— Chcesz powiedzieć… że chlupie?

Wielkie koło z pustymi ramami zakręciło się wolno. Mrówki biegające w szklanych rurach wyraźnie przyspieszyły.

— Co się dzieje? — spytał Ridcully głośnym szeptem.

— Myślę, że HEX sprawdza słowo „chlupie” — wyjaśnił Myślak. — Może je przechowywać w pamięci długotrwałej.

Z góry na sprężynie opuściła się duża klepsydra.

— A to po co?

— No… pokazuje, że HEX pracuje.

— Aha. A to brzęczenie? Dochodzi chyba zza ściany.

Myślak odkaszlnął.

— To właśnie jest pamięć długotrwała, nadrektorze.

— A jak działa?

— No… gdyby pan sobie wyobraził pamięć jako rząd małych półeczek, albo… albo… albo otworków, nadrektorze, w które można wkładać różne rzeczy… No więc udało nam się znaleźć sposób konstrukcji takiej pamięci, która no… ma wydajny interfejs z mrówkami, ale co ważniejsze, może zwiększać swoją pojemność zależnie od tego, ile każemy jej pamiętać. Jest, hm… może nieco powolna, ale…

— To bardzo głośne brzęczenie — przerwał mu dziekan. — Coś się psuje?

— Nie, to dowodzi, że pracuje. Ta pamięć to, no… pszczele ule.

Odchrząknął.

— Różne odmiany pyłku, różne gęstości miodu, rozmieszczenie jajeczek… To zadziwiające, ile informacji można przechować w jednym plastrze miodu.

Obserwował ich twarze.

— I jest całkiem bezpieczna, bo gdyby ktokolwiek próbował przy niej majstrować, pszczoły zakłują go żądłami na śmierć. No i Adrian uważa, że kiedy zamykamy wydział na wakacje, możemy uzyskać sporo miodu. — Znów odchrząknął. — Do ka… na… pek — dokończył.

Pod ich spojrzeniami czuł się coraz mniejszy i coraz bardziej rozgrzany.

HEX przyszedł mu na ratunek. Klepsydra odskoczyła gdzieś, a pióro gwałtownie zanurzyło się w kałamarzu.

+++ Tak. Chlupie. Następuje Akrecja +++

— To oznacza formowanie się wokół nowych ośrodków, nadrektorze — wyjaśnił Myślak.

— To wiem — odparł Ridcully. — Niech to demon… Pamiętacie, jak mieliśmy tu wszędzie całą tę siłę życiową? Na własnych portkach nie można było polegać! Czyli ta… wiara w stanie wolnym chlupie dookoła, jak rozumiem, a te małe łobuzy to wykorzystują? Wracają? Domowe bóstwa?

+++ To Możliwe +++

— No dobrze, ale w co ludzie tak nagle przestali wierzyć?

+++ Błąd: Brak Sera +++ MELON MELON MELON +++ Zacznij Z Początku +++

— Dziękuję. Wystarczyłoby zwykłe „Nie wiem”. — Ridcully usiadł.

— Któryś z głównych bogów? — zgadywał kierownik Katedry Studiów Nieokreślonych.

— Ha… Szybko byśmy się dowiedzieli, gdyby jeden z nich nagle zniknął.

— Mamy Strzeżenie Wiedźm — przypomniał dziekan. — Przypuszczam, że Wiedźmikołaj krąży po świecie, co?

— Wierzysz w niego? — zdziwił się Ridcully.

— No, to ktoś dla dzieci. Ale jestem pewien, że one wszystkie wierzą. Ja wierzyłem. Kiedy byłem mały, Strzeżenie Wiedźm było nieważne bez poszwy z poduszki wiszącej przy kominku…

— Poszwy? — przerwał mu pierwszy prymus.

— Do skarpety wiele się nie zmieści…

— To fakt, ale cała poszwa?

— Tak. I co z tego?

— Czy tylko mnie się tak wydaje, czy to naprawdę zachowanie samolubne i chciwe? W mojej rodzinie wieszaliśmy bardzo małe skarpety — zapewnił pierwszy prymus. — Cukrowa świnka, żołnierzyk, ze dwie pomarańcze i tyle. Okazuje się, że to ludzie z poszwami monopolizowali rynek.

— Bądźcie obaj cicho i przestańcie się kłócić — uciął Ridcully. — Jak możemy sprawdzić, czy Wiedźmikołaj istnieje? Musi być jakaś prosta metoda.

— Ktoś wypija sherry, na dywanie są ślady sadzy, na dachu ślady płóz, a poszwa jest pełna prezentów — stwierdził dziekan.

— Ha, poszwa! — rzekł mrocznym tonem pierwszy prymus. — Ha. I pewnie rodzina była z tych zadzierających nosa, co to otwierają prezenty dopiero po strzeżeniowiedźmowym obiedzie? Z takim wielkim, obwieszonym strzeżeniowiedźmowym drzewkiem w holu?

— A jeśli… — zaczął Ridcully, ale było już za późno.

— No? — rzekł dziekan. — Oczywiście, że czekaliśmy do obiadu…

— Wiecie, naprawdę mnie wkurzali tacy z wielkimi, obwieszonymi strzeżeniowiedźmowymi drzewkami. I mogę się założyć, że mieliście takiego luksusowego, fikuśnego dziadka do orzechów, który wygląda jak wielki zgniatacz kciuka — mówił pierwszy prymus. — Niektórzy musieli sobie radzić młotkiem do węgla z wygódki. I jedli obiad w środku dnia, zamiast takiego fiu-bździu-trala eleganckiego obiadu wieczorem.

— Nic nie poradzę, że moja rodzina miała pieniądze — odparł dziekan. Co mogłoby trochę uspokoić sytuację, gdyby zaraz nie dodał: — I maniery.

— I wielkie poszewki! — zawołał pierwszy prymus, podskakując ze złości. — Założę się, że kupowaliście ostrokrzew, co?

Dziekan uniósł brwi.

— Oczywiście! Nie włóczyliśmy się po okolicy i nie zrywaliśmy go z cudzych żywopłotów, jak niektórzy.

— To tradycja! Element zabawy!

— Żeby uczcić Strzeżenie Wiedźm kradzioną roślinnością?

Ridcully zasłonił oczy rękami.

Określenie tego, jak słyszał, brzmiało „gorączka kabinowa”. Kiedy ludzie zbyt długo przebywają stłoczeni podczas mrocznych zimowych dni, zaczynają działać sobie na nerwy. Istniała prawdopodobnie szkoła filozoficzna, która twierdziła, że spędzanie czasu w budynkach uniwersytetu, mającego ponad pięć tysięcy znanych pomieszczeń, potężną bibliotekę, najlepszą kuchnię w mieście, własny browar, mleczarnię, dobrze zaopatrzone piwnice z winem, pracownię cyrulika, krużganki i kręgielnię, jest naciąganiem definicji „stłoczenia” do granic wytrzymałości. Z drugiej strony jednak magowie potrafili działać sobie na nerwy, stojąc po przeciwnych końcach bardzo wielkiego pola.

— Zamknijcie się, co? — powiedział. — Mamy Strzeżenie Wiedźm. To nie pora na głupie spory, jasne?

— Ależ tak — stwierdził ponuro kierownik studiów nieokreślonych. — To właśnie pora na głupie spory. W naszej rodzinie mieliśmy szczęście, jeśli udało się przeżyć kolację bez powtórki „Jaka szkoda, że Henry nie rozkręcił interesu z naszym Ronem”. Albo „Dlaczego nikt nie nauczył tych dzieci używać noża?”. To drugi ulubiony numer.

— I te dąsy — dodał Myślak Stibbons.

— Och, dąsy… — zgodził się kierownik studiów nieokreślonych. — Strzeżenie Wiedźm nie liczyło się bez tego, żeby wszyscy nie siedzieli obrażeni i nie gapili się w różne ściany.

— Gry były gorsze — stwierdził Myślak.

— Gorsze niż dzieciaki tłukące się swoimi zabawkami? Tak myślicie? Porządne strzeżeniowiedźmowe popołudnie nie mogło się obejść bez latających na wszystkie strony kółek i kawałków połamanych lalek, a wszyscy wyli. Czynne napaści włączone w zestaw.

— Mieliśmy taką grę „Polowanie na kapcia” — powiedział Myślak. — Ktoś chował kapeć. Potem musieliśmy go znaleźć. A potem wszyscy się kłócili.

— To jeszcze nie takie złe — wtrącił wykładowca run współczesnych. — Nie tak naprawdę strzeżeniowiedźmowo złe, chyba że każdy nosił papierowy kapelusik. Zawsze przychodził taki moment, kiedy czyjaś straszliwa ciotka wkładała papierowy kapelusik i uśmiechała się z wyższością, że to niby taka bohema.

— Zapomniałem o papierowych kapelusikach — westchnął kierownik studiów nieokreślonych. — Och, bogowie…

— A potem ktoś proponował grę planszową — dodał Myślak.

— Właśnie. I nikt dokładnie nie pamiętał reguł.

— Co w niczym nie przeszkadzało. I zawsze ktoś sugerował, żeby grać na pensy.

— A pięć minut później z powodu dwupensówki dwójka ludzi przestawała ze sobą rozmawiać na resztę życia.

— A jakiś potworny dzieciak…

— Wiem, wiem! Jakiś dzieciak, któremu pozwolili zostać z dorosłymi, wygrywał wszystkie pieniądze, bo był wrednym, małym i bezwzględnym kujonem.

— Zgadza się!

— Ehm… — powiedział Myślak, który żywił silne podejrzenie, że to właśnie on był tym dzieciakiem.

— Nie zapominajcie o prezentach — uzupełnił litanię kierownik studiów nieokreślonych, jakby czytał z wewnętrznej listy smutków. — Jak… jak potencjalnie cudowne wydawały się owinięte w papier, jak ciężarne możliwościami… A potem człowiek je rozpakowywał i w zasadzie papier był ciekawszy od zawartości, ale trzeba było powiedzieć: „Świetne, na pewno mi się przyda”. Wcale nie jest lepiej dawać niż brać, ale moim zdaniem jest to mniej krępujące.

— Wyliczyłem sobie — oznajmił pierwszy prymus — że przez te lata byłem eksporterem netto strzeżeniowiedźmowych prezentów.

— Jak każdy — zauważył kierownik studiów nieokreślonych. — Wydajesz majątek na innych, a co dostajesz? Kiedy już zdejmie się papier, masz jeden papuć w nieodpowiednim kolorze i książkę o woskowinie.

Ridcully słuchał ich w zalęknionym zdumieniu. Sam zawsze lubił Strzeżenie Wiedźm, każdą świąteczną chwilę. Lubił spotykać starych krewnych, lubił jedzenie, był dobry w takich grach jak „Pogoń sąsiada przez korytarz” albo „Hurra, wesoły druciarzu”. Zawsze jako pierwszy wkładał papierowy kapelusz. Uważał, że takie kapelusze nadawały rodzinnym spotkaniom szczególny, radosny nastrój. Bardzo starannie czytał życzenia na strzeżeniowiedźmowych kartkach i zawsze znalazł czas, by pomyśleć ciepło o nadawcy.

Słuchając swoich magów, czuł się, jakby patrzył na kogoś, kto kopniakami rozbija domek dla lalek.

— Przynajmniej motta na strzeżeniowiedźmowych dekoracjach były zabawne… — spróbował.

Obejrzeli się, popatrzyli na niego i znowu się odwrócili.

— Jeśli ktoś ma poczucie humoru wieszaka… — mruknął pierwszy prymus.

— No tak — westchnął Ridcully. — Więc może naprawdę nie ma żadnego Wiedźmikołaja, skoro siedzicie tu wszyscy z takimi smętnymi gębami. On nie z tych, którzy pozwalają ludziom na takie ponuractwo.

— Ridcully, to przecież tylko pradawne zimowe bóstwo — oświadczył ze znużeniem pierwszy prymus. — Żadna tam Wróżka Radości czy coś podobnego.

Wykładowca run współczesnych uniósł głowę, którą opierał na dłoni.

— Co za Wróżka Radości?

— Och, babcia opowiadała nam o niej, kiedy padał deszcz i zaczynaliśmy ją denerwować — odparł pierwszy prymus. — Mówiła wtedy: „Zawołam Wróżkę Radości, więc lepiej zachowujcie…”.

Urwał z zakłopotaną miną.

Nadrektor przyłożył dłoń do ucha teatralnym gestem, który oznaczał: „Cisza! Słyszę coś dziwnego”.

— Ktoś zadzwonił — rzekł. — To ty, pierwszy prymusie?

— No nie… — jęknął pierwszy prymus. — Nie, nie, nie!

Nasłuchiwali przez chwilę.

— Może nam się uda — odezwał się Myślak. — Nic nie słyszałem.

— Tak. Ale jakoś potrafisz ją sobie wyobrazić, co? — zapytał dziekan. — W chwili, kiedy to powiedzieliście, w głowie pojawił mi się obraz. Przede wszystkim będzie miała cały wór zabaw słownych. Albo zaproponuje, żebyśmy dla zdrowia wyszli na świeże powietrze.

Magowie zadrżeli. Nie mieli nic przeciwko świeżemu powietrzu, kłopoty sprawiało im jedynie ich w nim miejsce.

— Radość zawsze mnie wprawia w zły nastrój — oświadczył dziekan.

— No więc jeśli zjawi się tu jakiś nędzny kłębek radości, to na mnie nie liczcie — stwierdził pierwszy prymus, zakładając ręce na piersi. — Znosiłem monstra i trolle, i wielkie zielone stwory z zębami, więc nie będę siedział spokojnie, kiedy jakaś…

— Witam!! Witam!!

Był to taki rodzaj głosu, który nadaje się do czytania historii odpowiednich dla dzieci. Każda samogłoska rozbrzmiewała pięknie zaokrąglona. Słyszeli, jak wskakują na miejsca dodatkowe wykrzykniki, zrodzone z desperackiej, rozpaczliwej radości.

Odwrócili się.

Wróżka Radości była niska i dość pulchna, miała na sobie tweedową spódnicę i buty tak praktyczne i rozsądne, że mogłyby same wypełniać swoje zeznania podatkowe. Przypominała pierwszą nauczycielkę w szkole — taką, która odbyła specjalne przeszkolenie, jak sobie radzić z nerwową niewydolnością pęcherza i z małymi chłopcami, których udział w cudownym świecie wspólnych zabaw ogranicza się głównie do wielokrotnego uderzania drewnianym koniem w głowy małych dziewczynek. Podobieństwo potęgował jeszcze gwizdek wiszący jej na szyi oraz ogólne wrażenie, że lada moment zaklaszcze w ręce.

Nieduże, przejrzyste skrzydełka na plecach były prawdopodobnie tylko elementem dekoracyjnym, ale magowie i tak wciąż spoglądali jej na ramię.

— Witam… — powtórzyła bardziej niepewnie. Przyjrzała się im podejrzliwie. — Jesteście już dużymi chłopcami — stwierdziła, jak gdyby urośli jej na złość. Zamrugała. — Moim zadaniem jest przegnać stąd wszelkie smuteczki — oznajmiła, najwyraźniej realizując znany na pamięć scenariusz. Potem zmobilizowała się. — Więc wszyscy uszy do góry. Chcę tu zobaczyć dużo uśmiechniętych, rozpromienionych buziaczków.

Spojrzała na pierwszego prymusa, który chyba nigdy w życiu nie miał uśmiechniętego, rozpromienionego buziaczka. Specjalizował się raczej w ponurych i mrocznych. Ten, który demonstrował w tej chwili, mógłby zdobywać nagrody.

— Bardzo przepraszam, madame — odezwał się Ridcully. — Czy to na pani ramieniu to kura?

— To jest, eee… no… to… To Błękitny Ptak Szczęścia — odparła Wróżka Radości.

Jej głos drżał lekko jak u kogoś, kto nie do końca wierzy w to, co właśnie powiedział, ale zamierza powtarzać to konsekwentnie na wypadek, gdyby dzięki temu słowa stały się prawdą.

— Proszę o wybaczenie, ale to jednak kura. Żywa kura — upierał się Ridcully. — Właśnie zagdakała.

— Jest niebieski — powiedziała załamana Wróżka.

— No, to przynajmniej się zgadza — ustąpił Ridcully, tak łagodnie, jak tylko potrafił. — Sam z siebie pewnie wyobrażałbym sobie Błękitnego Ptaka Szczęścia nieco bardziej opływowego, ale trudno mieć o to pretensje akurat do pani.

Wróżka Radości chrząknęła zakłopotana i zaczęła się bawić guzikami swojego praktycznego wełnianego swetra.

— Może jakaś wesoła gra, żeby poprawić nam nastrój? — zaproponowała. — Zgadywanki? Albo konkurs rysunkowy? Może znajdzie się jakaś nagroda dla zwycięzcy.

— Madame, jesteśmy magami — rzekł pierwszy prymus. — Nie zajmujemy się radością.

— Przebieranki? — próbowała Wróżka. — A może już w to graliście? No to coś zaśpiewamy. Kto zna „Płonie ognisko w lesie”?

Jej wymuszony uśmiech trafił na grupowo zmarszczone czoła zebranych magów.

— Nie chcemy chyba zostać Panem Marudą, prawda? — dodała z nadzieją.

— Chcemy — odparł pierwszy prymus.

Wróżka Radości zgarbiła się. Poklepała się nerwowo po bezkształtnych rękawach, po czym z jednego wyjęła zwiniętą chusteczkę. Otarła oczy.

— Znowu wszystko idzie nie tak, jak powinno, prawda? — Broda jej drżała. — Nikt już dzisiaj nie chce być radosny, a ja naprawdę się staram. Przygotowałam Księgę Żartów, mam trzy pudła kostiumów na przebieranki i… i… i kiedy tylko staram się poprawić ludziom nastrój, patrzą z takim… zakłopotaniem… A przecież naprawdę próbuję…

Głośno wytarła nos.

Nawet pierwszy prymus okazał na tyle uprzejmości, że wyglądał na zakłopotanego.

— Ehem… — zaczął.

— Czy komuś by zaszkodziło, gdyby od czasu do czasu spróbował być choć troszeczkę radosny?

— E… w jaki sposób? — spytał pierwszy prymus, czując się obrzydliwie.

— Przecież tak wiele jest miłych rzeczy, które mogą sprawiać radość. — Wróżka Radości znowu wytarła nos.

— No… deszcz i zachody słońca? — Pierwszy prymus zmusił się do sarkazmu, ale wszyscy widzieli, że serca w to nie wkłada. — E… może weźmie pani moją chusteczkę? Jest prawie czysta.

— A może ktoś poda pani kieliszek sherry? — zaproponował Ridcully. — I jakieś ziarno dla jej kury…

— Nigdy nie piję alkoholu — oświadczyła z oburzeniem Wróżka Radości.

— Doprawdy? Naszym zdaniem to coś, co naprawdę sprawia radość. Panie Stibbons, pozwoli pan tutaj na momencik…

Skinął na Myślaka.

— Bardzo dużo wiary musi chlupać dookoła, żeby pozwolić na stworzenie tej pani — szepnął. — Dobre sto dziesięć funtów żywej wagi, jeśli mogę to ocenić. Gdybyśmy chcieli skontaktować się z Wiedźmikołajem, jak można się do tego zabrać? Wysłać list przez komin?

— Owszem, ale nie dziś wieczorem, panie nadrektorze. Dzisiaj rozwozi prezenty.

— Czyli nie wiadomo, gdzie jest w tej chwili. Niech to licho…

— Oczywiście, mógł jeszcze tutaj nie zajrzeć — zauważył Myślak.

— A po co miałby do nas zaglądać? — zdziwił się nadrektor.


Bibliotekarz naciągnął na siebie koce i zwinął się w kłębek. Jako orangutan tęsknił za żarem lasów tropikalnych. Kłopot polegał na tym, że nigdy nawet lasu tropikalnego nie widział — zmienił się w orangutana już jako całkiem dojrzały osobnik ludzki. Wiedza o tropikach tkwiła jednak gdzieś kościach; nie lubił zimowych chłodów. Jednak był też bibliotekarzem aż do — tych samych — kości i twardo odmawiał zgody na palenie ognia w bibliotece. W rezultacie z całego Niewidocznego Uniwersytetu znikały poduszki i koce; trafiały do czegoś w rodzaju kokonu w dziale katalogów, gdzie małpolud ukrywał się w mroźne zimowe dni.

Przewrócił się na bok i owinął w zasłony kwestora.

Coś zatrzeszczało za jego gniazdem. Rozległ się szept.

— Nie, proszę nie zapalać lampy.

— Zastanawiałem się, gdzie się podziewa przez cały wieczór.

— W wigilię Strzeżenia Wiedźm kładzie się wcześniej, panie nadrektorze. No, jesteśmy.

Coś zaszeleściło.

— Mamy szczęście. Nie jest napełniona — stwierdził Myślak. — Wygląda na to, że wykorzystał skarpetę kwestora.

— Wiesza jakąś co roku?

— Najwyraźniej.

— Ale przecież nie jest dzieckiem. Owszem, przejawia pewną dziecięcą prostotę…

— U orangutanów może być inaczej, nadrektorze.

— Myśli pan, że w dżungli też to robią?

— Nie sądzę. Przede wszystkim nie znajdziesz tam komina.

— I mają krótkie nogi na dodatek. W zakresie skarpet takie orangutany są wyjątkowo słabo wyposażone. Dużo by zyskały, naturalnie, gdyby mogły wieszać rękawiczki. Wiedźmikołaj musiałby pracować w nadgodzinach, gdyby wieszały rękawiczki, a to dlatego, że mają takie długie ręce.

— Dobre, nadrektorze.

— Zaraz, a co to jest… Coś takiego, kieliszek sherry! Cóż, nie wolno marnować takich dóbr. — W ciemności rozległ się wilgotny bulgot.

— Myślę, że była przeznaczona dla Wiedźmikołaja, nadrektorze.

— I banan?

— Przypuszczam, że banana zostawił dla świń.

— Świń?

— No, wie pan… Kieł, Ryj, Dłubacz i Grzebacz. To znaczy… — Myślak urwał, zdając sobie nagle sprawę, że nie powinien pamiętać takich rzeczy. — Znaczy, dzieci w to wierzą.

— Banany dla świń? To chyba nie całkiem zgodne z tradycją. Ja bym przyniósł żołędzie. Albo jabłka. Albo brukiew.

— Tak, nadrektorze, ale bibliotekarz lubi banany.

— Bardzo pożywny owoc, panie Stibbons.

— Istotnie, nadrektorze. Chociaż, co zabawne, w rzeczywistości to nie jest owoc.

— Naprawdę?

— Naprawdę. Botanicznie jest to odmiana ryby. Według mojej teorii, banany są kladystycznie spokrewnione z krulliańską iglicznią, która także jest żółta i pływa w pękach, czyli ławicach.

— I żyje na drzewach?

— Na ogół nie, nadrektorze. Banany najwyraźniej próbują zająć nową niszę.

— Wielkie nieba, naprawdę? To zabawne, ale nigdy specjalnie bananów nie lubiłem i zawsze byłem podejrzliwy co do ryb. Teraz to by się wyjaśniło.

— Tak, nadrektorze.

— Czy atakują kąpiących się?

— Nic o tym nie słyszałem. Oczywiście mogą być chytre i atakować kąpiących się tylko wtedy, kiedy są daleko od ziemi.

— Jak to? Chodzi panu o… wysoko? Na drzewach, na przykład?

— To możliwe.

— Spryciarze, co?

— Tak, nadrektorze.

— Możemy się tu rozgościć, panie Stibbons.

— Oczywiście.

W ciemności zapłonęła zapałka. To Ridcully zapalił fajkę.


W Ankh-Morpork kolędnicy ćwiczyli całymi tygodniami.

Do zwyczaju tego sięgnęła Anaglypta Huggs, organizatorka najlepszej, doborowej grupy miejskich śpiewaków. Uznała, że to okazja do rozbudzenia poczucia wspólnoty i ogólnej radości.

Zawsze należy uważać na ludzi, którzy uparcie opowiadają o „poczuciu wspólnoty i ogólnej radości”, jakby było to coś, co można zaaplikować życiu niczym gorący kompres. Wystarczy się na chwilę odwrócić, a mogą zorganizować na przykład tańce wokół gaika — a wtedy, szczerze mówiąc, nie ma już innego wyjścia i trzeba jak najszybciej uciekać do lasu.

Śpiewacy byli już w połowie ulicy Parkowej i w połowie „Różanopiórej kwoki”[19], śpiewanej w cudownej harmonii. Puszki na pieniądze pęczniały od datków dla ubogich tego miasta — a przynajmniej tych spośród ubogich, którzy w opinii pani Huggs wyglądali dostatecznie malowniczo, nie cuchnęli za bardzo i można było liczyć, że powiedzą „dziękuję”. Ludzie podsłuchiwali czasem pod drzwiami… Żółty blask rozlewał się po śniegu. Świece w latarniach płonęły między padającymi płatkami. Gdyby dało się zdjąć z tej sceny przykrywkę, w środku byłyby czekoladki. A przynajmniej interesujący zestaw ciasteczek.

Pani Huggs słyszała kiedyś, że kolędowanie jest starym rytuałem, a nikomu chyba nie trzeba tłumaczyć, co to oznacza. Miała jednak wrażenie, że starannie usunęła wszystkie elementy grubiańskie, które czyniłyby afront wyrafinowanym uszom.

Stopniowo jednak śpiewacy zdawali sobie sprawę z pewnego dysonansu. Zza rogu, ślizgając się i brnąc w śniegu, wynurzyła się inna grupa kolędników.

Niektórzy ludzie maszerują w rytm wybijany przez inny werbel. Dobosz działający w tym przypadku musiał się szkolić daleko stąd, być może u istot innego gatunku, żyjących na innej planecie.

Na czele grupy poruszał się beznogi osobnik na małym wózku; śpiewał ile sił w płucach i bębnił dwoma rondlami. Nazywał się Arnold Boczny. Popychał go Kaszlak Henry, którego chrypliwe wykonanie całkiem innej pieśni przerywały ataki zupełnie nierytmicznego kaszlu. Towarzyszył mu człowiek z wyglądu całkiem normalny, w podartym, brudnym, ale niegdyś eleganckim ubraniu. Jego przyjemny tenor zagłuszało kwakanie kaczki, którą nosił na głowie. Reagował na przezwisko „Kaczkoman”, choć zdawało się, że nie rozumie, dlaczego tak go wołają i dlaczego jest otoczony przez ludzi, którzy widzą kaczki tam, gdzie żadnych kaczek być nie może. I wreszcie, holowany na sznurku przez małego szarego psa, szedł Paskudny Stary Ron, powszechnie uznawany w Ankh-Morpork za najbardziej obłąkanego żebraka ze wszystkich obłąkanych żebraków. Prawdopodobnie nie był zdolny do śpiewu, ale przynajmniej starał się kląć w rytmie — czy raczej w rytmach.

Kolędnicy stanęli jak wryci i patrzyli ze zgrozą.

Żadna z grup nie zauważyła, że kiedy żebracy kuśtykają i suną po ulicy, niewielkie smużki czerni i szarości unoszą się spiralami z rynsztoków i wypływają spod płytek bruku, by odfrunąć w noc. Od niepamiętnych czasów ludzi oganiała chęć, by śpiewać i hałasować w tym mrocznym końcu roku, kiedy wszelkie psychiczne paskudztwa wykorzystują szare dni i głębokie cienie, by mnożyć się i szukać ofiar. Ostatnio ludzie zaczęli śpiewać melodyjnie, co raczej nie wywiera odpowiednich efektów. Ci, którzy naprawdę to rozumieją, po prostu bębnią czymś i wrzeszczą.

Żebracy, prawdę rzekłszy, nie byli aż tak zaawansowani w praktykach folkloru. Po prostu hałasowali z dobrze umotywowaną nadzieją, że ludzie dadzą im pieniądze, byle tylko przestali.

Z pewnym wysiłkiem dało się w tym zgiełku usłyszeć consensus piosenki.

Już Strzeżenie Wiedźm się zbliża

I już rośnie świńska tusza.

Wrzuć dolara dobry człeku

Do starego kapelusza.

Jeśli dolara nie masz,

I pens na nogi postawi…

— A jeśli nie masz pensa… — zajodłował solo Paskudny Stary Ron — …niech… fghfgh yffg mftnfmf…

Kaczkoman wykazał się dużą przytomnością umysłu i zatkał mu dłonią usta.

— Przepraszam — powiedział — ale tym razem nie chciałbym, żeby ludzie zatrzaskiwali przed nami drzwi. Zresztą to i tak nie pasuje do melodii.

Pobliskie drzwi trzasnęły mimo wszystko. Druga grupa kolędników umknęła pospiesznie w przyjemniejsze otoczenie. „Dobra wola dla wszystkich ludzi” to hasło wymyślone przez kogoś, kto nigdy nie spotkał Paskudnego Starego Rona.

Żebracy przestali śpiewać — wszyscy prócz Arnolda Bocznego, który zwykle przebywał w swoim własnym małym świecie.

— …Nikt nawet nie wie, jak dobrze się żyje, jedząc buty trzy razy na dzień…

I wtedy jakaś zmiana w powietrzu utorowała sobie drogę do ich świadomości.

Śnieg zsuwał się z gałęzi szarpniętych przeciwnym wiatrem. Zawirowały płatki i — ponieważ psychiczne kompasy żebraków nie zawsze wskazują Rzeczywistość — dał się słyszeć urywek rozmowy…

— To nie takie proste, panie. Tyle tylko chciałem powiedzieć.

LEPIEJ JEST DAWAĆ, NIŻ BRAĆ, ALBERCIE.

— Nie, panie. To tylko o wiele bardziej kosztowne. Nie możesz tak jeździć i…

Jakieś przedmioty posypały się z góry na śnieg.

Arnold Boczny ostrożnie podniósł cukrową świnkę i odgryzł jej ryjek. Paskudny Stary Ron podejrzliwie patrzył na paczuszkę z niespodzianką, która odbiła mu się od kapelusza. Potrząsnął nią przy uchu.

Kaczkoman otworzył torbę cukierków.

— Ach! Kukuły!

Kaszlak Henry odwinął z szyi sznur kiełbas.

— Demoniszcze? — rzucił Paskudny Stary Ron.

— To paczka — wyjaśnił pies, drapiąc się za uchem. — Trzefa ją otworzyć.

Ron pomachał nią gwałtownie.

— Dofra, daj tutaj. — Pies chwycił zębami za kokardkę.

— Coś podobnego — mówił Kaczkoman, grzebiąc oburącz w zaspie. — Tu jest cała pieczona świnia! I półmisek pieczonych ziemniaków, cudownie niepopękanych! I… patrzcie, czy to nie słoik kawioru? Szparagi! Krewetki! Na bogów! Co planowaliśmy na strzeżeniowiedźmową wieczerzę, Arnoldzie?

— Stare buty. — Arnold Boczny otworzył znalezione pudełko cygar i polizał jedno.

— Tylko stare buty?

— Nie, skąd. Faszerowane błotem, i do tego pieczone błoto. Dobre błoto, naprawdę. Oszczędzałem je na święta.

— Teraz możemy mieć całą ucztę z pieczoną gęsią!

— Dobra. Można ją nadziać starymi butami?

Coś zatrzeszczało od strony paczki-niespodzianki. Usłyszeli warczenie psa — myślącego mózgu Paskudnego Starego Rona.

— Nie, nie, nie! Kapelusik zakładasz na głowę, a potem czytasz zafawne motto.

— Tysiącletnia wskazówka i krewetki? — rzekł Ron, przekazując karteczkę Kaczkomanowi. Kaczkoman był uznawany za grupowego intelektualistę.

Przyjrzał się napisowi.

— Tak, cóż tu mamy… Jest napisane „Ratunku ratunku wpadłem do maszyny niespodziankowej nie mogę tak biec po taśmie błagam wyciągni…”. — Przez chwilę obracał karteczkę na wszystkie strony. — Wydaje się, że to już wszystko, jeśli nie liczyć plam.

— Zawsze te same stare motta — stwierdził pies. — Niech ktoś klepnie Rona w plecy, co? Jeśli fędzie się tak śmiał, to… A nie mówiłem? Co tam, nie ma o czym gadać.

Żebracy jeszcze przez kilka minut zbierali szynki, słoje i flaszki, które spadły na śnieg. Ułożyli je na wózku dookoła Arnolda, po czym ruszyli dalej.

— Skąd się to wszystko wzięło?

— Strzeżenie Wiedźm jest, nie?

— Tak, ale kto zawiesił skarpety?

— Chyba nie mamy skarpet…

— Ja powiesiłem stary but.

— To się liczy?

— Nie wiem. Ron go zjadł.


Czekam na Wiedźmikołaja, myślał Myślak Stibbons. Siedzę w ciemności i czekam na Wiedźmikołaja. Ja. Wyznawca Filozofii Naturalnej. Potrafię obliczyć w pamięci pierwiastek kwadratowy z dwudziestu siedem koma cztery[20]. Nie powinienem.

I przecież nie zawiesiłem skarpety. Byłby w tym jakiś sens, gdybym…

Przez chwilę siedział nieruchomo, po czym zdjął spiczasty sandał i zaczął zwijać skarpetę. Pomagało, kiedy myślał o tym jak o naukowym eksperymencie sprawdzającym interesującą hipotezę.

— Długo jeszcze? — zapytał w ciemności Ridcully. — Jak pan sądzi?

— Powszechnie uznaje się, że dostawy są zakończone dobrze przed północą — odparł Myślak i szarpnął mocno.

— Dobrze się pan czuje, panie Stibbons?

— Świetnie, nadrektorze. Naprawdę świetnie. Eee… Ma pan może przy sobie pinezkę? Albo jakiś mały gwoździk?

— Nie wydaje mi się.

— Zresztą nieważne. Znalazłem scyzoryk.

Po chwili Ridcully usłyszał w ciemności ciche skrzypienie.

— Jak się pisze „elektryczność”, nadrektorze? — zapytał Myślak.

Ridcully zastanowił się.

— A wie pan, chyba nigdy nie próbowałem.

Znowu zapadła cisza. Po chwili przerwał ją brzęk. Bibliotekarz stęknął przez sen.

— Co pan robi?

— Nic, przewróciłem łopatkę do węgla.

— Ale czego pan tam szuka przy kominku?

— Ja tylko… no wie pan… rozglądam się. Drobny… eksperyment. W końcu nigdy nie wiadomo…

— Czego nigdy nie wiadomo?

— No… nic. Nigdy nic nie wiadomo, wie pan.

— Niekiedy wiadomo — odpowiedział Ridcully. — Ja na przykład. Wydaje mi się, że wiem całkiem sporo, czego kiedyś nie wiedziałem. Tak sobie myślę, że to zadziwiające, czego człowiek się czasem dowiaduje. I często się zastanawiam, czego nowego się jeszcze dowiem.

— Nigdy nie wiadomo, nadrektorze.

— To fakt.


Wysoko nad miastem Śmierć starał się unikać wzroku Alberta.

— Nie wyjąłeś tego wszystkiego z worka, panie! Nie te cygara, brzoskwinie w brandy i jedzenie z takimi dziwacznymi zagranicznymi nazwami!

OWSZEM, POCHODZĄ Z WORKA.

Albert przyjrzał mu się podejrzliwie.

— Ale najpierw sam je do worka włożyłeś, prawda?

NIE.

— Włożyłeś, panie — upierał się Albert.

NIE.

— Włożyłeś to wszystko do worka.

NIE.

— Zabrałeś skądś i włożyłeś do worka.

NIE.

— Sam włożyłeś te rzeczy do worka.

NIE.

— Włożyłeś.

TAK.

— Wiedziałem, że to ty, panie. Skąd je wziąłeś?

LEŻAŁY SOBIE.

— Cała pieczona świnia, o ile mi wiadomo, na ogół tak sobie nie leży.

NIKT Z NICH NIE KORZYSTAŁ, ALBERCIE.

— Parę kominów temu odwiedziliśmy modną restaurację…

DOPRAWDY? NIE PRZYPOMINAM SOBIE.

— I miałem wrażenie, że przebywałeś tam nieco dłużej niż zazwyczaj, jeśli wolno mi zauważyć.

NAPRAWDĘ?

— A jak właściwie to wszystko otworzyć cudzysłów leżało sobie zamknąć cudzysłów?

NO… PO PROSTU SOBIE LEŻAŁO. WIESZ, W STANIE SPOCZYNKU.

— W kuchni?

ISTOTNIE, MIEJSCE TO ZDRADZAŁO NIEJAKĄ KULINARNOŚĆ, O ILE PAMIĘTAM.

Albert oskarżycielsko wskazał Śmierć drżącym palcem.

— Ukradłeś czyjąś strzeżeniowiedźmową wieczerzę, panie!

BĘDZIE ZJEDZONA, tłumaczył się Śmierć. ZRESZTĄ TOBIE TEŻ SIĘ SPODOBAŁO, JAK POKAZAŁEM DRZWI TEMU KRÓLOWI.

— Niby tak, ale to była trochę inna sytuacja — odparł Albert, zniżając głos. — Znaczy, przecież Wiedźmikołaj nie powinien wpadać przez komin, żeby wynosić cudze jedzenie!

ŻEBRACY UCIESZĄ SIĘ Z NIEGO, ALBERCIE.

— No tak, ale…

TO NIE BYŁA KRADZIEŻ, TYLKO… REDYSTRYBUCJA. DOBRY UCZYNEK W TYM NIEDOBRYM ŚWIECIE.

— Nie, wcale nie.

A ZATEM TO NIEDOBRY UCZYNEK W NIEDOBRYM ŚWIECIE I JAKO TAKI POZOSTANIE CAŁKOWICIE NIEZAUWAŻALNY.

— Tak, panie, ale mogłeś przynajmniej pomyśleć o tych ludziach, którym zwinąłeś jedzenie.

ZOSTALI ZAOPATRZENI, ALBERCIE. NIE JESTEM CAŁKIEM POZBAWIONY SERCA. W METAFORYCZNYM SENSIE, OCZYWIŚCIE. A TERAZ… DALEJ I WYŻEJ!

— Kierujemy się w dół, panie.

DALEJ I NIŻEJ, W TAKIM RAZIE.

Były… wiry. Pimpuś galopował wśród nich swobodnie, tyle że zdawał się nie poruszać. Równie dobrze mógł wisieć w powietrzu.

— O, ja… — odezwał się słabo o, bóg.

— Co? — zdziwiła się Susan.

— Spróbuj zamknąć oczy.

Susan zamknęła. Po chwili uniosła dłoń i dotknęła swojej twarzy.

— Nadal widzę…

— Myślałem, że to tylko ja. Zwykle to tylko ja.

Wiry zniknęły. W dole zobaczyli zieleń.

I to było dziwne — ta roślinność pod nimi. Susan leciała już kilka razy nad polami, a nawet bagnami i dżunglą, ale nigdy jeszcze nie widziała zieleni tak zielonej jak tutaj. Gdyby zieleń mogła być kolorem podstawowym, tak właśnie by wyglądała.

I jeszcze wąski zygzak.

— To nie rzeka! — oświadczyła.

— Dlaczego?

— Jest niebieska!

O, bóg zaryzykował spojrzenie w dół.

— Woda jest niebieska — zauważył.

— Oczywiście, że nie!

— Trawa jest zielona, a woda niebieska… Pamiętam. To jedna z tych rzeczy, które po prostu wiem.

— No, w pewnym sensie…

Susan zawahała się. Każdy wie, że trawa jest zielona, a woda niebieska. Często nie jest to prawda, ale wszyscy o tym wiedzą — tak jak wiedzą, że niebo jest niebieskie.

Popełniła błąd i spojrzała w górę.

Było tam niebo. Rzeczywiście, miało niebieski kolor. W dole leżała ziemia. Była zielona.

A pomiędzy nimi — nic. Nie biała przestrzeń. Nie czerń nocy. Po prostu… nic wokół krawędzi świata. Tam, gdzie mózg podpowiadał, że powinny się znaleźć, no… ziemia i niebo, stykające się gładko na horyzoncie, tutaj widziała pustkę zasysającą wzrok niczym dziurawy ząb.

Było też słońce. Sunęło pod niebem i ponad ziemią.

Było żółte.

Żółte jak kaczeńce.

Pimpuś wylądował na trawie nad rzeką. A w każdym razie na tym zielonym czymś, co w dotyku przypominało raczej gąbkę albo mech. Trącił to pyskiem.

Susan zsunęła się z siodła. Starała się nie podnosić wzroku. A to oznaczało, że patrzyła na jaskrawy błękit wody.

Były w niej pomarańczowe ryby. Wyglądały niezwykle — jakby zostały stworzone przez kogoś, kto naprawdę wierzy, że ryba to dwie łukowate linie, kropka i trójkątny ogon. Przypominały jej szkieletowe ryby w nieruchomej sadzawce Śmierci. Ryby, które… pasują do otoczenia. Widziała je, chociaż woda była blokiem koloru, a część jej umysłu upierała się, że powinien być nieprzezroczysty.

Przyklęknęła i zanurzyła dłoń. W dotyku przypominało to wodę, choć między palcami przelewał się tylko płynny błękit.

Nareszcie zrozumiała, gdzie się znalazła. Ostatni fragment łamigłówki wskoczył na miejsce i wewnątrz umysłu rozkwitła wiedza. Gdyby zobaczyła dom, wiedziała, jak będą umieszczone okna i jak będzie się unosił dym z komina.

Na drzewach prawie na pewno rosną tu jabłka. Będą czerwone, bo przecież wszyscy wiedzą, że jabłka są czerwone. A słońce żółte. Niebo niebieskie. A trawa zielona.

Istniał jednak inny świat, nazywany rzeczywistym przez ludzi, którzy w niego wierzyli. W tym świecie niebo mogło mieć dowolną barwę, od niemal bieli przez czerwień zachodu słońca po żółć w czasie burzy. Drzewa mogły być całkiem nagie, jak czarne zygzaki na tle nieba, albo — przed zimą — czerwone jak płomień. A słońce bywało białe, żółte albo pomarańczowe, woda — brązowa, szara, zielona…

Kolory tutaj były barwami wiosny, ale nie wiosny z rzeczywistego świata. To były barwy wiosny oka.

— To dziecięcy obrazek — oznajmiła.

O, bóg osunął się na zieleń.

— Za każdym razem, kiedy patrzę na tę przerwę, oczy mi łzawią — poskarżył się. — Okropnie się czuję.

— Powiedziałam, że to obrazek dziecka — powtórzyła Susan.

— O, ja… Chyba ten wywar magów przestaje działać.

— Widziałam dziesiątki takich obrazków — ciągnęła Susan, nie zwracając na niego uwagi. — Rysujesz niebo u góry, bo przecież zawsze jest nad tobą, a kiedy masz parę stóp wzrostu, i tak po bokach za dużo nieba nie zobaczysz. Wszyscy ci mówią, że trawa jest zielona, a woda niebieska. Taki pejzaż malujesz. Twyla tak maluje. Ja tak malowałam. Dziadek zachował niektóre moje…

Urwała.

— Zresztą wszystkie dzieci tak malują — dokończyła. — Chodź, poszukamy domu.

— Jakiego domu? — jęknął o, bóg. — Czy mogłabyś mówić trochę ciszej?

— Będzie tu dom. Zawsze jest. Z czterema oknami. A dym unosi się z komina skręcony w sprężynę. Widzisz, to miejsce przypomina krainę dzia… Śmierci. To nie jest rzeczywista geografia.

O, bóg podszedł do najbliższego drzewa i kilka razy uderzył głową o pień, jakby miał nadzieję, że go to zaboli.

— Na dotyk całkiem jak geografia — mruknął.

— A widziałeś kiedyś takie drzewa? Wielki zielony kleks na brązowym patyku? Przypomina lizaka. — Susan pociągnęła o, boga za sobą.

— Nie wiem. Pierwszy raz widzę drzewo. Auć! Coś mi spadło na głowę. — Zamrugał, wytrzeszczając oczy jak sowa. — Jest czerwone.

— To jabłko — wyjaśniła. — Wszyscy wiedzą, że jabłka są czerwone.

Nie było żadnych krzaków — za to były kwiaty, każdy z parą zielonych liści. Rosły pojedynczo, rozrzucone wśród zieleni.

Aż nagle drzewa się skończyły i w zakolu rzeki zobaczyli dom.

Nie wydawał się duży. Miał cztery okna i drzwi. Nad kominem wiła się smużka dymu w kształcie korkociągu.

— Wiesz, to zabawne — stwierdziła Susan. — Twyla rysuje takie domy, a przecież mieszka w rezydencji. Ja rysowałam takie domy, a urodziłam się w pałacu. Dlaczego?

— Może u wszystkich to ten sam dom… — wymamrotał żałośnie o, bóg.

— Co? Tak sądzisz? Wszystkie dziecięce obrazki przedstawiają to miejsce? Tkwi w naszych głowach?

— Nie pytaj, ja tylko podtrzymuję rozmowę.

Susan zawahała się. Słowa „co teraz?” uniosły się ponad umysłem. Czy powinna podejść i zapukać?

Uświadomiła sobie, że to normalne myślenie…


W migotliwej, gwarnej, rozgadanej atmosferze kierownik sali przeżywał ciężkie chwile. Mieli wielu klientów, więc personel powinien zwijać się jak w ukropie, dosypując sody oczyszczanej do białego wina, by powstały bardzo drogie bąbelki, i siekając warzywa na bardzo małe kawałeczki, żeby więcej kosztowały.

Zamiast tego stali przygnębieni w kuchni.

— Gdzie się wszystko podziało?! — krzyczał właściciel. — Ktoś opróżnił też piwnicę!

— William mówi, że poczuł zimny wicher — odparł kierownik sali.

Cofając się, oparł się o płytę podgrzewacza — i teraz zrozumiał, czemu nazywa się to podgrzewaczem. Zrozumiał w sposób o wiele głębszy niż kiedykolwiek wcześniej.

— Ja mu dam lodowaty wicher! Czy w ogóle cokolwiek zostało?

— Różne końcówki i ścinki…

— Nie chodzi ci o końcówki i ścinki. Miałeś na myśli des curieux et des bouts — poprawił go właściciel.

— Tak, rzeczywiście, tak. I tego… no, te…

— Coś jeszcze?

— No… Stare buty. Ubłocone stare buty.

— Stare…?

— Buty. Bardzo dużo — tłumaczył kierownik sali. Czuł, że zaczyna się przypalać.

— Jak weszliśmy w posiadanie tego… leżakowanego obuwia z niewątpliwie dobrych roczników?

— Nie wiem. Zwyczajnie się pojawiło, proszę pana. Piekarnik jest pełen starych butów. Spiżarnia tak samo.

— Przynajmniej setka ludzi zarezerwowała miejsca. Sklepy są już zamknięte. Gdzie jest szef kuchni?

— William usiłuje wyciągnąć go z wychodka, proszę pana. Zamknął się tam i ma jedną z tych swoich Chwil.

— Coś się przypieka. Czuję!

— To ja, proszę pana.

— Stare buty — mruczał właściciel. — Stare buty, stare buty… Ze skóry, prawda? Żadne drewno, guma czy coś takiego?

— Wyglądają jak…jak buty. I dużo błota.

Właściciel zdjął marynarkę.

— Dobra. Mamy chyba trochę śmietany? Cebulę? Czosnek? Masło? Jakieś stare wołowe kości? Trochę ciasta?

— No… tak.

Właściciel zatarł ręce.

— W porządku — rzekł, zdejmując z gwoździa fartuch. — Ty tam, zagotuj wodę! Dużo wody! I znajdź mi jakiś solidny, duży młotek! A ty bierz się do siekania cebuli! Reszta niech zacznie sortować buty. Mają wycinać języki i odrywać podeszwy. Przygotujemy im… co by tu… Mousse de la Boue dans une Panier de la Pâte de Chaussures…

— A skąd to weźmiemy, proszę pana?

— Mus z błota i kosz butów w cieście. Łapiesz? To w końcu nie nasza wina, że nawet Quirmianie nie rozumieją restauracyjnego quirmiańskiego. Przecież ich nie okłamujemy.

— No, to trochę podobne… — zaczął kierownik sali. Od najmłodszych lat żył z klątwą uczciwości.

— Jest jeszcze Brodequin rôti Façon Ombres…

Właściciel westchnął tylko, widząc panikę kierownika sali.

— But żołnierski w stylu Mroków — przetłumaczył.

— E… w stylu Mroków?

— W błocie. Ale jeśli ugotujemy języki osobno, zaproponujemy też Languette braisée.

— Są też damskie buty, proszę pana — poinformował kuchcik.

— Dobrze. Dopiszcie je do menu. Chwileczkę… Sole d’une Bonne Femme… i… tak… Servis dans un Coulis de Terre en l’Eau. To znaczy błoto.

— A co ze sznurówkami, proszę pana? — wtrącił inny kuchcik.

— Dobrze kombinujesz. Poszukaj tego przepisu na spaghetti carbonara.

— Proszę pana… — odezwał się kierownik sali.

— Zaczynałem jako kucharz — wyjaśnił właściciel, sięgając po nóż. — Myślisz, że z czego było mnie stać na ten lokal? Tak się to robi. Jeśli trafisz z wyglądem i sosem, jesteś już w trzech czwartych drogi do celu.

— Ale to wszystko będą tylko stare buty! — nie ustępował kelner.

— Pierwszorzędna leżakowana wołowina. Raz-dwa ją zmiękczę.

— Poza tym… poza tym… Nie mamy żadnej zupy!

— Błoto. I dużo cebuli.

— Desery…

— Błoto. Sprawdźmy, czy można je skarmelizować. Nigdy nie wiadomo.

— Nie mogę nawet znaleźć kawy… Chociaż pewnie nie dotrwają aż do kawy.

— Błoto. Café de Terre — odparł stanowczo kierownik. — Prawdziwa drobno mielona.

— Zauważą to, proszę pana.

— Jak dotąd nie zauważyli — odparł ponuro właściciel.

— To się nam nigdy nie uda, proszę pana. Nigdy.


W krainie z niebem u góry Średni Dave Lilywhite zwlókł po schodach kolejny wór pieniędzy.

— Tu są chyba tysiące — stwierdził Siata.

— Setki tysięcy — poprawił go Średni Dave.

— A co jest tutaj? — spytał Kocie Oko, otwierając szkatułkę. — E, tylko papier.

Odrzucił ją.

Średni Dave westchnął. Całym sercem popierał ideę solidarności klasowej, ale czasami Kocie Oko działał mu na nerwy.

— To są tytuły własności — wyjaśnił. — Lepsze niż pieniądze.

— Papier jest lepszy od pieniędzy? — zdziwił się Kocie Oko. — Ha! Jak możesz coś spalić, to nie możesz wydać, zawsze to powtarzam.

— Czekaj no — wtrącił Siata. — Słyszałem o takich. Wróżka Zębuszka ma nieruchomości?

— Skądś musi brać pieniądze. Wszystkie te półdolarówki pod poduszkę.

— A jak je ukradniemy, czy będą nasze?

— To ma być podchwytliwe pytanie? — Kocie Oko uśmiechnął się pogardliwie.

— Niby… Ale wiecie, dziesięć tysięcy na głowę to niedużo, kiedy człowiek widzi to wszystko tutaj.

— On nawet nie zauważy…

— Panowie…

Obejrzeli się. Herbatka stał w drzwiach.

— My tu tylko… tylko sortowaliśmy towar — wyjaśnił pospiesznie Siata.

— Tak. Wiem. Kazałem wam to robić.

— Właśnie. Zgadza się. Kazał pan — przyznał Siata z wyraźną ulgą.

— I tyle tego jest… — dodał Herbatka.

Uśmiechnął się. Kocie Oko zakaszlał.

— Grube tysiące — stwierdził Średni Dave. — A co z tymi tytułami własności i resztą? Proszę, tutaj jest akt sklepu z fajkami z Miodowej Alei! W Ankh-Morpork! Sam kupuję tam tytoń! A stary Naparstek ciągle narzeka na czynsz!

— Aha. Czyli otworzyliście sejfy — stwierdził uprzejmie Herbatka.

— No… tak.

— Świetnie, świetnie. Nie prosiłem o to, ale doskonale. A myśleliście, że skąd Wróżka Zębuszka bierze pieniądze? Małe gnomy je gdzieś wydobywają? Czy raczej magiczne złoto? Ale takie o świcie zmienia się w śmieci.

Zaśmiał się. Siata też się zaśmiał. Nawet Średni Dave się zaśmiał. I nagle Herbatka znalazł się przy nim i pchnął, aż Średni Dave oparł się plecami o ścianę.

Coś zamigotało, a kiedy spróbował mrugnąć, lewa powieka zmieniła się w kwiat bólu.

Zdrowe oko Herbatki spoglądało na niego z bardzo bliska — jeśli można nazwać je zdrowym. Źrenica była czarną kropką. Średni Dave ledwie mógł dostrzec jego dłoń, tuż przy własnej twarzy.

Ta dłoń trzymała nóż. Czubek ostrza znalazł się o ułamek cala od prawego oka Średniego Dave’a.

— Ludzie mówią, jak słyszałem, że mógłbym ich zabić, gdy tylko na nich spojrzę — szepnął Herbatka. — A tak naprawdę wolałbym raczej pana zabić, niż na pana patrzeć, panie Lilywhite. Stoi pan w zamku ze złota, a usiłuje ukraść jakieś miedziaki. Niewiarygodne. I co ja mam z panem zrobić?

Trochę rozluźnił ucisk, ale wciąż trzymał nóż przy niemrugającym oku Średniego Dave’a.

— Myśli pan pewnie, że Banjo panu pomoże — mówił Herbatka. — Tak przecież zawsze było, prawda? Ale Banjo mnie lubi. Naprawdę. Banjo jest teraz moim przyjacielem. Moim…

Średni Dave zdołał jakoś skupić wzrok poza uchem Herbatki. Jego brat stał nieruchomo z obojętną twarzą — taką zwykle miał, kiedy czekał na kolejne polecenie albo na pojawienie się kolejnej myśli.

— Gdybym uznał, że źle pan o mnie myśli, byłbym załamany — powiedział Herbatka. — Niewielu przyjaciół mi pozostało, panie Lilywhite.

Odstąpił i uśmiechnął się promiennie.

— Jesteśmy znów przyjaciółmi? — zapytał. Średni Dave osunął się na podłogę. — Pomóż mu, Banjo.

Na ten sygnał Banjo ruszył ciężko.

— Banjo ma serce małego dziecka — stwierdził Herbatka. Nóż zniknął gdzieś w fałdach jego ubrania. — Wydaje mi się, że ja także.

Inni stali jak skamieniali. Nawet nie drgnęli od chwili ataku. Średni Dave był mocno zbudowanym mężczyzną, a Herbatka przypominał ludzika z patyczków, jednak uniósł Dave’a niczym piórko.

— Jeżeli chodzi o pieniądze, nie są mi potrzebne — oświadczył Herbatka, siadając na worku srebra. — To drobniaki. Możecie podzielić je między siebie, przy czym bez wątpienia zaczniecie się kłócić i oszukiwać w niezwykle nużącym stylu. Och, jakie to straszne, gdy pękają więzy przyjaźni.

Kopnął worek, który się rozpruł. Srebro i miedź popłynęły kosztowną strugą.

— Będziecie się tym przechwalać i przepuścicie wszystko na pijaństwo i kobiety — stwierdził, gdy oni patrzyli, jak monety toczą się we wszystkie strony. — Myśl o inwestycjach nawet nie przemknie przez te wasze skażone, małe umysły…

Od strony Banjo zahuczało. Nawet Herbatka czekał cierpliwie, aż wielkolud ułoży zdanie. Rezultat brzmiał:

— Ja mam świnkę. Skarbonkę.

— A co byś zrobił z milionem dolarów, Banjo?

Znowu grzmot. Banjo wykrzywił się z wysiłku.

— Bym… kupił… większą świnkę.

— Brawo. — Skrytobójca wstał. — Chodźmy sprawdzić, jak sobie radzi nasz mag.

Wyszedł, nie oglądając się za siebie. Po krótkiej chwili ruszył za nim Banjo.

Pozostali usiłowali nie patrzeć na siebie nawzajem.

— Czy on powiedział, że możemy zabrać pieniądze i iść stąd? — upewnił się Siata.

— Nie bądź durniem, nie przejdziesz nawet pięciu sążni. — Średni Dave wciąż przyciskał dłoń do twarzy. — Rany, to boli! Chyba mi przeciął powiekę…

— No to zostawmy wszystko i znikajmy! Nie pisałem się do jazdy na tygrysie.

— A co zrobisz, kiedy on pójdzie za tobą?

— Czemu miałby się przejmować kimś takim jak my?

— Zawsze ma czas dla swoich przyjaciół — odparł Średni Dave. — Na miłość bogów, ktoś ma jakąś czystą szmatę albo co?

— No dobra, ale przecież… przecież nie może patrzeć wszędzie!

Średni Dave potrząsnął głową. Uczęszczał na ankhmorporski uniwersytet uliczny i ukończył go, zachowując życie i inteligencję, wyostrzoną od ciągłej pracy. Wystarczyło choć raz spojrzeć w niedopasowane oczy Herbatki, by wiedzieć, że jeśli on zechce kogoś znaleźć, nie będzie patrzył wszędzie. Zajrzy tylko w jedno miejsce, właśnie to, gdzie człowiek się ukrył.

— A czemu twój brat tak go lubi?

Średni Dave skrzywił się. Banjo zawsze robił to, co się mu powiedziało, po prostu dlatego, że to Średni Dave mówił. Przynajmniej do niedawna.

To pewnie przez ten cios… Średni Dave nie lubił o tym myśleć. Obiecał mamie, że będzie się Banjo opiekował[21], a Banjo w barze zwalił się ze stolika jak podcięte drzewo. I kiedy Średni Dave poderwał się, żeby stłuc tego wariata Herbatkę, odkrył, że skrytobójca stoi za nim i trzyma nóż. Przy wszystkich… To było poniżające.

A potem Banjo usiadł ze zdziwioną miną i wypluł ząb.

— Gdyby nie to, że Banjo wszędzie z nim łazi, moglibyśmy się na niego rzucić — powiedział Kocie Oko.

Średni Dave uniósł głowę, przyciskając chusteczkę do oka.

— Rzucić się?

— Tak. To wszystko twoja wina — oświadczył Siata.

— Moja? Czyli to nie ty powiedziałeś: „Rany, dziesięć tysięcy dolców, możesz mnie wliczyć”?

Siata cofnął się.

— Nie wiedziałem, że tu będzie tak straszno! Chcę do domu!

Mimo bólu i wściekłości Średni Dave wahał się. Siata zwykle nie mówił w taki sposób, chociaż często marudził i narzekał. Znaleźli się w dziwnym miejscu, trudno zaprzeczyć, a cała ta sprawa z zębami była… no, dreszcz człowieka przechodził. Ale przecież wykonywali już z Siatą takie roboty, kiedy wszystko się sypało, kiedy goniła ich i straż, i Gildia Złodziei, a przecież nawet wtedy Siata zachowywał spokój. Gdyby Gildia Złodziei ich złapała, przybiliby im uszy do stóp i wrzucili do rzeki. W księdze życiowych mądrości Średniego Dave’a — która była prostą księgą, w większej części zapisaną myślowymi kredkami — sytuacja nie może już być straszniejsza.

— Co się z tobą dzieje? — zapytał. — Z wami wszystkimi? Zachowujecie się jak małe dzieci.


— Czy dostawa dla człekokształtnych następuje wcześniej niż dla ludzi?

— Interesujący problem, nadrektorze. Być może odwołuje się pan do mojej teorii, że ludzie mogą pochodzić od małp człekokształtnych — odparł Myślak. — To śmiała hipoteza, która powinna zmieść ignorancję stuleci, jeśli tylko komitet grantów zrozumie potrzebę wynajęcia przeze mnie statku i pożeglowania na wyspy…

— Pomyślałem sobie, że może dostarczać prezenty alfabetycznie — wyjaśnił Ridcully.

Płatki sadzy plasnęły o zimne palenisko.

— To zapewne on, nie sądzi pan? — ciągnął Ridcully. — Warto sprawdzić…

Coś wylądowało ciężko. Obaj magowie stali nieruchomo w ciemności, czekając, aż przybysz się pozbiera. Zaszeleścił papier.

CO MY TU MAMY…

Stuknęło głośno, gdy fajka wypadła nadrektorowi z ust.

— Kim ty jesteś, u demona? Panie Stibbons, proszę zapalić świecę!

Śmierć cofnął się.

JESTEM WIEDŹMIKOŁAJEM, OCZYWIŚCIE. EHM… HO. HO. HO. A SPODZIEWALIŚCIE SIĘ, ŻE KTO ZEJDZIE PRZEZ KOMIN W TAKĄ NOC JAK DZISIAJ, JEŚLI WOLNO SPYTAĆ?

— Nie, nie jesteś nim!

JESTEM. NIE WIDZICIE? MAM BRODĘ. I PODUSZKĘ, I WSZYSTKO.

— Wydaje się, że masz też niezwykle chudą twarz.

JA… NO… NIE CZUJĘ SIĘ NAJLEPIEJ. TO PRZEZ… ACH, TA SHERRY. I TEN POŚPIECH. JESTEM TROCHĘ CHORY.

— Śmiertelnie chory, powiedziałbym nawet. — Ridcully chwycił Śmierć za brodę. Brzęknęło, gdy pękł sznurek. — To sztuczna broda!

NIE, WCALE NIE, zaprzeczył zdesperowany Śmierć.

— Tu są haczyki na uszy, co musiało ci sprawić niejakie kłopoty!

Ridcully machnął dowodem oskarżenia.

— Niby po co spadłeś tu przez komin? — zapytał. — Nie było to w dobrym tonie, muszę zaznaczyć.

Śmierć zasłonił się brudnym świstkiem papieru.

TO OFICJALNY LIST DO WIEDŹMIKOŁAJA. NADAWCA PISZE… — zaczął i raz jeszcze spojrzał na papier. NO, CAŁKIEM SPORO PISZE, MUSZĘ ZAUWAŻYĆ. TO DŁUGA LISTA. STEMPLE BIBLIOTECZNE, KSIĘGI KATALOGOWE, OŁÓWKI, BANANY…

— Bibliotekarz prosił Wiedźmikołaja o to wszystko? — zdziwił się Ridcully. — Dlaczego?

NIE WIEM, odparł Śmierć. Była to dyplomatyczna odpowiedź. Zasłaniał palcem wzmiankę o nadrektorze. Nawiasem mówiąc, „kaczy kuper” po orangutańsku był całkiem interesującym zygzakiem.

— Mam u siebie w biurku pełno ołówków — zastanawiał się Ridcully. — I chętnie je wydaję, jakkolwiek trzeba najpierw wykazać, że zużyło się stary ołówek.

MUSZĄ UDOWODNIĆ NIEOBECNOŚĆ OŁÓWKA?

— Oczywiście. Jeśli tylko potrzebował materiałów biurowych, wystarczyło, żeby przyszedł z tym do mnie. Nikt nie może powiedzieć, że jestem człowiekiem nierozsądnym.

Śmierć uważnie sprawdził listę.

TO CAŁKOWICIE POPRAWNE STWIERDZENIE, oświadczył z antropologiczną precyzją.

— Oprócz bananów, naturalnie. Nie będę przecież trzymał w szufladzie ryb.

Śmierć spojrzał na listę, a potem znów na nadrektora.

TO DOBRZE? — odpowiedział w nadziei, że to właściwa reakcja.

Magowie wiedzą, kiedy mają umrzeć[22]. Ridcully nie miał takich przeczuć i ku przerażeniu Myślaka, dźgnął Śmierć palcem w poduszkę.

— Dlaczego ty? — zapytał. — Co się stało z tym drugim?

CHYBA MUSZĘ WAM TO POWIEDZIEĆ.

W domu Śmierci szept przesypującego się piasku i najdelikatniejszy brzęk pokruszonego szkła, gdzieś w mroku na podłodze…

A w martwych cieniach ostry zapach śniegu i stukot kopyt…


Sideney niemal połknął własny język, kiedy Herbatka stanął nagle obok.

— Robimy jakieś postępy? — zapytał.

— Gnk…

— Słucham? — spytał uprzejmie Herbatka.

Sideney opanował się.

— Eee… pewne — odparł. — Chyba rozpracowaliśmy, no… jeden zamek.

Światło błysnęło w oku Herbatki.

— O ile wiem, jest ich siedem…

— Tak, ale… są w połowie magiczne, w połowie rzeczywiste, a w połowie gdzie indziej… to znaczy… niektóre ich części nie istnieją przez cały czas.

Pan Brown, który pracował nad jednym z zamków, odłożył wytrych.

— To na nic, drogi panie — stwierdził. — Nawet łomem nie ma o co zahaczyć. Może gdybym wrócił do miasta i ściągnął tu ze dwa smoki, dałoby się coś zrobić. Ze smokami można przetopić i stal, jeśli dać im dużo węgla i odpowiednio wykręcić szyje.

— Mówiono mi, że jest pan najlepszym ślusarzem w mieście — przypomniał Herbatka.

Za jego plecami Banjo zmienił pozycję.

Pan Brown wyglądał na zirytowanego.

— No tak — zgodził się. — Ale zamki na ogół nie zmieniają się, kiedy nad nimi pracuję. To tylko chciałem powiedzieć.

— A ja myślałem, że potrafi pan otworzyć każdy zamek, niezależnie od tego, kto go zrobił.

— Wykonany przez ludzi. I większość krasnoludów. Nie wiem, co zrobiło te zamki. Nie wspominał pan nic o magii.

— To smutne. — Herbatka westchnął. — W tej sytuacji pańskie usługi nie są mi dłużej potrzebne. Może pan wracać do domu.

— Nie będzie mi przykro. — Pan Brown zaczął pakować do torby swoje narzędzia. — Co z pieniędzmi?

— Czy jestem panu coś dłużny?

— Przyjechałem tu z wami. To przecież nie moja wina, że chodziło o magiczny interes. Coś mi się chyba należy.

— Tak, rozumiem pański punkt widzenia — zgodził się skrytobójca. — Oczywiście, powinien pan dostać to, na co zasłużył. Banjo?

Banjo ruszył do przodu, ale się zatrzymał.

Pan Brown wysunął z torby rękę. Ściskał w niej łom.

— Myślisz chyba, że się wczoraj urodziłem, ty oślizły dupku! Znam takich jak ty. Uważasz, że wszystko to jest grą. Robisz takie żarciki sam dla siebie i wydaje ci się, że jesteś taki sprytny i że nikt nie zauważa. No więc, panie Filiżanko, odchodzę teraz, jasne? Natychmiast. Z tym, co mi się należy. Ty mnie nie zatrzymasz. A już Banjo na pewno nie. Znałem starą mamę Lilywhite jeszcze za dobrych czasów. Myślisz, że jesteś groźny? Myślisz, że jesteś twardy? Mama Lilywhite odgryzłaby ci uszy i napluła nimi w oko, zarozumiały głupku. A ja z nią pracowałem, więc mnie nie przestraszysz ani ty, ani mały Banjo, biedaczysko.

Pan Brown spoglądał na nich po kolei, kołysząc groźnie łomem. Sideney skulił się przed drzwiami.

Zauważył, że Herbatka uprzejmie kiwa głową, jak gdyby wysłuchał krótkiej mowy dziękczynnej.

— Rozumiem pańskie poglądy — zapewnił. — Ale muszę powtórzyć, moje nazwisko wymawia się Herr-bat-ká. Teraz proszę, Banjo.

Banjo pochylił się, wyciągnął rękę i podniósł pana Browna za łom tak gwałtownie, że wyrwał mu stopy z butów.

— Czekaj, Banjo, przecież mnie znasz — stęknął pan Brown, szarpiąc się w powietrzu. — Pamiętam cię, jak jeszcze byłeś malutki, siadałeś mi na kolanach, często pracowałem dla twojej ma…

— Lubi pan jabłka? — zahuczał Banjo.

Pan Brown starał się wywinąć.

— Musi pan powiedzieć, że tak — poinformował Banjo.

— Tak.

— A śliwki? Musi pan powiedzieć tak.

— No dobrze, tak!

— A lubi pan spadać ze schodów?


Średni Dave uniósł ręce, nakazując milczenie.

Przyjrzał się kolegom.

— To miejsce zaczyna na was działać, nie? Ale przecież bywaliśmy już w różnych paskudnych miejscach, nie?

— Nie aż tak — odparł Siata. — Nigdy jeszcze nie byłem tam, gdzie głowa boli od patrzenia na niebo. Ciarki od tego przechodzą.

— Siata to małe dzidzi, plum, plum, plum… — zaśpiewał Kocie Oko.

Spojrzeli na niego. Odchrząknął nerwowo.

— Przepraszam… Nie wiem, czemu to powiedziałem…

— Trzymajmy się razem, a wszystko będzie…

— Ene due rike fa… — wymamrotał Kocie Oko.

— Co? O czym ty gadasz?

— Przepraszam. Jakoś tak mi się wypsnęło…

— Próbowałem właśnie powiedzieć — kontynuował Średni Dave — że jeśli…

— Brzoskwinia robi do mnie głupie miny!

— Wcale nie!

— Kłamczuch, kłamczuch, spodnie mu się palą!

W tym samym momencie Średni Dave stracił cierpliwość, a Brzoskwinia wrzasnął. Z jego spodni uniosła się wąska smużka dymu; zaczął podskakiwać i gorączkowo klepać się po siedzeniu.

— Kto to zrobił? No kto?! — zapytał groźnie Średni Dave.

— Nikogo nie widziałem — zapewnił Siata. — Znaczy, nikogo nie było w pobliżu Brzoskwini. Kocie Oko powiedział „spodnie mu się palą”, a zaraz potem…

— A teraz ssie kciuka! — krzyknął tryumfalnie Kocie Oko. — Cha, cha, cha! Płacze za mamusią! A wiesz, co się dzieje z dziećmi, które ssą palce? Przychodzi taki potwór, co ma wszędzie nożyce…

— Przestań gadać! — huknął Średni Dave. — Do licha, jakbym miał do czynienia z bandą…

Ktoś wrzasnął wysoko nad nimi. Wrzask trwał przez jakiś czas i zdawał się zbliżać, ale potem ucichł, zastąpiony przez serię głuchych uderzeń i od czasu do czasu stuk, jak gdyby od kamiennej posadzki odbijał się orzech kokosowy.

Średni Dave dobiegł do drzwi akurat na czas, by zobaczyć, jak ciało pana Browna, ślusarza, przetacza się obok — całkiem szybko i wcale nie elegancko. W chwilę później po łuku schodów przemknęła jego torba. Otworzyła się przy którymś odbiciu; narzędzia i wytrychy zabrzęczały głośno, podążając za swym byłym właścicielem.

Poruszał się szybko. Prawdopodobnie dotrze w tym tempie na sam dół.

Średni Dave uniósł wzrok. Dwa piętra wyżej, z przeciwnej strony klatki schodowej, przyglądał mu się Banjo.

Banjo nigdy nie odróżniał dobra od zła. Takie rozstrzygnięcia zawsze zostawiał bratu.

— Eee… Biedak musiał się pośliznąć — powiedział Średni Dave.

— Jasne. Pośliznął się — mruknął Brzoskwinia.

On także spojrzał w górę.

Zabawne, ale wcześniej nic nie zauważył. Biała wieża wydawała się jarzyć od wewnątrz. Teraz jednak jakieś cienie przesuwały się po kamieniach. A raczej w kamieniach…

— Co to było? — spytał. — Ten dźwięk…

— Jaki dźwięk?

— Brzmiał… jakby zgrzytały noże. Całkiem blisko.

— Nie ma tu nikogo poza nami! — oznajmił Średni Dave. — Czego się boisz? Stokrotki cię napadną? Chodź. Trzeba mu pomóc.


Susan nie mogła przejść przez drzwi. Opierały się kolejnym próbom. Poobijała się tylko i w końcu zwyczajnie nacisnęła klamkę.

Usłyszała, jak o, bóg wciąga przez zęby powietrze. Ona jednak była przyzwyczajona do budynków, które od wewnątrz są większe niż z zewnątrz. Dziadek nie potrafił jakoś zrozumieć, o co chodzi z wymiarami.

Drugą rzeczą, która od razu zwracała uwagę, były schody. Zaczynały się naprzeciw siebie pod ścianami tego, co stało się wielką, okrągłą wieżą ze stropem ginącym we mgle. Spirale stopni krążyły wokół w nieskończoność.

Susan wróciła spojrzeniem do pierwszej rzeczy.

Była to wysoka, stożkowata pryzma na środku podłogi. Biała. Lśniła w chłodnym świetle padającym z mgiełki u góry.

— To zęby! — powiedziała.

— Chyba zaraz zwymiotuję — oznajmił żałosnym głosem o, bóg.

— W zębach nie ma przecież nic strasznego — uspokoiła go Susan. Sama w to nie wierzyła. Ten stos był rzeczywiście okropny.

— Mówiłem, że się boję? Nie, po prostu znowu mam kaca. O, ja…

Susan podeszła ostrożnie.

To były małe ząbki. Dziecięce. Ktokolwiek je tu zebrał, nie zachował specjalnej staranności — kilka rozsypało się po posadzce. Wiedziała, bo nadepnęła na jeden, a zgrzytliwy, chrupiący odgłos sprawił, że rozpaczliwie zapragnęła nie nadeptywać już na kolejne.

Ktokolwiek je tu zebrał, był zapewne tym, kto wokół obscenicznego wzgórka nakreślił kredą znaki.

— Strasznie ich dużo… — szepnął Bilious.

— Przynajmniej dwadzieścia milionów, jeśli wziąć pod uwagę rozmiar przeciętnego mlecznego zęba — odparła Susan. Ze zdumieniem odkryła, że wynik ten podała automatycznie, bez zastanowienia.

— Skąd możesz to wiedzieć?

— Objętość stożka — wyjaśniła. — Pi razy kwadrat promienia razy wysokość podzielić przez trzy. Pani Butts nie podejrzewała nawet, mogę się założyć, że ta informacja przyda mi się w takim miejscu.

— Niesamowite. Policzyłaś to w głowie?

— Coś tu nie pasuje — powiedziała spokojnie. — Nie przypuszczam, żeby Wróżka Zębuszka to właśnie chciała osiągnąć. Tyle wysiłku, żeby zdobyć te zęby, a potem miałaby je tak po prostu tutaj zrzucić? Nie. Zresztą na podłodze leży niedopałek papierosa. Jakoś sobie nie wyobrażam, żeby Wróżka Zębuszka robiła sobie skręty.

Przyglądała się kredowym znakom.

Jakieś głosy z góry sprawiły, że uniosła wzrok. Miała wrażenie, że nad poręczą schodów widzi głowę, która zaraz się cofnęła. Nie dostrzegła rysów, ale twarz nie wyglądała wróżkowato.

Zauważyła kredowe koło wokół zębów. Ktoś chciał je zebrać w jednym miejscu i narysował to koło, żeby pokazać, gdzie mają trafić.

Wokół widniało kilka symboli.

Miała dobrą pamięć do szczegółów. To kolejna cecha rodzinna. Teraz drobny szczegół poruszył się w jej pamięci jak senna pszczoła.

— Och, nie — szepnęła. — Przecież nikt by nie próbował…

Ktoś krzyknął w górze, wśród bieli.

Ciało stoczyło się z bliższych jej schodów. Było kiedyś chudym człowieczkiem w średnim wieku. Formalnie było nim nadal, ale długie, spiralne schody nie obeszły się z nim delikatnie.

Przeturlało się po białym marmurze, przejechało kawałek i wyhamowało jak pozbawiony kości worek.

Po czym, kiedy biegła już w jego stronę, rozpłynęło się. Nie pozostało nic prócz plamy krwi.

Obejrzała się, słysząc głośne brzęki. Wirując i skacząc niczym łosoś, łom odbił się od ostatnich stopni i wylądował na posadzce pionowo, wibrując lekko.


Zdyszany Siata dotarł do szczytu schodów.

— Jacyś ludzie są na dole, panie Herbatka — wysapał. — Dave i reszta poszli ich złapać.

— Herr-bat-ká — poprawił Herbatka, nie odrywając wzroku od maga.

— Tak jest, proszę pana.

— I co? Zwyczajnie… pozbądźcie się ich.

— Eee… Jeden z nich jest dziewczyną, proszę pana.

Herbatka wciąż nie odwracał głowy. Machnął tylko ręką.

— No to pozbądźcie się ich… uprzejmie.

— Tak, proszę pana. Tak, jasne. — Siata odchrząknął. — Nie chce pan się dowiedzieć, po co tu przyszli?

— Wielkie nieba, nie. Po co mi to wiedzieć? A teraz idź już.

Siata stał przez chwilę nieruchomo, po czym ruszył na dół. A kiedy zbiegał po schodach, zdawało mu się, że słyszy głos — jak gdyby skrzypienie starych drewnianych drzwi.

Zbladł.

To przecież tylko drzwi, tłumaczyła rozsądna część jego umysłu. Są ich tu setki, chociaż — jeśli się zastanowić — żadne nie skrzypią.

Druga część, ta, która tkwiła w mroku niemal na szczycie jego rdzenia kręgowego, mówiła: Ale to żadne z nich i wiesz o tym dobrze, ponieważ wiesz, co to za drzwi…

Tego skrzypienia nie słyszał od trzydziestu lat.

Pisnął cicho i zaczął przeskakiwać po cztery stopnie naraz.

We wnękach i w kątach cienie pociemniały.


Susan biegła po schodach, ciągnąc za sobą o, boga.

— Wiesz, co oni robili? — powtarzała. — Wiesz, czemu zebrali w kręgu te wszystkie zęby? Ta moc… o, bogowie…


— Nie zgadzam się — oświadczył stanowczo kierownik sali.

— Przecież po Strzeżeniu Wiedźm kupię ci lepsze…

— Jeszcze dwa razy but w cieście, porcja Purée de la Terre i trzy dodatkowe Tourte à la Boue! — zawołał kelner, wbiegając do kuchni.

— Placki z błota! — jęknął jego szef. — Nie mogę uwierzyć, że podajemy placki z błota. A teraz chce pan zabrać moje buty!

— Ze śmietanką i cukrem, pamiętaj. Prawdziwy smak Ankh-Morpork. A te buty wystarczą na co najmniej cztery porcje. Bądźmy sprawiedliwi. Wszyscy już biegamy w skarpetkach…

— Stolik siódmy mówi, że steki były znakomite, ale odrobinę twarde — rzucił kelner, przebiegając obok.

— Rozumiem. Następnym razem weźcie większy młotek i gotujcie dłużej. — Właściciel wrócił do nieszczęśliwego kierownika sali. — Posłuchaj mnie, Bill — rzekł, obejmując go ramieniem. — Przecież to nie jest jedzenie. Nikt się tu nie spodziewa jedzenia. Gdyby ludzie chcieli tylko jeść, to zostaliby w domu, prawda? Przychodzą tu dla nastroju. Żeby przeżyć coś specjalnego. Tu nie chodzi o gotowanie, Bill. To jest cuisine. Rozumiesz? A potem wracają i chcą jeszcze.

— No tak… Ale stare buty…

— Krasnoludy jedzą szczury — tłumaczył właściciel. — A trolle jedzą kamienie. Jest taki lud z Howondalandu, który zjada owady, a ludzie na Kontynencie Przeciwwagi jedzą zupę zrobioną z ptasiej śliny. Buty przynajmniej były kiedyś na krowie.

— A błoto? — spytał ponuro kierownik sali.

— Czy stare przysłowie nie mówi, że zanim człowiek umrze, powinien zjeść beczkę mułu?

— Może. Ale nie naraz.

— Bill — powiedział łagodnym tonem kierownik, ujmując w dłoń chochlę.

— Tak, szefie?

— Zdejmuj te swoje buty, ale już, dobrze?


Kiedy Siata dotarł na sam dół, drżał cały. Nie tylko z wysiłku. Biegł prosto do drzwi wyjściowych, dopóki nie pochwycił go Średni Dave.

— Puszczaj! Goni mnie!

— Popatrz na jego twarz — wtrącił Kocie Oko. — Wygląda, jakby zobaczył ducha.

— Nie, to nie był duch — wybełkotał Siata. — To gorsze od ducha.

Średni Dave trzasnął go w policzek.

— Weź się w garść, chłopie! Nic cię nie ściga! Zresztą przecież potrafimy walczyć, nie?

Groza miała dość czasu, by nieco opaść. Siata obejrzał się na schody — niczego tam nie było.

— Dobrze. — Średni Dave bacznie obserwował jego twarz. — A teraz… Co się stało?

Siata spuścił głowę.

— Myślałem, że to szafa — wymruczał. — No dalej, śmiejcie się…

Nikt się nie roześmiał.

— Jaka szafa? — zapytał Kocie Oko.

— Wiesz, kiedy byłem mały… — Siata zamachał rękami. — Mieliśmy taką wielką starą szafę. Dębową. I miała takie… takie… Na drzwiach była… jak gdyby… twarz. — Spojrzał na ich twarze o równie drewnianych wyrazach. — Wiecie, nie taka prawdziwa twarz, raczej… cała ta… dekoracja wokół dziurki od klucza, niby takie kwiaty, liście i reszta. Ale kiedy się spojrzało… odpowiednio… to była twarz. Wstawili ją do mojego pokoju, bo taka była wielka, a nocą… nocą… nocą…

Byli dorosłymi ludźmi, a przynajmniej żyli już na świecie od kilku dziesięcioleci, co w niektórych społeczeństwach uznawane jest za to samo. Ale kiedy patrzyli na człowieka tak porażonego strachem…

— Tak? — zachęcił go chrapliwie Kocie Oko.

— …szeptała do mnie — dokończył Siata cichutkim, słabym głosem, jak nornica w lochu.

— Co szeptała? — zapytał Średni Dave.

— Nie wiem! Chowałem głowę pod poduszką! Zresztą to przecież takie wspomnienie z czasów, kiedy byłem mały, prawda? Nasz tato w końcu się jej pozbył. Spalił ją. A ja na to patrzyłem.

Otrząsnęli się psychicznie, jak ludzie, których umysły powracają nagle do światła.

— Tak samo jest ze mną i z ciemnością — oświadczył Kocie Oko.

— Och, nie zaczynaj — rzucił Średni Dave. — Zresztą przecież nie boisz się ciemności. Jesteś z tego znany. Pracowałem z tobą w różnych piwnicach i w ogóle. W ten sposób dostałeś swoje imię. Kocie Oko, bo widzisz jak kot.

— Człowiek stara się jakoś to pokonać, nie? Bo kiedy już dorośniesz, to wiesz, że to tylko cienie i takie tam… Poza tym to nie jest taka ciemność, jaką mieliśmy u nas w piwnicy.

— Aha, więc jak byłeś mały, mieli specjalną odmianę ciemności, co? Dzisiaj już takiej nie robią?

Ironia nie odniosła skutku.

— Nie — odparł spokojnie Kocie Oko. — W naszej piwnicy była inna.

— Mama tłukła nas, kiedy schodziliśmy do piwnicy — przypomniał sobie Średni Dave. — Pędziła tam bimber.

— Tak? — odpowiedział Kocie Oko jakby z oddali. — A nas tato tłukł, kiedy próbowaliśmy wyjść. No, dość już gadania na ten temat.

Dotarli do stóp schodów.

I odkryli nieobecność kogokolwiek. Cielesną.

— Przecież nie mógł tego przeżyć — zdziwił się Średni Dave.

— Widziałem, jak obok przelatywał — oświadczył Kocie Oko. — Karki nie zginają się w taki sposób.

Zerknął w górę.

— Kto się tam rusza? Jacyś ludzie!

— A jak się zginają ich karki? — jęknął Siata.

— Rozdzielimy się — polecił Średni Dave. — Tym razem pójdziemy schodami z obu stron, żeby nie mogli zejść.

— Kim oni są? Po co tu przyszli?

— A po co my tu przyszliśmy? — spytał Brzoskwinia. Drgnął nagle i rozejrzał się zalękniony.

— Chcą zabrać nasze pieniądze? — rzekł groźnie Siata. — Po tym, co z nim przeszliśmy?!

— No… — Brzoskwinia powlókł się za pozostałymi. — Czy… słyszeliście przed chwilą taki odgłos?

— Jaki odgłos?

— Tak jakby cięcie, przycinanie…

— Nie.

— Nie.

— Nie. Musiało ci się wydawać.

Brzoskwinia żałośnie pokiwał głową.

A kiedy wspinał się po schodach, niewielkie cienie mknęły w kamieniu i podążały za jego stopami.


Susan odsunęła się od poręczy i pociągnęła o, boga w korytarz z rzędem białych drzwi.

— Chyba nas zauważyli — powiedziała. — A jeśli to Wróżki Zębuszki, to mamy do czynienia z naprawdę idiotyczną polityką wyrównywania szans.

Otworzyła jakieś drzwi.

W pokoju za nimi nie było okna, ale całkiem wystarczało światło padające ze ścian. Pośrodku stało coś w rodzaju gabloty wystawowej z otwartą pokrywą. Podłogę zaścielały kawałki kartonu.

Podniosła jeden i przeczytała: „Thomas Ague, wiek 4 i prawie trzy czwarte, Widok Zamkowy 9, Sto Lat”. Pismo było staranne, zaokrąglone.

Przeszła do sąsiedniego pokoju i znalazła w nim taki sam obraz zniszczenia.

— Teraz wiemy, że zęby były tutaj. Musieli pozbierać je i znieść na dół.

— Po co? — zdziwił się o, bóg.

Westchnęła.

— To magia tak stara, że właściwie nie jest już magią. Jeśli zdobędziesz kosmyk czyichś włosów, obcięty paznokieć albo ząb, możesz nad nim zapanować.

O, bóg usiłował skupić myśli.

— Ten stos na dole ma władzę nad milionami dzieci?

— Tak. I dorosłych również, po latach.

— I można te dzieci zmusić, żeby myślały, co zechcesz, i robiły, co zechcesz?

Skinęła głową.

— Tak.

— Można im kazać, żeby przeszukały tatusiowi portfel i wysłały zawartość pod wskazany adres?

— Wiesz, o tym nie pomyślałam, ale chyba można…

— Albo żeby zeszły do salonu, rozbiły wszystkie butelki w barku i obiecały, że nigdy nie będą pić alkoholu, kiedy dorosną? — zapytał z nadzieją o, bóg.

— O czym ty mówisz?

— Nie zrozumiesz. Ty nie budzisz się co rano i nie widzisz, jak całe twoje życie ścieka ci przed oczami…


Średni Dave i Kocie Oko przebiegli korytarzem i zatrzymali się na rozwidleniu.

— Ty pójdziesz tędy, a ja…

— Lepiej trzymajmy się razem — zaproponował Kocie Oko.

— Co tu we wszystkich wstępuje? Widziałem, jak przegryzasz gardła parze psów strażniczych, kiedy załatwialiśmy tę robotę w Quirmie! Mam cię trzymać za rączkę? Sprawdź tamte drzwi, a ja sprawdzę tutaj.

Odszedł.

Kocie Oko zajrzał w boczny korytarz.

Drzwi nie było zbyt wiele. Korytarz nie był zbyt długi. Poza tym, jak mówił Herbatka, nie było tu nic groźnego, czego sami ze sobą nie przynieśli.

Usłyszał dobiegające z pokoju głosy i odetchnął z ulgą.

Z ludźmi sobie poradzi.

Kiedy już zbliżał się do drzwi, usłyszał za plecami jakiś szelest. Obejrzał się.

Cienie mknęły za nim wzdłuż korytarza. Spływały kaskadami ze ścian i zalewały sufit.

Tam, gdzie się spotykały, stawały się ciemniejsze. I jeszcze ciemniejsze.

I uniosły się. I skoczyły.


— Co to było? — spytała Susan.

— Brzmiało jak początek krzyku — stwierdził Bilious.

Susan otworzyła drzwi.

Na zewnątrz nie było nikogo.

Zauważyła jednak ruch. Plama ciemności w kącie zmalała i rozpłynęła się, skrawek cienia zniknął za zakrętem korytarza.

A na samym środku podłogi stała para butów.

Nie pamiętała w tym miejscu żadnych butów.

Pociągnęła nosem. Powietrze pachniało szczurami, wilgocią i pleśnią.

— Chodźmy stąd — powiedziała.

— Jak w tych wszystkich pokojach znajdziemy Violet?

— Nie wiem. Powinnam ją… wyczuwać.

Wyjrzała za róg. Słyszała dobiegające z daleka męskie krzyki.

Przemknęli z powrotem na schody i wspięli się na kolejne piętro. Tutaj też znaleźli pokoje, a w każdym rozbitą gablotę.

Cienie przesuwały się w zakamarkach. Wyglądało to tak, jakby niewidzialne źródło światła przemieszczało się wolno.

— Przypomina mi to dom… no, twojego dziadka — powiedział o, bóg.

— Wiem — zgodziła się Susan. — Nie ma żadnych reguł prócz tych, które on sam tworzy po drodze. Nie wyobrażam sobie, żeby był zadowolony, gdyby ktoś wdarł się do środka i zaczął demolować bibliotekę.

Urwała. Kiedy znowu się odezwała, jej głos brzmiał inaczej.

— To jest dziecięce miejsce — oznajmiła. — Reguły są takie, w jakie wierzą dzieci.

— Co za ulga…

— Tak sądzisz? To nie będzie normalne. W krainie Duchociastnej Kaczki kaczki naprawdę znoszą czekoladowe jaja. W krainie Śmierci wszystko jest czarne i ponure, bo ludzie w to wierzą. On w takich sprawach mocno trzyma się konwencji. Wszędzie ma takie dekoracyjne motywy czaszki i kości… Tutaj natomiast…

— Ładne kwiatki i dziwaczne niebo.

— Wydaje mi się, że będzie o wiele gorzej niż teraz. I przy tym bardzo dziwacznie.

— Bardziej niż teraz?

— Nie sądzę, żeby można było tutaj umrzeć.

— Ten człowiek, który spadł ze schodów, wyglądał na całkiem martwego.

— Och, umierasz, oczywiście. Ale nie tutaj. Raczej… chwileczkę… tak. Przenosisz się gdzie indziej. Daleko. Tutaj nie jesteś już widziany. Mniej więcej tyle rozumiesz na ten temat, kiedy masz trzy lata. Dziadek mówił, że pięćdziesiąt lat temu było inaczej. Czasem nie widział łoża zza ludzi, którzy płakali nad umierającym. Teraz tłumaczą tylko dziecku, że babcia odeszła. Twyla przez trzy tygodnie wierzyła, że jej wujek został pochowany za szopą w ogrodzie, obok Bustera, Mipa i trzech Bulgich.

— Trzech Bulgich?

— Chomiki. Często zdychają — wyjaśniła Susan. — Sztuka polega na tym, żeby wymieniać je na nowe, kiedy ona nie widzi. Ty naprawdę nic nie wiesz, co?

— Hej tam!

Głos dobiegał z korytarza.

Wyszli, skręcili i zajrzeli do sąsiedniego pokoju.

Na podłodze, przywiązana do nogi białej gabloty, siedziała Violet. Spojrzała na nich z lękiem, potem ze zdumieniem, wreszcie z błyskiem w oczach.

— Czy ty…

— Tak, tak. Widujemy się czasem w Katafalkach, a kiedy ostatnim razem przyszłaś po ząb Twyli, byłaś zaszokowana, że cię widzę. Musiałam dać ci wody, żebyś się uspokoiła. — Susan szarpnęła sznury. — Nie mamy za wiele czasu.

— A kto to jest?

O, bóg próbował ułożyć jakoś swoje wiszące w strąkach włosy.

— On? Jest zwykłym bogiem — odparła Susan. — Ma na imię Bilious.

— Pijesz czasem? — zapytał o, bóg.

— Co to za py…

— Chce to wiedzieć, zanim zdecyduje, czy cię nienawidzi — wyjaśniła Susan. — Boskie sprawy.

— Nie, skąd! — obruszyła się Violet. — Cóż za pomysł! Noszę niebieską wstążeczkę!

O, bóg zerknął na Susan, pytająco unosząc brew.

— To znaczy, że należy do Ligi Wstrzemięźliwości pod Wezwaniem Offlera. Podpisują zobowiązanie, że nie tkną alkoholu. Nie mam pojęcia dlaczego. Oczywiście, Offler jest krokodylem. One nieczęsto odwiedzają bary. Wolą raczej wodę.

— Nie tykasz nawet alkoholu? — upewnił się o, bóg.

— Nigdy! — zapewniła Violet. — Mój tato był bardzo surowy pod tym względem.

Po chwili Susan uznała, że powinna pomachać dłonią między ich wpatrzonymi wzajemnie w siebie oczami.

— Możemy kontynuować? — spytała. — Dobrze. Kto cię tu sprowadził?

— Nie wiem. Załatwiałam odbiór, jak zwykle. Nagle odniosłam wrażenie, że ktoś za mną stoi, potem zrobiło się ciemno, a kiedy przyszłam do siebie, byliśmy… Widziałaś, jak tu jest na dworze?

— Tak.

— No więc tam byliśmy. Ten wielki mnie niósł. Ten, którego nazywają Banjo. Nie jest taki zły, lecz… dziwny. Jakby… powolny. Patrzy na mnie tylko. Pozostali to zbiry. Uważajcie na tego ze szklanym okiem. Wszyscy się go boją. Z wyjątkiem Banjo.

— Szklane oko?

— Ubiera się jak skrytobójca. Nazywają go Herbatką. Wydaje mi się, że próbują coś ukraść… Całe wieki wynosili stąd zęby. Wszędzie małe zęby… To było okropne. Dziękuję — rzuciła w stronę o, boga, który pomógł jej wstać.

— Zebrali je wszystkie na dole, w magicznym kręgu — poinformowała Susan.

Oczy i usta Violet uformowały trzy O. Wyglądała jak różowa kula do kręgli.

— Po co?

— Myślę, że używają ich do panowania nad dziećmi. Magicznego.

Usta Violet otworzyły się szerzej.

— To obrzydliwe.

Obrzydliwe, powtórzyła w myślach Susan. Powinna raczej powiedzieć „okropne” albo „straszne”. Jeśli mogę wyrazić własne zdanie, „obrzydliwe” to słowo wybrane, by zrobić na pobliskich osobnikach płci męskiej wrażenie delikatności.

Wiedziała, że jest niedobra, myśląc w taki sposób. Wiedziała też, że jej obserwacja odpowiada chyba prawdzie, co tylko pogarszało samopoczucie.

— Tak — zgodziła się.

— Był też mag! Miał spiczasty kapelusz!

— Myślę, że powinniśmy ją stąd zabrać — oświadczył o, bóg głosem, który Susan uznała za przesadnie dramatyczny.

— Dobry pomysł — przyznała. — Idziemy.


Buty Kociego Oka miały pozrywane sznurowadła. Całkiem jakby coś porwało go do góry tak szybko, że nie nadążyły.

Niepokoiło to Średniego Dave’a. To — i zapach. W całej wieży nic nie pachniało, ale tutaj wyczuwał… grzyby?

Zmarszczył czoło.

Był złodziejem i mordercą, a zatem miał również wysoko rozwinięty zmysł moralny. Starał się nie okradać biedaków, nie tylko dlatego, że zwykle nie posiadali niczego wartego kradzieży. Jeśli konieczność zmuszała go do skrzywdzenia kogoś, starał się zadawać rany, które się goją. A kiedy w ramach swych działań musiał zabijać, podejmował trud robienia tego w taki sposób, by ofiara zbytnio nie cierpiała, a przynajmniej robiła możliwie mało hałasu.

Cała ta sprawa nadwerężyła mu nerwy. A przecież zwykle nawet nie zauważał, że je ma. We wszystkim było coś niewłaściwego, co zdawało się wręcz zgrzytać w zębach.

I teraz ta para butów — wszystko, co zostało po starym Kocim Oku.


Susan dotarła do klatki schodowej, wychyliła się za róg… i spojrzała prosto w grot umieszczonego w kuszy bełtu.

— A teraz wyjdźcie wszyscy i stańcie tak, żebym was widział — zaproponował uprzejmie Brzoskwinia. — I lepiej nie dotykaj tego miecza, panienko. Jeszcze zrobisz sobie krzywdę.

Susan usiłowała stać się niewidzialna, ale bezskutecznie. Zwykle było to tak łatwe, że zdarzało się wręcz automatycznie, zazwyczaj z krępującymi efektami. Mogła na przykład czytać książkę, gdy ludzie szukali jej w całym pokoju. Jednak tutaj, mimo prób, wciąż pozostawała uporczywie widoczna.

— Nie jesteś tu właścicielem — oświadczyła, cofając się o krok.

— Nie. Ale widzisz tę kuszę? Tej kuszy jestem właścicielem. Dlatego pójdziecie teraz przodem, prosto na spotkanie z panem Herbatką.

— Przepraszam bardzo, ale chciałem coś sprawdzić — wtrącił Bilious.

Ku zdumieniu Susan, pochylił się i dotknął czubka grotu.

— Zaraz! — zawołał Brzoskwinia i cofnął się nerwowo. — Po coś to zrobił?

— Poczułem. Chociaż oczywiście niejakie wrażenie bólu jest zapewne elementem normalnych reakcji zmysłowych. Ostrzegam cię, istnieje spora szansa na to, że jestem nieśmiertelny.

— Owszem, ale my prawdopodobnie nie jesteśmy — zauważyła Susan.

— Nieśmiertelny, tak? — zapytał Brzoskwinia. — Znaczy, jak ci strzelę w łeb, to nie umrzesz?

— No, jeśli w ten sposób to ujmujesz… Wiem, że czuję ból…

— Właśnie. No to ruszaj grzecznie.

— Kiedy coś się wydarzy — szepnęła Susan samym kącikiem ust — wy dwoje spróbujcie przedostać się na dół, jasne? Gdyby nastąpiło najgorsze, koń was stąd zabierze.

— Jeśli coś się wydarzy — szepnął o, bóg.

— Kiedy — poprawiła go Susan.

Idący za nimi Brzoskwinia obejrzał się niespokojnie. Czułby się o wiele lepiej, gdyby zjawili się pozostali. Schwytanie jeńców sprawiło mu niemal ulgę.

Kątem oka Susan dostrzegła jakiś ruch na schodach po przeciwnej stronie wieży. Przez moment miała wrażenie, że widzi kilka błysków, jakby stalowe ostrza odbijały światło.

Za sobą usłyszała syknięcie.

Mężczyzna z kuszą stał nieruchomo, wpatrzony w przeciwległe schody.

— Och, nie… — szepnął.

— Co to było? — spytała.

Popatrzył na nią zdziwiony.

— Też to widzisz?

— To coś z masą ostrzy, które klikają o siebie?

— Och, nieeeeeee…

— Było tam tylko przez chwilę. Teraz zniknęło… Jest gdzie indziej.

— To Nożycoręki…

— Kto to taki? — zdziwił się o, bóg.

— Nikt! — Brzoskwinia próbował wziąć się w garść. — Nie ma czegoś takiego jak Nożycoręki, jasne?

— Ach… rozumiem. Kiedy byłeś mały, ssałeś kciuk — domyśliła się Susan. — Bo jedyny Nożycoręki, jakiego znam, to ten, którego dorośli wykorzystują do straszenia dzieci. Opowiadają, że przyjdzie i…

— Zamknij się, ale już! — Brzoskwinia pchnął ją kuszą. — Dzieciaki wierzą w różne bzdury! Ale ja jestem dorosły, jasne? Potrafię otwierać butelki cudzymi zębami i… O, bogowie…

Susan usłyszała wymowne „ciach, ciach!”. Wydawało się o wiele bliższe.

Brzoskwinia zacisnął powieki.

— Czy coś za mną stoi? — zapytał przerażony.

Susan pchnęła Violet i Biliousa w bok, gorączkowo wskazując ręką schody.

— Nie — powiedziała, kiedy odbiegli na palcach.

— Czy cokolwiek stoi gdzieś na schodach?

— Nie.

— Dobrze! Jeśli spotkasz tego jednookiego skurwiela, powiedz mu, że może sobie zatrzymać pieniądze!

Rzucił się do ucieczki.

Kiedy Susan odwróciła się, by podążyć schodami w górę, stanął przed nią Nożycoręki.

Nie miał ludzkich kształtów. Przypominał trochę strusia, trochę jaszczurkę na tylnych łapach, ale najbardziej coś zbudowanego z samych ostrzy. Przy każdym ruchu tysiące tych ostrzy robiło „ciach, ciach!”.

Długa srebrna szyja wygięła się, a zbudowana z nożyc głowa spojrzała groźnie.

— Nie mnie szukasz — powiedziała Susan. — Nie jesteś moim koszmarem.

Ostrza kołysały się na boki — stwór próbował myśleć.

— Pamiętam, jak przyszedłeś do Twyli. — Susan zrobiła krok naprzód. — Ta przeklęta guwernantka powiedziała jej, co spotyka dzieci, które ssą kciuki. Przypominasz sobie? A przypominasz sobie pogrzebacz? Założę się, że potem długo musiałeś się ostrzyć…

Stwór pochylił głowę i wyminął ją ostrożnie, tak uprzejmie, jak tylko potrafił. A potem, stukając, ruszył w dół za Brzoskwinią.

Susan pobiegła na szczyt wieży.


Sideney założył zielony filtr na latarnię i wcisnął w zamek nieduży srebrny pręt ze szmaragdem na czubku. Jakaś część zamka się poruszyła. Wewnątrz drzwi coś zawarczało i kliknęło.

Odetchnął z ulgą. Podobno perspektywa stryczka doskonale wpływa na zdolność koncentracji, ale byłaby niczym środek uspokajający w porównaniu z byciem obserwowanym przez pana Herbatkę.

— Ja, no… To już trzeci zamek. Otwiera go zielone światło. Pamiętam legendarny zamek w Hali Murgli, który mógł się otworzyć tylko przy wietrze od Osi, chociaż to…

— Podziwiam pańską wiedzę — przerwał mu Herbatka. — Co z następnymi czterema?

Sideney zerknął lękliwie na nieruchomy masyw wielkiego Banjo i nerwowo oblizał wargi.

— No więc, naturalnie, jeśli się nie mylę i zamki można otworzyć tylko w pewnych szczególnych warunkach, może to potrwać lata… — powiedział. — Przypuśćmy na przykład, że musi to zrobić małe dziecko o jasnych włosach, trzymające mysz. We wtorek. W deszczu.

— Potrafi pan rozszyfrować naturę czaru, prawda?

— Tak, tak, oczywiście, tak… — Sideney zamachał rękami. — Tak udało mi się pokonać ten tutaj. Thaumaturgia rewersyjna, naturalnie. Ehm… z czasem.

— Mamy mnóstwo czasu — zapewnił Herbatka.

— Być może zajmie to trochę więcej czasu, niż pan ma na myśli — odparł drżącym głosem mag. — Procesy są bardzo, bardzo… trudne.

— Och, rozumiem. Jeśli to zbyt wiele dla pana, wystarczy powiedzieć.

— Nie! — jęknął Sideney, ale zdołał się jakoś opanować. — Nie. Nie. Nie. Potrafię… Jestem pewien, że wkrótce sobie z nimi poradzę.

— To świetnie. — Herbatka uśmiechnął się.

Student magii spojrzał w dół. Strużka mgły sączyła się ze szczeliny pod drzwiami.

— Wie pan, co jest tam w środku, panie Herbatka?

— Nie.

— Aha. No tak. — Sideney popatrzył smętnie na czwarty zamek. Zadziwiające, ile można sobie przypomnieć, kiedy obok stoi ktoś taki jak Herbatka. Obejrzał się niespokojnie. — Nie będzie więcej gwałtownych zgonów, prawda? Po prostu nie wytrzymuję widoku gwałtownych zgonów!

Herbatka pocieszająco objął go ramieniem.

— Proszę się nie martwić. Jestem po pańskiej stronie. Gwałtowna śmierć to ostatnia rzecz, jaka może się panu przydarzyć.

— Panie Herbatka?

Skrytobójca obejrzał się. Średni Dave wszedł na podest.

— W wieży jest ktoś jeszcze — oznajmił. — Dorwał Kocie Oko. Nie wiem jak. Kazałem Brzoskwini pilnować schodów i nie jestem pewien, gdzie się podział Siata.

Herbatka zerknął na Sideneya, który znów dłubał przy czwartym zamku w rozpaczliwiej próbie nieumierania.

— Dlaczego pan mi to mówi? Myślałem, że za to płacę wam spore pieniądze… wam, dużym i silnym mężczyznom… żebyście rozwiązywali tego rodzaju problemy.

Wargi Średniego Dave’a uformowały bezgłośnie kilka słów, ale kiedy się odezwał, zapytał tylko:

— No dobrze, ale z czym mamy tu walczyć? Co? Ze Starym Biedą, strachem czy czym?

Herbatka westchnął.

— Z grupą pracowników Wróżki Zębuszki, jak przypuszczam.

— Nie, jeśli są podobni do tych, którzy się pojawili. To zwykli cywile. A tam wyglądało, jakby ziemia się rozstąpiła i pochłonęła Kocie Oko. — Pomyślał chwilę. — Nie ziemia, raczej sufit — poprawił się.

Straszliwa wizja przemknęła właśnie przez jego rzadko używaną wyobraźnię.

Herbatka podszedł do klatki schodowej i spojrzał w dół. Stos zębów wyglądał jak białe koło.

— I dziewczyna zniknęła — dodał Średni Dave.

— Doprawdy? Zdawało mi się, że kazałem ją zabić.

Średni Dave zawahał się. Razem z Banjo byli wychowani przez mamę Lilywhite, która nauczyła ich, że kobiety należy traktować z szacunkiem, bo to istoty delikatne i kruche. Dostawali solidne baty, gdy tylko jej niewiarygodnie czuły radar wykrył jakiekolwiek obraźliwe tendencje. A był naprawdę niewiarygodnie czuły — mama słyszała, co człowiek robi kilka pokoi dalej; rzecz straszna dla dorastającego chłopca.

Takie sprawy zostawiają swój ślad. Mama Lilywhite na pewno go zostawiła. Co do pozostałych, nie mieli żadnych obiekcji w kwestii zabicia kogokolwiek, kto stanął między nimi a dużą sumą pieniędzy. Wszyscy jednak odczuwali niechęć do wykonywania rozkazów Herbatki, by zabić kogoś tylko z tego powodu, że nie jest już przydatny. Nie dlatego, że to nieprofesjonalne — jedynie skrytobójcy myślą w ten sposób. Po prostu tego się nie robi.

— Pomyśleliśmy… Nigdy nic nie wiadomo…

— Nie była niezbędna — stwierdził Herbatka. — Niewielu jest.

Sideney nerwowo przerzucał stronice swoich notatek.

— Poza tym tutaj jest jak w labiryncie… — dodał Średni Dave.

— Niestety, to prawda — zgodził się Herbatka. — Ale jestem pewien, że uda im się nas znaleźć. Prawdopodobnie zbytnim optymizmem byłaby nadzieja, że zamierzają przedsięwziąć coś bohaterskiego.


Violet i o, bóg biegli schodami w dół.

— Wiesz, jak stąd wrócić? — spytała Violet.

— A ty nie?

— Wydaje mi się, że jest takie… no, jakby miękkie miejsce. Jeśli na nie ruszysz, wiedząc, że tam jest, przechodzisz na drugą stronę.

— A wiesz, gdzie jest?

— Nie! Nigdy tu nie byłam! Kiedy przyjechaliśmy, miałam worek na głowie! Ja tylko odbierałam zęby spod poduszek! — Violet zaczęła szlochać. — Dostajesz listę, jakieś pięć minut przeszkolenia, a potem potrącają ci nawet dziesięć pensów tygodniowo za drabinę. Wiem, że się pomyliłam z tym małym Williamem Rubinem, ale powinni uprzedzić, przecież normalnie mam zabierać wszystkie zęby, jakie…

— Pomyliłaś się? Jak to? — spytał Bilious, starając się ją popędzić.

— Bo on spał z głową pod poduszką, a przecież i tak dają ci kleszcze, i nikt nie mówił, że nie wolno…

Ma miły głos, powtarzał sobie Bilious. Ale w jakiś zabawny sposób także drażniący. Sprawia wrażenie, że słucha się gadającego fletu.

— Chyba lepiej wyjdźmy z tej wieży — powiedział. — Bo jeszcze nas usłyszą — dodał znacząco.

— A jakim bogowaniem się zajmujesz? — spytała Violet.

— Eee… no wiesz… tym i tamtym… Ja… — Bilious starał się myśleć mimo dudnienia w głowie. I wtedy wpadł na jeden z takich pomysłów, które wydają się sensowne tylko po dużej ilości alkoholu. Ktoś inny wprawdzie wypijał drinki, ale jemu udało się wyrwać myśl. — Właściwie to jestem bogiem niezależnym — oświadczył tak rześkim głosem, na jaki tylko było go stać.

— Jak można być niezależnym bogiem?

— No wiesz, kiedy któryś z pozostałych bogów ma ochotę na wakacje czy coś w tym rodzaju, ja ich zastępuję. Tak. To właśnie robię.

Niezbyt rozsądnie w tych okolicznościach pozwolił, by zachwyciła go własna pomysłowość.

— Tak. Mam mnóstwo pracy. Ani dnia odpoczynku. Stale mnie zatrudniają. Nie masz pojęcia. Nie zastanowią się nawet, a już znikają na miesiąc jako biały byk, łabędź czy co tam jeszcze. I stale tylko: „Bilious, stary kumplu, zajmij się tu wszystkim, kiedy mnie nie będzie, co? Odpowiadaj na modły i tak dalej”. Nie mam nawet chwili dla siebie, ale czasy są ciężkie i nie można odrzucać zleceń.

Violet patrzyła na niego zafascynowana, szeroko otwierając oczy.

— Teraz też kogoś zastępujesz?

— No tak. Właściwie… boga kaca.

— Boga kaca? To okropne!

Bilious spojrzał na swoją poplamioną, pogniecioną togę.

— Chyba tak — mruknął.

— Nie idzie ci to najlepiej.

— Nie musisz mi mówić.

— Bardziej byś się nadawał na któreś z ważnych bóstw — stwierdziła z podziwem. — Wyobrażam sobie ciebie jako Io albo Los… któregoś z nich.

Bilious spojrzał na nią z rozdziawionymi ustami.

— Od razu zauważyłam, że do tego nie pasujesz — ciągnęła. — Nie nadajesz się na jakiegoś okropnego, nieważnego boga. Z takimi kostkami mógłbyś nawet zostać Offlerem.

— Mógłbym? To znaczy… no tak. Czasami. Oczywiście, muszę wtedy nosić kły…

I nagle ktoś przystawił mu miecz do gardła.

— Co to takiego? — odezwał się Siata. — Aleja zakochanych?

— Zostaw go w spokoju! — krzyknęła Violet. — Bo pożałujesz! On jest bogiem!

Bilious przełknął ślinę, ale bardzo ostrożnie. Miecz był ostry.

— Bóg, co? — burknął Siata. — A czego?

Bilious znów spróbował przełknąć.

— No, trochę tego, trochę tamtego… — wykrztusił.

— No, no… jestem pod wrażeniem. Widzę, że muszę być straszliwie ostrożny, co? Nie chciałbym przecież, żebyś poraził mnie gromem, co? Takie coś może cały dzień zepsuć…

Bilious nie śmiał nawet ruszyć głową. Ale kątem oka — był tego pewien — widział cienie mknące bardzo szybko po ścianach.

— Co za pech, gromy się skończyły… — parsknął Siata. — A wiesz, nigdy w życiu…

Coś zatrzeszczało.

Twarz Siaty znalazła się o kilka cali od oczu Biliousa. O, bóg zobaczył więc, jak się zmienia.

Siata przewrócił oczami. Wargi wyszeptały „Łoj”.

Bilious zaryzykował krok do tyłu. Miecz się nie poruszył. Siata stał drżący, jak człowiek, który chce się obejrzeć i zobaczyć, co stoi za nim, ale boi się, bo mógłby rzeczywiście zobaczyć.

Z punktu widzenia Biliousa było to zwykłe trzeszczenie.

Spojrzał na obiekt na podeście powyżej.

— Kto ją tam wstawił? — zdziwiła się Violet.

To była szafa. Ciemny dąb i trochę przyklejonych do drzwi wymyślnych ornamentów, mających maskować fakt, że to przecież zwykłe, postawione na sztorc pudło. Szafa…

— A może, no wiesz, może próbowałeś cisnąć piorun i zatrzymałeś się o parę liter za daleko? — spytała.

— Hę? — Bilious nie zrozumiał. Spoglądał to na przerażonego mężczyznę, to na szafę. Była tak zwyczajna, że aż… dziwna.

— No bo pioruny zaczynają się na P, a szafy…

Wargi dziewczyny poruszyły się bezgłośnie. Część umysłu Biliousa pomyślała: pociąga mnie dziewczyna, która musi wyłączyć wszystkie pozostałe funkcje mózgu, żeby przypomnieć sobie kolejność liter w alfabecie. Z drugiej strony jednak ją pociąga ktoś w todze, która wygląda, jakby rodzina łasic urządziła sobie w niej imprezę. Więc lepiej zakończę tę myśl w tym miejscu.

Jednak zasadnicza część umysłu zastanawiała się: Dlaczego ten człowiek wydaje z ciebie taki cichy bulgot? Przecież to tylko szafa, na moją miłość!

— Nie, nie — bełkotał Siata. — Nie chcę…

Miecz brzęknął o podłogę.

Siata zrobił krok w tył, na schody, ale bardzo powoli, jakby stało się to mimo oporu całej siły mięśni, jaką zdołał przywołać.

— Czego nie chcesz? — spytała Violet.

Siata odwrócił się. Bilious nigdy jeszcze czegoś takiego nie widział. Ludzie obracają się szybko, owszem, ale Siata zawirował, jak gdyby potężna ręka chwyciła go za głowę i przekręciła o sto osiemdziesiąt stopni.

— Nie, nie, nie! — skamlał Siata. — Nie…

Zataczając się, ruszył po schodach.

— Pomóżcie mi — wyszeptał chrapliwie.

— Ale o co chodzi? — zdziwił się Bilious. — To przecież tylko szafa, prawda? Służy do chowania w niej starych ubrań, tak żeby nie było już miejsca na nowe.

Rozwarły się drzwi.

Siata zdołał wyciągnąć ręce, chwycić za boki szafy i na chwilę stanąć nieruchomo. Potem został jednym szarpnięciem wessany do środka i drzwi się zatrzasnęły.

Mały mosiężny kluczyk przekręcił się z cichym kliknięciem.

— Powinniśmy go stamtąd wyciągnąć! — zawołał o, bóg, wbiegając na schody.

— Czemu? — spytała Violet. — To nie byli sympatyczni ludzie! A tego zapamiętałam. Kiedy przynosił mi jedzenie, wygłaszał… dwuznaczne komentarze.

— Tak, ale…

Bilious nigdy nie widział takiej twarzy — poza lustrem. Siata wyglądał na człowieka bardzo, ale to bardzo chorego.

Przekręcił kluczyk i otworzył drzwi.

— Oj…

— Nie chcę tego widzieć! Nie chcę tego widzieć! — zawołała Violet, zaglądając mu przez ramię.

Bilious schylił się i podniósł parę butów stojących równo na środku dna szafy.

Odstawił je ostrożnie i obszedł mebel dookoła. Tył był zrobiony ze sklejki. W rogu, odbite wyblakłym tuszem, widoczne były słowa „Dratley i Synowie, Droga Fedry, Ankh-Morpork”.

— Jest magiczna? — dopytywała się nerwowo Violet.

— Nie sądzę, żeby coś magicznego miało znak producenta.

— Istnieją magiczne szafy — przekonywała. — Jeśli ktoś do nich wejdzie, wychodzi w czarodziejskiej krainie.

Bilious raz jeszcze spojrzał na buty.

— Ehm… No tak — mruknął.


CHYBA MUSZĘ WAM COŚ WYJAŚNIĆ, powiedział Śmierć.

— Tak, chyba powinieneś — zgodził się Ridcully. — Jakieś małe diabliki biegają mi po budynku, wyjadają skarpety i ołówki, wcześniej, wieczorem otrzeźwiliśmy kogoś, kto uważa się za boga kaca, a połowa moich magów stara się jakoś pocieszyć Wróżkę Radości. Myśleliśmy, że coś się stało z Wiedźmikołajem. Mieliśmy rację, prawda?

— HEX miał rację, nadrektorze — poprawił go Myślak.

HEX? CO TO JEST HEX?

— No… HEX myśli… to znaczy obliczył… że ostatnio nastąpiła znacząca przemiana natury wierzeń — wyjaśnił Myślak. Czuł, choć nie wiedział dlaczego, że Śmierć raczej nie będzie przychylnie nastawiony do martwych obiektów, które myślą.

PAN HEX ROZUMOWAŁ WYJĄTKOWO TRAFNIE. WIEDŹMIKOŁAJ JEST… Śmierć zastanowił się. NIE MA NA TO ODPOWIEDNIEGO LUDZKIEGO SŁOWA. MARTWY, W PEWNYM SENSIE. ALE NIEDOKŁADNIE… BOGA NIE DA SIĘ ZABIĆ. NIGDY CAŁKOWICIE. ZOSTAŁ, TAK TO NAZWIJMY, ZNACZĄCO ZREDUKOWANY.

— Na bogów! — zawołał Ridcully. — A kto chciałby zabić staruszka?

MA SWOICH WROGÓW.

— Co takiego zrobił? Pominął jakiś komin?

KAŻDA ŻYWA ISTOTA MA WROGÓW.

— Jak to? Każda?

TAK. WSZYSTKIE. POTĘŻNYCH WROGÓW. ALE TYM RAZEM POSUNĘLI SIĘ ZA DALEKO. WYKORZYSTUJĄ LUDZI.

— Kto taki?

CI, KTÓRZY UWAŻAJĄ, ŻE WSZECHŚWIAT POWINIEN BYĆ MASĄ SKAŁ PORUSZAJĄCYCH SIĘ WKOŁO. CZY SŁYSZELIŚCIE O AUDYTORACH?

— Kwestor mógł słyszeć…

NIE AUDYTORACH FINANSÓW. AUDYTORACH RZECZYWISTOŚCI. WEDŁUG NICH ŻYCIE JEST SKAZĄ NA WSZECHŚWIECIE. ZARAZĄ. NIEPORZĄDKIEM. WCHODZI W DROGĘ.

— W drogę czego?

SPRAWNEGO KIEROWANIA WSZECHŚWIATEM.

— Myślałem, że jest kierowany dla nas… Właściwie to dla profesora antropii stosowanej, ale pozwala nam się ze sobą zabrać. — Ridcully poskrobał się po brodzie. — Chociaż, kiedy się zastanowić, z pewnością mógłbym prowadzić znacznie lepszy uniwersytet, gdyby nie ci przeklęci studenci, którzy bez przerwy plączą się pod nogami.

OTÓŻ TO.

— I oni chcą się nas pozbyć?

CHCĄ, ŻEBYŚCIE BYLI… MNIEJ… DO LICHA, ZAPOMNIAŁEM SŁOWA. NIETRZYMAJĄCY SIĘ PRAWDY? WIEDŹMIKOŁAJ JEST TEGO SYMBOLEM… Śmierć pstryknął palcami, aż echa odbiły się od murów. TĘSKNIĄCY DO KŁAMSTWA?

— Nie trzymamy się prawdy? Ja przecież jestem tak szczery, jak dzień jest długi! Tak? O co znowu chodzi?

Myślak, który pociągnął go za szatę, teraz wyszeptał mu do ucha kilka słów. Ridcully odchrząknął.

— Przypomniano mi, że mamy dziś najkrótszy dzień roku — powiedział. — Jednakże nie podważa to tezy, którą przed chwilą wygłosiłem, choć dziękuję swojemu koledze za jego nieocenioną pomoc i stałą gotowość korygowania drobnych, jeśli nie wręcz trywialnych pomyłek. Jestem niezwykle prawdomównym człowiekiem, zapewniam. Wypowiedzi na senacie uniwersytetu się nie liczą.

CHODZI MI O LUDZKOŚĆ JAKO CAŁOŚĆ. EHM… AKT MÓWIENIA WSZECHŚWIATOWI, ŻE JEST INNY, NIŻ JEST?

— Tutaj mnie masz. Ale właściwie dlaczego ty przejąłeś tę robotę?

KTOŚ MUSI. TO SPRAWA NAJWYŻSZEJ WAGI. ON MUSI BYĆ WIDZIANY I LUDZIE MUSZĄ W NIEGO WIERZYĆ. PRZED ŚWITEM MUSI ZAISTNIEĆ DOŚĆ WIARY W WIEDŹMIKOŁAJA.

— Dlaczego? — zdziwił się Ridcully.

ŻEBY WZESZŁO SŁOŃCE.

Obaj magowie patrzyli na niego, nie rozumiejąc.

NIECZĘSTO ŻARTUJĘ, zapewnił Śmierć.

W tej właśnie chwili rozległ się krzyk grozy.

— To kwestor — stwierdził Ridcully. — A tak dobrze sobie radził…


Przyczyna wrzasku kwestora leżała na podłodze w jego sypialni.

Był nią człowiek. Martwy. Nikt żywy nie mógłby mieć takiego wyrazu twarzy.

Niektórzy magowie dotarli tu wcześniej. Ridcully przecisnął się między nimi.

— Na bogów! — wykrzyknął. — Co za twarz! Wygląda, jakby umarł ze strachu. Co się stało?

— No więc — zabrał głos dziekan — o ile wiem, kwestor otworzył szafę i znalazł w środku człowieka.

— Doprawdy? Nie sądziłem, że nasz biedny stary kwestor jest aż tak przerażający.

— Nie, nadrektorze. To już był trup. Wypadł na niego. Kwestor stał w kącie ze swą zwykłą, dobrze znaną miną dobrodusznego szoku.

— Dobrze się czujesz, przyjacielu? — zapytał troskliwie Ridcully. — Ile to będzie jedenaście procent z tysiąca dwustu siedemdziesięciu sześciu?

— Sto czterdzieści przecinek trzy sześć — odpowiedział natychmiast kwestor.

— No tak, wszystko w porządku.

— Nie rozumiem dlaczego — wtrącił kierownik studiów nieokreślonych. — To, że radzi sobie z liczbami, nie znaczy jeszcze, że wszystko inne jest jak trzeba.

— Nie musi — odparł Ridcully. — Ma się zajmować liczbami. Biedaczysko może być trochę szurnięty, ale czytałem już o takich. Nazywają się sekundanci.

— Sawanci — poprawił go dziekan cierpliwie. — To słowo brzmi „sawanci”, Ridcully.

— Wszystko jedno. Tacy, co potrafią powiedzieć, jaki był dzień tygodnia pierwszego grune’a sto lat temu…

— Wtorek — wtrącił kwestor.

— …ale nie potrafią sobie zawiązać sznurówek. Co robił ten trup w szafie? I niech nikt nie próbuje nawet mówić „Niewiele” czy czegoś równie niesmacznego. Nie mieliśmy tu trupa w szafie od tej historii z nadrektorem Buckleby.

— Wszyscy Buckleby’ego ostrzegaliśmy, że zamek za ciężko chodzi — przypomniał dziekan.

— A tak z ciekawości, po co kwestor bawił się z szafą o tej porze? — zainteresował się Ridcully.

Magowie się zmieszali.

— My… graliśmy w sardynki, nadrektorze — wyjaśnił dziekan.

— Co to takiego?

— To tak jak w chowanego, ale kiedy się kogoś znajdzie, trzeba się wcisnąć obok niego.

— Chcę mieć pewność, że dobrze zrozumiałem — rzekł Ridcully. — Moi najstarsi magowie spędzali wieczór na zabawie w chowanego?

— Ale nie cały wieczór — zapewnił kierownik studiów nieokreślonych. — Dość długo graliśmy też w „Idź za babcią” i w zgadywanki. Dopóki pierwszy prymus nie zrobił sceny, bo nie chcieliśmy się zgodzić, żeby żyrandol pisał się przez rz.

— Zabawy towarzyskie? Wy?!

Dziekan zbliżył się dyskretnie.

— Chodzi o pannę Smith — szepnął. — Kiedy nie chcemy brać udziału, wybucha płaczem.

— Kto to jest panna Smith?

— Wróżka Radości — wyjaśnił ponuro wykładowca run współczesnych. — Jeśli człowiek nie godzi się na wszystko, warga jej drży jak miska galaretki. To nie do wytrzymania.

— Bawiliśmy się, żeby przestała płakać — dodał dziekan. — Zadziwiające, jak jedna kobieta może mieć w sobie tyle wilgoci.

— Kiedy nie jesteśmy weseli, zalewa się łzami — ciągnął kierownik studiów nieokreślonych. — Pierwszy prymus właśnie dla niej żongluje.

— Przecież nie umie żonglować!

— Wydaje mi się, że to ją trochę pociesza.

— Chcecie mi powiedzieć, że moi magowie paradują w kółko i bawią się w dziecięce gry, żeby pocieszyć jakąś przygnębioną wróżkę?

— No… tak.

— Myślałem, że wystarczy klasnąć w ręce i powiedzieć, że się w nie wierzy. Poprawcie mnie, gdybym się mylił.

— To działa tylko na te małe i błyszczące — wyjaśnił wykładowca run współczesnych. — Nie na takie w obwisłych swetrach, z upchniętą w rękawie masą chusteczek do nosa.

Nadrektor raz jeszcze przyjrzał się zwłokom.

— Ktoś poznaje tego typa? Wygląda mi na opryszka. I gdzie są jego buty, jeśli wolno spytać?

Dziekan wyjął z kieszeni szklaną kostkę i przesunął nią nad ciałem.

— Mam dość wysoki odczyt thaumiczny, panowie — oznajmił. — Sądzę, że dostał się tu drogą magiczną.

Przeszukał kieszenie trupa. W jednej znalazł garść niedużych białych obiektów.

— Błeee — powiedział.

— Zęby? — zdziwił się Ridcully. — Kto chodzi z kieszeniami pełnymi zębów?

— Bardzo marny bokser? — zgadywał kierownik studiów nieokreślonych. — Sprowadzę Moda, żeby wyniósł tego biedaka, dobrze?

— Jeśli uzyskaliśmy odczyt na thaumometrze, może HEX… — zaczął nadrektor.

— Daj spokój, Ridcully — zaprotestował dziekan. — Naprawdę muszą istnieć jakieś problemy, które można rozwiązać, nie pytając tego przeklętego myślącego młyna.


Śmierć przyjrzał się HEX-owi.

MASZYNA DO MYŚLENIA?

— Eee… Tak, proszę pana — potwierdził Myślak Stibbons. — Widzi pan, kiedy pan wspomniał… bo HEX wierzy praktycznie we wszystko… ale przecież słońce wzejdzie, prawda? To jego praca.

ZOSTAW NAS.

Myślak cofnął się do drzwi i wybiegł z sali.

Mrówki sunęły rurami. Wirowały koła zębate. Wielki krąg z pustymi ramkami obrazów kręcił się powoli i zgrzytał. Gdzieś we wnętrzu mechanizmu piszczała mysz.

NO? — powiedział Śmierć.

Po chwili pióro zaczęło pisać.

+++ Czas Wielkiej Czerwonej Dźwigni +++ Pytanie +++

NIE. MÓWIĄ, ŻE JESTEŚ MYŚLICIELEM. ROZWIŃ LOGICZNIE REZULTAT UTRATY PRZEZ RASĘ LUDZKĄ WIARY W WIEDŹMIKOŁAJA. CZY SŁOŃCE WZEJDZIE? ODPOWIEDZ.

Trwało to kilka minut. Kręciły się koła. Biegały mrówki. Piszczała mysz. Klepsydra zjechała na sprężynie, kołysała się bezsensownie przez jakiś czas, po czym znowu zniknęła w górze.

HEX napisał: +++ Słońce Nie Wzejdzie +++

POPRAWNIE. JAK MOŻNA TEMU ZAPOBIEC? ODPOWIEDZ.

+++ Regularna I Konsekwentna Wiara +++

DOBRZE. MAM DLA CIEBIE ZADANIE, MASZYNO MYŚLĄCA.

+++ Tak. Przygotowuję Obszar Pamięci Tylko-Do-Zapisu +++

CO TO TAKIEGO?

+++ Ty Byś Powiedział: Być Pewnym Do Szpiku Kości +++

DOBRZE. OTO TWOJA INSTRUKCJA. WIERZ W WIEDŹMIKOŁAJA.

+++ Tak +++

CZY WIERZYSZ? ODPOWIEDZ.

+++ Tak +++

CZY… W NIEGO… WIERZYSZ? ODPOWIEDZ.

+++ TAK +++

Nastąpiła zmiana w nierówno skleconym stosie rur i rurek, który był HEX-em. Wielkie koło ustawiło się w nowej pozycji. Zza ściany dobiegło brzęczenie zapracowanych pszczół.

DOBRZE.

Śmierć odwrócił się i chciał wyjść, ale przystanął, gdy HEX zaczął pisać gorączkowo. Wrócił i spojrzał na wysuwający się spod pióra papier.

+++ Kochany Wiedźmikołaju, Na Strzeżenie Wiedźm Chciałbym…

OCH, NIE! NIE MOŻESZ PISAĆ LISTÓW… Śmierć urwał na moment, nim dokończył: MOŻESZ. PRAWDA?

+++Jestem Uprawniony +++

Śmierć zaczekał, aż pióro przestanie się ruszać, i podniósł wstęgę papieru.

PRZECIEŻ JESTEŚ MASZYNĄ. PRZEDMIOTY NIE MAJĄ ŻADNYCH PRAGNIEŃ. KLAMKA NIE CHCE NICZEGO, CHOĆ TO ZŁOŻONY MECHANIZM.

+++ Wszystko Do Czegoś Dąży +++

COŚ W TYM JEST, przyznał Śmierć. Pomyślał o drobnych czerwonych płatkach w czarnej głębi i przeczytał listę do samego końca.

NIE WIEM, CZYM JEST WIĘKSZOŚĆ TYCH RZECZY NIE SĄDZĘ, ŻEBY WIEDZIAŁ WOREK.

+++ Żałuję +++

ALE ZROBIMY, CO SIĘ DA. SZCZERZE POWIEM, ŻE BĘDĘ ZADOWOLONY, KIEDY TEN WIECZÓR SIĘ SKOŃCZY. O WIELE TRUDNIEJ JEST DAWAĆ NIŻ DOSTAWAĆ. Sięgnął do worka. POMYŚLMY… ILE MASZ LAT?


Susan skradała się po schodach z dłonią na rękojeści miecza. Myślak Stibbons zaniepokoił się, odkrywszy, że — jako mag — czeka na przybycie Wiedźmikołaja. Zadziwiające, w jaki sposób ludzie definiują swoje role, jak nakładają kajdanki na realne doświadczenia i są bezustannie zaskakiwani tym, co wypada dla nich na ruletce wszechświata. Oto ja, mówią, zwykły hurtowy sprzedawca ryb, siedzę za sterami wielkiego odrzutowca, ponieważ okazuje się, że cała załoga jadła kurczaka w sosie curry. Kto by pomyślał? Oto ja, gospodyni domowa, która tylko wyszła rano, by wpłacić do banku wpływy z wyprzedaży organizowanej przez komitet rodzicielski przedszkola, uciekłam ze skradzionym milionem w gotówce i przystojnym mężczyzną z Organizacji Wyzwolenia Kurcząt Hodowlanych. Nie do wiary! Oto ja, całkiem zwyczajny hokeista, nagle uświadamiam sobie, że jestem Synem Bożym z pięciuset oddanymi wyznawcami w miłej, niewielkiej komunie w Strefie Rozwoju Społeczności w południowej Kalifornii. Niesamowite!

Oto ja, myślała Susan, praktyczna i rozsądna guwernantka, która potrafi dodawać liczby zapisane do góry nogami szybciej, niż większość ludzi normalne, wspinam się po schodach w zębokształtnej wieży należącej do Wróżki Zębuszki, uzbrojona w miecz należący do Śmierci…

Znowu! Chciałabym, żeby chociaż miesiąc, jeden nędzny miesiąc mógł przeminąć i nie przytrafiło mi się coś takiego.

Słyszała nad sobą głosy. Jeden z nich mówił coś o zamku.

Wyjrzała ponad krawędź schodów.

Wyglądało, jakby ktoś tam obozował. Na podłodze leżały śpiwory, stały jakieś pudła. Dwóch ludzi siedziało na skrzynkach i obserwowało trzeciego, który pracował przy drzwiach w zaokrąglonej ścianie. Jeden z tej dwójki był największym mężczyzną, jakiego Susan w życiu widziała — jednym z tych tłustych wielkoludów, którzy potrafią jakoś zasugerować, że duża część tłuszczu pod bezkształtnym ubraniem to mięśnie. Ten drugi…

— Witam — odezwał się miły głos za jej uchem. — Jak ci na imię?

Zmusiła się, by powoli odwrócić głowę.

Najpierw zobaczyła szare, połyskujące oko. Potem w polu widzenia pojawiło się drugie, bladożółte, z maleńką kropką źrenicy.

Otaczała je przyjazna, różowa twarz zwieńczona kędzierzawą czupryną. Była całkiem ładna, w chłopięcym stylu — tylko te patrzące z niej niedopasowane oczy sprawiały wrażenie, że została skradziona komuś innemu.

Susan poruszyła ręką, ale chłopak był szybszy i zerwał jej z pasa pochwę z mieczem.

— Ach, ach! — zakpił, odwrócił się i odepchnął jej ręce, kiedy usiłowała mu ją odebrać. — No, no. Coś podobnego. Biała rękojeść z kości, mało gustowna dekoracja z motywem czaszki i piszczeli… Druga ulubiona broń samego Śmierci, nieprawdaż? Coś takiego! To chyba Strzeżenie Wiedźm! A to oznacza, że jesteś Susan Sto-Helit. Arystokratka. Pokłoniłbym się… — dodał, odstępując tanecznym krokiem — ale boję się, że zrobiłabyś wtedy coś okropnego…

Szczęknęło i mag przy drzwiach syknął z podniecenia.

— Tak! — zawołał. — Tak! Lewą ręką, używając drewnianego wytrycha! To proste!

Zauważył, że nawet Susan na niego patrzy. Odchrząknął z zakłopotaniem.

— No więc… otworzyłem piąty zamek, panie Herbatka! Żaden problem! Opierają się na Sekwencji Okultystycznej Woddeleya! Każdy dureń sobie poradzi, jeśli ją zna!

— Ja znam — rzucił Herbatka, nie odrywając wzroku od Susan.

— Aha…

Formalnie nie było to możliwe, ale Susan niemal słyszała tupanie, gdy umysł maga cofał się nerwowo. Przed nim bowiem wznosiła się konkluzja, że Herbatka nie ma czasu dla ludzi, których nie potrzebuje.

— …Z pewnymi… inter… esującymi subtelnościami — powiedział mag. — Tak. Bardzo skomplikowanymi. To może, tego, obejrzę teraz numer sześć.

— Skąd wiesz, kim jestem? — zapytała Susan.

— To łatwe — odparł Herbatka. — „Herbarz Niemózgiego”. Rodowa dewiza: Non temetis messor. Musieliśmy to czytać. Wiesz, jako lekturę. Ha, stary Mercier nazywał go „przewodnikiem po terenach złotonośnych”. Nikt się nie śmiał prócz niego, naturalnie. Tak, wiem o tobie sporo. Całkiem sporo. Twój ojciec był dobrze znany. Bardzo szybko dotarł bardzo wysoko. Co do dziadka… Prawdę mówiąc, ta wasza dewiza… Czy to w dobrym guście? Oczywiście, ty nie musisz się go obawiać, prawda? A może?

Susan spróbowała zniknąć. Nie udało się. Czuła, że ciągle pozostaje krępująco widoczna.

— Nie wiem, o czym mówisz — oświadczyła. — A w ogóle to kim jesteś?

— Proszę o wybaczenie. Nazywam się Herbatka, Jonathan Herbatka. Do usług.

Susan ustawiła w myślach ciąg sylab.

— Znaczy… Taka około czwartej po południu?

— Nie. Powiedziałem Herr-bat-ká. Mówiłem bardzo wyraźnie. Proszę, nie staraj się rozproszyć mojej uwagi, próbując mnie zirytować. Irytują mnie tylko rzeczy ważne. Jak panu idzie, panie Sideney? Jeśli to działa według ciągu Woddeleya, numer sześć powinna otwierać miedź i błękitnozielone światło. Chyba że, naturalnie, wystąpią jakieś… subtelności…

— Właśnie próbuję, panie Herbatka.

— Czy myślisz, że dziadek spróbuje cię ratować? Tak sądzisz? Ale teraz, widzisz, mam jego miecz. Zastanawiam się…

Znów coś szczęknęło.

— Szósty zamek, panie Herbatka!

— Doprawdy?

— Nie chce pan, żebym zaczął pracę z siódmym?

— Jeśli ma pan ochotę… Kluczem będzie czyste białe światło. — Herbatka ciągle wpatrywał się w Susan. — Ale to może już nie być takie ważne. W każdym razie dziękuję. Bardzo mi pan pomógł.

— Eee…

— Tak, może pan iść.

Susan zauważyła, że Sideney nie tracił czasu, by zebrać swoje narzędzia i książki, ale pognał schodami w dół — jakby spodziewał się, że zawołają go z powrotem, więc usiłował biec prędzej niż dźwięk.

— Czy tylko po to przyszedłeś? — spytała. — Żeby kraść?

Ubrany był w końcu jak skrytobójca, a istniał przecież niezawodny sposób zdenerwowania każdego skrytobójcy.

— Jak złodziej?

Herbatka zatańczył z irytacją.

— Złodziej? Ja? Nie jestem złodziejem, panienko. A gdyby nawet, byłbym takim, który kradnie bogom ogień.

— Ale my już mamy ogień.

— Do tej pory na pewno powstała nowa wersja. Nie. Ci panowie natomiast to faktycznie złodzieje. Zwykli rabusie. Porządni ludzie, choć może niekoniecznie chciałabyś patrzeć, jak jedzą. Tamten to Średni Dave, a eksponat B to Banjo. Umie mówić.

Średni Dave skinął Susan głową. Dostrzegła jego spojrzenie. Może jest w nim coś, co zdoła wykorzystać…

Czegoś potrzebowała. Nawet włosy miała w nieładzie. Nie potrafiła odstąpić poza czas, nie potrafiła wtopić się w tło, a teraz nawet włosy ją zawiodły.

Była normalna. Tutaj, w tym miejscu, stała się tym, czym zawsze pragnęła.

Niech to demony! Niech to…


Sideney modlił się w duchu, zbiegając po schodach. Nie wierzył w żadnych bogów, ponieważ większość magów zwykle nie chce ich zachęcać. Powtarzał jednak w myślach gorące modlitwy ateisty, który ma nadzieję, że jest w błędzie.

Nikt go nie zawołał z powrotem. Nikt za nim nie pobiegł.

Zatem, będąc człowiekiem rozsądnym, choć obecnie w stanie subkrytycznej trwogi, zwolnił — by się nie potknąć.

Wtedy właśnie zauważył, że stopnie pod nogami nie są już gładkie i białe, jak w całej wieży. Zmieniły się w wielkie, nierówne płyty. Zmieniło się również światło, a potem to już nie były schody; zachwiał się, natrafiając na płaski grunt w miejscu, gdzie spodziewał się stopni.

Wyciągnięta ręka napotkała pokruszoną cegłę.

Upiory przeszłości nadpłynęły i nagle wiedział, gdzie się znalazł. Był na dziedzińcu szkoły babuni Wimblestone. Matka chciała, żeby nauczył się liter i został magiem, ale uważała również, że u pięciolatka świetnie wyglądają długie loki.

Ten dziedziniec był terenem łowieckim Ronniego Jenksa.

Dorosła pamięć i rozum podpowiadały, że Ronnie był tylko mało inteligentnym i tępym siedmioletnim łobuzem z mięśniami zamiast mózgu. Oko dzieciństwa o wiele rozsądniej postrzegało go jako moc w rodzaju personifikacji trzęsienia ziemi, z jednym nozdrzem permanentnie zatkanym i zasmarkanym, odrapanymi kolanami, zaciśniętymi pięściami i wszystkimi pięcioma neuronami skoncentrowanymi na czymś podobnym do mózgowego stęknięcia.

O, bogowie! Tam stoi drzewo, za którym Ronnie zwykle się chował. Wydawało się tak samo wielkie i groźne jak wtedy.

Ale… jeśli nawet znowu tu trafił, bogowie wiedzą jak, no cóż, może i jest dość chudy, ale przecież i tak o wiele większy niż tamten Ronnie Jenks. Na bogów, tak! Skopie mu tyłek…

Cień przesłonił słońce i Sideney uświadomił sobie, że nosi loki.


Herbatka popatrzył na drzwi.

— Chyba powinienem je otworzyć. Skoro dotarłem aż tutaj…

— Masz władzę nad dziećmi, bo masz ich zęby — stwierdziła Susan.

— Dziwnie brzmi, kiedy tak to ujmujesz. Taka już jest współczulna magia. Myślisz, że twój dziadek spróbuje cię uratować? Ale nie, chyba nie może… Nie tutaj. Wydaje mi się, że nie zdołałby się tu dostać. Dlatego wysłał ciebie, prawda?

— Ależ skąd! On nawet… — Susan urwała nagle. Owszem, wysłał, powiedziała sobie, czując się jak idiotka. Oczywiście. Sporo się nauczył o ludziach, trzeba przyznać. Jak na chodzący szkielet, potrafi być bardzo sprytny…

A jak sprytny jest Herbatka? Trochę za bardzo się podnieca swoim sprytem, by zdać sobie sprawę, że jeśli Śmierć… Spróbowała natychmiast usunąć tę myśl, żeby Herbatka nic nie wyczytał z jej oczu.

— Chyba nie będzie próbował — powiedziała. — Nie jest taki sprytny jak pan, panie Herbatka.

— Herr-bat-ká — poprawił ją odruchowo. — Szkoda.

— Myślisz, że ujdzie ci to na sucho?

— Ależ moja droga… Ludzie naprawdę tak mówią? — I nagle Herbatka znalazł się o wiele bliżej. — Już mi to uszło. Nie ma Wiedźmikołaja. A to dopiero początek. Oczywiście, nadal będziemy tu dostarczać zęby. Możliwości…

Rozległ się łoskot, jakby gdzieś daleko ruszała lawina. Uśpiony Banjo przebudził się, wzbudzając drżenia na dolnych zboczach. Jego ogromne dłonie, dotąd spoczywające na kolanach, zaczęły się zaciskać.

— Co to znaczy? — spytał.

Herbatka znieruchomiał na chwilę, zaskoczony.

— Co to znaczy co?

— Powiedział żeś, że nie ma Wiedźmikołaja. — Banjo powstał niby górski łańcuch wypychany łagodnie między dwoma płytami kontynentalnymi. Dłonie pozostały w okolicach kolan.

Herbatka przyjrzał mu się, po czym zerknął na Średniego Dave’a.

— On wie, co tu robimy, prawda? Powiedziałeś mu?

Średni Dave wzruszył ramionami.

— Przecie musi być Wiedźmikołaj — oznajmił Banjo. — Zawsze jest Wiedźmikołaj.

Susan spojrzała pod nogi. Szare plamy mknęły przez biały marmur. Stała w kałuży szarości. Banjo też. Wokół Herbatki plamki przyskakiwały i odbijały się jak pszczoły od słoika dżemu.

Szukają czegoś, pomyślała.

— Chyba nie wierzysz w Wiedźmikołaja, co? — spytał Herbatka. — Taki duży chłopak jak ty…

— Wierzę — zapewnił Banjo. — I o co chodzi z tym „nie ma Wiedźmikołaja”?

Herbatka wskazał Susan.

— To jej wina — oświadczył. — Ona go zabiła.

Ten podwórkowy tupet ją zaszokował.

— Wcale nie — zaprotestowała. — On…

— Zabiła!

— Wcale nie!

— Tak!

Banjo zwrócił ku niej wielką łysą głowę.

— Co z Wiedźmikołajem?

— Nie przypuszczam, żeby był martwy. Ale Herbatka bardzo mu zaszkodził…

— A kogo to obchodzi? — Herbatka odtańczył kilka kroków. — Kiedy to wszystko się skończy, Banjo, będziesz miał tyle prezentów, ile zechcesz. Zaufaj mi!

— Musi być Wiedźmikołaj — zahuczał Banjo. — Bo nie będzie Strzeżenia Wiedźm.

— To tylko zwykły festiwal związany ze słońcem — tłumaczył Herbatka. — Przecież…

Średni Dave wstał. Oparł dłoń na rękojeści miecza.

— Odchodzimy, Herbatka — oznajmił. — Ja i Banjo odchodzimy. Nie podoba mi się to wszystko. Kradzież mi nie przeszkadza, ale to tutaj nie jest uczciwe. Banjo! Pójdziesz teraz ze mną.

— A co z Wiedźmikołajem? — pytał Banjo.

Herbatka wskazał Susan.

— Łap ją, Banjo! To jej wina!

Banjo zrobił kilka ciężkich kroków w stronę Susan, ale zaraz się zatrzymał.

— Nasza mama mówiła, że nie wolno bić dziewczyn. Ani ich ciągnąć za włosy…

Herbatka przewrócił zdrowym okiem. Wokół jego stóp szarość zdawała się wrzeć w kamieniu, podążając za nim przy każdym ruchu. Otaczała także nogi wielkoluda.

Sprawdza, pomyślała Susan. Szuka drogi wejścia.

— Chyba cię znam, Herbatka — powiedziała słodkim głosem, ze względu na wielkiego Banjo. — Byłeś tym obłąkanym dzieciakiem, którego wszyscy się bali, co?

— Banjo! — warknął skrytobójca. — Powiedziałem: łap ją…

— Nasza mama mówiła…

— Takim chichoczącym, nerwowym, którego nawet chuligani nie zaczepiali, bo dostawał szału, kopał i gryzł. Dzieciakiem, który nie widział różnicy między rzuceniem w kota kamieniem a podpaleniem mu sierści.

Z satysfakcją zauważyła, że patrzy na nią wściekle.

— Zamknij się — powiedział.

— Nikt nie chciał się z tobą bawić — ciągnęła. — Nie miałeś żadnych kolegów. Dzieci potrafią rozpoznać taki umysł jak twój, chociaż nie znają właściwych określeń…

— Kazałem ci się zamknąć! Bierz ją, Banjo!

Trafiła. Usłyszała coś w głosie Herbatki — ślad wibracji, której wcześniej nie było.

— Mały chłopczyk — mówiła dalej — który zagląda lalkom pod sukienki…

— Wcale nie!

Banjo się zaniepokoił.

— Nasza mama mówiła…

— Niech szlag trafi waszą mamę!

Zaszeleściła stal, gdy Średni Dave dobył miecza.

— Co powiedziałeś o naszej mamie? — syknął.

Teraz musi uważać na troje ludzi, pomyślała Susan.

— Założę się, że w ogóle nikt się nigdy z tobą nie bawił — powiedziała. — Założę się, że były sprawy, które musieli tuszować. Prawda?

— Banjo! Rób, co mówię! — wrzasnął Herbatka.

Ogromny mężczyzna znalazł się tuż obok. Widziała jego twarz wykrzywioną grymasem niezdecydowania. Potężne pięści zaciskały się i rozluźniały, a wargi poruszały bezgłośnie, gdy w głowie trwała zacięta dyskusja.

— Nasza… Nasza mama… Nasza mama mówiła…

Szare plamki popłynęły w kamieniu i utworzyły kałużę cienia, który mroczniał błyskawicznie. Wzniósł się ponad trójką mężczyzn i nabrał kształtu.

— Byłeś niegrzecznym chłopcem, mały łobuzie?

Ogromna kobieta pochyliła się nad nimi. W wielkiej dłoni ściskała wiązkę brzozowych witek, grubą jak męskie ramię.

Warknęła.

Średni Dave spojrzał na gigantyczne oblicze mamy Lilywhite. Każdy por skóry był jak nisza. Każdy brunatny ząb jak nagrobek.

— Pozwoliłeś, żeby wpakował się w kłopoty, Davey? Tak było?

Cofał się krok za krokiem.

— Nie, mamo… nie, mamo…

— Trzeba ci spuścić lanie, Banjo? Znowu zaczepiałeś dziewczęta?

Banjo osunął się na kolana. Łzy spływały mu po twarzy.

— Przepraszam mamo przepraszam przepraszam mamo nie nieeeee mamo przepraszam mamo przepraszam przepraszam…

Kobieca postać znowu zwróciła się do Średniego Dave’a.

Miecz wypadł mu z dłoni. Twarz zdawała się rozpływać.

Wybuchnął płaczem.

— Nie mamo nie mamo nie mamo nieeeeeee mamoo…

Zabulgotał nagle i upadł, chwytając się za pierś. I zniknął.

Herbatka wybuchnął śmiechem.

Susan klepnęła go w ramię, a kiedy się odwracał, z całej siły uderzyła w twarz.

Przynajmniej taki miała plan. Ale on był szybszy i chwycił ją za przegub. Miała wrażenie, że uderzyła w żelazny pręt.

— O nie — powiedział. — Ze mną nie pójdzie tak łatwo.

Kątem oka Susan zauważyła, jak Banjo pełznie po podłodze do miejsca, gdzie przed chwilą był jego brat. Mama Lilywhite zniknęła.

— To miejsce wdziera się do głowy, prawda? — rzekł Herbatka. — Grzebie w niej, żeby odkryć, jak sobie z tobą poradzić. No cóż, ja utrzymuję związek z wewnętrznym dzieckiem.

Sięgnął drugą ręką, chwycił ją za włosy i szarpnął w dół.

Krzyknęła.

— Poza tym to o wiele zabawniejsze — szepnął.

Poczuła, że jego chwyt słabnie. Usłyszała wilgotne plaśnięcie, jakby kawał mięsa uderzył o ladę — a potem Herbatka przefrunął obok niej, na wznak.

— Nie wolno ciągnąć dziewczyn za włosy — zahuczał Banjo. — To niegrzeczne.

Herbatka odbił się jak akrobata i odzyskał równowagę, oparty o poręcz.

Wtedy wyciągnął miecz.

Ostrze było niewidzialne w jasnym świetle w wieży.

— A więc to prawda, co opowiadają — rzekł. — Tak cienkie, że go nie widać. Naprawdę będę miał świetną zabawę. — Machnął w ich stronę. — Jaki lekki…

— Nie ośmielisz się go użyć. Mój dziadek przyjdzie po ciebie. — Susan ruszyła ku niemu.

Zauważyła, że drgnęło mu oko.

— Przychodzi po każdego. Ale ja będę przygotowany.

— Jest bardzo uparty — dodała Susan, już bliżej.

— Ach, jest w tym podobny do mnie.

— Możliwe, panie Herbatka.

Ciął mieczem. Nie miała nawet czasu, by się uchylić.

I nawet nie próbowała, kiedy machnął nim w drugą stronę.

— On tutaj nie działa — wyjaśniła, kiedy osłupiały wpatrywał się w broń. — Ostrze nie istnieje. Tu nie ma Śmierci!

Uderzyła go w twarz.

— Hej! — powiedziała wesoło. — Jestem wewnętrzną opiekunką.

Nie zadała ciosu. Wyciągnęła tylko rękę, dłonią naprzód, ujęła go pod brodę i uniosła, spychając tyłem za poręcz.

Wykręcił salto. Nie miała pojęcia, w jaki sposób. Zdołał jakoś znaleźć w powietrzu punkt oparcia.

Wolną dłonią chwycił jej rękę.

Czuła, że stopy odrywają się jej od podłogi i że przelatuje przez poręcz. Chwyciła ją drugą ręką — choć później zastanawiała się, czy to raczej poręcz jej nie chwyciła.

Herbatka wisiał na jej ręce i w zadumie spoglądał w górę. Zobaczyła, że chwyta rękojeść miecza w zęby, sięga do pasa…

Pytanie „Czy ten człowiek jest dostatecznie obłąkany, żeby próbować zabić kogoś, kto go trzyma?” zostało zadane i uzyskało odpowiedź bardzo, ale to bardzo szybko… Susan kopnęła mocno i trafiła skrytobójcę za uchem.

Materiał rękawa zaczął puszczać. Herbatka chciał poprawić chwyt, ale kopnęła go jeszcze raz. Sukienka się rozdarła. Przez jedną chwilę trzymał się pustki, a potem — wciąż z wyrazem twarzy człowieka, który usiłuje rozwiązać jakiś złożony problem — runął w dół, wirując, coraz mniejszy…

Trafił w stos zębów, rozsypując je na wszystkie strony. Podrygiwał jeszcze chwilę…

I zniknął.

Dłoń jak kiść bananów wciągnęła Susan z powrotem na podest.

— Można mieć kłopoty, jak się bije dziewczyny — oświadczył Banjo. — Nie ma takich zabaw z dziewczynami.

Coś szczęknęło za jego plecami.

Drzwi się otworzyły. Zimna biała mgła popłynęła nad podłogą.

— Nasza mama… — Banjo usiłował zrozumieć, co zaszło. — Nasza mama tu była…

— Tak — przyznała Susan.

— Ale to nie była nasza mama, bo naszą mamę żeśmy pochowali…

— Tak.

— Patrzyliśmy, jak zasypują grób i w ogóle.

— Tak — zgodziła się Susan i w myślach dodała: Na pewno patrzyliście.

— A gdzie się podział nasz Dave?

— On… odszedł, Banjo.

— W miłe miejsce? — zapytał z wahaniem.

Susan z ulgą powitała szansę, by powiedzieć prawdę, a w każdym razie nie całkiem skłamać.

— To możliwe.

— Lepsze niż tutaj?

— Nigdy nie wiadomo. Niektórzy twierdzą, że ma spore szanse.

Banjo skierował na nią swe świńskie oczka. I przez moment trzydziestopięcioletni mężczyzna spoglądał na nią zza różowej twarzy pięciolatka.

— To dobrze — powiedział. — Będzie mógł znowu spotkać naszą mamę.

Tak długa rozmowa musiała go zmęczyć. Przygarbił się.

— Chcę do domu — oznajmił.

Popatrzyła na jego szeroką, zabrudzoną twarz, bezradnie wzruszyła ramionami, wyjęła z kieszeni chusteczkę i podsunęła mu do ust.

— Pośliń — poleciła.

Usłuchał. Przetarła chusteczką najgorsze fragmenty, po czym wcisnęła mu ją w rękę.

— Wydmuchaj nos — zaproponowała, po czym przezornie odchyliła się poza zasięg, dopóki nie ucichły echa podmuchu. — Możesz zatrzymać chusteczkę. Proszę — dodała z całkowitą szczerością. — A teraz popraw koszulę.

— Tak, psze pani.

— Dobrze. Zejdziesz na dół i wymieciesz wszystkie zęby z kręgu. Dasz sobie radę?

Banjo skinął głową.

— Z czym sobie dasz radę? — zapytała na wszelki wypadek Susan.

Banjo skupił się.

— Wymiotę wszystkie zęby z kręgu, psze pani.

— Bardzo dobrze. No, ruszaj.

Popatrzyła, jak kołysze się ciężko na schodach, a potem zbliżyła się do białych drzwi. Była pewna, że mag dotarł tylko do szóstego zamka.

Pokój za drzwiami był całkiem biały, a kłębiąca się na poziomie kolan mgła tłumiła odgłos kroków.

Na środku stało łoże. Wielkie, z czterema kolumienkami i baldachimem. Stare i zakurzone. Zdawało się, że jest puste, ale po chwili dostrzegła kogoś leżącego wśród stosów poduszek. Wyglądał jak krucha staruszka w czepku z koronkami.

Staruszka uniosła głowę i uśmiechnęła się do Susan.

— Witaj, kochanie.

Susan nie pamiętała swojej babci. Matka ojca umarła w młodym wieku, a druga gałąź rodziny… Cóż, nigdy nie miała babci. Ale taką właśnie chciałaby mieć.

Taką, wtrącił złośliwy i realistyczny fragment jej umysłu, która przecież nigdy nie istniała.

Susan zdawało się, że słyszy dziecięcy śmiech. I znowu. Gdzieś — niemal poza zasięgiem słuchu — bawiły się dzieci. Odgłosy takiej zabawy zawsze są miłe i kojące.

Pod warunkiem, oczywiście, że nie słyszy się słów.

— Nie — stwierdziła Susan.

— Słucham, kochanie? — zdziwiła się staruszka.

— Nie jesteś Wróżką Zębuszką.

Niesamowite… Miała nawet pikowany pled…

— Ależ jestem nią, skarbie.

— Babciu, masz takie wielkie zęby… Bogowie, masz nawet szal, niewiarygodne.

— Nie rozumiem, złotko…

— Zapomniałaś o fotelu na biegunach — zauważyła Susan. — Zawsze myślałam, że powinien być fotel na biegunach…

Coś puknęło z tyłu, a potem usłyszała cichutkie „zgrzyt, zgrzyt!”. Nawet się nie obejrzała.

— Gdybyś dołączyła jeszcze kociaka bawiącego się kłębkiem wełny, źle by się to dla ciebie skończyło — powiedziała surowo.

Chwyciła stojący przy łóżku lichtarz. Wydawał się dostatecznie ciężki.

— Nie wydaje mi się, żebyś była prawdziwa — oświadczyła spokojnie. — To nie drobna staruszka z szalem kieruje tym przedsięwzięciem. Pochodzisz z mojej głowy. W taki sposób się bronisz: grzebiesz ludziom w umysłach i sprawdzasz, co na nich podziała…

Machnęła lichtarzem. Przeniknął przez postać na łóżku.

— Widzisz? Nawet nie jesteś rzeczywista.

— Ależ jestem rzeczywista, moja droga — odparła staruszka. Jej sylwetka zmieniła się. — To lichtarz nie był prawdziwy.

Susan przyjrzała się nowej postaci.

— Nie — uznała. — Jest okropny, ale mnie nie przeraża. Nie, to też nie. — Istota na łóżku zmieniła się znowu. I znowu. — Nie, ani mój ojciec. Wielkie nieba, wyskrobujesz już z samego dna, co? Lubię pająki. Węże mi nie przeszkadzają. Psy? Nie. Szczury są całkiem miłe; lubię szczury. Przepraszam, ale czy ktokolwiek przestraszyłby się… tego?

Chwyciła stwora i tym razem jego forma się nie zmieniła. Wyglądał jak mała, pomarszczona małpka, ale z wielkimi, smutnymi oczami pod czołem wysuniętym jak balkon. Sierść miał siwą i splątaną. Szarpał się słabo w jej uchwycie i rzęził.

— Niełatwo wpadam w przerażenie — powiedziała. — Natomiast zdziwiłbyś się, jak łatwo wpadam w gniew.

Stwór zwisł jej w dłoni.

— Ja… ja… — mamrotał.

Wypuściła go.

— Jesteś strachem, prawda?

Padł bezwładnie, gdy cofnęła rękę.

— Nie strachem… ale Strachem… Tym Strachem…

— Jak to „tym strachem”?

— Strachem… Przez duże S — odparł strach.

Zwróciła uwagę, jak bardzo jest wychudzony, jak gęsto na jego sierści widoczne są pasma siwizny i szarości, jak skóra napina się na kościach…

— Pierwszym strachem? — spytała.

— Pamiętam, kiedy ziemia była inna. Lód. Wiele czasów… lodu. I te… jak je nazywacie? — Stwór zakaszlał. — Ziemia, wielkie wyspy… całkiem inne…

Susan usiadła na łóżku.

— Chodzi ci o kontynenty?

— …Całkiem inne. — Czarne, zapadnięte oczy błysnęły. Nagle stwór poderwał się i zamachał rękami. — Byłem ciemnością w jaskini! Byłem cieniem wśród drzew! Słyszałaś o… pierwotnym krzyku? To było… na mnie. Byłem… — Zgiął się wpół i zakrztusił. — A potem… to coś, no wiesz, ta rzecz… cała ciepła i jasna… błyskawica, którą możesz nosić ze sobą, gorąca, małe słońce… I wtedy nie było już ciemności, tylko cienie, a wy zaczęliście robić siekiery, siekiery w lasach, i wtedy… wtedy…

Susan przesunęła się trochę.

— Wciąż żyje wiele strachów — zauważyła.

— Chowają się pod łóżkami! Kryją po szafach! Ale… — Z trudem łapał oddech. — Gdybyś mnie zobaczyła… za dawnych dni… kiedy przychodzili do głębokich jaskiń, żeby malować te swoje obrazki z łowów… Potrafiłem ryczeć w ich głowach… aż żołądki wypadały im z tyłków…

— Wszystkie dawne umiejętności zanikają — zgodziła się posępnie Susan.

— …Inni przyszli później… Nigdy nie znali tej pierwotnej, wspaniałej grozy. Znali tylko… — nawet szepcząc, strach zdołał wyrazić głosem drwinę — …ciemne kąty. A ja byłem ciemnością! Byłem… pierwszy! A teraz stałem się taki jak oni… Mogłem nastraszyć pokojówkę, mogłem zwarzyć śmietanę… kryć się w cieniach pod koniec roku… Aż pewnej nocy pomyślałem… czemu?

Susan kiwnęła głową. Strachy nie były zbyt błyskotliwe. Moment egzystencjalnej niepewności trwał prawdopodobnie o wiele dłużej w głowach, gdzie komórki mózgowe odbijały się bardzo powoli z jednej strony czaszki na drugą. Ale… dziadek też myślał w taki sposób. Jeśli ktoś dostatecznie długo obraca się wśród ludzi, przestaje być taki, jakiego sobie go wyobrażają, a chce się stać kimś własnym.

Parasole i srebrne szczotki do włosów…

— Pomyślałeś: jaki to wszystko ma sens?

— …Straszenie dzieci… czajenie się… I wtedy zacząłem je obserwować. Za czasów lodu właściwie nie było dzieci… tylko duzi ludzie i mali ludzie, nie dzieci… I… w ich głowach znalazłem całkiem inny świat… W ich głowach dawne czasy istniały teraz. Dawne dni. Kiedy wszystko było młode.

— Wyszedłeś spod łóżka…

— Opiekowałem się nimi… żeby były bezpieczne…

Susan udało się nie otrząsnąć.

— A zęby?

— Och, nie można zostawiać zębów, każdy mógłby je zabrać, robić straszne rzeczy. Lubiłem dzieci, nie chciałem, żeby ktoś coś im zrobił… — bełkotał strach. — Nie chciałem ich krzywdzić. Patrzyłem tylko, pilnowałem tych zębów… i czasem po prostu siedzę sobie tutaj i słucham…

Mamrotał dalej. Susan słuchała z zakłopotaniem i zdumieniem, nie wiedząc, czy litować się nad stworem, czy — pojawiła się taka opcja — rozdeptać go.

— …A zęby… one pamiętają… — Strach zaczął dygotać.

— Co z pieniędzmi? — zainteresowała się. — Nie widuje się zbyt wielu bogatych strachów.

— …Pieniądze są wszędzie… zakopane w ziemi… dawne skarby… za kanapami… zbierałem je… inwestycje… pieniądze za zęby, bardzo ważne, część magii, tak jest bezpiecznie, tak jest uczciwie, inaczej to kradzież… Opisywałem zęby i trzymałem w bezpiecznym miejscu, i… A potem byłem już stary, ale znalazłem ludzi… — Wróżka Zębuszka parsknęła i przez moment Susan zrobiło się bardzo żal tych ludzi w prehistorycznych jaskiniach. — Nie zadają pytań, prawda? Dajesz im pieniądze, a oni wykonują swoją pracę i o nic nie pytają…

— To więcej, niż ta praca jest warta — stwierdziła.

— …Aż kiedyś… przyszli oni… kraść…

Susan zrezygnowała. Dawni bogowie, nowe funkcje.

— Wyglądasz okropnie.

— Bardzo dziękuję.

— To znaczy na ciężko chorego.

— …Bardzo stary… Wszyscy ci ludzie, duży wysiłek… — Strach jęknął. — …Tutaj… nie umierasz… — wysapał. — Tylko się starzejesz, słuchając śmiechów…

Skinęła głową. Ten śmiech unosił się w powietrzu. Nie rozróżniała słów, tylko dalekie głosy, jakby z końca długiego korytarza.

— A to miejsce… wyrastało wokół mnie…

— Drzewa — powiedziała Susan. — I niebo. Z ich umysłów.

— …Umieram… Dzieci… Musisz…

Stwór rozwiał się.

Susan siedziała przez chwilę nieruchomo, zasłuchana w dalekie głosy.

Świat wierzeń, myślała. Całkiem jak ostrygi. Jakiś śmieć wpada do środka, a potem wokół narasta perła.

Wstała i zeszła na dół.

Banjo znalazł gdzieś miotłę i mop. Krąg na podłodze był pusty, a on — dowodząc zaskakującej inicjatywy — starannie zmywał ślady kredy.

— Banjo…

— Tak, psze pani?

— Podoba ci się tutaj?

— Są drzewa, psze pani.

To chyba liczy się jako „tak”, uznała.

— Niebo ci nie przeszkadza?

Spojrzał na nią zdziwiony.

— Nie, psze pani.

— Umiesz liczyć, Banjo?

Zrobił dumną minę.

— Tak, psze pani. Na palcach.

— Czyli umiesz liczyć do…?

— Do trzynastu, psze pani — rzekł z satysfakcją.

Przyjrzała się jego wielkim dłoniom.

— Wielkie nieba…

Właściwie, pomyślała, dlaczego nie? Jest duży, można mu zaufać, a jakie inne życie go czeka?

— Wydaje mi się, że dobrze by było, gdybyś przejął obowiązki Wróżki Zębuszki, Banjo.

— Ale czy tak można, psze pani? Czy Wróżka Zębuszka nie będzie zła?

— No to… Tylko dopóki nie wróci.

— Dobrze, psze pani.

— Ja, tego… przyślę kogoś, żeby się tobą zajął, dopóki się tu nie urządzisz. Myślę, że jedzenie dociera wozem. Nie pozwalaj ludziom się oszukiwać. — Znowu spojrzała na jego dłonie, potem wyżej, wzdłuż dolnych zboczy, aż zobaczyła szczyt Mount Banjo i dodała: — Chociaż nie sądzę, żeby próbowali.

— Tak, psze pani. Będę pilnował porządku, psze pani. I…

Szeroka, różowa twarz pochyliła się.

— Tak, Banjo?

— Czy mógłbym tu mieć pieska, psze pani? Miałem kiedyś kotka, ale nasza mama go utopiła, bo brudził.

Pamięć Susan podpowiedziała imię.

— Asa?

— Tak, psze pani. Asa, psze pani.

— Mylę, że pojawi się tu już wkrótce.

Zdawało się, że uwierzył jej bez zastrzeżeń.

— Dziękuję, psze pani.

— A teraz muszę już iść.

— Dobrze, psze pani.

Spojrzała jeszcze w górę wieży. Kraina Śmierci jest mroczna, owszem, ale kiedy człowiek tam trafi, nie pomyśli nawet, że może mu się przydarzyć coś złego. Znajduje się poza miejscami, gdzie to możliwe. Tutaj zaś…

Kiedy człowiek jest dorosły, obawia się tylko, no… rzeczy logicznych. Ubóstwa. Chorób. Że go wykryją. Ale nie szaleje ze zgrozy, ponieważ coś czai się pod schodami. Przestrzeni nie wypełniają całkowicie dowolne światła i cienie. Cudowny świat dzieciństwa? Na pewno nie jest przyciętą wersją świata dorosłych. Już raczej jest światem dorosłych wypisanym wielkimi, pogrubionymi literami. Wszystko w nim jest… bardziej. Bardziej wszystko.

Zostawiła Banjo zamiatającego podłogę i wyszła na niezmiennie słoneczny świat.

Bilious i Violet szli pospiesznie w jej stronę. O, bóg wymachiwał gałęzią jak maczugą.

— Nie będzie ci potrzebna — powiedziała Susan. Miała ochotę się przespać.

— Rozmawialiśmy o tym i uznaliśmy, że powinniśmy wrócić i pomóc — wyjaśnił Bilious.

— Aha. Demokratyczna odwaga. Ale oni wszyscy odeszli. Tam gdzie zwykle odchodzą.

O, bóg z ulgą opuścił gałąź.

— Nie na tym nam zależało… — zaczął.

— Słuchajcie, możecie się na coś przydać — przerwała mu Susan. — W środku jest straszny bałagan. Idźcie pomóc Banjo.

— Banjo?

— On… no, właściwie on tu teraz wszystkim kieruje.

Violet się zaśmiała.

— Przecież on…

— On tu kieruje — powtórzyła Susan ze znużeniem.

— Dobrze — zgodził się Bilious. — Zresztą na pewno możemy mu powiedzieć, co ma robić.

— Nie! Już zbyt wielu ludzi mówiło mu, co ma robić. On wie, co ma robić. Pomóżcie mu tylko wszystko rozkręcić, dobrze? Ale…

Jeśli Wiedźmikołaj wróci, ty znikniesz, prawda? Nie wiedziała, jak sformułować pytanie.

— Bo wiesz, ja… No, rzucam starą pracę — oświadczył o, bóg. — Tego… Mam zamiar… nadal pracować… jako wakacyjne zastępstwo dla innych bóstw… — Spojrzał na Susan błagalnie.

— Naprawdę?

Zerknęła na Violet. Właściwie… jeśli choć ona w niego uwierzy… może się udać. Nigdy nie wiadomo.

— To świetnie — rzekła. — Bawcie się dobrze. Ja wracam do domu. To nie był najlepszy sposób spędzania Strzeżenia Wiedźm.

Znalazła Pimpusia czekającego nad strumieniem.


Audytorzy trzepotali nerwowo. I jak zawsze się to dzieje w ich rasie, kiedy coś pójdzie dramatycznie źle i wymaga natychmiastowej korekty, zajęli się szukaniem kogoś, na kogo można zrzucić winę.

Jeden powiedział, To był…

I przerwał. Audytorzy działają jednomyślnie, co sprawia, że wybranie kozła ofiarnego staje się nieco problematyczne. Rozpogodził się jednak. Przecież jeśli wina spada na wszystkich, nie można nikogo oskarżyć. Na tym właśnie polega odpowiedzialność zbiorowa. Niepowodzenie to raczej pech albo coś w tym rodzaju.

Inny powiedział, Niestety, ludzie mogą źle to zrozumieć. Mogą paść pytania.

Jeden powiedział, A co ze Śmiercią? Przecież się wtrącał.

Jeden powiedział, Właściwie to nie.

Jeden powiedział, Nie, no dajmy spokój. Przecież wciągnął w to dziewczynę.

Jeden powiedział, Eee… nie. Ona sama się wciągnęła.

Jeden powiedział, No ale przecież mówił jej…

Jeden powiedział, Nie. Nie mówił. Więcej nawet, specjalnie jej nie mówił…

Urwał na chwilę, po czym rzucił, Do licha!

Jeden powiedział, Z drugiej strony jednak…

Szaty zwróciły się w jego stronę.

Tak?

Jeden powiedział, Nie ma żadnych dowodów. Nic nie zostało zapisane. Jacyś ludzie w chwili szaleństwa próbowali zaatakować krainę Wróżki Zębuszki. To nieszczęśliwy przypadek, ale nie ma nic wspólnego z nami. Jesteśmy wstrząśnięci, oczywiście.

Jeden powiedział, Nadal pozostaje Wiedźmikołaj. Sprawy będą zauważone. Padną pytania.

Przez chwilę unosili się w milczeniu.

W końcu jeden powiedział, Może trzeba będzie podjąć…

Przerwał, nie chcąc nawet pomyśleć tego słowa. Po chwili jednak zdołał dokończyć.

…ryzyko.


Łóżko, myślała Susan, gdy wokół kłębiły się mgły. A rankiem porządne, ludzkie rzeczy, takie jak kawa i owsianka. I łóżko. Prawdziwe rzeczy…

Pimpuś się zatrzymał. Przez chwilę patrzyła na jego uszy, po czym ponagliła go do biegu. Zarżał, ale się nie ruszył.

Szkieletowa dłoń chwyciła uzdę. Śmierć zmaterializował się obok.

TO NIE KONIEC. TRZEBA DOKONAĆ CZEGOŚ WIĘCEJ. NADAL GO DRĘCZĄ.

Susan przygarbiła się.

— Co takiego? Kto?

PRZESUŃ SIĘ. JA POPROWADZĘ. Śmierć wspiął się na siodło za Susan i sięgnął z boków po wodze.

— Posłuchaj, byłam…

TAK WIEM. KONTROLA WIERZEŃ, powiedział Śmierć, gdy koń znów ruszył naprzód. TYLKO BARDZO PROSTY UMYSŁ MÓGŁ O TYM POMYŚLEĆ. MAGIA TAK STARA, ŻE WŁAŚCIWIE PRZESTAŁA BYĆ MAGIĄ. JAKIŻ SPRYTNY SPOSÓB, ŻEBY SKŁONIĆ MILIONY DZIECI DO ZAPRZESTANIA WIARY W WIEDŹMIKOŁAJA.

— A co ty robiłeś? — dopytywała się Susan.

JA TAKŻE UCZYNIŁEM TO, CO ZAMIERZYŁEM. ZACHOWAŁEM MIEJSCE. MILIONY DYWANÓW ZE ŚLADAMI SADZY, MILIONY NAPEŁNIONYCH SKARPET, DACHY POZNACZONE PŁOZAMI… NIEWIARA BĘDZIE MIAŁA TRUDNE ZADANIE WOBEC TYCH FAKTÓW. ALBERT MÓWI, ŻE NA CAŁE DŁUGIE DNI MA DOSYĆ SHERRY. WIEDŹMIKOŁAJ BĘDZIE MIAŁ DO CZEGO WRACAĆ.

— A co ja mam teraz zrobić?

MUSISZ SPROWADZIĆ GO Z POWROTEM.

— Muszę? Dla pokoju, dobrej woli i dźwięku magicznych dzwonków? Kogo to obchodzi? To przecież tylko stary, gruby klaun, dzięki któremu ludzie w Strzeżenie Wiedźm czują się lepsi! Przeszłam to wszystko dla jakiegoś starucha, który łazi nocą po dziecięcych sypialniach?

NIE. ŻEBY WZESZŁO SŁOŃCE.

— A co astronomia ma wspólnego z Wiedźmikołajem?

DAWNI BOGOWIE OBEJMUJĄ NOWE FUNKCJE.

Pierwszy prymus nie brał udziału w bankiecie. Służąca przyniosła tacę do pokojów, gdzie Przyjmował Gościa i robił wszystko to, co robi mężczyzna, który nieoczekiwanie znajdzie się tête-à-tête z płcią przeciwną. Na przykład usiłował wyglansować buty o spodnie i wyczyścić paznokcie innymi paznokciami.

— Jeszcze trochę wina, Gwendolino? Prawie nie zawiera alkoholu — zaproponował.

— Nie odmówię, panie Prymusie.

— Proszę mnie nazywać Horacym, naprawdę. A może odrobina czegoś dla twojej kury?

— Obawiam się, że gdzieś sobie poszła — stwierdziła Wróżka Radości. — Jestem chyba nieciekawym towarzystwem…

Hałaśliwie wytarła nos.

— Och, tego bym nie powiedział, nigdy w życiu — zapewnił pierwszy prymus.

Żałował, że nie miał więcej czasu, by sprzątnąć w pokoju, a przynajmniej usunąć pewne krępujące części garderoby z wypchanego nosorożca.

— Wszyscy są tacy mili… — Wróżka Radości otarła załzawione oczy. — Kto to był ten chudy, który stale robił do mnie śmieszne miny?

— To kwestor. Może…

— On przynajmniej wydawał się całkiem wesoły.

— To przez pigułki z suszonej żaby. Zjada je garściami — rzucił lekceważąco pierwszy prymus. — Mówiłem, że może…

— Ojej… Mam nadzieję, że nie są uzależniające.

— Na pewno by ich tyle nie jadł, gdyby uzależniały. A teraz może wypijesz jeszcze kieliszek wina, a potem… potem… — Do głowy wpadła mu świetna myśl. — A potem może pokażę ci Pamiątkę Nadrektora Bowella? Ma bardzo… bardzo interesujące sklepienie. Słowo daję, tak.

— Będzie mi bardzo miło. Myślisz, że mnie to pocieszy?

— Och, mogłoby, mogłoby — uspokoił ją pierwszy prymus. — Na pewno! Doskonale. W takim razie, tego, pójdę i… pójdę i… — Wskazał drzwi garderoby. Przestępował nerwowo z nogi na nogę. — Pójdę i… i zaraz… tylko…

Wybiegł i zatrzasnął za sobą drzwi. Obłąkanym wzrokiem zlustrował półki i wieszaki.

— Czysta szata — mruczał do siebie. — Uczesać twarz, wyczyścić skarpetki, odświeżyć włosy, gdzie ten płyn zamiast golenia…

Z drugiej strony drzwi dobiegł zachwycający odgłos wycierania nosa. Z tej strony rozległ się stłumiony krzyk pierwszego prymusa, gdy — nieuważny w pośpiechu i obdarzony niezbyt czułym węchem — omyłkowo spryskał sobie twarz terpentyną, której używał do smarowania stóp.

Gdzieś w górze bardzo mały pulchny dzieciak z łukiem, strzałami i wręcz śmiesznie nieaerodynamicznymi skrzydełkami obijał się bezskutecznie o zamknięte okno, na którym szron kreślił sylwetkę pięknej aurientalnej damy. Drugie okno miało lodowy obrazek wazonu słoneczników.


W głównym holu stoły już się uginały. Jednym ze zwyczajów bankietu było, że choć podawano wiele dań, każdy mag jadł we własnym tempie. Tradycja ta powstała, by ci wolniejsi nie hamowali pozostałych. Poza tym mogli, jeśli chcieli, brać dokładki, więc gdy jakiś mag szczególnie lubił zupę, mógł jeść kolejne porcje przez godzinę, zanim rozpoczął wstępne etapy dań rybnych.

— Jak się teraz czujesz, kolego? — zapytał dziekan siedzący obok kwestora. — Znowu na pigułkach z suszonej żaby?

— Ja, no, ja, no… nie jest tak źle — odparł kwestor. — Pewnie, to był taki dość, taki dość silny wstrząs, kiedy…

— To szkoda, bo mam dla ciebie strzeżeniowiedźmowy prezent. — Dziekan wręczył mu małą paczuszkę. Grzechotała. — Możesz go teraz otworzyć, jeśli chcesz.

— No… Jak miło…

— To ode mnie — zapewnił dziekan.

— Jaki piękny…

— Kupiłem go za własne pieniądze, rozumiesz. — Dziekan machnął nogą indyka.

— Bardzo ładnie zapakowany…

— Ponad dolara, muszę dodać.

— Coś takiego…

Kwestor zdjął ozdobny papier.

— To pudełko do trzymania pigułek z suszonej żaby — rzekł dziekan. — Widzisz? Ma na pokrywce napisane „Pigułki z suszonej żaby”.

Kwestor potrząsnął pudełkiem.

— Jak to miło — powiedział bez przekonania. — I nawet są już w środku pigułki. Bardzo przewidująco. Na pewno się przyda.

— Pewnie. Wziąłem je z twojej toaletki. I tak wydałem dolara, nawet bez nich.

Kwestor z wdzięcznością pokiwał głową i starannie ułożył pudełko obok talerza. Dziś wieczorem pozwolili mu używać noża. Dziś wieczorem pozwolili mu też jeść inne rzeczy niż te, które da się wyskrobać drewnianą łyżką.

Z nerwowym podnieceniem popatrzył na najbliższe pieczone prosię i stanowczym gestem umieścił pod szyją serwetkę.

— Przepraszam, panie Stibbons — odezwał się drżącym głosem. — Czy zechciałby pan podać mi sos jabłkowy…

Rozległ się dźwięk, jakby gdzieś w powietrzu darła się szorstka tkanina — a potem trzask, gdy coś wylądowało na pieczonym prosięciu. Pieczone ziemniaki i sos rozprysnęły się na wszystkie strony. Jabłko, które prosię trzymało w pysku, wystrzeliło gwałtownie i trafiło kwestora w czoło.

Kwestor zamrugał, spojrzał na stół i odkrył, że właśnie zamierzał wbić widelec w ludzką głowę.

— Ahaha — wymruczał i oczy mu się zaszkliły.

Magowie odepchnęli na bok przewrócone półmiski i strzaskane talerze.

— Pojawił się w powietrzu!

— Czy to skrytobójca? Chyba nie żaden dowcip studentów?

— Dlaczego trzyma miecz bez tego ostrego kawałka?

— Nie żyje?

— Raczej nie!

— Nawet nie jadłem musu z łososia! Patrzcie tylko! Jego but wpadł do wazy! Mus się rozchlapał się po całym stole! Ktoś ma ochotę?

Myślak Stibbons przecisnął się przez tłum magów. Wiedział, jak zachowują się jego starsi koledzy, kiedy próbują udzielić pomocy. Byli jak szklanka wody dla tonącego.

— Dajcie mu powietrza!

— A skąd wiadomo, że go potrzebuje? — zapytał dziekan.

Myślak przyłożył ucho do piersi leżącego młodzieńca.

— Nie oddycha!

— Zaklęcie oddechowe, zaklęcie oddechowe… — mruczał kierownik studiów nieokreślonych. — Co by tu… Może Bezpośredni Respirator Spolta? Chyba miałem go gdzieś zapisany…

Ridcully sięgnął między magami i podniósł czarno odzianego człowieka za nogę. Przytrzymał go głową w dół i mocno trzepnął po plecach.

Zauważył ich zdumione spojrzenia.

— Tak to załatwialiśmy na farmie — wyjaśnił. — Doskonale działało na młode kozy.

— Nie, naprawdę… — powiedział dziekan. — Nie wydaje…

Ciało wydało z siebie dźwięk — coś pośredniego między dławieniem się a kaszlem.

— Zróbcie no trochę miejsca! — huknął nadrektor i jednym ruchem wolnej ręki oczyścił stół.

— Hej, nawet nie spróbowałem escoffé z krewetek! — poskarżył się wykładowca run współczesnych.

— A ja nawet nie wiedziałem, że je podali — odparł kierownik studiów nieokreślonych. — Ktoś, ale nikogo nie pokazuję palcem, dziekanie, wepchnął je za kraby, żeby zachować tylko dla siebie. Uważam, że to prymitywna zagrywka.

Herbatka otworzył oczy. Trzeba przyznać, że wykazał nadzwyczajne opanowanie, skoro przetrwało nawet widok nosa Ridcully’ego w wielkim zbliżeniu. Nos wypełniał najbliższe regiony wszechświata niby wielka różowa planeta.

— Przepraszam, bardzo przepraszam. — Myślak pochylił się z otwartym notesem w dłoni. — To niezwykle istotne dla rozwoju filozofii naturalnej. Czy widział pan jakieś jaskrawe światła? Czy pojawił się lśniący tunel? Czy jacyś zmarli krewni próbowali z panem rozmawiać? Jakie słowo najlepiej opisuje…

Ridcully odciągnął go na bok.

— O co tu chodzi, panie Stibbons?

— Naprawdę powinienem z nim porozmawiać, nadrektorze. Przetrwał incydent, w którym otarł się o śmierć.

— Jak my wszyscy. To się nazywa „życie” — rzucił krótko nadrektor. — Proszę nalać temu biedakowi kieliszek czegoś mocniejszego. I niech pan odłoży ten przeklęty ołówek.

— Ehm… To musi być Niewidoczny Uniwersytet — odezwał się Herbatka. — A wy wszyscy jesteście magami?

— Proszę leżeć spokojnie — polecił Ridcully, ale Herbatka uniósł się już na łokciach.

— Był tu miecz — wymamrotał.

— Był. Upadł na podłogę. — Dziekan schylił się. — Ale wygląda, jakby… Oj! Czy to ja zrobiłem?

Magowie patrzyli, jak przewraca się duży, zakrzywiony plaster stołu. Coś przecięło wszystko — drewno, materiał, talerze, sztućce, jedzenie. Dziekan przysiągłby, że świeca, która stała na drodze niewidzialnego ostrza, przez chwilę świeciła tylko połową płomienia, nim wreszcie knot uświadomił sobie, że nie jest to właściwe zachowanie.

Dziekan podniósł rękę. Magowie odskoczyli.

— Wygląda jak cienka niebieska linia w powietrzu — stwierdził zaciekawiony.

— Przepraszam pana. — Herbatka odebrał mu miecz. — Ale naprawdę muszę już iść.

Wybiegł z sali.

— Daleko nie zajdzie — stwierdził wykładowca run współczesnych. — Główne drzwi są zamknięte zgodnie z regułą nadrektora Spode’a.

— Daleko nie zajdzie, mając miecz, który najwyraźniej potrafi rozciąć wszystko? — upewnił się Ridcully do wtóru stuku padającego drewna.

— Ciekawe, o co w tym wszystkim chodziło — zastanowił się kierownik studiów nieokreślonych, po czym wrócił do resztek bankietu. — W każdym razie przynajmniej sztuka mięsa jest równo pokrojona…

— Bu-bu-bu…

Obejrzeli się wszyscy. Kwestor wyciągał przed siebie rękę. W jego dłoni błyszczała na magów powierzchnia rozciętego widelca.

— Dobrze wiedzieć, że jego nowy prezent się przydał — stwierdził dziekan. — Liczy się pamięć.

Pod stołem Błękitna Kura Szczęścia ulżyła sobie na but kwestora.


SĄ… WROGOWIE, powiedział Śmierć, gdy Pimpuś galopował nad pokrytymi lodem górami.

— Oni wszyscy nie żyją…

INNI WROGOWIE. WŁAŚCIWIE MOŻESZ SIĘ TEGO DOWIEDZIEĆ. W NAJGŁĘBSZYCH KRAINACH MORZA, GDZIE NIE DOCIERA ŚWIATŁO, ISTNIEJE GATUNEK ISTOT NIE MAJĄCYCH ANI MÓZGU, ANI OCZU, ANI UST. NIE ROBIĄ NICZEGO, TYLKO ŻYJĄ I WYPUSZCZAJĄ PŁATKI DOSKONAŁEJ CZERWIENI TAM, GDZIE NIE MA NIKOGO, KTO BY JE ZOBACZYŁ. SĄ NICZYM, TYLKO MALEŃKIM „TAK” WŚRÓD NOCY. A JEDNAK… A JEDNAK… ONE TEŻ MAJĄ WROGÓW, KTÓRZY KIERUJĄ KU NIM SWĄ WŚCIEKŁĄ, NIEUSTAJĄCĄ ZJADLIWOŚĆ, KTÓRZY CHCIELIBY NIE TYLKO, BY TO MALEŃKIE ŻYCIE USTAŁO, ALE ŻEBY GO NIGDY NIE BYŁO. NADĄŻASZ ZA MNĄ DO TEJ PORY?

— No tak, ale…

DOBRZE. WIĘC WYOBRAŹ SOBIE, CO ONI MYŚLĄ O LUDZKOŚCI.

Susan była wstrząśnięta. Nigdy jeszcze nie słyszała, by dziadek mówił tonem innym niż całkowicie spokojny. Teraz w jego słowach pojawił się zgrzyt ostrza.

— Czym oni są? — spytała.

MUSIMY SIĘ SPIESZYĆ. NIE MAMY WIELE CZASU.

— Myślałam, że zawsze masz czas. To znaczy… Czemukolwiek chciałbyś zapobiec, możesz przecież cofnąć się w czasie i…

I WTRĄCIĆ SIĘ?

— Już to przecież robiłeś…

TYM RAZEM TO INNI SIĘ WTRĄCILI. A NIE MIELI PRAWA.

— Jacy inni?

NIE MAJĄ IMION. NAZYWAJ ICH AUDYTORAMI. KIERUJĄ WSZECHŚWIATEM. DBAJĄ O TO, BY DZIAŁAŁA GRAWITACJA, A ATOMY WIROWAŁY, CZY CO TAM ATOMY ROBIĄ. I NIENAWIDZĄ ŻYCIA.

— Dlaczego?

JEST… NIEREGULARNE. NIE POWINNO SIĘ ZDARZYĆ. ONI LUBIĄ TYLKO KAMIENIE PORUSZAJĄCE SIĘ PO OKRĘGACH. A NAJBARDZIEJ ZE WSZYSTKIEGO NIENAWIDZĄ LUDZI. Śmierć westchnął. POD WIELOMA WZGLĘDAMI BRAK IM POCZUCIA HUMORU.

— Ale czemu Wiedź…

TO RZECZY, W KTÓRE WIERZYSZ, CZYNIĄ CIĘ CZŁOWIEKIEM. DOBRE RZECZY CZY ZŁE, NIE MA ZNACZENIA.

Mgły się rozstąpiły. Wokół wyrastały białe szczyty rozjaśnione blaskiem śniegu.

— Wyglądają jak te góry, gdzie stał Zamek Kości — zauważyła.

BO TO ONE, przyznał Śmierć. W PEWNYM SENSIE. WRÓCIŁ DO MIEJSCA, KTÓRE ZNA. WCZESNEGO MIEJSCA…

Pimpuś kłusował nisko nad śniegiem.

— Czego szukamy? — zainteresowała się Susan.

BĘDZIESZ WIEDZIAŁA, KIEDY TO ZOBACZYSZ.

— Śniegu? Drzew? Możesz mi dać jakąś wskazówkę? Po co tu jesteśmy?

MÓWIŁEM JUŻ. MAMY ZADBAĆ, BY WZESZŁO SŁOŃCE.

— Oczywiście, że wzejdzie słońce!

NIE.

— Żadna magia nie może powstrzymać wschodu słońca!

CHCIAŁBYM BYĆ TAKI MĄDRY JAK TY.

Susan z czystej irytacji popatrzyła w dół i zobaczyła coś.

Niewielkie ciemne kształty poruszały się po białej płaszczyźnie. Biegły, jakby coś ścigały.

— Tam… trwa jakaś pogoń — powiedziała. — Widzę jakieś zwierzęta, ale nie widzę, co gonią.

I wtedy dostrzegła ruch na śniegu, jakiś rozmazany cień uskakujący, ślizgający się, ani przez moment wyraźny. Mknący Pimpuś opadł niżej, aż kopytami muskał szczyty drzew, które pochylały się od podmuchu jego pędu. Grzmot ścigał go przez las, podrywał w powietrze opadłe gałęzie i kłęby śniegu.

Teraz, gdy byli niżej, mogła wyraźnie zobaczyć łowców. To były duże psy. Zwierzyna wciąż uciekała między zaspami, chowała się za ośnieżone krzaki…

Zaspa eksplodowała nagle. Coś wielkiego, długiego i błękitno-czarnego uniosło się wśród kurzawy niczym wieloryb.

— To świnia!

DZIK. ZAGANIAJĄ GO DO URWISKA. SĄ ZDESPEROWANI.

Słyszała dyszenie zwierzęcia. Psy nie wydawały żadnych odgłosów.

Krew spływała na śnieg z ran, które zdążyły już zadać.

— Ten… dzik… — odezwała się Susan. — To…

TAK.

— Chcą zabić Wiedź…

NIE ZABIĆ. ON WIE, JAK UMIERAĆ. O TAK… W TEJ FORMIE POTRAFI GINĄĆ. MA DUŻO DOŚWIADCZENIA. NIE, ONI CHCĄ MU ODEBRAĆ PRAWDZIWE ŻYCIE, ODEBRAĆ DUSZĘ, ODEBRAĆ WSZYSTKO. NIE WOLNO POZWOLIĆ, ŻEBY GO POWALILI.

— Więc ich powstrzymaj!

TY MUSISZ ICH POWSTRZYMAĆ. TO LUDZKA SPRAWA.

Psy biegły dość dziwacznie. Właściwie nie biegły, ale płynęły, pokonywały śnieżną równinę szybciej, niż sugerowałyby to ruchy ich łap.

— Nie wyglądają na zwykłe psy.

NIE.

— Co mogę zrobić?

Śmierć wskazał jej dzika. Pimpuś zrównał się z nim, oddalony ledwie o kilka stóp.

Zrozumiała.

— Nie mogę na nim jechać!

DLACZEGO NIE? ODEBRAŁAŚ WYKSZTAŁCENIE.

— Dostateczne, by wiedzieć, że dziki nie pozwalają ludziom się dosiadać!

ZWYKŁA AKUMULACJA DANYCH OBSERWACYJNYCH NIE STANOWI JESZCZE DOWODU.

Susan spojrzała przed siebie. Śnieżna równina wyglądała jak odcięta.

MUSISZ, odezwał się jej w myślach głos dziadka. KIEDY DOTRZE DO KRAWĘDZI, ZNAJDZIE SIĘ W PUŁAPCE. NIE MOŻNA DO TEGO DOPUŚCIĆ. ROZUMIESZ? TO NIE SĄ RZECZYWISTE PSY. JEŚLI GO DOPADNĄ, ON NIE TYLKO ZGINIE. JEGO… NIGDY NIE BĘDZIE…

Susan skoczyła. Przez moment płynęła w powietrzu, wyciągała ręce, suknia powiewała za nią…

Lądowanie na grzbiecie zwierza przypominało uderzenie w bardzo, bardzo twardy fotel. Dzik zachwiał się, ale natychmiast wyprostował.

Susan objęła go rękami za kark, zanurzając twarz w ostrą szczecinę. Czuła pod sobą ciepło. Miała wrażenie, że jedzie na piecu. Cuchnął potem, krwią i świnią. Wielką świnią.

A przed nią roztaczał się brak krajobrazu.

Dzik wrył się w śnieg na krawędzi urwiska, niemal zrzucając ją z grzbietu. I odwrócił się, by stanąć pyskiem w pysk z psami.

Było ich dużo. Susan znała się na psach. Mieli je w domu, tak jak w innych rodzinach ludzie mieli dywany. Te tutaj nie należały do odmiany wielkiej i kudłatej.

Wbiła pięty w boki dzika i chwyciła go oburącz za uszy. Miała wrażenie, że ściska parę włochatych łopat.

— W lewo! — wrzasnęła i szarpnęła.

Włożyła w ten krzyk wszystkie siły. Obiecywał płacz przed spaniem, jeśli rozkaz nie zostanie wykonany.

Ku jej zaskoczeniu, dzik stęknął, zatańczył na brzegu przepaści i pobiegł. Psy plątały się, próbując skręcić za nim.

Byli na płaskowyżu. Z jej miejsca zdawało się, że wokół jest skarpa, bez żadnej drogi w dół z wyjątkiem tej bardzo prostej i ostatecznej.

Psy znów pędziły przy nogach dzika.

Susan rozejrzała się w szarym, pozbawionym światła powietrzu. Musi być jakiś szlak…

Był.

Skalne ramię, jak gigantyczne ostrze noża, łączyło tę równinę ze wzgórzami. Było wąskie i ostre, cienka linia śniegu z lodowatą otchłanią po obu stronach.

Lepsze to niż nic… To było nic przysypane śniegiem.

Dzik dotarł do krawędzi i zawahał się. Susan uderzyła go piętami.

Z ryjem przy śniegu, z nogami jak tłoki, zwierz ruszył po skalnym grzbiecie. Śnieg fruwał na boki, gdy racice szukały oparcia. Brak wdzięku nadrabiał czystym, obłąkańczym wysiłkiem; nogi poruszały się jak u tancerza, który stepuje w górę po ruchomych schodach zjeżdżających w dół.

Racica się ześliznęła. Przez moment dzik zdawał się stać tylko na dwóch nogach, gdy dwie pozostałe skrobały o oblodzoną skałę. Susan poczuła, jak przepaść ciągnie ją w dół.

Pod nią była pustka.

Powiedziała sobie: Złapie mnie, jeśli spadnę, złapie mnie, jeśli spadnę, złapie mnie, jeśli spadnę…

Lodowy pył kłuł w oczy. Niewiele brakowało, by racica trafiła ją w głowę.

Starszy, mądrzejszy głos odpowiedział: Nie, nie złapie; jeśli teraz spadnę, to nie zasługuję na to, by mnie łapać.

Ślepia zwierza znalazły się o kilka cali od jej twarzy…

W głębi oczu wszystkich prócz najbardziej niezwykłych zwierząt widać odbicie. Z głębi ciemnego oka przed Susan ktoś ją obserwował…

Stopa trafiła na kamień i Susan skoncentrowała na niej całą swą energię, z całych sił odpychając się w górę. Kobieta i dzik kołysali się przez chwilę, po czym racica znalazła oparcie i zwierz pognał dalej po wąskim skalnym grzbiecie.

Susan zaryzykowała i obejrzała się szybko.

Psy nadal poruszały się dziwacznie, jak gdyby przepływały z miejsca na miejsce, a nie przebiegały z pomocą zwyczajnych mięśni.

To nie psy, pomyślała. To formy psów.

Znowu skała zadrżała pod nogami. Wzniósł się kłąb śniegu. Świat przekrzywił się na bok. Czuła, jak dzik zmienia kształt, gdy napiął mięśnie, sprężając cielsko do skoku. Blok lodu i skały oderwał się za nimi i rozpoczął długi zjazd w ciemność.

Dzik wylądował. Susan spadła i potoczyła się w głęboki śnieg. Rozpaczliwie machała rękami, w każdej chwili oczekując uderzenia o twardą skałę.

Zamiast tego natrafiła na pokrytą śniegiem gałąź. Kilka stóp dalej dzik leżał na śniegu, parował i sapał.

Podniosła się z trudem. Skalna ostroga rozszerzyła się w niewielkie wzgórze; rosło na nim kilka oszronionych drzew.

Psy dotarły do szczeliny i kręciły się przy niej. Usiłowały ratować się przed ześliźnięciem.

Łatwo mogły przeskoczyć na drugą stronę — była tego pewna. Przecież udało się to nawet dzikowi z nią na grzbiecie. Chwyciła oburącz i szarpnęła zmrożoną gałąź, która złamała się z trzaskiem niczym sopel lodu. Susan machnęła nią jak maczugą.

— No, chodźcie! — krzyknęła. — Skaczcie! Spróbujcie tylko! Już!

Jeden spróbował. Gałąź trafiła go w chwili lądowania, potem Susan uderzyła z półobrotu w górę, a cios poderwał oszołomione zwierzę z ziemi i strącił w przepaść.

Pies zafalował w powietrzu, po czym z wyciem zniknął za krawędzią.

Susan odtańczyła kilka kroków z wściekłością i tryumfem.

— Tak! Tak! Ktoś chce jeszcze? Są chętni?

Pozostałe psy spojrzały jej w oczy; uznały, że żaden nie chce i chętnych nie ma. Wreszcie, po jednej czy dwóch nerwowych próbach, zdołały jakoś zawrócić, wciąż się ślizgając. Usiłowały dotrzeć z powrotem na płaskowyż.

Jakaś postać zagrodziła im drogę.

Jeszcze przed chwilą jej nie było, ale teraz wyglądała na trwałą. Zdawało się, że jest zbudowana ze śniegu — trzy śnieżne kule ustawione jedna na drugiej. Miała czarne kropki zamiast oczu, półokrąg kropek tworzył coś na podobieństwo ust, marchewka służyła za nos.

A za ramiona — dwie gałązki.

Przynajmniej z tej odległości.

Jedna z nich trzymała zakrzywiony kij.

Kruk, noszący na szyi kawałek mokrego czerwonego papieru, wylądował na śniegowym ramieniu.

— Hop, hop, hop? — zaproponował. — Wesołego Przesilenia? Ćwir, ćwir? Na co czekacie? Na Strzeżenie Wiedźm?

Psy się cofnęły.

Śnieg zaczął bryłami odpadać z figury bałwana, odsłaniając chudą sylwetkę w trzepoczącym czarnym płaszczu.

Śmierć wypluł marchewkę.

HO. HO. HO.

Psy rozmazały się i zafalowały, gdy rozpaczliwie usiłowały zmienić formę.

NIE MOGLIŚCIE SIĘ POWSTRZYMAĆ? NA SAM KONIEC? TO BŁĄD, JAK MI SIĘ ZDAJE.

Dotknął kosy. Pstryknęło głośno; błysnęło wysunięte ostrze.

WDZIERA SIĘ POD SKÓRĘ TO ŻYCIE, stwierdził Śmierć. METAFORYCZNIE RZECZ UJMUJĄC, NATURALNIE. TO NAŁÓG, KTÓRY TRUDNO JEST RZUCIĆ. JEDEN ODDECH NIGDY NIE WYSTARCZA. ODKRYWASZ, ŻE CHCESZ ZACZERPNĄĆ NASTĘPNY.

Pies zaczął zjeżdżać po śniegu; rozpaczliwie drapał pazurami, by uratować się przed długim i zimnym upadkiem.

I, JAK SAMI WIDZICIE, IM BARDZIEJ WALCZYCIE O KAŻDY MOMENT, TYM BARDZIEJ JESTEŚCIE ŻYWI… I WTEDY WŁAŚNIE WKRACZAM JA, PRAWDĘ MÓWIĄC.

Prowadzący pies zdołał na jedną chwilę zmienić się w szarą sylwetkę w kapturze, nim został znowu wciągnięty do poprzedniej formy.

STRACH TAKŻE MOŻE STANOWIĆ KOTWICĘ, mówił Śmierć. WSZYSTKIE TE ZMYSŁY, CHŁONĄCE SZEROKO KAŻDY FRAGMENT ŚWIATA. TO BIJĄCE SERCE. TA PŁYNĄCA SZYBKO KREW. NIE CZUJECIE, JAK WAS POWSTRZYMUJE?

Raz jeszcze Audytor zdołał utrzymać swój kształt przez kilka sekund. Zdążył powiedzieć: Nie możesz tego robić, obowiązują reguły!

TAK. OBOWIĄZUJĄ REGUŁY. ALE WYŚCIE JE ZŁAMALI. JAK ŚMIELIŚCIE? JAK ŻEŚCIE ŚMIELI?!

Ostrze kosy było cienkim błękitnym konturem w szarym świetle przedświtu.

Śmierć uniósł kościsty palec do miejsca, gdzie znalazłyby się jego wargi, i spojrzał w zadumie.

A TERAZ POZOSTAJE TYLKO JEDNO, OSTATNIE PYTANIE, rzekł.

Uniósł ręce i zdawało się, że rośnie. Światło błysnęło mu w oczodołach. Kiedy znowu przemówił, w górach runęły lawiny.

BYLIŚCIE GRZECZNI… CZY NIE?

HO. HO. HO.

Susan słyszała, jak cichną skowyty.

Dzik leżał na białym śniegu, teraz czerwonym od krwi. Przyklęknęła obok i spróbowała unieść mu łeb.

Był martwy. Jedno oko patrzyło w nicość. Język zwisał z pyska.

Wezbrał w niej szloch. Maleńka część Susan, która to obserwowała, ta wewnętrzna opiekunka, tłumaczyła, że to tylko wyczerpanie i podniecenie, nagły odpływ adrenaliny. Nie może przecież płakać nad martwą świnią.

Cała reszta Susan bębniła pięściami o bok zwierzęcia.

— Nie możesz teraz! Uratowaliśmy cię! To się nie może tak skończyć!

Dmuchnął wiatr.

Coś poruszyło się w zimowym pejzażu — coś pod śniegiem. Gałęzie starego drzewa zadrżały, zrzucając małe igiełki lodu.

Wzeszło słońce.

Blask płynął wokół Susan niczym bezgłośna wichura. Oślepiał. Przykucnęła, osłaniając oczy ramieniem. Wielka czerwona kula zmieniła szron na ośnieżonych gałęziach w płomień. Złoty blask uderzył w górskie szczyty, przekształcając każdy z nich w oślepiający, cichy wulkan. Światło toczyło się dalej, wlewało w doliny, niepowstrzymaną falą spływało po zboczach…

Ktoś jęknął.

W miejscu, gdzie przed chwilą był dzik, na śniegu leżał człowiek.

Był nagi, tylko w skórzanej przepasce biodrowej. Włosy miał długie, kiedyś splecione w gruby warkocz na plecach, teraz tak zbity, tak brudny od potu i krwi, że wyglądał jak filc.

Krwawił wszędzie tam, gdzie szarpały go psy.

Susan przyglądała mu się przez chwilę, a potem — słuchając chyba czegoś innego niż własny trzeźwy umysł — zaczęła metodycznie odrywać pasy ze swojej halki, by zabandażować najgorsze rany.

Opanowanie, powiedziała maleńka cząstka jej umysłu. Zdolność zachowania chłodnego umysłu w trudnych sytuacjach.

Chłodnego czegoś…

To pewnie jakaś skaza charakteru.

Mężczyzna był wytatuowany. Błękitne wiry i spirale znaczyły jego skórę pod zaschniętą krwią.

Otworzył oczy i spojrzał na niebo.

— Możesz wstać?

Mężczyzna przesunął wzrok ku niej. Spróbował się poruszyć, ale padł na śnieg.

W końcu zdołała podciągnąć go do pozycji siedzącej. Chwiał się, gdy zarzuciła sobie jego rękę na ramiona i podniosła go na nogi. Starała się nie zwracać uwagi na odór, oddziałujący z niemal fizyczną siłą.

Zejście w dół wydawało się najlepszą z możliwości. Nawet jeśli jego mózg nie działał poprawnie, stopy chyba zrozumiały, w czym rzecz.

Chwiejąc się, szli przez zamarznięty las; śnieg lśnił pomarańczowo w blasku słońca. Zimny, błękitny półmrok czaił się w zagłębieniach niby niewielkie kubki zimy.

Obok niej wytatuowany mężczyzna wydał bulgoczący odgłos. Wyśliznął się jej i wylądował na kolanach na śniegu. Chwytał się za gardło i kaszlał. Jego oddech przypominał dźwięk piły.

— Co znowu? Co się dzieje? Co się stało?

Przewrócił oczami i znowu chwycił się za gardło.

— Coś utknęło? — Uderzyła go w plecy z całej siły, ale znów był na czworakach i walczył o oddech.

Chwyciła go pod pachy, podciągnęła do pionu, po czym objęła w talii. Bogowie, jak się to robiło, przecież przerabiali to na lekcjach, zaraz, trzeba zacisnąć pięść, chwycić ją drugą ręką, a potem szarpnąć do siebie i w górę, o tak…

Mężczyzna zakaszlał; coś odbiło się od pnia drzewa i wylądowało w śniegu.

Przyklęknęła, żeby to obejrzeć.

Było to małe czarne ziarno fasoli.

Wysoko na drzewie zaćwierkał ptak. Uniosła głowę. Strzyżyk podskoczył i przefrunął na sąsiednią gałąź.

Kiedy znów spojrzała na mężczyznę, wyglądał inaczej. Teraz miał ubranie — ciężkie futra z futrzanym kapturem, futrzane buty. Opierał się na włóczni z kamiennym grotem i wydawał się o wiele silniejszy.

Coś przebiegło między drzewami, ledwie widoczne, gdyby nie jego cień. Przez moment widziała białego zająca; potem znikł jej z oczu.

Popatrzyła znowu na mężczyznę. Futra zniknęły; wydawał się starszy, choć wciąż miał te same oczy. Nosił obfite białe szaty i wyglądał bardziej jak kapłan.

Kiedy ptak zaćwierkał znowu, nie odwróciła wzroku. I uświadomiła sobie, że się myliła — mężczyzna nie zmieniał się, jak kolejne stronice książki. Wszystkie te wizerunki były w nim jednocześnie, a także wiele innych. To, co widziała, zależało od tego, jak patrzyła.

Tak… Dobrze się składa, że jestem spokojna i przyzwyczajona do takich rzeczy. W przeciwnym razie bardzo bym się zmartwiła…

Znaleźli się na skraju lasu.

Kawałek dalej stały cztery potężne dziki, okryte kłębami pary, zaprzężone do sań, które wyglądały, jakby ktoś pozbijał je z grubo ociosanych pni. W poczerniałym drewnie widoczne były twarze, być może wycięte kamiennymi ostrzami, być może wyrzeźbione przez deszcz i wiatr.

Wiedźmikołaj wspiął się na nie i usiadł. Przybrał na wadze i teraz można było w nim zobaczyć jedynie potężnego, ubranego w czerwień mężczyznę; lód krystalizował się tu i tam na jego szatach. I tylko w rzadkich błyskach szronu pojawiała się sugestia szczeciny czy kła.

Kręcił się przez chwilę na koźle, po czym sięgnął pod siebie i wydobył sztuczną brodę. Podniósł ją pytająco.

PRZEPRASZAM, odezwał się głos obok Susan. TO MOJA.

Wiedźmikołaj skinął Śmierci głową — jak jeden fachowiec drugiemu. Potem skinął też Susan. Nie była pewna, czy jej dziękuje — był to raczej gest uznania, potwierdzenia, że coś, co należało zrobić, zostało zrobione. Ale nie podziękowanie.

Potrząsnął lejcami, cmoknął i sanie ruszyły.

Patrzyli, jak się oddalają.

— Słyszałam kiedyś — powiedziała w zadumie Susan — że idea czerwonego stroju Wiedźmikołaja powstała stosunkowo niedawno.

NIE. BYŁA PAMIĘTANA.

Wiedźmikołaj stał się już tylko czerwoną kropką po drugiej stronie doliny.

— No, dla tej mojej sukienki to ostatni występ — stwierdziła Susan — Chciałabym spytać, wiesz, taka akademicka ciekawość… Byłeś pewien, że to przeżyję?

ŻYWIŁEM SILNE PRZEKONANIE.

— To dobrze.

ODWIOZĘ CIĘ Z POWROTEM, zaproponował po chwili Śmierć.

— Dzięki. Powiedz mi…

CO BY SIĘ STAŁO, GDYBYŚ GO NIE URATOWAŁA?

— Tak. Słońce i tak by wzeszło, prawda?

NIE.

— Przestań. Nie sądzisz chyba, że uwierzę. To przecież fakt astronomiczny!

SŁOŃCE BY NIE WZESZŁO.

Stanęła przed nim.

— Mam za sobą ciężką noc, dziadku! Jestem zmęczona i chcę się wykąpać! Nie mam ochoty słuchać takich bzdur!

SŁOŃCE BY NIE WZESZŁO.

— Doprawdy? A co by się stało, jeśli wolno spytać?

ZWYKŁA KULA PŁONĄCYCH GAZÓW ROZJAŚNIŁABY ŚWIAT.

Przez chwilę szli w milczeniu.

— No tak — mruknęła Susan ze znużeniem. — Sztuczki ze słowami. Wydawało mi się, że jesteś bardziej dosłowny.

JESTEM CAŁKOWICIE DOSŁOWNY. SZTUCZKI ZE SŁOWAMI TO DZIEDZINA LUDZI.

— No dobrze — ustąpiła Susan. — Nie jestem głupia. Chcesz powiedzieć, że ludzie potrzebują… fantazji, żeby życie stało się znośne.

NAPRAWDĘ? JAKBY TO BYŁA JAKAŚ RÓŻOWA PIGUŁKA? NIE. LUDZIE POTRZEBUJĄ FANTAZJI, ŻEBY BYĆ LUDŹMI. ŻEBY BYĆ TYM MIEJSCEM, GDZIE SPADAJĄCY ANIOŁ SPOTYKA SIĘ Z WSTĘPUJĄCĄ MAŁPĄ.

— Wróżki Zębuszki? Wiedźmikołaje? Małe…

TAK. JAKO ĆWICZENIE. MUSICIE ZACZĄĆ OD NAUKI WIARY W MAŁE KŁAMSTWA.

— Żebyśmy potem mogli uwierzyć w wielkie?

TAK. SPRAWIEDLIWOŚĆ. MIŁOSIERDZIE. OBOWIĄZEK. TAKIE RZECZY.

— To przecież całkiem co innego!

TAK MYŚLISZ? WEŹ ZATEM WSZECHŚWIAT I ROZGNIEĆ GO NA NAJDROBNIEJSZY PYŁ, PRZESIEJ PRZEZ NAJDROBNIEJSZE SITO, A POTEM POKAŻ MI CHOCIAŻ JEDEN ATOM SPRAWIEDLIWOŚCI, JEDNĄ MOLEKUŁĘ MIŁOSIERDZIA. A JEDNAK… Śmierć machnął ręką. A JEDNAK DZIAŁACIE, JAK GDYBY ISTNIAŁ JAKIŚ IDEALNY PORZĄDEK ŚWIATA, JAK GDYBY BYŁA WE WSZECHŚWIECIE JAKAŚ… JAKAŚ SŁUSZNOŚĆ, WEDŁUG KTÓREJ MOŻNA GO OCENIAĆ.

— No tak, ale przecież ludzie muszą w to wszystko wierzyć, inaczej nie ma sensu…

WŁAŚNIE O TO MI CHODZI.

Spróbowała zebrać myśli.

JEST TAKIE MIEJSCE, GDZIE OD MILIONA LAT ZDERZAJĄ SIĘ DWIE GALAKTYKI, stwierdził Śmierć à propos niczego. NIE PRÓBUJ MNIE PRZEKONYWAĆ, ŻE TO SŁUSZNE.

— No tak, ale ludzie o tym nie myślą — odparła Susan.

Gdzieś tam czekało łóżko…

TAK JEST. WYBUCHAJĄ GWIAZDY, ZDERZAJĄ SIĘ ŚWIATY, WŁAŚCIWIE NIGDZIE WE WSZECHŚWIECIE CZŁOWIEK NIE MÓGŁBY ŻYĆ, BY NIE ZOSTAĆ NATYCHMIAST ZAMROŻONY ALBO USMAŻONY, A JEDNAK WIERZYCIE, ŻE… ŻE ŁÓŻKO JEST CZYMŚ ZWYCZAJNYM. TO NAPRAWDĘ ZADZIWIAJĄCY TALENT.

— Talent?

O TAK. BARDZO SZCZEGÓLNA ODMIANA GŁUPOTY. MYŚLICIE, ŻE CAŁY WSZECHŚWIAT ISTNIEJE W WASZYCH GŁOWACH.

— Tak mówisz, jakbyśmy byli obłąkani — zaprotestowała Susan.

Miłe, ciepłe łóżko…

NIE. POTRZEBNA WAM WIARA W RZECZY, KTÓRE NIE SĄ PRAWDZIWE. W JAKI INNY SPOSÓB MOGŁYBY SIĘ STAĆ?

Pomógł jej wsiąść na Pimpusia.

— Te góry — odezwała się Susan, kiedy wystartowali. — Czy to prawdziwe góry, czy tylko jakieś cienie?

TAK.

Wiedziała, że to wszystko, na co może liczyć.

— Słuchaj… Zgubiłam twój miecz. Został gdzieś w krainie Wróżki Zębuszki.

Śmierć wzruszył ramionami.

ZROBIĘ SOBIE DRUGI.

— Umiesz?

ALEŻ TAK. DZIĘKI TEMU BĘDĘ MIAŁ JAKIEŚ ZAJĘCIE. NIE PRZEJMUJ SIĘ.


Pierwszy prymus zanucił wesoło pod nosem, gdy po raz drugi przejechał grzebieniem po brodzie i obficie spryskał ją tym, co miało się okazać ekstraktem łasicy stosowanym do usuwania demonów, nie zaś — jak zakładał — przyjemnym męskim zapachem[23]. Po czym wkroczył do swego gabinetu.

— Przepraszam, że tak długo to trwało, ale… — zaczął.

W pokoju nie było nikogo. Tylko z bardzo daleka dobiegł go odgłos wycierania nosa, połączony z cichym „dzyń, dzyń, dzyń” zanikającej magii.


Świt złocił już szczyt Wieży Sztuk, gdy Pimpuś zatrzymał się w powietrzu przy balkonie pokoju dziecinnego. Susan zsunęła się na świeży śnieg i przez chwilę stała z niepewną miną. Skoro ktoś nadłożył drogi, żeby podrzucić ją do domu, uprzejmość nakazywała go zaprosić. Z drugiej strony…

MOŻE PRZYSZŁABYŚ NA STRZEŻENIOWIEDŹMOWY OBIAD? — spytał Śmierć. W jego głosie zabrzmiała nadzieja. ALBERT SMAŻY JUŻ PUDDING.

— Smaży pudding?

ALBERT ROZUMIE SMAŻENIE. WYDAJE MI SIĘ TEŻ, ŻE ROBI DŻEM. NA PEWNO DUŻO O TYM MÓWIŁ.

— Ja… no wiesz… Oni się spodziewają, że będę w domu. Gaiterowie często przyjmują gości. Partnerów od interesów. Przypuszczam, że cały dzień będzie… Tak jakby, wiesz, muszę przypilnować dzieci…

KTOŚ POWINIEN.

— No… Może napijesz się czegoś, zanim odjedziesz?

FILIŻANKA KAKAO BYŁABY W TYCH OKOLICZNOŚCIACH ODPOWIEDNIA.

— Dobrze. Herbatniki są w puszce nad kominkiem.

Susan z ulgą ruszyła do maleńkiej kuchni.

Śmierć usiadł w trzeszczącym wiklinowym fotelu, zanurzył stopy w dywanie i rozejrzał się z zaciekawieniem. Słyszał stukanie filiżanek, potem dźwięk jakby gwałtownie wciąganego powietrza, a potem ciszę.

Poczęstował się herbatnikiem z puszki. Nad kominkiem wisiały dwie wypchane skarpety. Z zawodową satysfakcją stuknął w nie palcem, po czym wrócił na fotel i zaczął się przyglądać tapecie na ścianach. Pokrywały ją obrazki królików w kamizelkach, obok innej fauny. Nie był zaskoczony. Od czasu do czasu pojawiał się osobiście nawet u królików, po prostu by sprawdzić, że cały proces przebiega jak należy. Nigdy nie spotkał żadnego, który by nosił kamizelkę. Nie spodziewał się u nich kamizelek. A przynajmniej nie spodziewałby się kamizelek, gdyby nie miał żadnych doświadczeń z tym, jak ludzie przedstawiają sobie wszechświat. W tej sytuacji można było tylko żywić wdzięczność za to, że nie dołożyli im jeszcze złotych zegarków i cylindrów.

Ludzie lubili też tańczące świnki. I baranki w kapeluszach. O ile Śmierć wiedział, jedynym powodem dowolnych ludzkich kontaktów ze świniami i owcami był fakt, że stanowiły preludium do kotletów i kiełbas. Dlaczego więc na tapetach w dziecinnych pokojach nosiły ubrania, pozostawało dla niego tajemnicą. Patrzcie, kochane dzieci, to ich właśnie będziecie jeść… Czuł, że gdyby tylko potrafił znaleźć klucz do tej zagadki, o wiele więcej dowiedziałby się o ludzkich istotach.

Загрузка...