Nikomu do tej pory nie udało się rozgryźć Wilka. Według informacji Interpolu i rosyjskiej milicji był trzeźwo myślącym, angażującym się w każdą robotę wykonawcą, który zaczynał jako milicjant. Jak wielu Rosjan, potrafił dostosować się do okoliczności i miał sporo zdrowego rozsądku. Ta wrodzona narodowa cecha charakteru pozwoliła Rosjanom utrzymać tak długo w przestrzeni kosmicznej stację Mir. Rosyjscy kosmonauci byli po prostu lepsi od Amerykanów w likwidowaniu drobnych awarii. Jeśli coś wysiadło, sami naprawiali usterkę.
Podobnie Wilk.
Tego słonecznego popołudnia pojechał czarnym cadillakiem escalade do północnej części Miami. Musiał spotkać się z pewnym człowiekiem, Yeggim Titovem, i omówić kwestię zabezpieczeń. Yeggi uważał się za światowej klasy specjalistę od tworzenia stron internetowych i inżyniera znającego na wylot najnowocześniejsze technologie. Doktoryzował się w Berkeley i pysznił się tym przed wszystkimi. Ale naprawdę był tylko kolejnym pozerem, perwersem i gnojem, mającym złudne przekonanie o własnej wielkości. Niczym więcej.
Wilk załomotał do obitych stalową blachą drzwi mieszkania Yeggiego w drapaczu chmur nad Biscayne Bay. Miał na sobie wełnianą czapeczkę i wiatrówkę z nadrukami Miami Heat, by nie wpaść nikomu w oczy.
– Już, już, nie pali się! – zawołał ze środka Yeggi.
Otworzył dopiero po dobrych kilku minutach. Był ubrany w dżinsowe szorty i porwaną czarną bluzę z uśmiechniętą twarzą Einsteina. Żartowniś pełną gębą z tego Yeggiego.
– Mówiłem, nie zmuszaj mnie, żebym do ciebie przychodził – rzekł Wilk, ale uśmiechał się szeroko, jakby to był znakomity żart, więc Yeggi też się uśmiechnął. Od jakiegoś roku byli wspólnikami w interesie, a rok z Yeggim to prawdziwy kawał czasu.
– Ty to wiesz, kiedy wpaść – powiedział.
– Szczęściarz ze mnie – stwierdził Wilk, wchodząc do pokoju dziennego. Natychmiast zapragnął zatkać sobie nos. Mieszkanie było niewiarygodnie zabałaganione, pełne opakowań po żarciu na wynos, pudełek po pizzy, pustych kartonów po mleku i dziesiątków, a może setek egzemplarzy największego rosyjskojęzycznego czasopisma wydawanego w USA, „Nowoje Ruskoje Słowo”.
Smród brudu i gnijącego jedzenia był koszmarny, ale jeszcze bardziej cuchnął sam Yeggi, parówkami wystawionymi przez tydzień na słońce. Naukowiec zaprowadził Wilka do sypialni, tyle że nie była to wcale sypialnia, ale pracownia potwornego flejtucha. Na podłodze brzydka brązowa wykładzina, trzy beżowe obudowy komputerowe, części, radiatory, płytki drukowane, napędy.
– Prosię z ciebie – orzekł Wilk i znów wybuchnął śmiechem.
– Ale bardzo inteligentne prosię.
W środku pomieszczenia stało nowoczesne modułowe biurko. Trzy płaskie ekrany tworzyły półkole wokół zniszczonego rumbie chair* [siedzisko fotela zamontowane na subwoofeize, głośniku basowym, służące do oglądania filmów i gier wideo]. Plątanina kabli za ekranami groziła pożarem. Jedyne okno w pokoju było zasłonięte na stałe żaluzją.
– Teraz masz superbezpieczną stronę – oświadczył Yeggi. – Ekstra. Na sto procent. Nikt się nie włamie. Tak jak lubisz.
– Myślałem, że od początku była bezpieczna – odparł Wilk.
– Teraz jest bardziej bezpieczna. W dzisiejszych czasach trzeba dmuchać na zimne. Powiem ci coś jeszcze, skończyłem ostatni folderek. To arcydzieło. Istne arcydzieło.
– I tylko trzy tygodnie po terminie.
Yeggi wzruszył kościstymi ramionami.
– Co z tego? Zaczekaj, aż zobaczysz moje dzieło. Jest genialne. Masz pojęcie, co to dzieło geniusza? Oto dzieło geniusza.
Wilk przejrzał folder. Była to broszura na kredowym papierze o wymiarach osiem i pół na jedenaście cali, z przezroczystą okładką i czerwonym grzbietem. Yeggi wydrukował ją na swoim laserowym hewletcie – packardzie. Litery jarzyły się neonowym blaskiem. Okładka wyglądała pierwszorzędnie. Jej wyszukana elegancja kojarzyła się z katalogami Tiffany’ego. Trudno było sobie wyobrazić, że to dzieło mieszkańca tego chlewu.
– Powiedziałem ci, że dziewczyny numer siedem i siedemnaście nie są już z nami. Nie żyją – rzekł w końcu Wilk. – Nasz młody geniusz jest zapominalski, co?
– Szczegóły, szczególiki – odparł Yeggi. – Jak już mowa o szczegółach, to wisisz mi piętnaście kół gotówką za dostawę. To jest dostawa.
Wilk sięgnął do kieszeni kurtki, wyjął sig sauera 210 i strzelił dwukrotnie Yeggiemu między oczy. Potem strzelił też między oczy Albertowi Einsteinowi. Tak dla żartu.
– Wygląda na to, że ty też nie jesteś już z nami, panie Titov. Szczegóły, szczególiki.
Usiadł przy laptopie i sam skorygował ofertę. Potem wypalił płytę i wziął ją ze sobą. Zabrał również kilka egzemplarzy „Nowogo Ruskogo Słowa”, których mu brakowało. Zamierzał przysłać ekipę, by pozbyli się ciała i spalili ten chlew. Szczegóły, szczególiki.
Tego przedpołudnia nie poszedłem na zajęcia z technik aresztowania. Doszedłem do wniosku, że pewnie wiem więcej na ten temat niż wykładowca. Zamiast tego zadzwoniłem do Monnie Donnelley i poprosiłem o wszystkie informacje na temat handlu białymi niewolnicami. Szczególnie interesowały mnie najświeższe wydarzenia na terenie USA, które mogłyby mieć związek ze sprawą Biała Dziewczyna.
Większość analityków Biura zajmujących się przestępstwami przeciwko życiu pracowała dziesięć mil dalej, w pomieszczeniach CIRG, Grupy do spraw Rozwiązywania Nagłych Przypadków, ale Monnie miała gabinet w Quantico. Niecałą godzinę później zjawiła się na progu mojej ponurej klitki. Podała mi dwie dyskietki. Wyglądała na dumną z siebie.
– To powinno cię trochę zająć. Skupiłam się tylko na białych kobietach. Atrakcyjnych. Niedawno porwanych. Mam również dużo o okolicznościach porwania w Atlancie. Rozszerzyłam krąg o pracowników centrum handlowego, właścicieli, sprzedawców i sąsiedztwa w Buckhead. Mam dla ciebie kopie raportów policyjnych i pracowników Biura. Wszystko, o co prosiłeś. Odrabiasz zadanie domowe, tak?
– Uczę się tego wszystkiego. Staram się, jak mogę. Czy to takie niezwykłe? Tu, w Quantico?
– Prawdę mówiąc, w przypadku agentów, którzy przychodzą do nas z policji albo z wojska, to tak. Chyba wolę pracę w terenie.
– Ja też lubię pracę w terenie – przyznałem się Monnie – ale dopiero wtedy, kiedy zawężę krąg podejrzanych. Dzięki ci za wszystko.
– Wiesz, co o tobie mówią, doktorze Cross?
– Nie. Co mówią?
– Że jesteś jak medium. Że masz wielką wyobraźnię. Może nawet jesteś jasnowidzem. Że potrafisz myśleć jak morderca. To dlatego od razu przydzielono cię do Białej Dziewczyny. – Przystanęła w progu. – Słuchaj. Nie obraź się, ale mam dla ciebie przyjacielską radę. Nie wkurzaj Gordona Nooneya. On traktuje poważnie to swoje szkolonko. Jest wredny, i ma znajomości.
– Zapamiętam to sobie. – Skinąłem głową. – Czy są tu jacyś niewredni faceci?
– Oczywiście. Przekonasz się, że większość agentów to funkcjonariusze z prawdziwego zdarzenia. Dobrzy ludzie, najlepsi. No to w porządku, szczęśliwego polowania – powiedziała i zostawiła mnie lekturze, sporej lekturze. Zbyt sporej.
Zacząłem od dwóch porwań – obu w Teksasie – które wydawały się powiązane z porwaniem w Atlancie. Już samo czytanie wzburzyło mi krew. Mariannę Norman, lat dwadzieścia, znikła z Houston 6 sierpnia 2001 roku. Mieszkała ze swoim chłopakiem w szeregówce należącej do jego rodziców. Tamtej jesieni Mariannę i Dennis Turcos mieli rozpocząć ostatni rok na Chrześcijańskim Uniwersytecie Teksaskim i planowali wziąć ślub wiosną 2002 roku. Wszyscy twierdzili zgodnie, że Mariannę i Denis byli najmilszą parą młodych ludzi na świecie. Mariannę zaginęła bez wieści. 30 grudnia zeszłego roku Dennis Turcos przyłożył sobie rewolwer do skroni i pociągnął za spust. Mówił, że nie potrafi żyć bez Mariannę, że jego życie skończyło się wraz z jej zaginięciem.
Druga sprawa dotyczyła piętnastoletniej uciekinierki z miasteczka Childress w Teksasie. Adriannę Tuletti została porwana z mieszkania w San Antonio zajmowanego przez trzy dziewczyny podobno uprawiające prostytucję. Sąsiedzi zgłosili, że widzieli podejrzanie wyglądającą parę wchodzącą do budynku w dniu zaginięcia Adriannę. Ktoś przypuszczał, że to może rodzice jednej z dziewcząt, którzy przyjechali zabrać ją do domu, ale od tej pory wszelki słuch o Adriannę zaginął.
Przez długą chwilę przypatrywałem się jej zdjęciu – była śliczną blondynką i mogłaby być jedną z córek Elizabeth Connolly. Jej rodzice byli nauczycielami w szkole podstawowej w Childress.
Tego popołudnia otrzymałem kolejne złe wieści. Najgorsze z możliwych. W King of Prussia Mali w Pensylwanii porwano projektantkę mody, Audrey Meek. Jej dwoje dzieci było świadkami porwania. To mnie zszokowało. Dzieci doniosły policji, że porywaczami było dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta.
Zacząłem szykować się do wyjazdu do Pensylwanii. Zadzwoniłem do Nany i tym razem okazała pełne zrozumienie. Następnie dostałem telefon z biura Nooneya. Nie leciałem do Pensylwanii. Miałem stawić się na zajęciach.
Było oczywiste, że decyzja przyszła z samej góry, ale nie rozumiałem, co się dzieje. Może nie miałem rozumieć.
Może wszystko to jakiś test? – pomyślałem.
„Wiesz, co o tobie mówią, doktorze Cross? Że jesteś jak medium. Że masz wielką wyobraźnię. Może nawet jesteś jasnowidzem. Że potrafisz myśleć jak morderca”. Tak powiedziała Monnie Donnelley tego przedpołudnia. Jeśli mówiła prawdę, to dlaczego odsunięto mnie od sprawy?
Po południu poszedłem na zajęcia, ale byłem rozkojarzony, może nawet zły. Czułem niepokój i przygnębienie. Co ja robiłem w FBI? Co się ze mną działo? Nie chciałem walczyć ze zwyczajami w Quantico, ale stawiano mnie w sytuacji nie do przyjęcia.
Następnego dnia znów byłem gotów iść na zajęcia. Czekały mnie takie przedmioty jak prawo, przestępstwa gospodarcze, łamanie praw obywatelskich i ćwiczenia z bronią.
Byłem pewien, że zajęcia z praw obywatelskich okażą się ciekawe, ale dwie zaginione kobiety, Elizabeth Connolly i Audrey Meek, czekały gdzieś na ratunek. Może jedna z nich nadal żyła, może obie. Może potrafiłbym im pomóc, jeśli naprawdę byłem takim cholernym jasnowidzem.
Siedziałem przy kuchennym stole, kończąc śniadanie wraz z Naną i Rudą, kiedy usłyszałem PLASK! i przed domem wylądowała poranna gazeta.
– Siedź. Jedz. Ja pójdę – powiedziałem Nanie, odsuwając krzesło od stolika.
– Brak sprzeciwu – odparła i pociągnęła herbaty z wdziękiem, który mają tylko staruszeczki. – Muszę o ciebie dbać, wiesz.
– Zgadza się.
Nana wciąż sprzątała w domu i wokół niego i gotowała większość posiłków. Kilka tygodni temu przyłapałem ją balansującą na najwyższym szczeblu drabiny. Oczyszczała rynnę, obiegającą dach.
– Nic się nie dzieje! – krzyknęła z góry. – Mam idealne wyczucie równowagi i jestem lekka jak spadochron.
Co mogłem na to powiedzieć?
„Washington Post” nie doleciał na werandę. Leżał rozchylony na ścieżce. Nie musiałem się nawet schylać, żeby przeczytać pierwszą stronę.
– Ach, do diabła – zakląłem. – Niech to szlag.
To nie było nic dobrego. Prawdę mówiąc, wiadomość była okropna. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom.
Nagłówek szokował: „Porwania dwóch kobiet mogą być ze sobą powiązane”. Co najgorsze, artykuł zawierał konkretne szczegóły, znane tylko kilku ludziom w FBI. Na nieszczęście byłem jednym z nich.
Główny wątek dotyczył mężczyzny i kobiety, widzianych podczas ostatniego porwania w Pensylwanii. Poczułem ukłucie w brzuchu. Nie przekazaliśmy prasie informacji, że naocznymi świadkami przestępstwa były dzieci Audrey Meek.
Ktoś udostępnił informacje „Post”, ktoś również połączył wszystko w całość. Poza Bobem Woodwardem nie było chyba w redakcji osoby, którą byłoby na to stać. Inni dziennikarze nie byli na tyle inteligentni.
Kto przekazał informacje „Post”?
Dlaczego?
Na próżno szukałem w tym sensu. Czy ktoś starał się utrudnić śledztwo? Kto?
W poniedziałek nie odprowadziłem do szkoły Jannie i Damona. Siedziałem z kotką na werandzie i grałem na pianinie Mozarta, Brahmsa. Miałem poczucie winy, bo uznałem, że powinienem wstać wcześnie i pomóc wydawać zupę u Świętego Antoniego. Zwykle poświęcałem temu zajęciu jakiś poranek w tygodniu, często w niedzielę. To był mój kościół.
Na drodze był koszmarny ruch i czułem się sfrustrowany, tracąc prawie półtorej godziny na dojazd do Quantico. Wyobrażałem sobie, że Nooney stoi przy frontowej bramie, czekając niecierpliwie na mój przyjazd. Ale przynajmniej miałem czas rozważyć moją sytuację. Uznałem, że na razie najlepiej zrobię, chodząc na zajęcia. I nie robiąc szumu. Jeśli dyrektor Burns nadal będzie chciał mnie wykorzystać w sprawie Biała Dziewczyna, da mi znać. Jeśli nie, mówi się trudno.
Tego dnia zajęcia skupiały się na zajęciach praktycznych, jak je nazywano w Biurze. Mieliśmy zbadać fikcyjny napad rabunkowy na bank w Hogans Alley, przeprowadzić rozmowy ze świadkami i kasjerami. Instruktorką była Marilyn May, kolejna bardzo kompetentna agentka nadzorująca.
Po jakiejś półgodzinie zajęć May poinformowała nas o fikcyjnym wypadku samochodowym, który wydarzył się jakąś milę od banku. Udaliśmy się całą grupą na miejsce kraksy, by sprawdzić, czy ma związek z napadem na bank. Sumiennie wykonywałem swoje zadania, ale w ciągu ostatnich kilkunastu lat brałem wielokrotnie udział w podobnych akcjach, tyle że na serio, i trudno było mi traktować poważnie ćwiczenia, zwłaszcza że niektórzy moi koledzy prowadzili przesłuchania zgodnie z podręcznikiem. Chyba naoglądali się za dużo seriali o glinach. May również chwilami robiła wrażenie rozbawionej.
Kiedy stałem w miejscu zdarzenia z nowym kolegą, zawodowym wojskowym, który awansował do stopnia kapitana, zanim przyszedł do Biura, usłyszałem, jak ktoś woła mnie po nazwisku. Odwróciłem się i zobaczyłem asystenta agenta Nooneya.
– Starszy agent Nooney chce widzieć cię w swoim biurze – oświadczył.
O Chryste, co znowu? Facet ma nierówno pod sufitem!, myślałem, idąc szybko do budynku administracji. Wbiegłem schodami na górę. Nooney czekał na mnie.
– Proszę zamknąć drzwi – powiedział. Siedział za zniszczonym dębowym biurkiem, mając taką minę, jakby zmarł mu ktoś bliski.
Krew uderzyła mi do głowy.
– Jestem w połowie zajęć.
– Wiem, co robisz. Sam napisałem program i zaplanowałem rozkład zajęć – powiedział. – Chcę z tobą porozmawiać o pierwszej stronie dzisiejszego „Washington Post” – mówił dalej. – Czytujesz tę gazetę?
– Wiem, o co chodzi.
– Rano rozmawiałem z twoim byłym przełożonym. Powiedział mi, że wykorzystywałeś wcześniej „Post”. Powiedział, że masz tam kumpli.
Wiele mnie kosztowało, żeby nie przewrócić oczami.
– Miałem dobrego kumpla w „Post”. Został zamordowany. Teraz nie mam tam żadnych kontaktów. Czemu miałbym przekazać informację o porwaniu? Co by mi to dało?
Nooney wskazał mnie palcem. Podniósł głos.
– Znam twoje metody pracy. I wiem, o co ci chodzi, nie chcesz działać w zespole. Nie chcesz, żeby ktoś patrzył ci na ręce, żeby ktoś tobą kierował. Tu tak nie ma. Nie wierzymy w błyskotliwych chłoptasiów ani nadzwyczajne uprawnienia. Nie uważamy, żebyś miał większą wyobraźnię ani był bardziej twórczy niż ktokolwiek inny w twojej grupie. Wracaj na zajęcia, doktorze Cross. I zmądrzej.
Opuściłem bez słowa gabinet Nooneya, gotując się ze złości. Wróciłem na miejsce „wypadku”. Niebawem agentka Marilyn May zręcznie powiązała to wydarzenie z „napadem na bank” w Hogans Alley. Nooney stworzył naprawdę niesamowity program.
Napisałbym lepszy przez sen. Nie ukrywam, byłem wściekły. Nie wiedziałem tylko, na kogo powinienem być wściekły. Nie wiedziałem, jak rozegrać tę grę.
Ale chciałem wygrać.
Dokonano kolejnego „zakupu”, sporego zakupu.
W sobotni wieczór Ślubni weszli do baru Halyard na wybrzeżu Newport w Rhode Island. Halyard różnił się od większości klubów gejowskich w tej tak zwanej różowej dzielnicy Newport. Od czasu do czasu widziało się tam faceta w kowbojskich butach i z nabijaną ćwiekami opaską na przegubie, firmowym znakiem sadomasochistów, ale większość klientów miała kunsztownie rozwichrzone fryzury, nosiła żeglarskie stroje i modne okulary przeciwsłoneczne Croakie, chętnie używane przez sportowców.
Disc jockey wybrał właśnie piosenkę Strokesów i kilka par tuliło się na parkiecie. Ślubni pasowali do tego lokalu, co oznaczało, że się nie wyróżniali. Sława miał na sobie błękitny T – shirt, dockersy i żel na drugich czarnych włosach. Zoja nasunęła nonszalancko na oczy marynarską czapkę i zrobiła się na ślicznego chłopca. Odniosła sukces przekraczający jej najśmielsze oczekiwania: w lokalu nie było mężczyzny, który by się za nią nie obejrzał.
Zoja i Sława szukali obiektu o określonym typie urody i niebawem wypatrzyli potencjalną ofiarę. Jak się później dowiedzieli, obiekt nazywał się Benjamin Coffey i był studentem najstarszego roku Providence College. Benjamin po raz pierwszy uświadomił sobie, że jest gejem, będąc ministrantem w kościele pod wezwaniem świętego Tomasza w Barrington w Rhode Island. Służąc do mszy, nie spotkał się z żadną formą zalotów czy napastowania ze strony księży, natknął się jednak na innego ministranta o identycznej orientacji seksualnej i w wieku czternastu lat zostali kochankami. Związek przetrwał liceum, ale potem Benjamin wielokrotnie zmieniał partnerów. W college’u nadal krył się ze swoimi upodobaniami seksualnymi, lecz w różowej dzielnicy mógł być sobą.
Ślubni obserwowali ślicznego chłopca. Zagadywał przystojnego, starszego od niego o dziesięć lat barmana, którego muskulatura prezentowała się nadzwyczaj korzystnie w świetle barowych halogenów.
– Nadaje się na okładkę magazynu dla panów – orzekł Sława. – Ideał.
Do baru zbliżył się potężnie zbudowany pięćdziesięciolatek. Za nim szli jak przyklejeni czterej młodzi mężczyźni i kobieta. Wszyscy mieli na sobie białe marynarskie spodnie i niebieskie koszulki od Lacoste’a. Barman przerwał pogaduszkę z Benem i uścisnął dłoń przybysza, który przedstawił swoich towarzyszy:
– David Skalah, załogant. Henry Galperin, załogant. Bili Lattanzi, załogant. Sam Hughes, kuk. Nora Hamerman, załogant.
– A to jest Ben – powiedział barman.
– Benjamin – poprawił go chłopak, uśmiechając się olśniewająco.
Zoja zerknęła na Sławę i oboje zachichotali, szczerze rozbawieni tą scenką.
– Takiego właśnie nam trzeba – stwierdziła Zoja. – Wygląda jak domyty Brad Pitt.
Był dokładnie w typie podanym przez zamawiającego: szczupły, chłopięcy, przed dwudziestką, kuszące pełne wargi, inteligentne spojrzenie. To był podstawowy warunek – inteligencja. Poza tym zamawiający zastrzegł się, że nie życzy sobie żadnej młodocianej męskiej prostytutki.
Po jakichś dziesięciu minutach Ślubni udali się za Benjaminem do toalety. Pomieszczenie lśniło czystością, całe było białe. Na ścianach ryciny węzłów marynarskich. Na stole wody kolońskie, płyny do ust i tekowe pudełko z buteleczkami azotanu amylu, afrodyzjaku popularnego w środowiskach gejowskich.
Benjamin wszedł do jednej z kabin i Ślubni wepchnęli się za nim. Zrobiło się ciasno.
Chłopak odwrócił się.
– Zajęte – powiedział. – Jezu, co wy, nawaliliście się? Kości mi połamiecie.
– U rąk czy nóg? – spytał Sława i roześmiał się z własnego żartu.
Zmusili go, żeby ukląkł.
– Hej, hej! – krzyknął wystraszony. – Pomocy! Ratunku!
Przyciśnięto mu do nosa i ust kawał gazy i stracił przytomność. Następnie Ślubni unieśli go i podtrzymując z obu stron, wywlekli z toalety jak kumpla, któremu urwał się film.
Wyprowadzili Benjamina tylnymi drzwiami na parking wypełniony kabrioletami i suvami. Nie przejmowali się tym, że ktoś zwróci na nich uwagę, ale starali się nie zrobić chłopcu krzywdy. Żadnych siniaków. Był wart sporo pieniędzy. Ktoś miał na niego wielką chrapkę.
Kolejny zakup.
Zamawiającym był Pan Potter.
Takiego pseudonimu używał, dokonując zakupu u Szterlinga lub kontaktując się ze sprzedawcą w innej sprawie. Potter był uszczęśliwiony Benjaminem i powiedział to Ślubnym, kiedy podrzucili przesyłkę na jego farmę w Webster w New Hampshire, miasteczku liczącym niewiele ponad czternaście tysięcy mieszkańców, miasteczku, w którym nikt ci nie przeszkadzał. Nigdy. Wiejski dom Pottera był częściowo odrestaurowany, miał starą białą drewnianą dachówkę i nową więźbę dachową. Jakieś sto jardów dalej stał „dom gościnny”, czerwona stodoła. To w niej miał być trzymany Benjamin, tam również wcześniej byli przechowywani inni.
Dom i stodołę otaczało ponad sześćdziesiąt akrów lasów i pól, należących kiedyś do rodziny Pottera, a teraz do niego. Nie mieszkał na stałe na wsi, ale w Hanowerze, jakieś pięćdziesiąt mil dalej, i pracował jako młodszy wykładowca języka angielskiego w college’u Dartmouth.
Nie mógł oderwać oczu od Benjamina. Oczywiście chłopiec nie mógł go widzieć. Nie mógł mówić. Jeszcze nie. Miał opaskę na oczach, knebel na ustach, a ręce i nogi skute policyjnymi kajdankami.
Poza tym miał na sobie jedynie srebrną przepaskę osłaniającą krocze. Cudownie w niej wyglądał. Potterowi po raz kolejny zaparło dech, od kiedy wszedł w posiadanie tego niezwykle przystojnego młodzieńca. Ucząc w Dartmouth przez ostatnie pięć lat, mało nie oszalał. Dzień w dzień oglądać tych chłopców, mieć ich na wyciągnięcie ręki i nie móc ich tknąć! Przebywanie tak blisko obiektu pożądania było niewiarygodnie frustrujące, ale warto było przejść tę całą mękę. Benjamin był nagrodą. Za czekanie. Za to, że Potter był grzeczny.
Cal po calu zaczął przysuwać się do chłopca. W końcu musnął dłonią jego gęste, falujące blond włosy. Benjamin podskoczył. Nie potrafił nad sobą zapanować, trząsł się i dygotał. To było miłe.
– Banie się jest… dobre – szepnął Potter. – Lęk budzi dziwną radość i uniesienie. Możesz zaufać moim słowom, Benjaminie. Sam to przeżyłem. Dokładnie wiem, co czujesz.
To prawie przekraczało ludzką wytrzymałość! Serce o mało nie pękło mu ze szczęścia, marzenie się spełniło. Do tej pory rozkosz była zakazana, a teraz miał przed sobą tego absolutnie doskonałego, pięknego, oszałamiającego młodzieńca.
Benjamin usiłował coś wykrztusić. Co on mówi?, zastanawiał się Potter. Chciał usłyszeć głos tego słodkiego chłopca, zobaczyć jego pełne wargi, spojrzeć mu w oczy. Pochylił się i pocałował go przez knebel. Poczuł jego miękkie usta.
Nie mógł już wytrzymać nawet sekundy dłużej. Palce mu dygotały, kiedy mamrocąc bez sensu i podrygując jak w tańcu świętego Wita, zdjął opaskę i spojrzał Benjaminowi w oczy.
– Mogę ci mówić Benji? – wyszeptał.
Inna z porwanych, Audrey Meek, obserwowała swojego obrzydliwego, zboczonego i prawdopodobnie chorego umysłowo porywacza, kiedy milcząc, z lodowatym spokojem przygotowywał jej śniadanie. Została związana liną, niezbyt mocno, ale tak, że nie była w stanie szybko się poruszać. Nie mogła uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę, ale działo się naprawdę i zapewne będzie się dziać. Uwięziona w przyjemnie urządzonym drewnianym domku, nie wiadomo gdzie, wciąż wracała myślami do tego niewiarygodnego momentu, kiedy została porwana w King of Prussia Mali i oddzielono ją brutalnie od Sarah i Andrew. Dobry Boże, pomyślała, czy dzieciom nic się nie stało?
– A moje dzieci? – spytała po raz kolejny. – Muszę wiedzieć na pewno, że nic im nie jest. Chcę z nimi porozmawiać. Nie spełnię żadnego twojego żądania, dopóki z nimi nie porozmawiam. Nie będę nawet jeść.
Zapanowała nieprzyjemna cisza, po czym Kierownik Artystyczny zdecydował się przemówić.
– Twoje dzieci mają się świetnie. Tyle tylko mogę ci powiedzieć – rzekł. – Powinnaś jeść.
– Skąd możesz to wiedzieć? – Pociągnęła nosem. – Nie możesz.
_ Audrey, twoja obecna sytuacja wyklucza stawianie żądań. Koniec z nimi. Ten rozdział swojego życia masz już za sobą.
Był wysoki, może na sześć stóp dwa cale, dobrze zbudowany, miał gęstą czarną brodę i lśniące niebieskie oczy, które wydawały się promieniować inteligencją. Uznała, że ma około pięćdziesięciu lat. Powiedział jej, że ma go nazywać Kierownikiem Artystycznym. Nie wyjaśnił, dlaczego właśnie tak, przynajmniej na razie, ani dlaczego to wszystko ją spotkało.
– Też mnie to gryzło, więc zadzwoniłem do twojego domu – dodał. – Dzieci są z niańką i twoim mężem. Nie okłamywałbym cię, Audrey. Pod tym względem się różnimy.
Audrey pokręciła głową.
– Mam ci ufać? Twoim słowom?
– Tak, myślę, że powinnaś. Czemu nie? Komu innemu możesz tu ufać? Oczywiście poza samą sobą. I mną. Na tym koniec. Jesteś na zupełnym pustkowiu. I masz tu tylko mnie. Proszę, przyzwyczaj się do tego. Lubisz jajecznicę niezbyt ściętą, prawda? Spuszoną? Nie tak ją nazywasz?
– Dlaczego to robisz? – spytała Audrey, zdobywając się na odwagę, jako że przynajmniej do tej pory nie zrobił jej niczego strasznego. – Co my tu robimy?
Westchnął.
– Wszystko w swoim czasie, Audrey. Powiedzmy, że to niezdrowa obsesja. Prawdę mówiąc, to coś bardziej skomplikowanego, ale na razie nie ruszajmy tego.
Była zaskoczona jego odpowiedzią; sam wiedział, że jest stukniętym świrem, ale czy to, że dokładnie wiedział, co robi, było dobrym znakiem, czy złym?
– Chciałbym zapewnić ci maksimum wolności. Na litość boską, nie chcę cię krępować. Nawet liną. Proszę, nie próbuj ucieczki, bo ci się nie uda. Dobrze?
Czasami wydawał się bardzo rozsądny. Wydawał się… Chryste! Czy to nie było najbardziej chore? Oczywiście, że tak. Ale ludziom wciąż przytrafiało się coś chorego.
– Chcę być twoim przyjacielem śniadanie: ledwo ściętą jajecznicę, ziołową herbatę, dżem jeżynowy. – Możesz mi ufać, Audrey. Zacznij od jajecznicy. Spuszona. Mniam. – powiedział, podając jej wielozbożową grzankę,
Masz wszystko, co lubisz powinnaś mi troszeczkę ufać… Spróbuj.
Odliczałem czas w Quantico, co nie za bardzo mi się podobało. Następnego dnia udałem się na zajęcia, potem spędziłem godzinę i piętnaście minut na siłowni. Po piątej poszedłem sprawdzić, co na temat Białej Dziewczyny znalazła do tej pory Monnie Donnelley. Zajmowała zagracony pokoik na drugim piętrze budynku kafeterii. Na ścianie wisiał przyciągający wzrok kubistyczny kolaż. Zbiór zdjęć i odbitek z materiałów dowodowych brutalnych przestępstw.
Zanim wszedłem, zastukałem w metalową wizytówkę.
Monnie odwróciła się i uśmiechnęła na mój widok. Zauważyłem fotografie jej synów, zabawny portret Monnie z dziećmi i zdjęcie Pierce’a Brosnana w roli wytwornego i seksownego Jamesa Bonda.
– Hej, patrzcie, kto wrócił! Jedna sterta papierzysk to za mało? Widząc rozmiar moich wykopalisk, pewnie łatwo zauważysz, że Biuro jeszcze nie zdało sobie sprawy, iż mamy epokę informatyczną. Jak mawiał Bili Clinton, jest trzecia droga. Znasz ten dowcip? Biuro jutro wprowadzi wczorajszą technologię.
– Masz coś dla mnie?
Odwróciła się do komputera.
– Pozwól, że wydrukuję kilka wybranych stron do twojej pęczniejącej kolekcji. Wiem, że lubisz drukowane kopie. Dinozaur.
– Po prostu tak pracuję.
Zasięgnąłem języka na temat Monnie i wszędzie usłyszałem to samo: inteligentna, niewiarygodnie pracowita, koszmarnie niedoceniana przez górę. Dowiedziałem się również, że jest samotną matką wychowującą dwójkę dzieci i z trudem wiąże koniec z końcem. Jedyny „zarzut” dotyczył tego, że pracuje zbyt ciężko, prawie codziennie, i w każdy weekend bierze pracę do domu.
Monnie zebrała przeznaczony dla mnie gruby plik. Sposób, w jaki go wyrównywała, zdradzał jej obsesyjne podejście do pracy. Wszystko, co wychodziło spod jej ręki, musiało być na medal.
– Wpadło ci coś w oko? – spytałem.
Wzruszyła ramionami.
– Jestem tylko od zbierania dokumentacji, zgadza się? Kolejne dowody potwierdzają założoną tezę. W ciągu ostatniego roku zgłoszono wiele zaginięć zamożnych białych kobiet. Bardzo wiele, znacznie powyżej średniej statystycznej. Sporo z nich to atrakcyjne blondynki. Taka popularność chyba nie sprawia blondynkom radości. Nie stwierdzono zagęszczenia regionalnego, ale jeszcze muszę się temu przyjrzeć. Czasem charakterystyka geograficzna może naprowadzić na jakiś ślad.
– Jak do tej pory brak wyraźnych wskaźników regionalnych. Szkoda. A wspólne cechy wyglądu ofiar? Żadnych wzorców?
Monnie cmoknęła i potrząsnęła głową.
– Żadnych powtarzających się wyróżników. Kobiety zaginęły w Nowej Anglii, na południu, na zachodnim wybrzeżu. Przepatrzę to jeszcze dokładniej. I żadnej nie znaleziono. Przepadły jak kamień w wodę.
Przyglądała mi się przez kilka sekund. Poczułem się niewygodnie. W oczach miała smutek. Wyczułem, że chce się wyrwać z tej swojej klitki.
Sięgnąłem po materiały.
– Robimy, co możemy. Obiecałem to rodzinie Connollych. W jej zielonych oczach zapaliły się iskierki rozbawienia.
– Dotrzymujesz obietnic?
– Staram się – powiedziałem. – Dzięki za materiały. Nie pracuj za ciężko. Jedź do domu, do dzieci.
– Ty też, Alex. Jedź do dzieci. Już pracujesz za ciężko.
Nana i dzieci, nie wspominając Rudej, zaczaili się na mnie na werandzie, kiedy tego wieczoru wracałem do domu. Ich powściągliwe zachowanie i ponure spojrzenia nie zapowiadały niczego dobrego. Czułem przez skórę, dlaczego wszyscy okazują taką radość na mój widok. „Dotrzymujesz obietnic?”.
– Wpół do ósmej. Za każdym razem coraz później – zgromiła mnie Nana, kręcąc głową. – Coś wspominałeś, że możemy iść do kina. Damon nie mógł się doczekać.
– To przez te szkolenia początkowe – wyjaśniłem.
– Właśnie – mruknęła i zrobiła jeszcze kwaśniejszą minę. – Zaczekaj, aż zaczną się prawdziwe sprawy. Znów będziesz wracać do domu o północy. Jeśli w ogóle. Nie masz własnego życia. Nie masz życia uczuciowego. Daj się złapać jednej z tych kobiet, które na ciebie lecą… chociaż Bóg wie, dlaczego to robią. Dopuść kogoś do siebie, zanim będzie za późno.
– Może już jest za późno.
– To by mnie nie zdziwiło.
– Ostra jesteś – westchnąłem i usiadłem ciężko na stopniach werandy obok dzieci. – Wasza Nana jest ostra jak brzytwa – powiedziałem do nich. – Jeszcze jest jasno. Ktoś ma ochotę zagrać jeden na jednego?
Damon skrzywił się i pokręcił głową.
– Nie z Jannie. Nigdy w życiu.
– Nie z tym wielkim supergwiazdorem Damonem – prychnęła Jannie. – Chociaż pierwsza lepsza koszykarka mogłaby mu nakopać do tyłka.
Wstałem i poszedłem do domu.
– Wezmę piłkę. Zagramy.
Kiedy wróciliśmy z boiska, Nana już położyła małego Alexa. Siedziała na werandzie. Kupiłem pół funta pralinek, pół funta ciasteczek Oreos i lody. Nana i ja kończyliśmy słodkości, podczas gdy dzieci poszły już do swoich pokojów spać, uczyć się albo buszować po Internecie.
– Robisz się beznadziejny, Alex – oświadczyła Nana, zlizawszy resztkę lodów z łyżeczki. – Tyle mogę ci powiedzieć.
– Chciałaś powiedzieć konsekwentny. I oddany pracy. To trudniej zauważyć. Smakowały ci oreos z lodami, no nie?
Przewróciła oczami.
– Może powinieneś dostosować się do nowego stylu życia, synu. Ludzie przestali myśleć tylko o pracy.
– Robię to dla dzieci. A także dla ciebie, stara kobieto.
– Nigdy nie mówiłam niczego innego. No, w każdym razie ostatnio. Co u Jamilli?
– Oboje jesteśmy bardzo zajęci.
Pokiwała głową, jak laleczka na desce rozdzielczej samochodu. Potem wstała i zaczęła zbierać talerze po lodach, które dzieci zostawiły na werandzie.
– Ja to zrobię – powiedziałem.
– Dzieci powinny same po sobie sprzątnąć. Ale mają swój rozum.
– Wykorzystują to, że jestem w domu.
– Zgadza się. Bo wiedzą, że czujesz się winny.
– Czego? – spytałem. – Co takiego zrobiłem? Czego tu nie rozumiem?
– No właśnie. To jest podstawowe pytanie, na które musisz sobie odpowiedzieć. Idę spać. Dobranoc, Alex. Kocham cię. I bardzo lubię oreos z lodami.
Na odchodne zamruczała:
– Beznadziejny facet.
– Właśnie że nie – powiedziałem do jej pleców.
– Właśnie że tak – odparła, nie odwracając się. Zawsze musiała mieć ostatnie słowo.
W końcu poczłapałem do mojego gabinetu na strychu i zrobiłem coś, przed czym wzdrygałem się całym sobą. Zatelefonowałem. Bo obiecałem.
Aparat zadzwonił raz i usłyszałem:
– Tu Brendan Connolly.
– Witam, sędzio Connolly, tu Alex Cross – przedstawiłem się. Usłyszałem, jak wzdycha, nic jednak nie powiedział, więc mówiłem dalej: – Nie mam jeszcze żadnych konkretnych informacji o pani Connolly. Ale w Atlancie pracuje nad tą sprawą pięćdziesięciu agentów. Dzwonię, bo powiedziałem, że będę z panem w kontakcie, i żeby zapewnić pana, że działamy.
Bo obiecałem, dodałem w myślach.
W tych porwaniach było coś zastanawiającego. Początkowo sprawcy działali bardzo ostrożnie, po czym nagle stali się niedbali. Wzorzec nie był jednolity. Dlaczego? Co to oznaczało? Co się zmieniło? Gdyby udało mi się to ustalić, może osiągnęlibyśmy przełom w śledztwie.
Następnego dnia przyjechałem do Quantico pięć minut przed przylotem dyrektora, który przyleciał wielkim czarnym bellem. Wieść, że Burns jest na miejscu, szybko się rozeszła. Może Monnie Donnelley miała rację; to faktycznie była epoka informatyczna, nawet w Biurze, nawet w Quantico.
Burns zwołał nagłą naradę i kazano mi się na niej stawić. Może przydzielono mnie z powrotem do sprawy? Wchodząc do sali konferencyjnej budynku administracji, dyrektor przywitał się z kilkoma agentami, ale ani razu nie spojrzał w moim kierunku i kolejny raz zadałem sobie pytanie, po co się zjawił? Czy miał dla nas jakieś wiadomości? Co go skłoniłoby lecieć do Quantico?
Zasiadł w pierwszym rzędzie, a szef grupy analizy zachowań, doktor Bili Thompson, wyszedł na przód sali. Było coraz bardziej oczywiste, że Burns zjawił się tu w charakterze obserwatora. Ale dlaczego? Co chciał obserwować?
Asystent doktora Thompsona rozdał materiały. Równocześnie rozpoczęto projekcję na ściennym ekranie.
– Dokonano kolejnego porwania – oświadczył doktor Thompson. – W sobotę wieczorem w Newport w Rhode Island. Nastąpiła zasadnicza zmiana. Ofiara jest płci męskiej. Z tego, co wiemy, to pierwszy porwany mężczyzna.
Doktor Thompson podał nam szczegóły, które równocześnie wyświetlono na ekranie. Benjamin Coffey, prymus Providence College, został porwany z baru Halyard w Newport. Porywaczami było zapewne dwóch mężczyzn.
Zespół – pomyślałem. I znów się nie kryli.
– Ktoś chce zabrać głos? – spytał Thompson, kiedy tylko podał nam zasadnicze fakty. – Co się wam nasuwa? Co o tym myślicie? Śmiało. Musimy od czegoś zacząć. Jesteśmy w lesie.
– Zupełnie inny wzorzec – podsunął analityk. – Porwanie z baru. Mężczyzny.
– Skąd ta pewność na tym etapie? – spytał Burns. – Do jakiego wzorca się odwołujemy? – Jego pytanie spotkało się z milczeniem. Jak większość menedżerów wysokiego szczebla, nie zdawał sobie sprawy, że działa paraliżująco na podwładnych. Odwrócił się i ogarnął wzrokiem grupę. W końcu jego wzrok spoczął na mnie. – Alex? Jaki jest ten wzorzec? – spytał. – Coś chodzi ci po głowie?
Czułem na sobie wzrok pozostałych agentów.
– Czy jesteśmy pewni, że w barze działało dwóch mężczyzn? – spytałem. – To moje pierwsze pytanie.
Burns skinął głową na znak, że podziela moje wątpliwości.
– Nie, nie jesteśmy pewni. Jeden nosił żeglarską czapkę. To mogła być tamta kobieta z King of Prussia. Czy zgadzasz się z opinią, że to porwanie nie ma związku z innymi? Że mamy do czynienia z odmiennym wzorcem?
Zastanowiłem się, instynktownie oceniając to, co usłyszałem do tej pory.
– Nie – powiedziałem w końcu. – Może nawet nie jesteśmy w stanie określić wzorca zachowań sprawców. To nieuniknione, gdy mamy do czynienia z zespołem porywaczy, działającym dla pieniędzy. A jestem skłonny przypuszczać, że tak właśnie jest. Nie uważam, by te przestępstwa popełniano w afekcie. Ale najbardziej niepokoją mnie potknięcia sprawców. Czemu się zdarzyły? Odpowiedź na to pytanie jest kluczem do całej sprawy.
Lizzie Connolly straciła zupełnie poczucie czasu, wiedziała jedynie, iż posuwa się bardzo wolno i że na pewno niebawem doprowadzi ją to do śmierci. Nigdy więcej nie miała zobaczyć Gwynnie, Brigid, Merry czy Brendana i czuła z tego powodu straszliwy smutek. Czekała ją nieubłagana śmierć.
Ale choć była zamknięta w tym pokoiku czy garderobie, nie użalała się nad sobą, nie uległa panice. Nie pozwoliła na to, by żal, panika czy podobne emocje zadecydowały o czasie, który jej pozostał. Przewidywała rozwój wypadków, zwłaszcza to, że ten potwór jej nie uwolni. Nigdy. To było najokropniejsze. W nieskończoność układała plany ucieczki. Ale patrząc realistycznie, zdawała sobie sprawę, że to mrzonki. Była skrępowana i chociaż próbowała wszelkich manewrów, wykręcała kończyny na wszelkie możliwe sposoby, nie zdołała się uwolnić. A nawet gdyby jakimś cudem to zrobiła, nie dałaby rady temu człowiekowi. Był chyba najsilniejszym mężczyzną, jakiego poznała w życiu, dwa razy tak silnym jak Brendan, który przecież grał w futbol w college’u.
Co więc jej pozostawało? Może spróbować czegoś podczas posiłku albo wyjścia do toalety… ale on był niesłychanie uważny i staranny. A kiedy dojdzie już do tego, Lizzie Connolly chciała umrzeć z godnością. Czy potwór jej na to pozwoli? Czy będzie chciał, żeby cierpiała? Rozmyślała bardzo wiele o swojej przeszłości i czerpała z niej sporo pociechy. Dorastała w Potomacu w Marylandzie, spędzając prawie każdą wolną godzinę w klubie jeździeckim. Potem był college w Nowym Jorku. Potem „Washington Post”. Małżeństwo z Brendanem, chwile dobre i złe. Dzieci. Wszystko prowadziło do fatalnego przedpołudnia w Phipps Plaza. Życie spłatało jej niewiarygodnie okrutnego figla.
Podczas ostatnich kilku godzin w ciemności przypominała sobie, jak udało jej się przetrwać inne przerażające pułapki losu. Doszła do wniosku, że pomogły jej wiara, poczucie humoru i świadomość, że rozum daje siłę. Teraz przypominała sobie dokładnie te wydarzenia… wszystko, co mogłoby jej pomóc.
Kiedy miała osiem lat, musiała przejść operację oka. Rodzice zawsze byli „za bardzo zajęci”, więc do szpitala zawieźli ją dziadkowie. Po ich wyjściu rozpłakała się. Kiedy weszła pielęgniarka i zobaczyła łzy, Lizzie udała, że uderzyła się w głowę. I jakoś przebrnęła przez chwilę samotności i lęku. Dała sobie radę.
A potem, kiedy miała trzynaście lat, zdarzył jej się okropny wypadek. Wracała z przyjaciółmi rodziców z weekendu w Wirginii i zasnęła w samochodzie. Ocknęła się oszołomiona, zdezorientowana i cała pokryta krwią. Pamiętała, jak rozglądała się po niewyraźnym, mrocznym otoczeniu i uświadamiała sobie powoli, co się wydarzyło. Na ulicy leżał jakiś człowiek. Jechał pojazdem, z którym zderzył się samochód Lizzie. Nie poruszał się, ale Lizzie była przekonana, że słyszy jego głos. Powiedział jej, by się nie bała. Że może zostać na ziemi albo odejść. Że to jej decyzja. Nikogo innego. Wybrała życie.
– To mój wybór – powiedziała teraz w czerni swojego więzienia. – Ja decyduję, czy chcę żyć, czy umrzeć, nie on. Nie Wilk. Ani nikt inny. Wybieram życie.
Następnego dnia rano prawie każdy z grupy specjalnej zajmującej się sprawą Biała Dziewczyna znalazł się w głównej sali konferencyjnej Quantico. Wcześniej nie dowiedzieliśmy się niczego konkretnego, jedynie tyle, że usłyszymy przełomowe wiadomości. To był plus; jak na mój gust, minusem był nadmiar biurokracji i bicie piany.
Starszy agent Ned Mahoney, szef HRT, pojawił się, kiedy sala była już pełna. Przeszedł na przód i odwrócił się do nas. Świdrujące spojrzenie jego szarych oczu przesuwało się rząd po rzędzie i wyglądał na bardziej naładowanego energią niż zwykle.
– Mam oświadczenie. Na odmianę dobre nowiny – powiedział. – Nastąpił znaczący przełom. Właśnie przyszła informacja z Waszyngtonu. – Na chwilę zawiesił głos. – Od poniedziałku nasi agenci z oddziału w Newarku obserwują podejrzanego, Rafe’a Farleya. Podejrzany to wielokrotny przestępca seksualny. Odsiedział cztery lata w Rahway za włamanie do mieszkania pewnej kobiety, pobicie i gwałt. Podczas rozprawy Farley utrzymywał, że ofiara była jego sympatią z pracy. Nasze podejrzenia wzbudził fakt, że podczas rozmowy w internetowym czacie Farley miał wiele do powiedzenia o pani Audrey Meek. Znał szczegóły, w tym fakty dotyczące jej rodziny w Princetown, nawet rozkład domu. Wiedział również dokładnie, kiedy i w jakich okolicznościach porwano panią Meek z centrum handlowego King of Prussia. Wiedział, że użyto jej samochodu, wiedział też, jaki to samochód, i że porzucono jej dzieci. Podczas następnej rozmowy w czacie Farley przedstawił konkretne szczegóły, których nawet my nie znaliśmy. Utrzymywał, że uśpił panią Meek za pomocą narkotyku, którego nazwę podał, a potem zabrał ją do swojej kryjówki w lasach New Jersey. Nie powiedział, czy porwana kobieta żyje, czy też nie. Niestety nie odwiedził pani Meek w okresie, w którym znalazł się pod naszą obserwacją, to znaczy przez ostatnie trzy dni. Możliwe, że zorientował się, iż jest pod obserwacją. Zdecydowaliśmy się go zwinąć. Dyrektor zgodził się z nami. HRT jest już na miejscu, w North Yineland w New Jersey, towarzysząc miejscowemu oddziałowi FBI i policji. Wchodzimy niebawem, przypuszczalnie za godzinę. Jeden zero dla naszych – zakończył swoje wystąpienie Mahoney. – Gratulacje dla wszystkich zaangażowanych z tej strony.
Siedziałem i klaskałem razem z innymi, ale miałem dziwne uczucie. Nie włączono mnie do rozpracowania tego wątku, nawet nie powiadomiono o Farleyu i o tym, że jest śledzony. Nie objęto mnie obiegiem informacji. Przez cały czas pracy w oddziale stołecznym, a spędziłem w nim kilkanaście lat, nigdy nie potraktowano mnie w ten sposób.
W głowie wciąż brzęczały mi słowa, które padły podczas odprawy: „Dyrektor zgodził się z nami”. Zadawałem sobie pytanie, od jak dawna Burns wiedział o podejrzanym w Jersey i dlaczego postanowił mi o nim nie wspominać. Dręczyło mnie poczucie zawodu oraz inne dziwne myśli i chociaż starałem się im nie ulegać, niemniej jednak… Nie czułem się dobrze, podczas gdy odprawa kończyła się do wtóru entuzjastycznych okrzyków grupek agentów.
Kłopot w tym, że coś mi nie pasowało, a nie miałem pojęcia co. Coś mi śmierdziało, i tyle.
Wychodziłem razem z innymi, kiedy niemal tanecznym krokiem podszedł do mnie Mahoney.
– Dyrektor prosił, żebyś poleciał do New Jersey – powiedział i uśmiechnął się szeroko. – Chodź ze mną na lądowisko śmigłowców. Też myślę, że się przydasz. Jeśli natychmiast nie złamiemy Farleya, to chyba nie uratujemy pani Meek.
Niecałą godzinę potem śmigłowiec wylądował w Big Sky Ayiation w Millville w New Jersey. Czekały na nas dwa czarne SUV – y. Mahoney i ja zostaliśmy pośpiesznie przewiezieni do North Yineland, jakieś dziesięć mil na północ.
Zaparkowaliśmy przed restauracją sieci IHOP. Farley mieszkał ponad milę dalej.
– Jesteśmy gotowi. Można pakować gościa – oświadczył grupie atakującej Mahoney. – Nos mi mówi, że to będzie właśnie to.
Towarzyszyłem Mahoneyowi w jednym z SUV – ów. Nie włączono nas do sześcioosobowego oddziału HRT, który pierwszy miał przypuścić atak, ale mieliśmy przesłuchiwać Rafe’a Farleya. Liczyliśmy na to, że znajdziemy Audrey Meek żywą.
Mimo wszelkich obaw udzieliło mi się podniecenie przed atakiem. Entuzjazm Mahoneya był zaraźliwy, a każde działanie było lepsze niż siedzenie z założonymi rękami. W końcu ruszyliśmy z miejsca. Zawsze jeszcze mogliśmy uratować Audrey Meek.
Minęliśmy niepomalowany bungalow. Deski werandy miał połamane. Na małym podwórku zobaczyliśmy zardzewiały samochód i piecyk kempingowy.
– Jesteśmy na miejscu – powiedział Mahoney. – Nie ma to jak w domciu. Zatrzymajmy się trochę dalej.
Przystanęliśmy sto jardów wyżej, przy drodze, obok zagajnika, w którym rosły dęby i sosny. Wiedziałem, że kilku agentów w strojach kamuflażowych już obserwuje z bliska bungalow. Obserwatorzy nie mieli uczestniczyć w ataku. Dodatkowo filmowano też bungalow i samochód podejrzanego, czerwonego dodge’a polarisa.
– Chyba śpi w środku – poinformował mnie Mahoney, kiedy biegliśmy truchcikiem przez las, aż zobaczyliśmy rozpadającą się chałupę.
– Jest prawie południe – zauważyłem.
– Farley pracuje na nocnej zmianie. Wraca o szóstej nad ranem. Jest ze swoją dziewczyną. Przemilczałem tę uwagę.
– No i co? O czym myślisz? – spytał Mahoney, gdy obserwowaliśmy dom z gęstej kępy drzew, rosnącej niecałe pięćdziesiąt jardów od domu.
– Powiedziałeś, że jest ze swoją dziewczyną. To nie pasuje do sprawy, nie sądzisz?
– Nie wiem, Alex. Według obserwatorów ona siedzi tam od wieczora. Może to nasza para porywaczy? W każdym razie jesteśmy na miejscu. Moim zadaniem jest zatrzymać Rafe’a Farleya. Bierzmy się do roboty. Tu HRT Jeden. Kieruję akcją. Gotowi! Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. Atakujemy. Atakujemy!
Ja i Mahoney obserwowaliśmy grupę atakującą, kiedy szybko pokonywała przestrzeń otaczającą wyglądający niewinnie dom. Sześciu agentów miało na sobie czarne kombinezony, kuloodporne kamizelki i maski. Teren obok domu był zagracony. Zapełniały go dwa zniszczone samochody: niewielkie auto i półciężarówka, części lodówek i klimatyzatorów. Stojący dalej urynał zapewne służył kiedyś w knajpianej toalecie.
Okna domu zasłonięte, mimo że był środek dnia. Czy Audrey Meek znajdowała się w środku? Czy żyła? Miałem nadzieję, że tak. Uratowanie jej oznaczałoby wielki przełom w śledztwie. Zwłaszcza że wszyscy uznali, iż prawdopodobnie nie żyje.
Niemniej jednak coś mnie gnębiło.
Ale teraz nie miało to już znaczenia.
Kiedy HRT wkracza do akcji, nikt nie puka grzecznie i nie przedstawia się. Nie ma czasu na rozmowy, negocjacje, polityczną poprawność. Dwaj agenci wyłamali frontowe drzwi. Przekroczyli próg.
Nagle rozległo się przygłuszone BUUM. Szturmująca dwójka upadła. Jeden agent już się nie podniósł. Drugi dźwignął się na nogi i zataczając wyszedł na zewnątrz. To był koszmarny widok, kompletny szok.
– Mina – wyjąkał Mahoney. Był zdumiony i wściekły. – Musiał zaminować drzwi.
Tymczasem czterej inni agenci wdarli się Do środka tylnymi i bocznymi drzwiami. Nie doczekaliśmy się kolejnych wybuchów. Pozostałe drzwi były wolne od groźnych zabezpieczeń. Dwaj agenci podbiegli do rannych kolegów. Odciągnęli na bezpieczną odległość nieprzytomnego.
Mahoney i ja pognaliśmy ile sił w nogach do domu. Mahoney klął bez przerwy. Nie słyszeliśmy żadnych oznak oporu.
Obleciał mnie nagły strach. A co, jeśli Farleya nie będzie w środku?, pomyślałem. Modliłem się, by nie skończyło się na tym, że znajdziemy tylko trupa Audrey Meek. Nic mi tu nie pasowało. Nie tak zorganizowałbym akcję. Ci z FBI! Nigdy nie lubiłem tych drani, nie miałem do nich zaufania, a teraz byłem jednym z nich. Nagle rozległy się okrzyki:
– Teren zabezpieczony! Teren zabezpieczony! Mamy podejrzanego. Mamy go. To Farley. I jakaś kobieta!
Jaka kobieta? Wpadliśmy bocznymi drzwiami do domu. Wszędzie unosiły się gęste kłęby dymu. Cuchnęło materiałami wybuchowymi, ale też marihuaną i przypalonym olejem. Pobiegliśmy do sypialni przy małym pokoju dziennym.
Na drewnianej podłodze leżeli mężczyzna i kobieta. Byli nadzy jak ich Pan Bóg stworzył, mieli szeroko rozłożone ręce i nogi. Tą kobietą nie była Audrey Meek. Ta była gruba, miała dobre kilkadziesiąt funtów nadwagi. Sam Rafe Farley musiał ważyć prawie trzysta funtów. Był cały porośnięty obrzydliwymi kępkami rudych włosów.
Nad wielkim pustym łożem, bez pościeli i kapy, przyklejono taśmą stary poster z Cool Hand Luke* [film z 1967 roku, poświęcony życiu więźniów w obozie pracy].
Farley, purpurowy na twarzy, wydzierał się na nas.
– Mam swoje prawa! Cholera, mam swoje prawa! Jesteście ugotowani, dranie!
Przeczuwałem, że ten rozwrzeszczany człowiek może mieć rację, a jeśli porwał Audrey Meek, kobieta może już nie żyć.
– To ty jesteś ugotowany, tłuściochu! – warknął mu w twarz jeden z agentów. – I ty też, koleżanko!
Czy to możliwe, że mieliśmy przed sobą parę zawodowców, która porwała Audrey Meek i Elizabeth Connolly?
Nie mieściło mi się to w głowie.
Więc kim, u diabła, byli ci ludzie?
Ned Mahoney i ja tkwiliśmy w ciasnej, przypominającej chlew sypialni, w towarzystwie podejrzanego, Rafe’a Farleya. Kobieta, która zapewniła nas, że jest jego dziewczyną, włożyła brudny szlafrok i została wyprowadzona do kuchni na przesłuchanie.
Wszyscy byliśmy wściekli z powodu tego, co się wydarzyło podczas szturmu. Mina zraniła dwóch naszych, a my nie osiągnęliśmy niczego konkretnego. Wielki przełom w śledztwie sprowadzał się do ujęcia Rafe’a Farleya. Nie mieliśmy żadnych innych podejrzanych.
Wszystko to było coraz bardziej dziwaczne. Zacznijmy od tego, że Farley pluł na Mahoneya i na mnie, aż mu śliny zabrakło. Było to tak dziwne i zwariowane, że w pewnej chwili spojrzeliśmy z Nedem na siebie i po prostu ryknęliśmy śmiechem.
– Co was tak, kurwa, śmieszy? – zachrypiał Farley z łóżka, na którym go umieszczono.
Przypominał wieloryba, który utknął na plaży. Zmusiliśmy go do włożenia niebieskich dżinsów i roboczej koszuli, głównie dlatego, że nie mogliśmy znieść widoku jego wałków tłuszczu i tatuaży. Były tam nagie kobiety i purpurowy smok zjadający dziecko.
– Zostaniesz oskarżony o porwanie i morderstwo – warknął na niego Mahoney. – Zraniłeś dwóch moich ludzi. Jeden może stracić oko.
– Nie macie prawa nachodzić mnie w moim domu, kiedy śpię! Mam wrogów! – zawył Farley i znów opluł Mahoneya. – Włamaliście się, bo sprzedałem trochę trawki? Albo dlatego, że rżnę zamężną dupę, która woli mnie od swojego starego?
– Mówisz o Audrey Meek? – spytałem.
Nagle się uspokoił i zagapił się na mnie. Jasnoczerwony rumieniec pokrył mu twarz i szyję. Co się stało? Nie był dobrym aktorem i nie był wcale sprytny.
– O czym ty, do diabła, gadasz? Nawąchałeś się tego mojego syfa? – wykrztusił wreszcie. – Audrey Meek? Ta porwana panienka?
Mahoney pochylił się ku niemu.
– Audrey Meek. Wiemy, że wiesz o niej wszystko, Farley. Gdzie ona jest?
Świńskie oczka Farleya zmalały jeszcze bardziej.
– Skąd, u diabła, mam wiedzieć, gdzie ona jest?
Mahoney nie dał mu złapać oddechu.
– Zajrzałeś kiedyś na stronę internetową Cztery Ulubione Rzeczy?
Farley potrząsnął przecząco głową.
– Nigdy o niej nie słyszałem.
– Mamy zapis twojej rozmowy, dupku – warknął Ned. – Będziesz miał dużo do wyjaśnienia, Lucy. Farley wyglądał na zbitego z tropu.
– Do diabła, kto to Lucy? O czym ty mówisz, facet? Lucy jak Love Lucy?* [telewizyjny serial komediowy].
Mój towarzysz dobrze sobie radził z Farleyem. Pomyślałem, że razem sprawnie nam idzie.
– Trzymasz Audrey Meek gdzieś tu w lesie, w Jersey! – wrzasnął Mahoney i tupnął nogą.
Przejąłem pałeczkę.
– Zrobiłeś jej krzywdę? I gdzie jest teraz?
– Zabierz nas do niej, Farley! – dołączył do mnie Mahoney.
– Wracasz do kicia. Tym razem już z niego nie wyjdziesz! – krzyknąłem mu w twarz.
Chyba w końcu się obudził. Zmrużył oczy i spojrzał na nas ostro. Boże, ależ on cuchnął, zwłaszcza kiedy zaczął się bać.
– Zaczekajcie chwilę, kurwa. Teraz kojarzę. Chodzi wam o tę witrynę internetową? Ja tylko się przechwalałem.
– Co ty za kit nam wciskasz?
Farley zapadł się w sobie, jakbyśmy zaczęli go bić.
– Cztery Ulubione są dla świrów mocnych tylko w gębie. Każdy tam wstawia gówna, człowieku.
– Ale nie ty, kiedy opowiadałeś o Audrey Meek. Mówiłeś prawdę. Wszystko trzymało się kupy – powiedziałem.
– Ta suka mnie kręci. Gorąca sztuka. Niech to szlag, zbieram katalogi Meek od zawsze. Wszystkie te modelki z chudymi tyłkami tylko marzą, żeby ktoś posunął je jak trzeba!
– Znasz szczegóły porwania, Farley – stwierdziłem.
– Czytam gazety, oglądam CNN. Jak wszyscy. Powiedziałem już wam, Audrey Meek mnie kręci. Szkoda, że to nie ja ją porwałem. Myślicie, że barłożyłbym się z Cini, gdybym miał pod ręką Audrey Meek?
– Wiedziałeś o rzeczach, których nie było w gazetach – oświadczyłem, celując w niego palcem. Pokręcił wielką głową i odparł:
– Załatwiłem sobie skaner. Słucham na policyjnych częstotliwościach i takie tam. Gówno, nie porwałem Audrey Meek. Nie mam na to jaj. Nie dałbym rady. To była tylko gadka, człowieku.
– Miałeś dość jaj, żeby zgwałcić Carly Hope – przerwał mu Mahoney.
Farley jeszcze bardziej zapadł się w sobie.
– Nie, nie. Już powiedziałem w sądzie. Carly była moją dziewczyną. Nie zgwałciłem jej. Nie mam na to jaj. Nie zrobiłem niczego Audrey Meek. Jestem nikim. Jestem zero!
Rafe Farley wpatrywał się w nas przez długą chwilę. Oczy miał przekrwione; był naprawdę żałosny. Wbrew samemu sobie zacząłem mu wierzyć. „Jestem nikim. Jestem zero”. Tak, to prawda. Rafe Farley był zerem.
Szterling
Pan Potter
Kierownik Artystyczny
Sfinks
Cud
Wilk
Wszystkie te pseudonimy brzmiały niewinnie, ale ludzie, którzy kryli się za nimi, nie byli niewinni. Podczas pewnej sesji Potter nazwał swoją grupę Potwory, Spółka z o.o. i to określenie nie kłamało. Byli potworami, wszyscy. Byli świrami; byli zboczeńcami; byli czymś jeszcze gorszym.
A poza nimi był też Wilk, należący do zupełnie innej klasy.
Spotykali się na bezpiecznej stronie internetowej, niedostępnej dla ludzi z zewnątrz. Szyfrowali wszystkie wiadomości. Do porozumiewania się konieczne były dwa klucze: jeden do kodowania informacji, drugi do rozkodowania. Co ważniejsze, by dostać się na stronę, trzeba było poddać się skanowaniu linii papilarnych. Rozważali nawet skaning siatkówki i sondę analną.
Tematem dyskusji byli Ślubni i to, co z nimi zrobić.
– Co to do diabła znaczy, „co z nimi zrobić”? – spytał Kierownik Artystyczny, zwany dla żartu Panem Miękkim, ponieważ jako jedyny w tym towarzystwie bywał uczuciowy.
– To znaczy właśnie to, nic więcej – odpowiedział Szterling. – Pogwałcono w sposób poważny zasady bezpieczeństwa. Teraz musimy zadecydować, co z tym fantem począć. Zafundowano nam pokaz nieporadności, głupoty i czegoś jeszcze gorszego. Widziano ich! Wszyscy jesteśmy zagrożeni.
– Jakie są nasze opcje? – zapytał Kierownik Artystyczny. – Prawie boję się usłyszeć odpowiedź.
– Czytaliście ostatnio prasę? – zareagował na to natychmiast Szterling. – Macie telewizor? Dwuosobowy zespół porwał kobietę w centrum handlowym w Atlancie w Georgii. Został zauważony. Dwuosobowy zespół porwał kobietę w Pensylwanii… i został zauważony. Jakie mamy opcje? Nie robić absolutnie nic… albo wykonać zdecydowany ruch. Przydałaby się lekcja pokazowa… dla innych zespołów.
– Więc co robimy z tym fantem? – spytał Cud, który zwykle był raczej spokojny, ale wyprowadzony z równowagi umiał być niemiły.
– Przede wszystkim zawieszam wszystkie dostawy – oświadczył Szterling.
– Nikt mnie o tym nie zawiadomił! – wybuchnął Sfinks. – Oczekuję dostawy! Jak wszystkim wiadomo, zapłaciłem za nią. Czemu nie zostałem o tym wcześniej poinformowany?
Przez kilka sekund nikt się nie odzywał. Nikt nie lubił Sfinksa. Poza tym każdy z nich był sadystą. Dręczenie Sfinksa czy innego członka grupy sprawiało reszcie przyjemność.
– Oczekuję dostawy! – pienił się Sfinks. – Mam do niej prawo. Wy dranie! Pierdolę was wszystkich. – I odłączył się, nie czekając na odpowiedź. Typowe dla Sfinksa. Śmiechu warte, ale żadnemu z nich nie było teraz do śmiechu.
– Sfinks opuścił nasze zgromadzenie – oświadczył po chwili Potter. W końcu zabrał głos Wilk.
– Myślę, że dość tego gadania na dziś wieczór. Dość zabawy. Te wiadomości w mediach nie dają mi spokoju. Trzeba przekazać Ślubnym sygnał. Czytelny i ostateczny. Proponuje, żeby inny zespół złożył im wizytę. Czy ktoś ma odmienne zdanie?
Okazało się, że nikt, jak zawsze, kiedy Wilk wysuwał jakąś propozycję. Wszyscy bali się go jak ognia.
– Ale nie ma tego złego… – powiedział Potter. – Czy ten cały zamęt i rozgłos nie jest podniecający? Krew od tego kipi. Można skonać ze śmiechu, no nie?
– Zwariowałeś, Potter. Odwaliło ci.
– Nie macie z tego frajdy?
Ale bezpieczna strona internetowa nie była dość zabezpieczona…
– Ani słowa więcej! – rozkazał Wilk. – Ani słowa! Ktoś tu jeszcze jest poza nami. Czekajcie. Nie, już wyszedł. Ktoś włamał się do Gniazda i zwiał. Kto mógł się tu dostać? Kto mu pozwolił? Nieważne. Już nie żyje.
Lili Olsen miała czternaście i pół roku, wyglądała na dwadzieścia cztery i wierzyła święcie, że słyszała już wszystko, dopóki nie włamała się do Wilczego Gniazda.
Ci chorzy dranie w tym ich dobrze – ale – nie – dość – dobrze – zabezpieczonym czacie to byli sami starsi faceci, same odrażające chamy. Uwielbiali nieustannie mówić o intymnych częściach kobiecego ciała i o uprawianiu seksu ze wszystkim, co się ruszało, bez względu na wiek, płeć i gatunek. Byli bardziej niż obrzydliwi; kiedy Lili ich słuchała, zbierało jej się na wymioty. Pożałowała, że w ogóle kiedykolwiek trafiła do Wilczego Gniazda, że włamała się do tego dobrze zabezpieczonego czatu. To mogli być mordercy!
I nagle ich przywódca, ten Wilk, nakrył ją! Zorientował się, że jest z nimi na ich stronie i słucha wszystkiego, co mówią.
Teraz Lili wiedziała o morderstwach, o porwaniach, o wszystkim, co się roiło w tych ich chorych mózgach. Nie wiedziała tylko jednego: czy to, co usłyszała, jest prawdą.
Może tylko zmyślali to wszystko? Może byli tylko wstrętnymi, chorymi na umyśle gadułami? Nie chciała znać prawdy i nie wiedziała, co zrobić z tym, co już podsłuchała. Włamała się na tę stronę, a to było nielegalne. Gdyby doniosła o wszystkim policji, doniosłaby na samą siebie. Nie mogła tego zrobić. Zwłaszcza jeśli to ich gadanie było czystą fantazją.
Siedziała w swoim pokoju i rozważała różne możliwości. Czuła się okropnie, aż w brzuchu ją skręcało, czuła straszliwy smutek i bardzo się bała.
Tamci się dowiedzieli, że włamała się do Wilczego Gniazda. Ale czy wiedzieli, jak ją znaleźć? Gdyby była na ich miejscu, umiałaby to zrobić. Może już jechali do jej domu?
Zdawała sobie sprawę, że powinna iść na policję albo do FBI. Ale nie potrafiła się na to zdobyć. Siedziała struchlała, jak sparaliżowana.
Kiedy zadźwięczał dzwonek u drzwi, o mało nie wyskoczyła ze skóry.
– Cholera! Cholera jasna! To oni!
Odetchnęła głęboko i cicho jak myszka pobiegła do drzwi. Zerknęła przez judasza. Słyszała łomot własnego serca.
Jezu! Pizza!
Zupełnie zapomniała, że zamówiła pizzę. To był chłopak z pizzerii, nie mordercy, i Lili nagle roześmiała się głośno. Nie umrze!
Otworzyła drzwi.
Wilk rzadko bywał aż tak zły i ktoś musiał zapłacić za wyprowadzenie go z równowagi. Rosjanin nie cierpiał Nowego Jorku, tego zadzierającego nosa, przecenianego molocha. Nowy Jork był niewyobrażalnie brudny i zapaskudzony, a nowojorczycy chamscy i niewychowani. Jeszcze gorsi niż moskwianie. Ale musiał wpaść do Nowego Jorku. Miał interes do Ślubnych, a ci mieszkali właśnie tam. Poza tym miał chętkę na partyjkę szachów, może dwie. Lubił szachy jak mało co.
Sława i Zoja mieszkali na Long Island. Konkretnie biorąc, w Huntington.
Wilk przyleciał do Nowego Jorku tuż po trzeciej. Przypomniał sobie jedną z wcześniejszych wizyt – dwa lata po przybyciu z Rosji. Jego kuzyni mieli tu dom i pomogli mu zorganizować sobie życie w Ameryce. Miał cztery mokre roboty na wyspie. No cóż, przynajmniej Huntington leżało blisko lotniska imienia Kennedy’ego. Im mniej czasu spędzi w tym cholernym mieście, tym lepiej.
Ślubni zajmowali typowy parterowy dom. Wilk załomotał do drzwi wejściowych i otworzył mu Łukanow, byczasty facet z bródką. Był członkiem innego zespołu, operującego z powodzeniem w Kalifornii, Oregonie i stanie Waszyngton. Dawny major KGB.
– Gdzie te głupie buce? – spytał Wilk, kiedy tylko znalazł się w środku.
Byczasty facet skinął kciukiem za siebie, na ciemny korytarz. Wilk ruszył we wskazanym kierunku. Bolało go prawe kolano i przypomniał sobie pewien dzień w latach osiemdziesiątych, kiedy członkowie konkurencyjnego gangu złamali mu nogę. W Moskwie tego rodzaju postępowanie uważano za ostrzeżenie, Wilk jednak nie był specjalnym zwolennikiem ostrzegania. Odszukał tych trzech, którzy go okaleczyli, i pogruchotał im wszystkie kości, jedną po drugiej. W Rosji tę koszmarną torturę zwano zamoczit, ale Wilk i inni gangsterzy nazwali ją spulchnianiem.
Wszedł do małej zapuszczonej sypialni, w której leżeli Sława i Zoja, kuzyni jego byłej żony. Oboje urodzili się i wychowali trzydzieści mil od Moskwy. Do lata 1998 roku służyli w Armii Czerwonej, po czym wyemigrowali do Ameryki. Pracowali dla niego niecałe osiem miesięcy, dopiero ich poznawał.
– Mieszkacie w śmietniku – stwierdził. – Wiem, że macie dużo pieniędzy. Co z nimi robicie?
– Mamy rodzinę w ojczyźnie – powiedziała Zoja. – Twoi krewni też tam żyją.
Wilk przechylił głowę na ramię.
– Ho, ho, ale wzruszające. Nie wiedziałem, że masz takie dobre serduszko, Zoja. – Gestem odprawił byczastego, rozkazując mu: – Zamknij drzwi. Kiedy skończę z tą sprawą, chcę mieć spokój. To może chwilę potrwać.
Ślubni leżeli związani na podłodze. Mieli na sobie tylko bieliznę. Sława – szorty w kaczuszki. Zoja – czarny biustonosz i skąpe majteczki, też czarne. Wilk uśmiechnął się w końcu. – No i co ja mam z wami począć, hę? Sława zaczął się śmiać. Brzmiało to jak głośne, nerwowe, cienkie gdakanie. Spodziewał się śmierci, ale mieli tylko dostać ostrzeżenie. Zobaczył to w oczach stojącego nad nimi mężczyzny.
– Więc co się stało? – spytał Wilk. – Gadajcie szybko. Znacie zasady.
– Może za łatwo szło. Chcieliśmy dreszczyku emocji. Nasza wina, Pasza. Zrobiliśmy się niezdarni.
– Nigdy mnie nie okłamujcie – napomniał ich Wilk. – Mam swoich informatorów. Wszędzie!
Usiadł na poręczy fotela, który wyglądał tak, jakby stał w tej koszmarnej sypialni sto lat. Z mebla wzbił się kurz.
– Lubisz go? – spytał Zoję Wilk. – Kuzyna mojej żony?
– Kocham go – odparła i spojrzenie jej piwnych oczu złagodniało. – Od zawsze. Od kiedy mieliśmy po trzynaście lat. I zawsze będę go kochać.
– Sława, Sława – westchnął Wilk i podszedł do muskularnego mężczyzny leżącego na podłodze. Pochylił się i uściskał go. – Jesteś krewnym mojej byłej żony. I zdradziłeś mnie. Sprzedałeś mnie moim wrogom, co? Wydało się. Ile dostałeś? Mam nadzieję, że dużo.
Nagle przekręcił głowę Sławy, jakby otwierał wielki słój kiszonych ogórków. Kark mężczyzny trzasnął. Wilk uwielbiał ten dźwięk. Był jego znakiem rozpoznawczym w czerwonej mafii.
Oczy Zoi urosły dwukrotnie, ale nawet nie pisnęła. Wilk zrozumiał, jakimi twardymi klientami byli naprawdę Zoja i Sława, jak bardzo mogli zagrozić jego organizacji.
– Jestem pod wrażeniem, Zoju – rzekł. – Pogadajmy. – Wbił spojrzenie w jej wielkie oczy. – Słuchaj, zaraz każę nam podać prawdziwej wódki, rosyjskiej. Potem chcę posłuchać twoich opowieści wojennych. Chcę usłyszeć, co zrobiłaś ze swoim życiem, Zoju. Zaciekawiłaś mnie. A najbardziej chcę zagrać w szachy. Nikt w Ameryce nie umie grać w szachy. Jedna partia i pójdziesz do nieba z twoim ukochanym Sławą. Ale najpierw wódka, szachy i oczywiście dasz mi dupy!
Wilk musiał naprawdę mocno przycisnąć Zoję. A potem, z powodu tego, co od niej wyciągnął, musiał zrobić jeszcze jeden przystanek w Nowym Jorku. Niefart. Oznaczało to, że nie zdąży na zaplanowany lot z Kennedy’ego i nie obejrzy tego wieczoru hokeja. Szkoda, ale najpierw obowiązek, potem przyjemność. Zdrada Sławy i Zoi zagroziła życiu Wilka i rzuciła cień na jego reputację.
Kilka minut po jedenastej wieczorem wszedł do klubu Passage w Brighton Beach na Brooklynie. Z zewnątrz Passage wyglądał jak nora, ale naprawdę był elegancki i prawie tak miły jak najlepsze moskiewskie lokale.
Wilk ujrzał w nim ludzi znanych mu z dawnych lat: Goszę Czernowa, Lwa Denisowa, Jurę Pomina i jego kochankę. Zobaczył też swoją ukochaną Juliję. Jego była żona była wysoka, szczupła i miała wielkie piersi, które kupił jej w Palm Beach na Florydzie. Jej uroda nadal robiła wrażenie, byle światło nie było nazbyt ostre, i nie zmieniła się wiele od czasów Moskwy, gdzie od piętnastego roku życia pracowała jako kelnerka.
Siedziała przy barze z Michaiłem Biriukowem, obecnym królem Brighton Beach. Zajmowali miejsca dokładnie przed panoramą St. Petersburga. Filmowe ujęcie, pomyślał Wilk. Typowy hollywoodzki banał.
Julija dostrzegła wchodzącego i klepnęła Biriukowa. Miejscowy pahan odwrócił się i Wilk w mgnieniu oka znalazł się przy nim. Postawił z łomotem na kontuarze szachowego czarnego króla.
– Szach i mat! – ryknął. Wybuchnął śmiechem i uściskał Juliję. – Nie cieszycie się na mój widok? – spytał. – Powinienem czuć się urażony.
– Tajemniczy człowiek z ciebie – mruknął Biriukow. – Myślałem, że siedzisz w Kalifornii.
– Nic podobnego – rzekł Wilk. – Przy okazji, pozdrowienia od Sławy i Zoi. Właśnie pożegnałem się z nimi na Long Island. Nie mogli wpaść dziś wieczorem.
Julija tylko wzruszyła ramionami – zimna suka.
– Tyle mnie obchodzą, co zeszłoroczny śnieg – powiedziała. – Dalecy krewni.
– Mnie też już nie obchodzą, Julija. Teraz to tylko kłopot dla policji.
Nagle złapał ją za włosy i trzymając jedną ręką, uniósł z barowego stołka.
– Kazałaś im mnie wyjebać, no nie? Dużo musiałaś im zapłacić! – krzyknął jej w twarz. – To twoja robota. I twoja!
Błyskawicznie wyciągnął z rękawa szpikulec do lodu i wbił go w lewe oko Biriukowa. Gangster w jednej chwili stracił oko i życie.
– Nie… błagam cię – wydusiła z siebie Julija. – Nie zrobisz tego. Nawet ty.
Wilk zwrócił się do całego nocnego klubu:
– Wszyscy jesteście świadkami, no nie? Co?! Nikt jej nie pomoże? Boicie się mnie? Dobrze, powinniście się mnie bać. Julija próbowała się na mnie zemścić. Zawsze była z niej głupia krowa. A Biriukow był tylko durnym, chciwym draniem. Ambitny! Ojciec chrzestny Brighton Beach! Co mu chodziło po głowie? Być mną…?!
Podniósł Juliję jeszcze wyżej. Wymachiwała gwałtownie nogami i jeden z jej czerwonych pantofli bez pięt zleciał z nogi i frunął pod najbliższy stolik. Nikt go nie podniósł. Nikt w klubie nie ruszył jej z pomocą. Nikt też nie sprawdził, czy Michaił Biriukow jeszcze żyje. Już wiedziano, że szaleniec przy barze to Wilk.
– Gdyby komuś z was przyszło do głowy wleźć mi w drogę, niech przypomni sobie tę scenkę. Jesteście świadkami! I dostaliście ostrzeżenie. Jak w Rosji, tak samo w Ameryce.
Puścił włosy Julii i zacisnął rękę na jej gardle. Przekręcił rękę i kark kobiety trzasnął.
– Jesteście świadkami!!! – wrzasnął po rosyjsku. – Zabiłem moją byłą żonę. I tego kabla Biriukowa. Widzieliście, jak to zrobiłem! Do diabła z wami.
Ciężkim krokiem wyszedł z klubu. Nikt się nie ruszyłby go zatrzymać.
I nikt nie powiedział nic nowojorskiej policji, kiedy przyjechała.
„Jak w Rosji, tak samo w Ameryce”.
Benjamin Coffey był więziony w ciemnej piwnicy pod klepiskiem stodoły. Ile to już dni? Trzy, cztery? Nie pamiętał, pogubił się w czasie.
Student Providence College był bliski szaleństwa, dopóki nie dokonał zadziwiającego odkrycia w samotności swej ciemnicy. Odnalazł Boga, a może to Bóg odnalazł jego.
Najbardziej zdumiał Benjamina fakt, że Bóg pojawił się przy nim. Bóg go przyjął, a może to on dorósł do tego, by przyjąć Boga. Dowiedział się, że Bóg go rozumie. Ale czemu on nie rozumiał Boga? Niepojęte. Przecież chodził do katolickich szkół, a wcześniej do katolickiego przedszkola. W Providence studiował filozofię i historię sztuki. W grobowym mroku tej „celi”, pod klepiskiem stodoły doszedł do jeszcze jednego wniosku. Zawsze uważał się w gruncie rzeczy za dobrego człowieka, ale teraz wiedział, że tak nie jest i że nie ma to żadnego związku z jego seksualnością, jak głosił jego przepełniony hipokryzją Kościół. Doszedł do wniosku, że ktoś jest zły wtedy, kiedy z rozmysłem krzywdzi innych. A on traktował podle swoich rodziców, swoje rodzeństwo, kolegów szkolnych, kochanków i nawet tak zwanych przyjaciół od serca. Był wredny, nadęty, stale zadawał innym ból, chociaż wcale nie musiał tego robić. Postępował tak od zawsze. Był okrutny, snobistyczny, bezduszny, sadystyczny. Był zwykłym gównem. Zawsze miał usprawiedliwienie dla swojego zachowania, bo uważał, że to inni przysparzają mu bólu.
Więc to dlatego tak potoczyły się sprawy? Może. Ale Benjamin najbardziej się zdumiał, kiedy uświadomił sobie, że jeśli uda mu się ujść z życiem, prawdopodobnie wcale się nie zmieni! Więcej, przeczuwał, że wykorzysta to, co mu się przydarzyło, jako kolejną wymówkę i do końca życia pozostanie parszywym draniem.
Zimno mi, zimno, strasznie mi zimno, myślał. Ale Bóg kocha mnie bez żadnych warunków wstępnych. To też nigdy się nie zmieni.
Uświadomił sobie, że jest okropnie rozbity i zapłakany i ten stan trwa przynajmniej dzień. Dygotał, bełkotał coś do siebie bez sensu i nie mógł zebrać myśli. Nie potrafił skupić się na niczym.
Wciąż wracał myślami do przeszłości. Miał dobrych przyjaciół, fantastycznych przyjaciół, i niebawem wszystko się ułoży; czemu więc te koszmarne myśli wciąż biegały mu po głowie? Dlatego, że był w piekle? Dlatego? Piekło to była ta cuchnąca piwnica pod gnijącą stodołą gdzieś w Nowej Anglii, pewnie w New Hampshire albo Yermont. Czy nie tak?
Może należało odprawić pokutę i nie powinien liczyć na wolność, dopóki tego nie zrobi? A może to było… na wieczność?
Pamiętał pewien szczegół z katolickiej szkoły w Great Barrington w Rhode Island. Chodził wtedy do szóstej klasy i proboszcz usiłował opisać dzieciom wieczność w piekle.
– Wyobraźcie sobie górę i płynącą u jej stóp rzekę – mówił ksiądz. – A teraz wyobraźcie sobie, że co tysiąc lat malutka jaskółka przenosi w dziobku okruszek góry na drugi brzeg rzeki. Chłopcy i dziewczęta, kiedy ten ptaszek przeniesie całą górę, to będzie dopiero początek wieczności.
Ale Benjamin nie uwierzył w tę bajeczkę, prawda? Kto by się dał nabrać na ogień piekielny i siarkę, lejące się z nieba. Wkrótce ktoś go odnajdzie. Ktoś wyprowadzi go na wolność.
Tyle że tak naprawdę nie wierzył w szczęśliwe rozwiązanie tego koszmaru. Jak mogli tu go znaleźć? Nie mieli szans. Boże, gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności, policja nigdy nie znalazłaby waszyngtońskiego snajpera, a przecież Malvo i Muhamrnad nie byli zbyt inteligentni. W przeciwieństwie do Pana Pottera.
Musi zaraz przestać płakać, bo Pan Porter już gniewał się na niego. Zagroził, że go zabije, jeśli nie przestanie, i, o Boże, dlatego teraz tak płakał. Nie chciał umierać, mając zaledwie dwadzieścia jeden lat i całe życie przed sobą.
Godzinę później – dwie? trzy? – usłyszał nad sobą hałas i znów się rozszlochał. Nie mógł opanować płaczu, trząsł się cały. I pochlipywał. Pociągał nosem i pochlipywał od przedszkola.
Przestań pochlipywać, Benjaminie! Przestań! Zaraz!
Ale nie mógł przestać.
Właz w suficie się podniósł. Ktoś schodził do piwnicy.
Przestań płakać, przestań płakać, przestań! W tej chwili przestań! Potter cię zabije! Nagle wydarzyła się najbardziej nieprawdopodobna rzecz na świecie, wydarzenia przybrały obrót, którego Benjamin zupełnie się nie spodziewał.
Usłyszał basowy głos, nie był to jednak głos Pottera.
– Benjamin Coffey? Benjamin? Tu FBI. Panie Coffey, jest pan tam? Tu FBI.
Trząsł się jeszcze bardziej i tak łkał, że o mało nie udusił się kneblem. Z powodu tego knebla nie mógł zawołać, nie mógł i dać znać FBI, że jest tu, na dole.
FBI mnie znalazło! To cud. Muszę dać im znać o sobie. Ale jak? Nie odchodźcie! Jestem tu, na dole! Jestem tu!
Światło latarki padło mu na twarz.
Coś się pokazało za latarką. Sylwetka. Z cieni wyłoniła się twarz.
Pan Potter spoglądał na niego surowo z drzwi w suficie.
– Powiedziałem ci, co będzie, prawda, Benjaminie? Sam ściągnąłeś to na siebie. A jesteś taki piękny. Boże, jesteś idealny.
Jego kat zszedł niżej. Benjamin zobaczył w dłoni Pottera zniszczony kilkunastofuntowy młot. Ciężkie narzędzie pracy. Opłynęła go fala strachu. I kolejna. I kolejna.
– Jestem o wiele silniejszy, niż ci się wydaje – powiedział Potter. – A ty byłeś bardzo niegrzecznym chłopcem.
Pan Potter naprawdę nazywał się Homer O. Taylor i był młodszym wykładowcą na katedrze języka angielskiego w Dartmouth. Błyskotliwym młodszym wykładowcą, ale nikim więcej, więc po prostu nikim. Jego gabinet był małym, przytulnym pomieszczeniem w północno – zachodnim kącie budynku humanistyki. Mówił, że to jego „mansardka”, miejsce, w którym taki nikt jak on mozoli się w samotności.
Tego dnia zamknął się tam na klucz i nie wychodził przez całe popołudnie. Wciąż się wahał. I opłakiwał swojego pięknego martwego chłopca, najświeższą tragiczną miłość, swojego trzeciego ulubieńca!
Chciał wrócić jak najszybciej do stodoły na farmie w Webster, żeby być z Benjaminem, żeby czuwać przy jego ciele jeszcze przez kilka godzin. Jego toyota 4Runner czekała przed budynkiem i gdyby wcisnął gaz do dechy, byłby na miejscu w godzinę.
Benjaminie, drogi chłopcze, dlaczego nie byłeś grzeczny? Dlaczego wydobyłeś ze mnie najgorsze, kiedy mam w sobie tak wiele miłości?
Benjamin był niezwykle urodziwy i na jego wspomnienie Taylor czuł przerażającą pustkę. Ale strata miała wymiar nie tylko fizyczny i uczuciowy, była to również ogromna strata finansowa. Pięć lat temu odziedziczył dwa miliony dolarów z kawałkiem. Ta kwota kurczyła się szybko. O wiele za szybko. Nie mógł sobie pozwolić na taką rozrzutność… ale jaka siła mogła go teraz powstrzymać?
Już pragnął kolejnego chłopca. Chciał być kochany. I kogoś kochać. Chciał drugiego Benjamina, byle tylko nie takiego uczuciowego wraka jak tamten biedak.
Tak więc zaszył się w swoim gabinecie, unikając w ten sposób tych potwornych wielogodzinnych konsultacji, przewidzianych na czwartą. Na wypadek, gdyby ktoś zapukał, miał przygotowaną historyjkę, że poprawia prace semestralne, ale nie przeczytał ani pół zdania.
Miał w głowie tylko jedno.
W końcu około siódmej zadzwonił do Szterlinga.
– Chcę dokonać kolejnego zakupu – powiedział.
Pewnego wieczoru odwiedziłem Sampsona i Billie. Świetnie się u nich bawiłem, rozmawiając o dzieciach i strasząc, ile wlezie, wielkiego złego Johna Sampsona. Starałem się rozmawiać z Jamillą przynajmniej raz dziennie. Ale wokół Białej Dziewczyny znów robiło się gorąco. Czułem, że święci się coś poważnego. Wkrótce praca miała pochłonąć mnie zupełnie.
W wynajmowanym domu na Long Island znaleziono zamordowane małżeństwo, Sławę Wasiliewa i Zoję Petrową. Dowiedzieliśmy się, że przybyli do Stanów Zjednoczonych cztery lata temu. Byli podejrzani o sprowadzanie kobiet z Rosji i innych krajów Europy Wschodniej i stręczycielstwo, jak również o sprzedawanie maleńkich dzieci zamożnym małżeństwom.
Agenci z nowojorskiego oddziału FBI przeszukali wszystko na miejscu zdarzenia. Pokazano zdjęcia ofiar licealistom, świadkom porwania Connolly, oraz dzieciom Audrey Meek. Zamordowani małżonkowie zostali rozpoznani. Okazało się, że to oni byli porywaczami. Zastanawiało mnie, dlaczego pozostawiono ich ciała na miejscu zbrodni. Dla przykładu? Ale komu?
O siódmej rano każdego dnia, jeszcze przed zajęciami, spotykałem się z Monnie Donnelley. Analizowaliśmy morderstwa na Long Island. Monnie ściągnęła wszelkie możliwe informacje o ofiarach, a także innych kryminalistach rosyjskiego pochodzenia działających w USA, członkach tak zwanej czerwonej mafii. Miała stałe połączenie z Wydziałem do spraw Przestępczości Zorganizowanej w budynku imienia Hoovera i Wydziałem do spraw Czerwonej Mafii w oddziale nowojorskim.
– Przyniosłem waszyngtońskie obwarzanki posypane wszystkim, czym się da – powiedziałem, wchodząc poniedziałkowym rankiem do jej dziupli. – Najlepsze w mieście. W każdym razie według Zagata. Ale widzę, że to cię wcale nie kręci.
– Spóźniłeś się – odparła Monnie, nie odrywając wzroku od ekranu. Opanowała po mistrzowsku płaski, beznamiętny ton głosu hakerów.
– Te obwarzanki to nie byle co – próbowałem się bronić. – Zaufaj mi.
– Nie ufam nikomu – rzekła Monnie. W końcu podniosła wzrok i uśmiechnęła się. To był miły uśmiech, wart czekania. – Wiesz, że żartuję, no nie? Tylko zgrywałam twardą dziewczynę, Alex. Poczęstuj mnie tymi obwarzankami.
Roześmiałem się.
– Jestem przyzwyczajony do policyjnego poczucia humoru.
– Och, co za zaszczyt – zamruczała znów beznamiętnie, wracając wzrokiem do ekranu. – Traktujesz mnie jak gliniarza, nie jak siłę biurową. Wiesz, zaczęli mnie uczyć daktyloskopii od zera.
Monnie mi się podobała, ale wyczuwałem, że potrzebuje solidnego oparcia. Wiedziałem, że rozwiodła się jakieś dwa lata temu. Zrobiła licencjat z kryminologii na uniwersytecie stanowym Maryland, gdzie zajmowała się również inną pasjonującą dziedziną – sztuką. Nadal chodziła na zajęcia z rysunku i malarstwa i oczywiście w jej dziupli było malowidło ścienne. Ziewnęła.
– Wybacz – powiedziała. – Wieczorem oglądałam z chłopcami Agentkę o stu twarzach. Na szczęście teraz to babcia musi się z nimi męczyć, wyciągając ich z łóżek.
Mieliśmy z Monnie jeszcze jeden wspólny temat, życie rodzinne. Była samotną matką z dwojgiem dzieci, którymi opiekowała się ich babka, teściowa Monnie, mieszkająca przecznicę dalej. Ten fakt wystarczał za całą historię małżeństwa. Jack Donnelley grał w koszykówkę na uniwerku, na którym poznał Monnie. Popijał zdrowo na uczelni i niezdrowo po dyplomie. Monnie opowiedziała mi, że w liceum był alfą i omegą życia sportowo – towarzyskiego i nigdy nie doszedł do siebie po spadnięciu na pozycję zwykłego licencjata i zwykłego obrońcy w Maryland Terrapins. Monnie miała pięć stóp i pięć cali wzrostu i żartowała, że w Maryland nie grała nawet w klipę. Wyznała mi, że w liceum miała ksywkę „Łamaga”.
– Przeczytałam wszystko o handlu kobietami od Tokio po Rijad – westchnęła. – Serce mi pękało i szlag mnie trafiał. Alex, mówimy o najstraszliwszym niewolnictwie w historii. Co z wami, mężczyźni?
Spojrzałem na nią.
– Ja nie kupuję ani nie sprzedaję kobiet, Monnie. Ani żaden z moich przyjaciół.
– Wybacz. Mam bagaż wspomnień po Jacku Szczurze i paru mężach moich znajomych. – Spojrzała na ekran. – Oto cytat dnia. Wiesz, co premier Tajlandii powiedział o tysiącach kobiet sprzedanych z jego kraju? „Co w tym dziwnego? Tajki są po prostu piękne”. A kiedy wytknięto mu, że wśród sprzedanych była dziesięcioletnia dziewczynka, pan premier dodał: „Dajcie spokój, nie lubicie młodych dziewcząt?”. Przysięgam na Boga, tak powiedział.
Usiadłem obok Monnie i popatrzyłem na ekran.
– Więc ktoś otworzył dochodowy rynek handlu zamożnymi młodymi kobietami. Kto? I skąd operuje? Z Europy? Azji? USA?
– Znalezienie tego zamordowanego małżeństwa może być przełomem w śledztwie. Zwróć uwagę, że to Rosjanie. Co o tym myślisz? – spytała Monnie.
– To może być szajka operująca z Nowego Jorku. Z Brighton Beach. A może mają kwaterę główną w Europie? W dzisiejszych czasach ci rosyjscy gangsterzy osiedlają się prawie wszędzie. Ostrzeżenie: „Rosjanie nadchodzą”, to przeszłość. Oni już są.
– W tej chwili największym syndykatem zbrodni na świecie jest gang Sohicewo – ciągnęła Monnie. – Wiedziałeś o tym? U nas też ma coś do powiedzenia. Po obu stronach kontynentu. Czerwona mafia upadła w swojej ojczyźnie. Wyprowadziła z Rosji blisko sto miliardów, z czego duża część trafiła do nas. Jej oddziały pracują w LA, San Francisco, Chicago, Nowym Jorku, Waszyngtonie, Miami. Rosyjscy mafiosi kupili banki na Karaibach i Cyprze. Wierz albo nie, ale przejęli prostytucję, hazard i pranie brudnych pieniędzy nawet w Izraelu. W Izraelu!
W końcu udało mi się wtrącić parę słów:
– Ostatniego wieczoru poświęciłem kilka godzin na czytanie akt Anti – Slavery International. Czerwona mafia też się w nich pojawia.
– Powiem ci jedno. – Spojrzała na mnie. – Chodzi mi o tego chłopaka porwanego w Newport. Wiem, że to inny wzorzec. Wiem, ale jestem przekonana, że jakoś łączy się z naszą sprawą. Co o tym sądzisz?
Kiwnąłem głową na znak, że się z nią zgadzam. I przy okazji pomyślałem, że Monnie ma fantastycznego nosa jak na kogoś, kto rzadko pracował w terenie. Na razie nie poznałem w Biurze lepszego pracownika od niej i to w jej klitce toczyła się prawdziwa batalia o rozwiązanie sprawy Biała Dziewczyna.
Od czasu studiów na Uniwersytecie imienia Johnsa Hopkinsa nigdy nie umarła we mnie dusza studenta. Służyło mi to w stolicy, nawet stwarzało pewną nietypową otoczkę. Miałem nadzieję, że podobnie będzie w Biurze, chociaż do tej pory moje oczekiwania się nie sprawdziły. Zaopatrzyłem się w czarną kawę i rozpocząłem gromadzenie dokumentacji dotyczącej rosyjskiej przestępczości zorganizowanej. Potrzebowałem każdego strzępu informacji i Monnie Donnelley chętnie służyła mi pomocą.
W trakcie moich poszukiwań robiłem notatki, chociaż zwykle pamiętam wszystko co ważne i nie muszę niczego zapisywać. Z materiałów zgromadzonych przez FBI wynikało, że rosyjska mafia w Ameryce prowadzi teraz bardziej zróżnicowaną działalność niż La Cosa Nostra i jest od niej potężniejsza. W przeciwieństwie do mafii włoskiej Rosjanie byli zorganizowani w luźne siatki, które współpracowały ze sobą, ale nie były od siebie zależne. Przynajmniej do tej pory. Taka luźna organizacja miała ten wielki plus, że jej członkom nie groziło śledztwo ze strony RICO, agencji rządowej zajmującej się wymuszeniami i przestępczością zorganizowaną. Nie dało się udowodnić powiązań między gangami. Rosyjskich kryminalistów można było podzielić na dwa różne typy. Tak zwani kasteciarze, grupa Sołncewo, zajmowali się szantażem, prostytucją i wymuszeniami. Przestępcy drugiego rodzaju działali w bardziej wyrafinowany sposób, często zajmując się przestępstwami ubezpieczeniowymi i praniem brudnych pieniędzy. Ci neokapitalistyczni kryminaliści tworzyli grupę o nazwie Izmajłowo.
Postanowiłem skupić się na zwykłych bandziorach, zwłaszcza specjalistach od nierządu. Wedle raportu wydziału OC Biura działali „bardzo podobnie jak liga baseballowa”. „Sprzedawali” grupki prostytutek z miasta do miasta. Z załączonych informacji wynikało, że wedle badań ankietowych przeprowadzonych wśród rosyjskich nastolatek prostytucja znalazła się w grupie pięciu najbardziej cenionych profesji. Zapoznałem się również z anegdotami przedstawiającymi zbrodniczą mentalność Rosjan. Opierała się ona na przebiegłości i bezwzględności. Wedle jednej z nich Iwan Groźny nakazał zbudowanie cerkwi Świętego Bazylego, która miała dorównać największym katedrom Europy, a nawet je przewyższyć. Zadowolony z rezultatu, zaprosił architekta na Kreml. Kiedy się pojawił, spalono jego plany i wykłuto mu oczy, by mieć pewność, że nie stworzy doskonalszej świątyni dla nikogo innego.
Raport zawierał także współcześniejsze przykłady, ale ta opowiastka dobrze oddawała styl działania czerwonej mafii. Jeśli za sprawą Biała Dziewczyna stali Rosjanie, mieliśmy do czynienia z takim właśnie przeciwnikiem.
Zapowiadało się coś niewiarygodnego.
We wschodniej Pensylwanii było rozkoszne popołudnie. Kierownik Artystyczny przyłapał się na tym, że zapatrzył się w oszałamiający błękit nieba. Odbicia białych chmur ślizgające się po przedniej szybie jego samochodu działały hipnotycznie. Czy dobrze robię?, pytał kilkakrotnie sam siebie podczas jazdy. Doszedł do wniosku, że tak.
– Musisz przyznać, że jest pięknie – powiedział do związanej pasażerki, siedzącej obok w jego mercedesie klasy G.
– Tak – odparła Audrey Meek. Jeszcze niedawno myślała, że nigdy więcej nie zobaczy świata, nie poczuje zapachu świeżej trawy i kwiatów. Dokąd teraz zabierał ją ten szaleniec, skrępowawszy jej najpierw ręce? Oddalali się od jego chaty. Dokąd jechali? I po co?
Była śmiertelnie przerażona, ale starała się tego nie okazywać. Mów o głupstwach, powtarzała sobie w myślach. Wciągnij go w rozmowę.
– Lubisz klasę G? – spytała i natychmiast zdała sobie sprawę, że to zwariowane pytanie, po prostu zwariowane.
Jego spięty uśmieszek, ale przede wszystkim spojrzenie powiedziały jej, że ocenia je tak samo. Niemniej jednak odpowiedział uprzejmie:
– Tak, jak najbardziej. Początkowo uznałem ten model za ostateczny dowód niewiarygodnej głupoty zamożnych ludzi. Przecież na pierwszy rzut oka wygląda jak taczka z przyklejonym znaczkiem mercedesa, a kosztuje trzy razy tyle co normalny wóz. Ale lubię dziwność tego pojazdu, jego kanciastą karoserię i takie pozornie do niczego niepotrzebne urządzenia, jak na przykład blokadę dyferencjału. Oczywiście teraz będę musiał pozbyć się tego egzemplarza, no nie?
O Boże, bała się pytać dlaczego, ale chyba znała odpowiedź. Zobaczyła samochód, z którego korzystał. Może ktoś inny też go widział. Ale zobaczyła też jego twarz, więc chyba plótł bzdury. A może nie?
Nagle poczuła, że nie ma siły więcej mówić. Żadne słowo nie padło z jej wyschniętych ust. Ten uważający się za miłego faceta potwór najpierw zgwałcił ją kilka razy, a teraz zamierzał zamordować. I co dalej? Zakopie ją tu, w tych pięknych lasach? Wrzuci jej ciało do jakiegoś rozkosznego jeziora?
W oczach Audrey zebrały się łzy, a w jej głowie szumiało, jakby miała tam krótkie spięcie. Nie chciała umierać. Nie teraz, nie tak. Kochała swoje dzieci, męża George’a, nawet firmę. Ułożenie sobie życia kosztowało ją masę czasu, masę poświęcenia i ciężkiej pracy. Że też ten przypadek, ten niewiarygodny pech musiał się wydarzyć.
Kierownik Artystyczny skręcił ostro na wąski ziemny trakt i przyspieszył niebezpiecznie. Dokąd jechali? Dlaczego tak szybko? Co było na końcu tej drogi?
Ale chyba nie mieli jechać do samego końca, bo zahamował.
– Boże, nie! – krzyknęła Audrey. – Nie! Proszę! Nie rób tego!
Zatrzymał samochód, ale nie wyłączył silnika.
– Proszę – błagała. – O, proszę… nie rób tego. Proszę, proszę, proszę. Nie musisz mnie zabijać.
Kierownik Artystyczny uśmiechnął się do niej.
– Uściskajmy się, Audrey. A potem wysiadaj z auta, nim zmienię zdanie. Jesteś wolna. Nie skrzywdzę cię. Widzisz… za bardzo cię kocham.
W sprawie Biała Dziewczyna nastąpił przełom. Znaleziono jedną z kobiet. Żywą.
Błyskawicznie przeniesiono mnie do powiatu Bucks w Pensylwanii, na pokładzie jednego z dwóch helikopterów nifrki Bell, używanych w Quantico w nagłych sytuacjach. Kilku starszych agentów wyznało mi po cichu, że nigdy nie zakosztowali przyjemności latania heliami. To nie był środek transportu dla wszystkich. Tymczasem ja, uczestnik szkolenia początkowego, korzystałem z niego regularnie. Status dyrektorskiego pupilka miał swoje plusy.
Smukły czarny beli wylądował na niewielkim polu w Norristown w Pensylwanii. Podczas lotu myślałem o ostatnich zajęciach. Paliliśmy ucięte kawałki paznokci, by każdy poznał trupi odór. Ja już poznałem ten smród i nie śpieszyłem się poczuć go znowu. Nie spodziewałem się żadnych trupów w Pensylwanii. Na nieszczęście okazało się, że jestem w błędzie.
Na lądowisku czekali agenci z oddziału filadelfijskiego. Mieli mi towarzyszyć w drodze na komisariat, do którego przewieziono Audrey Meek. Do tej pory nie wydano oświadczenia dla prasy, natomiast zawiadomiono męża Meek. Był w drodze do Norristown.
– Nie bardzo się orientuję, gdzie teraz jesteśmy – powiedziałem podczas jazdy. – Jak daleko stąd do miejsca, w którym porwano panią Meek?
– Pięć mil – wyjaśnił jeden z agentów. – Samochodem około dziesięciu minut.
– Czy była więziona na tym terenie? – spytałem. – Czy już to wiemy? Co wiemy dokładnie?
– Zeznała policji stanowej, że porywacz przywiózł ją tu wczesnym rankiem. Nie orientuje się, skąd jechali, ale sądzi, że trwało to dobrą godzinę. Zegarek odebrano jej wcześniej.
Skinąłem głową.
– Czy miała zasłonięte oczy podczas jazdy? Zakładam, że tak.
– Nie. Dziwne, co? Widziała porywacza kilka razy. I jego samochód. Zachowywał się tak, jakby nie miało to dla niego znaczenia.
Takie postępowanie było bardzo zaskakujące. Nie trzymało się kupy i stwierdziłem to na głos.
– Idź z tym do wróżki – poradził mi agent. – Cała ta sprawa to wróżenie z fusów, no nie?
Miejscowa policja zajmowała dawne koszary, budynek z czerwonej cegły nieco cofnięty od drogi. Wokół panował spokój. Uznałem to za dobry znak. Przynajmniej udało mi się wyprzedzić prasę. Nie było jeszcze przecieku.
Poszedłem na spotkanie z Audrey Meek, pierwszą z porwanych kobiet, która ocalała. Bardzo chciałem się dowiedzieć, jak tego dokonała. Jej szansa przeżycia nie była większa niż jeden na milion.
Na widok Audrey Meek pomyślałem w pierwszym odruchu, że zmieniła się nie do poznania i zupełnie nie przypomina osoby pokazywanej w reklamowych wydawnictwach firmy. Poddana straszliwej życiowej próbie, wyszczuplała, zwłaszcza na twarzy. Jej ciemnoniebieskie oczy były wpadnięte. Ale policzki miała lekko zaróżowione.
– Jestem agentem FBI, nazywam się Alex Cross. Cieszę się, że widzę panią całą i zdrową – powiedziałem ściszonym głosem. Nie chciałem poddawać jej przesłuchaniu, ale nie mogłem nie trzymać się procedury.
Audrey Meek skinęła głową i spojrzała mi w oczy. Ta kobieta wiedziała, że miała niezwykłe szczęście.
– Ma pani rumieńce. Dzisiaj ich pani dostała? – spytałem. – Idąc przez las?
– Nie wiem, może, ale nie sądzę. Codziennie wyprowadzał mnie na spacery. Biorąc pod uwagę okoliczności, był raczej wyrozumiały. Często mi gotował. Całkiem nieźle. Powiedział, że kiedyś był kucharzem w dobrej restauracji w Richmond. Prowadziliśmy długie rozmowy, naprawdę długie rozmowy. Prawie każdego dnia. To wszystko było bardzo dziwne. Pewnego dnia w środku tego wszystkiego wyjechał z domu, zostawiając mnie zupełnie samą. Drętwiałam ze strachu, że nie wróci, że zostanę tam i umrę. Ale w głębi serca nie wierzyłam, że tak postąpi.
Nie przerywałem jej. Chciałem, by opowiedziała swoją historię bez ponagleń i niesterowana przeze mnie. Jej uwolnienie było czymś zdumiewającym. Sprawy tego rodzaju niezwykle rzadko przybierały szczęśliwy obrót.
– A Georges? I moje dzieci? – spytała. – Jeszcze ich nie ma? Pozwolicie mi się z nimi zobaczyć, jak przyjadą?
– Są w drodze – wyjaśniłem. – Przyprowadzimy ich, kiedy tylko się zjawią. Chciałbym zadać kilka pytań, póki pani ma wszystko świeżo w pamięci. Proszę o wyrozumiałość. W grę mogą wchodzić inne zaginione osoby, pani Meek. Naszym zdaniem to prawdopodobne.
– O Boże – szepnęła. – W takim razie spróbuję im pomóc. Jeśli tylko będę mogła. Niech pan pyta.
Była dzielną kobietą. Opowiedziała mi o porwaniu, podała opisy kobiety i mężczyzny, którzy go dokonali. Zgadzał się z rysopisami nieżyjącej pary Sławy Wasiliewa i Zoi Petrowej. Następnie Audrey Meek zapoznała mnie z rytuałem dni, podczas których była więziona przez człowieka, który nazywał siebie Kierownikiem Artystycznym.
– Powiedział, że lubi mnie obsługiwać, że sprawia mu to wielką przyjemność. Odniosłam wrażenie, że jest przyzwyczajony do podległości. Ale wyczuwałam, że równocześnie chce być moim przyjacielem. To był jakiś obłęd. Widział mnie w telewizji i czytał o mojej firmie. Powiedział, że podziwia mój styl i to, że nie mam przewrócone w głowie. Zmuszał mnie do współżycia seksualnego.
Trzymała się świetnie. Jej siła charakteru wprawiła mnie w zdumienie i zastanawiałem się, czy nie to właśnie podziwiał porywacz.
– Podać pani wodę? Może coś innego? – spytałem.
Pokręciła głową.
– Widziałam jego twarz – rzekła. – Nawet spróbowałam sporządzić jego portret dla policji. Myślę, że utrafiłam z podobieństwem. To on.
Każdy kolejny szczegół tej sprawy był dziwniejszy niż poprzedni. Czemu Kierownik Artystyczny pokazał się swojej ofierze, a potem ją uwolnił? Nigdy nie słyszałem o czymś podobnym, żaden porywacz się tak nie zachowywał.
Audrey Meek westchnęła i kontynuowała, nerwowo wyłamując ręce:
– Przyznał, że cierpi na nerwicę natręctw. Przejawia się ona w jego sztuce, stylu, miłości wobec drugiej osoby, obsesyjnej czystości. Kilka razy wyznał, że mnie ubóstwia. Często wypowiadał się pogardliwie na swój temat. Czy wspominałam o jego domu? Nie wiem, czy mówiłam o tym panu, czy funkcjonariuszom, którzy mnie znaleźli.
– Nie mówiła pani jeszcze o domu.
– Był pokryty jakimś materiałem, czymś w rodzaju grubej plastikowej folii. Jakby to był happening w stylu Christo. W środku wisiało kilkanaście obrazów. Bardzo dobrych. Musicie znaleźć dom okryty folią.
– Znajdziemy go – zapewniłem ją. – Już go szukamy.
Drzwi pokoju, w którym rozmawialiśmy, zaskrzypiały. Do środka zajrzał policjant w kapeluszu ze sztywnym rondem. Otworzył szerzej drzwi. Do środka wpadł mąż Audrey Meek, Georges, i ich dwoje dzieci. To było niewiarygodnie rzadkie zakończenie porwania, tym rzadsze, że ofiara utraciła wolność ponad tydzień temu. Dzieci początkowo były wystraszone. Ojciec łagodnie popchnął je ku matce i radość przezwyciężyła lęk. Uśmiech i łzy pojawiły się na ich twarzach i cała rodzina splotła się w uścisku, który wydawał się trwać wieczność.
– Mamusiu, mamusiu, mamusiu! – krzyczała dziewczynka, tuląc się do matki, jakby nigdy nie miała wypuścić jej z uścisku.
Oczy mi się zaszkliły. Podszedłem do stołu. Audrey Meek zrobiła dwa rysunki. Spoglądałem na twarz człowieka, który ją więził. Wyglądał bardzo zwyczajnie, jak ktoś z tłumu mijanego na ulicy.
Kierownik Artystyczny.
Dlaczego ją wypuściłeś?, zadawałem mu pytanie.
O północy nastąpił kolejny przełom. Policja dostała informację o okrytym plastikiem domu w Ottsville w Pensylwanii. Do Ottsville było jakieś trzydzieści mil. Pojechaliśmy tam kilkoma samochodami. Mieliśmy za sobą ciężki dzień i niełatwo było zebrać siły do jeszcze jednego zadania, ale nikt za bardzo nie narzekał.
Kiedy zjawiliśmy się na miejscu, przypomniał mi się poprzedni rozdział mojego życia – w Waszyngtonie też zwykle czekano na mnie. Tu, wzdłuż gęsto zarośniętej drzewami lokalnej drogi, od której odchodził szutrowy trakt, stały trzy sedany i kilka czarnych vanów. Trakt prowadził do domu. Ned Mahoney właśnie dotarł z Waszyngtonu i razem spotkaliśmy się z miejscowym szeryfem, Eddim Lyle’em.
– Nic się tam nie świeci – zauważył Mahoney, kiedy zbliżaliśmy się do domu. Była to zwykła drewniana chałupa po renowacji. Zespoły HRT czekały na rozkaz do ataku.
– Jest po pierwszej – powiedziałem. – Ale to nie znaczy, że facet na pewno się na nas nie czai. Zachowuje się tak, jakby nie zależało mu na życiu.
– Czyli jak? – spytał Mahoney. – Muszę to wiedzieć.
– Wypuścił ją. Chociaż widziała jego twarz, jego dom i samochód. Dobrze wiedział, że go znajdziemy.
– Moi ludzie znają się na swojej robocie – przerwał nam szeryf. Chyba był obrażony, że go ignorujemy, ale niewiele mnie to obchodziło. Kiedyś w Wirginii młody niedoświadczony gliniarz zginął na moich oczach, rozerwany ładunkiem wybuchowym. – Ja też – dodał.
Odwróciłem się od Mahoneya i wbiłem wzrok w Lyle’a.
– Ani kroku dalej. Nie wiem, co nas czeka w tym domu, ale wiemy jedno: on zdawał sobie sprawę, że znajdziemy jego kryjówkę i przyjedziemy po niego. Każ swoim ludziom czekać. HRT atakuje pierwszy! Wy nas ubezpieczacie. Coś ci się nie podoba?
Szeryf poczerwieniał i zadarł buntowniczo podbródek.
– Jasne, nie podoba mi się jak cholera, ale to gówno znaczy, co?
– Masz rację, nic nie znaczy. Więc każ swoim ludziom czekać. Ty też poczekaj. Nie obchodzi mnie twoje dobre zdanie na swój temat.
Ruszyłem z Mahoneyem, który uśmiechał się szeroko, wcale nie próbując ukryć rozbawienia.
– Człowieku, ty to jesteś w gorącej wodzie kąpany – powiedział.
Kilku jego snajperów obserwowało dom z niecałych pięćdziesięciu jardów. Widziałem dwuspadowy dach i okienko mansardy. Z wewnątrz nie padał ani jeden promień światła.
– Tu HRT Jeden. Coś się tam dzieje, Klivert? – spytał przez krótkofalówkę Mahoney.
– Nie widać, żeby się coś działo, sir – odparł snajper. – Co robimy z podejrzanym?
Mahoney spojrzał na mnie.
Uważnie zlustrowałem dom i całe otoczenie. Wszędzie panował wzorowy porządek, wszystko było w dobrym stanie. Przewody elektryczne biegły do dachu.
– On chciał, żebyśmy tu przyjechali, Ned. Coś mi tu śmierdzi.
– Spodziewasz się miny – pułapki? – spytał. – Rozważaliśmy to.
Skinąłem głową.
– Pamiętam. Jak zawalimy sprawę, miejscowi umrą z radości.
– Pieprzyć kmiotów – prychnął.
– Zgadzam się. Zwłaszcza że już nie jestem kmiotem.
– Zespoły Hotel, Charlie, tu HRT Jeden – powiedział Mahoney. – Tu dowódca. Gotowi. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, atakujemy!
Dwa z siedmiu zespołów HRT poderwały się z linii żółtej, wyznaczającej kryjówkę najbliższą celu ataku. Biegnąc do domu, minęli linię zieloną. Teraz nie było odwrotu.
Zespoły HRT podczas tego rodzaju akcji kierują się zasadą: „szybkość, zaskoczenie, gwałtowność”. Są sprawniejsi niż wszelkie formacje policji stołecznej. W ciągu paru sekund zespoły Hotel i Charlie znalazły się w środku wiejskiego domu, w którym od tygodnia była więziona Audrey Meek. Następnie Mahoney i ja wdarliśmy się tylnymi drzwiami do kuchni. Był w niej piec, lodówka, szafka i stół.
Ani śladu Kierownika Artystycznego.
Ani śladu oporu.
Jeszcze nie.
Ostrożnie przeszliśmy w głąb domu. W pokoju dziennym był kominek, współczesna kanapa w beżowo – brązowe paski, kilka foteli klubowych, kufer okryty ciemnozielonym dywanem afgańskim. Wszystko zaprojektowano i urządzono ze smakiem.
Ani śladu Kierownika Artystycznego.
Wszędzie obrazy. Większość ukończona. Człowiek, który je namalował, był z pewnością utalentowany. Rozległ się okrzyk:
– Obiekt zabezpieczony! – I po chwili: – Tutaj!!!
Pobiegłem drugim korytarzem. Mahoney za mną. Dwaj jego ludzie byli już w środku pomieszczenia. Wyglądało na główną sypialnię. Kolejne obrazy, pięćdziesiąt lub więcej, wiszące, stojące.
Na podłodze nagie ciało. Twarz groteskowo wykrzywiona. Zmarły zacisnął kurczowo ręce na szyi, jakby sam się zadusił.
To był człowiek, którego narysowała Audrey Meek. Umarł straszną śmiercią, prawdopodobnie po zażyciu trucizny.
Na łóżku walały się luźne kartki papieru. Obok nich wieczne pióro.
Pochyliłem się i przeczytałem jeden z zapisków:
Do tego, kto…
Jak już wiecie, to ja więziłem Audrey Meek. Mogę powiedzieć tylko tyle, że musiałem tak postąpić. Jestem przekonany, że nie miałem wyboru; w tym wypadku nie było mowy o wolnej woli. Pokochałem ją od pierwszego spotkania na jednej z moich wystaw w Filadelfii. Rozmawialiśmy tamtego wieczoru, ale oczywiście ona mnie nie pamiętała. Nikt nigdy mnie nie zapamiętuje (przynajmniej do tej chwili). Co pobudzało moją obsesję? Nie mam najmniejszego pojęcia, chociaż wariowałem na punkcie Audrey przez siedem lat życia. Miałem w bród pieniędzy, ale nic dla mnie nie znaczyły. Aż do chwili, gdy otworzyła się możliwość zdobycia tego, czego naprawdę pragnąłem, bez czego nie mogłem żyć. Jak mogłem się temu oprzeć, choćby cena była nie wiem jak zawrotna? Ćwierć miliona dolarów wydawało mi się niczym w porównaniu z tym, że mogłem być z Audrey chociaż przez kilka dni. Potem wydarzyło się coś dziwnego. Może cud. Kiedy spędziłem kilka dni z Audrey, zdałem sobie sprawę, że kocham ją zbyt mocno, by ją tu trzymać. Nigdy jej nie skrzywdziłem. Przynajmniej tak to widzę. Jeśli było inaczej, to przepraszam, Audrey. Kochałem Cię bardzo, bardzo mocno.
Kiedy skończyłem czytać, jedno zdanie wciąż krążyło mi w głowie: „Aż do chwili, gdy otworzyła się możliwość zdobycia tego, czego naprawdę pragnąłem, bez czego nie mogłem żyć”. Jak do tego doszło? Kto mógł spełnić fantazję tego szaleńca?
Kto za tym stał? Na pewno nie Kierownik Artystyczny.