Wtedy Kohlisch ryknął i natychmiast tego pożałował. Obcas buta rudowłosego trafił go w usta i skruszył dolny ząb. Ślina zmieszana z krwią poplamiła podłogę. Kohlisch kiwał się przez chwilę w dybach ze starej skrzynki, po czym runął. Wokół słyszał szum. Ktoś obwiązał mu głowę jego koszulą wydzielającą mocny zapach piwa.
– Nie będziesz już krzyczał?
– Nie będę – powietrze uchodziło ze świstem przez dziurę po zębie.
– Obiecujesz?
– Tak.
– Powiedz „obiecuję”.
– Obiecuję.
– Skąd sprowadzasz męskie dziwki bogatym damom?
– Jakie dziwki?
– Męskie. Przebierańcy. Jeden furman, drugi marynarz, trzeci robotnik…
– Nie wiem, o czym pan…
Następny cios był bardzo dotkliwy. Kohlisch prawie słyszał zgrzyt jakiegoś przedmiotu po swej kości policzkowej. Ktoś stanął mu na brzuchu ciężkim butem. Z ust i nosa Kohlischa wydostała się wydzielina. Koszula owijająca jego głowę zwilgotniała.
– To był kastet. Chcesz jeszcze raz poznać jego siłę czy może zaczniesz mówić?
– Baronowa zamawia chłopaków…
Ktoś wytarł dokładnie jego twarz koszulą. Opuchlizna na policzku zasłoniła mu obraz, jaki mógł widzieć lewym okiem. Prawym ujrzał rudowłosego, który odrzucił ze wstrętem mokrą koszulę. Trzask zapałki i wydech dymu.
– Nazwisko tej baronowej!
– Nie znam. – Kohlisch spojrzał na rudowłosego i krzyknął: – Nie bij mnie, ty skurwysynie! Powiem wszystko, co o niej wiem!
Rudowłosy nasunął kastet na palce i spojrzał pytająco ponad trzęsącym się ciałem Kohlischa w stronę, skąd dochodził zapach dymu. Otrzymał odpowiedź na swe nieme pytanie, ponieważ zdjął kastet. Kohlisch odetchnął.
– No to co wiesz o baronowej? – usłyszał od tego niewidocznego.
– Wiem, że jest baronową, bo tak do niej mówią.
– Kto się tak do niej zwraca?
– Koleżanki.
– Jak się nazywa baronowa?
– Już mówiłem… Nie wiem… Naprawdę nie wiem… Zrozum, człowieku – zawył Kohlisch, widząc kastet na ręce rudowłosego. – Przecież ta kurwa mi się nie przedstawia, kiedy chce chłopaczka…
– Przekonałeś mnie – przesłuchujący splunął na podłogę. Zasyczał papieros. – Musisz mi jednak powiedzieć coś, po czym mogę ją zidentyfikować.
– Herb – wyjęczał Kohlisch. – Herb na karocy… Topór, gwiazda i strzała…
– Dobrze. Zidentyfikujcie ten herb w Herbarzu szlachty śląskiej, który jest u nas w archiwum. – Kohlisch domyślił się, że polecenie to wydano rudowłosemu. – A teraz jeszcze jedno, Kohlisch. Wyjaśnij mi, co rozumiesz przez zdanie „baronowa zamawia chłopaków”?
– Baronowa przyjeżdża i dzwoni stąd dokądś – Kohlisch prawie szeptał. – Pod lokal podjeżdża dorożka z przebierańcami. Baronowa lub jakaś z jej koleżanek życzy sobie na przykład furmana… Wtedy ja idę po niego do dorożki… Niby go sprowadzam… To taka zabawa…
Kohlisch przestał mówić. Nikt go o nic nie pytał. Trzasnęły drzwi w pomieszczeniu służbowym. Kohlisch rzucił się swym tłustym ciałem i objął wzrokiem pokój oraz porozrzucane bezładnie skrzynki. W pomieszczeniu stało dwóch mężczyzn. Kohlisch widział ich po raz pierwszy w życiu. Jeden z nich, niewysoki o wąskiej lisiej twarzy, ręką wydał polecenie drugiemu – olbrzymowi o krzaczastych brwiach. Ruch ręki wyrażał: „Zajmij się nim!”
Olbrzym wydobył z siebie nieartykułowany dźwięk, podszedł do Kohlischa, zsunął mu z ramion prowizoryczne dyby i przyłożył do nosa chustkę o słodkomdlącym, a jednocześnie ostrym zapachu, kojarzącym się ze szpitalem.
– To dla twojego dobra, przez kilka dni pomieszkasz u nas – to było ostatnie, co usłyszał Kohlisch tego dnia.
Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina dziewiąta wieczorem
Willa baronostwa von Bockenheim und Bielau stała na końcu Wagnerstrasse. Pod potężną żelazną bramę, ozdobioną herbem, na którym bluszcz owijał się wokół tarczy z widniejącymi na niej toporem i gwiazdą przebitą w połowie pierzastą strzałą, podjechały dwa automobile. Z ogrodu położonego na tyłach domu dochodziły okrzyki dzieci i dźwięki fortepianu. Odgłosom tym przysłuchiwał się rudowłosy mężczyzna, który wysiadł z pierwszego auta. Po chwili nacisnął guzik dzwonka i przytrzymał go dłuższą chwilę. Z willi wymaszerował majestatycznie kamerdyner we fraku. Jego okolona bokobrodami twarz promieniowała spokojem, a długie bocianie nogi w prążkowanych spodniach posuwały się tanecznym krokiem. Zbliżył się do bramy i obrzucił rudowłosego – jak sądził domokrążcę – pogardliwym wzrokiem. Wyciągnął ku intruzowi srebrną tacę i pozwolił, by tamten wsunął rękę między kraty i położył na niej bilet wizytowy z nazwiskiem „Josef Bilkowsky, hotel «Król Węgierski”, Bischofstrasse 13”. Na wizytówce widniał napis „Verte”. Kamerdyner wracał powoli, unosząc wysoko nogi. Po kilku sekundach zniknął za masywnymi odrzwiami.
Rudowłosy wsiadł do automobilu i odjechał. Po chwili na podjeździe willi zjawiła się elegancko ubrana para. Trzydziestokilkuletnia kobieta miała na sobie czarną suknię Chanel w ekstrawaganckie pasy w meandry, kapelusz z białą chryzantemą oraz etolę, a nieco starszy mężczyzna – frak i białą kamizelkę, która odbijała światła latarni stojących na podjeździe. Podeszli do bramy i rozejrzeli się. Mężczyzna otworzył bramę i wyszedł na chodnik. Poza jednym automobilem, stojącym w pewnym oddaleniu, Wagnerstrasse była pusta. Kobieta wbiła w stojące auto nieco rozbawiony wzrok. Spojrzenie jej towarzysza było niezbyt przyjazne. Obydwoje dostrzegli wewnątrz samochodu czterech mężczyzn. Za kierownicą siedział mały człowieczek w nasuniętym na nos kapeluszu. Obok niego rozpierał się dobrze zbudowany brunet. Dym z jego papierosa wił się we wnętrzu auta. Mrużyli przed nim oczy dwaj mężczyźni siedzący z tyłu. Jeden z nich miał owiniętą twarz, jakby bolały go zęby, drugi – ledwo się mieścił na tylnej kanapie. Brunet odwrócił się do nich, złapał zabandażowanego za szyję i wskazał palcem na elegancką kobietę.
Zapytał o coś. Człowiek o bolących zębach skinął twierdząco głową. Brunet dotknął ramienia kierowcy i automobil ruszył gwałtownie. Po chwili zniknął z oczu wytwornie ubranej parze. Kobieta w czarnej sukni i mężczyzna we fraku weszli z powrotem na teren willi. Kamerdyner spojrzał na nich zdziwiony. Pan we fraku był lekko poirytowany, pani w czarnej sukni – obojętna.
Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, kwadrans po dziewiątej wieczorem
W willi baronostwa von Bockenheim und Bielau kinderbal z okazji ósmych urodzin jedynej córeczki barona, Rüdigera II, zbliżał się do końca. Rodzice zaproszonych dzieci siedzieli pod baldachimami opatrzonymi herbem baronostwa i moczyli usta i języki w kieliszkach szampana Philippiego. Panie rozmawiały o wiedeńskim sukcesie Tkaczy Hauptmanna, panowie o groźbach Clemenceau, postulujących zmiany w niemieckiej konstytucji. Nadmuchani nowoszlachecką godnością swych państwa służący poruszali się powoli i uroczyście. Pierwszy z dwójki famulusów niósł tacę z pustymi, drugi – z pełnymi kieliszkami. Dzieci – ubrane w marynarskie ubranka albo tweedowe kostiumy i kaszkiety a la lord Norfolk – biegały po ogrodzie, skupiając na sobie uwagę bon. Kilka dziewczynek stało koło fortepianu i śpiewało „Odę do radości” Beethovena w szybkim rytmie wybijanym na klawiszach przez długowłosego muzyka. Lampiony – podobnie jak rozmowy – powoli wygasały. Panowie podjęli decyzję o zapaleniu pożegnalnego cygara, panie – o ostatnim łyku szampana, który – jak to ujęła jedna z dam – „swymi bąbelkami dodawał ciekawej goryczy słodkim wiedeńskim struclom”.
Pani domu, baronowa Mathilde von Bockenheim und Bielau, odstawiła kieliszek na tacę podsuniętą przez kamerdynera Friedricha. Patrzyła z miłością na swoją córkę Louise, która przebiegała na przełaj przez ogród, nie chcąc stracić z oczu małego latawca widocznego w poświacie lampionów. Baronowa kątem oka spostrzegła puste kieliszki na tacy. Odwróciła się z irytacją. Czyżby ten staruszek Friedrich nie zauważył, że już swój odstawiła? Czyż nie wie, że należy się zająć innymi gośćmi? Może coś mu się stało? Jest taki stary… Spojrzała z niepokojem na Friedricha. Stał przed nią i spoglądał wzrokiem, w którym była gotowość do oddania życia za swą panią.
– Czy chciałeś czegoś ode mnie, Frederic? – zapytała bardzo łagodnie.
– Tak, wielmożna pani. – Friedrich spojrzał na małą Louise von Bockenheim und Bielau, za którą biegła z rozłożonymi rękami guwernantka, wołając z silnym angielskim akcentem: „Nie biegaj tak szybko, mała baronówno, jeszcze za bardzo się spocisz!”.
– Nie śmiałem przerywać tej chwili kontemplacji, kiedy podziwiała pani to żywe srebro, małą baronównę…
– Nie usłyszałeś mojego pytania, Frederic? – powiedziała jeszcze łagodniej baronowa.
– Telefon do pani baronowej – oznajmił Friedrich. – Dzwoni ten człowiek, który wręczył wielmożnej pani dziwną wizytówkę kilka minut temu.
– Powinieneś darować sobie słówko „dziwną”, drogi Frederic – zasyczała baronowa. – Nie jesteś tutaj od wygłaszania komentarzy.
– Tak jest, wielmożna pani – Friedrich ukłonił się, a jego oczy wyrażały już nieco mniejszą gotowość oddania życia za swą chlebodawczynię. – Co mam powiedzieć telefonującemu panu?
– Porozmawiam z nim. – Przeprosiła na chwilę towarzyszki konwersacji i popłynęła przez ogród, rozdając dokoła uśmiechy. Najserdeczniejszym obdarzyła męża, barona Rüdigera II von Bockenheim und Bielau.
Wchodząc po schodach na górę willi, spojrzała jeszcze raz na wizytówkę z napisem „Verte!”. Na odwrocie widniały słowa: „W sprawie dorożkarzy i furmanów”. Pani baronowa przestała się uśmiechać. Weszła do swojego buduaru i podniosła słuchawkę.
– Nie przedstawię się – usłyszała męski zachrypnięty głos. – Będę pani zadawać pytania, a pani odpowie zgodnie z prawdą. W przeciwnym razie pan baron pozna sekretne życie swojej żony… Dlaczego pani milczy?
– Bo nie zadałeś mi żadnego pytania. – Baronowa wyjęła papierosa z kryształowej papierośnicy i zapaliła go.
– Proszę mi podać adresy mężczyzn, którzy towarzyszą pani po wizytach w hotelu „Król Węgierski”. Są przebrani – jeden za furmana, inny za dorożkarza. Mnie interesują tylko ci, którzy są przebrani za marynarzy.
– Lubisz marynarzy, co? – Baronowa roześmiała się cicho i perliście. – Chcesz, by cię wyruchali, co? – Podniecały ją wulgaryzmy. Chciała usłyszeć przekleństwa z zachrypniętego od tytoniu gardła swojego rozmówcy. Lubiła przekleństwa i zapach taniego tytoniu.
– Wiesz coś o tym, co? Odpowiesz mi, stara szmato, czy mam się połączyć z panem baronem? – w głosie mężczyzny pobrzmiewała nowa nuta.
– Już jesteś połączony – odpowiedziała baronowa. – Odezwij się, kochanie, do tego nędznego szantażysty!
– Tu baron Rüdiger II von Bockenheim und Bielau – w słuchawce rozległ się niski głos. – Nie próbujcie szantażować mojej małżonki, mój dobry człowieku. To niskie i podłe.
Baron Rüdiger II von Bockenheim und Bielau odłożył słuchawkę i wyszedł ze swojego gabinetu. Po drodze spotkał żonę i pocałował ją w czoło.
– Pożegnajmy gości, mój kochany poranku – powiedział.
Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina jedenasta wieczorem
Baronowa Mathilde von Bockenheim und Bielau siedziała w buduarze przy sekretarzyku i pisała list-przestrogę do swej przyjaciółki i bywalczyni „Króla Węgierskiego”, Laury von Scheitler, której szlachecki tytuł i herb był pierwszej świeżości – podobnie jak jej własny. Po napisaniu krótkiego listu spryskała jego rewers perfumami i włożyła do koperty. Następnie targnęła za dzwonek i – wcierając w alabastrową skórę twarzy krem, kupiony wczoraj w „Domu Piękności” Hoppego za astronomiczną sumę trzystu marek – usiadła przed lustrem toaletki. Czekała na kamerdynera Friedricha. Usłyszała pukanie do drzwi.
– Entre! – zawołała i wcierała dalej krem w pełny dekolt.
Spojrzała w lustro i zobaczyła dwie dłonie na swojej delikatnej skórze. Jedną z nich, szorstką i sękatą, poczuła na ustach, druga szarpnęła ją za włosy. Baronowa doznała rozdzierającego bólu skóry głowy i wylądowała na szezlongu. Usiadł na niej okrakiem rudowłosy mężczyzna. Kolanami przycisnął do sofy jej ramiona, jedną dłonią ponownie zakrył usta, a drugą wymierzył mocny policzek.
– Będziesz cicho? Czy jeszcze raz?
Baronowa von Bockenheim und Bielau usiłowała kiwnąć głową. Rudowłosy dobrze zrozumiał jej ruch.
– Adres tych marynarzy – usłyszała baronowa i zdała sobie sprawę, że nie z tym mężczyzną rozmawiała przez telefon. – Dziwek męskich przebranych za marynarzy. Ale już!
– Alfred Sorg – powiedziała cicho. – Tak się nazywa mój marynarz, dam ci jego numer telefonu. On sprowadza również innych mężczyzn.
Rudowłosy sapnął i z widocznym żalem zszedł z baronowej. Wstała, napisała na kartce numer telefonu i spryskała jej rewers perfumami. Napastnik wyrwał kartkę. Otworzył okno i wyskoczył na trawnik. Baronowa obserwowała go, jak wspina się na ogrodzenie. Usłyszała warkot silnika i pisk opon. Pociągnęła jeszcze raz za szkarłatną szarfę i usiadła przed lustrem. Nałożyła na dłonie grubą warstwę kremu.
– Wiem, że ty go wpuściłeś, Frederic – powiedziała łagodnie, kiedy pojawił się koło niej kamerdyner. – Od jutra nie chcę cię widzieć w moim domu.
– Nie wiem, o czym wielmożna pani baronowa raczy mówić – głos Friedricha był pełen powagi i zatroskania.
Baronowa odwróciła się do swego służącego i zajrzała mu głęboko w oczy.
– Tylko w jeden sposób możesz uratować swoją posadę, Frederic – zwróciła twarz do lustra i westchnęła. – Daję ci ostatnią szansę.
Mijały sekundy i minuty. Baronowa rozczesywała włosy, a Friedrich stał wyprężony jak struna.
– Słucham jaśnie wielmożną panią – jego głos wyrażał teraz niepokój.
– Stracisz posadę – spojrzała z zadowoleniem na swe odbicie i podarła list do baronowej von Scheitler – jeśli do rana nie sprowadzisz mi tego rudego potwora.
Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, północ
W piwiarni „Pod Trzema Koronami” przy Kupferschmiedestrasse nr 5-6 unosiła się ciężka woń będąca mieszaniną tytoniowego dymu, smażonego smalcu, przypalonej cebuli i ludzkiego potu. Woń ta wzbijała się pod łukowate sklepienie lokalu i zasnuwała mgłą pseudoromańskie okna, które wychodziły na podwórze domu „Pod Błękitnym Orłem”. Ciężkiej atmosfery piwiarni nie poprawiały nieliczne podmuchy chłodnego powietrza nocy, kiedy otwierały się drzwi wpuszczające nowych klientów. W piwiarni ruch odbywał się tylko w jedną stronę. Nikt z niej teraz nie wychodził. Gdyby ktoś wyszedł, byłby przez innych uznany za zdrajcę. W piwiarni „Pod Trzema Koronami” odbywało się zebranie wrocławskiego oddziału freikorpsu.
Mock i Smolorz stanęli na końcu sali i przyzwyczajali oczy do gryzącej mgły. Przy ciężkich stołach siedzieli ociężali od piwa mężczyźni. Stukali kuflami o dębowe, mokre od piany blaty, pstrykali palcami na obera i uciszali się wzajemnie. Mieli różne nakrycia głowy, które dla wprawnego policyjnego oka równie precyzyjnie charakteryzowały stan społeczny swych właścicieli, jak odznaczenia wojskowe. Przy stołach siedzieli zatem robotnicy w płóciennych czapkach z lakierowanymi daszkami lub w ceratowych cyklistówkach. Ich klasę społeczną podkreślały dodatkowo pozbawione kołnierzyków koszule z podwiniętymi rękawami. Nieco z boku trzymali się drobni kupcy, restauratorzy i urzędnicy. Z kolei ich znakiem rozpoznawczym były meloniki, a dodatkowym atrybutem sztywne kołnierzyki, z których wiele już domagało się wizyty w pralni. Ci pili mniej i nie stukali kuflami, lecz za to wypuszczali ze swych cygar i fajek największe bomby dymu. Trzecią, najliczniejszą grupę stanowili młodzi ludzie noszący na głowach hełmy i – doskonale znane Mockowi – okrągłe polowe czapki bez daszka, zwane Einheitsfeldmutzen.
Na tych ostatnich asystent kryminalny zwracał baczną uwagę. Jego uważny wzrok przebijał dymną zasłonę i taksował ich szare mundury, do których tu i ówdzie przyszpilone były medale. Właśnie posiadacz jednego z nich, młody i przystojny człowiek, wyszedł na podest, na którym w czasie wolnym od zebrań freikorpsu kilku muzykantów umilało gościom piwiarni pochłanianie kotletów mielonych będących specjalnością lokalu. Teraz na podium znalazł się posiadacz medalu, przypominającego Mockowi tak zwany Krzyż Bałtycki, który on sam otrzymał za walki w Kurlandii.
– Kamraci! Współtowarzysze walki! – wydzierał się kawaler Krzyża Bałtyckiego. – Nie możemy dopuścić, by komuniści zatruwali nasz naród. Aby nasz dumny ród germański był zhańbiony przez bolszewickich Azjatów i ich sługusów!
Mock wyłączył zmysł słuchu. Gdyby tego nie uczynił, wszedłby na podium i wymierzył młodemu człowiekowi, którego zapał do walki był równie autentyczny jak jego Krzyż Bałtycki, siarczysty policzek. Znał dobrze mówcę, wiedział, że całą wojnę przepracował jako dzielny informator policji politycznej, zażarcie ścigającej każdy przejaw defetyzmu i upadku morale wśród cywilów. Kiedy Mock iskał wszy w okopach, kiedy wraz z Corneliusem Rühtgardem wystawiali tyłki na lodowaty podmuch północnego wiatru i srali na rozkaz kapitana Mantzelmanna, kiedy wypompowywali z głów Kałmuków fontanny krwi, kiedy patrzyli w melancholijne oczy umierających rosyjskich jeńców, kiedy wyciągali z zainfekowanych ran tłuste larwy, wtedy ów mówca, Alfred Sorg, chodził po knajpach i dzielnie słuchał rozgoryczonych ludzi, ochoczo łapał za kołnierz bluźniących przeciwko cesarzowi wyrostków i prowadził ich na najbliższy komisariat, mężnie szantażował młode żony, które złorzeczyły Rzeszy; wtedy Sorg odważnie stawiał tym tęskniącym za swoimi mężami kobietom wybór: albo więzienie, albo chwila zapomnienia o wszystkim – a przede wszystkim o swej wierności wobec męża.
Ktoś trącił Mocka w łokieć i wręczył mu stos ulotek, mówiąc „podaj dalej”. Mock przyjrzał się im. Zachęcały do wstąpienia do Garde – Kavallerie – Schutzen – Division. Na jednej z nich członek freikorpsu wskazywał palcem urocze miasteczko, nad którym rozpościerał skrzydła wyliniały biały polski orzeł z ohydnymi szponami i wstrętnym rozwartym dziobem. Inny freikorpser zamierzał się bagnetem na tę bestię. Pod rysunkiem był cytat z Ernsta von Salomona: „Niemiecki kraj płonął w skołatanych umysłach. Niemcy zawsze byli tam, gdzie walczono, gdzie uzbrojone ręce sięgały po niemiecką własność, niemiecki kraj promieniował tam, gdzie walczący w jego obronie przelewali ostatnią krew”.
Ciekawe, czy niemiecki kraj był w okopach pod Dyneburgiem – myślał Mock – ciekawe, czy von Salomon, pisząc o ostatniej krwi, widział moich towarzyszy broni, którzy umierali na dyfteryt, a z ich nogawek wypływała krwista biegunka. Policjant spojrzał na drugą ulotkę, na której widniał prezydent amerykański wydmuchujący bańki mydlane. Jedna z nich opatrzona była napisem: „Mrzonki prezydenta Wilsona”.
– Czyń to, co musisz! – grzmiał z podium agent policyjny Alfred Sorg. – Zwyciężaj albo umieraj i Bogu pozostaw ostateczną decyzję!
Mock starał się nie słuchać i z niedowierzaniem przyglądał się pięciostrzałowym karabinom mauzer 98 ostentacyjnie opartym o stoły. Przypomniał sobie, jak pewien zwiadowca pod Dyneburgiem doniósł dowódcy pułku von Thiedemu o zebraniu rosyjskich szpiegów w żydowskiej karczmie. Mock wraz ze swoim plutonem zwiadowczym otworzyli drzwi do lokalu. Buchnął hałas. Dowódca plutonu, kapral Heinze, kazał strzelać. Mock naciskał spust mauzera 98, który zionął gęstym ogniem. Zapadła martwa cisza. Opadł dym. Komuniści albo byli płci żeńskiej, albo mieli najwyżej dziesięć lat. Kapral Heinze śmiał się później do rozpuku, śmiał się również wtedy, gdy bagnet wwiercał mu się w trzewia. Któryś z ludzi z jego plutonu, pacyfikującego kwaterę rzekomych szpiegów, stracił szacunek do swojego führera. Kiedy Heinzego znaleziono z rozoranym brzuchem leżącego w błocie obok własnej kwatery, Mock, jako policjant w cywilu, dostał zadanie poprowadzenia śledztwa. Sprawcy nie znaleziono. Mock był dość opieszały. Po miesiącu został przez dowódcę pułku von Thiedego zdegradowany za nieumiejętne prowadzenie dochodzenia. Ponieważ Mock odniósł lekkie rany, von Thiede odesłał go do Królewca, mając nadzieję, że ten buntowniczo nastawiony policjant już nie wróci do jego pułku. Tam Mock wypadł z okna, a potem, jako rekonwalescent, trafił wraz z sanitariuszem Corneliusem Rühtgardem rzeczywiście gdzie indziej – do kapitana Mantzelmanna, miłośnika zimnej higieny Północy.
Mówca usiadł przy pierwszym stole obok młodej dziewczyny, której widok wprawił Mocka w drżenie. Znał ją doskonale – to jej poświęcone były wojenne opowieści jego przyjaciela Rühtgarda. Zagryzł wargi i stłumił w sobie ponowną chęć spoliczkowania Alfreda Sorga. Dziewczyna, wpatrzona w ognistego mówcę, biła brawo równie entuzjastycznie jak wszyscy w piwiarni „Pod Trzema Koronami” – wszyscy oprócz dwóch policjantów z wydziału III b, którzy w poszukiwaniu fałszywych marynarzy wpadli w gniazdo freikorpsu. Mock nie okazywał entuzjazmu, ponieważ ogarnęły go niewesołe myśli, Smolorz nie bił brawa, gdyż miał unieruchomione ramię. Obejmował je obiema rękami człowiek z bokobrodami kamerdynera i szeptał mu coś na ucho. Smolorz go poznał i uważnie wysłuchał.
Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, godzina pierwsza w nocy
Po zebraniu freikorpsu z piwiarni wytaczali się goście, którzy byli napompowani w równym stopniu patriotyzmem i piwem. Jeden z nich pił niewiele, ponieważ tej nocy miał plany, których realizacji przeszkodziłaby zbyt duża ilość alkoholu. Alfred Sorg obejmował smukłą kibić towarzyszącej mu dziewczyny i czuł, że demon w jego spodniach zaczyna się kapryśnie domagać ofiary. Sorg pomyślał o swych kieszeniach, w których nie było nic, czym można by opłacić pokój na godziny, oraz o swej nędznej izdebce, w której za chwilę będą chrapać dwaj członkowie ukrywającej się w Bawarii tak zwanej brygady Erhardta.
Rozejrzał się po ulicy i dostrzegł między domami ciemną szczelinę prowadzącą na podwórze. Ta ciemna wilgotna szpara wzbudziła u niego ciąg asocjacyj, które go znów podnieciły. Przystanął, objął dziewczynę i wycisnął na jej ustach piwny pocałunek. Rozchyliła wargi i nogi. Sorg wsunął jednocześnie język do jej ust i kolano pomiędzy uda. Uniósł ją i po chwili skryli się obydwoje w wąskiej szczelinie pomiędzy domami. Sorga nie zdziwił wilgotny powiew podwórza, zdumiała natomiast ostra woń czosnku, którą poczuł.
Sekundę później oprócz wrażeń olfaktorycznych odebrał wrażenia czuciowe i dźwiękowe. W jego uchu rozdzwoniły się kuranty, a małżowina zaczęła puchnąć od silnego ciosu. Sorg został wypchnięty ze szczeliny i znalazł się na podwórzu, na tyłach trafiki Franza Krziwaniego, przed gniewnym obliczem. Nie było mu ono całkiem nieznane.
Stał przed krępym, dobrze zbudowanym mężczyzną, którego wzrost stanowił pośrednie ogniwo między niskim człowieczkiem o lisiej twarzy i wysokim drągalem, który ochładzał swą ozdobioną rudymi wąsami twarz ruchami melonika. Ze szczeliny wyszedł olbrzym, przytrzymując szarpiącą się dziewczynę.
– Spokojnie z nią, Zupitza – powiedział krępy. – Zaprowadź panią do auta i staraj się odwracać od niej swój oddech.
– Ty gnoju, ty Żydzie! Co z nią chcesz zrobić? – Sorg postanowił pokazać wszystkim, że jest prawdziwym mężczyzną, i rzucił się na Zupitzę. – Zostaw ją, bo cię…
Zupitza nawet nie zainteresował się agresorem. Sorg runął na ziemię, potykając się o nogę mężczyzny o lisiej twarzy. Chciał wstać, lecz otrzymał mocny cios w drugie ucho. Zupitza zniknął wraz z dziewczyną. Sorg upadł na klepisko podwórza i przez chwilę zastanawiał się nad różnicą pomiędzy oboma ciosami. Już wiedział. Drugi był zadany butem i wymierzony przez kogoś innego. Usiadł na bruku i wpatrywał się w krępego mężczyznę, który wycierał chustką do nosa czubek swojego lśniącego trzewika. Sorg znał skądś posiadacza eleganckich butów, ale nie wiedział skąd.
– Posłuchaj mnie, bohaterze wojenny. – Chrypa jego oprawcy również wydała mu się znajoma. – Teraz mi coś powiesz. Przekażesz kilka informacyj. Zapłacę ci za nie.
– Dobrze – powiedział szybko Sorg.
Przypomniał sobie swojego rozmówcę. Rok 1914. Początek wojny. Szantażował pewną mężatkę, która nie mogła objąć tępym umysłem wydarzeń historycznych, a dopiero co wypowiedziana wojna kojarzyła jej się jedynie z brakiem w domu jej zmobilizowanego męża. Sorg obiecał, że nie wspomni nikomu o jej antypaństwowych wypowiedziach, jeśli obdarzy go tym, w co ją natura hojnie wyposażyła. Niewiasta zgodziła się i tego samego dnia poszła do komisji obyczajowej wrocławskiej policji na skargę. Tam znalazła pełne zrozumienie. Nazajutrz o umówionej godzinie Sorg usłyszał pukanie do drzwi. Podbiegł do nich z przygotowanym do przyjęcia ofiary demonem, otworzył je i zobaczył kilku na czarno ubranych mężczyzn. Jeden z nich, krępy brunet, zaatakował go z taką furią, że Sorg omal nie postradał życia pod lśniącymi, wypastowanymi butami.
– Niech pan pyta.
– Przebierasz się za marynarza i ruchasz damy z wyższych sfer?
– Tak.
– Załatwiasz im innych przebierańców? Furmanów, dorożkarzy, gladiatorów…
– Nie ja, ktoś inny.
– Jedna dama powiedziała, że dzwoni do ciebie, a ty załatwiasz.
– Tak jest. Ale ja dzwonię do kogoś i załatwiam innych bawidamków.
– Dostajesz za to forsę?
– Tak, mam prowizję.
Przesłuchujący podszedł do wciąż siedzącego na bruku Sorga i chwycił go za włosy. Sorg poczuł kwaśną woń kaca.
– Do kogo dzwonisz po chłopaczków?
– Do Norberta Rissego. – Sorg nie chciał już czuć zapachu kaca i szybko wyrzucał z siebie słowa. – Tego pedała. Urzęduje na statku „Wölsung”. To pływający burdel.
– Masz – przesłuchujący rzucił mu kilka banknotów. – Wynajmij sobie pokój w hotelu „Sieh dich fur” na Kleingroschenstrasse i weź jakąś tanią dziwkę. Nie stać cię na pannę, która ci towarzyszyła.
Mężczyźni odchodzili, a Sorg wciąż siedział na bruku.
– Pojedziecie teraz na ten statek, Smolorz – usłyszał Sorg. – Macie dowiedzieć się wszystkiego o czterech marynarzach. Tu macie ich zdjęcia. – Sorg zobaczył kątem oka, jak jego oprawca wręcza Smolorzowi kopertę i odchodzi szybkim krokiem.
– Panie Mock! – zawołał Smolorz i wskazał na Sorga. – A co z tym? Przecież pan go osobiście przesłuchiwał… Jeszcze ten bydlak go zabije…
– Nic mu nie będzie… Widzi pan gdzieś tu mordercę, Smolorz? – Mock zawrócił i zbliżył się do ofiary. Kucnął i zerwał mu z munduru Krzyż Bałtycki. Podszedł do szczeliny między kamienicami i pochylił się nad ujściem kanału ściekowego. Zapluskały cicho podziemne wody miasta.
– Kupi sobie nowy na pchlim targu – skwitował Smolorz.
– Jedźcie, Smolorz, do tego Rissego, a ja zabieram dziewczynę – powiedział Mock, nie komentując spostrzeżenia swojego podwładnego. Po chwili na tyłach trafiki Krziwaniego pozostali jedynie Sorg i Smolorz.
– Co za sprawiedliwość – powiedział do siebie Smolorz, ściskając w ręku wizytówkę, którą otrzymał w gospodzie od człowieka z bokobrodami o manierach kamerdynera. – On z dziewczyną, a ja – do pedała.
Sorg milczał i badał palcem dziurę w materiale munduru – w miejscu, gdzie wisiał przedtem Krzyż Bałtycki.
Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, godzina wpół do drugiej w nocy
Wirth zapuścił silnik. Mock opadł ciężko na tylną kanapę auta, tuż koło dziewczyny. Jego ubranie było przesiąknięte zapachem tytoniu, przebijało też z niego wspomnienie alkoholu i drogiej wody kolońskiej. Dziewczyna była zaintrygowana człowiekiem, z którym jeszcze nigdy nie rozmawiała, choć widywała go często w swoim domu. Jej zainteresowanie wzrosło przez okoliczności ich spotkania: ciemna noc, pocałunki w zaułku i ludzie o wyglądzie morderców. Nagle ogarnął ją niesmak. Jej myśli zaprzątał kat Alfreda, który – upokorzony i pobity – próbuje dojść do siebie w jednym z najbardziej zakazanych zakątków tego miasta! Odwróciła się z obrzydzeniem od Mocka.
– Nic nie powiem twojemu ojcu, Christel. – Mock chciał położyć rękę na ramieniu dziewczyny, lecz w porę się powstrzymał.
– Może pan mówić wszystko, co się panu podoba – warknęła Christel Rühtgard i zapatrzyła się na cmentarz wojskowy na rogu Kirschallee i Lohestrasse. – Nie obchodzi mnie, co myślicie o mnie pan i mój ojciec…
– Nie powiedziałem tego – sapnął Mock – aby zaskarbić twoją sympatię lub uspokoić cię po miłosnej scenie w cuchnącym zaułku…
– To po co pan to powiedział? – oczy Christel płonęły.
– Bo nie wiedziałem, jak zacząć rozmowę. – Mock spojrzał na jej wydatne piersi i odsunął się nieco, przestraszony swoimi myślami.
– Niech pan w ogóle jej nie zaczyna! Nie mam o czym z panem rozmawiać.
Zapadła cisza. Mock był zmęczony i najchętniej przełożyłby rozkapryszoną pannicę przez kolano i wymierzył jej porządnego klapsa. Myśl, której się przed chwilą przestraszył, była bardzo niewinna w porównaniu z tym, co Mock wyobraził sobie jako następstwa gorącego klapsa. Przykleił policzek do zimnej szyby i wpatrywał się tępo w Park Południowy, do którego dojeżdżali. Zamykały mu się oczy. Pod powiekami przesuwały się światła piwiarni „Pod Trzema Koronami”, potem ciche cmentarze. Gdzieś w oddali szumiały drzewa, świstał stolarski hebel, płakało małe dziecko, które przyciskało swoją mokrą od łez buzię do twarzy zmęczonego mężczyzny. Teraz obejmowało go rączkami za szyję i usiłowało coś powiedzieć, szarpało go za ramię, wykrzywiając ze zdenerwowania usta i wołało podniesionym głosem:
– Panie Mock, niech się pan obudzi! Kierowca pyta, dokąd jedziemy!
Mock przetarł oczy, wyjął z kieszeni zegarek i spojrzał na poirytowaną twarz Christel Rühtgard.
– Chciałem cię odwieźć do domu – mruknął. – Abyś nie była narażona na zaczepki pijaków.
– Takich jak pan?
Mock wysiadł z horcha i rozejrzał się dokoła. Byli przy końcu Hohenzollernstrasse. Z prawej strony wiatr rozwiewał korony drzew Parku Południowego. Z lewej spali snem sprawiedliwych syci mieszkańcy nowoczesnych domów jednorodzinnych i okazałych willi. Nikt z nich nie otrzymywał koszmarnych przesyłek z rąk obłąkanych morderców, nikogo nie obejmowało za szyję dziecko, które nagle zostało osamotnione, a może osierocone, nie kazano im odprawiać makabrycznej pokuty za wyimaginowane błędy. Mock obszedł automobil, otworzył drzwi i podał ramię dziewczynie. Ta wzgardziła jednak jego uprzejmością i sama zwinnie wyskoczyła na trotuar.
– Takich jak ja – odpowiedział jej. – Tacy są szczególnie niebezpieczni.
– Niech pan nie robi z siebie demona – powiedziała panna Rühtgard i ruszyła w stronę parku. – Mam niedaleko stąd do domu. Nie życzę sobie, by pan mnie odprowadzał.
– Niedaleko stąd – krzyknął za nią – moi ludzie dziś znaleźli człowieka powieszonego za nogi na drzewie!
Christel Rühtgard zatrzymała się i spojrzała na Mocka z taką niechęcią, jakby to on własnoręcznie ustrajał drzewa nieboszczykami. Stali przez chwilę w milczeniu.
– W tym parku nie jest tak bezpiecznie jak na promenadzie nad fosą w niedzielny poranek – powiedział Mock. – Kiedy ludzie idą po kościele na lody. Tutaj nocami straszy, a trupy wiszą na drzewach albo wypływają ze stawu.
– Naprawdę nie powie pan nic mojemu ojcu o mnie i o Fredzie? – zapytała cicho Christel.
– Pod warunkiem że cię odprowadzę do domu.
Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, godzina druga w nocy
Szli w milczeniu ciemnym parkiem, w którym tu i ówdzie pojawiała się wyspa światła padającego od nielicznych latarń. Mock zapalił papierosa.
– Nie wie pan, jak zacząć rozmowę – zaśmiała się cicho panna Rühtgard. Szła dumna i wyprostowana. Irytacja ustąpiła lekkiemu rozbawieniu.
– Wiem, jak zacząć, ale nie wiem, czy pani zechce ze mną rozmawiać na temat, który mnie interesuje.
– Nie będę z panem rozmawiać na temat Alfreda Sorga. Czy interesuje pana jakiś inny temat?
– Jesteś inteligentną młodą damą. Z tobą można rozmawiać o wszystkim. – Mock zdał sobie sprawę, że powiedział jej komplement, i zawstydził się jak uczniak. – Jednak aby poruszać różne kwestie, trzeba się lepiej poznać…
– Chce mnie pan lepiej poznać? Nie wystarczy panu to, co mówi o mnie mój ojciec?
– Pamiętam, co mówił o tobie twój ojciec w okopach pod Dyneburgiem. Byłaś jego jedyną szansą na przeżycie. Ocaliłaś go, droga Christel. – Mock przystanął i potarł mocno podeszwą buta o nawierzchnię alejki. Kiedy stwierdził, że wszedł w pamiątkę, jaką zostawiają w parkach Bert i jego bracia, stłumił przekleństwo. Potem wytarł podeszwę o trawę i wrócił do przerwanego wątku. – Nie tylko zresztą jego. Ocaliłaś sporo żołnierzy rosyjskich. Gdyby nie ty, twój ojciec rzuciłby się sam z karabinem na rosyjskie okopy i pozabijał wielu, po czym sam by zginął…
– Dlaczego pan sądzi, że miał myśli samobójcze? – Christel obserwowała w słabym świetle, jak Mock wyciąga kraciastą chusteczkę do nosa i ściera pył z zakurzonego noska trzewika.
– Wielu z nas miało myśli samobójcze – mruknął. – Wielu z całej siły wytężało wyobraźnię i nie widziało końca wojny. Twój ojciec widział. Ty byłaś dla niego końcem wojny.
– Opowiadał panu o mnie?
– Nieustannie.
– A pan go słuchał uważnie? Współczuł pan z nim? O ile wiem, nie ma pan własnych dzieci… Ileż można słuchać o czyichś dzieciach, o chłopcach, których rozsadza energia i o obrażalskich dziewczynkach?
– Nie byłaś dla niego obrażalską dziewczynką. – Mock wyjął tym razem białą wykrochmaloną chustkę i otarł nią czoło pod melonikiem. Wrześniowa noc była prawie upalna. – Byłaś ideą ukochanego dziecka. Ideą w sensie platońskim. Wzorem, archetypem… Po rozmowach z nim zazdrościłem mu… Sam chciałem mieć takie dziecko…
– A po dzisiejszym wieczorze – Christel spojrzała na Mocka rozpaczliwie – dalej chciałby pan mieć taką córeczkę?
– Jeden wieczór nie przekreśla całego życia. – Mimo że Mock powiedział to bardzo szybko, był pewien, że dziewczyna usłyszała „nie” w jego odpowiedzi. – Nie wiem, jak jest między wami na co dzień…
Mock zaoferował jej ramię. Christel po chwili wahania ujęła go delikatnie pod łokieć. Szli wokół stawu.
– Pobił pan mojego przyjaciela – powiedziała cicho. – powinnam pana nienawidzić. A jednak powiem panu, jaki jest na co dzień mój ojciec… On jest zaborczy. W każdym chłopcu, z którym się przyjaźnię, który mnie odwiedza, widzi rywala… Kiedyś mi powiedział, że po śmierci mojej mamy, miałam wtedy dwa lata, skakałam z radości… Cieszyłam się, bo umarła moja mama, moja rzekoma rywalka… Niech pan zwróci uwagę… Na jego biurku zawsze leżą książki Freuda. W jednej z nich tłusto podkreślił wywody twórcy psychoanalizy o kompleksie Elektry. Całe stronice pomazane obrzydliwym, rozmazanym tuszem…
– Zrozum swojego ojca. – Mock czuł się nieswojo z powodu bliskości dziewczyny. – Młode damy powinny się spotykać z młodzieńcami w towarzystwie przyzwoitek. Nie powinny uczestniczyć w zgromadzeniach, na których bywają podpici, rozochoceni mężczyźni z plebsu.
Christel puściła ramię Mocka i rozglądała się w roztargnieniu.
– Proszę mnie poczęstować papierosem – zażądała. Mock podał jej papierośnicę i strzelił zapałką.
– Mężczyźni zawsze pocierają zapałkę o draskę w swoją stronę, wie pan? Pan też tak zrobił. Jest pan stuprocentowym mężczyzną.
– Każdy by się czuł jak stuprocentowy mężczyzna, gdyby szedł w pogodną noc przez park w towarzystwie młodej i pięknej damy. – Mock nagle zdał sobie sprawę, że znowu emabluje córkę swojego najlepszego przyjaciela. – Przepraszam, panno Rühtgard, nie chciałem tego powiedzieć. Pełnię teraz przy pani funkcję raczej Cerbera niż Romea.
– Ależ ta druga rola jest zdecydowanie milsza dla każdej kobiety – roześmiała się panna Rühtgard.
– Doprawdy? – zapytał Mock i błogosławił ciemności parku, które ukryły jego rumieniec. Poszukiwał gorączkowo jakiegoś trafnego kalamburu, dowcipnej riposty, lecz pamięć go zawiodła. Mijały minuty. Panna Rühtgard paliła niewprawnie papierosa i przyglądała mu się z uśmiechem, czekając na odpowiedź. Ogarnęła go złość na samego siebie i na tę dzierlatkę, która owija go sobie wokół palca. Najbardziej złościło go to, że odpowiada mu taka rola.
– Przestań, moja droga – podniósł nieznacznie głos, rezygnując z formy „panno Rühtgard”. – Nie jesteś kobietą. Jesteś jeszcze dzieckiem.
– Czyżby? – zapytała figlarnie. – Dzieckiem przestałam być w Hamburgu. Może chce pan wiedzieć, w jakich okolicznościach?
– Chcę wiedzieć coś innego – powiedział Mock wbrew sobie. – Czy znasz kolegów Alfreda Sorga, którzy w przebraniu oddają się do dyspozycji bogatym damom?
– Co to znaczy „do dyspozycji?” – zapytała panna Rühtgard. – Nie wiem, o czym pan mówi. Jestem jeszcze dzieckiem…
Mock przystanął i otarł pot z czoła. Odsunął się nieco od swojej towarzyszki. Zdawał sobie sprawę, że nadmiar papierosów nie poprawia woni jego oddechu. Ku jego irytacji Christel przysunęła się do niego, a jej oczy stały się wielkie i naiwne.
– Co to znaczy „do dyspozycji”? – ponowiła pytanie.
– Znasz czterech młodzieńców – Mock odsunął się od dziewczyny i przestał panować nad sobą – którzy przebierają się za marynarzy i dogadzają seksualnie bogatym damom? To koledzy twojego przyjaciela Alfreda Sorga. Może sam Alfred też się przebiera i je pieprzy? Czy przebiera się tak dla ciebie?
Mock ugryzł się w język. Było już za późno. Zapadła cisza. Znad stawu powiało chłodem. Gasły światła w restauracji „Park Południowy”. Służąca czekała na pierwszy blask różanopalcej, by wyjść z Bertem na spacer. Trupy wisiały na drzewach i podnosiły się z wody. Mock czuł się podle i nie patrzył w stronę panny Rühtgard.
– Jest pan taki jak mój ojciec. On ciągle się dopytuje, kto mnie ostatnio wychędożył. – Jej twarz była skamieniała z gniewu. – Zaraz mu powiem, że pana to też interesuje. Zrelacjonuję całą naszą rozmowę. Wtedy zrozumie, że ludzie nie przestają być kobietami i mężczyznami, choćby nosili na piersi szyld z napisem „ojciec” albo „córka”. Nawet pan, zwykle tak opanowany, dał się ponieść i napawał się słowem „dogodzić”. Wydawał mi się pan całkiem inny…
– Przepraszam. – Mock zapalił ostatniego papierosa. – Użyłem wobec pani niewłaściwych słów, panno Rühtgard. Proszę mi wybaczyć. Niech pani nie mówi o naszej rozmowie ojcu. To nadwerężyłoby naszą przyjaźń.
– Powinien pan dać ogłoszenie do „Schlesische Zeitung” – powiedziała w zamyśleniu Christel. – Brzmiałoby ono: „Pozbawiam ludzi złudzeń, Eberhard Mock”.
Mock usiadł na ławce i – aby się opanować – zaczął przywoływać w myśli pierwsze wersety Lukrecjuszowego poematu „De rerum natura”, z którego pisał niegdyś pracę proseminaryjną. Kiedy dotarł do sceny miłosnych uniesień Marsa i Wenus, ogarnęła go wściekłość. Nagle zdał sobie sprawę, że nie podziwiał Lukrecjuszowych heksametrów, lecz zastanawiał się, jak splątani siecią Wulkana kochankowie wykonywali ruchy frykcyjne.
– Mam się czuć winny, że obnażyłem przed tobą tę kreaturę Sorga? – powiedział syczącym ze zdenerwowania głosem. – Że ocaliłem cię przed lekarzem chorób wenerycznych? Nie musisz się martwić kiłą, co? Przecież jesteś w bliskim kontakcie z jednym z najwybitniejszych specjalistów od „kawalerskich chorób”! Mam mieć wyrzuty sumienia, że wykazałem, iż twój rycerz na białym koniu jest de facto alkowianym popychadłem?
– Jakie to charakterystyczne! – krzyknęła panna Rühtgard. – Rycerz na białym koniu! Jakie stereotypy! Nie rozumie pan, że nie wszystkie kobiety czekają na księcia z bajki, lecz na kogoś, kto je…
– Kto je porządnie wychędoży – uzupełnił Mock z wściekłością.
– Nie to miałam na myśli – zaprzeczyła cicho panna Rühtgard. – Chciałam powiedzieć: „kto je pokocha”. – Zgasiła papierosa o pień drzewa. – Fred jest miłym chłopcem, ale wiem, że to łajdak. Nie pozbawił mnie pan złudzeń co do niego, lecz co do siebie samego. Otworzyłam przed panem serce, a pan nie chciał mnie słuchać. Wygłosił pan piękną kwestię o przyzwoitkach. Nie chciał… Pan tylko mnie napomina i ostrzega. Jak prawdziwy policjant. Kiedy pan przestanie być policjantem? Po śmierci? Dobranoc, panie policjancie. Proszę mnie nie odprowadzać. Wolę towarzystwo topielców i wisielców. Bardziej niż pańskie.
Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, kwadrans na dziewiątą rano
Mock obudził się w celi aresztanckiej numer trzy. Przez zakratowane okienko wślizgiwało się światło poranka. Z dziedzińca Prezydium Policji dochodziły odgłosy zwykłej porannej krzątaniny. Zarżał koń, o bruk trzasnęło jakieś szkło, ktoś przeciwko komuś wezwał sto tysięcy piorunów. Mock z wysiłkiem usiadł na pryczy i przetarł oczy. Chciało mu się pić. Ku swojej radości dostrzegł dzban stojący na stołku obok pryczy. Dochodził z niego intensywny zapach mięty. Drzwi otworzyły się i stanął w nich strażnik Achim Buhrack. W dłoni dzierżył ręcznik i brzytwę.
– Jesteście nieocenieni, Buhrack – powiedział Mock. – O wszystkim pamiętacie. I o brzytwie, i o obudzeniu mnie na czas, a nawet o mięcie…
– Akurat ona była panu dziś niepotrzebna. – Oczy Buhracka wyrażały zdziwienie. – Dziś nie…
– Nie będzie mi potrzebna – Mock wręczył Buhrackowi dzbanek – ani dziś, ani nigdy. Przestanę się upijać i nie będę miał kaca. – Z drugiego dzbanka nalał wody do miednicy, wziął od Buhracka ręcznik i brzytwę. – Co, nie wierzycie mi, Buhrack? Słyszeliście już wiele takich deklaracji?
– Oj, wiele, wiele… – mruknął strażnik i wyszedł, zanim Mock zdążył mu podziękować.
Asystent kryminalny zdjął koszulę, umył się pod pachami i usiadł na pryczy. Z kieszeni wyjął torebkę talku. Zanurzył w niej dłoń i wtarł sobie talk pod pachy, a potem sypnął szczodrze do butów. Przez następnych dziesięć minut zdzierał zarost z twarzy, co nie było proste ze względu na tępą brzytwę. Nie ułatwiało tej czynności użycie zwykłego mydła, które szybko wysychało i ściągało skórę. Mock z niechęcią włożył wczorajszą koszulę. Ojciec pewnie się martwi, pomyślał. Wyobraził sobie ojca skaczącego na jednej nodze ze skarpetką zwisającą z drugiej stopy. „Chleje i chleje”, usłyszał gderliwy głos. Mock nagle zatęsknił do butelki i do głuchej, pustej nocy po wielkim pijaństwie. Włożył buty, wstał i wyszedł z celi. Uścisnął serdecznie dłoń Buhracka i ruszył ponurym korytarzem wśród porannych odgłosów z ceł: sapania, stukania menażkami, ziewania i puszczania wiatrów. Z ulgą opuścił skrzydło aresztanckie i wspiął się na schody. Szedł powoli, zastanawiając się, jak na dym z pierwszego dziś papierosa zareaguje ciężka sadza zalegająca mu w płucach i pod czaszką.
Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, godzina dziewiąta rano
W gabinecie Mühlhausa wszyscy zjawili się punktualnie. Sekretarz Mühlhausa, von Gallasen, postawił na stole dzbanek z gorącą herbatą i dziewięć szklanek w wysokich metalowych koszyczkach. Wrześniowe słońce paliło w kark detektywów siedzących tyłem do okna i rozświetlało smugi dymu tytoniowego. Mock stanął w progu z niezapalonym papierosem w ustach i przyjrzał się obecnym. Poczuł silne ukłucie w piersi. Brakowało Smolorza.
– Co pan tu robi, Mock? – Mühlhaus uwolnił swe usta od nadmiaru fajkowego dymu. – Przecież pracuje pan znów w komisji obyczajowej. Wczoraj rano w Parku Południowym zakończyłem pańskie oddelegowanie do komisji morderstw. Czyżby pan zapomniał? Czy zameldował się pan dziś u swojego szefa, radcy Ilssheimera?
– Panie komisarzu – Mock bez zaproszenia usiadł między Reinertem a Kleinfeldem – na tym świecie zabijało się w imię Boga i cesarza. Morduje się ludzi, mając na ustach imię władcy. W ciągu ostatnich trzech dni w tym mieście mordowano w imię moje. Nazwisko Eberhard Mock stało się znakiem firmowym bydlaka. Zamordował on sześciu ludzi i być może osierocił małe dziecko, które płakało mi wczoraj na rękach. Proszę wybaczyć, ale nie chcę dziś spisywać alfonsów i sprawdzać dziwkom książeczek zdrowotnych. Będę tu siedział z wami i myślał nad zniszczeniem tego skurwysyna, który zabija w imię moje.
Zapadła cisza. Mock i Mühlhaus mierzyli się wzrokiem. Pozostali wpatrywali się znad parujących szklanek w szefa komisji morderstw. Mühlhaus odłożył fajkę, brudząc akta okruszkami jasnego tytoniu Wirginia.
– O tym, kto tu będzie siedział – powiedział cicho – decyduję wyłącznie ja. Nie jest tajemnicą, iż uważam pana za świetnego policjanta. Że chcę pana widzieć w mojej komisji. Ale po „sprawie czterech marynarzy”. Dopiero wtedy.
Mühlhaus wcisnął w fajkę szpikulec do czyszczenia i gwałtownie zakręcił nim w cybuchu.
– Niech pan odpocznie i wyjedzie stąd – ton Mühlhausa był, w odróżnieniu od wyrazu jego oczu, nadzwyczaj łagodny. – Na jakiś czas. Na czas dokończenia śledztwa. Nie chcę więcej trupów. Nie może pan zatem nikogo przesłuchiwać… Nie wiemy, czy ta świnia czegoś nowego nie wymyśli… Czy nie zacznie zabijać każdego, z kim pan porozmawia… Potem, kiedy zamknę ją w celi, powitam pana wśród moich ludzi. Rozmawiałem o tym z radcą Ilssheimerem. Chętnie się zgodził na pana przeniesienie. Ale teraz musi pan wyjechać. Niech pan nie myśli, że nie będzie nam pomagał w śledztwie. Wyjedzie pan z doktorem Kazniczem. Będzie z panem rozmawiał i może natrafi na ślad mordercy w pańskich wspomnieniach.
Mock przyjrzał się kolegom siedzącym przy stole. Wszyscy kontemplowali barwę gorącego napoju wypełniającego ich szklanki. Nauczeni byli słuchać zwierzchników. Nie znali słów sprzeciwu, nie mieli poczucia winy, w ich wykrochmalone kołnierzyki dawno już nie płakało żadne dziecko. „Nie użalaj się nad sobą, Mock. Nie jesteś godzien nawet krztyny żalu”.
– Wiemy wszyscy – Mock wciąż siedział – że morderca zaczął od zbrodni spektakularnej, a potem zabił jeszcze dwie osoby, które były przeze mnie przesłuchiwane. Posłuchajcie mnie, panowie! Proponuję…
– Nie interesuje nas to, co pan proponuje, Mock – przerwał mu Mühlhaus. – Pozwoli nam pan pracować, czy mam pana wyrzucić? Mam pana ukarać dyscyplinarnie?
Mock wstał i zbliżył się do Mühlhausa.
– Niech pan najpierw ukarze swojego sekretarza, von Gallasena. On też się pomylił. Przyniósł o dwie szklanki za dużo. Was jest siedmiu. Smolorza jeszcze nie ma, mnie już nie ma. – Podszedł do stołu i uderzeniem ręki zrzucił dwie puste szklanki, które wydały ostatnie brzęknięcia na kamiennej posadzce. Ukłonił się i wyszedł z gabinetu szefa komisji morderstw.
Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, wpół do dziesiątej rano
Okna dużego gabinetu radcy kryminalnego Josefa Ilssheimera wychodziły na Ursulinenstrasse – ściśle mówiąc – na dwuspadowy dach hotelu „Stadt Leipzig”. Ilssheimer lubił obserwować pewnego pracującego tam urzędnika, który w wolnych chwilach wkładał do szuflady różnokolorowe ołówki w pewnym stałym i niezmiennym porządku, zamykał oczy i wyciągał jeden z nich na chybił trafił, po czym rysował na kartce kreskę, sprawdzając, czy wyciągnął właściwy ołówek.
Teraz Ilssheimer również obserwował zmagania urzędnika z własną pamięcią przestrzenną. Szefowi komisji obyczajowej znudziło się to jednak szybciej niż zwykle i przypomniał sobie, że od kilku dobrych minut przy okrągłym stole siedzi Eberhard Mock i czeka w milczeniu na rozkazy oraz wytyczne.
Ilssheimer ogarnął wzrokiem swój gabinet zawalony od podłogi do sufitu aktami spraw, które pod jego przewodnictwem prowadziła od dwudziestu lat komisja obyczajowa wrocławskiego Prezydium Policji. Był dumny z porządku, który tu panował, i nie pozwolił – mimo sugestii kolejnych prezydentów policji – na przeniesienie tych materiałów do głównego archiwum położonego na parterze gmachu.
– Przykro mi, Mock – rozpoczął Ilssheimer – że nie prowadzi już pan „sprawy czterech marynarzy”. Z pewnością nie jest to dla pana miła sytuacja.
– Dziękuję za słowa pocieszenia.
– Nie zostanie pan jednak całkiem odsunięty od śledztwa. – Ilssheimer był nieco dotknięty, że Mock, zwracając się do niego, nie używa zwrotu „panie radco”. – Będzie pan rozmawiał z doktorem Kazniczem. On wydobędzie od pana informację, która pomoże Mühlhausowi ująć mordercę.
– Już przeżyłem jeden seans psychoanalityczny z doktorem Kazniczem i to nic nie dało.
– Jest pan zbyt niecierpliwy, Mock. – Ilssheimer pochylił się nad swoim rozmówcą i zawiódł się: nie poczuł woni alkoholu. Rozpoczął spacer po swoim gabinecie z rękami założonymi do tyłu. – A teraz proszę mnie uważnie posłuchać. Wydaję panu polecenie służbowe. Jutro wyjedzie pan do Kudowy wraz z doktorem Kazniczem. Pozostaniecie tam tak długo, jak będzie to potrzebne…
– Nie chcę mieć nic wspólnego z doktorem Kazniczem. – Mock przeczuwał, że nie obejdzie się w tej rozmowie bez ciężkich i bolesnych argumentów. – Nie chcę go widzieć. Czy sądzi pan, panie radco, że może ode mnie coś wyciągnąć człowiek, któremu nie ufam i którego nie lubię…
– Ja pana doskonale rozumiem, Mock. – Ilssheimer aż pokraśniał, słysząc swój tytuł. – Doktor jest również świadom pańskiej niechęci do swojej osoby. Dlatego postanowił zmienić metodę…
– O, to ciekawe – mruknął Mock. – Już nie będzie ze mną rozmawiać o tym, jak kradłem jabłka ze straganu, już nie będzie mnie pytał, co czułem, kiedy jako sześciolatek psikałem syfonem na przechodzących pod moim oknem ludzi?
– Nie. – Słowa Mocka wyraźnie rozbawiły radcę kryminalnego. – Doktor Kaznicz podda pana hipnozie. Jest świetnym specjalistą w tym zakresie.
– Nie wątpię. Niech jednak kogo innego poddaje swym metodom. Ja jestem policjantem i chcę prowadzić normalne śledztwo – Mock zapalał się z każdym słowem. – Giną ludzie, z którymi miałem kontakt w czasie prowadzenia śledztwa w „sprawie czterech marynarzy”. Nie muszę z nikim rozmawiać osobiście, nie muszę nikogo przesłuchiwać. Może to robić kto inny… Mogę to robić przez telefon… Mam świetny i prosty pomysł…
– Nie rozumiecie, Mock, że nikt nie zamierza z wami dyskutować? Powtarzam, wydałem panu polecenie służbowe i nie obchodzi mnie, czy pan będzie na widok Kaznicza płakał i tupał nogami ze złości.
Zapadła cisza. Ilssheimer spojrzał przez okno na ćwiczącego swą pamięć urzędnika. Postanowił kontynuować.
– Pije pan bardzo dużo, Mock. – Oparł głowę na dłoniach i wbił wzrok w swego podwładnego. Były czasy, że przestępcy zwijali się pod spojrzeniem Ilssheimera. – Wielu policjantów nadużywa alkoholu, a ich zwierzchnicy to tolerują. Ale nie ja! – wrzasnął. – Ja nie toleruję alkoholizmu, Mock! Alkoholizm doprowadzi pana do dymisji! Rozumie pan, do stu diabłów?!
Ilssheimer wbijał swe czarne oczy w twarz Mocka. Dawniej spojrzeniem wypalał dziury w skamieniałych sumieniach bandytów. Nieco ironiczny wyraz twarzy Mocka mówił mu, że te czasy już dawno minęły.
Mock wstał i oswajał się z wzbierającą w nim falą gniewu. Po raz pierwszy od wielu lat poczuł, iż ma przewagę nad Ilssheimerem, że jedno jego słowo zniszczy szefa obyczajówki. Mock założył ręce do tyłu i podszedł do okna. To mi nie wyjdzie, to mi się nie uda, myślał, stosując zasadę pesymizmu obronnego. Podszedł do stojaka na kapelusze i zaczął obracać w palcach melonik szefa. Nowiutkie nakrycie głowy wyprodukowane, jak informowała wewnętrzna wstążka, w fabryce Hitzego.
– Kupił pan melonik? – zapytał, świadomie pomijając tytuł. – A gdzie jest stary?
– Co to pana obchodzi, Mock? Zwariował pan? Niech pan nie zmienia tematu! – Ilssheimer nawet nie drgnął.
– Ja mam pana stary melonik. – Mock napawał się swoją przewagą. – Znalazłem go w pokoju Augusta z hotelu „Park Południowy”.
– Nie rozumiem pana. – Oczy Ilssheimera stały się zamyślone i nieobecne. – Jako policjant z komisji obyczajowej przesłuchiwałem męską prostytutkę Augusta Strehla… To prawda… Musiałem u niego zostawić kapelusz…
– Nie tylko kapelusz. Zostawił pan radca również niezatarte wspomnienia w sercu Augusta. Do tego stopnia niezatarte – Mock zablefował, myśląc: I tak mi się nie uda – że August je spisał. Bardzo ciekawe wspomnienia… – Mock oparł dłonie na biurku Ilssheimera i powiedział bardzo powoli: – Nie sądzi pan radca, że doktor Kaznicz nie będzie miał w najbliższych dniach zbyt wiele czasu? A poza tym, czy pan radca wie, że jestem mało podatny na hipnozę?
Ilssheimer spojrzał na urzędnika, który tym razem wyciągnął z szuflady nie ten ołówek, co chciał, i – zrozumiawszy swój błąd – z wściekłością rzucił segregatorem o ścianę.
– Rzeczywiście – powiedział Ilssheimer, a wyraz jego twarzy nie zmienił się ani na jotę. – Ostatnio doktor Kaznicz jest bardzo zajęty…
Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, południe
Wirth i Zupitza zatrzymali swojego horcha koło sklepu z bezami w pobliżu uniwersytetu. Wyszli z automobilu i ruszyli w stronę osiemnastowiecznego gmachu Prezydium Policji. Po drodze Zupitza wszedł do gospody Opieli, gdzie kupił papierosy Silano. W przedsionku gmachu prezydialnego solidna bariera uniemożliwiała wejście na schody. Widniała na niej strzałka, która w sposób niepozostawiający najmniejszych wątpliwości kierowała wszystkich wchodzących do dyżurki, gdzie z marsowymi minami i nastroszonymi wąsami siedzieli dwaj woźni: Handke i Bender. Jeden z nich telefonicznie anonsował nieznane sobie osoby wchodzące do prezydium, drugi natomiast podejrzliwie świdrował je oczami, jakby w źrenicach miał rentgenowskie promienie. Wirtha i Zupitzy nie zatrzymali ani nie prześwietlali wzrokiem. Nie robili tego nigdy, gdy przyjście osób postronnych było zapowiedziane przez wysokiego urzędnika policyjnego. Bender i Handke, patrząc na niewysokiego eleganta i ponurego draba, skonstatowali, że przed godziną radca Ilssheimer nader trafnie przedstawił ich rysopisy.
– Znam skądś te mordy – mruknął Handke, obserwując przybyszy, znikających za oszklonymi drzwiami do głównego holu.
– Znamy różne zakazane ryje – odpowiedział Bender.
– Taka praca…
Wirth i Zupitza przeszli przez dziedziniec i weszli do przelotowej bramy, w którą właśnie wjeżdżał z Ursulinenstrasse aresztancki furgon. Stróż otwierający bramę obrzucił ich podejrzliwym spojrzeniem. Kręconymi schodami weszli na drugie piętro i stanęli przed solidnymi drzwiami opatrzonymi tabliczką: „Wydział III b. Kierownik: radca kryminalny, doktor Josef Ilssheimer, policjanci: asystent kryminalny Eberhard Mock, sekretarze kryminalni: Herbert Domagalla i Hans Maraun, wachmistrze kryminalni: Franz Lembcke i Kurt Smolorz”. Zupitza zastukał mocno. Po kilku sekundach otworzył im łysiejący trzydziestolatek i – nie pytając o nic – poprowadził wąskim korytarzykiem. Po chwili znaleźli się przed obliczem Eberharda Mocka. W dużym gabinecie stały trzy biurka. Przy jednym z nich rozpierał się zaspany Mock, drugie stało puste, przy trzecim – najbliżej drzwi z tabliczką „Dr Josef Ilssheimer” – usiadł wprowadzający ich mężczyzna i kontynuował przerwaną rozmowę telefoniczną.
Mock wskazał przybyłym dwa ciężkie krzesła. Usiedli w milczeniu.
– Gorąco, co? – Mock zdobył się na mało oryginalne powitanie. – Mam do pana prośbę, Domagalla – zwrócił się do łysiejącego trzydziestolatka, rozmawiającego przez telefon. – Czy mógłby pan przynieść moim gościom wody sodowej?
Domagalla bez śladu zdziwienia kiwnął głową, odłożył słuchawkę i wyszedł z pokoju.
– Słuchać mnie teraz uważnie. – Mock wstał od biurka i potarł ze złością źle ogolony policzek. – Tworzycie wraz ze mną grupę śledczą. Oprócz nas jest w niej Smolorz. Naszą bazą od jutra będzie wasz kantor, miejsce, gdzie trzymacie dziwkę Kitty i tego kelnera z „Króla Węgierskiego”. Tam się spotykamy na odprawie codziennie o dziewiątej rano. – Mock nagle wbił wzrok w Zupitzę. – Z czego się śmiejesz? Że będziesz się bawił w policjanta? Wyjaśnij mu to, Wirth!
Wirth wykonał kilka ruchów dłońmi, które spowodowały powagę na twarzy Zupitzy.
– Po skończeniu dzisiejszej odprawy – kontynuował Mock – szukamy Smolorza. Jak go znajdziemy, rozdzielamy się. Smolorz zabiera się do obowiązków, które mu wyznaczę. Potem ja idę pieszo i powoli, wy idziecie za mną i uważnie się rozglądacie, czy ktoś mnie nie śledzi. Jeśli tylko zobaczycie jakiegoś podejrzanego, łapiecie go za dupę. Zrozumiano? – Kiedy Wirth kiwnął głową, Mock zaczął wyrzucać z siebie szybkie polecenia. – Pójdę do pływającego burdelu Norberta Rissego. Znacie ten statek? – Otrzymawszy potwierdzenie od Wirtha, ciągnął: – Tam będę przesłuchiwał szefa. Potem wy i wasi ludzie macie go nie spuszczać z oczu. Macie go śledzić niezawodnie i dyskretnie ochraniać. Wystawiamy go na wabia. Ktoś będzie chciał go zabić. Macie złapać tego kogoś i zamknąć u siebie. A potem ja zechcę go poznać. Wszystko jasne?
Do pokoju wszedł Domagalla z syfonem i szklankami. Postawił wszystko na pustym biurku, usiadł za swoim i rozłożył przed sobą płachtę „Breslauer Zeitung”. Na głównej stronie krzyczał tytuł wstępniaka: Burdy i bijatyki na wrocławskim Rynku.
Nikomu się nie chciało pić.
– Co powiedziałeś przed chwilą swojemu kumplowi? – nagle zapytał Mock.
– Żeby nie suszył kłów bez potrzeby – odparł Wirth.
– To wszystko?
– Nie, jeszcze coś… – Wirth się zawahał.
– No mów! – Mock się niecierpliwił.
– Powiedziałem, że czasami policjant i bandyta to jedno.
– Święta prawda – rzucił Domagalla znad gazety.
Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, wpół do pierwszej po południu
Woźni Bender i Handke długo się zastanawiali, czy wpuścić kolejnego przybysza. Nie wzbudzała w nich wątpliwości jego osoba – dobrze go znali – lecz jego stan. Wachmistrz kryminalny Kurt Smolorz nie zionął alkoholem, lecz chwiał się na nogach i uśmiechał głupkowato. Woźni zatrzymali Smolorza w swoim kantorku, postawili przed nim dymiący kubek herbaty, stanęli koło bariery i zaczęli się naradzać cichymi głosami.
– Utrwalił kaca piwkiem – mruknął Handke do Bendera.
– Dlaczego jednak od niego nie śmierdzi wódą?
– Cholera wie – odparł Bender. – Może się czegoś nażarł. Słyszałem, że pietruszka zabija wszelki odór.
– Tak – ulżyło Handkemu. – Nażarł się pewnie pietruszki. Poza tym nie złamaliśmy nakazu zatrzymywania każdego pijanego policjanta. Ten wcale nie jest pijany, tylko jakiś taki…
– Masz rację – rozjaśniło się oblicze Bendera. – Skąd mamy wiedzieć, czy policjant jest pijany, czy jedynie w dobrym humorze? Tylko po chuchu. A jemu nie śmierdzi z mordy wódą…
– Najlepiej zadzwońmy po Mocka. – Handke się zasępił. – Nie po Ilssheimera. Ta zgaga nie znosi alkoholu. Ale Mock jest swój chłop. On zdecyduje, co zrobić ze swoim kolegą.
Jak postanowili, tak i zrobili. Po chwili Mock odrywał swojego podwładnego od kubka z herbatą i – dyskretnie go podtrzymując pod ramię – poprowadził w prawo, korytarzem do końca, gdzie mieściła się toaleta. W jednej kabinie ktoś był, o czym świadczył napis „zajęte” uruchamiany przez przekręcenie zamka od wewnątrz. Do drugiej weszli Mock i Smolorz. Stali w milczeniu i czekali, aż sąsiednia opustoszeje. Po chwili usłyszeli długo oczekiwany szczęk głowicy rezerwuaru i szum wypływającej z niego wody. Stuknęły drzwi kabiny, stuknęły drzwi do toalety, szczęknęły z wściekłości zęby Mocka.
– Gdzieś był, gnoju?! – warknął Mock. – Gdzieś się tak schlał?!
Smolorz usiadł na muszli i zapatrzył się w brunatną lamperię ściany. Milczał. Mock chwycił go za klapy marynarki, podniósł i przycisnął do ściany. Zobaczył roześmiane oczy z zaczerwienionymi białkami, wilgotne nozdrza i krzywe zęby. Po raz pierwszy zauważył, że Smolorz jest szpetny. Bardzo szpetny.
– Gdzieś był, skurwysynie?! – ryknął Mock. Uśmiech naciągnął różową skórę Smolorza, jasne piegi na policzkach przestały się wyróżniać, na wąsach bieliły się odrobiny pyłu, szyja wydzielała odległy zapach drogich damskich perfum. Smolorz był odrażający. Mock zamachnął się, lecz po sekundzie opuścił rękę. Wyszedł z kabiny i walnął jej drzwiami z taką siłą, że przeskoczyła tarcza zamka i nad klamką pojawił się napis „zajęte”. Smolorz usiłował otworzyć drzwi, ale serce zamka uległo silnemu odkształceniu i nie dawało się poruszyć. Rozległo się walenie w drzwi. Mock podszedł do zatrzaśniętej kabiny. Jego wypucowane buty głośno zastukały. Spod drzwi kabiny wysunęła się dłoń Smolorza. Na posadzce pojawiła się wizytówka.
– Tam byłem – rozległ się głos uwięzionego, a potem położył drugą wizytówkę. – A tu mieszkali zabici marynarze.
Mock podniósł obie. I na jednej, i na drugiej oprócz wydruku były odręczne notki. Na pierwszej ozdobionej herbem widniał napis: „Baronowa Mathilde von Bockenheim und Bielau, Wagnerstrasse 13”, na odwrocie zaś wypisano polecenie okrągłym kobiecym pismem: „Proszę odwiedzić mnie dzisiaj w moim buduarze, w przeciwnym wypadku doręczyciel tego listu straci u mnie zatrudnienie”. Na odwrocie drugiej wizytówki z nadrukiem: „Dr Norbert Risse, organizowanie rozrywek i zabaw tanecznych, statek «Wölsung»„, Mock rozpoznał nierówne pismo Smolorza: „Czterej marynarze, Gartenstrasse 46”. Wyszedł z toalety i zapalił papierosa. Ruszył żwawo, czując, że jego płuca i głowa dobrze reagują na dziesiąty już dzisiaj przypływ nikotyny. Przechodząc koło stróżówki, powiedział do woźnych:
– Smolorz posiedzi trochę w kiblu. Nie najlepiej się czuje.
– Taka praca… – mruknął woźny Bender.
Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, trzy kwadranse na pierwszą po południu
Mock wszedł do swojego pokoju, wymachując wizytówką Norberta Rissego. Wirth i Zupitza wciąż siedzieli na ciężkich krzesłach. Zupitza dzierżył syfon i strzykał wodą sodową do wysokich szklanek. Jedną z nich podał Wirthowi, drugą – wchodzącemu właśnie Mockowi. Ten wychylił zawartość szklanki prawie jednym łykiem i rzucił wizytówkę Rissego na stół.
– Jedziemy tam – wskazał krótkim palcem adres nabazgrany przez Smolorza. – Zrobicie to, co wam powiedziałem, z jednym wyjątkiem: nie będziecie śledzić Rissego, tylko tego, kogo przesłucham pod tym adresem, rozumiecie? Na przykład dozorcę albo jednego z sąsiadów.
Za drzwiami prowadzącymi do gabinetu Ilssheimera słychać było gniewne łajania. Mock podszedł do drzwi i zaczął nasłuchiwać.
– Co to za porządki, do cholery! – głos Ilssheimera był gruby i nabrzmiały od wściekłości. – Pan jest policyjnym gryzipiórkiem, Domagalla, i pan powinien pilnować porządku w naszym archiwum!
– Panie radco, ta dziwka mogła zrobić ten tatuaż niedawno – Mock wyczuł w głosie Domagalli silną determinację. – W naszym katalogu mamy układ alfabetyczny, według nazwisk, nie według znaków szczególnych.
– Wy nie macie pojęcia o naszym katalogu! – wrzasnął Ilssheimer. – Sam sporządzałem różne podkatalogi, między innymi katalog identyfikacyjnych znaków szczególnych. Prosił mnie o to Mühlhaus! Aby w razie problemów z identyfikacją ciała jakiejś prostytutki można było się odwołać do tego katalogu! A teraz, kiedy jakaś dziwka popełnia samobójstwo, Mühlhaus zwraca się do mnie i mówi: „Niech pan zajrzy do swojego świetnego archiwum i znajdzie mi dziwkę ze słoneczkiem wytatuowanym na tyłku”. I co? A ja mu mówię: „Niestety, panie radco, nie mam takiej, w moim archiwum panuje bałagan”.
Domagalla powiedział coś tak cicho, że Mock tego nie dosłyszał.
– Do jasnej cholery! – krzyknął Ilssheimer. – Nie mówcie mi tylko, że ta dziwka przyjechała tu na gościnne występy podczas wojny i dlatego jej nie ma w naszym archiwum! Podczas wojny ja tu pracowałem i porządnie prowadziłem rejestr!
Domagalla znów coś bąknął.
– Panie Domagalla… – Mock przyłożył ucho do drzwi. Ilssheimer syczał, co było dowodem najwyższego uniesienia. – Ja wiem, że w więziennym archiwum mają dokładne opisy wszystkich tatuaży…
Mock już więcej nie słyszał. Nie, to niemożliwe – pomyślał – to na pewno nie jest Johanna, kochanka dyrektora Wohsedta. Ona nie miała żadnych „gościnnych występów”, była porządną Penelopą czekającą na swojego Odysa. Kiedy ten nie wrócił z wojny narodów, dopiero wtedy zaczęła trudnić się nierządem. Na pewno nie siedziała w więzieniu, gdzie zrobiłaby sobie tatuaż na tyłku.
Postanowił zastosować swą niezawodną metodę, która dzisiaj poskutkowała w rozmowie z Ilssheimerem. Na pewno ta świnia ją dopadła – myślał – na pewno ją zabił, wykłuł jej oczy i powiesił; napawał się widokiem jej cierpienia; najpierw kazał jej napisać list do mnie, mówiąc, że to ją ocali, a potem jej łamał ręce i nogi tak jak marynarzom. Mocka osaczyły tak sugestywne obrazy, że aż się ich przeraził. Szarpnął nim dreszcz. Śmierć zajrzała mi w oczy, pomyślał.
Zapukał i – usłyszawszy głośne warknięcie, które zinterpretował jako „proszę” – wszedł do gabinetu szefa.
– Volens nolens podsłuchałem panów rozmowę – powiedział. – Przepraszam pana radcę, ale czy mogę dowiedzieć się czegoś więcej o tym samobójstwie?
– Mówcie, Domagalla – westchnął Ilssheimer.
– Dzwonił do mnie sekretarz kryminalny von Gallasen – powiedział Domagalla. – Został wysłany do samobójstwa. Prawdopodobnie prostytutka, sądząc po stroju i makijażu. Na pośladku ma więzienny tatuaż. Słoneczko z napisem: „Przy mnie zrobi ci się gorąco”. Przeglądam właśnie nasze archiwum, aby przyśpieszyć identyfikację zwłok.
– Gdzie to się stało? – zapytał Mock.
– Na Marthastrasse. Prawdopodobnie skoczyła z dachu kamienicy.
– Ile miała lat?
– Z wyglądu – grubo po trzydziestce.
Od oddechu ulgi, jaki wydostał się z ust Mocka, drgnęły liście palmy stojącej w kącie gabinetu Illsheimera. Pęd powietrza poruszył nimi powtórnie, kiedy Mock zamykał za sobą drzwi.
– Jedziemy – powiedział Mock do Wirtha i Zupitzy. – Na Marthastrasse.
– Nie na Gartenstrasse, jak jest na wizytówce? – zapytał Wirth.
– Nie – powiedział Mock z irytacją. – Von Gallasen jest bardzo młody. Dla niego zniszczona przez życie dwudziestoparoletnia prostytutka może wyglądać na czterdzieści lat.
Wirth nic nie rozumiał, ale nie zadawał już więcej pytań.
Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, godzina pierwsza po południu
Mock siedział obok Wirtha w horchu i przeklinał wrześniowy upał. Drażnił go kurz unoszący się z bruku, woń koni i ich odchodów oraz nitki babiego lata przyklejające się do jego źle ogolonych policzków. W chwilach irytacji i wzburzenia zwykle przywoływał passusy pisarzy starożytnych, które analizował przed laty jako student i gimnazjalista. Powtarzał wyuczone niegdyś na pamięć patetyczne i zwięzłe frazy Seneki, lotne heksametry Homera i dźwięczne zakończenia okresów Cycerońskich.
Zacisnął powieki i zobaczył siebie w mundurze gimnazjalnym, siedzącego w pierwszej ławce i wsłuchującego się w proste, klarowne i krystaliczne dźwięki mowy starożytnych Rzymian. W uliczny gwar wdarł się potężny głos jego nauczyciela łaciny, Ottona Morawjetza, deklamujący trafny aż do bólu passus z dzieła Seneki O pocieszeniu: Quid est enim noui hominem mori, cuius tota uita nihil aliud, quam ad mortem iter est.
Mock otworzył oczy. Nie chciał słyszeć niczego o śmierci. W obwieszonym reklamami kiosku na rogu Feldstrasse i Am Ohlauufer mały chłopiec podał kioskarzowi stosik banknotów i w zamian otrzymał „Die Woche” wraz z dziecięcym dodatkiem.
Dziesięcioletni Eberhard Mock biegnie do kiosku na wałbrzyskim dworcu kolejowym, ściskając w ręku monetę jednomarkową na niedzielny dodatek dziecięcy do „Die Woche”. Zaraz przeczyta o przygodach Billy’ego Kida na Dzikim Zachodzie, zaraz się dowie, co się stało z podróżnikiem, doktorem Volkmerem – czy uniknie kotła ludożerców? Sprzedawca kręci głową. „Nie ma, już wykupiono, poszukaj gdzie indziej”. Mały Ebi biegnie z nadzieją do kiosku koło swojej szkoły, zaraz kupi, przeczyta, a tu znów przepraszający uśmiech, kręcenie głową. Ebi wraca do domu noga za nogą. Już wie, że należy myśleć negatywnie. Należy sobie z uporem powtarzać: to się nie uda, to skończy się fiaskiem, nie przeczytam przygód Billy’ego Kida, nie dowiem się, co się stanie z podróżnikiem doktorem Volkmerem.
Trzydziestosześcioletni Eberhard Mock z trudem oddycha wrocławskim kurzem i zdumiewa się głębią swych dziecinnych przemyśleń. Pesymizm defensywny jest najlepszą postawą – myśli – ponieważ jedyne rozczarowanie, jakiego człowiek doznaje, jest przyjemne.
Mock – pokrzepiony na duchu – patrzył na blokujący wjazd na Marthastrasse furgon konny wiozący beczki i skrzynki z napisem: „Willy Simson. Prawdziwe bawarskie piwo franciszkańskie”. Dwaj robotnicy w cyklistówkach i kamizelkach wyładowywali je i ustawiali na platformie trójkołowego wózka. Mock wyobraził sobie, że jest to furgon zakładu medycyny sądowej, a zamiast zamkniętego w skrzynkach i beczkach pienistego napoju pod plandeką leżą zwłoki prostytutki Johanny. W oczach trupa krwawe morze, obok mała dziewczynka i wyjący pies. Dziewczynka szarpie rękę. Gdyby umiała czytać, dowiedziałaby się z kartki zaciskanej przez palce nieboszczki, że jej śmierci winien jest niejaki Eberhard Mock, który powinien się przyznać do błędu, ale nie chce tego uczynić, toteż będą ginąć jeszcze inni.
Znaleźli się w cichej uliczce Marthastrasse zabudowanej wysokimi kamienicami. Mock dotknął ramienia Wirtha, a ten zatrzymał samochód w odległości jakichś stu metrów od tłumu kłębiącego się na chodniku, pod numerem dziesiątym, pod gospodą Justa, do której – jak Mock wiedział doskonale – wchodziło się przez podwórze. Asystent kryminalny wysiadł z horcha, a Wirth i Zupitza – zgodnie z jego wyraźnym poleceniem – zostali w środku. Wszedł do bramy, pokazał jednemu z mundurowych swoją legitymację i zaczął się wspinać po stopniach. Po obu stronach klatki schodowej były duże prostokątne nisze, w których trzy pary drzwi prowadziły do trzech mieszkań. W tych swoistych wspólnych przedpokojach znajdowały się okna prowadzące do studni wentylacyjnej. Oprócz nich na studnię wychodziły okna ze wszystkich kuchni. Tak ostatnio budowano mieszkania dla niezamożnych lokatorów – tanio, oszczędnie i bardzo ciasno. Na parterze budynku przy oknie do studni wentylacyjnej stało dwóch mężczyzn. Jeden z nich, umundurowany policjant, na którego wielkiej czaszce tkwiło opatrzone gwiazdą czako, odpowiadał na pytania młodego, elegancko ubranego mężczyzny. Mock podał rękę jednemu i drugiemu. Znał obu bardzo dobrze. Mundurowego widział po raz ostatni kilka miesięcy temu, cywila – dziś rano. Pierwszy nazywał się Robert Stieg i był rewirowym w tej dzielnicy, drugi – Gerhard von Gallasen, asystent Mühlhausa. Mock spojrzał do studni, na której dnie leżało drobne zawiniątko przykryte prześcieradłem. Było ono niegdyś kobietą – myślał intensywnie – miało małe dziecko i suczkę bokserkę.
– Już pan wie, jak się ona nazywała? – zapytał Mock, odpowiadając sobie w myślach: Na pewno na imię miała Johanna. – Miała wykłute oczy?
– Nie wiemy, jak się nazywała – odparł von Gallasen zdziwiony tym, że Mock podał przed chwilą rękę zwykłemu rewirowemu. – Nikt z gapiów jej nie znał. Pański kolega Domagalla wyszukał adres pewnego stręczyciela, który tu mieszka w okolicy…
– Właśnie go prowadzą – rewirowy Stieg wskazał na dwóch mundurowych, obok których dreptał niewysoki, wyliniały blondyn w cylindrze. Wszyscy wspinali się po stromych schodach.
– Zapytałem panów, czy miała wykłute oczy. – Mock odpowiadał sobie w myślach: Tak, włożył jej w oczodół bagnet i kilka razy przekręcił.
– Nie… Skąd… Z oczami wszystko w porządku – mruknął rewirowy Stieg. – Tieske, niech ten w cylindrze się jej przyjrzy, a potem dawaj go tutaj! Migiem! – krzyknął do mundurowych.
– Stieg, proszę mi opowiedzieć wszystko ab ovo – polecił Mock ku irytacji von Gallasena, który nad Stiegiem dominował stopniem, wzrostem i urodzeniem, toteż uważał, że zgodnie ze starszeństwem rangi on powinien być zapytany pierwszy.
– Że co? – Stieg nie wiedział, czego od niego żądają.
– Od początku – wyjaśnił mu Mock. – Nie uczyliście się w szkole łaciny?
– Dziś rano Christianne Seelow z mieszkania numer dwadzieścia cztery na czwartym piętrze – relacjonował rewirowy Stieg – wieszała pranie na dachu. Zawiał wiatr i zdmuchnął jej prześcieradło do szybu wentylacyjnego. Zeszła i zobaczyła trupa. Stróż Alfred Titz przybiegł na komisariat. Tyle. Chce pan ją zobaczyć?
Mock pokręcił przecząco głową i wyobraził sobie, że widzi ciało Johanny, które litościwy wiatr przykrył prześcieradłem zdmuchniętym z dachu. Koło nich znalazł się wyliniały blondyn w cylindrze, który na widok Mocka nie okazał zbytniej radości.
– Znasz ją, Hoyer? – zapytał Mock i usłyszał w myślach odpowiedź alfonsa: „Tak, na imię ma Johanna, nazwiska nie znam”.
– Nie, panie komisarzu – odpowiedział alfons Hoyer.
– Nie była z naszej dzielnicy. Raz ją widziałem w gospodzie na podwórzu, lecz moje dziewczynki szybko ją przepędziły. Nie lubimy konkurencji.
– Co, taka była ładna? – zapytał Mock.
– Była niezła – Hoyer uśmiechnął się do swoich wilgotnych wspomnień. – Prawdę mówiąc, można by na niej zbić niezły interes… Chciałem ją zwerbować, ale moje dziewczynki jej nie lubiły. Dokuczały jej – Hoyer znów się uśmiechnął, tym razem do Mocka. – Mam sześć dziewczyn pod opieką. Czasami im ustępuję. Z sześcioma nie można się kłócić równocześnie…
– Dobra – mruknął Mock i uchylił melonik na pożegnanie. Rozpierała go radość. To nie była Johanna. Pesymizm defensywny jest najlepszą możliwą postawą wobec świata – myślał – bo czyż jest coś gorszego niż niemiłe rozczarowanie, niż bolesna niespodzianka?
– Jak jej dokuczały? – Mock usłyszał pytanie zadane Hoyerowi przez von Gallasena. Chłopak chce o cokolwiek zapytać – pomyślał – lubi przesłuchiwać, jeszcze mu się znudzi.
– Przezywały ją.
– Jak? – zapytał początkujący wywiadowca. Mock przystanął na schodach, by usłyszeć odpowiedź.
– Egzema – roześmiał się Hoyer.
3 IX 1919
Moje myśli ostatnio skupiały się na antycypacji wydarzeń. Dzisiaj wieczorem, przechodząc koło sklepu z zegarkami, ujrzałem malowidło będące reklamą czasomierza na pasku, który zawija się wokół przegubu i zapina. Te zegarki wciąż stanowią nowość i są często reklamowane w witrynach domów towarowych. Na malowidle czarny pasek otaczał ogorzały męski przegub. Skojarzyło mi się to natychmiast z kobiecą nogą obłóczoną w pończochę. Ten czarny pasek od zegarka przypominał mi czarną podwiązkę. Po chwili wszedłem do restauracji i zamówiłem kolację. Kelner dyskretnie położył na moim stoliku wizytówkę jakiegoś domu publicznego. Widniał na niej rysunek – dziewczyna w kusej sukience, spod której wystają nogi w pończochach zwieńczonych czarnymi podwiązkami. Zjadłem kolację i poszedłem pod kamienicę, w której znikła śledzona przeze mnie przedwczoraj prostytutka. Czekałem. Wyszła około północy i mrugnęła do mnie znacząco. Po chwili byliśmy w dorożce, a za kwadrans w miejscu, gdzie składamy ofiary duchom naszych przodków. Rozebrała się sama, za sowitą opłatą pozwoliła się również związać, nie protestowała, kiedy ją kneblowałem. Miała paskudną egzemę na szyi. To było spełnienie antycypacji. Przecież wczoraj złożyłem nauce w ofierze dyrektora W., lat sześćdziesiąt, który miał identyczną egzemę. I również na szyi!
Po chwili rozpocząłem wykład. Słuchała, słuchała i nagle zaczęła śmierdzieć ze strachu. Odsunąłem się od niej i kontynuowałem subtelną interpretację dwóch passusów Augsteinera. Teraz streszczę to, co powiedziałem:
Inkarnacje ducha – pisze Augsteiner – pojawiają się w przestrzeni sobie wrogiej. Duch, który sam w sobie jest dobry, bo jest tożsamy z ideą człowieka, bo sam eo ipso jest emanacją pierwiastka duchowego, który ex definitione zły być nie może, bo ex definitione przeciwstawia się temu, co substancjalne, ergo cielesne, ergo złe; otóż duch inkarnuje tam, gdzie do głosu dochodzi pierwiastek zły, aby zrównoważyć atrybut zła w nim tkwiący. Tak oto emanacją ducha zaprowadza naturalną harmonię, czyli bóstwo. A teraz częściowe, empiryczne potwierdzenie tez Augsteinera. Duch tego podłego dyrektora W., lat sześćdziesiąt, pojawił się tam, gdzie padł on ofiarą udręki – w tym domu, na parterze. I to on wskazał miejsce, gdzie dyrektor W. schował kłamliwy, lecz wybielający go list do swojej żony. I to się nie zgadza z poglądami Augsteinera, ponieważ duch pozostał zakłamany – taki jaki był w tym człowieku za życia, duch dalej czynił zło, ponieważ przekonywał małżonkę, że jej mąż nie był wcale bezwstydnym cudzołożnikiem, lecz aniołem. Jednak duch niszczy zło, jakim są, słuszne skądinąd, podejrzenia żony dyrektora W., i powoduje, że pogrąża się ona w błogiej nieświadomości. Błoga nieświadomość jest brakiem zła, ergo – dobrem.
Na przykładzie prostytutki chciałem sprawdzić, czy duch posiada większą przenikliwość ode mnie – który nim kieruję, lub też – wedle słów Augsteinera – czy elementum spirituale potrafi uniezależnić się od zaklinacza. A oto przeprowadzone doświadczenie. Kiedy wprowadziłem tę kobietę w nastrój przerażenia i grozy, rozpocząłem eksperyment. Łamałem jej ręce i nogi, a po każdym nadłamaniu mówiłem, że jej cierpieniu jest winny Eberhard Mock, mieszkający w Książu Małym, Plesserstrasse 24. Nie wykłułem jej oczu, bo chciałem widzieć w nich strach i pragnienie zemsty. Poza tym uczyniłem to również w innym celu. Chciałem, aby jej duch mnie dobrze zapamiętał. Do kogo przyjdzie? Do mnie, który ją torturowałem, czy do niego, który jest przede wszystkim winny jej śmierci? Jestem ciekaw, czy mam władzę nad jej duchem i potrafię go skierować do domu tego człowieka, który jest największym złem dla nas. Jeśli pod tym adresem nastąpią manifestacje energii duchowej, będzie to dowód, że mam władzę nad elementum spirituale. Będę twórcą nowej teorii materializacji. Teorii – dodajmy – prawdziwej, bo weryfikowalnej.
Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, godzina wpół do drugiej po południu
Kokaina przestała już działać na układ nerwowy Kurta Smolorza. Wesołek, który jeszcze przed chwilą śmiał się do rozpuku ze swojej sytuacji uwięzienia w ustępie, teraz obmyślał metody wyrwania się z zamknięcia. Najpierw postanowił poinformować o swoim stanie kogoś, kto wejdzie do toalety. Mijały minuty, kwadranse, a wszyscy policjanci odczuwający konieczność oddania długu naturze uparli się omijać toaletę na parterze. Smolorz zamknął muszlę, usiadł na niej i przeklinał dwóch ludzi odpowiedzialnych za jego godny opłakania stan – Mocka oraz projektanta toalety, który odległość dolnej krawędzi drzwi kabiny obliczył na jakieś dziesięć centymetrów, natomiast między górną krawędzią drzwi a sufitem zaprojektował przepierzenie składające się z ośmiu małych, kwadratowych szyb, słowem – unieruchomił Smolorza na dłużej.
Smolorz spojrzał na zegarek i uświadomił sobie, że w swym więzieniu siedzi już ponad godzinę. To znaczyło, że Mock nie powiadomił woźnych o zatrzaśnięciu drzwi, a to z kolei oznaczało, że Mock postanowił ukarać swego podwładnego. Pod wpływem tej myśli krew napłynęła Smolorzowi do głowy. W tej chwili jego żona, Ursula, pewnie podaje obiad dwóm małym Smolorzom, nie wiedząc, czy ich ojciec jeszcze żyje, czy nie legł w jakimś ciemnym zaułku, czy nie umiera w szpitalu… Mógł wrócić nad ranem do domu, wejść pod rozgrzaną pierzynę i przytulić się do żoninych pleców. Zamiast tego wsysał nosem biały pył. Kokaina pozbawiła go uczuć rodzinnych i zamieniła w roześmianego głupka, który tarzał się w jedwabnej pościeli baronowej von Bockenheim und Bielau. Przypomniał sobie, w jakim napięciu żyje jego szef, który przynosi śmierć niewinnym ludziom, przypomniał sobie swe nocne wyczyny i poczuł wstręt do samego siebie.
Zdjął marynarkę, owinął nią rękę i stanął na klozecie. Potężnym ciosem wybił dwie szyby. Brzęk szkła na posadzce był przeraźliwy. Smolorz czekał, aż ktoś wejdzie do toalety. Z nadzieją nasłuchiwał odgłosów z dziedzińca i z korytarza. Nic. Na myśl mu przyszła postawa życiowa jego szefa. Dobrze pamiętał jej istotę. Gdyby wmawiał sobie: „nikt mnie nie usłyszy”, natychmiast zleciałaby się tu chmara ludzi. Smolorz zamachnął się i uderzył kilkakrotnie w drewniany słupek, który teraz oddzielał puste miejsca po wybitych szybach. Po piątym uderzeniu słupek pękł z trzaskiem i po chwili obcasy Smolorza ze zgrzytem miażdżyły szkło rozsypane na podłodze. Wyszedł z toalety i pobiegł na górę – do siedziby komisji obyczajowej. Otworzył drzwi kluczem. Mocka nie było. W pokoju siedział tylko Domagalla. Z trudem można go było dostrzec pośród gór teczek i segregatorów. Z nadzieją spojrzał na wchodzącego kolegę.
– Niech pan mi pomoże, Smolorz – powiedział. – Musi my zidentyfikować dziwkę na podstawie tatuażu. Słoneczko na dupie i napis: „Przy mnie zrobi ci się gorąco”. Musimy przejrzeć wszystkie kartoteki.
Smolorz spojrzał na biurko Mocka. Leżał tam list w brązowej kopercie.
– Od kiedy ten list? – zapytał.
– Przed chwilą przyniósł stróż Bender – odpowiedział Domagalla.
Smolorz sięgnął po kopertę.
– Przecież to list nie do pana! – oburzył się Domagalla. Smolorz otwierał kopertę i mówił do siebie w duchu:
„To na pewno list od mordercy. Na pewno została zabita ta Johanna z egzemą”.
– Wie pan, co to jest prywatność korespondencji? – Domagalla nie ustępował.
– „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. Przez ciebie umieram, Mock. Mock, przyznaj się do błędu, przyznaj, że uwierzyłeś. Jeśli nie chcesz więcej widzieć płaczu małych dzieci. Johanna Voigten” – przeczytał cicho Smolorz.
Przypomniał sobie określenie „pesymizm defensywny” i w tym samym momencie przestał wierzyć w teorie psychologiczne Eberharda Mocka.
Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, godzina trzecia po południu
Wirth – zgodnie z poleceniem Mocka – zatrzymał horcha koło „Czerwonej Karczmy” przy Karl-Marx-Strasse.
– Możecie wracać do swoich spraw. – Mock wysiadł z automobilu. – Koniec śledztwa.
Ruszył powoli zakurzonym chodnikiem. Wrześniowe słońce grzało go w kark i ramiona. Zdjął melonik i przewiesił przez ramię marynarkę. Czuł, że jego stopy ślizgają się w twardych trzewikach. Pociągnął nosem i poczuł sam od siebie intensywną woń. To odkrycie sprawiło, że zmienił plany i ominął „Czerwoną Karczmę” szerokim łukiem. Wlókł się noga za nogą, patrząc na niewysokie kamienice po lewej stronie. Za nimi rozciągały się, o czym wiedział, ogródki działkowe. Z przelotowej bramy wyjechał na bicyklu jakiś wyrostek. Kierował jedną ręką, w drugiej trzymał wiaderko jabłek. Koniec śledztwa, koniec nieprzespanych nocy, koniec z alkoholem. Już nikt nie zginie przeze mnie. Z farbiarni Kellinga wychodzili robotnicy pracujący na pierwszą zmianę. Podawali sobie ręce i rozdzielali się na mniejsze grupki. Zmienię pracę, wyjadę stąd. Ze szkoły ewangelickiej wyszedł pastor Gerds i ukłonił się Mockowi. Kurz, upał, babie lato i Johanna leżąca w studni wentylacyjnej. Ciekawe, czy zaczęły się do niej dobierać szczury, które chodzą po ścianach takich studzien i szukają jedzenia przechowywanego na zewnętrznych parapetach.
Z ulgą porzucił Karl-Marx-Strasse i ruszył Plesserstrasse. Była to pusta, wybrukowana uliczka porośnięta akacjami. Dom, w którym mieszkał, był pierwszym budynkiem po lewej stronie. Wszedł po schodkach do dawnego sklepu rzeźniczego stryja Eduarda, a następnie wspiął się na pierwsze piętro do swojej izby. Nikogo nie było. Na kuchni stały resztki obiadu: zupa ogórkowa i ziemniaki okraszone skwarkami. Otworzył okno i usłyszał warczenie psa listonosza Doschego. Ojciec siedział na ławce w cieniu i bawił się z Rotem, podtykając mu do gryzienia swoją laskę. Mock pomachał ojcu i usiłował się uśmiechnąć. Starszy pan wstał i z rozgniewaną miną ruszył do domu. Mock wstawił miednicę do swego przepierzenia i napełnił ją zimną wodą z wiadra. Powiesił ubranie na oparciu łóżka, pod łóżko wrzucił bieliznę i skarpetki i stał nad miską – nagi i zasłuchany w odgłosy dochodzące z dołu: skrzypienie schodów, trzask klapy, poświstywanie ojcowskich płuc.
– Znowu się schlałeś! – dobiegł go głos ojca. Namydlił się na karku i pod pachami. Mruknął coś w odpowiedzi i usiadł w miednicy, czując, jak mu się z zimna kurczą jądra. Za kotarę wpadł Rot i merdając ogonem, stanął na dwóch łapach. Mock mokrą dłonią pogłaskał go po łbie i wrócił do swych ablucyj.
– Co jest, do cholery?! Co to ma znaczyć?! – krzyczał ojciec, stukając fajerkami. – Gdzie byłeś tej nocy?
Mock umył nogi i spłukał mydliny wodą z garnuszka. Podłoga była całkiem mokra. Owinął się starym szlafrokiem i wyszedł ze swojej niszy. Siwe włosy ojca sterczały groźnie na wszystkie strony. Zza binokli rzucał gniewne błyski. Mock nie zwracał na to uwagi. Przyniósł szmatę spod pieca i wytarł wodę z podłogi. Położył się na łóżku i patrzył w sufit. Zacieki na ścianie układały się w jakieś rysy twarzy. Mock wysilił swoją wyobraźnię, lecz rysy nie wydały mu się znajome. Po dzisiejszym dniu powinienem wszędzie widzieć twarz zamordowanej Johanny, myślał. Czuł wyrzuty sumienia, że tak nie było.
– Chodź na zupę! – zawołał ojciec.
Mock wstał, usiadł przy stole i sięgnął po łyżkę. Pierwszy łyk spłynął mu do skamieniałego żołądka. Drugi gdzieś się zatrzymał. Mock odłożył łyżkę.
– Zjem za chwilę.
– Za chwilę to wystygnie. Mam ci znowu podgrzewać? Myślisz, że jestem twoją kuchtą?
Mały Ebi Mock siedzi w kuchni i przełyka pyzy. „Jedz, bo zaraz wystygną” – mówi ojciec, zapalając fajkę. Ebi popija je kwaśnym mlekiem i czuje, że gliniaste kule zwiększają swą objętość. Szczelnie wypełniają mu przełyk i usta, rośnie szare ciasto, klei mu się do podniebienia, nie może oddychać. „Tatusiu już nie mogę. – Nie odejdziesz od stołu, dopóki nie zjesz. Pyzy są przepyszne, co ty sobie wyobrażasz, gówniarzu jeden, nie mamy tu świń! Wszystko trzeba zjeść! Zobacz, jak Franz wszystko zmiata!”
– Nie jem – Mock odsunął od siebie talerz zupy. – Niech ojciec mi nie gotuje. Tyle razy mówiłem.
Wstał, wszedł do swej niszy, otworzył szafę i położył na łóżku czystą koszulę i kalesony.
– Tak pchnie talerz, gad jeden. – Świst w płucach ojca przechodził w rzężenie. – A ty, stary, myj, rób za niego…
Mock ubrał się starannie, podniósł klapę i zastukał obcasami po schodach. Wyszedł z domu i stanął w pełnym słońcu. Stracił ochotę do odwiedzenia „Czerwonej Karczmy”. Usiadł na ławce pod akacją i zapalił papierosa. Usłyszał szczekanie Rota i kroki ojca na schodach. Po chwili Willibald Mock pojawił się na małym ganku, na którym niegdyś w dni uboju tłoczyli się klienci jego brata Eduarda. W dłoni trzymał blaszany talerz wypełniony parującymi ziemniakami.
– A może to zjesz? – zapytał.
Eberhard Mock wstał i ruszył. Noga za nogą. Minął dom. Odwrócił się i spojrzał na ojca. Stał na ganku. Niewysoki. Bezradny. W jego ręku buchały parą tłuczone ziemniaki.
Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, godzina trzecia rano
Rudowłosa pielęgniarka pogłaskała Mocka po dłoni. Jej cera była tak jasna i gładka, że odniósł wrażenie, iż łza, która właśnie spadała z jej rzęs, w ciągu jednej setnej sekundy ześliźnie się po pochyłości policzka. Pielęgniarka zdjęła czepek i rozpuściła włosy. Grube, miedziane fale rozsypały się z lekkim szmerem po wykrochmalonym kołnierzu fartucha. Pochyliła się nad Mockiem. Wtedy poczuł zapach jej oddechu. Dotknął lekko materiału, który rozpychały duże piersi. Dziewczyna cofnęła się gwałtownie i przewróciła stolik stojący przy łóżku. Mock oczekiwał dźwięku ostrego i metalicznego. Tymczasem był głuchy i nieco przytłumiony. Nagle dźwięk eksplodował. Przypominał walenie pięścią w drewniane drzwi. Mock usiadł na łóżku i odsunął kotarę zasłaniającą jego niszę. Poczuł przenikliwy zimny dreszcz. To pewnie z głodu – pomyślał – przecież nic wczoraj nie jadłem. Było zupełnie ciemno. Zapalił świecę i rozejrzał się po pokoju. Ojciec cicho pochrapywał, pies listonosza Doschego patrzył na niego uważnie, a jego ślepia przyjaźnie się jarzyły w ciemnościach. Mock sięgnął pod poduszkę, gdzie wojennym zwyczajem trzymał swojego mauzera, i stanął na środku pokoju. Byłby przysiągł, że hałas, który go obudził, był spowodowany przez klapę prowadzącą do dawnego sklepu rzeźniczego. Położył się na podłodze, uchylił klapę, lecz zajrzał przez najmniejszą szparę, w miejscu, gdzie były zawiasy. Wiedział, że napastnik czy intruz zaatakuje tam, gdzie szpara będzie najszersza. Otworzył gwałtownie całą klapę i odskoczył. Nikt nie atakował. Mock – wciąż czując na plecach zimne dreszcze – włożył w otwór klapy świeczkę. Niewiele widział – jedynie kilka górnych stopni schodów. Spojrzał na psa, który opierał spokojnie łeb na swych wyprostowanych przednich łapach i mrugał rozespanymi oczami. Zachowanie czworonoga świadczyło o braku niebezpieczeństwa. Mock zszedł po schodach i podniósł wysoko świeczkę.
W dawnym sklepie rzeźniczym było pusto. Skierował światło świecy na kratkę kanalizacyjną i – nie stwierdziwszy niczego – wyszedł na ganek. Wrześniowa noc była pogodna, lecz chłodna. Upewnił się, czy drzwi do sklepu są dobrze zamknięte, i wszedł na górę. Ziewnął, zapaloną świecę postawił na stole i położył się do łóżka, nie zasuwając kotary. Przed oczami zaczęły mu się przesuwać obrazy: jakaś dyskusja na ulicy, strzępy rozmów, koń kulejący przy dorożce, jakiś tragarz ciągnący za dwa dyszle dwukołowy wózek. Z wózka coś się wysypuje i uderza z hukiem o bruk.
Mock zerwał się na równe nogi i spojrzał na ojca i psa. Ojciec pochrapywał, pies warczał. Poczuł dreszcz – zwierzę patrzyło na klapę i szczerzyło zęby. Mock siedział na łóżku z mauzerem w dłoni i czuł ciepłą wilgoć pod pachami. Rot nagle wstał i zaczął merdać ogonem. Stanął na tylnych łapach i przez kilkanaście sekund kręcił się w kółko, podobnie jak kilkanaście godzin temu, gdy witał się z Mockiem myjącym się za kotarą. Potem ułożył się do snu na swoim miejscu. Mock przez dłuższą chwilę nie słyszał niczego oprócz głuchych uderzeń w piersi. W odróżnieniu od psa nie zasnął już do rana.
Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, godzina siódma rano
Przez otwarte okno gabinetu doktora Corneliusa Rühtgarda dochodził ptasi śpiew. Mock stał przy parapecie i wdychał chłodne opary, które były skutkiem oddziaływania słonecznego światła na wilgotne trawy. Z łazienki sąsiadującej z gabinetem dochodził śpiew doktora Rühtgarda – niechybna oznaka, że dobrze naostrzona brzytwa sprawnie zdziera poranną szczecinę. Służący doktora zapukał do drzwi gabinetu i – nie czekając na jakiekolwiek pozwolenie – wszedł doń bezgłośnie i postawił na stoliku koło biurka tacę z serwisem do kawy. Mock przestał rozkoszować się rześkimi woniami budzącego się parku, odwrócił się od okna, podziękował służącemu kiwnięciem głowy i zasiadł w fotelu obok stolika. Stukając niezgrabnie dzióbkiem dzbanka i miecznika o krawędź filiżanki, zauważył drżenie swoich dłoni. Aby się pozbyć tej przypadłości cierpiących na bezsenność, skupił się na podziwianiu wałbrzyskiej porcelany, której pochodzenie zdradzał trzy litery TPM. Wciągając nosem aromat kawy Kainz, usłyszał odgłos, który go zaniepokoił: stłumiony jęk. Odstawił kawę na marmurowy blat stolika, oparł na jego brzegu swe krótkopalce dłonie i zaczął nasłuchiwać. Śpiew dochodzący z łazienki wzmagał się i cichł, kiedy – jak się domyślał Mock – doktor Rühtgard nabierał wody w usta, by spłukać proszek do zębów. W jednej z chwil ciszy Mock wyszedł z gabinetu do przedpokoju. Kolejny jęk doszedł zza zamkniętych drzwi sąsiadujących z kuchnią. Podszedł do tych drzwi i uwolnił wszystkie swoje zmysły. Słuch mu mówił, że za drzwiami ktoś się wierci w pościeli i płacze, a po każdym jęku uderza czymś w poduszkę. Węch wyłapywał nikłą woń perfum i dusznego od snu pokoju.
– Mam nadzieję, że nie masz zamiaru odwiedzić mojej córki w jej sypialni – doktor Rühtgard stał na końcu korytarza w ciemnobordowym pikowanym szlafroku z aksamitnymi wyłogami i patrzył na Mocka z gniewem. Nie wyglądał na człowieka, który przed chwilą nucił kuplet z operetki „O czym marzą dziewczęta” Aschera. Wszedł do swojego gabinetu i mocno trzasnął drzwiami.
Mock nie potrafił wyjaśnić zachowania swojego przyjaciela. W jego obolałej od bezsenności głowie pojawiła się myśl o nocnym spacerze, jaki urządził sobie przedwczoraj ze zbuntowaną pannicą, która go sprowokowała do grubiańskich reakcyj. W jego uszach, które tak czujnie łowiły przed chwilą odgłosy tłumionej dziewczęcej rozpaczy, zadźwięczały różne formy czasowników „dogadzać” i „chędożyć”, którymi epatował przedwczoraj młodą kobietę rozdartą pomiędzy miłością do czułego łajdaka i zaborczego ojca. Zdał sobie sprawę, że tego łajdaka przedwczoraj przesłuchiwał i porzucił go na pastwę mordercy. Wyobraził sobie, jak za zamkniętymi drzwiami swojej sypialni Christel Rühtgard wtula twarz w poduszkę, by wytłumić rozrywające łkanie. Sięgnął po słuchawkę stojącego w przedpokoju telefonu i wykręcił numer prywatny Wirtha. Nie przejmując się służącą, która właśnie weszła do mieszkania z koszykiem ciepłych bułek, Mock wychrypiał do słuchawki:
– Wiem, że jest wcześnie, Wirth. Nic nie mów, tylko słuchaj. Alfreda Sorga zamkniesz w „przechowalni”. To ten, którego przesłuchiwałem na podwórku za „Trzema Koronami”. Znajdziesz go właśnie tam albo pod „Czterema Porami Roku”.
Odłożył słuchawkę i spostrzegł, że w drzwiach swojej sypialni stoi Christel Rühtgard. Gniew, który emanował z jej zapuchniętych oczu, upodabniał ją do ojca.
– Dlaczego pan chce zamknąć Alfreda?! Co on panu zrobił?! – usłyszał Mock, kiedy odwrócił się i ruszył w stronę gabinetu jej ojca. – Jest pan podłym potworem! Nędzną zapijaczoną kreaturą! – wrzeszczała, kiedy zamykał drzwi od wewnątrz.
Doktor Rühtgard przechylał się przez parapet i wylewał na trawnik ciepłą kawę z filiżanki, z której przed chwilą pił Mock. Odwrócił się do wchodzącego.
– Wypiłeś już swoją kawę, Mock. A teraz wyjdź stąd!
– Nie zachowuj się jak obrażona hrabina – Mockowi wyraźnie spodobało się to porównanie, bo poczuł przewrotną wesołość i na jego twarzy pojawił się uśmieszek. – Daruj sobie te melodramatyczne gesty i mów, co się stało! I to bez wstępów typu: „I ty się jeszcze pytasz?!”
– Moja córka wróciła przedwczoraj w nocy z koncertu, Była roztrzęsiona. – Rühtgard stał z pustą filiżanką, po której ściankach spływały wspomnienia aromatycznego Kainza. – Mówiła, że spotkała cię podczas spaceru, jaki urządzała sobie po koncercie. Byłeś pijany i uparłeś się, że ją odwieziesz do domu. Podczas odprowadzania zachowałeś się wobec niej po grubiańsku. Masz to zrozumieć jako zakaz wstępu do mojego domu.
Mock wytężył pamięć, lecz nie przychodził mu do głowy żaden łaciński wiersz, żaden passus prozy, który by mógł go uspokoić. Spojrzał na ścianę, na sztych przedstawiający ewangeliczną scenę uzdrowienia opętanego. U dołu wypisana była data 1756. Mock wpadł na pomysł uśmierzenia swojej wściekłości. Przypomniał sobie scenę gimnazjalną: profesor Morawjetz rzuca uczniom daty z historii Niemiec, a ci szybko daty te tłumaczą na łacinę.
– Anno Domini millesimo septingentesimo quinquagesimo sexto – powiedział Mock i zapadł się w fotelu.
– Oszalałeś, Mock? – Rühtgard ze zdumienia otworzył usta, a filiżanka przekręciła się na uszku i uroniła na biurko kilka kropel kawy.
– Jeśli wierzysz swojej córce, dalsza rozmowa nie ma sensu. – Mock wstał z fotela i oparł się o biurko. Patrzył w oczy Rühtgardowi bez zmrużenia powiek. – Mam dalej mówić czy posłuchać twojego pańskiego nakazu opuszczenia tego domu?
– Mów dalej – sapnął Rühtgard i oparł dłoń na głowie bociana stojącego na mahoniowym fortepianie. Fortepian się otworzył, bocian się schylił i złapał w swój dziób papierosa, który się pojawił w miejscu klawiszy fortepianu. Rühtgard wyjął papierosa z dzioba ptaka i zatrzasnął wieko fortepianowej papierośnicy.
– W relacji twojej córki tylko jedno odpowiada prawdzie. To, że użyłem niewłaściwych słów wobec panny z dobrego domu. Więcej ci nie powiem. Nie dlatego, że dałem jej słowo honoru, że zachowam dyskrecję. Mógłbym dać sobie łatwą dyspensę… Nie dlatego… Ktoś powiedział, że czasami prawda jest jak wyrok. Ty nie zasłużyłeś na wyrok.
Rühtgard przez minutę zaciągał się chciwie papierosem i wypuszczał dym przez nos. Nad blatem biurka zawisła niebieska mgła.
– Nalej sobie kawy – powiedział cicho. – Nie interesuje mnie, co robiła moja córka… Pewnie to samo, co tak lubiła jej matka… Nie mówiłem ci nigdy…
– O jej matce nigdy. Tylko tyle, że umarła na cholerę w Kamerunie. Jeszcze przed wojną, kiedy tam dostałeś dobrze płatną posadę.
– I to powiedziałem za dużo. – Rühtgard nie patrzył na Mocka, lecz zezował gdzieś w róg pokoju. – Powinno ją pochłonąć wieczne milczenie.
Mock padł ciężko w rozłożysty fotel. Milczenie. Rühtgard nagle wstał, podszedł do wałbrzyskiego serwisu i nalał Mockowi kawy. Potem nacisnął głowę bociana i wetknął podanego przez niego papierosa w usta Mocka. Następnie wyszedł z gabinetu, zostawiając swego rozmówcę z niezapalonym papierosem w ustach.
Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, wpół do ósmej rano
Mock i Rühtgard siedzieli w jadalni i zatapiali łyżeczki w półpłynnych jajkach, które wraz z kawałkami masła i kilkoma listkami pietruszki wypełniały wysokie szklaneczki ze szkła grawerowanego w wysmukłe lilie.
– Mów, Ebbo – Rühtgard wylał na chrupiącą bułkę smugę miodu – po co do mnie przyszedłeś?
– Głodówka mi nie pomogła. – Mock z apetytem wessał masę jajeczną i nałożył sobie na talerz dwa cielęce serdelki. – Mimo głodówki miałem koszmary. Powiem ci teraz coś, co może wzbudzić twój śmiech, a w najlepszym razie niedowierzanie – Mock zawiesił głos i umilkł.
– Mów zatem. – Rühtgard zaatakował nożykiem do owoców miękką gruszkę.
– Pamiętasz, jak nieraz w nocy na froncie zabawialiśmy się opowieściami niesamowitymi? – Otrzymawszy mruczące potwierdzenie Rühtgarda, ciągnął dalej: – Pamiętasz opowieści kaprala Neymanna o jego nawiedzonym domu? – Rühtgard znów potwierdził. – U mnie w domu straszy. Rozumiesz, Rühtgard? Straszy.
– Mógłbym zapytać: „Jak to straszy?” – powiedział Rühtgard. – Ale po pierwsze, nie lubisz takich pytań, po drugie zaś, niedługo muszę wyjść do szpitala. Nie znaczy to jednak, że cię nie wysłucham. Będziemy rozmawiali w drodze do szpitala. A zatem pytam: jak się przejawia to „straszenie”?
– Hałasy… – Mock przełknął kęs serdelka. – Po nocy budzą mnie hałasy. Śnią mi się ludzie z wydłubanymi oczami, a potem ze snu budzi mnie jakieś walenie w podłogę.
– To wszystko? – Rühtgard przepuścił Mocka w drzwiach jadalni.
– Tak – Mock przyjął od służącego swój melonik. – Nic więcej.
– Posłuchaj mnie uważnie, Eberhardzie – powiedział powoli Rühtgard, kiedy znaleźli się już na schodach. – Nie jestem psychiatrą, interesuję się jednak, jak wszyscy dzisiaj, teoriami Freuda i Junga. Uważam, że mają one bardzo dobre momenty. – Wyszli na zalaną słońcem Landsbergstrasse i ruszyli wzdłuż parku. – Szczególnie w odniesieniu do związków pomiędzy rodzicami a dziećmi. Obaj ci uczeni piszą o zjawiskach paranormalnych, Jung miał ich ponoć sam doświadczyć w swym domu w Wiedniu… I Freud, i Jung zalecają w takich sytuacjach hipnozę… Może byś jej spróbował?
– Nie rozumiem po co? – Skręcili w lewo, w Kleinburgstrasse; Mock przystanął, aby przepuścić młodą kobietę z dzieckiem w wielkim wiklinowym wózku, a potem raźno ruszył, mijając gmach szkoły ludowej, ogród i plac zabaw. Po dłuższej chwili milczenia powiedział: – To się dzieje w moim domu, nie w mojej głowie!
– Na studiach medycznych czytałem kilka traktatów Hipokratesa po grecku. – Rühtgard uśmiechnął się i poprowadził Mocka w prawo, w Kirschallee, w stronę potężnej wieży ciśnień. – Coś z twojej dziedziny… Męczyłem się jak diabli z tym greckim tekstem… Nie pamiętam już, w którym z nich jest opis mózgu kozy chorej na padaczkę. Oczywiście nie wiemy, czy to była rzeczywiście padaczka. Hipokrates rozciął ten mózg i stwierdził, że jest w nim za dużo wilgoci. Biedne zwierzę może miało jakieś wizje, a wystarczyło odsączyć z jego mózgu trochę wody. Tak jest i u ciebie. Za hałasy w twoim domu i za koszmarne sny odpowiedzialny jest jakiś obszar twojego mózgu. Wystarczy na niego oddziałać – może za pomocą hipnozy? – i wszystko się skończy. Już ci się nigdy nie przyśnią ci zabici ślepcy, których mordercę teraz ścigasz.
– Chcesz powiedzieć – Mock zatrzymał się, zdjął melonik i wytarł czoło chustką – że te straszące duchy siedzą w moim mózgu? One nie istnieją obiektywnie?
– Oczywiście, że nie – krzyknął radośnie Rühtgard. – Czy słyszy je twój ojciec? Czy słyszy je twój pies?
– Ojciec ich nie słyszy, bo jest głuchy. – Mock nie ruszał się z miejsca. – Ale pies owszem. Warczy na kogoś, łasi się do kogoś…
– Pies reaguje na ciebie, człowieku. – Rühtgard aż poczerwieniał w ferworze argumentacji. Minęli wieżę ciśnień i ruszyli wąską dróżką pomiędzy boiskiem sportowym a cmentarzem gminy luterańskiej. Wziął Mocka pod rękę i przyśpieszył kroku. – Chodź, idziemy szybciej, bo się spóźnię do szpitala. A teraz posłuchaj. Coś budzi ciebie, coś, co jest w twojej głowie, ty zaś budzisz psa. Pies, widząc swego pana na nogach, po prostu go wita. Rozumiesz? On nie łasi się do ducha, on łasi się do ciebie…
Milczeli dłuższą chwilę. Mock usiłował uważnie dobrać słowa.
– Jakbyś to zobaczył, to inaczej byś mówił. – Zbliżali się do masywnego gmachu szpitala Wenzla-Hanckego, gdzie doktor Rühtgard pracował na oddziale chorób zakaźnych.
– Pies jest daleko ode mnie, stoi przy klapie w podłodze i merda ogonem.
– Wiesz co? – Rühtgard zatrzymał się na schodach do szpitala i spojrzał uważnie na Mocka, na którego obliczu bezlitosne wrześniowe słońce odsłoniło wszystkie zmarszczki i bezsenne obrzmienia. – Udowodnię ci, że mam rację. Dzisiaj przenocuję u ciebie. Mam bardzo czujny sen, obudzi mnie najlżejszy szelest. Jeżeli duchy istnieją obiektywnie, dziś będę o tym wiedział. Do zobaczenia wieczorem! Jestem u ciebie po kolacji! Przed „godziną duchów”, czyli przed północą!
Rühtgard otworzył potężne odrzwia do szpitala i już miał odpowiedzieć na powitanie starego portiera, kiedy usłyszał głos Mocka, a potem dostrzegł wspinającą się na schody masywną postać swojego przyjaciela. Policjant chwycił go za rękaw. Miał zaciętą twarz i nieruchome oczy.
– Przed chwilą wspomniałeś o zabitych ślepcach. Powiedz mi, skąd wiesz o śledztwie, które teraz prowadzę? – w głosie Mocka zadźwięczał przestrach. – Pewnie wygadałem ci się po pijanemu w środę. Tak było?
– Nie. To nie było tak. – Rühtgard mocno uścisnął dłoń Mocka. – Po pijanemu robiłeś znacznie gorsze rzeczy, które wyparłeś za próg swojej świadomości. O morderstwach zaś wiem od małej Elfriede z Reuscherstrasse.
– Od kogo?! Co ty bredzisz, do cholery?! – Mock usiłował wyrwać swoją dłoń z żelaznego uścisku.
– Znasz doskonale budynki przy Reuscherstrasse. – Rühtgard nie puszczał dłoni Mocka. – Te otoczone wewnętrznymi podwórkami. Gdybyś w południe wszedł w któreś z tych podwórek, co byś usłyszał, Ebbo?
– Nie wiem… Na pewno krzyki bawiących się dzieci, powracających ze szkoły… Hałasy z kilku fabryk i knajp, które tam są…
– Pomyśl, co jeszcze?
– Na pewno zawodzenie kataryniarzy.
– Masz rację. – Rühtgard puścił dłoń przyjaciela. – Jeden z kataryniarzy nazywa się Bruno. Jest niewidomy. Stracił oczy na wojnie. Od wybuchu. On gra, a śpiewa jego córka, mała Elfriede. Kiedy Elfriede śpiewa, z oczodołów Brunona płyną łzy. Idź tam dziś i przekonaj się, o czym śpiewa Elfriede.
Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, południe
Mock siedział w swoim pokoju w Prezydium Policji i starał się wytłumić obsesyjne rondo muzyczne, które kręciło się w jego głowie od ponad godziny – od czasu kiedy wrócił z ponurego spaceru labiryntami wewnętrznych podwórek między Reuscherstrasse a Antonienstrasse. W ciemnych zaułkach, gdzie nawet upalne wrześniowe słońce nie mogło wyprażyć zatęchłej wilgoci, rozstawiali swe prowizoryczne kramy sprzedawcy patelni, tam koła szlifierskie świstały w syku iskier, a kataryniarze ustawiali swe skrzynki i wygrywali na nich miejskie ballady, które miały charakter albo łotrzykowski, albo romansowy. Podwórkowy moralitet, który odśpiewała dziewięcioletnia córka kataryniarza Brunona, nie dawał się przypisać żadnej z tych dwu kategorii.
W mieście Wrocławiu po wielkiej wojnie
Nikt już nie może bezpiecznie żyć,
Bo oto wampir, wampir straszliwy,
Przędzie jak pająk swą krwawą nić.
Mock spojrzał na swojego kolegę Herberta Domagallę, który dzwonił wałkiem maszyny do pisania Torpedo i zamieniał zeznania siedzącej naprzeciw prostytutki na rytmiczne skandowanie dobrze naoliwionej maszynerii. Mock chwycił w dłonie ołówek i złamał go z trzaskiem. Jakaś mała drzazga trafiła prostytutkę w policzek. Spojrzała na Mocka ze złością. On również patrzył na nią, lecz jej nie widział. Widział natomiast siebie z dnia wczorajszego: pełnego energii policjanta, który – szantażując swojego szefa – uzyskuje carte blanche na wszelkie działania, a potem z głową nabitą pomysłami rusza tropem mordercy ze swoimi nieodłącznymi pomocnikami z przestępczego świata. Tenże policjant zamienia się pod wpływem śmierci pokrytej liszajami prostytutki w zmarnowaną, jęczącą duszyczkę, która rezygnuje z wszelkich działań i drży w nocy ze strachu przed wyimaginowanymi duchami. Ta płaczliwa i potulna animula melodramatyzuje następnego dnia swe przeżycia w obecności druha z frontowych okopów.
Wampir morduje w ciemnych ulicach,
A policjanci idą w trop.
Z pewnych powodów śledztwo prowadzi
Dzielny komisarz Eberhard Mock.
Zaraz wam powiem, moi kochani,
Jakież to ważne powody są,
Ale na razie muszę się wstrzymać,
Gdyż dreszcz przestrachu zatargał mną.
Mock oparł brodę na jednej pięści, drugą zaś uderzył w blat biurka. Podskoczyły kałamarz i kościana obsadka ze śladami zębów, zakołysała się stara piasecznica z herbem Wrocławia, zaszeleściła zwinięta w rulon gazeta krzycząca wielkim tytułem Powroty naszych jeńców. Prostytutka znów spojrzała na Mocka.
– Gdybyś mogła mnie wczoraj widzieć – powiedział do niej i zawiesił głos.
– Słucham? – zapytali jednocześnie Domagalla i jego przesłuchiwana.
Mock nie odpowiedział nic i dokończył w myślach:…tobyś ujrzała kretyna, który miota się w sprzecznych decyzjach. Raz pozostawia Alfreda Sorga na pastwę mordercy, a potem go zamyka w „przechowalni” u Wirtha. Raz chce atakować zbrodniarza, a potem omal nie zalewa się łzami ze strachu, że jak kogoś przesłucha, to ten ktoś zginie. Zdobyłem adres „czterech marynarzy”. Dlaczego tam nie pojechałem? Bo boję się, że kogoś zabiję. Jestem jak Meduza. Zabijam swoim spojrzeniem. Wiercę wzrokiem dziurę w brzuchu i przebijam płuca. To jak mam, kurwa, prowadzić to śledztwo?! Mam na ludzi nie patrzeć? Mam ich nie przesłuchiwać? Mam działać listownie? Po tym pytaniu nadeszła odpowiedź.
– Prowadź je telefonicznie – odpowiedział sam sobie, nie wzbudzając już zdziwienia ani Domagalli, ani jego rozmówczyni.
Oczy wykłute, serca przebite
- Tak wampir sprawia ofiary swe.
Och, komisarzu, kiedyż się skończy
Tego wampira zbrodnicza pieśń.
To wie komisarz, tylko on jeden,
na całym świecie tylko sam,
Och, komisarzu – kiedyż przestanie?
Czemu zabija? Powiedz to nam.
Mock wykręcił numer sąsiada Smolorza, adwokata pana Maxa Grötzschla, i poprosił go o powiadomienie o telefonie wachmistrza kryminalnego, po czym po dziesięciu minutach uprzejmy, wycyzelowany na rozprawach sądowych glos poinformował go, że zapłakana pani Ursula Smolorz nie ma najmniejszego pojęcia, gdzie wczoraj wyszedł w silnym upojeniu alkoholowym jej małżonek. Mock podziękował panu Grötzschlowi i odwiesił z wściekłością słuchawkę, omal nie przewracając całego aparatu. W odróżnieniu od żony Smolorza doskonale wiedział, że jej mąż od dwóch dni obraca się w arystokratycznych sferach Wrocławia.
Wampir śle listy do Eberharda,
W których wyjawia motywy swe.
Przeczytaj wszystkie swym współmieszkańcom,
Zdradź wrocławianom ich straszną treść.
Kolejna myśl uciszyła na chwilę w głowie Mocka zrzędzenie małej kataryniarki. Smolorz nie jest jedynym członkiem jego nieformalnej grupy śledczej. Są jeszcze inni, którym może bezgranicznie ufać. Wykręcił numer firmy spedycyjnej Bimkraut & Eberstein. Po dwóch sygnałach usłyszał w słuchawce głos, który nie należał ani do Bimkrauta, ani do Ebersteina – nie mógł należeć do żadnego z nich, bo obaj już dawno nie żyli, a ich nazwiska, bezbłędnie wynotowane z nagrobków starego cmentarza św. Bernardyna, posłużyły za szyld przy rejestrowaniu przedsiębiorstwa, którego faktycznym szefem był ktoś zupełnie inny i którego działalność nie miała wiele wspólnego ze spedycją towarów.
– Posłuchaj, Wirth – powiedział Mock, odprowadzając wzrokiem wychodzącą prostytutkę, która z uroczym uśmiechem szepnęła coś na ucho Domagalli. – Co? Co ty mówisz? Nie bądź wulgarny… Mówi się: „Sorg i Kohlisch nastają na pannę Kathe”!… Tak, odizoluj ją od nich! A teraz przestań mi zawracać głowę bzdurami i słuchaj! Ruszamy do akcji… – Mock spojrzał na Domagallę wychodzącego ze swoją podopieczną i zaczął szybko wydawać rozkazy. W jego głowie kataryniarka Elfriede odśpiewała ostatnią zwrotkę.
Kiedy przestanie ma katarynka
Smutną historię żałośnie grać.
Jak długo jeszcze, o komisarzu,
Będzie w udręce twe miasto trwać?
Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, godzina druga po południu
Erich Frenzel, dozorca kwartału domów, zamkniętego pomiędzy Gartenstrasse, Agnesstrasse, Tauentzienstrasse i Schweidnitzerstrasse, siedział na administrowanym przez siebie podwórku i wysilał cały swój nieskomplikowany mózg nad równie nieskomplikowanym problemem: czy sobotni wieczór spędzić właśnie tutaj, w gospodzie Bartscha przy kuflu i misce kaszanki z grochem i boczkiem, czy też na tyłach kawiarni Orlicha przy wódce orzechowej i kapuście ze skwarkami. Pierwsza ewentualność wydawała mu się kusząca ze względu na obecność u Bartscha nowego akordeonisty, który – podobnie jak Frenzel – pochodził ze Szwabii i grał piękne ojczyste melodie, za drugą natomiast możliwością przemawiało zamiłowanie Frenzla do hazardu. Oto bowiem w zakamuflowanym pomieszczeniu, na tyłach kawiarni Orlicha przy Gartenstrasse 51, zbierali się siłacze, którzy krzyżowali na stołach swe mocarne ramiona, napinali mięśnie i zupełnie nie zwracali uwagi na kibicujących im nad głowami hazardzistów w rodzaju Frenzla. Przypomniawszy sobie o przyjeździe do Wrocławia siłacza z Polski i o swojej zeszłotygodniowej sromotnej przegranej, powoli się przychylał ku temu drugiemu rozwiązaniu.
Nie podjął jednak ostatecznej decyzji, ponieważ całą jego uwagę przyciągnął wielki furgon, który się wtoczył na podwórko przez przelotową bramę od strony Agnesstrasse. Furgon był pusty. Plandeka opatrzona nazwą firmy, której krótkowidz Frenzel nie odczytał, fruwała swobodnie na wietrze, odsłaniając puste wnętrze. Dozorca wstał, zapiął guziki marynarki, poprawił kaszkiet ze złamanym daszkiem i – czując się jak żołnierz – zastukał mocno swymi wysokimi, błyszczącymi od pasty butami o bruk podwórka. Rozsadzała go złość na bezczelnego furmana, który ośmielił się wjechać na podwórko mimo wyraźnego znaku zakazu, jaki wisiał nad bramą przy Agnesstrasse. Jego obecność – przecież niedopuszczalna na tym podwórku! – nie mogła być niczym usprawiedliwiona, ponieważ w kwartale kamienic nie było żadnej firmy, do której dostarczałby towary jakikolwiek furgon. Frenzel prychnął ze złości i minął trzy dziewczynki, z których dwie kręciły grubą liną, a trzecia skakała przez nią, wykonując rozmaite akrobacje. Zrobił się czerwony ze złości, kiedy spostrzegł, że z kozła zeskakuje niewysoki mężczyzna, staje w rozkroku przed starą lipą, którą sadził jeszcze ojciec Frenzla, i rozpina spodnie.
– Hej, ty karawaniarzu! – krzyknął Frenzel i rzucił się w stronę furgonu. – Tu się nie leje, gnoju jeden! Tu się bawią dzieci!
Niewysoki furman spojrzał ze zdziwieniem na zbliżającego się stróża, zapiął rozporek i prosząco złożył dłonie. Ten gest nie wywarł jednak na Frenzlu najmniejszego wrażenia. Zbliżał się już z groźnie zjeżonym wąsem. Znów się poczuł bombardierem Frenzlem, który niejedno przeżył i niejednego potrafi przepędzić. Zamachnął się miotłą. Niewysoki ani drgnął, niespeszony groźnym gestem. Frenzel zamachnął się jeszcze raz i wymierzył cios w głowę intruza. Miotła jednak się zablokowała. Dozorca patrzył na swój przyrząd, który zdawał się bardzo mały w dłoniach potężnie zbudowanego mężczyzny, ubranego bardzo podobnie do Frenzla: w kaszkiet, kamizelkę i wysokie buty. Ten obraz był ostatnim wrażeniem wzrokowym, jakiego Frenzel miał doznać tego sennego popołudnia. Potem zapadła ciemność.
Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, godzina trzecia po południu
Na zalaną upalnym wrześniowym słońcem Schuhbrücke wyszedł wolno Eberhard Mock. Rozejrzał się dokoła i ruszył noga za nogą chodnikiem w stronę wielkiej bryły gimnazjum św. Macieja. Kasztany koło pomnika św. Jana Nepomucena nabierały nowej jesiennej barwy. Mock, kontemplując zmiany natury, wszedł do kościoła gimnazjalnego św. Macieja. Po chwili pod drzwiami, za którymi zniknął asystent kryminalny, stanął wysoki mężczyzna i począł podejrzliwie obserwować każdą zbliżającą się do kościoła osobę. W pewnej chwili do drzwi domu Bożego podeszła starsza jejmość ubrana na czarno. Mężczyzna zagrodził jej drogę.
– Dzisiaj kościół jest nieczynny – powiedział uprzejmie.
Starsza dama aż wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia. Po chwili doszła do siebie i powiedziała protekcjonalnym tonem:
– Mój dobry człowieku, przecież to nie sklep, by był czynny. Kościół jest zawsze czynny i zapewniam cię, że znajdzie się w nim miejsce i dla ciebie.
– Zmiatasz stąd sama, paniusiu, czy mam cię kopnąć w dupę? – zapytał równie uprzejmie kościelny cerber.
– Ty chamie! – wrzasnęła paniusia i obejrzała się dookoła. Nie widząc znikąd pomocy, odwróciła się i pomaszerowała w stronę Ursulinenstrasse, gniewnie zarzucając swym sporych rozmiarów zadem.
Podobny strażnik stał przy drzwiach zakrystii kościoła wychodzących do ogrodu gimnazjum. Nagle drzwi się otworzyły. Pilnujący ich człowiek ujrzał Mocka i proboszcza podających sobie dłonie. Po chwili Mock stanął obok strażnika.
– Nikogo? – zapytał.
– Nikogo – usłyszał.
– Duksch stoi koło głównego wejścia do kościoła. Powiedz mu, że jest wolny. Ty też możesz odejść.
Mock wyszedł wąską uliczką na Burgstrasse. Gimnazjalny pedel zamknął za nim bramę. Mock miał za plecami gmach gimnazjum, przed oczami – murek, za którym płynęła wolno mętna Odra. Patrzył przez chwilę na ruch uliczny na Burgstrasse. Po chwili przebiegł przez jezdnię, poszedł wzdłuż murka, obserwując na równi nurt Odry, jak i ludzi, którzy szli ulicą. Przy wejściu na most Piaskowy przystanął, oparł się o słup ogłoszeniowy zalepiony plakatami informującymi o seansach bezdotykowej telepatii Lo Kittaya i nieruchomo stał około dwudziestu minut. Wszyscy ludzie, których widział na Burgstrasse, zdołali już zniknąć, a Mock tkwił i lustrował wciąż wzrokiem ruchliwą ulicę. Nagle ruszył szybkim krokiem przez most Piaskowy. Minął kilka domów, młyn wodny Phönix i znalazł się na Wyspie Bielarskiej. Nie zwracając uwagi na tłumy gimnazjalistów od św. Macieja, odreagowujących w papierosowym dymie stresy wynikające z lichej wiedzy o równaniu elipsy i o funkcjach łacińskiego koniunktiwu, minął gorzelnię Henniga i wbiegł na kładkę prowadzącą na Matthiasstrasse. Kiedy tylko się znalazł na drewnianych deskach, za jego plecami pojawili się dwaj mundurowi policjanci. Swoimi masywnymi barami zatarasowali wejście na kładkę, nie wpuszczając nikogo, kto by chciał – podobnie jak Mock – przejść na drugą stronę rzeki. Mock przebiegł przez kładkę, doprowadzając ją do lekkich wibracji, po czym znalazł się na szerokim nadrzecznym bulwarze. Przy krawężniku stał duży horch. Mock wskoczył do samochodu i zapuścił silnik. Gwałtownie ruszył w stronę dymiącego w oddali browaru Schultheiss. Już miał pewność, że nikt go nie śledzi.
Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, godzina piała po południu
Frenzlowi zdjęto kaptur z głowy. Zaczerpnął głęboko tchu i rozejrzał się dokoła. Był w półokrągłym pomieszczeniu, którego ceglane, nieotynkowane ściany oświetlone były przez dwa okienka. Siedział na prostym taborecie – jedynym sprzęcie w tym wnętrzu. W pierwszej chwili jego nieprzyzwyczajone do ciemności oczy wyłowiły dwa inne przedmioty, z których jeden Frenzel uznałby za szafę, drugi zaś – za niewysoki niciennik. Po chwili w kształcie szafy rozpoznał człowieka, który zastopował jego cios miotłą, w nicienniku zaś ujrzał niewysokiego furmana, usiłującego na jego podwórku załatwić małą potrzebę. Wyjął zegarek z kieszeni. Wskazówki oraz jego obolały grzbiet świadczyły niezbicie, że na trzęsącym się furgonie, a potem na wędrówce po niezliczonej liczbie stopni spędził trzy godziny. Wstał i rozprostował ramiona. Niezdecydowanie ruszył ku jednemu z okien. Szafa poruszyła się szybko. Frenzel zatrzymał się wystraszony.
– Niech obejrzy sobie panoramę miasta – odezwał się cicho drugi mężczyzna i wykonał kilka zagadkowych ruchów dłonią.
Frenzel podszedł do okna i zaparło mu dech w piersi. Jesienne pomarańczowe słońce podkreślało przysadzisty budynek kościoła Jana Chrzciciela na Hohenzollernstrasse, ślizgało się na kunsztownych gzymsach poczty i pałacyku Juventusu, zostawiając w miękkim cieniu okazałe kamienice otaczające secesyjnym wieńcem Kaiser-Wilhelm-Platz. Dalej wznosił się kościół Karola Boromeusza i skromne kamienice robotniczej dzielnicy Gajowice. Frenzel chciał teraz spojrzeć na wschód w stronę zalesionych cmentarzy za Lohestrasse, ale nie uczynił tego, ponieważ doszły do niego nowe dźwięki. Ktoś urywanym i zachrypniętym głosem wydawał jakieś polecenia i mruczał coś z akceptacją. Frenzel odwrócił się i w półmroku ujrzał dobrze zbudowanego mężczyznę w jasnym surducie i meloniku. Pod załamanymi skrzydłami lśniąco białego kołnierzyka wznosiła się gruba pętla jedwabnego krawata, którego czerń była pocięta bordowymi zygzakami. Całości dopełniały starannie wypastowane lakierki. Albo pastor, który potajemnie wybiera się na dziwki, albo gangster, pomyślał Frenzel.
– Jestem z policji – elegant rozwiał zachrypniętym głosem wątpliwości Frenzla. – Nie pytaj, dlaczego tutaj cię przesłuchuję, bo ci odpowiem, że to nie twoja sprawa. Nie pytaj o nic. Tylko odpowiadaj, dobrze?
– Tak jest – odparł służbiście feldfebel.
– Stój w tym świetle, żebym mógł cię dobrze widzieć. – Policjant usiadł na stołku, sapnął, rozpiął marynarkę, zdjął melonik i założył go sobie na kolano. Jego klatka piersiowa tworzyła z brzuchem jednolitą masywną bryłę. Na twarzy widać było zapowiedzi otyłości.
– Nazwisko?
– Erich Frenzel.
– Zawód?
– Dozorca.
– Miejsce pracy?
– Nadzoruję podwórko przy Gartenstrasse, za sklepem meblowym Hirscha.
– Znasz ich? – elegant podsunął Frenzlowi pod nos zdjęcie.
– Tak, tak – powtarzał Frenzel, wpatrując się w stężone rysy „czterech marynarzy”. – O cholera, to dlatego ich nie ma od tygodnia… Wiedziałem, że tak skończą…
– Kim byli ci ludzie? Nazwiska?
– Nie znam ich prawdziwych nazwisk. Mieszkali w oficynie przy Gartenstrasse. Dokładnie Gartenstrasse czterdzieści sześć, mieszkania dwadzieścia. Na samej górze. Najtańsze mieszkanie…
– Jak to nie znasz ich nazwisk? Musieli się jakoś zameldować. U kogo się meldują? U właściciela kamienicy? Kto jest tym właścicielem? – Frenzla zalewał deszcz pytań.
– Właścicielem jest pan Rosenthal, Karlsstrasse dwadzieścia osiem. W tej kamienicy jestem jego prawą ręką. Mieszkanie stało puste. Pana Rosenthala to martwiło. W czerwcu przyszło tych czterech. Banda łazików – jak inni zwolnieni z wojska po wojnie. Byli lekko podpici, z wyglądu – bez grosza przy duszy. Powiedziałem, że nie ma wolnych kwater. Grzecznie prosili. Jeden z nich pokazał pieniądze i powiedział: „Ojczulku, to jest dobry punkt. Będziemy tu prowadzić swoje interesy i płacić ci regularnie”. Jakoś tak zagadał. Ustąpiłem. Od pana Rosenthala dostawałem prowizję za każdego nowego lokatora.
– Nie zażądałeś ich nazwisk?
– Zażądałem. I odpowiedzieli: Johann Schmidt, Friedrich Schmidt, Alois Schmidt i Helmut Schmidt. Tak zapisałem. Powiedzieli, że są braćmi. Nie byli jakoś do siebie podobni. Ja znam życie, panie komisarzu. Mało to teraz takich po wojnie? Kradną, łazikują, nie mają nic do roboty… Wolą ukrywać swoje prawdziwe nazwiska…
– I zaryzykowałeś dla kilku marnych groszy, meldując nie wiadomo kogo, może jakichś bandytów?
– Gdybym miał taki garnitur jak pan, nie meldowałbym nikogo… – powiedział cicho Frenzel i przeraził się swojej zuchwałości.
– I płacili regularnie? – Ta uwaga nie zrobiła najmniejszego wrażenia na twarzy przesłuchującego.
– Tak. Bardzo regularnie. Ten, który mówił do mnie „ojczulku”, przychodził zawsze pod koniec miesiąca z komornym. Oddawałem panu Rosenthalowi, a on był zadowolony.
– Co to za interes prowadzili?
– Przychodziły do nich damy.
– Jakie damy i po co?
– Bogate, co widać było po sukniach. Miały woalki. A po co? Jak pan komisarz sądzi – po co?
Policjant zapalił papierosa i spojrzał przeciągle na Frenzla.
– Pamiętasz, co mówiłem na początku naszej rozmowy? Jakie przedstawiłem zasady naszej rozmowy?
Frenzel ciężko oddychał kurzem wirującym w świetle padającym od okna. Wytężał swój umysł i nie miał pojęcia, jak ma odpowiedzieć na to pytanie. Wiedział tylko jedno, że za dwie godziny przy stole u Orlicha usiądzie siłacz z Polski.
– Ja tu zadaję pytania, Frenzel, nie ty. Rozumiesz?
– Przepraszam – przypomniał sobie Frenzel. – Nie pamiętam, o co pan pytał.
– O to, po co przychodziły do nich damy. Odpowiadaj krótko i nie dobieraj specjalnie słów.
– Przychodziły – bezzębny uśmiech rozjaśnił twarz Frenzla – na ruchanko.
– Skąd o tym wiesz? – na twarzy przesłuchującego nie było widać śladu rozbawienia.
– Podsłuchiwałem pod drzwiami.
– Ile w tym mieszkaniu jest pokoi?
– Jeden pokój i kuchnia.
– Dama przebywała z jednym chłopakiem w pokoju, a pozostali siedzieli w kuchni?
– Ja tam nie wiem, nie byłem w środku. Damy przychodziły pojedynczo, czasami we dwie. Czasem któryś ze Schmidtów wychodził podczas tych wizyt. Czasami wszyscy byli w mieszkaniu. Różnie…
– Nie przeszkadzało to sąsiadom?
– Były tylko dwie skargi na piski i okrzyki dam… Bo i też, po prawdzie, tych dam nie było tak wiele. Zaledwie kilka…
– Czy widziałeś ich kiedyś w jakimś przebraniu?
– W przebraniu? – Frenzel nie zrozumiał. – Że niby jak?
– Byłeś kiedyś w teatrze, Frenzel?
– Kilka razy.
– Czy Schmidtowie byli przebrani jak aktorzy w teatrze, na przykład za Zorro, za rycerzy i tak dalej?
– Tak, czasami tak, kiedy przyjeżdżał po nich ten gruby.
– Jaki gruby?
– Nie wiem. Gruby, wyperfumowany. Przyjeżdżał automobilem, na którym był napis „Rozrywki” czy coś takiego… Nie jestem pewien, bo z daleka źle widzę.
– Jak często zjawiał się ten gruby?
– Kilka razy.
– Gruby wchodził do nich na górę?
– Tak, po czym wszyscy wsiadali do jego auta i gdzieś jechali. Musiał im dobrze płacić, bo potem podwójnie pili i bawili się niedaleko stąd, u Orlicha.
– Czy Schmidtów odwiedzali jeszcze jacyś inni mężczyźni?
– Jeszcze jeden. Ale ten przychodził nie sam. Były z nim dwie kobiety. Jedna na wózku inwalidzkim. Sam targał wózek z kaleką na górę.
– Rozpoznałbyś tego mężczyznę?
– I faceta, i kobietę bym rozpoznał. Nie zakrywali twarzy.
– A ta na wózku?
– Kaleka miała woalkę.
– Jak wyglądał ten człowiek i ta druga, niekaleka?
– A bo ja wiem… On wysoki, ona ruda. Ładna kobita.
– W jakim wieku?
– On – około pięćdziesiątki, ona – około dwudziestki.
– Nie zdziwiło cię zniknięcie tych czterech? Czemu nie zgłosiłeś tego na policję?
– Dziwić, to i dziwiło, bo czasem pili dwa dni u Orlicha i wracali do domu, a tutaj aż tydzień… A względem policji… Przepraszam, ale ja nie lubię policjantów… Ale i tak zgłosiłbym to dzisiaj…
– Dlaczego dzisiaj?
– W soboty zawsze byli, bo w soboty przychodził ten facet z dziewczyną i kaleką.
– Chcesz powiedzieć, że przychodzili regularnie, w każdą sobotę?
– Tak, w każdą sobotę. O tej samej godzinie. Ale nie razem. Najpierw facet z kaleką, a kilka minut za nimi ruda.
– O której przychodzili?
– Tak za pół godziny będą. – Frenzel wyjął z kieszeni zegarek. – Zawsze o szóstej.
– Byli w zeszłą sobotę?
– Tak. Ale bez rudej.
– Wtedy widziałeś Schmidtów po raz ostami?
– Nie, widziałem ich dzień wcześniej. Przyjechał po nich gruby. Powozem. Pojechali gdzieś.
– Skąd wiesz, że byli w domu w sobotę, skoro widziałeś ich ostatni raz w piątek?
– W sobotę nie widziałem chłopaków, ale ich słyszałem w mieszkaniu.
– Podsłuchiwałeś?
– Tak.
– I co słyszałeś?
– Ich głosy i jęki kaleki.
– Słyszałeś też mężczyznę towarzyszącego kalece?
– Faceta nie.
– Jesteś wolny – policjant wyjął zegarek, a potem wskazał Frenzlowi drzwi. – Masz tu na dryndę – rzucił mu dwa banknoty dziesięciomarkowe. – Możesz iść do domu. Ale pamiętaj, że ten duży – i wskazał na człowieka-szafę – przez kilka dni będzie cię miał dyskretnie na oku. Poczekaj, jeszcze jedno… Powiedz mi, dlaczego nie lubisz policjantów?
– Bo są zbyt podejrzliwi, nawet kiedy człowiek przychodzi do nich z nieprzymuszonej woli i chce coś zgłosić. – Znów wystraszył się swojej zuchwałości. – Ale to nie dotyczy panów… Naprawdę… Pan zresztą nie wygląda na policjanta…
– A na kogo?
– Na pastora – odpowiedział Frenzel, dodając w myślach, „który idzie na kurwy”.
Wyszedł na kręcone schody, a potem pędził w dół na złamanie karku. Kiedy znalazł się na ziemi, przed budynkiem, poczuł, że całe jego zmęczenie znika. Pobiegł na najbliższe skrzyżowanie i zagwizdał na dwóch palcach na przejeżdżające dorożki, nie wykazując najmniejszego zainteresowania wielkim wielopiętrowym budynkiem, w którym przed chwilą przebywał. Frenzel myślał tylko o tym, by jak najszybciej dotrzeć do domu, wziąć pieniądze i udać się na walkę siłaczy zmagających się na tyłach kawiarni Orlicha nad oblanym piwem blatem.
Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, trzy kwadranse na szóstą wieczorem
Schody trzeszczały pod ciężkimi krokami trzech mężczyzn. Mock, Wirth i Zupitza wspięli się w końcu na czwarte piętro kamienicy przy Gartenstrasse 46. Sapiąc, stali przed drzwiami mieszkania numer 20 i pociągali z obrzydzeniem nosami. Cuchnąca woń dochodziła z ubikacji na półpiętrze.
– Pewnie zatkany kibel – mruknął Wirth i ręką obleczoną w rękawiczkę otworzył wytrychem drzwi do mieszkania.
Mock kopnął swym lakierkiem uchylone skrzydło drzwi – bardzo lekko, tak aby nie porysować buta. Z mieszkania buchnął zaduch. Zmarszczył nos, czując znienawidzoną przez siebie woń przypominającą mu smród szatni gimnastycznej w gimnazjum. Wyjął mauzera i kiwnięciem głowy polecił to samo uczynić Zupitzy. Wszedł do ciemnego przedpokoju. Wymacał wyłącznik elektryczności i przekręcił go, zalewając przedpokój brudnożółtym blaskiem. Uskoczył gwałtownie w bok, unikając ewentualnego ataku. Nikt nie zaatakował. Pomalowane na brązowy kolor deski podłogi w przedpokoju zatrzeszczały pod ich butami. Zupitza otworzył gwałtownie wielką szafę. Nic w niej nie było poza paltami i garniturami. Mdłe światło z żarówki owiniętej gazetą nie pozwalało bliżej przyjrzeć się garderobie w szafie. Mock wskazał Wirthowi i Zupitzy pokój, sam zaś rozświetlił kuchnię. Oświetlenie okazało się równie nędzne jak w przedpokoju. Można było jednak dostrzec bałagan, jaki zwykle panuje w mieszkaniach pozbawionych kobiecej ręki. Sterty talerzy pokrytych zastygłymi jęzorami sosu, filiżanki z czarnym kopciem kawy, zesztywniały miąższ bułek i nadszczerbione szklanki z zaciekami smolistego płynu. Wszystko to leżało w głębokim półokrągłym zlewie, na stole, na taboretach, nawet na podłodze. Mock wcale się nie zdziwił, widząc kilka połyskujących ścierwic, które na jego widok zerwały się do lotu, a potem przysiadły na obłażącej lamperii i na makatce z napisem Morgenstunde hat Gold im Munde. Mimo otwartego okienka w kuchni panował smród mokrych szmat.
– Nikogo! – usłyszał z pokoju głos Wirtha. Porzucił z ulgą kuchnię i wszedł do pomieszczenia, które – jak sądził – będzie znacznie czystsze, jak przystało na miejsce pracy, w którym higiena jest dość ważnym elementem. Nie pomylił się. Pokój wyglądał tak, jak powinno wyglądać każde pomieszczenie, którego okno wychodzi na ruchliwą ulicę i którego od tygodnia nikt nie sprzątał. Dwa wielkie żelazne łóżka przykryte były porządnie kapami wyhaftowanymi w czerwone róże. Między nimi stał stolik nocny z lampą o powykręcanym misternie abażurze. Żadnych obrazów na ścianach. Bezduszny pokój, jak w nędznym hotelu, gdzie można tylko leżeć na łóżku, wpatrywać się w lampę i odpędzać od siebie samobójcze myśli. Mock usiadł na jednym z łóżek i spojrzał na swych ludzi.
– Zupitza, idź do stróża i miej go na oku przez resztę wieczoru i przez cały jutrzejszy dzień. – Poczekał, aż Wirth przedstawi ruchami i falowaniem dłoni jego polecenie, a potem zwrócił się do tłumacza. – Ty, Wirth, pójdziesz do Smolorza, na Opitzstrasse trzydzieści siedem i ściągniesz go tutaj. Jeśli nie będzie go w domu, udasz się do willi baronostwa von Bockenheim und Bielau, Wagnerstrasse trzynaście i oddasz kamerdynerowi list do Smolorza.
Mock wyjął notes, wyrwał kartkę i napisał równym pochyłym pismem, którego litery były znacznie mniejszych rozmiarów niż klasyczna kaligrafia Sutterlinowska: „Kurt, masz być jak najszybciej na Gartenstrasse 46, mieszkania 20”.
– A ja – powiedział wolno Mock, odpowiadając na nieme pytanie Wirtha – poczekam na rudą dziewczynę.
Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, kwadrans na siódmą wieczorem
Mock dawno już zwrócił uwagę na to, że po opuszczeniu królewieckiego szpitala silnie reaguje na rudowłose kobiety. Nie chcąc uwierzyć, że opiekująca się nim rudowłosa pielęgniarka była tylko wytworem jego imaginacji, fantomem, który powołała do życia jego pobudzona morfiną wyobraźnia, przyglądał się uważnie każdej pyrrhokomes (jak je nazywał), którą spotkał. Idąc ulicami, często widział przed sobą rozpuszczone rude loki wystające spod kapelusza albo ogniste grube warkocze obijające się – pod wpływem szybkiego kroku – o ruchliwe łopatki. Gonił takie kobiety, wyprzedzał je i zaglądał im w twarz. Uchylał kapelusza i – szepcząc: „przepraszam, z kimś panią pomyliłem” – odchodził odprowadzany spojrzeniami pełnymi strachu, pogardy lub rozczarowania – w zależności od tego, czy dama była niedoświadczoną dziewicą, zakochaną mężatką czy też rozwiązłą służącą. Samego Mocka najczęściej w takich wypadkach nachodziło srogie rozczarowanie, by nie rzec – frustracja. Oto bowiem rudowłose kobiety odsłaniały przed Mockiem swoje oblicza i żadne z nich nie było podobne do twarzy pielęgniarki z jego snów.
Teraz nie czuł frustracji, choć nie był wcale pewien, czy tkwiąca w progu dziewczyna była tą, o której opowiadał Rühtgardowi w mroźne noce w Kurlandii. Z mieszkania „czterech marynarzy” padało tak niewiele światła, że każda kobieta stojąca na progu wyglądałaby jak senna zjawa.
– Przepraszam za spóźnienie, ale… – tu dziewczyna zawiesiła głos, widząc postać nieznanego sobie mężczyzny.
– Proszę. – Mock odsunął się od drzwi, od których przed chwilą dobiegło delikatne pukanie.
Dziewczyna weszła niezdecydowanie. Rozejrzała się z niepokojem po pustym mieszkaniu, na widok brudnej kuchni zmarszczyła ze wstrętem nieco zadarty upudrowany nosek. Mock zamknął nogą drzwi, ujął ją pod rękę i wprowadził do pokoju. Zdjęła kapelusz z woalką, potem rzuciła letni płaszcz na jedno z łóżek. Miała na sobie czerwoną, sięgającą łydek suknię, która napinała się niepokojąco na jej wydatnych piersiach. Suknia była nieco staromodna, nie odsłaniała niczego i ku pewnej irytacji Mocka kończyła się pomarszczonym żabotem. Dziewczyna usiadła na łóżku koło porzuconego płaszcza i założyła nogę na nogę, odsłaniając wysokie sznurowane buciki.
– Co teraz będzie? – zapytała z udawanym przestrachem. – Co pan mi zrobi?
– Asystent kryminalny Eberhard Mock – odparł, mrużąc oczy. Nic więcej nie powiedział. Nie mógł.
Dziewczyna patrzyła na niego z uśmiechem. Mock się nie uśmiechał. Mock nie oddychał. Mocka paliła skóra. Mock się pocił. Mock wcale nie był pewien, czy siedząca przed nim dziewczyna jest podobna do pielęgniarki z jego snów. W tej chwili postać rudowłosego anioła z Królewca była zamazana, niewyraźna, nieprawdziwa. Realna była tylko ta dziewczyna, która uśmiechała się do niego – wdzięcznie, pogardliwie i zalotnie.
– No i co z tego, Herr Kriminalassistent? – Łokieć prawej ręki oparła we wnętrzu lewej dłoni i wyprostowała dwa palce – wskazujący i środkowy – prosząc tym niemym gestem o papierosa.
– Chcesz papierosa? – wychrypiał Mock, a kiedy w jej zielonych oczach ujrzał rozbawienie, zaczął przerzucać kieszenie marynarki w poszukiwaniu papierośnicy. Znalazł i otworzył przed samym jej nosem. Aż się wystraszył, gdy zauważył, że wieczko omal nie drasnęło delikatnych nozdrzy. Zza tasiemki wieczka wyłuskała zręcznie papierosa, a potem przyjęła od Mocka ogień, przytrzymując jego drżącą dłoń długimi szczupłymi palcami.
Mock również zapalił i przypomniał sobie rady starego komisarza Ottona Vyhlidala. Przydzielił go on do pracy w wydziale III b, w dwuosobowym decernacie, który później – po erupcji wojennej prostytucji – przybrał postać oficjalnej komisji obyczajowej. Vyhlidal, wiedząc, że młody policjant może być nieodporny na kobiece wdzięki, mawiał: „Wyobraź sobie, Mock, że ta kobieta była kiedyś dzieckiem, które tuliło do piersi pluszowego misia, wyobraź sobie, że skakała kiedyś na bujanym koniku. Potem wyobraź sobie, że to niegdysiejsze małe dziecko tuli do piersi zżartego przez syfilis kutasa i skacze po tłustych, mokrych i zawszonych włosach łonowych”.
Drastyczne słowa Vyhlidala były teraz ostrzeżeniem, kiedy patrzył na rudowłosą dziewczynę. Uruchomił wyobraźnię i zobaczył tylko pierwszy obraz: słodkie rudowłose dziecko przytulające swą główkę do pyska przymilnego boksera, nie mógł ujrzeć tego dziecka brudnego, zepsutego i niszczonego przez kiłę. Wyobraźnia odmówiła Mockowi posłuszeństwa. Spojrzał na dziewczynę i postanowił do niczego swej imaginacji nie zmuszać. Usiadł na drugim łóżku naprzeciwko swej rozmówczyni.
– Powiedziałem ci, kim jestem – usiłował nadać głosowi jak najdelikatniejsze brzmienie. – A teraz proszę mi się odwzajemnić.
– Erika Kiesewalter, Orgienassistentin – powiedziała dźwięcznym, prawie dziecinnym głosem.
– Dowcipna jesteś. – Mock pod wpływem jej głosu kontrastującego z rozwiązłą treścią przypomniał sobie ostrzeżenia starego Vyhlidala i powoli odzyskiwał panowanie nad sobą. – Lubisz zabawy językowe?
– Tak. – Zaciągnęła się mocno papierosem. – Lubię zabawy językiem…
Mock nie usłyszał tego dwuznacznego wyznania, ponieważ jego umysł zalała straszna myśl: że oto swoim przesłuchaniem skazuje tę dziewczynę na śmierć, na wyłupanie oczu, na wbicie stalowej szpili w płuca. – By ją uratować – myślał – będę musiał ją odizolować w „przechowalni”. A co wtedy, kiedy nigdy nie złapię mordercy? Czy będzie musiała siedzieć w starym kantorze Wirtha latami, a jej biała aksamitna skóra będzie wiotczeć i marszczyć się? Jeszcze mogę ją uratować! Nie zadam jej żadnego pytania. Ale morderca, jeśli mnie śledził, nie wie, czy ją przesłuchałem, czy też nie. On ją i tak zabije. Ale bez jej zeznań może go nie złapię i zmuszę ją do przebywania w starym kantorze, gdzie jej zwiotczałą skórę pokryją plamy i zmarszczki. Zresztą – jeśli morderca nie zostanie złapany – ci wszyscy ludzie „przechowywani” u Wirtha się zestarzeją, nie tylko ta dziewczyna.
– Przestań się na mnie głupio gapić i głupio gadać – warknął, zmuszając się do myśli: Co mnie obchodzi jakaś dziwka i jej alabastrowa skóra! – Odpowiadaj na pytania! I tyle.
– Dobrze, panie policjancie. – Erika wstała, podeszła do okna, otworzyła je i pstryknęła słupkiem popiołu w ciepły jesienny wieczór, brzmiący zgrzytem tramwajów i klaskaniem końskich kopyt. Sukienka miała ciemny pas, który opadał na jej biodra i podkreślał ich krągłość. Mock poczuł silne napięcie, które nastoletnich chłopców budzi z najgłębszego snu, a dla podstarzałych mężczyzn jest znakiem, że nie wszystko jeszcze w życiu stracone. Zadam jej pytanie – pomyślał – a ona mi odpowie, zadam jej następne, i ogarnie mnie spokój.
– Odpowiadaj na pytania – powtórzył chrapliwie. – I to szybko. Pytanie pierwsze: twój zawód?
– Hetera – odpowiedziała dziewczyna, zmierzając w stronę łóżka. Tym razem usiadła skromnie, a jej twarz nie wyrażała niczego poza koncentracją.
– Skąd znasz ten wyraz? – Mock pod wpływem zdziwienia poczuł spadek napięcia.
– Czytam to i owo – na jej twarzy ukazał się uśmiech, który Mock uznał za bezczelny. – Szczególnie interesuję się starożytnością. W teatrze amatorskim grałam nawet Medeę. Próbuję swych sił w aktorstwie.
– Po co tu przyszłaś? Do tego mieszkania. – Mock przymknął oczy, aby ukryć sprzeczne uczucia, które nim targały.
– Przychodziłam tu co sobota. Od kilku tygodni.
– Wykonywałaś tu… swój zawód? – Mock długo dobierał słowa.
– Zawód wykonywany, nie ten wymarzony.
– A jaki jest wymarzony?
– Aktorstwo – szepnęła i oblała się rumieńcem. Zacisnęła zęby, jakby chciała powstrzymać płacz. Potem roześmiała się drwiąco.
– Musisz mi teraz dokładnie opisać, co tu robiłaś – powiedział Mock, myśląc: ona jest chyba psychicznie chora – w ostatnią sobotę.
– To, co w każdą inną.
– Opowiadaj wszystko dokładnie.
– To pana podnieca? – zapytała, ściszając dziecinny głos.
– Nie musisz mi opowiadać ze szczegółami. Mów ogólnie.
– Ja nie wiem, co to znaczy ogólnie… – i znów uśmiech.
– Gadaj, do cholery! – wrzasnął Mock. – Ci czterej, którzy tu mieszkali, nie żyją. Rozumiesz?
– Przepraszam. – Mock chciał wierzyć, że widoczny na jej twarzy przestrach jest spowodowany jego krzykiem, a nie jej zdolnościami aktorskimi. – Już mówię. Wynajmował mnie zamożny pan. Nie znam jego nazwiska. Poznałam go w „Eldorado”, gdzie jestem fordanserką. Był brodaty. Ten pan zatańczył ze mną, a potem poszliśmy do mojego pokoju. Zaproponował mi stałe zlecenie. Uczestnictwo w rozpuście. Zgodziłam się pod warunkiem, że po pierwszym razie będę się mogła wycofać, jeśli mi się nie spodoba. Dziewczyna umilkła i skubała smukłymi palcami narzutę.
– Mów dalej – Mock powiedział to bardzo cicho, aby ukryć chrypę. – Nie pierwszy raz widzę taką jak ty i nie ekscytuję się… opowieściami heter… Minął czas, kiedy podniecało mnie dzieło Alkifrona.
– Szkoda – powiedziała poważnie.
– Dlaczego „szkoda”? – w Mocku narastał gniew. Czuł się manipulowany przez cwaną dziwkę.
– Wstyd mi o tym mówić – powiedziała tym samym poważnym tonem. – Gdyby to pana podniecało, wykonywałabym po prostu swoją pracę, polegającą na podniecaniu panów. A tak, to sama nie wiem, jak mam powiedzieć…
– Używaj zwrotu „zajmować się” na określenie aktu, któremu się oddajesz w swej pracy.
– Dobrze – wyszeptała i opowiedziała wszystko. – Pan ten przyjął mój warunek i podał mi adres. Miałam przychodzić tutaj po szóstej w każdą sobotę. Podkreślał „po szóstej”. Przychodziłam. Nie robiłam niczego zboczonego. W pokoju było sześć osób. Pan, który mnie wynajął, młoda dziewczyna na wózku inwalidzkim i czterech młodych marynarzy. Ci marynarze mieszkali tutaj. Podejrzewam, że nie byli żadnymi marynarzami, lecz przebierańcami. Marynarze mieszkają na statku, a nie wynajmują się jako… Na polecenie mojego klienta rozbierałam się. Zajmował się mną jeden marynarz. Mój klient przenosił dziewczynę z wózka na łóżko, a potem trzej pozostali marynarze się nią zajmowali. Dziewczyna patrzyła na mnie i mojego… Tego, który był ze mną, i najwidoczniej mocno to na nią działało, bo – kiedy już się napatrzyła – z wielką ochotą zajmowała się trzema marynarzami naraz. Tak było zawsze.
– A twój klient nie zajmował się tobą? – Mock przełknął głośno ślinę. – Ani dziewczyną na wózku?
– Broń Boże! – krzyknęła Erika.
– Dlaczego nie było cię z nimi w ostatnią sobotę?
– Byłam niedysponowana.
– Zatem czterej marynarze zajęli się kaleką?
– Chyba tak. Nie wiem. Nie było mnie tutaj.
Ktoś energicznie zapukał. Mock wyjął mauzera i ruszył ku drzwiom. Przez wizjer ujrzał Smolorza. Wpuścił go do przedpokoju, wciągając w nozdrza woń alkoholu. Smolorz lekko chwiał się na nogach.
– Słuchajcie, Smolorz, macie pilnować tej dziewczyny – wskazał głową na Erikę – dopóki jej nie przewieziemy do „przechowalni”. Macie jej towarzyszyć nawet do ustępu. I jeszcze jedno. Nie wolno wam jej tknąć nawet palcem! Przyjdźcie za godzinę. Nie wiem, jak tego dokonacie, ale macie być trzeźwi. Zrozumiano?
Smolorz kiwnął głową i wyszedł. Nie dyskutował, nie opierał się. Znał dobrze swojego szefa i wiedział, co to znaczy, gdy ten zwraca się do niego po imieniu jak w liście, który mu dostarczył Wirth: nie znaczyło to z pewnością nic dobrego. Mock zamknął za nim drzwi, wszedł do pokoju i spojrzał na Erikę. Była zmieniona na twarzy.
– Proszę pana – szepnęła. – W jakiej przechowalni? Gdzie chce mnie pan zamknąć? Ja muszę pracować. To zlecenie mi się skończyło. Muszę iść tańczyć do „Eldorado”.
– Nie – Mock również szeptał. – Nie będziesz pracować w „Eldorado”. Będziesz pracować tutaj.
Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, kwadrans na ósmą wieczorem
Mock leżał obok Eriki, wytężał swoją pamięć i liczył kobiety, które posiadł w swoim życiu. Nie czynił tak jednak po to, by do swojego sztambucha wpisać kolejne trofeum. Żadne to były trofea! Na ogół prostytutki, najczęściej po pijanemu, najczęściej bez większej satysfakcji. Mock liczył kobiety, które miał, i nie mógł się doliczyć. Nie dlatego, że były ich niezmierzone zastępy, ale wiele aktów odbył w zamroczeniu, w malignie i nie pamiętał, czy można by je podsumować powszechnie znanym finis coronat opus. Dotykając ciepłego uda Eriki, postanowił przypomnieć sobie zatem te kobiety, z którymi spotkanie z całą pewnością można by scharakteryzować łacińską maksymą. Erika objęła go za szyję i mruknęła coś cicho. Zasypiała. Mock przestał cokolwiek liczyć i o czymkolwiek myśleć. Jednego był pewien – do tej pory, do dzisiaj, do tego wieczoru spędzonego z rudowłosą prostytutką w pokoju zamordowanych męskich dziwek, nie wiedział, czym jest właściwie to, o czym marzą nastoletni młodzieńcy, i co powoduje, że podstarzali mężczyźni zaczynają w siebie wierzyć. Dziś zdradziła mu ten sekret Erika. Nie używając słów.
Wstał i okrył swoją marynarką szczupłe ciało dziewczyny. Nie mógł się pohamować, by nie przesunąć ręką po jej białej skórze upstrzonej tu i ówdzie wysepką piegów, nie mógł się powstrzymać, by nie wsunąć dłoni pod jej pachę i nie dotknąć uśpionych piersi, które jeszcze przed chwilą były pełne życia i natarczywie narzucały się ze swoimi potrzebami.
Stał w samych kalesonach i obserwował jej płytki sen. Nieoczekiwanie przypomniała mu się pewna scena z Lukrecjuszowego poematu O naturze rzeczy: człowiek oblewa się potem, łamie mu się głos i język, a uszy napełniają się szumem. W takim stanie był właśnie on sam. Zmartwiał. Jego profesor gimnazjalny Morawjetz nazywał tę scenę „patograficzną” i omawiał ją na nadobowiązkowym kółku klasycznym. Porównywał ją przy tym ze słynnymi wierszami Safony i Katullusa o tym, w jaki sposób na ciało ludzkie oddziałują gwałtowne uczucia. Mock zmartwiał nie na wspomnienie profesora Morawjetza, lecz na myśl o słowach, którymi jego nauczyciel charakteryzował tę scenę u Safony i Katullusa.
– Patografia miłości – wypowiedział głośno ten termin. – Przecież tu nie ma żadnej miłości. Nie kocham tej cwanej dziwki.
Podszedł do Eriki i zdarł z niej marynarkę. Obudziła się.
– Nie kocham tej cwanej dziwki – powiedział zdecydowanie.
Uśmiechnęła się do niego.
– Taka jesteś cwana? – Mock czuł płomień gniewu. – Czemu się śmiejesz, cwana dziwko? Chcesz mnie wkurzyć?
– Broń Boże! – Erika powiedziała to bardzo cicho.
Uciekła wzrokiem. Mock poczuł jej strach. Płomień gniewu na samego siebie rozszczepiał się i trzaskał w jego piersi. Boi się, cwana dziwka!, Mock zacisnął pięść. Wtedy rozległo się stukanie do drzwi. Wolno-wolno-wolno, przerwa, wolno-wolno-wolno-wolno-szybko-szybko. Mock, rozpoznając umówiony sygnał, rytm „Pieśni Ślązaka”, otworzył drzwi i wpuścił Smolorza, który nie cuchnął już alkoholem, lecz wydawał woń mydlaną. Był prawie zupełnie trzeźwy.
– Nażarliście się mydła? – Mock ubierał się bez najmniejszego skrępowania wobec Smolorza. Erika owinęła się sukienką.
– Woda z mydlinami – powiedział Smolorz. – Aby się wyrzygać. Aby wytrzeźwieć.
Mock włożył melonik i wyszedł z mieszkania. Na schodach przystanął. Kiedy doleciał go smród z zatkanej ubikacji, poczuł mdłości. Szybko zbiegł na dół. Stanął koło bramy i odetchnął kilka razy bardzo głęboko. Mdłości ustąpiły, ale usta napełniały się co chwila śliną. Znał to uczucie wstrętu do samego siebie. Usłyszał swój głos: „Chcesz mnie wkurzyć, cwana dziwko?”, i dosięgło go bojaźliwe spojrzenie Eriki, spojrzenie dziecka, które nie wie, za co zaraz zostanie uderzone. Rudowłosej dziewczynki, która lubi wtulać buzię w sierść radosnego boksera. Usłyszał jej odpowiedź: „Broń Boże!” Uderzył się dłonią w czoło i wbiegł jeszcze raz na górę. Na drzwiach wystukał takt z Pieśni Ślązaka. Otworzył mu Smolorz. Siedział w przedpokoju na krześle. Z kuchni buchał smród szmat i dochodziło brzęczenie ścierwic.
– Sprowadźcie tu stróża, Smolorz. – Mock zmarszczył nos i dał swojemu podwładnemu zwitek banknotów. – Zapłaćcie mu za posprzątanie kuchni. I niech przyniesie tej dziewczynie jakąś pościel. No idźcie, na co czekacie?
Smolorz wyszedł. Drzwi do pokoju były zamknięte. Mock otworzył je. Erika siedziała na łóżku otulona letnim płaszczykiem i drżała z zimna.
– Dlaczego powiedziałaś „Broń Boże”? – Podszedł do niej i oparł dłonie na jej kruchych ramionach.
– Nie chciałam pana wkurzyć.
– Nie teraz. Przedtem, kiedy cię zapytałem, czy twój klient zajmował się tobą albo dziewczyną na wózku, krzyknęłaś „Broń Boże”. Dlaczego?
– Gdyby się zajmował mną, to byłoby pół biedy. Ale dziewczyna na wózku mówiła do niego „tato”.
Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, wpół do jedenastej wieczorem
– Po co panu na noc mój pies? – listonosz Dosche spojrzał zdziwiony na Mocka. Siedzieli na ławce na podwórku domu przy Plesserstrasse i wpatrywali się w rozświetlone okno mieszkania Mocków. Widzieli wyraźnie dwie głowy pochylone nad stołem: postrzępioną siwą grzywę Willibalda Mocka i idealny przedziałek wypracowany przez lata przez Corneliusa Rühtgarda.
– Co oni robią? – zapytał Dosche, zapominając na chwilę o dziwnej prośbie Mocka.
– To, co pan robi codziennie z moim ojcem – odpowiedział Mock. – Grają w szachy. A wracając do mojej prośby…
– No właśnie. Po co panu mój pies?
– Widzi pan? – Mock wskazał na niebo. Wisiał na nim obrzęknięty księżyc, a jego mdłe światło ślizgało się po ciemnych oknach domu, po futrynie ustępu i kabłąku podwórkowej pompy. – Jest pełnia, prawda?
– Zgadza się. – Dosche postanowił ostatni raz tego dnia zapalić fajkę i wyjął z kieszeni kapciuch.
– Powiem coś teraz panu – Mock spojrzał wymownie na swojego rozmówcę. – Ale to musi pozostać w ścisłej konfidencji. Rozumie pan? To dotyczy śledztwa, które prowadzę…
– Ach, tego, o którym wszyscy trąbią?
– Ciii… – Mock położył palec na ustach i przeciągle syknął.
– Tak jest. – Dosche uderzył się w pierś, a jego usta opuścił kłąb dymu. – Przysięgam, że nikomu nic nie powiem!
– Pierwszego morderstwa dokonano miesiąc temu…
– Myślałem, że tydzień temu…
– Ciii… – Mock rozejrzał się dokoła i widząc zaaferowaną minę Doschego, kontynuował. – A zatem pierwszego morderstwa dokonano przy pełni księżyca, tak jak dzisiaj. Mam pewnego podejrzanego, który nie ma alibi. Jeśli zamordował, to musiał trupa trzymać w swoim mieszkaniu kilka dni. Proszę nie pytać dlaczego! Nie mogę panu powiedzieć, drogi panie Dosche. – Zapalił papierosa i wydmuchnął dym w stronę szachistów, którzy stukali, chowając figury do szachownicy. – Podejrzany ma psa. Twierdzi, że nie mógł trupa trzymać u siebie przez kilka dni, ponieważ wycie psa zaalarmowałoby sąsiadów. Wycie psa, rozumie pan, drogi panie Dosche? Pies wyje w obecności trupa, tak twierdzi podejrzany. Muszę to dzisiaj sprawdzić! Z pańskim psem!
– Ależ, panie Mock – Dosche zacharczał swą starą fajką – zabierze pan gdzieś mojego Rota? Do jakiegoś trupa? Gdzie?
– Ciii… Jak się eksperyment uda, wezmę tam i pana. Chce pan?
Fajka Doschego trysnęła iskrami. Podał Mockowi smycz.
– Dobra, dobra, niech pan go weźmie. Tylko ciii… Mock ujął smycz i wyciągnął spod ławki zaspanego Rota. Podał rękę Doschemu i udał się do domu.
Na ganku dawnego sklepu rzeźniczego stał Rühtgard i palił papierosa.
– To jest nasz czujnik stężenia duchowości? – wskazał rozżarzonym słupkiem na psa, który przyglądał mu się nieufnie.
– Kto wygrał? – Mock skrzywił się, słysząc żart Rühtgarda.
– Cztery partie, trzy do jednego.
– Dla ciebie?
– Nie, dla Mocka seniora. Twój ojciec gra bardzo dobrze.
Mock poczuł przypływ dumy.
– Idziemy spać? – zapytał.
– Idziemy. Twój ojciec chyba już pościelił – Rühtgard rozglądał się dokoła niepewnie. – Gdzie mogę wyrzucić papierosa? Nie chcę ci śmiecić pod domem…
– Tutaj – Mock otworzył drzwi. – W dawnym sklepie stryja Eduarda jest kratka odpływowa. Podejrzewałem nawet, że hałasy są wydawane przez szczury, które przechodzą tamtędy do sklepu.
Rühtgard wszedł za ladę, uniósł kratkę i wyrzucił niedopałek. Potem wspiął się na schody. Mock dokładnie zaryglował drzwi. Zaciemnił drewnianymi żaluzjami sklepowe witryny, uzupełnił naftę w lampie i powiesił ją pod sufitem. Pomieszczenie było dobrze oświetlone. Wszedł po schodach do pokoju, ciągnąc za sobą nieco opornego psa. Klapa leżała bezwładnie na podłodze. Nie zamykał jej. Odpiął smycz, przygasił knot lampy i dopiero teraz rozejrzał się w półmroku pokoju. Przykryty kocem Rühtgard leżał z zamkniętymi oczami na drewnianym łóżku ojca. Przez oparcie przewieszone były starannie złożone spodnie oraz marynarka, koszula i krawat. Ojciec spał w niszy odwrócony do ściany. Mock rozebrał się do kalesonów, swoje ubranie złożył na krześle, równie starannie jak jego przyjaciel, a buty postawił na baczność koło łóżka. Pod poduszkę włożył mauzera, a potem zległ obok ojca. Zamknął oczy. Sen nie nadchodził. Nadchodziła natomiast kilkakrotnie Erika Kiesewalter. Nachylała się nad Mockiem i – wbrew zasadom prostytutek – całowała go w usta. Tak samo czule jak dzisiejszego wieczoru.
Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, północ
Mocka obudził śmiech dochodzący z dołu. Był to śmiech złośliwy – tak jakby ktoś komuś zrobił głupi kawał. Mock wyjął mauzera i usiadł na łóżku. Ojciec spał. Z bezzębnych zapadłych ust dochodził astmatyczny świst. Rühtgard pochrapywał, pies trząsł się cały, podkulając ogon. Klapa była otwarta – tak jak ją zostawił przed snem. Potrząsnął głową. Nie mógł uwierzyć w ten śmiech. Podszedł z odbezpieczonym rewolwerem do klapy w podłodze i położył się koło niej. Pies zawył i uciekł pod stół, Mock dostrzegł cień przesuwający się pod sufitem starego sklepu, pies zapiszczał, coś przebiegło obok leżącego Mocka, coś większego od szczura, coś większego od psa – umknęło przed zamachem jego ręki pod łóżko. Chwycił lampę naftową i odchylił mokre od własnego potu prześcieradło zasłaniające widok na przestrzeń pomiędzy łóżkiem a podłogą. Siedziało tam dziecko. Uśmiechając się, rozchyliło chrapy nozdrzy. Z nosa dziecka wysunęła się zielono lśniąca ścierwica. Z dołu znów doszedł złośliwy śmiech. Mock wstał gwałtownie i ocierając pot z piersi i szyi, rzucił się ku otwartej klapie. Zawadził o krzesło obciążone ubraniem. Runęło, uderzając w miednicę. Słysząc metaliczny brzęk u góry, zjechał po schodach na pośladkach, rozrywając kalesony. Na dole nikogo nie było. Od strony kratki odpływowej usłyszał jakiś szmer. Wskoczył szybko za ladę i podniósł kratkę. Coś się w niej ruszało. Mock skierował tam lufę mauzera. Czekał. Z kratki wynurzyła się głowa Johanny. Łuski na jej szyi wydawały cichy grzechot. W jej oczach tkwiły dwie szpile. Strzelił. Mieszkanie zatrzęsło się od huku. Mock obudził się naprawdę.
Wrocław, niedziela 7 września 1919 roku, kwadrans na pierwszą w nocy
Mock stał obok łóżka Rühtgarda z rewolwerem w dłoni i patrzył wprost w jego oczy. Doktor zamrugał sennie powiekami.
– Słyszałeś to? – zapytał Mock.
– Niczego nie słyszałem – Rühtgard z trudem operował sztywnym od snu jeżykiem.
– To dlaczego nie śpisz?
– Bo się nachylasz nade mną i patrzysz mi w oczy. – Przetarł binokle i zacisnął je na nosie. – Zapewniam cię, że intensywne wpatrywanie się w śpiącego może go obudzić. Tak się niekiedy budzi pacjenta po seansie hipnotycznym.
– Naprawdę niczego nie słyszałeś? Przecież krzesło przewróciło się na miednicę i narobiło hałasu, przecież strzelałem Egzemie w głowę… – Mock pociągnął nosem. – Nie czujesz zapachu prochu?
– To był tylko sen, Ebbo. – Rühtgard usiadł na łóżku i spuścił na podłogę chude nogi wystające spod nocnej koszuli. Wyjął Mockowi z ręki pistolet i przyciągnął go do swojego dużego nosa. – Nie ma żadnej woni prochu. Powąchaj. Żadnego strzału nie było, bo obudziłby twojego ojca. Widzisz, jak smacznie śpi? Krzesło również stoi na swoim miejscu.
– Ale zobacz – w głosie Mocka zabrzmiała satysfakcja. – Pies się dziwnie zachowuje…
– Istotnie. – Doktor obserwował uważnie zwierzę, które z podkulonym ogonem siedziało pod stołem i cicho powarkiwało. – Ale któż może wiedzieć, co się śniło psu? One też miewają koszmary. Tak jak ty.
– No dobrze – Mock nie ustępował. – Ale zwróciłeś uwagę, że mój ojciec jest przygłuchy, tak? A ponadto nawet gdy był młodszy, miał twardy sen. Żaden strzał by go nie obudził! Wystrzeliłem zatem, a on i tak spał.
– Powąchaj swój pistolet – powtórzył Rühtgard znudzonym głosem. – A teraz zrobimy doświadczenie. – Wstał, podszedł do otwartej klapy i zatrzasnął ją z hukiem. Ojciec westchnął przez sen, a potem otworzył oczy.
– Co jest, do cholery! – jak na człowieka dopiero co obudzonego miał silny głos. – Co ty robisz, Eberhardzie? Tłuczesz się po nocy? Schlałeś się czy co? To menda jedna… – Łóżko zatrzeszczało, a potem ojciec wyraził swój pogardliwy stosunek do nocnych hałasów donośnym pierdnięciem. Mock poczuł mdłości na myśl, że będzie się musiał położyć obok niego.
– Przepraszam – Rühtgard nie mógł powstrzymać się od śmiechu. – Spotkała cię niezasłużona reprymenda. Ale sam widzisz, strzał by go obudził…
– Wychodzę stąd – Mock zaczął się ubierać.
– Posłuchaj, Ebbo. – Doktor sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął stamtąd papierośnicę i notes. – Nie ma duchów… – Mock zastygł w zasłuchaniu. – One istnieją tylko w twojej głowie… Po naszej dzisiejszej porannej rozmowie kazałem swojemu asystentowi w szpitalu zrobić kwerendę na temat tak zwanych zjawisk paranormalnych. I oto wynik jego poszukiwań. – Rühtgard zapalił papierosa i otworzył notes. – Nie chciałem ci o tym mówić wcześniej… Zachowałem to jako ważki argument na sam koniec…
– Mów zatem.
– Duchy istnieją w zaburzonej korze mózgowej, tak zwanej korze wzrokowej na prawej półkuli. Problemy z korą mózgową w tym miejscu mają wpływ na wzrok. Pojawiają się fantomy, widzenia… Za hałasy natomiast odpowiada kora słuchowa. Gdybym otworzył ci głowę i dotknął tej kory, usłyszałbyś głosy, być może muzykę… Pewien kompozytor przechylał głowę i zapisywał zasłyszaną muzykę. Jeśli do tego dojdą zaburzenia prawego płata czołowego, to mamy prawdziwe pandemonium. Ten płat jest bowiem odpowiedzialny za rozróżnianie tego, co obiektywne, od tego, co subiektywne. Kiedy zostaje uszkodzony, „ludzie – jak to ktoś powiedział – biorą swoje myśli za osoby i rzeczy”. Najprawdopodobniej masz lekko uszkodzony mózg, Ebbo. Ale da się go naprawić… Pomogę ci… Poproszę o pomoc najwybitniejszego specjalistę w tej dziedzinie, profesora Bumkego z uniwersytetu…
– Nie przekonują mnie twoje naukowe wyjaśnienia – powiedział Mock w zamyśleniu. – Bo jak twoja neurologia wyjaśni, że te lęki, te koszmary spotykają mnie tylko w tym domu, nigdzie indziej… Do cholery! – podniósł głos. – Muszę ten dom opuścić…
– No to zrób to! Przeprowadź się z ojcem do innego mieszkania. Do lepszego mieszkania z łazienką!
– Ojciec nie chce się na to zgodzić. On tylko tutaj chce żyć i tutaj chce umrzeć. Tak mi kiedyś powiedział…
– No to porzuć to mieszkanie na jakiś czas! – Rühtgard zdusił niedopałek w popielnicy, wstał od stołu, oparł dłonie na zbitych w mocną bryłę ramionach Mocka. – Posłuchaj mnie! Wyjedź stąd na dwa, trzy tygodnie. Weź urlop i wyjedź! Odpoczniesz od wszystkiego – od trupów i duchów… Nabierzesz sił, wyśpisz się… Wyjedź nad morze… Nic cię lepiej nie uspokoi niż przesypywanie się piasku i jednostajny szum. Chcesz, to pojadę z tobą. Pojedziemy do Królewca i będziemy codziennie jeść flądry. Poddam cię hipnozie. Mnie możesz zaufać. Dojdziemy do źródła wszystkich twoich problemów…
Mock, milcząc, zapinał guziki koszuli. Zakładając spinkę na mankiet, ukłuł się w palec. Syknął i spojrzał z niechęcią na Rühtgarda, jakby to on go skaleczył.
– Chodź, ubieramy się i jedziemy…
– Dokąd, do licha? – w głosie Rühtgarda brzmiała uraza.
– Proszę cię, ubieraj się i jedziemy… Do twojego szpitala…
– Po co?
Mock uśmiechnął się do swoich myśli.
– Po fartuch i czepek pielęgniarki…
– Słucham?! – doktor z trudem się opanował. Mock uśmiechnął się ponownie.
– Spotkałem ją w końcu…
Wrocław, niedziela 7 września 1919 roku, godzina druga w nocy
Mock stał przed drzwiami opatrzonymi numerem 20 i wystukiwał po raz drugi rytm „Pieśni Ślązaka”.
– Kto tam? – usłyszał głos rozespanego dziecka.
– Eberhard Mock.
Drzwi uchyliły się. Erika ubrana była w długą i zbyt obszerną nocną koszulę. Zostawiła otwarte drzwi i weszła z powrotem do pokoju. Mock zamknął je za sobą i pociągnął nosem. Nie czuł już żadnej niemiłej woni. Na kuchennym stole leżało prześcieradło, a na nim stały odwrócone talerze i szklanki w wilgotnych kołach, jakie na płótnie pozostawiły ich brzegi. Podłoga była jeszcze mokra. Wszedł do pokoju i położył na krześle duży, szeleszczący pakunek. Erika siedziała na łóżku i wpatrywała się w niego z lękiem. Mock nie był pewien ani swoich uczuć, ani swoich słów.
– Mój człowiek przyniósł ci pościel? – zapytał, by przerwać ciszę.
– Przyniósł.
– Kto umył naczynia?
– Kurt – lęk powoli znikał z oczu Eriki – zrobił to bardzo dokładnie. Nie lubi brudu…
– Mówicie sobie po imieniu? – zareagował nerwowo, nie mogąc sobie przypomnieć niczego, co by uzasadniało skłonność Smolorza do przesadnej czystości. – Jak dobrze się poznaliście?
– Nijak – na ustach Eriki pojawił się blady uśmiech. – Po prostu lubię brzmienie imienia „Kurt”. Czemu pan tak! się denerwuje? Jestem tylko dziwką. Jak pan to powiedział? „Cwaną dziwką”. Dlaczego miałabym nie poznać bardzo blisko słodkiego Kurtusia?
– Gdzie on jest? – Mock nie odpowiedział na pytanie.
– Może godzinę po pana wyjściu – Erika spoważniała – przyszedł tutaj duży facet. Bardzo duży. Nic nie mówił, tylko coś napisał na kartce. Kurt przeczytał to i wybiegł z tym dużym. Nie pozwolił mi nikomu otwierać.
Zapadło milczenie. Po suficie przesuwały się światła i cienie automobili. Neon „Gramophon-Spezial-Haus” po drugiej stronie ulicy przesączał swe kolorowe światło przez firankę. Erika siedziała, pokryta zielonymi i czerwonymi cętkami światła, i przyglądała się Mockowi bez cienia uśmiechu.
– Dlaczego pan koło mnie nie usiądzie? – zapytała cicho i poważnie.
Mock usiadł. Patrzył ze zdziwieniem na swoją dłoń, która przesunęła się po jej białym ramieniu. Jeszcze nigdy nie widział tak białej skóry, jeszcze nigdy podnosząca się przepona nie zabierała mu tchu na tak długo, nigdy dotąd nie czuł takiego bólu w udach. Fiat coitus et pereat mundus. Z wielkim niedowierzaniem czuł, że rozchylają się jego spękane usta, by przyjąć jej drobny język, nie mógł uwierzyć, że jego sękate palce podciągają jej nocną koszulę.
– Dlaczego mnie pan nie weźmie? – zapytała równie poważnie. Podciągnęła się na czystej pościeli i otworzyła przed nim.
Mock sapnął, wstał i podszedł do krzesła. Rozpakował szeleszczący papier. Na oparciu krzesła powiesił pielęgniarski czepek i wykrochmalony fartuch.
– Załóż to – powiedział zachrypniętym głosem.
– Chętnie. – Erika wyskoczyła z łóżka i wyswobodziła się z nocnej koszuli. Kiedy podniosła ręce, neonowe ogniki zapłonęły na jej wydatnych piersiach. Zwinęła włosy w prowizoryczny kok i włożyła czepek. Mock rozpiął spodnie. Wtedy do mieszkania weszli Smolorz, Wirth i Zupitza. Erika szybko wskoczyła do łóżka, Mock kopnął w drzwi. Zbliżył się do łóżka i odrzucił kołdrę z dziewczyny. Za chwilę czyjeś palce wybiły na drzwiach rytm „Pieśni Ślązaka”. Mock sapnął, podszedł do okna i przez chwilę wpatrywał się w latarnię oświetlającą zakład fryzjerski. Potem zbliżył się do dziewczyny i pogłaskał ją po włosach. Obiema dłońmi uczepiła się jego ręki. Pochylił się i pocałował ją w usta.
– Poczekaj chwilę – mruknął i wyszedł do przedpokoju.
Smolorz stał przy drzwiach i przymierzał się do kolejnego pukania, a Wirth i Zupitza siedzieli w kuchni przy stole zawalonym wilgotnymi naczyniami.
– Dlaczego wystukujecie, Smolorz, nasz sygnał? – Mock z trudem tłumił irytację w głosie. – Przecież widziałem, że weszliście. A teraz zmykać stąd! Wszyscy! Od tej chwili osobiście będę pilnował tej dziewczyny.
– Stróż Frenzel… – powiedział Smolorz, wydzielając mydlaną woń. – Nie ma go.
– Mów wszystko, Zupitza – Mock syczał przez zaciśnięte zęby.
– Siedziałem u stróża – Zupitza puścił dłonie w ruch, który Wirth następnie zamieniał na swoją niemczyznę z austriackim zaśpiewem – i miałem go cały czas na oku. Był niespokojny. Rozglądał się, jakby chciał gdzieś wyjść. Tym bardziej miałem go na oku. Poszedłem z nim do kibla. Stałem pod drzwiami. Długo to trwało. W końcu zastukałem. Kilka razy i nic. Wywaliłem drzwi. Okno było otwarte. Stróż uciekł przez okno. Dalej może mówić pan Smolorz.
– Nie słyszałeś, co mówił Wirth? – warknął Mock do Smolorza. – Gadaj!
– Zupitza napisał to – Smolorz podał Mockowi kartkę z wielkim kulfonami. – Potem przesłuchanie sąsiadów. Nikt nie wie, gdzie Frenzel. Jeden wyznał, że stróż to hazardzista. Przeczesaliśmy okoliczne szulernie. Nic.
Jeszcze jeden trup. Jutro lub za kilka dni morderca wyśle list do Mocka. Pójdą pod wskazany adres i znajdą Frenzla z wydartymi oczami. Mała kataryniarka zaśpiewa jeszcze jedną zwrotkę. A ty, Mock, wracaj do domu, porozmawiaj z ojcem i napraw wszystko, co zepsułeś. Uznaj się za zwyciężonego, Mock. Przegrałeś. Zostaw innym to śledztwo. Takim, którzy nie popełnili żadnych błędów, za które karą jest wyłupanie oczu i wbicie szpili w płuco.
Mock podszedł wolno do stołu i chwycił za jego krawędź. Blat drgnął i podskoczył, po czym po chwili znalazł się w górze, Wirth i Zupitza uciekli pod ścianę, naczynia runęły na podłogę, pękało szkło, talerze wydawały przenikliwe jęki, piszczały filiżanki. Brzęk był przeraźliwy, a stał się nie do wytrzymania, kiedy na przewrócony do góry nogami stół wskoczył osiemdziesięciopięciokilogramowy Mock. Kawałki zastawy stołowej wydawały ostatnie brzmienie, potłuczoną skargę, zgrzytliwe requiem.
Zasapany Mock zszedł ze stołu i włożył głowę do żeliwnego zlewu. Zimna woda tryskała na głowę, szyję i płonące uszy.
– Ręcznik! – krzyknął z wilgotnego i zimnego wnętrza zlewu.
Ktoś położył mu na ramiona prześcieradło. Mock podniósł się i nakrył głowę. Strumyki wody wpłynęły mu za kołnierz. Czuł się jak w namiocie. Chciałby być teraz w namiocie, oddzielony od wszystkiego. Po chwili odsłonił głowę i uważnie lustrował zaniepokojone twarze.
– Kończymy to śledztwo, moi panowie – mówił bardzo powoli. – Dalej poprowadzi je komisarz kryminalny Heinrich Mühlhaus. Zaraz spiszę zeznania tej tutaj Eriki Kiesewalter. Przekażecie je, Smolorz, komisarzowi Mühlhausowi. On będzie wiedział, że należy znaleźć człowieka z córką na wózku inwalidzkim. No co robicie taką minę? Przeczytacie zeznanie, to będziecie wiedzieć, o co chodzi.
– A co z ludźmi w „przechowalni”? Wypuścić ich? – zapytał nerwowo Wirth.
– Odwieziecie ich do aresztu policyjnego. Jutrzejszej nocy. Będzie na was czekał strażnik Achim Buhrack. Odbierze od was ludzi. Jeszcze jakieś pytania?
– Panie asystencie kryminalny – bąknął Smolorz. – A co z nią? Do „przechowalni” czy od razu do Buhracka?
Milczeli. Mock spojrzał na stojącą w drzwiach Erikę. Na głowie przekrzywił jej się czepek pielęgniarski. Usta drżały, a narządy artykulacyjne układały się, by wypchnąć z siebie zdanie pytające. Lecz miechy płuc nie tłoczyły powietrza. Stała bez tchu.
– Co będzie – Smolorz stał się nadzwyczaj gadatliwy – jeśli Mühlhaus będzie chciał ją osobiście przesłuchać?
Mock patrzył na Erikę. Drgnęła, kiedy zegar w przedpokoju uderzył trzy razy. Drżenie nie ustępowało, mimo że owinięta była kołdrą. Spojrzał na sztywny fartuch pielęgniarski, na niezdrowo podnieconego Smolorza i podjął decyzję.
– Jeśli komisarz kryminalny Mühlhaus będzie chciał przesłuchać świadka, pannę Erikę Kiesewalter, będzie musiał się pofatygować nad morze.
Darłówko, wtorek 9 września 1919 roku, południe
Erika zacisnęła zęby. Po chwili wolno opadła na Mocka i wtuliła twarz między jego szyję a obojczyk. Oddychała ciężko. Mock odgarnął z jej skroni wilgotne włosy. Po chwili minęło jej odrętwienie i zsunęła się z ciała mężczyzny w kopiec pościeli.
– Dobrze, że nie krzyczałaś – powiedział, z trudem panując nad drżeniem głosu.
– Dlaczego? – zapytała cicho.
– Recepcjonista nie uwierzył, że jesteśmy małżeństwem. Nie widział obrączek. Gdybyś krzyczała, na pewno by się utwierdził w tych podejrzeniach.
– Dlaczego? – powtórzyła sennie swe pytanie i zamknęła oczy.
– Widziałaś kiedyś małżeństwo, które by nie wychodziło z łóżka przez piętnaście godzin?
Mock nie doczekał się odpowiedzi. Wstał, włożył kalesony, spodnie, a potem mocno naciągnął szelki i puścił je. Klasnęły głośno w nagi tors. Zagwizdał znaną piosenkę „Frau Luna”, otworzył okno wychodzące na morze i wdychał zapachy, które przenosiły go w dawne królewieckie czasy, kiedy nikt od niego nie żądał przyznawania się do nieznanych win ani nie szantażował go trupami bez oczu. Fale biły mocno w rozpalony słońcem piasek i w dwa mola zbudowane na górach potężnych kamieni. Mock, obserwując owe budowle, obejmujące jakby ramionami port, czuł na wargach mikroskopijne słone krople. Z pobliskiej wędzarni dochodziła woń, która tego fanatycznego miłośnika ryb wprawiła w nerwowe drżenie. Przełknął ślinę i odwrócił się do Eriki. Już nie spała. Widocznie z drzemki wyrwało ją klaśnięcie szelek. Opierała głowę na kolanach i wpatrywała się w niego. Nad jej włosami wisiał model żaglowca i kołysał się w słonym powiewie.
– Masz ochotę na wędzoną rybę? – zapytał.
– Tak, wielką ochotę – uśmiechnęła się nieśmiało.
– No to chodź, idziemy – Mock zapiął guziki koszuli i przymierzał do jasnej marynarki nowy, kupiony wczoraj w Koszalinie krawat, który wybrała Erika.
– Nie chce mi się nigdzie iść. – Wstała z łóżka i prężąc się po krótkim śnie, podbiegła kilka kroków. Objęła Mocka za szyję i wysmukłymi palcami pogładziła po umięśnionym, szerokim karku. – Tu będę jadła…
– Przynieść ci? – Mock nie mógł się opanować, by jej nie pocałować i nie przesunąć ręką po jej nagich plecach i pośladkach. – Jaką chcesz rybę? Węgorza? Flądrę? A może łososia?
– Nie idź nigdzie. – Poruszając wargami, dotykała jego ust. – Chcę węgorza. Ale twojego.
Przywarła do niego mocno i pocałowała go w ucho.
– Obawiam się – Mock szeptał do małej miękkiej małżowiny zaplątanej w sieci rudych włosów – że nie dam rady… Nie mam już dwudziestu lat…
– Przestań gadać – napomniała go surowym głosem. – Wszystko będzie dobrze…
Miała rację. Wszystko było dobrze.
Darłówko, wtorek 9 września 1919 roku, godzina druga po południu
Wyszli z hotelu i Domu Zdrojowego „Friedrichsbad”, trzymając się za ręce. Przed gankiem tego masywnego budynku parkowały dwie dorożki oraz potężny piętrowy omnibus, który – jak głosił przyczepiony na nim blaszany szyld – kursował między Darłowem a Darłówkiem. W pobliżu hotelu stała grupa uczniów szkoły podstawowej, a opiekujący się nimi tęgi łysy nauczyciel wachlował się kapeluszem i wolno opowiadał swoim podopiecznym, że w tym domu zdrojowym w czasie wojen napoleońskich zażywał kąpieli książę Hohenzollern; zażywny preceptor uczynił użytek ze swojego palca – pokazując przytwierdzoną do ściany tabliczkę z napisem. Mock zwrócił również uwagę na ładną dziewczynę, która samotnie siedziała na ławce pod domem zdrojowym i paliła papierosa. Zbyt długo pracował w komisji obyczajowej, by nie wiedzieć, jaka była jej profesja.
Minęli kilka domów stojących przy Georg-Buttner-Strasse i zatrzymali się przed lodziarnią. Erika rzuciła się jak dziecko na zimny słupek, utworzony z malinowych kulek, i zaczęła go gryźć ku zdziwieniu Mocka, który – patrząc na nią – czuł przenikliwy ból własnych zębów. Zgrzyt szlabanu oznajmił, że most zwodzony już opadł. Przeszli przez niego i znaleźli się na Skagerrak Strasse. Szli lewą stroną ulicy. W pierwszym domu na rogu Mock wszedł do gospody i poprosił oberżystę pana Roberta Pastewskiego – takie bo wiem nazwisko widniało nad wejściem – o tuzin papierosów Reichsadler dla siebie i tyleż angielskich papierosów Gold-Flake dla Eriki.
Moc wrześniowego palącego słońca osłabiał wiatr od morza, który zaplatał włosy Eriki stojącej na wąskim trotuarze.
– Jestem głodna – powiedziała ze skargą i spojrzała wymownie na Mocka.
– Ale teraz… – Mock był zakłopotany – musielibyśmy wrócić do hotelu…
– Teraz nie używam metafory. – Wiatr rzucił pasma włosów na jej oczy. – Naprawdę chce mi się jeść.
– No to idziemy na prawdziwego wędzonego węgorza – powiedział. – Ale najpierw kupię ci jakąś bułkę. Chodźmy…
Wszedł do pobliskiej piekarni. W pomieszczeniu pachnącym ciepłym chlebem jedynymi gośćmi byli dwaj marynarze, którzy opierali się o ladę ozdobioną wykrochmalonymi makatkami i rozmawiali o czymś z grubym piekarzem. Mówili tak szybko w pomorskim dialekcie, że Mock prawie nie rozumiał ich rozmowy. Wiedział jednak jedno: że nikt z nich niczego nie kupuje, a piekarz nie zwraca na niego najmniejszej uwagi. Mock poczuł nieokreślony niepokój. Nie mógł dojść, co jest jego przyczyną. Na pewno ci dwaj marynarze – pomyślał – nie czterej, tylko dwaj marynarze.
– Co dla szanownego pana? – zapytał piekarz z silnym pomorskim akcentem.
– Dwie berlinki proszę. Z jakim są nadzieniem?
– Z dzikiej róży.
– Dobrze. Dwie.
Piekarz zainkasował marki, podał mu tytę z berlinkami i powrócił do rozmowy z marynarzami.
– Słuchaj, Zach – wychodząc, Mock usłyszał głos jednego z nich. – Co to za jeden?
W odpowiedzi zabrzęczał dzwonkiem u powały i spojrzał na znudzoną nieco Erikę. Czubkiem bucika rysowała jakieś figury na piasku, którym obficie był posypany nierówny trotuar. Mock podał jej tytę, zmazując niechcący butem owe tajemnicze zapisy.
– Noli turbare circulos meos. – Erika zamachnęła się, a potem nie zadała ciosu, lecz pogłaskała Mocka po gładko wygolonym policzku. Wtedy uświadomił sobie źródło swojego gniewu.
Co powinienem odpowiedzieć – pomyślał, idąc koło niej bez słowa. – Powinienem się jej zapytać, skąd zna tę sentencję, czy chodziła do gimnazjum, a zresztą każdy głupi ją zna, to wcale nie świadczy o jej wykształceniu czy oczytaniu. „Jestem heterą” – odpowiedziała na pytanie o zawód, używa właściwie pojęcia „metafora”, cytuje Cycerona. Kim jest ta dziwka? Ta mała przebiegła dziwka. Może chce, abym zaczął ją wypytywać o jej przeszłość, rodziców, rodzeństwo, może chce, abym ją pożałował i przytulił. I poddaje mnie próbom. Delikatnie i subtelnie. Najpierw się parzy jak rozgrzana kotka, a potem cytuje sentencje łacińskie, dźwięczące gdzieś tam w jej głowie, z której rozpusta prawie wszystko wymiotła. „Oddawałam się rozpuście” – powiedziała. Ciekawe, czy tak jak ta kaleka – z trzema naraz. Szli w milczeniu. Erika jadła z apetytem drugą berlinkę. Kiedy przechodzili koło dużego sześciennego domu z wielkimi zielonymi drzwiami opatrzonymi napisem „Towarzystwo Pomocy Rozbitkom Morskim”, Erika zgniotła pustą tytę i rzuciła od niechcenia:
– Ciekawe, czy jest jakieś towarzystwo pomocy rozbitkom życiowym?
Cwana dziwka. Chce, żebym się nad nią teraz litował, chce, bym w niej ujrzał dziecko tulące buzię w sierść przymilnego boksera.
Mock zatrzymał się przed wędzarnią i wypowiedział coś, czego później długo żałował.
– Posłuchaj mnie, Eriko – panował nad swoim tonem, ale nie panował nad treścią – nie jesteś kurwą o złotym sercu. Nie ma takich. Jesteś po prostu kurwą. I tyle. Nie zwierzaj mi się, nie mów o swoim rozbitym dzieciństwie, nie mów o ojczymie -potworze i matce, którą gwałcił. Nie mów nic o swojej siostrze, która w wieku piętnastu lat wyskrobała sobie dziecko. Nie próbuj wyciskać ze mnie łez. Rób to, co umiesz najlepiej, i nic nie mów.
– Dobrze, będę się pilnować – powiedziała, a w jej oczach nie było żadnej zapowiedzi łez. – Idziemy do tej wędzarni czy nie?
Przeszła obok Mocka i poszła w stronę prowizorycznej lady, na której sprzedawca w gumowym fartuchu i marynarskiej czapce układał pachnące dymem węgorze. Patrzył na jej drobne plecy, które się zatrzęsły kilkakrotnie. Podbiegł do niej, obrócił ją i rzucił się do całowania łez. Nie uczynił tego jednak. Erika nie płakała, lecz trzęsła się ze śmiechu.
– Moje dzieciństwo było normalne i nikt mnie nie zgwałcił – krztusiła się. – A mówiąc o rozbitkach życiowych, wcale nie miałam na myśli siebie, lecz pewnego mężczyznę…
– Pewnie mężczyznę o imieniu Kurt? Tak, powiedz to! – Mock krzyczał, nie przejmując się wyrozumiałym spojrzeniem marynarza, które mówiło „tak to jest z młodymi żonami”. – Dlatego lubisz tak imię Kurt, co? Mówiłaś mi o tym przedwczoraj! Kurtuś, co? Kim był Kurtuś?! Gadaj, do cholery!
– Nie – Erika spoważniała. – Ten mężczyzna ma na imię Eberhard.
8 IX 1919
Osobliwa była ta konferencja okultystów zorganizowana przez profesora Schmikalego, przedstawiciela zakonu Thule we Wrocławiu. Któż to nie miał być zaproszony?! Sam Ludwig Klages, Lanz von Liebenfels i sam Walter Friedrich Otto! Nie chciało im się jednak fatygować do śląskiej zapadłej prowincji. Zamiast tego pierwszy przysłał swojego asystenta, jakiegoś sepleniącego chłopczynę, który wygłosił zupełnie niezrozumiały wykład o kulcie Wielkiej Bogini-Matki u Pelazgów. Sugerował poza tym nieustannie, że mistrz Klagesa, Fryderyk Nietzsche, był z Magna Mater w nieustannym duchowym kontakcie. To ona miała mu rzekomo podsunąć myśl o nazwaniu Jahwe i Jezusa uzurpatorami boskości. Krytykował przy tym okrutnie młodego Anglika, Roberta Gravesa, który na jakimś wykładzie śmiał twierdzić, iż on sam jest autorem tego określenia w stosunku do żydowskich bogów. Śmiechu warte! Referat o tym, kto był pierwszy w wymyśleniu jakiegoś banalnego sformułowania!
Z zakonu nowych templariuszy nie było von Liebenfelsa, lecz jakiś doktor Fritzjörg Neumann, który zapowiadał powrót Wotana. Jego prelekcję nagrodzono oklaskami nie z powodu zapiekłych antysemickich i antychrześcijańskich ataków, ale za ciągłe podkreślanie przez prelegenta poparcia, jakiego udziela koncepcjom paruzji Wotana główny kwatermistrz wojsk cesarskich Erich von Ludendorff.
Nic dziwnego, że po wypowiedzi Neumanna następną prelegentkę, inteligentną, młodą Żydówkę, Dorę Lorkin, przywitał chłód i pogarda. O profani! O idioci z nazwiskami poprzedzonymi „von”! O skłóceni kacykowie, którzy nie sięgacie wzrokiem poza swoje tępe plemię! Nie potraficie docenić prawdziwej mądrości! Bo przez tę młodą kobietę przemawiała Atena! Dora Lorkin była przedstawicielką spirytualizmu politeistycznego W. F. Otta. Z prezentowanych przez nią przenikliwych teoryj jej mistrza wynikało, że dusza ludzka jest polem nieustannych oddziaływań greckich bogów, którzy jedyni są prawdziwym bytem, podczas gdy inni bogowie są tylko mitem. Pomijam jej uzasadnienia ontologiczne. Nie one są istotne. Największe wrażenie zrobiła na mnie nie nowa – jak to jej po prelekcji niektórzy zarzucali – ale bardzo adekwatna koncepcja erynii jako wyrzutów sumienia.
Kilka zdań na ten temat wprowadziło mnie w głębokie rozmyślania i pozwoliło mi zmodyfikować dzieło, nad którym teraz pracowałem. Bo do tej pory nasz zajadły wróg nie przyznał się do winy, nie wyznał swojego błędu. Bo oto uwolniłem najpierw energię duchową z czterech młodych mężczyzn. Ta energia miała go skierować na właściwy tor rozmyślań. Wykłute oczy i biblijny cytat miały być dla niego oczywiste. Nasz wróg w swej zajadłości nie przyznał się do niczego. W jego domu, w jakimś starym nieczynnym zakładzie masarskim, zmusiłem złą duchową energię starego rozpustnika do powrotu i do udręczania mieszkańców. Nadal nie było przyznania się do winy. Złożyłem w końcu w ofierze naszemu dziełu pokrytą liszajami ladacznicę. Przyznaję – nie wydarłem jej ślepi. On musiał i tak już wiedzieć, czego od niego chcemy! Kaprawe ślepia cudzołożnicy nie musiały mu niczego uświadamiać! A on dalej milczy.
Dopiero teraz, po odczycie Dory Lorkin, zrozumiałem, że muszę na niego sprowadzić prawdziwe zło – erynie. Wtedy jego udręczenie sięgnie zenitu i przyzna się do wszystkiego. W domu zajrzałem na półkę z dziełami autorów starożytnych i zdjąłem z niej tragedie Ajschylosa. Po kilkugodzinnej lekturze zrozumiałem. Sprowadzę erynie na naszego wroga, składając mu w ofierze jego ojca. Erynie prześladowały Orestesa, bo zabił swoją matkę. Ajschylos wyraźnie pisze, że nie słuchały wyjaśnień Orestesa i jego próśb o zmiłowanie. Dla nich ważne było tylko jedno: ukarać go i pomścić rozlaną rodzicielską krew. W tym momencie pojawiła się u mnie wątpliwość. Przecież nasz zajadły wróg nie będzie ojcobójcą, bo ja złożę jego ojca w ofierze. Czy zatem dopadną go erynie? A zresztą – przecież de facto on sam wystawił swojego ojca na śmierć, opuszczając go teraz wraz z ladacznicą. On pozostawił ojca samego na pastwę losu, ponieważ ojciec musiał stawić czoło demonom, które rozpętałem w ich domu. Kiedy ojciec zostanie zupełnie sam i dowie się ode mnie, że jego syn wyjechał gzić się z jakąś kurtyzaną, poczuje zazdrość. Będzie zazdrosny o dziwkę, o najniższy śmieć w mieszczańskiej hierarchii.
Kiedy przyszła mi ta myśl do głowy, przypomniałem sobie to, co gdzieś czytałem, że jedna z erynij, chyba Megajra lub Tyzyfone, była personifikacją wściekłej zazdrości. Już wiedziałem, co robić. Najwyżej się nie uda. Prawdziwa wiedza to nie bełkotliwe analizy barokowych mistyków! Prawdziwa wiedza nie leży u Daniela von Czepko i Anioła Ślązaka! Prawdziwą wiedzę zdobywa się przez doświadczenie. A właśnie mój następny eksperyment pokaże, czy miał rację Arystoteles, pisząc: „Dusza jest w jakiś sposób wszystkim, co istnieje”. Przekonamy się, czy istnieje erynia, jak tego chce Otto.
Darłówko, wtorek 16 września 1919 roku, godzina piąta po południu
Erika i Mock przeszli obok latarni morskiej i skręcili w prawo w stronę plaży wschodniej. Erika oparła głowę na ramieniu Mocka i na moment się odwróciła, przesuwając obojętnym wzrokiem po domach stojących po drugiej stronie kanału. Mock poszedł za jej spojrzeniem. Choć jego zainteresowanie budownictwem nadmorskim było równie wielkie, jak zainteresowanie kwestią ucywilizowania Słowian i Kaszubów – o czym często krzyczały nagłówki gazet – to jednak, ku swojemu zdziwieniu, rejestrował wiele technicznych szczegółów: domy były na ogół zbudowane z muru szachulcowego i przeważnie kryte papą, co dziwiło nieco Mocka przyzwyczajonego do śląskiej dachówkowej sztuki dekarskiej. Kiedyś zapytał o te nadmorskie dachy w gospodzie z rożnem, na którym skwierczały bornholmskie łososie, i usłyszał od starego marynarza opowieść o niewiarygodnej sile morskiego wiatru i fruwających dachówkach, pękających na ścianach domostw i na głowach przechodniów.
– Pamiętasz, Eriko, tego starego marynarza, który nam opowiadał o pokryciu dachów na Pomorzu? – Poczuł na swoim ramieniu potakujące kiwnięcie głowy. – Kiedy wyszłaś na chwilę na spacer, opowiedział mi o jeszcze jednym działaniu morskiego wiatru…
– Jakim? – Głowa Eriki oderwała się od jego ramienia. Dziewczyna spojrzała na Mocka z zaciekawieniem.
– Wyjący długo wiatr doprowadza ludzi do szaleństwa. I do samobójstwa.
– To dobrze, że teraz nie wieje – powiedziała poważnie i przytuliła się do niego.
Za nimi rozpaliło się oko latarni morskiej. Zamontowany na niej buczek jednostajnie zapowiadał mgłę, która miała spaść na port po ciepłym jesiennym dniu. Mewy krzyczały ostrzegawczo.
Koło nadmorskiej kawiarni zeszli na plażę. W Erikę wstąpiła energia. Przebiegła po piasku poniżej tarasu kawiarni i rzuciła się w stronę przebieralni dla dam. Mock na chwilę stracił ją z oczu. Niosąc wiklinowy koszyk wypełniony chlebem, winem, smażonymi marynowanymi śledziami i połówką pieczonego kurczaka, ledwo za nią nadążał. Sapał i zionął nikotynowym swądem nadwerężonych płuc.
W końcu wtoczył się na wschodnią plażę. Kilkoro spacerowiczów żwawym krokiem zaostrzało sobie apetyt przed kolacją. Jakiś śmiałek w trykotowym obcisłym stroju kąpielowym ciął lekkie fale węzłami swych mięśni. Na mostku prowadzącym do okazałej przebieralni dla dam, opierającej się na kilkumetrowych palach wbitych w plażę, stała Erika i rozmawiała z jakąś młodą kobietą. Mock odgarnął wierzchem dłoni pot zalewający mu czoło i przyjrzał się uważnie rozmówczyni Eriki. Poznał ją. Była to prostytutka rezydująca w Domu Zdrojowym, w którym – jak się Mock zdążył przekonać – działała czteroosobowa ekipa korynckich profesjonalistek.
Trafił swój na swego, pomyślał i ruszył na wschód, nie zwracając uwagi na Erikę. Ta pożegnała koleżankę po fachu i pobiegła wesoło za nim. Usiedli na wydmie. Erika wystawiła twarz na podmuchy słonego wiatru, Mock wystawił swój mózg na żrące uczucie wściekłości. Trafił swój na swego, chyba zwariowałem, zadając się z tą dziwką. Erika nie zwracała uwagi na leżącego obok niej mężczyznę, który założył dłonie pod głowę i obserwował dziewczynę schodzącą z mostka łączącego przebieralnię z plażą. Kiedy znalazła się już za połamanymi zębami falochronu, uniosła nieco sukienkę i ruszyła powoli, dziurawiąc krzywymi obcasami piasek. Mocka zaczynała opuszczać złość. Tak chodzi i chodzi cały dzień, nie widziałem jej nigdy z żadnym klientem. Sukienka pocerowana, obcasy wykręcone, parasolka ze sterczącymi drutami, oczy krowie, maślane, bezmyślne. Tania dziwka. Nagle zrobiło mu się jej żal – w pustym nadmorskim kurorcie wykrzywia swe buty na kocich łbach, ścigana złymi okrzykami mew. Odwrócił głowę i spojrzał na Erikę. Zapragnął ją objąć w podzięce, że ona sama nie jest tanią, przegraną dziwką, szlifującą bruki. Opanował jednak tę chęć i obserwował jej długie palce oplatające ramiona w miejscu, gdzie on sam miał – mocne niegdyś – bicepsy.