– Wiesz, pochodzę z podobnej nadmorskiej wioski – powiedziała Erika z zamkniętymi oczami. – Kiedy byłam dziewczynką… – przestraszyła się i spojrzała lękliwie na Mocka, oczekując jego ostrej reakcji.

– Zajmij się kolacją, Eriko – mruknął i zamknął oczy. Wyobrażał sobie, jak rozściela na białym piasku mały koc, a na nim – mocując się z lekkim wiatrem – rozsnuwa czystą serwetę w haftowane ryby. Potem wyjmuje z koszyka śledzie, kurczaka i wino. Otworzył oczy i ujrzał swój wyimaginowany obrazek. Machnął ręką zapraszająco. Przytuliła się do niego i poczuła pocałunek w jedno i w drugie oko.

– Mogę wszystko przewidzieć, co zrobisz i powiesz – usłyszała. – Opowiedz mi zatem o swojej nadmorskiej wiosce.

Erika uśmiechnęła się i uwolniła z objęć Mocka. Ujęła udko kurczaka czubkami palców i z trudem oddzieliła je od korpusu. Podała je Mockowi. Ten podziękował i zdarł zębami złocistą, chrupiącą skórę, a potem przebił się do soczystego włókna pokrytego śliską okleiną tłuszczu.

– Jak byłam mała, zakochałam się w naszym sąsiedzie. – Erika koniuszkami palców uniosła w stronę ust gibki płatek śledzia. – Był muzykiem, podobnie jak moi rodzice. Siadałam mu na kolanach, a on grał na fortepianie Karnawał zwierząt Saint-Saensa. Znasz to?

– Tak – mruknął i wessał powietrze, odklejając od kości ostatnie pasma mięsa.

– On grał, a ja zgadywałam, o jakie zwierzę teraz chodzi w danym utworze. Nasz sąsiad miał szpakowatą, równo przyciętą, wypielęgnowaną brodę. Kochałam go całym swym gorącym, ośmioletnim sercem… Nie bój się – zmieniła na chwilę temat, widząc błysk niepokoju w oczach Mocka. – On mi nic złego nie zrobił. Czasami mnie pocałował w policzek, a ja czułam w jego brodzie zapach dobrego tytoniu… Niekiedy grał z moimi rodzicami w karty. Siedziałam na kolanach, tym razem własnego ojca, patrzyłam oszołomiona na karciane figury, nic nie rozumiałam z gry, ale całym sercem życzyłam ojcu przegranej… Chciałam, aby wygrywał nasz sąsiad, pan Manfred Nagler… Zawsze podobali mi się starsi mężczyźni…

– Miło to słyszeć. – Mock podał jej wino i patrzył, jak niewprawnie pije wprost z butelki.

– Studiowałam w konserwatorium w Rydze, wiesz? – Oddychała szybko, po tym jak picie wina pozbawiło ją na chwilę tchu. – Najbardziej lubiłam grać „Karnawał zwierząt”, chociaż mój profesor rzucał gromy na Saint-Saensa. Twierdził, że jest to prymitywna muzyka ilustracyjna… Mylił się. Każda muzyka coś ilustruje, prawda? Na przykład Debussy ilustruje rozgrzane słońcem morze, Dworzak – rozmach i potęgę Ameryki, a Chopin – stany ludzkiej duszy… Chcesz jeszcze mięska?

– Tak. Poproszę. – Popatrzył na jej smukłe palce, położył głowę na ramieniu i przysunął się, mając przed oczami nacętkowane słońcem morze.

Z drzemki wyrwał go głos Eriki dopytującej się czegoś natarczywie.

– Naprawdę, zgadzasz się na to? Naprawdę? – szeptała uszczęśliwiona Erika. – No to już! Podaj mi datę swojego urodzenia! Dokładną, z godziną!

– Po co ci to? – Mock przetarł oczy i spojrzał na zegarek. Spał nie dłużej niż kwadrans.

– No przecież kiwałeś głową, zgadzałeś się ze wszystkim, co mówiłam – Erika była nieco zawiedziona. – Po prostu spałeś i miałeś gdzieś babskie gadanie…

– No dobrze, dobrze… – Mock zapalił papierosa. – Mogę ci podać dokładną datę mojego urodzenia… Co mi szkodzi? Osiemnasty września osiemset osiemdziesiątego trzeciego. Koło południa…

– O, to pojutrze masz urodziny. Muszę ci dać jakiś prezent… – Erika zapisała tę datę na mokrym piasku. – A miejsce urodzenia?

– Wałbrzych, Śląsk. Chcesz mi postawić horoskop?

– Nie ja. – Erika oparła głowę na jego kolanie. – Moja siostra… Jest astrologiem. No mówiłam ci przecież…

– No dobra, dobra… – mruknął.

– Dlaczego jesteś dla mnie taki dobry? – Nie patrzyła mu w oczy, lecz poniżej. Na nos? Usta? – Od tygodnia nie nazywasz mnie „dziwką”… Zwracasz się do mnie po imieniu… Wysłuchujesz moich opowieści z dzieciństwa, chociaż cię nudzą… Dlaczego?

Mock walczył przez chwilę sam ze sobą. Myślał nad odpowiedzią. Rozważał wszystkie jej skutki.

– Po prostu nie ma wyjącego wiatru – uniknął prawdziwej odpowiedzi. – I nie ma we mnie agresji ani szaleństwa.


17 IX 1919

Nie mogłem wprowadzić w życie swojego planu, ponieważ musiałem uzyskać akceptację Wielkiego Zgromadzenia. Dalsze składanie ofiar może być niebezpieczne, napisał do mnie kilka dni temu Mistrz, kiedy mu przedstawiłem mój plan oparty na obudzeniu erynij. Poza tym Mistrz zgłosił inne zastrzeżenia i nakazał zwołanie Rady. Odbyło się ono dzisiaj w nocy, u mnie. Mistrz słusznie wytknął mi niekonsekwencję. Polega ona na braku ścisłości w zdefiniowaniu pojęcia „erynij”. Zgodnie z moim planem w erynię zamieni się energia duchowa, jaka ujdzie z ciała złożonego w ofierze ojca naszego zajadłego wroga. Jaką mamy pewność, że tak będzie?, pytał Mistrz. Skąd wiemy, że „erynią” nie będzie jakaś cząstka duszy zajadłego wroga albo jakaś istota duchowa niezależna od naszego zajadłego wroga czy od jego ojca. Jakiś demon, którego obudzimy? A nim już nie będziemy mogli kierować. To zbyt niebezpieczne. Co robić zatem? Rozpętała się dyskusja. Jeden z naszych braci słusznie zauważył, że w starożytnych wierzeniach istniały trzy erynie. Jedna z nich, Megajra, była erynią zazdrości. A zatem w Megajrę lub w Tyzyfone moglibyśmy zamienić – za pomocą formuł Augsteinera – energię duchową umykającą z ciała ojca naszego wroga. Druga erynia, Tyzyfone, to „mścicielka zabójstwa”, trzecia zaś, Alekto, to „nieustająca w zemście”. Musimy złożyć jeszcze dwie ofiary, razem trzy – ojca naszego zajadłego wroga i dwie inne, które on kocha i które będą Tyzyfone i Alekto. Wszyscy się zgodzili z tym przekonującym wywodem. Kiedy trzy erynie dopadną naszego największego wroga, zwróci się on do jakiegoś okultysty. Nie ulega wątpliwości, że mamy wpływ na wszystkich okultystów w tym mieście. Wtedy dotrzemy do jego umysłu i uświadomimy mu jego straszną winę. To będzie ostateczny cios. Nie możemy mu napisać wprost, jaka to wina. On sam musi być o niej najgłębiej przekonany. Dlatego nasz plan samouświadomienia jest najlepszy z możliwych. Pozostaje problem dwóch erynij – Tyzyfone i Alekto. Kto to może być? Kogo on kocha oprócz ojca? Czy w ogóle kogoś kocha? Bo chyba nie kocha prostytutki, z którą wyjechał – on, który poznał wszystkie wstrętne tajniki sprostytuowanej duszy? Postanowiliśmy dokładnie rzecz przestudiować w pismach starożytnych i spotkać się za trzy dni, by wszystko ustalić.


Darłówko, piątek 26 września 1919 roku, południe

Mock i Erika siedzieli na tarasie kawiarni po wschodniej stronie kanału portowego i milczeli, wpatrując się we wzburzone morze przez prostokątne, niewielkie szyby smagane drobnym deszczem. Każde z nich było bardzo zajęte: Erika – kawą i jabłkową struclą, Mock – cygarem i bańką koniaku. Milczenie, które między nimi zapadło, było zapowiedzią nagłego chaosu, zwiastunem zmiany, nieubłaganym sygnałem kresu.

– Jesteśmy już tutaj ponad dwa tygodnie – zaczął Mock i umilkł.

– Ja bym powiedziała, że jesteśmy już prawie trzy tygodnie. – Erika wygładzała serwetkę na marmurowym blacie stolika.

– Ten koniak to dla ciebie dużo alkoholu – Mock poruszył kieliszkiem, obserwując, jak bursztynowy płyn spływa po pochyłych ściankach – bo jeszcze jest go sporo. A dla mnie to tylko jeden łyk – zaraz wypiję i go nie będzie.

– Tak. Tym się różnimy – powiedziała Erika i zamknęła oczy. Spod jej długich rzęs w stronę kącików ust popłynęły dwie strużki łez.

Mock wbił wzrok w zalaną deszczem szybę i usłyszał wycie wichru nad falami. Wicher szarpał się w jego piersi i wpychał mu w głowę jakieś słowa, których nie chciał wypowiedzieć. Rozejrzał się dokoła i drgnął. Na tarasie kawiarni oprócz nich siedziała znana mu z widzenia prostytutka z połamaną parasolką. Wpatrzona była w zalaną deszczem szybę, zgrzytała łyżeczka w jej filiżance. Na tarasie znalazła się jeszcze jedna osoba. Boy hotelowy. Szybko podbiegł do stolika zajmowanego przez Erikę i Mocka.

– Przesyłka polecona dla pani Eriki Mock – zastukał mocno obcasami.

Erika otrzymała list, boy – kilka drobniaków, a Mock – parę chwil wytchnienia. Dziewczyna rozerwała kopertę nożykiem do owoców i zaczęła czytać. Na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech.

– Co to jest? – nie wytrzymał Mock.

– Posłuchaj – położyła list na stoliku i przycisnęła niesforny róg kartki popielnicą – „mężczyzna urodzony osiemnastego września tysiąc osiemset osiemdziesiątego trzeciego roku w Wałbrzychu jest typową zodiakalną Panną – pełną zahamowań i nieuświadomionych tęsknot. Na jego psychice odcisnęły się mocno jakieś smutne chwile, które przeżył niedawno, może jakaś nieszczęśliwa miłość”. – Erika spojrzała z zainteresowaniem na Mocka. – Powiedz mi, Eberhardzie, jakaż to była nieszczęśliwa miłość… Nie mówisz nic o sobie. Nie chcesz się zwierzać cwanej dziwce… Ale chociaż teraz, na koniec tych przepięknych trzech tygodni… Powiedz coś o sobie…

– To nie żadna nieszczęśliwa miłość. – Mock niezgrabnie dotknął dłonią brody Eriki, a po chwili szorstko otarł kciukiem łzy, które pojawiły się w kącikach jej oczu. – To wojna. W roku tysiąc dziewięćset szesnastym zostałem powołany. Walczyłem na froncie wschodnim, pod Dyneburgiem. Podczas urlopu w Królewcu zostałem ranny. Wypadłem z okna na pierwszym piętrze. Byłem pijany i nic nie pamiętam. Rozumiesz, dziewczyno? – Mock nie mógł oderwać palców od jej policzków. – Nie trafił mnie żaden rosyjski szrapnel, lecz wypadłem z okna. To śmieszne i żenujące. Potem wróciłem pod Dyneburg i przeżyłem tam trudne chwile… Kto ułożył ten horoskop?

– Moja siostra przysłała mi z Rygi. A co, zgadza się?

– Do tej pory jest tak ogólnikowy, że musi się zgadzać. Każdy człowiek ma powikłaną osobowość i wiele dziwnych tęsknot. Czytaj dalej!

– „W młodości ktoś sprawił mu ciężki zawód. Pozbawił go marzeń…” – kontynuowała Erika. – O czym marzyłeś w młodości, Ebi?

– O karierze naukowej. Napisałem nawet kilka rozprawek po łacinie. – Mock wrócił myślą do studenckich lat, kiedy mieszkali w pięciu na przeciekającym strychu. – Ale nie przeżyłem żadnego zawodu. Dość wcześnie zrezygnowałem ze studiów. Podjąłem pracę w policji, bo nie chciałem cierpieć nędzy w jakimś ciemnym pokoiku, gdzie jeden z moich kolegów opluwał krwią swoje przekłady Teognisa z Megary, a drugi wyciągał zza pieca skórę po boczku, odkurzał ją, podgrzewał nad świecą, kroił w małe kawałki i napełniał swój żołądek. Niefrasobliwie rzucił ją za piec kilka tygodni wcześniej…

– „Charakteryzuje się irytującą pedanterią, przesadnym zamiłowaniem do szczegółu. Jako przełożony wytknie podwładnym zarówno niestaranny ubiór, jak i zaniedbywanie na przykład podlewania kwiatów…”

– Bzdura – przerwał jej Mock. – Nie mam ani jednego kwiatka w swoim biurze i w domu.

– Tu nie chodzi o kwiaty – tłumaczyła mu Erika. – Chodzi o to, że czepiasz się podwładnych o jakieś drobiazgi… Poza tym tu jest świetne a propos… „Przykład z kwiatami nie jest adekwatny. Jako człowiek na wskroś praktyczny będzie zdania, że w doniczkach należy raczej sadzić kartofle, bo z nich będzie przynajmniej jakiś pożytek. Jest to człowiek gołębiego serca, przytulający każde zagubione i strwożone stworzenie, człowiek, który mógłby się zaangażować w działalność charytatywną lub misyjną. Jego gorące serce przeżywa wielką miłość raz na siedem lat. I tu ostrzeżenie dla dam jego serca…”

Mock nie słuchał dalej, bo w jego głowie znowu zaczął wyć morski wiatr. Patrz, jaka cwana dziwka. Napisała sama ten horoskop. Chce, żeby się nią zajął gołąbek Mock i przytulał do piersi jej skołatane serduszko. Pan wielkiego i gorącego serca miałby podnieść śmiecia targanego przez wiatr w rynsztoku, osuszyć go pocałunkiem, otulić pierzynką miłości! Najlepiej gdybyśmy się pobrali, mielibyśmy czwórkę słodkich dzieci – po niej odziedziczyłyby urodę – a ja chodziłbym z ciężką głową po ulicach Wrocławia i w każdym napotkanym mężczyźnie widział swojego „szwagra”. Oto jestem na balu i ktoś ją przedstawia jakiemuś mydłkowi: „To żona radcy kryminalnego Mocka”. – „My się chyba skądś znamy”, oto jesteśmy na wyścigach na Partynicach, a siedzący obok mnie gracz wysuwa do mojej żony zakrzywiony czubek języka…

Wiatr zawył dziko i Mock trzasnął w stół otwartą dłonią. Podskoczyły talerzyki; prostytutka siedząca kilka stolików dalej zezowała znad swojej filiżanki.

– Nie czytaj już więcej tych bzdur – powiedział cicho. – Urządźmy sobie pożegnalny bal. We trójkę.

– A kto miałby być tym trzecim? – Erika złożyła w czworo horoskop Mocka i poprawiła kapelusz.

– Nie trzecim, tylko trzecią – syczał Mock. – Twoja znajoma, która siedzi z nami na tarasie.

– Proszę cię, nie. Nie mogę tego zrobić – powiedziała spokojnie i rozpłakała się.

Mock zapalił nowe cygaro i zapatrzył się na prostytutkę. Uniosła głowę znad filiżanki i uśmiechnęła się do niego nieśmiało.

– Nie dzieliłam ciebie z nikim przez te trzy tygodnie. – Erika uspokoiła się szybko, wyjęła koronkową chusteczkę i przesunęła ją po swoim nosku. – I chcę, żeby tak zostało.

– Przez dwa tygodnie – poprawił ją Mock. – Jeśli nie chcesz, to pakuj manatki. – Wyjął portfel z kieszeni. – Tu masz pieniądze na bilet. Zapłacę ci za wszystko. Ile wynosi twoje honorarium?

– Kocham cię – powiedziała spokojnie, wstała i podeszła do siedzącej obok dziewczyny. Rozmawiały przez chwilę, po czym Erika wróciła do Mocka.

– Czekamy na ciebie w przebieralni dla dam. To jej pokój schadzek. – Odwróciła się, objęła dziewczynę wpół i zeszły po schodkach na plażę. Wiatr wył i targał kikutem parasolki. Po chwili znalazły się na kładce prowadzącej do przebieralni. Prostytutka otworzyła pierwszą kabinę i po sekundzie obie w niej znikły.

Mock zapłacił kelnerowi i również wyszedł na plażę. Wiatr i drobny deszcz odstraszyły spacerowiczów, co uspokoiło mieszczańskie sumienie Mocka. Stał przez chwilę, rozglądał się dokoła, po czym chyłkiem przebiegł przez plażę, wspiął się na schodki prowadzące ponad falochronami i opryskany morską pianą pokonał kładkę i wszedł do kabiny. Na ławce siedziały, drżąc z zimna, dwie nagie kobiety. Na widok mężczyzny zaczęły się głaskać i obejmować. Na ich udach i ramionach pojawiła się gęsia skórka. Erika pocałowała dziewczynę, nie spuszczając oczu z Mocka. Przez szpary w deskach wdzierał się chłód. Mewy rozdzierały powietrze swym krzykiem, Erika dalej patrzyła na niego, prostytutka przyzywała go gestem dłoni. Mock czuł wszystko oprócz erotycznego podniecenia. Sięgnął do spodni i wyjął z nich banknot stumarkowy. Podał go prostytutce.

– To dla ciebie. Ubieraj się i zostaw nas na chwilę – powiedział cicho.

– Dziękuję miłemu panu – powiedziała z silnym pomorskim akcentem i zaczęła wciągać bieliznę, a potem układać fałdy sukni. Po chwili byli sami.

– Dlaczego ją odprawiłeś, Ebi? – Erika siedziała wciąż naga, otulając się sukienką. – Powiedz mi na koniec naszego miesiąca… Miodowego i zarazem ostatniego… Powiedz mi, dlaczego ją odesłałeś… Powiedz, że nie chcesz się z nikim mną dzielić w ciągu tych szczęśliwych darłowskich dni. Skłam i powiedz, że mnie kochasz…

Mock otworzył usta, aby powiedzieć prawdę, i w tym momencie zabębnił ktoś mocno w drzwi przebieralni. Odetchnął z ulgą i otworzył drzwi. Przed nim stał boy hotelowy. Dalej kuliła się od zimna prostytutka w wykrzywionych butach.

– Telegram do szanownego pana – powiedział boy, ciekawie popatrując w głąb kabiny.

Mock dał mu kilka drobniaków i głośno zatrzasnął drzwi przed nosem. Usiadł obok Eriki, otworzył telegram i przeczytał: „PANA OJCIEC MIAŁ WYPADEK STOP SPADŁ ZE SCHODÓW W MIESZKANIU STOP STAN CIĘŻKI STOP JEST W SZPITALU STOP CZEKAM POD TELEFONEM MAXA GRÖTZSCHLA STOP KURT SMOLORZ”.


20 IX 1919

Wszyscy przyszli punktualnie. Punktualność jest zresztą zasadą naszego bractwa, wynikającą z szacunku wobec upływającego czasu, wobec niezmiennych praw natury. Deus sive natura – pisał Spinoza i miał świętą (par excellence!) rację. Ale do rzeczy.

Po erudycyjnych popisach niektórych naszych braci (a erudycja ta była zaczerpnięta z leksykonu mitologicznego Roschera) dowiedzieliśmy się wiele o starożytnych mścicielkach – czarnoskórych i obłóczonych w czarne szaty eryniach. Te boginie zemsty – jak się dowiedzieliśmy od brata Eckharda z Pragi – kryły się w porannej mgle lub szybowały w czarnych, burzowych chmurach, a ich włosy i szaty były mocno naelektryzowane, bo jak pisze Plutarch, „ogień pełgał w ich szatach i żmijowych splotach włosów”. Te „suki Styksu” swym złowrogim szczekaniem wprawiały w szaleństwo, trującym oddechem zarażały kiełkujące ziarna, swym pejczem smagały tych, którzy sprzeniewierzyli się prawom natury. (Jak to wspaniale współgra z naszą doktryną Natura Magna Mater!!!) A w jaki sposób można najdotkliwiej pogwałcić prawa natury? Poprzez zabicie tej, która daje życie, poprzez matkobójstwo – konkludował brat Eckhard. Na tym gruncie naturalnej etyki powstało znane starożytne wyobrażenie erynij – jako bogiń zemsty.

Po wykładzie brata Eckharda z Pragi rozpętała się gorąca dyskusja. Pierwszą kwestią był uniwersalizm erynij. Brat Hermann z Marburga pytał: czy erynie są bytami niezależnymi, czy też przypisane do danego zabitego? Przecież – wywodził brat Hermann – Homer pisze, że po samobójstwie Jokasty, matki Edypa, tego ostatniego dręczą nie erynie „w ogóle”, „erynie jako takie”, lecz erynie jego matki. U Ajschylosa czytamy, że Orestesa dręczyły najpierw erynie jego zarąbanego przez matkę ojca, a dopiero później, kiedy Orestes pomścił na swojej matce, mężobójczyni, Klitajmestrze, w taki sam sposób śmierć ojca, wtedy pojawiły się erynie Klitajmestry. Pierwsze, erynie Agamemnona, zmuszały jego syna, Orestesa, do pomszczenia śmierci ojca, drugie, erynie Klitajmestry, dręczyły matkobójcę. Zatem erynie są – jak twierdził brat Hermann – cząstkami danej konkretnej duszy, nie zaś bytami niezależnymi i uniwersalnymi. Wywód brata Hermanna był przekonujący i nikt z nim nie polemizował.

Zabrałem głos i potwierdziłem, że po złożeniu w ofierze ojca naszego zajadłego wroga uwolnimy erynie konkretne, właściwe duszy starego. Powiedziałem przy tym, że pojawienie się erynij Jokasty, które prześladują Edypa, świadczy dobitnie, że prześladowany nie musi własnoręcznie zabić (wszak Jokasta popełniła samobójstwo!), lecz musi być jego wina (a wina niewątpliwie leżała po stronie Edypa!). To podstawowa zasada materializacji erynij!

Otrzymałem oklaski i zgromadzeni podjęli drugą kwestię, która pojawiła się po wykładzie brata Eckharda z Pragi. Mianowicie: czy erynie mogą pomścić również ojcobójstwo, czy tylko matkobójstwo? Mistrz wykazał zasadność tego pierwszego poglądu. Zacytował stosowne passusy z Homera i z Ajschylosa. Wynikało z nich wyraźnie, że erynie Lajosa, zabitego przez swojego syna Edypa, prześladują mordercę, a zatem ojcobójstwo jest również pogwałceniem praw natury. Po wypowiedzi Mistrza wszystko stało się jasne: złożenie w ofierze ojca naszego zaciekłego wroga będzie właściwe. Musi być on jednakowoż przekonany, że ginie przez swojego syna. Uświadomimy mu to przed śmiercią, powiedziałem, tak jak uświadomiłem to tej ladacznicy pokrytej liszajem.

Wtedy zabrał głos brat Johann z Monachium. Wrócił do starej kwestii, która nas tu zgromadziła i którą mieliśmy wyjaśnić, opierając się na literaturze antycznej, a mianowicie: ponieważ były trzy erynie – Alekto, Megajra i Tyzyfone – to czy konieczne jest złożenie trzech ofiar, z których każda odpowiadałaby „istotnym” cechom danej erynii? Większość odpowiedziała na to pytanie negatywnie. Po pierwsze, wywodził brat Johann, potrójne i zindywidualizowane erynie pojawiają się dopiero u Eurypidesa, czyli są już oderwane czasowo od prastarego wyobrażenia, od najbardziej pierwotnych (a więc najprawdziwszych!) przekonań, po drugie zaś – w późniejszej literaturze (głównie rzymskiej!) mieszają się one wzajemnie i jedna wchodzi w miejsce drugiej. Na przykład u jednego autora personifikacją „nieubłaganej zazdrości” jest Megajra, u innego – Tyzyfone. Wynika z tego bez dwóch zdań, że nasza druga i ewentualna trzecia ofiara byłyby ofiarami złożonymi po omacku, bez głębszych uzasadnień, innymi słowy – ofiarami niepotrzebnymi. Ostatnie słowo należało do Mistrza. Poparł on pogląd Johanna z Monachium i wydal mi polecenie: złożyć w ofierze tylko ojca naszego zaciekłego wroga.

Kiedy wszyscy wyszli, ogarnęła mnie irytacja. Mistrz nie dopuścił mnie do głosu! Nie zdążyłem powiedzieć, że erynie nie muszą być cząstkami duszy wyłącznie rodziców. Oto w „Trachinkach” Sofoklesa erynie są wzywane przeciwko Dejanirze, która nieświadomie zabiła swego kochanka, Heraklesa! Oto w „Elektrze” tegoż autora erynie mają pomścić małżeńską niewierność! Podjąłem decyzję: zabiję tę, która kocha naszego największego wroga, i uświadomię jej przed śmiercią, że ginie z jego winy i z jego powodu! Wówczas uwolnię nie tylko erynię jego ojca, lecz także erynię zakochanej w nim kobiety! W ten sposób zakończę wszystko. Sprowadzę na niego dubeltowy atak erynij. Wtedy one odśpiewają w jego głowie swój ponury hymn, który – jak śpiew tyrolskich śnieżnych panien – doprowadzi go do szaleństwa. I tylko wtedy on uda się po pomoc do jakiegoś okultysty. I tylko wtedy on sam pozna prawdę i uświadomi sobie swój błąd!


Wrocław, piątek 26 września 1919 roku, kwadrans na pierwszą po południu

Kurt Smolorz siedział przy marmurowym stoliku w poczekalni swojego sąsiada, adwokata doktora Maxa Grötzschla, i przeglądał leniwie „Ostdeutsche Sport-Zeitung”. Treść artykułów niespecjalnie go interesowała. Smolorza nic nie było w stanie zainteresować oprócz jednego: jak polecenia, które wyda mu dzisiaj Mock, skomplikują jego wieczorne spotkanie z baronową von Bockenheim und Bielau. Miał się o tym dowiedzieć za chwilę, bo oto podskoczył na marmurowym blacie i głośno zabrzęczał stojak telefonu. Smolorz zdjął okrągłą słuchawkę ze stojaka i przyłożył ją do ucha. Drugą ręką chwycił stojak i przybliżył go do ust. Z miną światowca odchylił się do tyłu na krześle.

– Czy mogę rozmawiać z doktorem Grötzschlem? – usłyszał cichy, kobiecy głos. Nie wiedział, jak zareagować. Zwykle w chwilach takiej niewiedzy swoje reakcje sprowadzał do zera. Tak było i teraz. Popatrzył na słuchawkę i odłożył ją na widełki. Po chwili telefon zadzwonił po raz drugi. Teraz Smolorz nie był w takim kłopocie jak przed momentem.

– Mówcie, Smolorz – usłyszał chrapliwy bas Mocka.

– Mówcie, co z moim ojcem!

– W nocy w mieszkaniu hałasy – mruknął Smolorz. – Poszedł sprawdzić i spadł ze schodów. Złamana noga i rana na głowie. Pies szczekał i obudził sąsiadów. Niejaki Dosche zawiózł go do szpitala elżbietanek. Pod dobrą opieką. Nieprzytomny. Kroplówka.

– Zadzwońcie natychmiast do doktora Corneliusa Rühtgarda. Numer telefonu siedemnaście-sześćdziesiąt trzy. Jeśli go nie będzie w domu, dzwońcie do Wenzla-Hanckego. Powiedzcie, że proszę, aby zajął się moim ojcem. – Mock zamilkł. Smolorz również się nie odzywał i rozważał istotę łączności telefonicznej, wpatrując się w tubkę, do której przed chwilą mówił. – Jak tam nasze śledztwo? – usłyszał Smolorz.

– W całym Wrocławiu dwadzieścia młodych kobiet kalek na wózku. Jeździliśmy do nich z Frenzlem…

– Frenzel się znalazł? – chrapliwy bas w słuchawce zadrżał z radości.

– Tak. To hazardzista. Obstawiał u Orlicha. Walki na rękę. Przegrał i za dwa dni spłukany wrócił do domu.

– I co? Pokazywaliście te kobiety Frenzlowi? Chociaż dyskretnie?

– Tak. Dyskretnie. Z daleka. Frenzel w aucie, kobieta w wózku na ulicy. Rozpoznał. Louise Rossdeutscher, to córka lekarza, doktora Horsta Rossdeutschera. Ojciec – gruba ryba. Zna go komisarz Mühlhaus.

– Ten Rossdeutscher został przesłuchany?

– Nie. Mühlhaus zwleka. Gruba ryba.

– Co to znaczy, do cholery, „gruba ryba”?! – słuchawka warknęła. – Wyjaśnijcie mi to, Smolorz!

– Komisarz Mühlhaus powiedział „ważna osobistość”. – Smolorz nie mógł się nadziwić, że oto telefonicznie wychwytuje wszystkie emocje w głosie Mocka, choć ten jest oddalony od Wrocławia o setki kilometrów. – „Trzeba działać ostrożnie. Znam go”. Tak powiedział.

– Rossdeutscher jest obserwowany?

– Tak. Cały czas.

– Dobrze, Smolorz. – W słuchawce rozległ się trzask zapalanej zapałki. – Teraz słuchajcie. Jutro o siódmej czternaście wieczorem przyjeżdżam do Wrocławia. O tej właśnie godzinie macie czekać na mnie na Dworcu Głównym. Mają być z wami Wirth, Zupitza i dziesięciu ich ludzi. Pokażecie dziewczynie, z którą będę – wiecie, to ta ruda Erika – zdjęcie Louise Rossdeutscher… Jeśli nie macie jej zdjęcia, to skontaktujcie się z Helmutem Ehlersem i przekażcie mu moją prośbę: do jutra ma sfotografować twarz Louise Rossdeutscher. Pamiętajcie – jutro o siódmej czternaście na dworcu. I nie planujcie już niczego innego… Przez cały wieczór i noc jesteście do mojej dyspozycji. Do jutra macie zebrać wszystkie możliwe informacje o tym doktorze.

Wiem, że może być to trudne, bo oficjalnie jesteśmy odsunięci od śledztwa, a Mühlhaus traktuje podejrzanego jak jajo na miękko, ale zróbcie, co w waszej mocy. Macie jakieś pytania?

– Tak. Rossdeutscher podejrzany o to całe zabijanie?

– Pomyślcie, Smolorz. – Wypchnięty z płuc dym tytoniowy uderzył w membranę. – „Czterej marynarze” zostali nafaszerowani morfiną przed śmiercią. Kto ma dużo morfiny? Lekarz. Nie wiem, czy Rossdeutscher jest podejrzany. Wiem, że najprawdopodobniej on i jego córka byli ostatnimi ludźmi, którzy widzieli tych przebierańców. Chcę mieć Rossdeutschera na widelcu.

– Jeszcze pytanie. Po co Wirth i Zupitza?

– Jak byście określili postępowanie Mühlhausa wobec Rossdeutschera? – tym razem Smolorz usłyszał głos dobrotliwego nauczyciela, który egzaminuje tępego ucznia. – Boi się go przesłuchać, mówi o nim szeptem „ważna osobistość” i tak dalej… Jak byście nazwali takie postępowanie?

– Że się z nim cacka.

– Dobrze, Smolorz – głos Mocka przestał być dobrotliwy. – Mühlhaus się z nim cacka. My nie będziemy się cackać. Po to Wirth i Zupitza.


Wrocław, sobota 27 września 1919 roku, godzina siódma czternaście wieczorem

Pociąg ze Szczecina wjeżdżał na wrocławski Dworzec Główny. Erika Kiesewalter wyglądała oknem. Przez łzy, które pęd powietrza wyciskał z jej oczu, obserwowała uciekające płyty peronowe, stoiska z kwiatami, potężne żelazne filary podtrzymujące szklane sklepienie oraz kioski z papierosami i gazetami. Białe słupy pary były wydmuchiwane na perony i spowijały ciepłym obłokiem czekających tam ludzi. Zwykle były to pojedyncze osoby, na ogół elegancko ubrani panowie w welurowych rękawiczkach i z wiązankami kwiatów obleczonymi w szorstki pergamin. Bywały też egzaltowane damy, które na widok wytęsknionych i długo oczekiwanych twarzy za szybami wagonów rozpinały gwałtownie parasolki lub odrywały od ust dłonie, wysyłając w przestrzeń całuski. Takich ludzi nie brakowało i teraz na peronie. Wyraźnie kontrastowała z nimi grupa trzynastu mężczyzn o ponurym wyglądzie, z których większość miała kaszkiety i cyklistówki naciągnięte na głowy. Wagon sypialny zatrzymał się prawie przed nimi. Erika z pewnym lękiem patrzyła na tych ludzi o wyglądzie bandytów, lecz po chwili się uspokoiła, widząc znajomą, okoloną rudymi, sztywnymi włosami twarz podwładnego Mocka. Eberhard, powierzywszy walizki bagażowemu, wyszedł na peron i – ku zdziwieniu swego współpracownika – wsunął dłonie pod pachy Eriki, zakręcił nią jak dzieckiem i postawił ją na peronie. Podał dłoń rudowłosemu oraz jeszcze dwóm mężczyznom, którzy – choć diametralnie różnili się wzrostem – mieli jedną cechę wspólną: obaj byli szpetni i odpychający.

– Macie fotografię, Smolorz? – zapytał Mock.

Smolorz sprawiał wrażenie pijanego. Chwiał się na nogach i uśmiechał bezmyślnie. Bez słowa wyjął z teczki duże zdjęcie i podał je Erice. Spojrzała na widniejącą na fotografii dziewczynę i powiedziała niepytana:

– Tak, poznaję. To ona przychodziła ze swoim ojcem do mieszkania przy Gartenstrasse.

– Dobrze – mruknął Mock i spojrzał krytycznie na Smolorza. – A teraz do dzieła. Czy ludzie Mühlhausa śledzą doktora Rossdeutschera? Gdzie leży mój ojciec?

– W szpitalu Wenzla-Hanckego, pod opieką doktora Rühtgarda – odparł Smolorz, odpowiadając na pytania według hierarchii ich ważności. – Nie wiem, jak wygląda sprawa z Rossdeutscherem. W naszym archiwum o Rossdeutscherze nic. Kompletnie. Tylko, gdzie mieszka. Karłowice, Korsoallee pięćdziesiąt dwa. Oto czego się o nim dowiedziałem. – Podał Mockowi kartkę papieru zapisaną równym pismem.

– Dobrze, Smolorz. – Mock przeczytał i zmienił się na twarzy. – Wygląda na to, że nasz Rossdeutscher był oskarżony przez Wrocławską Izbę Lekarską o stosowanie na swoich pacjentach praktyk okultystycznych. Obronił się skutecznie przed zarzutami. Jest bardzo ustosunkowany…

Mock rozejrzał się dokoła. Ich zgromadzenie budziło zainteresowanie. Przyglądał się im jakiś gazeciarz, jakiś żebrak dopraszał się o kilka marek.

– Rozgonić ich, Wirth. – Mock spojrzał na niewysokiego mężczyznę w meloniku, a ten przekazał jego rozkaz jednym ruchem dłoni stojącemu przy nim olbrzymowi. Ten ruszył na gapiów, a ci rozmyli się w obłokach pary.

– Smolorz – Mock spojrzał na Erikę – zabierzecie pannę Kiesewalter do mieszkania przy Gartenstrasse. Macie jej pilnować, dopóki was nie zmienię. I dzisiaj już ani kropli, zrozumiano? A my wszyscy – spojrzał na Wirtha – jedziemy. Najpierw do szpitala, a potem na Karłowice złożyć wizytę doktorowi Rossdeutscherowi.

Podszedł do Eriki i pocałował ją w usta.

– Dziękuję, że powiedział pan „panna Kiesewalter” – szepnęła, oddając pocałunek. – A nie po prostu „zabierzcie ją, Smolorz”. Dziękuję, że nie powiedział pan „ją”…

– Naprawdę tak powiedziałem? – Mock uśmiechnął się i przesunął szorstką dłonią po jej jasnym policzku.


Wrocław, sobota 27 września 1919 roku, godzina ósma wieczorem

Smolorz otworzył mieszkanie „czterech marynarzy”, wszedł pierwszy i przed nosem Eriki zatrzasnął drzwi. Pozapalał wszędzie światła i zlustrował dokładnie wszystkie pomieszczenia. Dopiero wtedy otworzył ponownie. Ujął Erikę pod łokieć i wprowadził ją do mieszkania. Zaryglował drzwi i usiadł ciężko przy kuchennym stole. Wyjął z teczki butelkę gdańskiego likieru Łosoś i nalał sobie sporą działkę do czystej szklanki. Popijając małymi łykami żrący płyn, patrzył, jak Erika wiesza w przedpokoju płaszcz, a potem – ubrana w kapelusik i obcisłą, wiśniową suknię – wchodzi do pokoju, pochyla się nad łóżkiem i poprawia skołtunioną pościel, której nikt nie zmieniał od trzech tygodni. Biodra Eriki i pogniecione prześcieradła, które – jak mniemał Smolorz – jeszcze wydzielają zapach dziewczyny, na chwilę zamąciły jego myśli. Przypomniał sobie baronową, która wije się w mokrej pościeli i jej męża stojącego obok łoża z zaintrygowaną miną. Oto pan baron von Bockenheim Und Bielau nosem wciąga biały proszek, a potem kaszle, rozpylając wokół gorzkie chmury.

Kolejny łyk Łososia niespecjalnie mu zasmakował. Winą za to obarczył wyobrażenie grzecznego i wyniosłego barona, które miał przed oczami. Dla polepszenia smaku napoju swoje myśli skierował ku osobom, które budziły u niego ciepłe uczucia. Co teraz robi mój mały Arthur? Czy bawi się samochodzikiem? Likier był znakomity. Czy klęczy teraz w kuchni w swych grubych spodniach wzmacnianych na tyłku skórzaną łatą i sunie małym modelem daimlera po jednej z czysto wypucowanych desek? Czystość w jego kuchni skojarzyła mu się z małżonką, panią Ursulą Smolorz. Oto klęczy na kuchennej podłodze i zmywa proszkiem Ergon gładkie deski. Jej mocne ramiona, kołyszące się łagodnie piersi, zapłakana piegowata twarz, jej rozrywający szloch, kiedy Smolorz, odtrąciwszy ją, trzaskał drzwiami i szedł w ślepym zamroczeniu w stronę okazałej willi na Wagnerstrasse, gdzie czekała na niego baronowa w aksamitnej mokrej od potu pościeli. Mały Arthur płakał, kiedy jego matka w furii, przyciszonym głosem tłumaczyła mu, że tatuś już go nie kocha, lecz kocha jakąś wywlokę. „Co to jest wywłoka, mamusiu?” – „To zła żmija, to diablica w ludzkiej skórze”, wyjaśniała. Arthur Smolorz ucieka od ojca, gdy ten chce go wziąć na ręce, krzyczy wniebogłosy: „Nie chcę cię, idź do włoki!” Wachmistrz kryminalny sięgnął po butelkę. Wiedział, co jest najlepsze na wyrzuty sumienia.


Wrocław, sobota 27 września 1919 roku, godzina ósma wieczorem

Siostra Hermina, dyżurująca na oddziale chirurgicznym szpitala Wenzla-Hanckego, odłożyła słuchawkę telefonu. Była zła jak osa. Po raz kolejny tego dnia otrzymała polecenie od doktora Corneliusa Rühtgarda i po raz kolejny w cichości swego serca wyraziła z tego powodu dezaprobatę. Co to ma znaczyć! Od kiedy to lekarz z innego oddziału wydaje jej polecenia?! Postanowiła się poskarżyć swojemu bezpośredniemu przełożonemu, ordynatorowi oddziału chirurgicznego, doktorowi Karlowi Heintze. Co za bezczelność! Ten Rühtgard, jako dermatolog, powinien się ograniczyć do swoich gnijących za życia prostytutek i chutliwych mieszczan, których toczy kiła w trzecim stadium! Siostra Hermina odgoniła złe myśli, nielicujące z jej łagodną wyrozumiałością, okrzepłą przez lata w służbie bliźnim, i przyglądała się z okien dyżurki, jak dwóch pielęgniarzy popycha wózek, na którym zamroczony morfiną, brzuchaty pan Karl Hadamitzky zmierza w stronę sali operacyjnej – na spotkania sączka i skalpela, który ma wyciąć rakowatą narośl na jego nerce.

Za wózkiem biegł jakiś pan w rozpiętej marynarce i wachlował się melonikiem. Siostra Hermina zapatrzyła się przez chwilę na niego: jej zainteresowanie wzbudziła śniada cera mężczyzny, oczerniona mocnym cieniem zarostu, jego szerokie ramiona i czarne, falujące włosy. Minął jej dyżurkę bez słowa wyjaśnienia, kim jest i co tu robi. Tego było za wiele.

– Hola, mój panie! – krzyknęła donośnym, prawie męskim głosem. – Czy pan idzie odwiedzić kogoś z naszych chorych?! Trzeba się najpierw zameldować u mnie!

– Eberhard Mock – powiedział mężczyzna chrapliwym basem. – Owszem, idę odwiedzić mojego ojca, Willibalda Mocka.

Powiedziawszy to, przykrył głowę melonikiem i następnie zdjął go, kłaniając się w ten sposób siostrze Herminie. Ukłon ten był tyleż dworski, co ironiczny. Nie czekając na pozwolenie, zlekceważywszy jakąkolwiek jej reakcję, ruszył szybko korytarzem.

– Mock Willibald, Mock Willibald – powtarzała rozzłoszczona siostra, przesuwając palcem po kolumnie nazwisk. Po chwili palec się zatrzymał. Ach, to ten, który znalazł się na naszym oddziale na polecenie doktora Rühtgarda, to ten pacjent specjalnej troski! Co to znaczy specjalnej troski? Wszyscy wymagają jak najtroskliwszej opieki! Nie tylko starszy pan Willibald Mock! Już ja to ukrócę!

Siostra Hermina sięgnęła po telefon i wykręciła numer domowy profesora Heintzego.

– Mieszkanie doktora Heintzego – usłyszała w słuchawce dobrze wyćwiczony, męski głos.

– Mówi siostra Hermina ze szpitala miejskiego Wenzla-Hanckego. Czy mogłabym rozmawiać z panem doktorem?

Kamerdyner nie raczył odpowiedzieć i położył słuchawkę obok telefonu. Tak zachowywał się zawsze – o czym wiedziała – gdy słyszał nazwisko przedstawiającego się niepoprzedzone żadnym tytułem naukowym. Słyszała dźwięki fortepianu, rozweselone głosy i brzęk kieliszków. Zwykłe odgłosy sobotniego przyjęcia u doktorostwa.

– Słucham siostrę – głos doktora Heintzego nie był zbyt przyjazny.

– Panie profesorze, ten doktor Rühtgard z oddziału chorób zakaźnych szarogęsi się i wydaje mi polecenia względem tego…

– Ach, już wiem, o co chodzi siostrze – przerwał jej nieco poirytowany doktor Heintze. – Proszę mnie uważnie posłuchać. Wszystkie polecenia doktora Rühtgarda są moimi poleceniami. Czy siostra mnie dobrze zrozumiała? – Trzasnęła odłożona na widełki słuchawka.

Siostra Hermina nie była już poirytowana, lecz zaciekawiona. Kim jest ten starszy pan ze wstrząsem mózgu i złamaną w dwu miejscach nogą? Niewątpliwie jakąś ważną osobistością. Stąd żądania Rühtgarda, by przenieść go do salki jednoosobowej i aby – mimo szczupłości personelu – sprawować nad nim opiekę całodobową. A teraz ten jego syn… Elegancki i arogancki.

Siostra Hermina ruszyła korytarzem w stronę separatki, w której leżał starszy pan Mock. Szelest jej wykrochmalonego fartucha i widok połamanych skrzydeł jej czepca budziły chorych do życia i napawały ich nadzieją. Prostowali się na swych łóżkach i nie zwracali uwagi na ból, wiedząc, że za chwilę siostra Hermina jednym zastrzykiem i jednym wyrozumiałym spojrzeniem wprowadzi ich w krainę łagodności i spokoju. Ich nadzieje były jednak płonne. Siostra Hermina zapukała do separatki i weszła do niej, nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi. Nic dziwnego, że nikt nie odpowiadał. Starszy pan Mock leżał nieprzytomny, a jego syn przyciskał do ust pokłutą igłami dłoń ojca. Spojrzała na pana Mocka młodszego i poczuła niesmak. Zawsze czuła niesmak, gdy widziała płaczących mężczyzn.


Wrocław, sobota 27 września 1919 roku, godzina jedenasta w nocy

Siostra Hermina zbliżała się z kaczką do drzwi separatki i otworzyła je na oścież, będąc pewna, że znów zobaczy dwóch uśpionych panów. Jednego z nich ukoił, jak nieco patetycznie tłumaczyła sobie siostra Hermina, ból ciała, drugiego – ból duszy. Tym razem siostrę Herminę zawiodła jej skądinąd bezbłędna intuicja. Żaden z nich nie spał. Starszy pan Mock przerwał na jej widok jakąś dłuższą wypowiedź i przyjął od niej kaczkę z widoczną ulgą. Młodszy pan Mock wyszedł na korytarz, nie chcąc najwidoczniej przeszkadzać ojcu, i zapalił papierosa. Siostra Hermina wyniosła krępujący przedmiot i – pamiętając twarde słowa doktora Heintzego – nie ośmieliła się zwrócić palaczowi uwagi na niestosowność oddawania się w tym miejscu zgubnemu nałogowi. Młodszy pan Mock – jakby telepatycznie odbierając jej myśli – zdusił butem niedopałek, zawinął go w kawałek papieru i wszedł z powrotem do separatki. Siostra wsunęła kaczkę pod stojący na korytarzu wózek, wypełniony czystymi prześcieradłami, zdjęła swój imponujących rozmiarów czepiec i przysunęła ucho do szpary w drzwiach.

– Gdybyś był wtedy w domu – usłyszała zduszony jęk chorego – pogoniłbyś tego włamywacza, który hałasował po nocy…

– To nie był włamywacz, ojcze – przerwał mu zachrypnięty bas. – Włamywacz nie hałasuje… Gdyby się ojciec zgodził wyprowadzić z tego domu, gdyby ojciec nie był tak uparty, nie byłoby tego wypadku…

– Gdyby, gdyby… – najwidoczniej starszy pan nabierał sił, skoro tak udatnie przedrzeźniał syna. – To gadzina jedna… Mówi mi, że to wszystko moja wina… Tak? Moja? A kto wyjechał z jakąś dziwką, nie wiadomo gdzie, i zostawił starego samego bez żadnej pomocy? Kto? Duch Liczyrzepa? Nie, to mój własny syn, Eberhard… Nikt, tylko on… A ty, stary, zdychaj, czas na ciebie… Tak się odwdzięczył ojcu…

– A za co ja właściwie miałem się ojcu odwdzięczyć? – Siostra Hermina wielokrotnie słyszała ten ton, ten zduszony timbre. Tak mówili ci, którzy dowiadując się o śmierci swych bliskich, rozpaczliwie starają się nie okazać słabości. Intonacja rozpięta na diametralnie przeciwnych nutach – jak mutacja dorastającego chłopca.

Zapadło milczenie. Cicho syczała para w sterylizatorach, chorzy pojękiwali przez sen, na sali operacyjnej brzęknęła o kamienną podłogę blaszana nerka wypełniona rakowatymi tkankami pana Hadamitzky’ego, szpital usypiał, budziły się karaluchy pod zlewami i w wilgotnych zaułkach pod rurami kanalizacyjnymi. W szparze niedomkniętych drzwi oprócz ucha pojawiło się również oko siostry Herminy. Chory ściskał mocno rękę syna. Mieli identyczne dłonie o krótkich grubych palcach.

– Masz rację – głos starszego pana był prawie rzężeniem umierającego. Po jego twarzy przesuwały się fale bólu. – Dupczyć i płodzić potrafi każdy osioł. Masz rację… Tylko tyle mi zawdzięczasz…

Syn ścisnął dłoń ojca tak mocno, że siostra Hermina przysięgłaby, że pod wpływem tego uścisku zadrżała noga otulona twardymi deszczułkami.

– Już nigdy cię nie zostawię – powiedział syn.

Wstał i gwałtownie rzucił się ku drzwiom. Siostra Hermina odskoczyła. Wychodzący minął ją z dziwnymi błyskiem w oczach. Musiał zauważyć moje pomieszanie – pomyślała, poprawiając czepek. Łuny biły na jej suchych policzkach pokrytych jasnym meszkiem. – Jeszcze gotów pomyśleć, że baranieję na jego widok.

Siostra Hermina myliła się. Była ostatnią osobą, o której teraz myślał asystent kryminalny Eberhard Mock.


Wrocław, sobota 27 września 1919 roku, kwadrans na północ

Na Korsoallee, naprzeciwko okazałej willi doktora Rossdeutschera, stał nowoczesny adler. O obecności pasażerów, siedzących w aucie, świadczyły cztery ogniki papierosów. Podobne ogniki jarzyły się pod dwiema dużymi lipami stojącymi przed samym ogrodzeniem willi zakończonym szpicami w kształcie płomieni. Okna domu były rozświetlone, a zza częściowo opuszczonych żaluzji dochodziły podniesione głosy – jakby ktoś się kłócił albo składał uroczyste przysięgi.

Na cichej uliczce pojawił się samotny mężczyzna. W kąciku jego ust również jarzył się papieros. Zbliżył się do auta i otworzył gwałtownie tylne drzwi od strony kierowcy.

– Posuńcie się, Reinert – powiedział ochryple. – Nie jestem już taki szczupły, aby się koło was zmieścić.

– To Mock – powiedział Reinert i ustąpił posłusznie miejsca.

Mock rozejrzał się po ciemnym wnętrzu automobilu i rozpoznał innych policjantów z komisji morderstw: za kierownicą siedział Ehlers, tylną kanapę zajmowali nieodłączni Reinert i Kleinfeld. Obok kierowcy rozwalał swe tłuste uda jakiś nieznany Mockowi człowiek w cylindrze.

– Powiedzcie mi, panowie – szepnął Mock – co wy tu robicie? I co robią ci sprytni wywiadowcy pod drzewami? Ich papierosy widać już z brzegu Odry. Wszyscy, którzy wychodzą z knajpy „Nad Starą Odrą” zadają sobie pytanie: kim są ci dwaj czający się pod drzewami? Myślicie, panowie, że podobnego pytania nie stawiają sobie służący doktora Rossdeutschera?

– Służby nie ma w domu – powiedział Ehlers. – Kucharka i kamerdyner opuścili dom około szóstej.

– Kto to jest? – odezwał się jegomość w cylindrze, a w jego złym oku błysnął monokl. – I jakie ma uprawnienia do zadawania pytań?

– Asystent kryminalny Eberhard Mock, doktorze Pyttlik – powiedział zimno Ehlers. – To człowiek, który jak nikt ma prawo stawiać takie pytania. A naszym obowiązkiem jest na nie odpowiadać.

– Niech pan mnie nie uczy moich obowiązków, Ehlers. – Monokl spadł na klapę rozzłoszczonego doktora Pyttlika. – Ja tu jestem waszym zwierzchnikiem jako przedstawiciel władz miejskich. Wiem, kim jest Mock i jaką godną pożałowania rolę odgrywa w tej sprawie. Wiem też, że Mock jest odsunięty od śledztwa i przebywa na urlopie. – Doktor Pyttlik obrócił nagle na fotelu swe stukilogramowe ciało, a adler zakołysał się na swych resorach. – Mock, co wy tu robicie, do cholery?! Powinniście być na grzybach albo na rybach…

Mock poczuł na swej twarzy oddech przesycony dymem podłego cygara. Policzył w myślach po łacinie do dwudziestu i spojrzał na poirytowane oblicze doktora Pyttlika.

– Powiedział pan, panie Pyttlik… – Mock wciąż szeptał.

– Doktorze Pyttlik – poprawił go posiadacz tytułu naukowego.

– Powiedział pan, panie Pyttlik, że wie, jaką ja odgrywam godną pożałowania rolę w całej sprawie. A jaką rolę odgrywa pan? Czy równie żałosną?

– Ja on śmie! – zachłysnął się świętym oburzeniem Pyttlik. – Niech pan powie, Kleinfeld, kim ja tu jestem…

– Sam mu pan to może powiedzieć – uśmiechnął się Kleinfeld. – Nie jest pan małomównym Mojżeszem, za którego musiał przemawiać elokwentny Aaron.

– Jestem tu jako pełnomocnik burmistrza – podniósł głos Pyttlik. – I mam dopilnować, aby zatrzymanie doktora Rossdeutschera odbyło się zgodnie z prawem. Poza tym ja dowodzę tą akcją i ja wydam rozkaz do jej rozpoczęcia.

– On jest dowódcą? On jest tu szefem? – Mock wymierzył sobie lekki policzek, jakby chciał otrzeźwieć. – To jest nowy prezydent policji?

– Bez decyzji pana Pyttlika… – odezwał się Ehlers.

– Doktora Pyttlika – pełnomocnik był mocno poirytowany.

– Pan Pyttlik podejmuje decyzję. – Ehlers nie zwrócił na pełnomocnika najmniejszej uwagi. – Taki jest rozkaz komisarza kryminalnego Mühlhausa.

– Gdzie jest Mühlhaus? – Mock przetarł oczy.

– Co was to obchodzi, Mock? – Pyttlik obniżył swój głos do szeptu. – Jedźcie gdzieś, wypocznijcie… Na grzyby albo na ryby…

– Gdzie jest Mühlhaus? – Mock spojrzał w oczy Reinertowi.

– Negocjuje – mruknął Reinert. – Prosi burmistrza o pozwolenie zatrzymania i przesłuchania doktora Horsta Rossdeutschera.

– Teraz, w nocy, negocjuje? – tym razem Mock spojrzał na Pyttlika.

– Teraz nie – sapnął zrezygnowany pełnomocnik. – Niestety, nie. Teraz pan burmistrz jest na jakimś przyjęciu i komisarza Mühlhausa przyjmie dopiero jutro. A my musimy tu siedzieć i czekać do rana na decyzję pana burmistrza. Bo nie możemy odejść od tego domu… – spojrzał tęsknie na pobliską gospodę.

Mock wysiadł z samochodu i trzasnął drzwiami. Stał przez chwilę na trotuarze i wpatrywał się w okno willi. Dochodziły stamtąd odgłosy jakichś pieśni. Nagle wysoki kobiecy głos wybił się ponad inne. Do uszu policjantów dotarła wysoka inkantacja. Śpiew syren. To skojarzenie pomogło Mockowi w odzyskaniu spokoju ducha po wypowiedzi Pyttlika. Przed oczami stanęła mu gimnazjalna pracownia języków klasycznych. Wśród map Italii i Hellady, wśród gipsowych popiersi, na których uczniowie zostawiali ślady szkolnej zgryzoty, wśród greckich i łacińskich tabel koniugacyjnych odpowiada młody Eberhard Mock. Recytuje fragment Odysei i poprzez lotne heksametry przebija obraz przywiązanego do masztu Odyseusza, którego wzywa syreni śpiew kusicielek. W ciemnej uliczce Korsoallee nagle rozdzwoniły się strofy Homera.

– Tym to wesoło. Śpiewają i śpiewają – powiedział Pyttlik, wskazując na rozświetlone okna willi Rossdeutschera. – A ten, co? – teraz pokazał palcem na Mocka. – Oszalał? Co on tam gada?

Mock okrążył auto i podszedł do okna, z którego wystawał cylinder.

– Dziękuję panu za wyjaśnienia, doktorze Pyttlik – powiedział Mock. – Mam jeszcze jedno pytanie. Chciałem się upewnić. Nie wiem, czy pan wie… Doktor Rossdeutscher jest człowiekiem, który korzystał z usług czterech zamordowanych męskich prostytutek, jest człowiekiem, który najprawdopodobniej widział ich po raz ostatni. Trzeba go przesłuchać. Nikt tego nie robi. Zamiast tego burmistrz przysyła pana, doktorze, czyni pana odpowiedzialnym za całą akcję, innymi słowy – powierza panu obowiązki komisarza Mühlhausa, a dla samego komisarza Mühlhausa nie ma dziś czasu. Czy tak właśnie jest, doktorze Pyttlik?

– Wypraszam sobie – Pyttlik rzucił się w aucie, które ponownie osiadło na nowych, doskonale wyważonych resorach. – Wasze insynuacje wobec pana burmistrza są wysoce…

Mock gwizdnął trzykrotnie. Potem rozcapierzył palce na nalanej twarzy Pyttlika i pchnął ją mocno w stronę Ehlersa. Usłyszał trzask gniecionego cylindra. Na uliczkę wtargnęło sześciu mężczyzn od strony gospody i siedmiu od strony parku. Dwaj wywiadowcy opuścili swe stanowiska pod drzewami i podeszli zdezorientowani do adlera. Pyttlik w pogniecionym cylindrze usiłował wygramolić się z automobilu.

– Teraz ja przejmuję dowodzenie – powiedział Mock prosto w rozwścieczoną twarz knura i zaparł nogą drzwi.

– To jest przemoc! – wrzasnął Pyttlik, nie mogąc wyjść z auta. – Napad na przedstawiciela burmistrza! Odpowiesz mi za to, Mock. Jesteś skończony, Mock! Brać go! – krzyknął do dwóch wywiadowców, którzy opuścili swe stanowiska pod lipami, a teraz przyglądali się całemu zajściu z obojętnymi minami. – Aresztować go!

– Nie ruszać się – rzucił im z wnętrza auta Ehlers. – To jest napad, doktorze Pyttlik. Sam pan tak powiedział. Zostaliśmy sterroryzowani.

– Napadł mnie! Zaatakował! – wrzeszczał Pyttlik i znów zakołysał adlerem. – Biorę was na świadków!

– Widziałeś coś, Kleinfeld? – zapytał sennie Reinert, obserwując Mocka forsującego przy pomocy wysokiego osiłka ogrodzenie z niebezpiecznymi szpicami.

Ludzie Mocka przeskakiwali bez trudu przez parkan i rozbiegali się wokół willi doktora Rossdeutschera. Olbrzym otworzył wytrychem – jak sądził Reinert – drzwi kuchenne. Mock powiedział coś cicho do niewysokiego mężczyzny w meloniku, a ten kilkoma ruchami dłoni przekazał to osiłkowi. Mock wszedł do domu, a za nim wślizgiwali się jego ludzie.

– Widziałeś coś, Kleinfeld? – powtórzył Reinert. – Czy ktoś kogoś zaatakował?

– Ależ skąd! – mruknął Kleinfeld. – Widzę tylko, że pan Pyttlik nie może znaleźć sobie miejsca w aucie. Wciąż się kręci jak Jonasz w brzuchu wieloryba.


27 IX 1919

Wieczorem miało się odbyć zebranie, na którym musieliśmy uzyskać akceptację bóstw. Wywołanie erynij nie wydawało się niczym trudnym, lecz dokonanie tego wbrew woli Najwyższych byłoby strasznym świętokradztwem. Moim zadaniem, jako kronikarza naszego bractwa, jest dokładne opisanie obrzędów akceptacyjnych.

Na zebraniu stawili się: Mistrz oraz bracia Eckhard z Pragi, Hermann z Marburga i Johann z Monachium. Byli też wszyscy wrocławscy bracia. Po modlitwie do Natura Magna Mater rozpoczęliśmy obrzędy inicjacyjne. Hymn do Kybele, a następnie staroindyjskie mantry ku czci Gauri wprowadziły w trans nasze medium. Po chwili bóstwo odezwało się jego wysokim głosem. Brat Johann z Monachium tłumaczył, a brat Hermann z Marburga zapisywał boski przekaz. Nasze medium ma wielką siłę. Córka ma w sobie całą moc ojca. To pewne. Trzeba tylko tę silę uwolnić. Medium potrafiło uwolnić wszystkie byty krążące wokół niego. Było w stanie wyłapywać z rzeczywistości ponadzmysłowej potężne wiązki duchowej energii. Słyszeliśmy szepty i głosy wokół i wewnątrz domu.


Wrocław, niedziela 28 września 1919 roku, kwadrans po północy

Mock stał w drzwiach wielkiego pokoju i obserwował zgromadzonych w nim ludzi. Mógł to robić otwarcie i bez żadnego skrępowania, ponieważ zebrani byli całkowicie i ślepo skoncentrowani na siedzącej na wózku inwalidzkim kobiecie, a ich spojrzenia zawisły u jej ust. Kobieta ta krzyczała coś wysokim głosem – a wtedy nadymała się woalka oblepiająca jej dużą głowę, która albo została ogolona, albo obklejona ściśle przylizanymi włosami. Filologiczny umysł Mocka rejestrował syczące i szumiące głoski w okrzykach kaleki, które budowały całe frazy spojone wyraźnym przyciskowym rytmem.

W ogromnym pokoju o ścianach wybitych czarną od starości boazerią, w którym nie było nic oprócz siedmiu skórzanych foteli i stosów starodruków ustawionych na biurku trzymetrowej długości, siedziało siedmiu mężczyzn. Wszyscy oni byli ubrani wieczorowo – we fraki, w których wycięciu błyszczały śnieżnobiałe gorsy. Najstarszy ze zgromadzonych tłumaczył ekstatyczne jęki kaleki, pięćdziesięcioletni brodacz o urzędniczym wyglądzie notował jego przekład, a pozostali wpatrywali się napiętym wzrokiem w kaleką prorokinię.

Mock odniósł wrażenie, że kobieta recytuje jakiś poemat w nieznanym mu języku. Poczuł niekłamany podziw dla starszego mężczyzny, który ex abrupto tłumaczył wypowiedzi, a czynił to tak wolno i dokładnie, że siedzący przy nim brodaty sekretarz bez najmniejszego wysiłku wszystko dokładnie notował i rzucał co chwila zapisane kartki na stos innych spiętych stalowym spinaczem.

Mock wszedł do pokoju i zaklaskał głośno w dłonie.

– Przerwa, drodzy panowie – krzyknął.

Nikt niczego nie przerwał. Kaleka wypluwała z siebie dalej ciemne tautologie, a woalka przyklejała się do jej ust, wilgotniejąc od śliny. Zgromadzeni nie odrywali od niej oczu. Prowadzący zebranie pomylił się w tłumaczeniu, a brodaty sekretarz coś kreślił w notatkach. Nikt nawet nie spojrzał na Mocka.

– Który z panów jest doktorem Rossdeutscherem? – zapytał Mock.

Odpowiedziały mu okrzyki chromej Sybilli. Krztusiła się i dławiła zbitkami spółgłosek, których nie przecinała żadna samogłoska, nie rozbijała żadna anaptyksa. Mock okrążył zgromadzonych i zbliżył się do sekretarza. Sięgnął po stos kartek i rozgiął spinacz. Wyjął kilka z nich z samego środka. Zaczął czytać.

– To on – tłumaczył prowadzący, a jego sekretarz skrzętnie zapisywał. – On tu jest. Nasz największy wróg. On tu jest!

„Dokonałem eksperymentu, czas zweryfikuje jego wyniki. Jak to zrobiłem? Odizolowałem tego człowieka i zmusiłem go do pisemnego przyznania się do cudzołóstwa. Jest to dla niego straszne wyznanie, ponieważ jest on do szczętu przesiąknięty mieszczańską moralnością. Przyprowadziłem tego człowieka w wiadome miejsce późną nocą. Był zakneblowany i związany. Uwolniłem jego prawą dłoń. Przywiązałem go do krzesła. Wtedy jeszcze raz mu kazałem zdementować to, co wcześniej napisał, i obiecałem, że jak będzie mi posłuszny, to dam ten drugi list jego żonie. Gorączkowo coś nabazgrał. Zabrałem mu drugi list i wsunąłem do kratki odpływowej. Widziałem jego wściekłość i ból. «Ja tu wrócę», mówiły jego oczy. Wtedy wyniosłem tego człowieka do powozu i pojechaliśmy. Potem go zabiłem i zostawiłem tam, gdzie niechybnie zostanie znaleziony. Jego duch wróci i skieruje uwagę mieszkańców ku kratce odpływowej” – przeczytał Mock.

Medium zaczęło wyć. Tarło wykrzywionymi kolanami, toczyło z ust ślinę i rzucało głową. Woalka zsuwała się powoli z gładkiej czaszki. Obleczona w rękawiczkę dłoń wsunęła się między fałdy sukien. Wrzask, który przypominał szczekanie wściekłej suki, udzielił się tłumaczowi.

– To on! To on! – przekładał tłumacz. – Zabić go! Zabić! „Zjadłem kolację i poszedłem pod kamienicę, w której znikła śledzona przeze mnie przedwczoraj prostytutka. Czekałem. Wyszła około północy i mrugnęła do mnie znacząco. Po chwili byliśmy w dorożce, a za kwadrans w miejscu, gdzie składamy ofiary duchom naszych przodków. Rozebrała się sama, za sowitą opłatą pozwoliła się również związać, nie protestowała, kiedy ją kneblowałem. Miała paskudną egzemę na szyi. To było spełnienie antycypacji. Przecież wczoraj złożyłem nauce w ofierze dyrektora W., lat sześćdziesiąt, który miał identyczną egzemę. I również na szyi!” – czytał Mock.

Odłożył stos kartek i spojrzał na brodatego sekretarza. Na Korsoallee wjeżdżały policyjne auta. Mocka atakowały zewsząd ostre dźwięki. Słyszał wycie syren, rozdzierające zawodzenie suki, szum morskiego wiatru. Chwycił piszącego za gardło i przycisnął go do oparcia fotela. Jego łysawa głowa głucho stuknęła o drewniany szpic zwieńczający oparcie.

– Ty to pisałeś, skurwysynie?! – Mock wysunął dolną szczękę i pokrył gęstą brodę sekretarza kropelkami swojej śliny. Nagle poczuł uderzenie w udo. Odwrócił się i skamieniał. Istota na wózku inwalidzkim miała rzadkie przylizane włosy. Spomiędzy nich przebijały białe płaty skóry. Były one pokryte tu i ówdzie ciemnymi cętkami, których zrogowaciałe brzegi porośnięte były rzadkimi kłakami. W otwartych, bełkocących ustach wibrował czubek języka. Jajowata głowa rzucała się na boki i uderzała raz jedną, raz drugą skronią w oparcie wózka inwalidzkiego.

– Zarżnąć go! Zarżnąć! Rozerwać!

Mock podniósł ramię i zamachnął się.

– Nie bij jej!!! – usłyszał krzyk sekretarza. – Ona ci wszystko powie!!! Poznasz swój błąd, Mock! Pomyliłeś się wtedy w Królewcu! Wyznaj swój błąd!

Na moment głowa Mocka znalazła się w zatoce łokcia i ramienia. Uderzył. Poczuł ból w nadgarstku. Kaleka otworzyła szeroko oczy i – przewracając się do tyłu wraz z wózkiem – wypluła z ust przegryziony język. Już nie dławiła się niestrawnymi grupami spółgłoskowymi, dławiła się własną krwią.

Sekretarz podbiegł do niej, ukląkł i przewrócił na bok. Kaleka kopała w agonii wykrzywionymi nogami. Sekretarz oderwał od jej głowy swój skrwawiony policzek i wpatrywał się w Mocka. Nabrzmiała pręga przecinała jego twarz. Błyszczało oko krwawo obwiedzione wstęgą posoki.

– Nazywam się doktor Horst Rossdeutscher. – Otarł krew z twarzy i wskazał palcem na leżącą istotę. – A to moja córka, Louise Rossdeutscher. Zabiłeś ją, Mock. Najsilniejsze medium, jakie kiedykolwiek istniało. Ja spełniałem jej wszystkie zachcianki, zaspokajałem wszelkie potrzeby, a ty, szewski synu, zabiłeś ją jednym uderzeniem twojego kopyta.

Na schodach rozległy się kroki podkutych butów. Doktor Pyttlik i komisarz Mühlhaus wspinali się na piętro.

– Ale dosięgnie cię zemsta, Mock – krzyknął Rossdeutscher i wsunął dłoń do wewnętrznej kieszeni fraka. – Dosięgną cię erynie, które się zrodzą z trupów najbliższych ci osób. – Rossdeutscher wyjął rewolwer i włożył sobie w usta. – Osoby, które kochasz, Mock… – zaseplenił przez lufę rewolweru. – Powiedz, Mock, gdzie one teraz są… Nacisnął spust. Syreny umilkły.


Wrocław, niedziela 28 września 1919 roku, wpół do drugiej w nocy

Mock przeskakiwał po trzy stopnie, wspinając się na czwarte piętro oficyny przy Gartenstrasse. Głośny stukot jego trzewików na drewnianych schodach budził mieszkańców i ich psy. Pokonywał piętro za piętrem ścigany ujadaniem, przekleństwami oraz smrodem buchającym z brudnych kuchni i nieszczelnych wychodków.

Znalazł się wreszcie przed drzwiami opatrzonymi numerem 20. Wystukał rytm „Pieśni Ślązaka”: wolno-wolno-wolno, przerwa, wolno-wolno-wolno-wolno-szybko-szybko. Po chwili kompletnej ciszy zaśpiewał cicho „Kehr ich einst zur Heimat wieder”. Upewniwszy się, że dobrze pamiętał rytm, wystukał go jeszcze raz. Odpowiedziało mu złorzeczenie sąsiada piętro niżej, który otworzył drzwi i z rozdziawionych ust wypluwał rynsztokowe przekleństwa.

Mock zszedł piętro niżej, patrzył na miotającego się po korytarzu człowieka i pozwolił, by rynsztok płynął dalej. Kiedy jednak – najwyraźniej pijany – sąsiad w bieliźnianym kombinezonie na dobre się rozbudził i ruszył na Mocka z szuflą do węgla, ten stracił cierpliwość. Poczuł koło głowy świst powietrza. W ostatniej chwili uchylił się przed szuflą i szpicem wypastowanego trzewika trafił napastnika w goleń. Cios nie był silny, jednak dość bolesny – na tyle że właściciel szufli pomasował dłonią trafione miejsce. Przez chwilę obie ręce miał zajęte. Jedną rozcieraniem bolącej nogi, drugą trzymaniem w gotowości bojowej szufli. Mock wziął zamach, bardzo podobny do tego, który zastosował podczas seansu spirytystycznego, wymierzając cios kalece. Wierzchem dłoni trafił w obojczyk atakującego. Nadwerężona już dzisiaj pięść zapiekła żywym ogniem i Mock poczuł trzeszczenie drobnych kości swego nadgarstka. Przeciwnik Mocka wypuścił szuflę z ręki i chwycił się za szyję. Potem już tylko usłyszał prujący dźwięk pękającego materiału i strzelanie guzików koszuli po ścianach korytarza. Spadając ze schodów i bijąc głową w drzwi ustępu na półpiętrze, nie słyszał już żadnego dźwięku.

Mock wbiegł z powrotem na ostatnie piętro. Zaparł się całym ciałem o chybotliwą poręcz i rzucił na drzwi mieszkania 20, celując barkiem w miejsce ponad klamką. Rozległ się przeraźliwy trzask, ale drzwi nie puściły. Za to otwierały się inne, na wszystkich piętrach. Na schody wylęgali mieszkańcy i ich czworonożni pupile. Mock rozpędził się jeszcze raz, runął na drzwi – i wpadając do mieszkania – słyszał, jak kawałki gruzu stukają po jego meloniku, a kurz sypie mu się za kołnierz koszuli.

Leżał na drzwiach, na podłodze przedpokoju, i rozglądał się z tej pozycji po mieszkaniu. Leżał również Smolorz, na podłodze w kuchni. Uśmiechał się przez sen i zasnuwał mgłą oddechu kamionkową pustą butelkę po likierze znajdującą się przed jego ustami. Mock przekręcił głowę, wstał i wszedł do pokoju. Było w nim pusto, jedynie na oparciu krzesła wisiał kapelusz Eriki. Ujął go w dwa palce. Na łóżku siedział Rossdeutscher i krzyczał: „Dosięgnie cię zemsta, Mock, dosięgną cię erynie, które się zrodzą z trupów najbliższych ci osób. Osoby, które kochasz, Mock… Powiedz, Mock, gdzie one teraz są…” Mock padł na łóżko i starał się uchwycić zapach Eriki w czystej pościeli, która leżała tu trzy tygodnie i jeszcze nie straciła woni krochmalu. Mimo wielkiego wysiłku nie mógł uchwycić nic oprócz sterylnej woni czystości. Nie było Rossdeutschera, nie było Eriki.

Sąsiedzi „czterech marynarzy” niepewnie stali w drzwiach i patrzyli na dwóch mężczyzn, z których jeden z trudnością podnosił się z podłogi, drugi zaś nie chciał się podnieść z łóżka. Nagle zawył i rozszczekał się jakiś pies na progu. Mock wstał i spojrzał na ludzi zgromadzonych przy drzwiach.

– Wypierdalać stąd!!! – ryknął, chwycił za krzesło stojące w przedpokoju i wykonał olimpijski obrót.

– Idziemy stąd, idziemy – ponaglał swych sąsiadów stróż Frenzel. – Ja go znam. To gliniarz. Lepiej mu nie wchodzić w drogę…

Sąsiedzi uskoczyli od drzwi, a krzesło trafiło w głowę Smolorza. Rudowłosy podwładny Mocka chwycił się za czoło, a spomiędzy jego palców wypłynęły czerwone strumyki. Mock podniósł krzesło jeszcze raz. Rozległ się trzask. Mock patrzył, jak na potylicy, gdzie u Smolorza zarysowywała się wyraźna łysina, nabrzmiewa i pęka spory krwiak. Kopnął krzesło w kąt kuchni i chwycił za pogrzebacz leżący w wiadrze, na niewielkiej kupce węgla. Zamachnął się i uderzył. Chrząstki ucha Smolorza chrupnęły pod spiralą pogrzebacza. Smolorz trzymał się obiema rękami za głowę i leżał na boku w pozycji embrionalnej. Mock chwycił go za ramiona i przyciągnął do drzwi kuchennych. Ułożył głowę przy framudze i chwycił za klamkę. Wziął potężny zamach i zamknął z całej siły drzwi, słysząc, jak pęka czaszka Smolorza.

To jednak nie trzasnęła czaszka Smolorza, lecz pękły drzwi kuchenne, których dolny brzeg najechał na pogrzebacz. Sypnęły się drzazgi, a Smolorz podniósł ku górze pijane oczy.

– Przepraszam – wychrypiał sznapsbarytonem. – Miałem jej pilnować… Nic nie pamiętam…

Mock ukląkł na podłodze i powoli wysapywał z siebie furię. Po szyi płynęły mu strużki potu i wsiąkały w jasną warstewkę gruzu pokrywającą kołnierz jego najlepszej koszuli. Mankiety miał czerwone od krwi Smolorza, buty – zdarte od kopniaków, marynarkę – rozerwaną od rozbijania drzwi, ręce – czarne od sadzy pogrzebacza.

– Przepraszam – Smolorz kulił się pod drzwiami. Coś niedobrego się stało z jego lewym okiem – było otwarte, zakrwawione i tak duże, że powieka nie mogła go zakryć. – Na Boga, na duszę mojego Arthura…

– Skurwysynie – wysyczał Mock. – Nigdy nie przysięgaj na dziecko!

– Na moją duszę – jęknął Smolorz. – Nigdy już alkoholu…

– Skurwysynie – powtórzył Mock i rzucił w bok głową. Krople potu ubarwiły czysto wypucowane deski podłogi. – Wstawaj, chlej mydliny i ruszaj do pracy. Powiem ci, co masz robić…

W miarę jak Mock mówił, Smolorz trzeźwiał. Z każdym słowem Mocka stawał się coraz bardziej zdumiony.


Wrocław, niedziela 28 września 1919 roku, godzina trzecia rano

Siostra Hermina dzisiaj już po raz drugi ujrzała młodszego pana Mocka. Tym razem zrobił na niej znacznie gorsze wrażenie. Ubranie miał zakurzone i podarte na rękawie, koszulę zakrwawioną, a trzewiki zdarte na noskach. Na rondzie melonika walały się jakieś kamienne okruchy – jakby resztki gruzu. Pan Mock wbiegł na korytarz oddziału chirurgicznego i powtarzał pod nosem coś, czego siostra Hermina wyraźnie nie dosłyszała. Jakby mówił: „Osoby, które… gdzie one teraz…?”

– Panie Mock – krzyknęła za nim, gdy minął jej dyżurkę, powtarzając pod nosem dziwne zdanie. – Dokąd pan idzie?

Nie zwrócił na nią uwagi i pobiegł do separatki ojca. Siostra Hermina wprawiła w ruch chude i wysokie ciało i mocno zastukała obcasami po szpitalnym korytarzu. Jej czepiec o czterech załamaniach pochylał się na wszystkie strony jak żaglowiec, który łapie właściwy kurs. Chorzy, słysząc odgłos wydawany przez jej obcasy, budzili się z bolesnego odrętwienia, którego nikt z nich nie nazwałby snem, prostowali się na łóżkach i czekali na miłościwy zastrzyk, na łagodne dotknięcie jej suchej, chłodnej dłoni, na wyrozumiały, kojący uśmiech. Telepatyczne receptory siostry Herminy nie odbierały teraz jednak niemych skarg i próśb pacjentów, były wyczulone na lęk i niepokój czarnowłosego mężczyzny, który zataczał się od ściany do ściany i zmierzał w stronę pustej separatki. Pan Mock wtoczył się do niej i zatrzasnął drzwi. Siostra Hermina usłyszała zduszony krzyk. Może to któryś z pacjentów dzieli się z innymi swym bólem?

To nie był żaden pacjent. Pan Mock – syn leżał na brzuchu z rozłożonymi ramionami na czystym, świeżo posłanym łóżku i jęczał. Podbiegła do niego i potrząsnęła nim.

– Pańskiego ojca zabrał przed godziną doktor Cornelius Rühtgard – powiedziała. – Starszy pan poczuł się znacznie lepiej i doktor Rühtgard zabrał go do siebie do domu…

Mock przestał myśleć, przestał cokolwiek odczuwać. Wyjął z kieszeni kilka banknotów dziesięciomarkowych.

– Czy siostra mogłaby poprosić kogoś – wyszeptał i błysnął napłyniętym krwią okiem – o odczyszczenie mojego ubrania? – Opadł na poduszki i zasnął.

Siostra Hermina pogłaskała go po policzku, który przebijały twarde poranne igły zarostu, i wyszła z separatki.


Wrocław, niedziela 28 września 1919 roku, godzina dziesiąta rano

Mock wyszedł ze szpitala Wenzla-Hanckego i stanął w zamyśleniu koło kiosku z gazetami na rogu. Co chwila potrącały go małe dzieci w niedzielnych garniturkach i sukienkach. Trotuarem maszerowały całe rodziny, śpiesząc się do ewangelickiego kościoła św. Jana Chrzciciela na przedpołudniową mszę. Kroczyli pracowici ojcowie, a w ich wydatnych brzuchach soki trawienne rozpuszczały niedzielne serdelki; obok dreptały zaczerwienione, spocone od słońca matki i parasolkami zaganiały stadka niesfornych dzieci. Mock uśmiechnął się i schował za kiosk, aby dać swobodne przejście czworgu młodym obywatelom, którzy trzymali się za ręce i szli ławą, śpiewając górniczą piosenkę.

Gluck auf! Gluck auf! Der Steiger kommt! Und er hat sein helles Licht Und er hat sein helles Licht Bei der Nacht Schon angezundt. Szczęść Boże! Szczęść Boże! Nadchodzi sztygar! On swoje jasne światło On swoje jasne światło już zapalił.

Za dziećmi zmierzała dwunastoletnia może dziewczynka w pocerowanych grubych pończochach. Przed sobą niosła bukiet róż i podsuwała go pod nos ludziom stojącym przy wejściu do szpitala.

Mock spojrzał na swoje odczyszczone ubranie i na trzewiki, na których gruba warstwa pasty pokryła zarysowania. Rękaw marynarki był porządnie przyszyty, a melonik wyczyszczony nad parą, o czym świadczyła niezwykła miękkość filcu. Kiwnął palcem na dziewczynkę. Podbiegła do niego z bukietem róż, kulejąc wyraźnie. Mock przyjrzał się krytycznie kwiatom.

– Zaniesiesz ten bukiet do szpitala, dla siostry, która miała dziś nocny dyżur – wręczył dziewczynce dziesięć marek i mały kartonik z napisem „Eberhard Mock, Prezydium Policji” – i dołączysz moją wizytówkę.

Dziewczynka pokuśtykała do szpitala, a Mock przypomniał sobie kalekę, którą wczoraj zabił, i puste łóżko Eriki. Przepona podniosła się, a przełyk wypełniła gryząca żółć. Zrobiło mu się słabo. Przytrzymał się ręką parkanu. Wszystko postrzegał w ukośnej perspektywie. Reprezentacyjna Neudorfstrasse wykrzywiała się w żółto-czarnych refleksach. Potężne kamienice o skomplikowanych ornamentach tłoczyły się i napierały jedna na drugą. Oparł głowę o pręty parkanu ogradzającego szpital i zamknął oczy. Pękała mu głowa. Czuł się, jakby miał kaca. Najgorszy kac był lepszy od wyrzutów sumienia – od kopiących podłogę wykrzywionych nóg kaleki i od pustego łóżka, w którym nie było nawet śladu zapachu Eriki. Mock chciał mieć kaca, chciał cierpieć, byleby nie słyszeć szczekania erynij. Podniósł oczy i ujrzał zalaną słońcem ulicę we właściwej perspektywie. Wśród szyldów na końcu ulicy wybijał się napis: „M. Horn. Towary kolonialne”. Mock znał właściciela i wiedział, że potrafi go przekonać do sprzedania mu butelki likieru nawet w dzień wolny od pracy.

Ruszył w stronę sklepu, lecz zatrzymał się przy krawężniku. Panował duży ruch. W stronę centrum miasta sunęły powozy i automobile, które wiozły mieszczan do kościoła, w stronę przeciwną udawali się ci, którzy chcieli rozkoszować się jesiennym spacerem w Parku Południowym. Nagle powstało zamieszanie. Jakiś fiakier omal nie uderzył dyszlem w jadący dość szybko automobil. Koń szarpnął się w uprzęży, a dorożkarz przeklinał szofera i zamierzał się batem na wytwornego pana siedzącego w odkrytym aucie. Wykorzystując zamieszanie, Mock wskoczył na ulicę i pobiegł w stronę sklepu, gdzie na półkach tkwiły butle pełne różnokolorowej słodyczy.

Nie dotarł do nich jednak, bo pod sklepem Horna zaczepił go gazeciarz.

– Wydanie specjalne „Breslauer Neueste Nachrichten” – wrzasnął chłopak w kaszkiecie. – Wampir wrocławski popełnia samobójstwo!

Mock, widząc artykuł na pierwszej szpalcie, zapomniał o alkoholu.

„WAMPIR JUŻ NIE ZAGRAŻA MIESZKAŃCOM WROCŁAWIA”

„Dzisiaj w nocy podczas seansu spirytystycznego popełnił samobójstwo znany wrocławski lekarz, dr Horst Rossdeutscher. W mieszkaniu samobójcy znaleziono zapiski, swoisty pamiętnik mordercy, w którym zbrodniarz przyznaje się do okrutnego zamordowania czterech niezidentyfikowanych dotąd mężczyzn oraz dyrektora stoczni Wollheima Juliusa Wohsedta i młodej prostytutki Johanny Voigten. Mordy te dokonane w ciągu pierwszych czterech dni września miały charakter – jak wynika z zapisków – rytualny. Jak nas poinformował szef komisji morderstw Prezydium Policji, komisarz kryminalny Heinrich Mühlhaus, Rossdeutscher wywoływał podczas seansów spirytystycznych dusze zabitych przez siebie ludzi, a następnie tak nimi kierował za pomocą praktyk okultystycznych, aby czyniły krzywdę jednemu z funkcjonariuszy komisji obyczajowej. Ani komisarz kryminalny Mühlhaus, ani sam ów funkcjonariusz, asystent kryminalny Eberhard Mock – podajemy jego nazwisko, wszak śpiewają o nim wrocławscy kataryniarze! – nie wiedzą, dlaczego Rossdeutscher pałał taką nienawiścią do osoby Mocka.

Wczoraj o północy w wyniku sprawnej akcji policyjnej, kierowanej przez komisarza kryminalnego Mühlhausa i pełnomocnika burmistrza dra Richarda Pyttlika, oddelegowanego przez burmistrza właśnie do nadzorowania tej sprawy, aresztowano uczestników seansu spirytystycznego, którzy – jak wynika z zapisków – byli członkami tajnego bractwa okultystycznego czczącego starogreckie bóstwa. Wśród aresztowanych znaleźli się wybitni przedstawiciele nauki, jak na przykład znany hetytolog z jednego z najstarszych i najbardziej sławnych niemieckich uniwersytetów. Zostali oni zatrzymani do wyjaśnienia, ale nieoficjalnie wiadomo, że zapiski Rossdeutschera, zawierające bełkotliwe i niejasne rozważania mitologiczne, nie mogą stanowić podstawy do ich oskarżenia.

Podczas owego seansu zdarzył się również nieszczęśliwy wypadek. Ułomna, jeżdżąca na wózku inwalidzkim, córka Rossdeutschera, dwudziestoletnia Louise, wykorzystywana przez ojca jako medium łączące członków bractwa ze światem zmarłych, uległa śmiertelnemu wypadkowi, spadając z wózka. Na widok śmierci swej ukochanej córki Rossdeutscher się zastrzelił.

Zakończyła się straszna sprawa kryminalna, zwana przez policjantów «sprawą czterech marynarzy». Osoby, które z pewnych powodów narażone były na śmierć z ręki wampira i z tegoż powodu zostały odizolowane przez policję, znalazły się na wolności. Miasto oddycha z ulgą. Tylko rodzi się pytanie: co się dzieje ze społeczeństwem, którego wybitny przedstawiciel, znany w świecie naukowym chirurg, oddaje się zabobonom, popychającym go do potwornych zbrodni? Zrozumiałe by było, gdyby oparcia w siłach nadprzyrodzonych szukał jakiś ekscentryczny arystokrata albo znękany przez szalejącą inflację sklepikarz, ale światły przedstawiciel nauki? Sic transit gloria mundi”.

U dołu strony zamieszczono duże zdjęcie młodej kobiety z podpisem „Erika Kiesewalter”, a pod nim tekst: „W nocy z 27 na 28 września zaginęła dwudziestotrzyletnia Erika Kiesewalter, aktorka i fordanserka z restauracji «Eldorado». Włosy naturalne ciemnorude, wzrost średni, szczupła budowa ciała. Znaków szczególnych brak. Ktokolwiek może przekazać istotną informację na temat miejsca pobytu zaginionej, proszony jest o kontakt z Prezydium Policji. Informacja umożliwiająca odnalezienie zaginionej Eriki Kiesewalter zostanie nagrodzona sumą piętnastu tysięcy marek”.


Wrocław, niedziela 28 września 1919 roku, godzina jedenasta rano

Mock wszedł na pierwsze piętro okazałej, wolno stojącej kamienicy koło Parku Południowego i zastukał energicznie do drzwi jedynego mieszkania na piętrze. Otworzył sam pan domu, doktor Cornelius Rühtgard. Ubrany był w bordowy szlafrok z aksamitnymi wyłogami i w brązowe kapcie z wytłaczanej skóry. Zza aksamitnych klap wyłaniał się czarny węzeł krawata.

– Wchodź, wchodź, Ebbo – otworzył szeroko drzwi. – Twój ojciec czuje się o wiele lepiej.

– Jest u ciebie? – zapytał Mock, wieszając melonik na wieszaku.

– Jest u mnie w szpitalu – odparł, odbierając laskę Mocka.

– Siostra powiedziała mi, że jest u ciebie. – Mock kierował się dobrze znanym mu korytarzem w stronę gabinetu doktora, gdzie po chwili obaj się znaleźli.

– No bo jest u mnie. – Rühtgard zajął miejsce za małym stolikiem do kawy i wskazał Mockowi miejsce po przeciwnej stronie. – U mnie w szpitalu.

– Możliwe, że tak powiedziała. – Mock obciął szczypczykami szpic cygara Hacifa, którym poczęstował go Rühtgard. – Chyba tak mówiła… Byłem tak zmęczony i zdruzgotany, że niczego dobrze nie percypowałem.

– Wiem, wszystko czytałem w „Breslauer Neueste Nachrichten”. – Rühtgard wstał. – To już koniec. Nie powinieneś być zdruzgotany. To już koniec. Nikt nie zaśpiewa więcej rzewnej ballady o wrocławskim wampirze. Zrobię ci kawy. Dzisiaj służba ma wolne. Christel też nie ma. Pojechała na wycieczkę zorganizowaną przez stowarzyszenie gimnastyczne „Frisch auf”. – Spojrzał uważnie na przyjaciela. – Powiedz mi, Ebbo, jak zginęła ta ułomna dziewczyna?

– Zabiłem ją. – Mock zapatrzył się w szumiący kasztan za oknem, który szczodrze obdarzał ziemię swymi żółtymi liśćmi. – Niechcący. – Szumiał wiatr, fruwały żółte liście, nad morzem pewnie sztorm i wyje wicher, myślał. – Uderzyłem ją, kiedy mnie zaatakowała. Odgryzła sobie język i udusiła się własną krwią. Czy jest to możliwe, Corni?

– Oczywiście. – Rühtgard zapomniał o kawie, otworzył kredens i wyjął z niego karafkę Edelbranntwein i dwa małe kieliszki. – To będzie w twoim stanie lepsze niż kawa i ciastko – nalał wprawnym ruchem. – Oczywiście, że jest to możliwe. Utopiła się we własnej krwi. Gdyby człowiekowi otworzyć usta i wlać tam naraz szklankę wody, zachłyśnie się i może się utopić w tej ilości. A krwi po odgryzieniu języka z pewnością jest więcej niż jedna szklanka.

– Zabiłem ją. – Mock poczuł pieczenie pod powiekami.

– I zabiłem jeszcze jedną kobietę, choć nie bezpośrednio. – Przesunął palcem po powiekach i poczuł pod nimi piasek niewyspania. – Kobietę, którą pokochałem… Była dziwką i fordanserką… Byłem z nią trzy tygodnie w Darłówku…

– To ta Kiesewalter? – zapytał Rühtgard, sięgając po gazetę.

Jego twarz wyrażała straszne napięcie. Mock odniósł wrażenie, że patrzy na niego skamieniała maska bólu. Pochylił się ku Mockowi i chwycił go za bicepsy. Palce miał tak mocne jak wtedy, gdy podnosił połamanego Mocka z królewieckiej ulicy.

– Co się stało, Corni? – Mock odstawił niewypity kieliszek.

– Bracie – wykrztusił Rühtgard. – Jak mi ciebie żal… Przecież ta dziewczyna – zerwał się z fotela i trzasnął dłonią w fotografię zamieszczoną na pierwszej stronie „Breslauer Neueste Nachrichten” – to twoje marzenie, to dziewczyna z twoich snów, to twoja nieistniejąca pielęgniarka z Królewca…

Mock wstał i przetarł wierzchem dłoni mokre czoło. Gabinet doktora Rühtgarda wydłużył się i zmniejszył. Okno stawało się dalekim, jasnym punktem. Obrazy na ścianach wykrzywiały się romboidalnie, głowa Rühtgarda zapadała się w ramiona. Mock wstał i zataczając się, wpadł do łazienki, sąsiadującej z gabinetem, potknął się i runął na podłogę, uderzając czołem o porcelanowy brzeg muszli klozetowej. Uderzenie było tak silne, że łzy napłynęły mu do oczu. Zamknął je. Czuł, jak pulsuje mu na czole ciepły guz. Otworzył oczy i czekał, aż rozpłynie się zasłona z łez. Proporcje wróciły. W drzwiach stał Rühtgard, a jego głowa była normalnych rozmiarów. Mock ukląkł i wyjął mauzera z marynarki. Sprawdził, czy jest nabity, i wycedził przez zęby:

– Albo zabiję siebie, albo tego skurwysyna, który miał jej pilnować…

– Poczekaj chwilę. – Rühtgard chwycił jego przeguby w swe żelazne palce. – Nikogo nie zabijaj. Siadaj tam na kanapie i wszystko mi spokojnie opowiedz… Znajdziemy jakieś wyjście, zobaczysz… Przecież ta dziewczyna tylko zaginęła, może jeszcze żyje…

Zaciągnął Mocka siłą na sofę stojącą w gabinecie. Obity aksamitem mebel był zbyt krótki, by Mock mógł na nim swobodnie spoczywać. Rühtgard ułożył zatem głowę przyjaciela na wysokiej poduszce, a jego nogi wsparł na przeciwległym oparciu. Zdjął mu buty i przyłożył do guza zimny nóż, który zwykle służył do rozcinania listów.

– Niczego ci nie powiem. – Zabiegi pielęgnacyjne Rühtgarda sprawiły Mockowi wyraźną ulgę. – Nie mogę o tym mówić, Corni… Nie mogę…

– Człowieku, nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo pomaga rozmowa z osobą, która z tobą współczuje… – doktor był bardzo poważny. Jego szpakowata, równo przystrzyżona broda jeżyła się przyjaźnie, a binokle rzucały mądre błyski. – Posłuchaj mnie, znam dobrą terapię, która skutkuje wtedy, gdy pacjent jest zablokowany, gdy nie chce albo nie może do końca zaufać psychologowi…

– Ty nie jesteś psychologiem, Rühtgard. – Mock poczuł przypływ senności. – A ja nie jestem twoim pacjentem… Jak dotąd nie złapałem syfa…

– Ale jesteś moim przyjacielem. – Teraz Rühtgard był wyraźnie zablokowany i minęło kilkanaście sekund, zanim wyrzucił z siebie: – Jedynym zresztą, jakiego miałem i mam…

– Co to za metoda? – Mock zdawał się nie słyszeć tego wyznania.

– Metoda, która pozwoli wejść w twoją podświadomość… która odkrywa to, co w człowieku nieuświadomione i wyparte. To, co kiedyś przeżyłeś, i to, czego się wstydzisz… Ta metoda może na przykład ci uświadomić, że najbardziej na świecie kochasz ojca, a ta zaginiona dziewczyna to tylko przelotne zauroczenie… Jeśli zrozumiesz sam siebie, nic cię nie wyprowadzi z równowagi… Będziesz tak żył i tak postępował, jak chce tego twoja najgłębsza istota. Gnothiseauton Ta metoda to hipnoza… Nie bój się, jestem biegłym hipnotyzerem. Opanowałem sztukę hipnozy. Nie zrobię ci krzywdy, tak jak nie skrzywdziłem własnej córki, kiedy ją wprowadzałem w trans. Czyż mógłbym skrzywdzić najdroższą mi osobę?

Mock nie usłyszał ostatnich słów Rühtgarda. Jesienny wiatr, który we wrocławskim Parku Południowym zrywał do lotu kupy żółtych liści, zamienił się w wiatr morski, a rzeka, która niedaleko domu Rühtgarda toczyła swe ciemne i wzburzone wody, przestała być leniwą Odrą i przeistoczyła się w Pregołę, wzburzoną słoną bryzą.

Mock znalazł się w Królewcu.


Królewiec, sobota 28 listopada 1916 roku, północ

Szeregowy Eberhard Mock nie mógł wejść na schody kamienicy przy Kniprodestrasse 8 nie dlatego, że były one wyjątkowo strome albo śliskie. Powód był zgoła inny – Mock, napompowany sześcioma setkami litewskiej nalewki ziołowej Triżdiwinis, nie był w stanie nawet podać daty swojego urodzenia. Osuwając się po poręczy, usiłował – by samego siebie przekonać o swej trzeźwości – prawidłowo wyrecytować pierwsze dwadzieścia wersów Eneidy.

Docierał jedynie do passusu o Kartaginie i znów wracał jak echo początek epopei Arma virumque cano. Regularność łacińskich heksametrów wprowadziła pewien ład do jego mózgu, który tego zimowego wieczoru pływał w gorzkiej jak piołun wódce, a nie w płynie mózgowo-rdzeniowym.

Sygnał idący od mózgu doszedł do kończyn i Mock wszedł w końcu na pierwsze piętro, dzwoniąc dumnie ostrogami. Mimo że był zdegradowanym szeregowcem, miał prawo do ostróg jako były żołnierz plutonu zwiadowczego. Przed drzwiami swojego mieszkania poczuł ogromny przypływ wstydu, że nie może wyjść poza wiersz dwunasty. Stuknął obcasami, wywołując przenikliwy dźwięk ostróg, i wrzasnął:

– Najmocniej przepraszam, panie profesorze Morawjetz! Nie nauczyłem się na dzisiaj, ale jutro wszystko będę już umiał! Całe pięćdziesiąt wierszy!

Przepona podniosła się i przez krtań Mocka przeszło potężne czknięcie. Wyjął klucz z kieszeni i wsadził go w dziurkę. Zachrobotało. Poczuł silny opór metalu. Chwiejąc się, wyciągnął z kieszeni metalowy wycior do fajki i włożył go w kółko klucza. Naparł z całych sił na tę prymitywną dźwignię i usłyszał trzask pękającego wycioru. W jego dłoni znalazł się pistolet mauzer 98. Skierował lufę na zamek i nacisnął spust.

Huk wstrząsnął kamienicą. Pootwierały się drzwi od mieszkań. Ktoś z góry krzyknął do Mocka:

– Co ty robisz, pijana świnio?! Mieszkasz piętro wyżej!

Mock wymierzył obcasem cios w zamek i wdarł się do przedpokoju mieszkania. „Słyszeliście ten huk jak wystrzał?! – ktoś krzyknął. – To on! On już jest!” Mock, dzwoniąc ostrogami, stanął chwiejnie na środku. Ruszył powoli. Nagle natrafił na aksamitną kotarę. Odsunął ją i wszedł do kolejnego przedpokoju. Była to poczekalnia, z której wychodziły drzwi do kilku pokojów. Jeden z nich był otwarty, lecz u nasady futryny wisiała gruba kotara, podobna do tej, która przed chwilą powstrzymała Mocka. Na jednej ze ścian poczekalni nie było drzwi, lecz okno. Wychodziło ono, jak się Mock domyślił, do studni wentylacyjnej. Na okiennym parapecie, na zewnątrz, stała lampa naftowa, której słabe światło ledwie się przebijało przez zakurzoną szybę. W tej nikłej poświacie Mock dostrzegł kilka osób siedzących w poczekalni. Nie zdążył się im przypatrzyć, ponieważ swoją uwagę skoncentrował na kotarze wiszącej w drzwiach pokoju. Poruszyła się ona gwałtownie i spoza niej dobiegło westchnienie i zimny powiew. Mock ruszył ku niej, lecz na jego drodze stanął wysoki mężczyzna w cylindrze. Kiedy Mock usiłował go odsunąć, ten zdjął swoje nakrycie głowy. W bladej poświacie widać było wyraźnie węzły blizn, na których załamywało się światło. Blizny krzyżowały się i przeplatały. Wszystkie one zapełniały oczodoły mężczyzny. Zamiast oczu miał plątaninę blizn.

Mock cofnął się, ale nie był przestraszony. Popchnął ślepca na ścianę. Roześmiał się głośno i chwycił za róg kotary, spoza której dochodziły teraz dwa głosy – męski i kobiecy – wydające nieartykułowane dźwięki. Mock szarpnął materiałem i zawadził ostrogą o jakąś nierówność w podłodze. Runął na płytki z piaskowca, a gruby zielony plusz urwał się ze szczękiem żabek i spłynął na ciało Mocka jak całun. Mock podniósł się i ruszył na czworakach w stronę starszej kobiety, która siedziała w małym pokoju za kotarą i charczała. Ubrana była w powłóczystą ciemną szatę. Lampka stojąca na oknie oświetlała jej bezzębne usta, skąd wychodziła biała smuga układająca się u jej stóp w sploty i fałdy.

– Ektoplazma! – usłyszał wysoki kobiecy okrzyk. – Zmaterializowała ją!

Mockiem targnęła zdławiona czkawka. Była ona tym większa, że towarzyszył jej pijacki nieopanowany śmiech. W mieszkaniu słychać było tupot nóg zaciekawionych sąsiadów.

– Jaka ektoplazma?! – Mock tarzał się ze śmiechu po podłodze. Wstał i potykając się, podszedł do zastygłego w transie medium. Nie czując żadnego obrzydzenia, zaczął wyciągać z ust staruszki białe zwoje. – To zwykły bandaż!

– Bandaż! To zwykły bandaż – usłyszał zduszony męski głos. – Banda oszustów, nie spirytystów! I wy chcieliście mnie przekonać! Wszystko opublikuję w „Königsberger Allgemeine Zeitung”.

– On się myli, ten pijak – odpowiedział mu donośny głos. – „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”! Ja nie mam oczu, a wierzę…

Mock rozwijał bandaż, kiedy poczuł uderzenie w brzuch. Chwycił się za żołądek, nie mogąc uwierzyć w siłę ciosu bezzębnej staruszki. Miała wciąż zamknięte oczy, kiedy wymierzała mu kolejne uderzenie – w brodę. Buty i ostrogi rozjechały się na bandażu mokrym od śluzu i śliny. Mock runął w stronę okna. Było niedomknięte. Pod pośladkami poczuł parapet. To było ostatnie, co poczuł.


Wrocław, niedziela 28 września 1919 roku, południe

– A teraz wstań i usiądź przy biurku – powiedział Rühtgard.

Mock był posłuszny. Wstał, usiadł za biurkiem i złożył dłonie. Wzrok wbił w wyłożony zieloną skórą blat. Rühtgard położył przed nim sztywną kartkę ozdobnego czerpanego papieru oraz wieczne pióro marki Colonia. Następnie wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki portfel ozdobiony herbem Królewca. Rozłożył portfel przed sobą.

– Pisz to, co ci będę dyktował – Rühtgard mówił głośno i wyraźnie. – Ja, niżej podpisany Eberhard Mock, będąc w pełni sił fizycznych i umysłowych, oświadczam, że dnia 28 listopada 1916 roku w mieście Królewcu nad Pregołą byłem świadkiem seansu spirytystycznego. Kierowany złą wolą i będąc pod wpływem alkoholu, usiłowałem pochwycić ektoplazmę wydzielaną ustami przez medium, panią Nataszę Worobiew. Kiedy mi się to nie udało, zapewniałem wszystkich zgromadzonych, że pochwyciłem bandaż, a cały seans spirytystyczny jest oszustwem. Moje postępowanie dało dziennikarzowi „Königsberger Allgemeine Zeitung”, panu Harry’emu Hempflichowi, asumpt do tego, by opublikować dnia 31 listopada w swojej gazecie oszczerczy artykuł skierowany przeciwko spirytyzmowi. Niniejszym zaświadczam, że wszystkie informacje zamieszczone przez H. Hempflicha, a oparte na rzekomych moich doświadczeniach są nieprawdziwe i wynikają z mojego materialistycznego i scjentystycznego światopoglądu. Oświadczam też z całą mocą, że w istnienie duchów i widm głęboko wierzę, ponieważ ich działania doświadczyłem w moim domu przy Plesserstrasse. Jednocześnie zapewniam, że biorę na siebie odpowiedzialność za śmierć sześciu osób, a mianowicie Juliusa Wohsedta, Johanny Voigten i czterech marynarzy. Poniosły one śmierć w wielkiej sprawie – aby udowodnić mi istnienie duchów. Gdybym nie był niedowiarkiem, te osoby by żyły. Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. Eberhard Mock.

Mock skończył pisać. Rühtgard schował portfel do marynarki. Napisany przez Mocka list złożył w czworo i schował do koperty. Przed siedzącym przy biurku policjantem położył kopertę i powiedział donośnym głosem:

– Zaadresować. Pan Harry Hempflich, redaktor naczelny „Königsberger Allgemeine Zeitung”. A teraz wstań i idź do drzwi!

Mock stanął pod drzwiami, a oczy miał wciąż zamknięte.

– Idź korytarzem, a potem wejdź w pierwsze drzwi na lewo!

Mock wszedł do bawialni, a za nim pojawił się Rühtgard.

– Podejdź do okna balkonowego, otwórz je i wyjdź na balkon!

Mock wpadł na stojący na środku fortepian, lecz wkrótce znalazł drogę na balkon. Otworzył drzwi balkonowe i wyszedł na mały taras.

– Wejdź na krawędź balkonu i skacz!

Mock z trudem gramolił się na krawędź. Jedną ręką przytrzymywał się framugi, drugą wetknął w wielką donicę, która zawieszona była na metalowym pałąku na krawędzi balkonu. Donica urwała się i rozbiła na trotuarze, między parkanem nabijanym szpicami w kształcie strzał a ścianą kamienicy. Mock stracił równowagę i upadł całym ciężarem na podłogę balkonu.

– Stań na krawędzi!!!

Mock zadarł nogę i postawił ją na kamiennej barierce, trzymając się ręką ściany z taką łatwością, jakby ekwilibrystyka była dla niego chlebem powszednim.

– A teraz skacz tak, aby się nabić na parkan!!! Mock skoczył.


Wrocław, niedziela 28 września 1919 roku, godzina pierwsza po południu

Mock skoczył. Jego tułów nie nabił się jednak na parkan, a nogi nie zawisły na żelaznych szpicach i nie kopnęły w agonii metalowych prętów. Mock zakręcił ramionami i skoczył… – z barierki na balkon. Nie uczynił tego jednak z własnej woli. Kiedy podkurczał nogi, aby się odbić od barierki i poszybować szerokim łukiem na zakończony szpicami parkan, wysoka postać, przykucnięta w rogu balkonu, zerwała się na równe nogi. Mocna piegowata dłoń, pokryta gęstymi rudymi włoskami, chwyciła go za klapę marynarki i silnie pociągnęła do siebie.

– Co też pan, panie Mock! – warknął Smolorz. – Po co to?

Rudowłosy podwładny Mocka miał wściekłego kaca. Palił go przełyk, płonął ogień w żołądku, olbrzymie granatowe od ciosu pogrzebaczem ucho oddawało ciepło policzkom, a krwiak na czubku głowy i guz na czole gotowały się pod cienką błoną naskórka. Smolorz był rozgniewany. Na Mocka i na cały świat. Chwycił swojego szefa za kołnierz i wciągnął do pokoju. Oparł podeszwę na jego jasnej marynarce i wepchnął go pod fortepian.

– Leżeć tu, kurwa – mruknął i rzucił się za Rühtgardem, który zniknął w przedpokoju, zatrzaskując drzwi do bawialni.

Smolorza rozsadzała wściekłość. Otworzył drzwi tak energicznie, że omal nie wyrwał ich z zawiasów. W przedpokoju usłyszał odgłos upadającego ciała. Znalazł się tam po sekundzie i ujrzał przesunięty pod ścianę chodnik i przewrócony stolik z telefonem. Postać Rühtgarda mignęła w drzwiach wejściowych. Smolorz wybiegł na korytarz i ujrzał uciekającego – już w połowie schodów. Rozgotowany alkoholem mózg Smolorza zaczął pracować. Dlaczego chodnik w przedpokoju był przesunięty, a stolik i telefon walały się po podłodze? „Ponieważ Rühtgard się pośliznął”, odpowiedział sobie Smolorz i w jednej chwili ustalił dalszy tok swojego działania. Chwycił mocno za dywan leżący na schodach, przytrzymywany w załamaniach stopni metalowymi prętami. Szarpnął mocno za jego brzeg. Rozdzwoniły się metalowe pręty w ciszy korytarza, potoczyły się po schodach, nogi doktora Corneliusa Rühtgarda straciły kontakt z podłożem. Upadli na półpiętro, chroniąc głowę przed zderzeniem ze ścianą. Po chwili osłaniał ją również przed uderzeniami prętem. Smolorz był naprawdę wściekły i Rühtgard tę wściekłość odczuwał.


Wrocław, poniedziałek 29 września 1919 roku, godzina pierwsza w nocy

Na środku dużego pokoju, okolonego antresolą, siedział doktor Cornelius Rühtgard. Poruszył opuchniętymi przegubami, w które wpijał się kosmaty sznurek, i przyzwyczajał oczy do ostrego elektrycznego światła, bijącego z lampki stojącej na stole i zalewającego mu oczy. Przed chwilą zdjęto mu z głowy worek, który śmierdział czymś, co mu przypominało znienawidzone poranki w uniwersyteckim prosektorium w Królewcu – formaliną i jeszcze gorszą wonią, której wolał nawet nie identyfikować.

– To dziwne, Rühtgard – usłyszał z ciemności głos Mocka – jak bardzo ty, lekarz w końcu, brzydzisz się, trupów…

– Jestem lekarzem wenerologiem, Mock, nie patologiem. – Rühtgard przeklinał chwile, kiedy leżąc w okopach, między błyskiem śniegu a błyskiem gwiazd, zwierzył się jedyny raz Mockowi z tych strasznych chwil, jakie przeżył podczas zajęć w prosektorium – jego koledzy demonstracyjnie zjadali bułki z kiełbasą, a on trzymał się za kurczący się żołądek i wydzielał do starego zlewu smugi żółci.

– Rozejrzyj się po muzeum patologii – powiedział cicho Mock – a ja coś sobie poczytam… – rozłożył własnoręcznie napisane dementi. – Zobaczę, czy w hipnozie zmienia się charakter pisma.

Rühtgard popatrzył na szklane gabloty i zbladł. Ze słoika formaliny embrion wykręcał w jego stronę pokryte bielmem oko. Obok rozpięty był prostokątny kawał skóry – nad wiązką włosów łonowych wznosiły się dumnie wytatuowane słowa: „Tylko dla pięknych pań”, pod którymi biegnąca w dół strzałka wskazywała, co mianowicie posiadacz tatuażu przeznacza dla płci nadobnej.

– Powiedz mi, Rühtgard – głos Mocka był bardzo spokojny. – Gdzie jest mój ojciec i Erika Kiesewalter? W twoim szpitalu, jak mogłem się domyślić, nic o nich nawet nie słyszeli…

– Zanim ci powiem – Rühtgard obserwował obciętą dłoń, która tak była ułożona w słoiku, by każdy student mógł obejrzeć ścięgna i mięśnie – odpowiedz mi na pytanie: jak mnie odkryłeś?

– Kto tu zadaje pytania, świński ryju? – głos Mocka nie zmienił się ani na jotę. Jego zwalista postać kryła się w cieniu wykrojonym przez lampę.

– Muszę to wiedzieć, Mock. – Wzrok Rühtgarda zawisł na oszklonej półce, na której leżały rzędem przestrzelone czaszki. – Muszę wiedzieć, czy nie zdradził mnie któryś z członków mojego bractwa. Podam ci teraz pewien adres, a ty tam wyślesz swoich ludzi. Co będziemy robić w czasie, gdy twoje dzielne zuchy będą przeszukiwały piwnicę, w której są moi więźniowie? Będziemy rozmawiać, Mock, prawda? Czas oczekiwania skrócimy sobie rozmową. I każdy z nas będzie odpowiadał na pytania i zadawał je. Nikt nie powie: „ja tu zadaję pytania”. Będzie to spokojna rozmowa dwóch starych przyjaciół, dobrze, Mock? Wybieraj – na jednej szali masz moje milczenie i swoją żałosną ambicję gliniarza, który wrzeszczy „ja tu zadaję pytania”, a na drugiej – adres i spokojną rozmowę. Jesteś rozsądny, Mock, czy tak przepełniony gniewem, że najchętniej waliłbyś w ścianę swoim kwadratowym łbem? Co wybierasz, Mock?

– A dlaczego ja mam nie pojechać z moimi ludźmi do tej piwnicy? Bardzo chcę zobaczyć ojca i Erikę. Ciebie zawsze zdążę przesłuchać…

– Ojej… – Rühtgard zamknął oczy, aby nie widzieć osobliwych eksponatów -…zapomniałem adresu. Przypomnę sobie, gdy obiecasz, że zostaniesz tu ze mną… Co ci szkodzi, Mock? Opowiem ci o Królewcu i o innych sprawach… Ty mnie przesłuchasz, ja ciebie posłucham…

Mock długo milczał, aż w końcu wypowiedział jedno, jedyne słowo:

– Adres.

– Rozsądek zwyciężył furię. Löschstrasse osiemnaście, piwnica numer dziesięć. – Rühtgard poczuł dławienie w gardle, kiedy przyjrzał się potężnemu akwarium wypełnionemu formaliną, w którym stał dwumetrowy albinos o negroidalnych rysach. – Powiedz mi zatem, jak wpadłeś na mój trop.

Mock wstał, wyszedł z pokoju i krzyknął: – Löschstrasse osiemnaście, piwnica numer dziesięć. Migiem! Zabrać jakąś pielęgniarkę! – Rozległ się stukot butów na schodach.

– Jak wpadłeś na mój trop? – Rühtgard poczuł dziwną satysfakcję z manipulowania Mockiem. – No, zdradź swoją słynną, nienaganną logikę!

– Pamiętasz, jak ci się zwierzałem z moich nocnych niepokojów? – Trzasnęła zapałka i ostre światło rozcięło słup dymu. – Całą rzecz sprowadzałeś do mózgowych obszarów, z których jeden jest odpowiedzialny za coś tam, inny za coś innego. Zapytałeś mnie wtedy, czy hałasy słyszą mój ojciec i mój pies. Nigdy ci nie mówiłem nic o psie. Nie wspomniałem, że go mam, bo nie miałem. Skąd mogłeś to wiedzieć? Bo byłeś u mnie którejś nocy. Zadałem sobie pytanie: co u mnie w nocy mógł robić Rühtgard? Nie potrafiłem sobie na nie odpowiedzieć. – Mock zapalił trzęsącymi się dłońmi papierosa. – Kiedy u mnie nocowałeś, paliłeś przed snem papierosa. Niedopałek wrzuciłeś do kratki odpływowej. Skąd wiedziałeś, że tam jest – za starą ladą, w kącie? Odpowiedziałem sobie: bo tam kiedyś byłeś. Nie mogłem uwierzyć, że ty jesteś mordercą i że włożyłeś list dyrektora Wohsedta do ścieku. Mogłem uczynić tylko jedno: mieć cię na oku. Niestety, wpadłem na to dość późno – dopiero wczoraj. W ciągu trzech tygodni spędzonych nad morzem odzwyczaiłem się od myślenia. Od wczoraj śledził cię Smolorz. Wszedł po cichu do twojego mieszkania i ukrył się na balkonie. Kazałem mu cały czas cię obserwować. Smolorz jest prostym chłopakiem i rozumie wszystko dosłownie. Dlatego nie stał pod bramą, ale i tak miał cię na oku.

Mock wstał i podszedł do stojącego w gablocie kościotrupa.

– Teraz ja zadaję pytanie – powiedział. – Kto zabijał? Kto mnie śledził? Kto wiedział, kogo przesłuchuję?

– Rossdeutscher i jego ludzie cię śledzili. – Rühtgard powoli przyzwyczajał się do strasznej scenerii. – Nawet nie wiesz, ilu ich jest…

– Nie wiem. – Mock znów usiadł za biurkiem. – Ale ty mi wszystko powiesz. Podasz mi nazwiska i adresy…

– Nie zapominaj o przyjacielskiej formule rozmowy. Nie możesz mnie do niczego zmuszać!

– Nie jestem już twoim przyjacielem, Rühtgard. Zjawiłeś się przy mnie już w Królewcu… Czy to było po…

– Tak… Poczęstuj mnie papierosem! Nie chcesz? Trudno. Wiesz, że w Królewcu kazano mi podjąć pracę w szpitalu Miłosierdzia Bożego krótko po tym, jak ty się tam znalazłeś… Bracia polecili mi przekonać cię, abyś napisał to dementi. Niestety, nie było to możliwe w szpitalu. Nie chciałeś słyszeć o niczym innym, tylko o pielęgniarce ze swoich snów. Musiałem się udać za tobą na front, a potem tutaj, do tego przeklętego miasta, gdzie latem najlżejszy wietrzyk nie rozpędza malarycznego powietrza. Bracia wynajęli mi mieszkanie i zorganizowali praktykę lekarską. Nawet nie wiesz, ilu spośród nas jest lekarzami… Ale ja tu gadam i gadam, a tobie nie pozwalam dojść do głosu… Pytanie za pytanie, Mock. Powiedz mi, czy ty naprawdę pokochałeś tę… Erikę Kiesewalter?

Mock schował się w cień lampy. Rühtgard zamknął oczy i liczył fioletowe plamy pod powiekami, które były refleksem bijącego go w twarz światła.

– Naprawdę – usłyszał.

– To czemu jej tego nie powiedziałeś na plaży w Darłówku? – Rühtgard wiele by dał, aby zobaczyć twarz Mocka. – Zapytała cię przecież o to po nieudanej próbie odstawienia miłosnego trójkąta.

Rühtgard wstał i uderzył dłonią w rozpalony klosz lampy. Spadła ze stołu i rzuciła snop światła na wiszące na stojaku pętle, które ongiś zadzierzgały się na ludzkich szyjach. Mock siedział bez ruchu z mauzerem wycelowanym w pierś Rühtgarda.

– Jesteś idiotą, Mock! – wrzasnął Rühtgard, a potem, patrząc w ciemną dziurę lufy, zaczął wolno cedzić słowa. – Kiedyś zastanawialiśmy się z Rossdeutscherem, w jaki sposób wykorzystać twoje obsesje i fobie w naszej sprawie… W sprawie uratowania honoru bractwa… Powiedziałem Rossdeutscherowi, że szalejesz na punkcie rudowłosej pielęgniarki z Królewca. Wtedy on pokazał mi Erikę w „Eldorado”. Nie dała się długo namawiać… Była idealną przynętą – rudowłosa, szczupła, a jednocześnie z dużym biustem, oczytana w autorach antycznych…

– Co za błąd, co za straszny błąd… – Mock wciąż celował w pierś przesłuchiwanego. – Cwana dziwka, cwana dziwka…

– Zrobiłeś bardzo duży błąd. Ale nie dlatego, że jej zaufałeś… Tylko dlatego, że nie powiedziałeś, że ją kochasz. Chciała to od ciebie wyciągnąć na plaży, ale ty milczałeś… Pewnie uznałeś wyznanie miłości dziwce za niegodne ciebie… Tym ją zgubiłeś… Zapytałem ją: „Czy Mock wyznał ci miłość?” Odpowiedziała: „Nie”. Nie była mi już potrzebna… Gdybyś wyznał jej swoje prawdziwe uczucia, przebywałaby teraz tam, gdzie twój ojciec, a nie na dnie Odry…

Mock wystrzelił. Rühtgard rzucił się w bok i umknął przed kulą. Nie uniknął jej jednak albinos. Pękły szklane tafle, formalina chlusnęła na skulonego na podłodze Rühtgarda, a potężny bladolicy Murzyn rozłamał się na wysokości kolan i wypadł z gabloty. Mock wskoczył na stół, aby uniknąć powalania formaliną i wymierzył znowu z pistoletu. Uznał, że jest to niepotrzebne. Rühtgard leżał z otwartymi ustami, a jego oczy wyrażały krańcową grozę. Na jego marynarce walały się grudki ciała albinosa. Rühtgard wyglądał na człowieka, którego dopadł zawał serca.


Wrocław, poniedziałek 29 września 1919 roku, godzina wpół do drugiej w nocy

– Żyje – powiedział doktor Lasarius, dotykając szyi Rühtgarda. – Jest w szoku, ale żyje.

– Dziękuję, doktorze – Mock odetchnął pełną piersią. – Robimy to, o czym panu mówiłem.

Doktor Lasarius wyszedł do swojego gabinetu i krzyknął w głąb ciemnego korytarza:

– Gawlitzek i Lehnig! Do mnie!

Do muzeum patologii weszło dwóch rosłych mężczyzn w gumowych fartuchach. Ich głowy były rozcięte na równe połowy szerokimi przedziałkami, a nad wargami dumnie wznosiły się wąsy. Jeden z nich sprawnie oczyścił twarz Rühtgarda z resztek formaliny i z rozmiękłych tkanek albinosa, drugi posadził go na krześle i wymierzył mu siarczysty policzek. Uderzony otworzył oczy i rozejrzał się z niedowierzaniem po pokoju pełnym makabrycznych eksponatów.

– Rozebrać go! – rzucił krótko Lasarius. – I do basenu! Mock i Lasarius zeszli po schodach z piętra na parter i ruszyli zimnymi korytarzami ozdobionymi bladozieloną lamperią. Pod ścianami stały wózki, którymi zmarli odbywali ostatnią podróż do doktora. Mock nie mógł doliczyć się pokonywanych zakrętów. W końcu znaleźli się w wykafelkowanym pomieszczeniu, którego podłoga zapadała się w głęboki na dwa metry basen. W basenie trząsł się z zimna doktor Cornelius Rühtgard. Podwładni Lasariusa odkręcali właśnie ciężkie zawory i napełniali basen wodą pachnącą formaliną.

– Dziękuję wam, panowie! – powiedział do swoich pod władnych Lasarius i wręczył im kilka banknotów. – A teraz do domu! I wziąć dorożkę na mój koszt! Reszta dla was!

Lehnig i Gawlitzek kiwnęli głowami i znikli w przepastnych korytarzach. Lasarius poszedł w ich ślady. Mock został sam. Spojrzał na Rühtgarda stojącego po pas w wodzie i zakręcił kołem zaworu jak sterem. Rühtgard trząsł się z zimna. Owłosienie na jego ciele układało się w mokre pasma.

– Boisz się trupów, co, Rühtgard? – zawołał Mock, zakładając gumowy fartuch. – Widzisz tę klapę? – wskazał ręką właz, który znajdował się nad brzegiem basenu. – Przez nią zacznę wpuszczać do basenu tłuste ryby… Po chwili będzie ich bardzo dużo. Potem znów napuszczę wody zmieszanej z formaliną, aż basen napełni się po brzegi. Lubisz zapach formaliny, co, Rühtgard? Pamiętasz, jak w Królewcu po pierwszych zajęciach w prosektorium jadłeś zupę ogórkową? Podniosłeś łyżkę do ust i poczułeś za paznokciami tę specyficzną woń. Opowiadałeś mi o tym, kiedy pod Dyneburgiem oddawałeś mi swoją porcję zupy ogórkowej. Odpowiadaj na pytania, bo inaczej czeka cię pływanie w formalinie z grubymi rozkładającymi się rybami.

– Jeśli mnie będziesz torturował – zawołał Rühtgard z basenu – to prędzej czy później mnie zabijesz. Pierwszy trup, który tu wpłynie do basenu, wywoła u mnie zawał. Idioto! – wrzasnął. – Zabij mnie dopiero wtedy, kiedy ich już uwolnisz z piwnicy…

– Powiedziałeś „ich”. – Mock ukucnął na brzegu basenu.

– Masz mojego ojca. To dlaczego mówisz ich? Przecież – poczuł przypływ nadziei – powiedziałeś, że Erika jest na dnie Odry. Czyżbyś blefował?

– Ignorancie – w zaczerwienionych oczach Rühtgarda zabłysło rozbawienie – erynie dwóch osób są silniejsze niż erynia jednej… To oczywiste… To prosta arytmetyka… Musiałem znaleźć jeszcze jedną osobę, którą kochasz… Oprócz twojego ojca i w zastępstwie dziwki, której nie chciałeś wyznać miłości…

– I kogo znalazłeś? – Mock poczuł silny niepokój.

– Jest taka jedna. – Rühtgard śmiał się jak obłąkany i podskakiwał, klaskając dłońmi po bladych udach pokrytych siniakami. – Chodziłeś z nią po parku nocą, adorowałeś ją, prawiłeś jej komplementy… Ona twierdzi, że się w niej zakochałeś…

– Ty obłąkany bydlaku! – Mock nie opanował gestu przerażenia i chwycił się za głowę. – Zabiłeś własną córkę? Własną ukochaną córkę?!

– Jeszcze nie zabiłem. – Rühtgard złożył ręce w tubę i krzyczał głośno z dna basenu: – Na razie uwięziłem moją Christel… Córka… Służyła mi do eksperymentów hipnotycznych, jak umiała najlepiej. A teraz… Wraz z twoim ojcem gdzieś tam jest… I ona, i twój stary są gwarancją mojej nietykalności.

– To dlatego tak się zmieniłeś na twarzy, kiedy wspomniałem przed hipnozą, że pokochałem Erikę Kiesewalter… – powiedział Mock cicho. – Zrozumiałeś, że niepotrzebnie uwięziłeś własną córkę… Mogłeś uwięzić Erikę, a jej śmierć przeżyłbyś łagodniej niż śmierć własnego dziecka…

– Zgadza się. – Rühtgard chwycił się rękami brzegu basenu i podciągnął. Jego twarz znalazła się przed twarzą Mocka. Spojrzał policjantowi głęboko w oczy. – Ale przestałem kochać Christel… Zbyt często mnie zdradzała. Poza tym już jest bezużyteczna… Już nie chce poddawać się hipnozie… Mówi potem, że ją boli… Nienawidzi mnie… Niedługo mnie zostawi dla jakiegoś śmierdziela…

Mock odsunął się ze wstrętem od Rühtgarda. Ten wykonał gwałtowny ruch, w wyniku którego wsparł wyprostowane ręce na krawędzi basenu i udało mu się na nich oprzeć swój tułów. Jeszcze jeden ruch i oparł na brzegu kolano. Mock uderzył go w twarz – głośno chlupnęła woda.

– Nie próbuj się stąd wydostawać – powiedział spokojnie. – I odpowiadaj na pytania. Kto w końcu pisał ten cały pamiętnik mordercy. I kto zanotował podczas seansu: „Trzeba uciekać”?

– Cały, jak to nazwałeś, „pamiętnik” – Rühtgard stał na dnie basenu i pocierał zaczerwieniony od uderzenia policzek; rany zadane mu przez Smolorza wyglądały jak wrzody na białej skórze – pisałem ja. Rossdeutscher protokołował tylko obrzędy. Ja byłem kronikarzem bractwa, ale tłumaczenia Mistrza potrafił zapisywać tylko Rossdeutscher. Kiedy was usłyszałem, nabazgroliłem coś i schowałem się pod biurko. W twoje ręce wpadły moje zapiski. Uznałeś, że zrobił je Rossdeutscher. Nie znasz mojego charakteru pisma. Na szczęście w naszych niemieckich gimnazjach – oprócz greckich i łacińskich słówek – bardzo drastycznie egzekwuje się kaligrafię Sutterlinowską. Wszyscy mamy bardzo podobne charaktery pisma: i ty, i ja, i Rossdeutscher. Żaden sąd nie uwierzy ekspertyzie grafologicznej.

W podziemnych korytarzach Instytutu Lekarsko-Sądowego rozległy się mocne i zdecydowane kroki. Do pomieszczenia z basenem wszedł Kurt Smolorz.

– Nie ma – wysapał – w piwnicy nikogo. Jedynie na drzwiach napis. – Sięgnął do kieszeni i podał Mockowi kartkę.

– Gnothi seauton – przeczytał Mock grecki napis. – Poznaj samego siebie.

Mock spojrzał na Rühtgarda beznamiętnie i wydał polecenie Smolorzowi:

– Odkręćcie ten zawór, a potem otwórzcie tę klapę! Mów, skurwysynie, gdzie jest mój ojciec?!

Smolorz zakręcił zaworem i woda z formaliną chlusnęła wprost w otwarte usta Rühtgarda. Wachmistrz kryminalny otworzył klapę, która swym brzegiem oparła się o krawędź basenu, tworząc w ten sposób swoisty pomost, i odsunął się ze wstrętem. Pod klapą znajdował się opuchnięty zielony nieboszczyk.

– Posłuchaj mnie, Mock… – Rühtgard znów podciągnął się na rękach, lecz tym razem wystawił tylko brodę poza brzeg basenu. – Nic na mnie nie masz. Rossdeutscher popełnił samobójstwo. To twój morderca… A ja jestem nietykalny. Mało tego. Mam ciebie w ręku. Wyślij do „Königsberger Allgemeine Zeitung” i „Breslauer Zeitung” swoje dementi i uwolnij mnie. Najwyżej stracisz pracę w policji. Za to ocalisz własnego ojca i moją córkę. Cóż ci zawiniła ta młoda dziewczyna. Pamiętasz, jakie na niej zrobiłeś wrażenie podczas nocnego spaceru po parku. Możesz ją mieć, możesz ją chędożyć, ile tylko chcesz…

Mock odsunął się od basenu i sięgnął po gruby gumowy szlauch.

– Nie wychodź, bo dostaniesz strumieniem wody po mordzie – powiedział spokojnie. – A jaką ja mam pewność, że ty ich wypuścisz? Może zemścisz się na mnie i zabijesz ich…

– Przecież nie zabiję swojej własnej córki, choćbym nie wiem jak jej nienawidził. – Rühtgard obserwował ze wstrętem zielonego trupa, który tkwił we włazie. – Puść mnie wolno, Mock, a wszystko będzie dobrze. Jedynie stracisz pracę w policji. I tyle przyniesie twoje dementi. Dementi, Mock. Mogę tobą kierować – tak jak kierowałem tobą w hipnozie. Jestem nietykalny. Nawet gdybym przy tobie wychędożył tę dziwkę Kiesewalterkę, nic byś mi nie zrobił, bo mam cię w ręku… Chyba pomyliłem adres tej piwnicy, ale teraz ci podam właściwy…

Mock dał znak Smolorzowi. Ten ze wstrętem pociągnął trupa za włosy i zielone ciało wśliznęło się do wody z cichym pluskiem. Nieboszczyk miał czarną spaloną twarz i gęste brązowe włosy. Owłosienie łonowe zaczynało mu się już pod pępkiem. Mock trysnął wodą w twarz Rühtgardowi i ten znalazł się z powrotem w basenie. W strumieniu wody i formaliny kręciło się obrzmiałe ciało. Rühtgard krzyczał na całe gardło. Nad powierzchnią wystawała już tylko jego głowa.

– Gdzie jest mój ojciec? – zapytał Mock.

Rühtgard znowu wspiął się na krawędź basenu. Przedramiona położył na kafelkach i oparł na dłoniach brodę. Patrzył na Mocka przekrwionymi oczami.

– Sytuacja jest patowa, Mock – powiedział. – Człowiek umiera bez picia w ciągu czterech dni. Daj dementi do prasy.

– Powiedz mi jeszcze jedno – Mock jakby nie usłyszał tego ultimatum – skąd się brały moje koszmary, moje sny?

– To nie były sny. To były erynie. Rzeczywiste byty, istniejące obiektywnie. Duchy, widma albo zmory, jak wolisz. – Wciąż opierał brodę na dłoniach, a w dole w kipieli kręcił się tęgi kolejarz, który kilka dni temu oddał z wiaduktu mocz na druty wysokiego napięcia.

– To dlaczego udowadniałeś, że duchy istnieją tylko subiektywnie?

– Byłem adwokatem diabła po to, by ciebie umocnić w wierze… Po to, abyś wyznał swój błąd z całym przekonaniem… Abyś powiedział: to była prawdziwa ektoplazma!

– Dlaczego wykłuwałeś im oczy i wbijałeś szpile w płuca?

– Jesteś taki głupi czy tylko udajesz? – źrenice Rühtgarda rozszerzały się i zwężały jak migawka fotograficzna. – Wysil trochę swój zapijaczony mózg! „Jeśli twoje oko jest ci powodem do grzechu, wyłup je!” To święty Mateusz. Posłuchaj też świętego Jana, wybitnego wizjonera, który napisał: „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”.

– A szpile w płuca?

– Zabierałem im oddech, zabierałem im ducha!

Mock przypomniał sobie uniwersyteckie wykłady z językoznawstwa porównawczego i usłyszał głos profesora Rossbacha. „Miał rację Marek Terencjusz Warron – wywodził profesor – że łacińskie animus (dusza) jest spokrewniona z greckim anemos (wiatr). Człowiek żyjący oddycha, z jego ust ergo dobywa się wiatr, trup zaś nie oddycha. W człowieku żyjącym jest dusza, człowiek martwy duszy nie posiada. Stąd proste, powiedzielibyśmy «zdrowo-rozsądkowe» utożsamienie duszy z oddechem. Podobnie jest w językach słowiańskich, gdzie dusza jest etymologicznie spokrewniona z dech, oddech. Identyczna sytuacja językowa jest nawet w hebrajskim. Tam bowiem mach oznacza jednocześnie i ducha, i wiatr, choć – tu muszę uderzyć się w piersi – pojęcie «oddech» oddaje się zupełnie innym słowem, mianowicie nefesz. Widzicie zatem, moi panowie, że badania etymologiczne są jedną z dróg prowadzących do kultury duchowej, kultury – dodajmy – wspólnej i Indogermanom, i Semitom”. Głos profesora Rossbacha zamilkł w głowie Mocka. Zamiast niego rozległo się zrzędzenie ojca: „Rumianek i ciepłe mleko”.

– Gdzie jest mój ojciec?! – Mock spojrzał na Smolorza, a ten wypuścił przez właz chudego mężczyznę z wybroczynami na ciele. Zatańczyły dwa ciała w strumieniu wody i formaliny. Mock zamierzył się szlauchem. Guma klasnęła o ciało Rühtgarda. Doktor spadł do basenu. Powierzchnia wody była o pół metra niżej niż brzeg basenu.

– Pamiętasz, Mock? – Rühtgard wypłynął przy klapie i starał się przekrzyczeć szum wody. – Zawsze śniły ci się trupy ludzi, którzy zginęli przez ciebie. To były twoje erynie. A teraz nie zasypiaj, bo przylecą do ciebie erynie twojego ojca i mojej córki. Ty już nigdy wtedy nie zaśniesz. Dopóki nie śpisz, oni będą żyć. Strzeż się snu, Mock, wybierz dobrowolną bezsenność…

Wspiął się znów nad krawędź basenu i podniósł się na wyprostowanych rękach.

– Błogosławieni cisi! – wrzasnął. – Nie powiem ci, gdzie jest twój ojciec. Ja umieram, ale we Wrocławiu są moi bracia. Po opublikowaniu dementi zwolnią więźniów. Pamiętaj – nie śpij. Twój sen to ich śmierć. Patrz, czego się nauczyłem na seansie…

Rühtgard włożył język pomiędzy zęby i oderwał ręce od brzegu basenu. Nogi, ręce i cały tułów wślizgiwały się do buzującej wody, kiedy broda uderzyła o brzeg basenu. Odgryziony język zatańczył pod nogami Mocka jak żywe zwierzę. Rühtgard zakrztusił się.

Nazajutrz doktor Lasarius stwierdził, że nie można jednoznacznie zdiagnozować, czy Rühtgard zadusił się własną krwią, czy też wodą z formaliną.


Wrocław, środa 2 października 1919 roku, godzina dziesiąta rano

Kawiarnia Heymanna już była otwarta. Wśród stałej klienteli, na którą składali się głównie urzędnicy z „Deutsche Seefischhandels – Aktiengesellschaft”, wyskakujący przed godzinami największego ruchu na kawę i struclę z bitą śmietaną, siedzieli dwaj mężczyźni i podnosili do ust dymiące filiżanki. Jeden z nich wypalał papierosa za papierosem, drugi – ściskając zębami kościany ustnik fajki, wypuszczał kącikami ust małe strużki dymu. Brunet wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki kilka złożonych kartek papieru i wręczył je brodaczowi. Ten czytał, wypuszczając z fajki krótkie grzybki dymu. Jego towarzysz podstawił sobie pod nos małą ampułkę. Nad stołem rozeszła się ostra woń moczu. Kilku klientów zmarszczyło nosy z widoczną odrazą. Starszy mężczyzna był czerwony od niepokoju i nadciśnienia.

– Już wiem, Mock, skąd to absurdalne oświadczenie dla prasy. Wiem też – Mühlhaus chwycił twarz Mocka w swe dłonie – dużo więcej. Tak, dużo, dużo więcej… Nie musisz już tego publikować…

Mühlhaus wyjął ze swej teczki dwie kartki z nagłówkami „raport z sekcji zwłok” i podał Mockowi. Ten, kiwając głową, usiłował wbić wzrok w rozchwianą kaligrafię Lasariusa. „Mężczyzna około siedemdziesięciu pięciu lat, wzrost metr sześćdziesiąt centymetrów, waga sześćdziesiąt dwa kilogramy. Wyraźne złamanie kończyny dolnej lewej w dwu miejscach. Kobieta lat około dwudziestu, wzrost metr pięćdziesiąt dziewięć centymetrów, waga pięćdziesiąt osiem kilogramów. Znalezieni w piwnicy domu przy Paulinenstrasse 18. Śmierć z pragnienia”.

Mock kręcił głową i podpierał się łokciami o stół. Patrzył na nagłówek obu kartek, w którym Lasarius wypisał krzywym pismem „Alfred Salomon i Catarina Beyer”.

– To nie oni – szepnął Mock. – Mają inne nazwiska… Mühlhaus objął go za szyję i położył jego głowę na swoim ramieniu.

– Śpij, Mock – powiedział. – I nie miej żadnych snów, żadnych snów…


Wrocław-Antonin 2004

Загрузка...