzęk otwieranego okna. Nad parapetem pojawiła się główka dziewczynki, która wołała coś, szlochając, ale zostało to wytłumione przez wycie psa. Na podwórku gromadzili się ludzie. Charlotte przysunęła do okna krzesło i stanęła na nim. Na jej okrągłej buzi łzy wyżłobiły brudne koleiny. Koszulka nocna była żółta od moczu.

Od strony ulicy rozległ się warkot automobilu. Duży horch wjechał na ostatnie podwórko. Kierowca, ciężko zbudowany brunet, ścisnął trąbkę klaksonu i wyskoczył z auta. Przeraźliwy dźwięk wypełnił studnię podwórka – teraz za sprawą pasażera auta, rudowłosego wąsacza. Ucichło dziecko, ucichli ludzie, ucichł nawet pies. Dwaj mężczyźni wbiegli do bramy. W tej ciszy słychać było wyraźnie głos pani Wilck:

– Widzi pani, pani Zesche? To jeden z jej gachów. Widzi pani, jaką ma mordę od wódy?

W kamienicy rozległ się huk rozwalanych drzwi, szmer sypiącego się tynku, strachliwy pisk psa. Do parapetu podbiegł ów brunet i wziął dziecko na ręce. Charlotte spojrzała na niego ze strachem i próbowała się odpychać sztywnymi rączkami. W jej płaczu obdarzony dobrym słuchem Siegfried Franzkowiak dosłyszał westchnienia ulgi. Usłyszał również komentarz pani Zesche:

– Widzi pani, droga panno Wilck, jak się dziecko uspokoiło? To pewnie ojciec małej. Widzi pani, jaki podobny? I nawet łzy mu się leją po gębie.

– Jej ojciec zginął na wojnie, cholero jedna! – ryknął stolarz Franzkowiak.


Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina czwarta po południu

Mock obudził się w celi aresztanckiej numer trzy w Prezydium Policji przy Schuhbrücke 49. Czuł się ciężki i zmęczony. Zamknął oczy i próbował sobie przypomnieć sen. Udało mu się to bez większego trudu. Sen był zamglony, nierealny i melancholijny. Łąka, las i murawa poprzecinana strumieniami wody. Była tam też jakaś postać: piękna, rudowłosa, o łagodnych oczach i suchych, miękkich dłoniach. Mock sięgnął po dzbanek niesłodzonej mięty, którą przygotował mu strażnik, Achim Buhrack. Łyknął i z radością stwierdził, że napój ten nie jest mu potrzebny. Kac ulotnił się – i tu Mock poczuł przypływ krwi do głowy – wraz z porannymi przeżyciami. Przypomniał sobie kroplę krwi, która z głowy Wohsedta spłynęła mu na policzek, kiedy kucał nad stawem w Parku Południowym, zapamiętał słowa komisarza Mühlhausa: „Już pan wie, dlaczego odsuwam pana od śledztwa? Kogo pan jeszcze przesłuchiwał, Mock? Kogo pan zatruł? Kto jeszcze zginie w tym mieście?”, pamiętał dobrze rozpacz dziewczynki, która najpierw go odpychała, a potem się do niego przytuliła, przeżywał po raz kolejny scenę przesłuchania mieszkańców ciemnych wewnętrznych podwórek przy Reuscherstrasse, „nikt nic nie wie, ona często wychodziła w nocy, ale zawsze wracała, wczoraj też wróciła koło czwartej”, pamiętał, jak Smolorz wyrywał mu siłą przestraszone dziecko i mówił: „Złapiemy go, z Mühlhausem czy bez, ale go złapiemy, teraz jest za wcześnie, zrobimy to po południu”. Ostatnie sceny, jakie sobie odtworzył, były wykrzywione i niejasne – Smolorz wpycha go do samochodu i mówi: „Nie spał pan całą noc, niech pan się prześpi, małą zajmie się stolarz”, dzban mięty i cela aresztancka numer trzy.

Mock wstał z pryczy i wykonał kilka przysiadów.

Podszedł do drzwi celi i uderzył w nie kilkakrotnie. Stary strażnik Achim Buhrack otworzył drzwi i powiedział z silnym śląskim akcentem:

– Pierwszy raz widzę policjanta, który nie jest pijany, a śpi w celi numer trzy.

– Niektórzy czasami nie mają gdzie się wyspać. – Mock przesunął dłonią po twardej szczecinie policzka. – Mam do was jeszcze jedną prośbę, Buhrack… Jest tu może jakaś brzytwa…


Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina szósta po południu

W „Królu Węgierskim” przebywało jeszcze niewielu gości. Tylko jedno separe było od niedawna zajęte i zasłonięte ciężką kotarą. Kilka – sądząc po wysokich głosach – dam nie mogło się odpowiednio w nim usadowić. Kotara falowała, poręcz oddzielająca lożę od reszty lokalu co chwila dzwoniła, jakby ktoś w nią uderzał prętem.

– Nie mogą znaleźć miejsca dla swych parasolek – szepnął do Mocka Adolf Manzke, młody kelner, który wczoraj pomagał mu przetransportować do auta nieprzytomnego Rühtgarda. Manzke nie był zachwycony tym, że Mock nie zamawia dziś alkoholu, lecz jego obawy o napiwek rozwiał pierwszy banknot dwudziestomarkowy, którym stały klient zapłacił za sznycel wiedeński, nie żądając w zamian reszty.

– Jak się nazywacie, młody człowieku? – zapytał Mock i usłyszawszy odpowiedź, kontynuował. – Wyjaśnijcie mi coś, Manzke. Wczoraj zażądałem fiakra, a wy ściągnęliście tu automobil, który zwykle odwozi wstawionych klientów. Czy tak było?

– Tak było – odparł Manzke i pochylił się jeszcze niżej nad Mockiem, widząc, że ten składa w czworo wielki banknot dwudziestomarkowy.

– Konie dorożkarskie brudzą wam chodnik przed lokalem. Czy tak powiedzieliście?

– Tak jest – kelnerowi drętwiał już kark. – Panie… panie… Nie znam nazwiska ani tytułu…

– Mówcie do mnie Periplektomenos – Mock przypomniał sobie dżentelmena-sybarytę z Plautowej komedii Żołnierz samochwał. – Jak zatem wytłumaczycie zachowanie pewnego kelnera z waszego lokalu, który uczynił zadość żądaniu pewnej damy? Dama poprosiła o furmana, a on obiecał zaraz spełnić jej prośbę. Wyjaśnijcie mi to, Manzke.

– Może chciał tego furmana sprowadzić z daleka, a dama była odpowiednio hojna – kelner spoglądał na złożony banknot, który Mock przekładał między palcami. – A zresztą trzeba by o to zapytać tego kelnera…

– Tak, Manzke, macie rację. – Mock wsunął mu banknot do kieszonki kamizelki. – Ale ja nie wiem, który to kelner… Pomożecie mi go znaleźć?

Manzke kiwnął zdrętwiałą głową i ruszył między stoliki. Muzycy ukłonili się publiczności i dmuchnęli w trąby. Kilka fordanserek, z których jedna, czarnowłosa, uśmiechnęła się szeroko do Mocka, zaczęło się kołysać w takt muzyki, nie opuszczając swych krzeseł. Trzech podstarzałych mężczyzn, którzy tymczasem – tak jak Mock – zajęli miejsca wokół parkietu, w drugim kręgu, lustrowało dziewczyny poprzez smugi wypuszczanego dymu. Jeden z nich zdecydował się w końcu i podszedł do czarnowłosej fordanserki. Ta wstała powoli, nie szczędząc Mockowi rozczarowanego spojrzenia.

Asystent kryminalny zabrał się do pasztetu z gęsi. Konsumowanie delikatnego mięsnego miąższu przerwał mu kelner Manzke. Na stoliku położył serwetę i szybko się ulotnił. Pod serwetą był czysty odcinek z taśmy kasowej. Na odcinku tym napisano: „Pocałuj mnie pan w dupę”. Mock przetarł oczy i zapalił papierosa. Spojrzał jeszcze raz na skrawek papieru i usłyszał dzwony w uszach. Zdusił niedopałek, wstał i ruszył wzdłuż stolików. Wszedł do sali barowej i – wiedziony alkoholowym instynktem – szybko zlokalizował bar. Stał przy nim Manzke i przyjmował od barmana wysmukłe pieniste szklanice. Widząc Mocka, rzucił się w stronę rozwachlowanych drzwi prowadzących do kuchni. Mock był szybszy. Kelner Manzke nie zdołał sam otworzyć drzwi. Uczynił to niejako mimowolnie, ciężarem swojego ciała, które zostało pchnięte przez Mocka. Wpadł do przedsionka kuchni, lecz tutaj – zamiast uciekać przed rozwścieczonym Mockiem – stanął za stołem, przy którym siedział łysy kelner bez marynarki i liczył swe napiwki. Manzke spojrzał wymownie na łysinę kolegi, zdziwionego całym zamieszaniem, i przeprosił Mocka za nieprzyniesienie na czas butelki dżinu. Nikt nie powiedział ani słowa. Asystent kryminalny wyszedł z przedsionka kuchni i skierował się ku drzwiom toalety. Stojąc w małej kabinie, urwał świstek papieru toaletowego i napisał na nim: „Łysy, gruby kelner”. Wyszedł, uregulował rachunek, dając dyskretnie Manzkemu spory napiwek. Wręczył mu również świstek papieru toaletowego i pokazał oczami Smolorza, który siedział w sali barowej. Manzke popłynął ku Smolorzowi, Mock – ku wyjściu z lokalu. Trzeba by tego Manzkego zatrudnić w policji – pomyślał – na razie jako tajnego współpracownika; sprytnie mi wskazał kelnera sprowadzającego damom furmanów.


Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina ósma wieczorem

Kelner Helmut Kohlisch skończył dziś pracę o ósmej. Był zmęczony i zły. Przeszedł przez kuchnię i wspiął się na schody wąskiej wewnętrznej klatki schodowej, która prowadziła do składów i spiżarń. Nastroju nie poprawiała mu ani plama po piwie na koszuli, ani myśl o tym, co zaraz zobaczy w swoim zapleśniałym, jednopokojowym mieszkaniu przy ulicy Rzeźniczej, wciśniętym między sklep kolonialny i drukarnię. Oto ujrzy Lisbeth, swoją osiemnastoletnią córkę w zaawansowanej ciąży, jej bezrobotnego męża Josefa, komunistycznego agitatora, którego ma na oku każdy policjant, i swoją suchotniczą żonę, Luisę, wlewającą chochlą zupę do talerzy. Byłoby to pożywne danie, gdyby zawierało w sobie coś więcej niż wodę, kilka grudek ziemniaków i smętne kawałki kapusty. Wszyscy posiorbują zupę, a wzrokiem wdzierają się do jego kieszeni w poszukiwaniu napiwków.

Kohlisch wszedł do pokoju służbowego i rozebrał się do podkoszulka i kalesonów. Służbowy frak złożył bardzo starannie, a spodnie zdecydował się powiesić dopiero wtedy, gdy ich kanty będą idealnie do siebie przylegały. Strój służbowy zawisł na wieszaku. Poplamioną przez gliniarza koszulę zmiął i schował do teczki. Otworzył szafę i w jej wnętrzu zobaczył jednego ze swoich dzisiejszych klientów. Zanim się zdążył zdziwić, otrzymał pierwszy cios. Napastnik trafił go w szczękę, a on poleciał daleko w stronę pustych skrzynek. Usiłował napiąć mięśnie, by zamortyzować uderzenie plecami o stos skrzynek, lecz nie musiał. Ktoś chwycił go mocno pod pachy i założył na szyję podwójnego nelsona. Czuł, że słabną mu mięśnie karku. Pod wpływem nacisku pochylił głowę ku podłodze. Z szafy wygramolił się rudowłosy klient, z kieszeni wyjął chustkę i ocierał nią piegowatą i zaróżowioną twarz. Kohlisch rzucał się na boki, usiłując wyrwać się napastnikowi. Doprowadził jedynie do tego, że ten zwiększył nacisk i zmusił Kohlischa do kontemplowania własnych pocerowanych skarpetek. Wtedy przypomniał sobie, że z podwójnego nelsona można się wyśliznąć, unosząc ręce ku górze z jednoczesnym padem na kolana. Uczynił tak i udało mu się. Klęczał przez chwilę na podłodze. Wtedy otrzymał drugi cios. Z tyłu. Usłyszał trzask skrzynki na swej głowie i poczuł strużki krwi płynącej po łysinie. Dopiero potem odezwał się ból. Na kilka sekund ogarnęła go ciemność. Napastnik z tyłu nasadził mu na głowę pozbawioną dna skrzynkę, a potem wepchnął ją na jego ramiona. Kohlisch był unieruchomiony. Klęczał przed rudowłosym klientem, a skrzynka krępowała jego tułów na wysokości brzucha. Usiłował odwrócić się, lecz atakujący od tyłu chwycił go za uszy i skierował jego twarz w stronę rudowłosego.

– Posłuchaj, Kohlisch – usłyszał za plecami. – Nic ci nie zrobimy, jeśli będziesz grzecznie odpowiadał na pytania.

Загрузка...