Stacy Pollack stała poważna i władcza na przedzie sali pełnej agentów na czwartym piętrze Hoovera. To była „jej” sala, przeznaczona tylko na krótkie odprawy. Ja znajdowałem się z tyłu, ale po naszym sukcesie w New Hampshire i aresztowaniu Pottera prawie wszyscy wiedzieli, kim jestem. Uratowaliśmy kolejną uwięzioną osobę. Francis Deegan dochodził już do siebie. Znaleźliśmy również ciało Benjamina Coffeya i dwa inne trupy ofiar płci męskiej, na razie niezidentyfikowane.
– Chociaż nie jestem przyzwyczajona, by sprawy układały się po naszej myśli – zaczęła Pollack, wzbudzając głośne rozbawienie – przyjmuję do wiadomości ostatni uśmiech losu i składam korne podziękowania siłom wyższym. To wspaniały przełom. Jak wielu z was wie, Wilk był na górze naszej listy członków czerwonej mafii, na samej górze. Podobno macza palce we wszystkim: sprzedaży broni, haraczach, ustawianiu meczów, stręczycielstwie, handlu białymi niewolnicami. Podobno nazywa się Pasza Sorokin i ostrogi w swoim fachu zdobywał na obrzeżach Moskwy. Mówię „podobno”, bo w przypadku tego faceta nic nie jest pewne. Jakoś udało mu się wkręcić do KGB. Przetrwał tam trzy lata. Potem objął stanowisko azzata, szefa rosyjskiego podziemia, ale zdecydował się wyemigrować do Ameryki. Tu znikł jak kamień w wodę.
– Prawdę mówiąc, uważaliśmy, że zginął. Wygląda na to, że jest inaczej, przynajmniej jeśli wierzyć Panu Potterowi. Czy możemy mu wierzyć? – Pollack wskazała na mnie. – Przy okazji… to agent Alex Cross. Zasłużył się podczas ujęcia Pottera w New Hampshire.
– Myślę, że możemy wierzyć Potterowi – powiedziałem. – Wie, że go potrzebujemy. Doskonale zdaje sobie sprawę, że może nam zaproponować coś bardzo istotnego: pomoc przy namierzeniu Sorokina. Poza tym ostrzegał mnie, że Wilk nas zaatakuje. Ten człowiek uważa, że jego misją jest zostać największym gangsterem świata. Według Pottera on już nim jest.
– Więc czemu zajął się rynkiem białych niewolnic? – spytał jeden z agentów. – To nie jest źródło naprawdę wielkich pieniędzy. Za to duże ryzyko. Czemu w tym robi? To jakaś bzdura. Może zostaliśmy wpuszczeni w maliny.
– Nie wiemy, co kieruje jego wyborami. To kłopotliwe, zgadzam się. Może to sprawa jego przeszłości, jakiegoś wzorca – powiedział jeden z nowojorskich agentów zajmujących się rosyjskimi gangsterami. – Zawsze maczał palce we wszystkim, w czym się dało. Jeszcze kiedy operował na ulicach Moskwy. Poza tym sam lubi kobiety. Lubi perwersję.
– Nie wydaje mi się, żeby je lubił – zauważyła agentka z Waszyngtonu. – Zmiłuj się, Jeff.
– Podobno kilka tygodni temu wszedł do klubu w Nowym Jorku i wykończył swoją byłą żonę – kontynuował agent. – Taki ma styl. Kiedyś sprzedał w niewolę swoje dwie kuzynki, które przyjechały z Rosji. Musimy pamiętać, że Pasza Sorokin to człowiek nieznający strachu. Spodziewał się, że umrze młodo w Rosji. Jest zdziwiony, że wciąż żyje. I lubi żyć na krawędzi ryzyka.
Znów zabrała głos Stacy Pollack:
– Pozwólcie, że powiem wam jeszcze kilka rzeczy, żebyście wiedzieli, z kim mamy do czynienia. Wygląda na to, że Pasza posłużył się CIA, by wydostać się z Rosji. CIA miało go tu przetransportować w zamian za różne informacje. Ale kiedy trafił do USA, nie wywiązał się ze swojej części umowy. Zaczął karierę od sprzedawania niemowląt w swoim brooklyńskim mieszkaniu. Kupcami były zamożne małżeństwa. Mówi się, że jednego dnia sprzedał sześcioro dzieci, biorąc po dziesięć tysięcy od sztuki. Ostatnio naciął bank w Miami na dwieście milionów. Lubi to, co robi, i wyraźnie jest w tym dobry. Wiemy o pewnym forum internetowym, które odwiedza. Może nawet uda się nam dostać na to forum. Pracujemy nad tym. Jesteśmy tak blisko Wilka jak nigdy. Przynajmniej tak nam się wydaje.
Tego wieczoru Wilk był w Filadelfii, miejscu narodzin narodu, chociaż nie jego narodu. Nie okazywał tego wcale, ale był niespokojny. Ten dodatkowy ładunek emocji sprawiał mu przyjemność.
Dreszcz niepewności dodawał mu kopa. Przyjemność sprawiało mu również to, że był niewidzialny, że nikt nie wiedział, kim jest, i że mógł iść, gdzie chciał – i robić, co chciał. Dziś wieczorem oglądał mecz Flyersów grających w hali First Union Center przeciwko Montrealowi. Ten właśnie mecz ustawił, ale jak do tej pory nic się nie wydarzyło i to dlatego był niespokojny, a poza tym bardzo zły.
Druga tercja dobiegała końca, a wynik był dwa do jednego. Dla Flyersów! Wilk siedział w środku, cztery rzędy za ławką kar, blisko tafli. Dla odprężenia obserwował widownię: mieszankę vuppies w garniturach i rozluźnionych krawatach i robotniczą brać noszącą wielkie kurtki Flyersów. Prawie wszyscy trzymali kartonowe rożki z nacho i wielkie kubki z piwem.
Powrócił wzrokiem do gry. Zawodnicy poruszali się z oszałamiającą prędkością, tnąc ze świstem lód.
Do roboty, do roboty. Zróbcie coś!, popędzał ich w myślach.
Nagle zobaczył, że Ilia Teptew nie zajmuje swojej pozycji. Kij uderzył w krążek. Rozległ się huk jak wystrzał z dubeltówki. Gol dla Canadiens! Z widowni posypały się wyzwiska:
– Ilia, ty gnoju! Poddajesz mecz? Rozległ się głos spikera:
– Gol dla Canadiens, strzelcem jest numer osiemnasty, Stevie Bowen. Dziewiętnasta minuta, trzydziesta druga sekunda.
Tercja zakończyła się wynikiem dwa do dwóch. Na lód wyjechały maszyny do wygładzania powierzchni. Jedzono kolejne nacho, pito kolejne piwa. Tafla znów była jak szkło.
Przez następne siedemnaście minut wynik pozostał niezmieniony. Wilk chętnie udusiłby Teptewa i Dobuszkina. Nagle środkowy ataku Canadiens, Bowen, przebił się przez ospałą obronę i wjechał na połowę Flyers. Strzelił wzdłuż prawej bandy. Przestrzelił! Aleksiej Dobuszkin odzyskał krążek i objechał z nim własną bramkę.
Ruszył w prawo i podał na drugą stronę. Gdy krążek sunął przez światło bramki, wyłapał go Bowen i posłał w róg.
Gol dla Canadiens!
Po raz pierwszy tego wieczoru Wilk się uśmiechnął. Potem odwrócił się do swojego towarzysza. Był nim jego siedmioletni syn Dimitri. Nikt znający Wilka nie uwierzyłby, że ma syna i chodzi z nim na mecze.
– Chodź, Dimka, już jest po wszystkim. Canadiens wygrają. Tak jak ci zapowiadałem. Nie mówiłem ci?
Dimitri nie był przekonany co do wyniku, ale był za mądry, żeby sprzeciwiać się ojcu.
– Masz rację, tato – powiedział. – Zawsze masz rację.
Tej nocy miałem po raz pierwszy wejść do Wilczego Gniazda. O wpół do dwunastej. Ale żeby zrealizować ten cel, potrzebowaliśmy pomocy Pana Pottera. Dostarczono Homera Taylora do Waszyngtonu. Potrzebowaliśmy jego oczu.
Usiedliśmy jeden obok drugiego w centrum dowodzenia na czwartym piętrze Hoovera, Taylor w kajdankach. Wykładowca był zdenerwowany i wyczuwałem, że zaczyna się wahać, czy dobrze zrobił, prowadząc nas do Wilka.
– Nie wyobrażaj sobie, że cię nie dopadnie. Nie podda się. To szaleniec – ostrzegł mnie po raz kolejny.
– Już dawałem sobie radę z szaleńcami – odparłem. – Umowa nadal stoi?
– Stoi. Jaki mam wybór? Ale pożałujesz tego. Obawiam się, że ja też. – Będziemy cię chronić.
Zmrużył oczy.
– Tak się tylko mówi.
Nie próżnowaliśmy do tej pory. Najlepsi spece od informatyki próbowali różnych programów omijających hasła dostępu, żeby dostać się do Wilczego Gniazda. Nie udało się. Tak jak nie udało się „natarcie siłowe”, mający prowadzić do deszyfracji zalew kombinacjami liter i cyfr. Nic nie skutkowało. Żeby się przebić, potrzebowaliśmy Pana Pottera. Potrzebowaliśmy jego oczu. Układ naczyń krwionośnych siatkówki i plamek tęczówki zapewniał doskonałą metodę identyfikacji. Do odczytu używano słabego źródła światła i transoptora.
Potter przyłożył oko do urządzenia i skupił wzrok na czerwonym punkcie. Zeskanowany wizerunek pomknął w wirtualny świat. Po kilku sekundach uzyskaliśmy dostęp.
Wyprowadzono Taylora z centrum dowodzenia. Noc miał spędzić w więzieniu federalnym w Lorton, a potem wrócić do Nowej Anglii. Przestałem o nim myśleć, ale nie udało mi się przestać myśleć o jego ostrzeżeniach przed Wilkiem. Wziąłem się do pisania.
Pan Potter: Tu Potter.
Mistrz Trekr: Właśnie o tobie mówiliśmy. Pan Potter: To dlatego miałem czkawkę. Zadałem sobie pytanie, czy po raz pierwszy porozumiewam się z Wilkiem. Jeśli tak, to gdzie on był? W jakim mieście?
Znalazłem się w środku uwagi wszystkich w centrum dowodzenia SIOC. Wokół mnie zebrało się kilkunastu agentów i pracowników technicznych. Większość z nich również miała włączone komputery. Centrum wyglądało jak świetnie wyposażona szkolna pracownia informatyczna.
Mistrz Trekr: Naprawdę to nie rozmawialiśmy o tobie, Potter. Ty paranoiku, nigdy się nie zmienisz. Przejrzałem listę innych użytkowników:
Sfinks 3000
ToscaBella
Ludwik XV
Szterling 66
Żadnego Wilka. Czy to znaczyło, że nie był połączony on – line z Gniazdem? A może był Mistrzem Trekrem? Czy mnie obserwował? Czy zdałem egzamin? Pisałem dalej:
Pan Potter: Potrzebuję zmiennika za Worcestera.
Taylor powiedział mi wcześniej, że pseudonim Francisa Deegana to „Worcester”.
Sfinks 3000: Weź numerek do kolejki. Teraz rozmawiamy o mojej paczce. Mojej dostawie. Teraz moja kolej. Dobrze o tym wiesz, ty świrze.
Nie odpowiedziałem natychmiast. To był mój pierwszy egzamin. Czy Pan Potter przeprosiłby Sfinksa 3000? Chyba nie. Już raczej poczęstowałby go jakąś kostyczną uwagą. A może jednak by przeprosił? Zdecydowałem się chwilowo nie odpowiadać.
Sfinks 3000: Odpierdol się. Wiem, o czym roisz, ty zboczeńcu.
Sfinks 3000: Jak już wcześniej mówiłem, zanim mi przerwano, chcę piękności z południa, im bardziej samolubnej, im większej egoistki, tym lepiej. Chcę lodowatej piękności, którą roztrzaskam. Absolutnie niedostępnej. Nosi Chanel, Miu Miu i biżuterię od Bulgariego. Nawet na zakupach w supermarkecie. I oczywiście szpilki. Nieważne, wysoka czy niska. Piękna twarz. Sterczące cycki.
ToscaBella: Co za oryginalność.
Sfinks 3000: Pierdolę oryginalność i proszę wybaczyć, że się powtarzam, ale ty też się odpierdol. Chcę dobrej staromodnej zabawy. Chcę, czego chcę, i zarobiłem na to.
Szterling 66: Coś jeszcze? Chodzi ci o piękność z południa? Dwudziestka? Trzydziestka?
Sfinks 3000: Może być. Taka, jaką opisałem. Albo przynajmniej podobna.
Ludwik XV: Nastolatka?
Szterling 66: Jak długo zamierzasz ją trzymać?
Sfinks 3000: Przez jedną boską noc ekstazy i szalonego zapomnienia… tylko jedną noc.
Szterling 66: A potem?
Sfinks 3000: Zamierzam się jej pozbyć. No więc jak, dostanę swoją boginię?
Obraz na ekranie zastygł.
Nikt nie odpowiadał.
Co się dzieje?, zadałem sobie w duchu pytanie.
Wilk: Oczywiście, że ją dostaniesz. Tylko uważaj, Sfinks. Bardzo uważaj. Zostaliśmy zauważeni.
Nie bardzo wiedziałem, jak zareagować na pojawienie się Wilka i jego słowa. Czy powinienem zabrać głos? Czy wiedział, że go tropimy? Skąd mógł wiedzieć?
Szterling 66: A teraz powiedz, co cię dręczy, Panie Potter?
To była moja szansa. Chciałem nawiązać kontakt z Wilkiem. Ale czy mogłem liczyć na powodzenie? Czułem na sobie oczy wszystkich zebranych w centrum dowodzenia.
Pan Potter: Nic mnie nie dręczy. Po prostu jestem gotów odebrać następnego chłopca. Wiecie, że jestem grzecznym odbiorcą. Jak zawsze, no nie?
Szterling 66: Jesteś gotów odebrać następnego chłopca? Właśnie dostałeś Worcestera. Ile to? Tydzień temu?
Pan Potter: Tak, ale on nas opuścił.
Sfinks 3000: To bardzo zabawne. Jesteś uroczy, Potter. Uroczy psychopatyczny morderca.
Sfinks chyba nie lubił Pottera. Musiałem przyjąć, że z wzajemnością.
Pan Potter: Też cię kocham. Powinniśmy się spotkać, nawiązać bliższą znajomość.
Szterling 66: Zakładam, że mówiąc „Odszedł od nas”, chcesz powiedzieć, że nie żyje?
Pan Potter: Tak, drogi chłopiec opuścił ziemski padół. Ale już otrząsnąłem się z rozpaczy. Jestem gotów otworzyć nowy rozdział w moim życiu.
Sfinks 3000: Istna komedia. Te przekomarzania zaczęły działać mi na nerwy. Kim, do diabła, byli ci dranie? Gdzie się znajdowali? Poza tym, że w wirtualnym świecie.
Pan Potter: Mam kogoś na uwadze. Obserwuję go od jakiegoś czasu.
Sfinks 3000: Założę się, że jest boski. Pan Potter: Och, jak najbardziej. To wyjątkowa osoba. Miłość mojego życia.
Szterling 66: To samo mówiłeś o Worcesterze. W jakim mieście?
Pan Potter: W Bostonie, konkretnie w Cambridge. Student Harvardu. Przygotowuje doktorat. Chyba Argentyńczyk. W lecie ćwiczy kuce do gry w polo.
Szterling 66: Gdzie na niego wpadłeś, Potter?
Pan Potter: Naprawdę na niego wpadłem. Ma ciało z żelaza.
Tę informację dostałem od samego Homera Taylora.
Pan Potter: Byłem na Harvardzie na sympozjum.
Szterling 66: Poświęconym…
Pan Potter: Oczywiście Miltonowi.
Szterling 66: Był wśród słuchaczy?
Pan Potter: Nie… wpadłem na niego w toalecie. Obserwowałem go przez resztę dnia. Dowiedziałem się, gdzie mieszka. Nie spuszczałem z niego oka przez trzy miesiące.
Szterling 66: Więc czemu kupiłeś Worcestera?
Spodziewałem się tego pytania.
Pan Potter: To był impuls. Ale ten chłopiec z Cambridge to prawdziwa miłość. Nic przelotnego.
Szterling 66: Więc masz jego dane? Adres?
Pan Potter: Mam. I przygotowaną książeczkę czekową.
Szterling 66: Nie znajdą Worcestera? Jesteś pewien?
Pisząc, słyszałem głos Pottera w mojej głowie.
Pan Potter: Dobry Boże, nie. Chyba że ktoś popływa w mojej komorze fermentacyjnej.
Sfinks 3000: Ohydne, Potter. Cudowne.
Szterling 66: No cóż, jeśli masz pod ręką książeczkę czekową…
Wilk: Nie. Zaczekamy z tym. To za wcześnie, Potter. Połączymy się z tobą. Jak zawsze miło mi się z wami rozmawiało, ale muszę zająć się innymi sprawami.
Wilk nie odezwał się więcej. Przepadł. Cholera. Pojawiał się i znikał ni stąd, ni zowąd. Jak zawsze tajemniczy. Kim był ten drań?
Rozmawiałem z pozostałymi jeszcze przez kilka minut, żeby wiedzieli, iż byłem zawiedziony odmową i gotów do zakupu. Potem wyszedłem z forum.
Rozejrzałem się po zgromadzonych w sali kolegach. Kilku zaczęło klaskać, częściowo tak sobie, ale w gruncie rzeczy wyrażając mi autentyczne uznanie. Gliniarze glinie. Prawie jak za dawnych czasów. Poczułem się zaakceptowany przez pozostałych. Tak naprawdę to pierwszy raz.
Czekaliśmy na znak z Wilczego Gniazda. Każdy z nas chciał za wszelką cenę dopaść Wilka. Był nieuchwytnym zboczeńcem i kryminalistą, to raz, ale poza tym FBI potrzebowało sukcesu, wielu tych urobionych po łokcie ludzi potrzebowało sukcesu. Schwytanie Wilka w pułapkę byłoby znakomitym bodźcem do dalszej roboty. Gdybyśmy tylko go znaleźli. A gdybyśmy jeszcze przy okazji dopadli innych kopniętych drani… Takich jak Sfinks. ToscaBella. Ludwik XV. Szterling.
Ale coś nie dawało mi spokoju. Jeśli Wilk rzeczywiście był taki potężny, jeśli odnosił takie sukcesy, czemu się w to wszystko angażował? Czemu maczał palce w różnego rodzaju zbrodniach? Czy dlatego, że był zboczeńcem seksualnym? O to chodziło? Był zbokiem? Dokąd prowadziła ta linia rozumowania?
Był zbokiem, więc…
Następne półtora dnia spędziłem w Hooverze. Wpadłem do domu tylko na kilka godzin, zobaczyć się z dziećmi. Podobnie zrobiło wielu innych agentów przypisanych do sprawy, nawet Monnie Donnelley, która była tak samo emocjonalnie zaangażowana jak wszyscy. Nadal zbieraliśmy informacje, zwłaszcza o rosyjskich gangsterach w Stanach, ale przede wszystkim czekaliśmy na wiadomość z Wilczego Gniazda do Pana Pottera. Jedziemy z tym koksem czy nie jedziemy? Na co czekał ten drań?
Kilka razy rozmawiałem z Jamillą, długo i fajnie, a także z Sampsonem, dziećmi i Naną. Nawet z Christine. Musiałem się zorientować, co zamierza w związku z małym Alexem. Po kolejnej rozmowie odniosłem wrażenie, że sama tego nie wie. To dopiero było niepokojące. Kiedy mówiła o wychowywaniu Alexa, wyczuwałem w jej głosie wahanie, chociaż niby gotowa była wystąpić do sądu o przyznanie opieki nad małym. Biorąc pod uwagę wszystko, co przeszła, trudno było mi się na nią gniewać.
Ale raczej byłem gotów dać odciąć sobie prawą rękę, niż oddać synka. Na samą myśl o tym dostawałem pulsującego bólu głowy, który nie ustępował i zatruwał oczekiwanie na rozwój wydarzeń.
Około dziesiątej rano drugiego dnia zadzwonił telefon na moim biurku. Szybko poderwałem słuchawkę.
– Czekasz na telefon ode mnie? Jak leci? – To była Jamilla i chociaż jej głos rozlegał się tuż przy moim uchu, była po drugiej stronie kraju, w Kalifornii.
– Fatalnie – odpowiedziałem. – Tkwię w małym pokoju bez okien z ośmioma spoconymi hakerami z FBI.
– Warunki godne pozazdroszczenia. Rozumiem więc, że ten Wilk w ludzkim ciele nie przysłał odpowiedzi.
– Nie. I nie tylko to. – Opowiedziałem Jamilli o rozmowie z Christine. Nie była tak wyrozumiała jak ja.
– Za kogo ona się ma, do diabła? Porzuciła swojego synka.
– To bardziej skomplikowane, niż myślisz – zaprotestowałem.
– Nie, wcale nieskomplikowane, Alex. Ty zawsze wierzysz ludziom na słowo. Sądzisz, że w gruncie rzeczy wszyscy są dobrzy.
– Chyba masz rację. Dlatego robię to, co robię. Bo większość ludzi jest w gruncie rzeczy dobra i nie zasługuje na to gówno, które na nich spada.
Jamilla roześmiała się.
– Ale i ty na nie nie zasługujesz. Pomyśl o tym. Ani mały Alex, Damon, Jannie i Nana. No, ale nie pytałeś mnie o zdanie. Zamykam się. Więc jak rozwija się sprawa? Zmieniam temat na milszy.
– Czekamy na tego rosyjskiego bandziora i jego porąbanych przyjaciół. Wciąż nie mogę pojąć, czemu działa w tej szajce porywaczy.
– Jesteś w kwaterze głównej FBI, tej dziupli Hoovera? Stamtąd dzwonisz?
– Tak, ale dokładnie biorąc, to wcale nie dziupla. To całe sześć pięter przy Pennsylvania Avenue, bo takie są przepisy budowlane w stolicy. I dziesięć pięter w drugim szeregu od ulicy.
– Dzięki za wyczerpujące informacje. Zaczynasz mówić jak funkcjonariusz FBI. Założę się, że człowiek dziwnie się tam czuje.
– Nie, ja siedzę zaledwie na czwartym piętrze. Tylko nie wiem, po której stronie.
– Ale śmieszne. Ja czułabym się tam jak po niewidocznej stronie księżyca. Kiedy tylko pomyślę, że mogłabym się znaleźć w gmachu zbudowanym dla J. Edgara Hoovera i że mogłabym być w FBI, dostaję dreszczy!
– Czeka się tak samo, Jamie. Czekanie zawsze jest identyczne.
– Przynajmniej masz przyjaciół, z którymi możesz zabić czas. Przynajmniej masz z kim pogadać przez telefon.
– Żebyś wiedziała. I masz rację, przyjemnie się czeka z tobą.
– Cieszę się, że tak czujesz. Musimy się spotkać, Alex. Musimy się uściskać. Są rzeczy, o których powinniśmy porozmawiać.
– Wiem o tym. Kiedy tylko ta sprawa się skończy. Obiecuję. Wsiadam w pierwszy samolot. Jamilla znów się roześmiała.
– No to do dzieła, chłopcze. Złap tego psychola, wielkiego złego Wilka. Inaczej wsiadam do samolotu i lecę na wschód.
– Obiecujesz?
– Obiecuję.
Siedziałem wśród kilkunastu agentów, wcinających grube kanapki z zimną wołowiną i Kartoffelsalat i popijających ice tea, kiedy Wilcze Gniazdo znów nawiązało kontakt. Określenie „zimna wołowina” miało specjalne znaczenie w FBI, ale to inna historia. Odezwał się Wilk.
Połącz się. Potter, podjęliśmy decyzję w sprawie twojego żądania – brzmiał tekst e – maila.
Wszyscy jedli spokojnie dalej. Ustaliliśmy, że nie ma potrzeby natychmiast kontaktować się z Wilkiem. Gdyby Potter cały czas czekał na wiadomość, mogłoby to wzbudzić podejrzenia. Wyznaczony agent grał już w Hanowerze rolę doktora Homera Taylora. Rozpuściliśmy informację, że wykładowca ma grypę i przez jakiś czas nie będzie prowadził zajęć. Profesor Taylor od czasu do czasu się pokazywał; wyglądał z okna, przysiadał na werandzie. Z tego co wiedzieliśmy, nikt nie pytał o Taylora w Dartmouth ani w Webster. I tu, i tam prowadziliśmy ścisłą obserwację.
Miałem nadzieję, że agenci operacyjni wiedzą, co robią, i że nie palną jakiegoś głupstwa. Na tym etapie śledztwa nie mieliśmy zielonego pojęcia, jak ostrożny jest Wilk ani czy nie wzbudziliśmy jego podejrzeń. Za mało wiedzieliśmy o tym Rosjaninie. Nie wiedzieliśmy nawet, czy nie ma kogoś w Biurze, kto przekazywałby mu informacje.
Ustalono, że odczekam półtorej godziny, ponieważ Wilk nawiązując kontakt wiedział, że Potter nie jest połączony z Gniazdem. Cały dzień usiłowaliśmy znaleźć forum Wilka lub choćby namierzyć któregoś z jego użytkowników. Bez powodzenia. To oznaczało, że forum zabezpieczył wysokiej klasy specjalista. Eksperci Biura byli przekonani, że się tam włamią, ale na razie tylko na przekonaniu się kończyło.
Znów przywieziono Homera Taylora i zeskanowano mu siatkówkę. Potem usiadłem do komputera i zacząłem pisać. Podszywałem się pod Pottera, tak jak ustaliliśmy z Taylorem.
Wystukałem:
Tu Potter. Dostanę mojego kochanka?
Czekałem, aż Wilk odpowie na zwariowane pytanie Pottera. Wszyscy czekaliśmy.
Żadnej odpowiedzi. Cholera. Jaki błąd popełniłem? Zagalopowałem się czy jak? Był sprytny. Czyżby znał nasze zamiary? Ale skąd?
– Chwilę poczekam – powiedziałem, rozglądając się po sali. – On wie, że bardzo chcę tego, co może mi zaoferować. Że jestem napalony.
Po kilku minutach wypisałem kolejny raz: Tu Potter.
Na ekranie zaczęły pojawiać się słowa.
Wilk: To zbędne, Potter. Wiem, kim jesteś.
Wypisałem kolejną kwestię „głosem” Taylora.
Pan Potter: To chamskie z twojej strony kazać mi tak czekać. Wiesz, co czuję, na co mnie skazujesz.
Wilk: Skąd mam wiedzieć? To ty jesteś świrem, Potter, nie ja.
Pan Potter: Nieprawda. Właśnie ty jesteś świrem. Najokrutniejszym ze wszystkich.
Wilk: Czemu tak mówisz? Myślisz, że porywam ludzi jak ty?
Serce zaczęło mi bić bardzo szybko. Co chciał przez to powiedzieć? Czy kogoś więził? Więcej niż jedną osobę? Czy to możliwe, że Elizabeth Connolly nadal żyła, mimo że upłynęło już tyle czasu? I inni porwani też? Może tacy, o których nawet nie wiedzieliśmy?
Wilk: Więc powiedz mi coś, pedale. Udowodnij, że ci zależy.
Udowodnić? Jak? Czekałem na bardziej konkretne instrukcje. Ale nie przyszły.
Pan Potter: Co chcesz wiedzieć? Jestem napalony. Nie, nie w tym rzecz. Jestem zakochany.
Wilk: Co spotkało Worcestera? W nim też byłeś zakochany.
Ta rozmowa zmierzała w niebezpiecznym kierunku. Miałem nadzieję, że uda mi się podtrzymać iluzję rozmowy z prawdziwym Homerem Taylorem. Ale niepokoiło mnie jeszcze jedno: czy naprawdę rozmawiałem z Wilkiem?
Pan Potter: Francis nie potrafił kochać. Bardzo mnie rozgniewał. Już go nie ma i więcej nie wróci.
Wilk: I nie będzie żadnych reperkusji?
Pan Potter: Jestem ostrożny. Jak ty. Kocham swoje życie. Nie chcę, żeby mnie złapano. I nikt mnie nie złapie!!!
Wilk: Czy to znaczy, że Worcester jest w kawałkach?
Nie byłem pewien, jak odpowiedzieć. Też podobnym okrutnym żartem?
Pan Potter: Coś w tym rodzaju. Zabawny jesteś.
Wilk: Bądź bardziej konkretny. Podaj mi szczegóły, cholera, Potter. Podaj!
Pan Potter: Czy to test? Nie przepadam za takimi gównami.
Wilk: Wiesz, że to test.
Pan Potter: Komora fermentacyjna. Powiedziałem ci.
Wilk nie odpowiadał. Nerwy miałem napięte jak postronki.
Pan Potter: Więc kiedy dostanę mojego nowego chłopca?
Kilka sekund milczenia.
Wilk: Masz pieniądze?
Pan Potter: Oczywiście.
Wilk: Ile?
Wydawało mi się, że znam odpowiedź na to pytanie, ale nie byłem pewien. Dwa tygodnie wcześniej Taylor wyjął ze swojego rachunku inwestycyjnego u Lehmana w Nowym Jorku sto dwadzieścia pięć tysięcy dolarów.
Pan Potter: Sto dwadzieścia pięć tysięcy. Pieniądze to nie problem. Tylko ciążą mi w kieszeni.
Wilk nie odpowiedział.
Pan Potter: Kazałeś mi nie gadać bez potrzeby.
Wilk: No to gra, może dostarczymy ci twojego chłopca. Ale bądź ostrożny! Może nie być następnego!
Pan Potter: Wtedy nie będzie następnych stu dwudziestu pięciu tysięcy!
Wilk: To mnie nie martwi. Jest dużo takich świrów jak ty. Jeszcze byś się zdziwił.
Pan Potter: Powiedzmy. Jak tam twoi porwani?
Wilk: Muszę wracać do pracy… Jeszcze jedno pytanie, Potter. Na wszelki wypadek. Skąd wziąłeś swój pseudonim?
Rozejrzałem się po sali. O, Chryste – jęknąłem w myślach. Nie przyszło mi do głowy zapytać o to Taylora.
Usłyszałem szept tuż przy moim uchu. To była Monnie.
– Może z książki dla dzieci? Harry’ego Pottera nazywają w Hogwarcie Panem Potterem. Może? Nie wiem.
Co odpowiedzieć? Musiałem coś napisać i nie mogłem się pomylić. Czy pseudonim był zaczerpnięty z książek o Harrym Potterze? Dlatego, że Taylor lubił chłopców? W nagłym przebłysku przypomniałem sobie grzbiet książki widzianej w bibliotece wiejskiego domu Taylora.
Moje palce same zawisły nad klawiaturą. Odczekałem sekundę, a potem wystukałem odpowiedź:
Pan Potter: To absurdalne. Pseudonim jest z powieści Jamaiki Kincaid Pan Potter. Pierdolę cię!
Czekałem na odpowiedź. Wszyscy w sali czekali. Wreszcie nadeszła.
Wilk: Dostarczę ci tego chłopca, Panie Potter.
Znów przystąpiliśmy do działania i wróciłem do zadań operacyjnych, tak jak chciałem, jak dawniej.
Wcześniej byłem kilka razy w Bostonie i na tyle polubiłem to miasto, że czułem się w nim swojsko i nawet zastanawiałem się, czy się tam nie przeprowadzić. Przez następne dwa dni obserwowaliśmy studenta, Paula Xaviera, gdy podczas swoich codziennych zajęć kursował między mieszkaniem na Beacon Hill, Harvardem, na którym miał zajęcia, Ritzem – Carltonem, gdzie pracował jako kelner, i takimi popularnymi klubami jak No Borders i Rebuke.
Xavier był naszą „przynętą” zarzuconą na Wilka i jego ekipę porywaczy.
Tak naprawdę rolę Xaviera odgrywał trzydziestojednoletni agent z naszego oddziału w Springfield w Massachusetts. Nazywał się Paul Gautier. Chłopięcy, przystojny, wysoki i szczupły, o wijących się kasztanowych włosach, wyglądał najwyżej na dwadzieścia kilka lat. Był uzbrojony, ale był również pod ścisłą obserwacją minimum sześciu agentów, pilnujących go przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie mieliśmy pojęcia, jak zespół Wilka dokona porwania ani kiedy to zrobi, wiedzieliśmy tylko, że to zrobi.
Pół doby odpoczywałem, kolejne pół byłem w składzie obserwatorów – ochroniarzy Gautiera. Przestrzegałem przed niebezpieczeństwami używania „przynęty” do łapania kidnaperów, ale wszyscy byli mądrzejsi ode mnie.
Drugiej nocy obserwacji Paul Gautier udał się zgodnie z planem na spacer wzdłuż Muddy River, w pobliże Park Drive i Boylston Street. Namierzone przez nas miejsce nazywało się Back Bay Fens, w skrócie Fens, i zostało zaprojektowane przez Fredericka Lawa Olmsteda, który stworzył również Boston Common i Central Park w Nowym Jorku. Prawdziwy Paul Xavier często włóczył się tam nocą, po zamknięciu klubów, szukając partnerów erotycznych, dlatego też posłaliśmy w to miejsce naszego agenta.
Było to niebezpieczne zajęcie dla nas wszystkich, zwłaszcza dla Gautiera. Teren był nieoświetlony. Wysokie trzciny rzeczne zasłaniały przygodnych kochanków i porywaczy.
Agentka Peggy Katz i ja staliśmy na brzegu obszaru zarośniętego trzcinami. Przypominały włośnicę czerwoną. Podczas ostatniej półgodziny Peggy przyznała się, że tak naprawdę wcale nie pasjonuje się sportami, ale przegląda wiadomości o koszykówce i futbolu, żeby móc o czymś rozmawiać z kolegami w pracy.
– Mężczyźni rozmawiają także o innych sprawach – powiedziałem, obserwując Fens przez noktowizor.
– Wiem. Mogę też rozmawiać o pieniądzach i samochodach. Ale nie będę rozmawiać z wami o seksie, wy napalone dranie.
Parsknąłem śmiechem. Katz była dowcipna. Potrafiła być uszczypliwa, ale na wesoło, i umiała rozbawić rozmówcę, nawet gdy to on był celem jej żartów. Ale wiedziałem też, że jest twarda i nieustępliwa.
– A ty czemu wstąpiłeś do Biura? – spytała, gdy nadal czekaliśmy na Gautiera. – Dobrze ci szło w policji waszyngtońskiej, no nie?
– Całkiem nieźle. – Zniżyłem głos i wskazałem pustą przestrzeń przed nami. – Idzie.
Agent Gautier właśnie wyszedł z Boylston Street. Kroczył z wolna w kierunku Muddy River. Znałem doskonale ten obszar, bo wcześniej dokonałem rozpoznania. Tę część parku nazywano „ogródkami”. Okoliczni mieszkańcy hodowali tu kwiaty i warzywa. Wszędzie stały tabliczki, proszące nocnych gości o nie deptanie roślin.
W słuchawkach usłyszałem szept dowódcy zespołu, Rogera Nielsena:
– Mężczyzna w wełnianej czapce, Alex. Mocno zbudowany. Widzisz go?
– Widzę – odparłem.
Wełniana Czapka mówił do mikrofonu przypiętego do kołnierzyka sportowej koszuli. To nie był żaden z naszych, więc musiał być jednym z nich, ze stada Wilka.
Zacząłem przeczesywać wzrokiem teren, szukając jego partnera lub partnerów. Ekipa porywaczy? Zapewne. Kim innym mogli być, do diabła?
– Chyba ma mikrofon – powiedział Nielsen. – Widzisz?
– Wyraźnie, Widzę też innego podejrzanego. Bliżej ogródków, na lewo od nas – zgłosiłem. – Również mówi do mikrofonu przy kołnierzyku. Zbliżają się do Gautiera.
Było ich trzech, potężnie zbudowanych mężczyzn, i zaczęli zacieśniać krąg wokół Paula Gautiera. Równocześnie my zaczęliśmy zacieśniać krąg wokół nich. Wyjąłem z kabury mojego glocka, ale nie byłem przekonany, czy jestem w pełni przygotowany na to, co może się wydarzyć w tym małym mrocznym parku.
Kidnaperzy trzymali się blisko Park Drive i przewidywałem, że zaparkowali tam vana lub półciężarówkę. Wyglądali na pewnych siebie i nie obawiających się niczego. Robili to już wcześniej: porywali zakupionych ludzi, kobiety i mężczyzn. Byli zawodowymi porywaczami.
– Zgarnijcie ich teraz – doradziłem starszemu agentowi Nielsenowi. – Gautier jest w niebezpieczeństwie.
– Poczekajcie, aż go dopadną – padła odpowiedź. – Mamy zrobić to jak należy. Czekajcie.
Nie zgadzałem się z Nielsenem i nie podobał mi się rozwój wydarzeń. Po co to czekanie? Byliśmy daleko od Gautiera, a w parku panowała ciemność.
– Gautier jest w niebezpieczeństwie – powtórzyłem. Jeden z mężczyzn, blondyn w wiatrówce Boston Bruins, pomachał mu ręką.
Gautier przyjrzał się nadchodzącemu, skinął mu głową i uśmiechnął się do niego. Blondyn miał małą latarkę. Oświetlił twarz Gautiera.
Słyszałem ich rozmowę.
– Ładna noc na spacer – zagadnął blondyna Gautier i roześmiał się. Był zdenerwowany.
– Spacerujemy, szukając miłości – powiedział blondyn. Mówił z rosyjskim akcentem.
Dzieliło ich tylko kilka stóp. Pozostali porywacze trzymali się dalej, ale niewiele dalej.
Nagle blondyn błyskawicznym, płynnym ruchem wyjął z kieszeni pistolet i przyłożył go Gautierowi do policzka.
– Idziesz ze mną. Nikt nie zrobi ci krzywdy. Tylko chodź. Tak dla ciebie lepiej.
Dwóch pozostałych dołączyło do Gautiera i blondyna.
– Robisz błąd – powiedział Gautier.
– Och, a czemuż to? – spytał blondyn. – To ja mam broń, nie ty.
– Brać ich. Już! – rozkazał Nielsen. – FBI! Ręce do góry. Cofnąć się od niego! – krzyknął, kiedy biegliśmy do nich.
– FBI! – rozległ się drugi okrzyk. – Wszyscy ręce do góry!
To był początek pandemonium. Pozostali dwaj porywacze wyjęli broń. Blondyn wciąż trzymał pistolet przy głowie agenta Gautiera.
– Cofnąć się!!! – wrzasnął. – Zastrzelę go na miejscu! Rzućcie broń! Zastrzelę go, obiecuję! Nie blefuję.
Nasi agenci nadal powoli zbliżali się do tamtych.
I nagle wydarzenia przybrały najgorszy obrót – blondyn strzelił agentowi Paulowi Gautierowi w twarz.
Jeszcze nie umilkł huk wystrzału, a trzech mężczyzn rzuciło się do ucieczki. Dwaj popędzili w kierunku Park Drive, a atletyczny blondyn, który strzelił do Gautiera, pognał sprintem w Boylston Street.
Był wielkim facetem, ale poruszał się z niezwykłą prędkością. Przypomniałem sobie słowa Monnie Donnelley. Mówiła, że rosyjska mafia czasem rekrutowała znanych rosyjskich lekkoatletów, nawet byłych olimpijczyków. Czy blondyn to były sportowiec?, zadawałem sobie pytanie. Poruszał się, jakby nim był. Wymiana zdań, strzał i pozostałe okoliczności zdarzenia uświadomiły mi, że wiemy bardzo niewiele o rosyjskich gangsterach. Jakie są ich metody działania? Jak myślą?
Pobiegłem za nim, nadmiar adrenaliny rozszedł mi się po ciele jak wybuchające paliwo rakietowe. Nadal nie mogłem uwierzyć w to, co się wydarzyło. Można było uniknąć nieszczęścia. A teraz Gautier prawdopodobnie nie żył, prawie na pewno nie żył.
– Brać ich żywcem! – krzyknąłem, biegnąc. Powinno to być oczywiste, ale inni agenci z pewnością mieli przed oczami padającego kolegę. Nie wiedziałem, ile akcji, ile starć widzieli do tej pory. A nam bardzo zależało na przesłuchaniu kidnaperów.
Dostałem zadyszki. Może przydałoby mi się więcej zaprawy fizycznej w Quantico, może ostatnio spędzałem za dużo czasu przy biurku.
Goniłem jasnowłosego mordercę przez zadrzewioną dzielnicę willową. Po chwili drzewa zaczęły się przerzedzać i w oddali zamigotały wieżowce Prudential Center i Hancock. Obejrzałem się. Za mną była trójka agentów, w tym Peggy Katz, która wyciągnęła broń.
Uciekinier zbliżał się do Hynes Convention Center. Miał na karku czterech agentów FBI. Zmniejszałem dystans, ale w niewystarczającym stopniu. Zadawałem sobie pytanie, czy wreszcie uśmiechnęło się do nas szczęście.
Czy ten mężczyzna przede mną to Wilk?, zastanawiałem się. Został przyłapany na gorącym uczynku, zgadza się? W takim razie będziemy mogli oskarżyć go o morderstwo.
Ale jeszcze go nie złapaliśmy i wciąż miał zapas energii. Jak średniodystansowiec.
– Zatrzymać się! Będziemy strzelać! – krzyknął jeden z agentów za mną. Ale jasnowłosy Rosjanin się nie zatrzymał. Ślizgając się, skręcił ostro w boczną ulicę. Była węższa i ciemniejsza niż Boylston. Jednokierunkowa. Zastanawiałem się, czy wcześniej przeanalizował drogę ucieczki. Prawdopodobnie nie.
To było niesłychane: nawet się nie zawahał, strzelając do Gautiera. „Nie blefuję”, powiedział. Kogo stać na takie nonszalanckie morderstwo? Na oczach tylu agentów FBI?
Może to Wilk?, pomyślałem. Podobno jest nieustraszony i bezwzględny, pewnie nawet szalony. A może to jeden z jego przybocznych? Ci rosyjscy gangsterzy okazali się nieprzewidywalni.
Słyszałem głośny stukot butów, uderzających o nawierzchnię kilkadziesiąt jardów przede mną. Zbliżyłem się trochę do Rosjanina, łapałem drugi oddech.
Nagle odwrócił się błyskawicznie i… strzelił do mnie!
Rzuciłem się na ziemię, ale zaraz się zerwałem, kontynuując pościg. Zobaczyłem wyraźnie jego twarz – szeroką, płaską, ciemne oczy. Mógł mieć jakieś trzydzieści pięć do czterdziestu pięciu lat.
Znów się odwrócił, stanął na szeroko rozstawionych nogach i strzelił.
Kucnąłem za parkującym samochodem. Usłyszałem krzyk. Odwróciłem się i zobaczyłem, że jeden z agentów pada. Mężczyzna. Doyle Rogers. Blondyn odwrócił się i znów pobiegł. Ale już wiedziałem, że go dopadnę. Co potem? Był gotów umrzeć.
Za moimi plecami huknął strzał. Blondyn upadł jak długi na twarz. Widziałem to wyraźnie, ale trudno mi było uwierzyć własnym oczom.
Już się nie poruszył. Zastrzelił go któryś z agentów biegnących za mną. Odwróciłem się i zobaczyłem, że Peggy Katz nadal klęczy w pozycji strzeleckiej.
Sprawdziłem, co z Rogersem i okazało się, że agent jest tylko ranny w bark. Poza tym czuł się dobrze. Wróciłem do Fens. Znalazłszy się tam, dowiedziałem się, że Paul Gautier żyje. Ale dwaj pozostali kidnaperzy uciekli. Dopadli auta na Park Drive i nasi agenci ich zgubili. Złe wieści, najgorsze.
Cała nasza operacja zawaliła się i zostaliśmy z pustymi rękami.
Chyba nigdy przez wszystkie lata pracy w policji waszyngtońskiej, a może w ogóle w policji, nie byłem równie przygnębiony po zakończeniu akcji. Jeśli wcześniej miałem jeszcze jakieś złudzenia, to teraz prysły. Popełniłem błąd, przechodząc do FBI. Metody działania federalnych były zupełnie inne niż te, do których przywykłem. Kurczowo trzymali się podręczników, instrukcji, po czym nagle robili wszystko na opak! Mieli cały arsenał środków i gigantyczny zasób informacji, ale podczas działań operacyjnych często wyłaziła z nich amatorszczyzna. Byli wśród nich świetni pracownicy i istne ofiary losu.
Po strzelaninie w Bostonie pojechałem do oddziału. Wszyscy zebrani funkcjonariusze byli w stanie głębokiego szoku. Nie mogłem ich winić. Zrobiło się jedno wielkie bagno. Jedno z najgorszych, w jakie wdepnąłem. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że o naszej klęsce zadecydowały w dużym stopniu decyzje starszego agenta Nielsena, nie miało to jednak teraz znaczenia. Klęska operacji była klęską nas wszystkich. Dwaj agenci, którzy postawili na szalę swoje życie, zostali ranni; jeden był o krok od śmierci. Może niesłusznie, ale czułem się częściowo odpowiedzialny za to, co się wydarzyło. Mówiłem Nielsenowi, że musimy jak najszybciej iść z pomocą Paulowi Gautierowi, ale mnie nie posłuchał.
Na nieszczęście mężczyzna, którego ścigałem, zmarł. Pocisk Katz trafił go w kark i wylatując, wyszarpnął gardło. Kidnaper zapewne umarł na miejscu. W jego portfelu było sześćset dolarów i nic poza tym. Miał tatuaże na plecach i ramionach. Węża, smoka i czarnego niedźwiedzia, napisy cyrylicą, których dotychczas nikt nie odszyfrował. Więzienne pamiątki. Zakładaliśmy, że był Rosjaninem. Ale nie mieliśmy nazwiska, dokumentu tożsamości, żadnych dalszych śladów.
Trupowi zrobiono zdjęcie, pobrano odciski palców i wysłano jedno i drugie do Waszyngtonu. Tam miano porównać je z danymi, więc my w Bostonie mieliśmy niewiele do roboty, póki czegoś się nie dowiemy. Po kilku godzinach odnaleziono forda explorera, którym posłużyli się dwaj zbiegli porywacze. Stał na parkingu za sklepem w Arlington, w Massachusetts. Z tego samego parkingu znikł inny samochód. Ale pewnie został już zamieniony na kolejny.
Klęska na całej linii, kołatało mi się w głowie. Gorzej być nie mogło.
Siedziałem sam w sali konferencyjnej, kryjąc twarz w dłoniach, kiedy wszedł jeden z miejscowych agentów. Wycelował we mnie oskarżycielsko palec.
– Gabinet dyrektora Burnsa na linii.
Dostałem rozkaz powrotu do Waszyngtonu. Po prostu i zwyczajnie. Burns nie chciał żadnych wyjaśnień, nie przedstawił żadnych zarzutów na temat tego, co się wydarzyło w Bostonie. Widocznie chodziło o to, żebym nie znał opinii Biura ani samego dyrektora. Nie powiem, żeby taki sposób traktowania ludzi budził moje uznanie.
O szóstej rano zjawiłem się w apartamentach SIOC. Nie spałem w nocy. Wszyscy wokół mieli pełne ręce roboty i byłem zadowolony, że nikt nie ma czasu rozmawiać o postrzeleniu dwóch agentów w Bostonie.
Kilka minut po moim przyjściu pokazała się Stacy Pollack. Wyglądała na podobnie wypompowaną jak ja, ale położyła mi rękę na ramieniu i oświadczyła:
– Wszyscy wiemy, że ostrzegałeś przed niebezpieczeństwem grożącym Gautierowi i chciałeś przyspieszyć początek akcji. Rozmawiałam z Nielsenem. Potwierdził, że to była jego decyzja.
Skinąłem głową, nie mogłem się jednak powstrzymać, by nie powiedzieć:
– Może powinnaś najpierw porozmawiać ze mną. Zmrużyła oczy, ale nie kontynuowała tematu. Po chwili stwierdziła:
– Jest coś jeszcze. Mieliśmy trochę szczęścia. Większość z nas pracowała tu przez całą noc. Skupiliśmy się na transferze pieniędzy dla Wilczego Gniazda. Wykorzystaliśmy nasze źródło informacji w świecie finansów. To Morgan Chase, nadzorujący międzynarodowe operacje banku. Udało mu się wykryć, że pieniądze wyszły z Kajmanów. Monitorowaliśmy każdy przelew z zagranicy do USA. Nasz konsultant, Robert Hatfield, powiedział, że wtedy zaczął się prawdziwy taniec. Polecenie przelewu szło od Nowego Jorku przez Boston, Detroit, Toronto, Chicago i kilka innych miast. Ale wiemy, gdzie wylądowały w końcu te pieniądze.
– Gdzie? – spytałem.
– W Dallas. Trafiły do Dallas. I znamy nazwisko odbiorcy przelewu. Mamy nadzieję, że to Wilk. W każdym razie wiemy, gdzie mieszka. Lecisz do Dallas.
Najwcześniejsze porwania, które udało się nam wyśledzić, nastąpiły w Teksasie. Teraz zastęp agentów i analityków jeszcze raz wziął je pod lupę. Każdy szczegół kolejnej sprawy był prześwietlany do dziesiątej strony, badany i analizowany w nieskończoność. Dane dotyczące miejsca zamieszkania i zatrudnienia podejrzanego tworzyły najbardziej imponujący zbiór, z jakim zetknąłem się dotychczas jako policjant. Chyba żaden miejski wydział policji, może z wyjątkiem służb Nowego Jorku i Los Angeles, nie byłby w stanie dokonać tak gigantycznego dzieła.
Biuro zgromadziło wszelkie dostępne informacje na temat człowieka, który otrzymał od nas pieniądze za pośrednictwem banku na Kajmanach. Lawrence Lipton mieszkał w High Oakland Park, zamożnej enklawie na północ od centrum Dallas. W High Oakland Park ulice biegły wzdłuż strumieni, pod koronami magnolii, dębów i hikory. Większość posesji była wymyślnie – i za niemałe pieniądze – zaprojektowana, a za dnia widziało się tam jedynie dostawców, niańki, sprzątaczki i ogrodników.
Ale zebrane przez nas informacje nie obciążały Liptona. Uczęszczał do prestiżowej szkoły Świętego Marka, a potem studiował na Uniwersytecie Teksaskim w Austin. Jego rodzina i rodzina jego żony pochodziły z Dallas i od dawna siedziały w nafcie, Lawrence jednak zwinął swoje dotychczasowe interesy i teraz był właścicielem winnicy w Teksasie, funduszu inwestycyjnego i dobrze prosperującej firmy informatycznej. Ta ostatnia działka zwróciła uwagę Monnie Donnelley, a także moją.
Lipton sprawiał wrażenie człowieka bez skazy i zmazy. Zasiadał w zarządach muzeum sztuki w Dallas, biblioteki publicznej, szpitala Baylor i był dziekanem Pierwszego Zjednoczonego Kościoła Metodystów.
Czy on może być Wilkiem?, zadawałem sobie pytanie. Nie, to wydawało się niemożliwe.
Drugiego dnia pobytu w Dallas wziąłem udział w porannej odprawie w biurze oddziału. Starszy agent Nielsen nadal kierował sprawą, ale wszyscy jasno zdawali sobie sprawę, że Ron Burns trzyma rękę na pulsie, siedząc w Waszyngtonie. Nikt z nas nie byłby zaskoczony, gdyby szef we własnej osobie pokazał się na odprawie.
O ósmej rano Roger Nielsen pojawił się w wypełnionej agentami sali. W dłoni miał podkładkę do notowania, a na niej materiały.
– Wczoraj w nocy nasi w Waszyngtonie nie zasypiali gruszek w popiele – zagaił.
Najwyraźniej ostre tempo pracy nie wprawiło go w podziw ani nie zaskoczyło. Takie zapewne były standardowe procedury operacyjne w sprawach, które znalazły się w centrum zainteresowania mediów.
– Chcę zapoznać was z ostatnimi informacjami na temat Lawrence’a Liptona. Najważniejsza brzmi: Lipton prawdopodobnie nie ma żadnych kontaktów z KGB ani z rosyjskimi organizacjami przestępczymi. Może jeszcze coś wypłynie, ale może potrafi świetnie zacierać ślady. W latach pięćdziesiątych jego ojciec przeniósł się z Kentucky do Teksasu szukać fortuny „na prerii”. Wygląda na to, że znalazł ją pod prerią, na polach naftowych zachodniego Teksasu.
Przerwał i rozejrzał się powoli po twarzach zebranych agentów.
– Wyszła jedna ciekawa sprawa – podjął po chwili. – Wśród należących do niego firm jest agencja Bezpieczna Okolica. To prywatna firma ochroniarska. Ostatnio Lawrence Lipton otoczył się uzbrojonymi ochroniarzami. Zastanawiam się dlaczego. Kto nie daje mu spokoju? My czy ktoś inny? A może boi się wielkiego złego Wilka?
Gdyby to nie było tak niewiarygodnie przerażające, byłoby niewiarygodnie zdumiewające. Lizzie Connolly wciąż była wśród żywych. Nie załamała się dzięki temu, że była gdzie indziej – wszędzie, tylko nie w tej koszmarnej garderobie z tym kompletnym szaleńcem, wpadającym tu dwa, trzy, czasem pięć razy dziennie.
Przeważnie uciekała w marzenia. Kiedyś, dawno temu, bardzo dawno temu, jak się jej wydawało, nazywała swoje córeczki Wesołą Jagódką, Cukrową Laleczką, tak właśnie. Ciągle śpiewały wesołe piosenki, zwłaszcza te z przygód Mary Poppins.
Miały pomysły dające pozytywną energię. Lizzie nazywała je „szczęśliwymi myślami”, i zawsze opowiadały je jedna drugiej. I oczywiście Brendanowi.
Co takiego jeszcze pamiętała? Co? Nic?
Przez ich dom przewinęło się tyle zwierząt, że w końcu zaczęły nadawać im numery.
Chester, czarny labrador, z ogonem puszystym jak u czau – czau, miał numer 16. Bez przerwy szczekał, dzień i noc, aż Lizzie pokazała mu, ale tylko pokazała, słowo honoru, butelkę tabasco. To był czarodziejski środek na Chestera. Zawsze się wtedy uspokajał.
Książę, numer 15, był krótkowłosym kotem tricolore. Lizzie wierzyła, że w poprzednim wcieleniu był starą Żydówką, która zawsze kwękała: „O, nie, nie, nie”.
Maximus Kiltimus nosił numer 11, Szczotka numer 31, a kotka Mała była numerem 35.
Lizzie Connolly miała tylko wspomnienia, ponieważ nie miała żadnej teraźniejszości. Żadnej.
Nie mogła być w tym domu grozy.
Musiała być gdzie indziej, byle gdzie, ale nie tu.
Nie tu!
Nie tu!
Nie tu!
Bo teraz on był w niej w środku.
Wilk był w niej w prawdziwym świecie, stękając i prąc jak zwierzę, niewolił ją i gwałcił przez długie minuty, ciągnące się jak godziny.
Ale to Lizzie śmiała się ostatnia.
Nie było jej tu.
Była gdzie indziej. We wspomnieniach.
A potem w końcu poszedł sobie, ten groźny, okrutny Wilk. Potwór! Bestia! Pozwolił jej się umyć, skorzystać z toalety, dał jeść i teraz sobie poszedł. Boże, to szczyt arogancji tak ją niewolić!
Kiedy mnie zabije?, zastanawiała się. Ja zwariuję! Zwariuję! Zwariuję!
Wytężała zalane łzami oczy, próbując coś dojrzeć w kompletnej ciemności. Znów ją związał i zakneblował. Ale to natchnęło ją jakąś dziwną otuchą. To oznaczało, że wciąż jej pragnie, prawda?
Dobry Boże, żyję, bo ta potworna bestia wciąż mnie pożąda, powtarzała w myślach. Błagam, pomóż mi, dobry Boże. Błagam, błagam, pomóż mi.
Myślała o swoich ukochanych córkach, a potem oddała się rozmyślaniom o ucieczce. Wiedziała, że to czysta fantazja, bo mogła uciec tylko w marzeniach.
Poznała garderobę jak własną kieszeń, ciemność w niczym jej nie przeszkadzała. Jakby widziała wszystko, jakby potrafiła widzieć w ciemności. Najbardziej była świadoma swojego ciała i swojej uwięzionej duszy.
Macała rękami najdalej, jak się dało. W garderobie były ubrania, męskie, jego ubrania. Najbliżej wisiało coś w rodzaju sportowej marynarki z okrągłymi gładkimi guzikami. Może klubówka? Bez podszewki, co utwierdziło ją w przekonaniu, że jest to miasto w ciepłej strefie klimatycznej.
Następna była koszulka polo. W kieszeni piłeczka, twarda, może golfowa. Do czego nadawała się piłka golfowa? Czy mogła posłużyć jej jako broń?
Kieszeń koszulki miała zamek błyskawiczny. Co mogła zrobić zamkiem błyskawicznym? Chciałaby przyciąć nim jego tatuowanego kutasa!
Potem wiatrówka. Ze śliskiego materiału. Biła od niej mocna woń tytoniu, od której Lizzie zbierało się na wymioty. A potem coś, co najbardziej lubiła dotykać, miękki, może kaszmirowy płaszcz.
W kieszeniach płaszcza były prawdziwe skarby.
Luźny guzik. Kawałki papieru. Z notatnika?
Cienkopis. Drobne – cztery dwudziestopięciocentówki, dwie dziesiątki, pięciocentówka. A może monety były zagraniczne? Zastanawiała się nad tym bez końca.
Była tam również książeczka papierowych zapałek z wytłaczanym napisem.
Co jest napisane na tej książeczce? Może nazwa miasta, w którym była więziona?
Zapalniczka.
Pudełeczko cukierków, na pewno o cynamonowym smaku, bo czuła ten zapach na swoich dłoniach.
A na dnie kieszeni kłaczki materiału, zwykle rzecz nieważna, ale mogąca odegrać istotną rolę w jej zamiarach.
Za płaszczem dwa plastikowe worki z ubraniami z pralni. W kieszeni pierwszego karteczka przypięta zszywką.
Wyobrażała sobie nazwę pralni i numer identyfikacyjny, wypisany na czerwono przez pracownika czy pracowniczkę pralni.
Wszystko to miało dla niej znaczenie, bo co innego jej pozostało?
Poza potężną wolą przeżycia.
I pragnieniem zemsty na Wilku.
Byłem członkiem dużego zespołu obserwacyjnego, który pilnował domu w Highland Park. Spodziewałem się, że niebawem zgarniemy Lawrence’a Liptona, że to tylko kwestia godzin. Powiedziano nam, że Waszyngton współpracuje z policją w Dallas.
Wpatrywałem się bezmyślnie w dom o szesnastu pokojach, sporą dwupiętrową budowlę w stylu Tudorów, położoną na dwuipółakrowej, bardzo kosztownie urządzonej posesji. Prezentował się bez zarzutu. Ścieżka z czerwonej kostki biegła od ulicy do hakowatego wejścia. W Dallas wiadomością dnia był pożar w Kessler Park, który pochłonął ogromną rezydencję o powierzchni sześćdziesięciu czterech tysięcy stóp kwadratowych. Dom Lip tonów był znacznie mniejszy, ale mimo to robił wrażenie i przytłaczał.
Było koło dziewiątej wieczorem. W słuchawkach usłyszałem głos agenta nadzorującego z oddziału w Dallas, Josepha Denyeau:
– Właśnie przyszła wiadomość z biura dyrektora. Mamy się natychmiast wycofać. Nie rozumiem tego, ale rozkaz jest wyraźny. Wycofać się! Wszyscy do oddziału. Musimy przeprowadzić rozpoznanie i omówić wyniki.
Popatrzyłem na siedzącego w samochodzie agenta Boba Shawa, mojego partnera tego wieczoru. Niech to diabli. On też najwyraźniej nie miał pojęcia, co się wyprawia.
– O co im chodzi? – spytałem.
Shaw pokręcił głową i przewrócił oczami.
– Skąd mam wiedzieć? Wrócimy do oddziału, napijemy się wstrętnej kawy i może ktoś z góry coś nam wyjaśni, ale nie na pewno.
Przejazd o tak późnej porze trwał tylko kwadrans. Wmaszerowaliśmy do sali konferencyjnej i naszym oczom ukazało się wielu zmęczonych, zbitych z tropu i wkurzonych agentów. Nikt nie miał ochoty się odzywać. Wyglądało na to, że jesteśmy blisko przełomu w śledztwie, a tu padł rozkaz odwrotu. Nikt nie wiedział dlaczego.
Agent nadzorujący, Joseph Denyeau, w końcu wyszedł ze swojego gabinetu i dołączył do reszty. Z wyrazem obrzydzenia na twarzy położył nogi w zakurzonych kowbojskich butach na stole.
– Nie mam pojęcia, co jest grane – oświadczył. – Żadnego, chłopy. Możecie uważać odprawę za skończoną.
Tak więc około czterdziestu agentów czekało na wyjaśnienie tego, co wydarzyło się w nocy, ale nie dowiedziało się niczego, nie było też mowy o żadnym „wprowadzeniu w sprawę”. Agent dowodzący, Roger Nielsen, zadzwonił do Waszyngtonu i usłyszał, że oddzwonią. Na razie mamy odetchnąć. Może nawet mieliśmy zostać odesłani na noc do domów.
Około jedenastej Denyeau dostał kolejne wiadomości od Nielsena i przekazał je nam.
– Siedzą nad tym – powiedział i uśmiechnął się krzywo.
– Nad czym? – krzyknął ktoś z tyłu.
– Do diabła, nie wiem, Donnie. Może po prostu siedzą na dupie. Może zastanawiają się, jak by tu wywalić nas wszystkich z Biura. Wtedy nie byłoby już agentów i pewnie media nie mogłyby więcej donosić o kolejnych żenujących wpadkach. Jadę się przespać. Wam radzę zrobić to samo.
Zrobiliśmy tak, jak nam radził.
Wróciliśmy do oddziału o ósmej rano następnego dnia. Kilku agentów wyglądało na trochę wymiętych po wolnej nocy. Na wstępie okazało się, że dyrektor Burns jest na linii i ma nam coś przekazać. Wiedziałem dobrze, że dyrektor bardzo rzadko, jeśli w ogóle, kontaktuje się w ten sposób z podwładnymi. Czemu więc teraz? O co chodziło?
Zebrani spoglądali po sobie. Marszczyli czoła, unosili brwi. Nikt nie miał pojęcia, co kryje się za decyzją Burnsa. Poza mną. Wyczuwałem w nim nieustępliwość, niezadowolenie z obowiązujących dawniej metod działania, których nie mógł od razu zmienić. Zaczynał w Filadelfii jako krawężnik i wspiął się do fotela komisarza. Może potrafiłby usprawnić styl pracy Biura.
– Chcę wyjaśnić, co zdarzyło się wczoraj – powiedział przez głośnik konferencyjny. Wszyscy agenci słuchali go uważnie, ja również. – I chcę was także przeprosić. Wybuchł chwilowy spór kompetencyjny. Policja z Dallas, burmistrz, nawet gubernator Teksasu, wszyscy wzięli się za łby. Policja z Dallas zażądała wycofania naszych ludzi, ponieważ nie miała do nas pełnego zaufania. Przystałem na to żądanie, bo wolałem przekonać ich do naszych racji, niż wymóc zgodę na pozostanie na ich terenie. Nie chcieli zawalanki i nie byli przekonani, czy mamy właściwych ludzi do przeprowadzenia akcji. Rodzina Liptonów cieszy się dobrą reputacją w mieście. Sam Lipton ma spore koneksje. Niemniej jednak Dallas było zaskoczone, że wzięliśmy pod uwagę jego zastrzeżenia, i… ustąpiło. Nabrało zaufania do grupy, którą zgromadziliśmy. Będziemy kontynuować akcję przeciwko Lawrence’owi Liptonowi i wierzcie mi, zgarniemy drania. Potem zamierzamy zgarnąć Paszę Sorokina, Wilka. Nie zawracajcie sobie głowy starymi zawalankami. Po prostu wykonajcie zadanie w Dallas. Ufam wam bez zastrzeżeń.
Burns się rozłączył, ale na twarzy każdego agenta w sali pojawił się uśmiech. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Dyrektor powiedział coś, na co niektórzy czekali od lat; jego słowa o tym, że wierzy w ich umiejętności i że nie przejmuje się starymi błędami, podziałały bardzo kojąco. Wróciliśmy do gry: oczekiwano od nas, że zgarniemy Lawrence’a Liptona.
Chwilę potem zadzwoniła moja komórka. Usłyszałem samego Burnsa:
– Jak wypadłem? – spytał. W jego głosie był uśmiech. Mogłem sobie wyobrazić pewną siebie minę, uniesioną górną wargę. Dobrze wiedział, jak wypadł.
Odszedłem na bok i powiedziałem mu to, co chciał usłyszeć:
– Wypadł pan świetnie. Są naładowani i gotowi do akcji.
Odetchnął głośno.
– Alex, masz przypiec tego gnoja. Ludzie z Dallas usłyszeli ode mnie pieśń pochwalną na twoją cześć. Wiedzą, jaki jesteś dobry. Postaraj się, żeby Lawrence Lipton poczuł, że z nim bardzo krucho. Masz wolną rękę.
Nie mogłem się nie uśmiechnąć.
– Zobaczę, co się da zrobić.
– I, Alex, tobie mogę to powiedzieć… tylko nie zawal sprawy.
„Tylko nie zawal sprawy”. Przyjemne zakończenie rozmowy. Jak cholera. Sadystyczny, zimny drań. Ale znów chyba go lubiłem. Choćbym nie chciał. Czy mu jednak ufałem?
Miałem niejasne wrażenie, że drobne zawalanki nie przeszkadzały Burnsowi smacznie spać. Chciał złapać tych porywaczy, zwłaszcza Paszę Sorokina, chociaż nie mieliśmy jeszcze pojęcia, kim naprawdę jest ani gdzie mieszka. Ze słów Burnsa wynikało, że przede wszystkim mam znaleźć sposób, by złamać Lawrence’a Liptona, i to szybko, i że w żaden sposób nie wolno mi skompromitować Biura.
Spotkałem się z Rogerem Nielsenem w celu ustalenia strategii działania, bo wznowiliśmy obserwację Liptona. Zdecydowano, że czas przyprzeć go do muru, niech wie, że jesteśmy w Dallas i że o nim wiemy. Po telefonie Burnsa nie byłem zaskoczony, że wybrano mnie, żebym stawił czoło Liptonowi.
Zdecydowaliśmy, że odwiedzę go w jego biurze w Lakeside Square Building na skrzyżowaniu LBJ Freeway i North Central Expressway. Budynek miał dziewiętnaście pięter i rzędy odblaskowych okien. Oślepiał w teksaskim słońcu. Wszedłem do środka kilka minut po dziesiątej. Kilkupokojowe biuro Liptona znajdowało się na przedostatnim piętrze. Kiedy wychodziłem z windy, nagrany głos przywitał mnie: „Siemasz!”.
Znalazłem się w ogromnej poczekalni z półakrową wykładziną koloru burgunda, beżowymi ścianami i mnóstwem ciemnobrązowych skórzanych kanap i foteli. Na ścianach wisiały zdjęcia tytanów baseballu i futbolu: Rogera Staubacha, Nolana Ryana i Tonią Landry’ego.
Młoda kobieta w skrojonym bez zarzutu granatowym kostiumie kazała mi czekać. Siedziała wyniosła za wąskim biurkiem z drewna orzechowego, rozjaśnionym halogenami ukrytymi w podwieszanym suficie. Wyglądała jak dwudziestokilkuletnia prymuska szkoły dobrych manier. Jej zachowanie i słowa były równie bez zarzutu jak ubiór.
– Zaczekam, ale proszę dać znać panu Liptonowi, że jestem z FBI. Muszę się z nim zobaczyć – powiedziałem.
Recepcjonistka uśmiechnęła się tak słodko, jakby już raz to wszystko słyszała, i przyjmowała kolejne rozmowy telefoniczne przez zestaw słuchawkowo – mikrofonowy. Usiadłem i czekałem cierpliwie. Cały kwadrans. Potem wstałem i podszedłem do jej biurka.
– Powiedziała pani panu Liptonowi, że czekam? – spytałem grzecznie. – Że jestem z FBI?
– Oczywiście, proszę pana – powiedziała słodkim jak syrop głosikiem, który zaczął działać mi na nerwy.
– Muszę się z nim natychmiast zobaczyć – oświadczyłem i zaczekałem, aż znów zadzwoni do sekretarki Liptona. Przeprowadziła krótką rozmowę i wróciła wzrokiem do mnie.
– Ma pan jakiś dokument identyfikacyjny? – spytała, spoglądając na mnie surowo.
– Mam. Oznakę.
– Mogę ją zobaczyć? Tę pańską oznakę. – Wyjąłem moją świeżą oznakę agenta FBI. Obejrzała ją z taką samą przychylnością, z jaką kasjerka w fast – foodzie ogląda pięćdziesięciodolarowy banknot.
– Zechce pan spocząć w części przeznaczonej dla oczekujących? – spytała znowu. Teraz jednak robiła wrażenie trochę zdenerwowanej i zastanawiałem się, co takiego usłyszała od sekretarki Liptona, jakie ma rozkazy bojowe.
– Albo pani nie rozumie, albo ja nie wyraziłem się jasno – rzekłem w końcu. – Nie przyszedłem tu dowcipkować z panią ani czekać w nieskończoność.
Skinęła głową.
– Pan Lipton jest na spotkaniu. Tylko tyle mi wiadomo, proszę pana.
Też skinąłem głową.
– Niech pani poleci jego sekretarce, żeby zaraz wyciągnęła go z tego spotkania. Niech powie panu Liptonowi, że jeszcze go nie aresztuję.
Wróciłem do części biura dla oczekujących, ale nie chciało mi się siadać. Stojąc, patrzyłem na nierealnie soczystą zieleń trawników, ciągnących się wzdłuż alei Freeway. Roznosiło mnie w środku.
Odegrałem scenę w stylu waszyngtońskiego krawężnika. Nie wiedziałem, czy spodobałaby się Burnsowi, ale miałem gdzieś jego opinię. Dał mi trochę swobody działania, a ja zdecydowałem, że nie zmienię się tylko dlatego, że teraz jestem w FBI. Byłem w Dallas, żeby zwinąć porywacza, żeby sprawdzić, czy pani Connolly i inne osoby żyją i są więzione. Znów wykonywałem swoją robotę. Usłyszałem drzwi otwierające się za moimi plecami. Odwróciłem się. W progu stał mocno zbudowany siwiejący mężczyzna. Był wściekły.
– Jestem Lawrence Lipton – zahuczał. – O co chodzi, do diabła?
– O co do diabła chodzi? – powtórzył Lipton, nie ruszając się z miejsca, tonem pyskatego ważniaka, jakbym był nachalnym komiwojażerem. – Chyba ci powiedziano, że mam ważne spotkanie? Czego FBI chce ode mnie? I czemu to nie może zaczekać? Nie nauczono was, że wypada umówić się na rozmowę?
Jak na mój gust za bardzo się zgrywał. Odstawiał twardziela, ale chyba nie był taki, jakiego udawał. Po prostu przywykł drzeć pysk. Był ubrany w wymiętą niebieską koszulę, firmowy krawat, spodnie z tenisu, mokasyny z frędzelkami i miał przynajmniej kilkadziesiąt funtów nadwagi. Co taki człowiek mógł mieć wspólnego z Wilkiem?
Zmierzyłem go wzrokiem i wycedziłem:
– Chodzi o porwanie i o morderstwo. Chcesz o tym pomówić tu, w recepcji, Szterling?
Lawrence Lipton zbladł i stracił pewność siebie.
– Proszę do środka – powiedział, cofając się.
Wszedłem za nim do hali podzielonej na wiele stanowisk roboczych. Siedziała w nich chmara pracowników biurowych. Jak do tej pory sytuacja rozwijała się zgodnie z moimi oczekiwaniami. Ale miała stać się jeszcze ciekawsza. Być może Lipton był miększy, niż się spodziewałem, ale miał wielkie wpływy w Dallas. Ten budynek biurowy stał w najbardziej prestiżowej części miasta.
– Jestem Pan Potter – oznajmiłem mu, kiedy szliśmy korytarzem pokrytym eleganckimi tapetami. – A przynajmniej odgrywałem Pana Pottera ostatnim razem, kiedy rozmawialiśmy w Wilczym Gnieździe.
Nie odwrócił się, nie zareagował. Weszliśmy do wyłożonego boazerią gabinetu. Lipton zamknął drzwi. Znaleźliśmy się w rozległym pokoju z półtuzinem okien, z których rozciągał się wspaniały widok. Przy wieszaku na kapelusze wisiała kolekcja autografów kapitanów drużyn Dallas Cowboys i Texas Rangers.
– Nadal nie mam pojęcia, o co chodzi, ale daję ci dokładnie pięć minut na wytłumaczenie się – warknął Lipton. – Chyba nie wiesz, do kogo mówisz.
– Wprost przeciwnie. Jesteś najstarszym synem Henry’ego Liptona. Masz żonę, trójkę dzieci i ładny dom w Highland Park. Poza tym jesteś zamieszany w porwanie i morderstwo i od kilku tygodni jesteś pod naszą ścisłą obserwacją. W grę wchodzi przestępstwo ścigane przez siły federalne, nie powiatowe czy stanowe. Jesteś Szterling i chcę, żebyś coś zrozumiał… wszystkie twoje koneksje, wszystkie koneksje twojego ojca w Dallas teraz ci nie pomogą. Mimo to chcę ci pomóc ochronić twoją rodzinę najlepiej, jak to tylko możliwe. Wybieraj. Nie blefuję. Nigdy nie blefuję.
– Dzwonię do mojego adwokata – oświadczył i podszedł do telefonu.
– Masz takie prawo. Ale nie korzystałbym z niego na twoim miejscu. To nie przyniesie niczego dobrego.
Coś w tonie mojego głosu powstrzymało Liptona od sięgnięcia po słuchawkę. Jego miękka dłoń zawisła nad biurkiem.
– Czemu? – spytał.
– Ty mnie nie obchodzisz – wyjaśniłem mu. – Jesteś zamieszany w morderstwo. Ale widziałem twoją żonę i dzieci. Obserwowaliśmy cię, kiedy byłeś w domu. Już rozmawialiśmy z twoimi sąsiadami i znajomymi. Kiedy zostaniesz aresztowany, twoja rodzina znajdzie się w niebezpieczeństwie. Możemy ochronić cię przed Wilkiem.
Rumieniec objął twarz i szyję Liptona.
Wybuchł:
– Do diabła, co z tobą?! Zwariowałeś? Jestem szanowanym biznesmenem! W życiu nikogo nie porwałem ani nie skrzywdziłem. To wariactwo.
– Wydawałeś rozkazy. Na twój rachunek przyszły pieniądze. Pan Potter przesłał ci sto dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. A raczej FBI.
– Dzwonię do mojego prawnika! – wrzasnął Lipton. – To śmieszne i obelżywe. Nie muszę tego od nikogo wysłuchiwać.
Wzruszyłem ramionami.
– Wobec tego zwiniemy cię w najbardziej upokarzający sposób. To biuro natychmiast zostanie przeszukane. Potem twój dom w Highland Park. A potem dom twoich rodziców w Kessler Park. Biuro twojego ojca. I biuro twojej żony w muzeum sztuki.
Sięgnął po słuchawkę, ale dłoń mu drżała.
Wyszeptał:
– Odpierdol się.
Wyjąłem komórkę i rozkazałem:
– Wchodźcie do biur i domów. – Odwróciłem się do Liptona. – Jesteś aresztowany. Możesz zadzwonić do adwokata. Powiedz mu, że zostałeś zabrany do siedziby oddziału FBI.
Kilka minut potem kilkunastu agentów wpadło do tego stylowo i kosztownie urządzonego gabinetu, z którego rozciągał się taki wspaniały widok.
Aresztowaliśmy Szterlinga.
Pasza Sorokin był w pobliżu i obserwował z wielkim zainteresowaniem wszystkich i wszystko. Może przyszedł czas pokazać tym z FBI, jak załatwia się sprawy w Moskwie, pokazać im, że to nie zabawa dla dzieci, której reguły ustala policja.
Był przy biurowcu Szterlinga w Dallas, kiedy zespół FBI wpadł do środka. Wcześniej zajechała tam ponad dwudziestka agentów. Była to dziwna zbieranina: część w eleganckich ciemnych garniturach, część w granatowych wiatrówkach z krzyczącymi napisami „FBI” na plecach. Kogo tak naprawdę spodziewali się zwinąć? Wilka? Innych z Wilczego Gniazda?
Nie mieli pojęcia, w co się ładują. Ich ciemne sedany i vany parkowały na widoku, przy ulicy. Niecały kwadrans po tym, jak weszli do biurowca, wyprowadzili skutego Lawrence’a Liptona, próbującego zasłonić twarz. Prezentował sobą wyjątkowo żałosny widok. Czyżby robili to na pokaz? Po co?, zadawał sobie pytanie Sorokin. Żeby udowodnić, jacy są twardzi? Jacy sprytni? Ale nie byli sprytni.
Pokażę wam, jakim trzeba być twardym i sprytnym, pomyślał. Pokażę, że brakuje wam tego wszystkiego.
Kazał szoferowi ruszyć. Ten nie obejrzał się na szefa i nie odezwał się. Wiedział, że jego rozkazów się nie kwestionuje. Metody Wilka były dziwne i nietypowe, ale się sprawdzały.
– Przejedź koło nich – rozkazał Sorokin. – Chcę się przywitać.
Agenci FBI prowadzący Lawrence’a Liptona do vana rozglądali się nerwowo. Obok aresztowanego szedł Murzyn. Wysoki i bardzo pewny siebie. Pasza Sorokin wiedział od swojego informatora z Biura, że to Alex Cross i że jest bardzo poważany.
Jak to możliwe, że Murzyn rozkazuje podczas akcji?, dziwił się.
W Rosji pogardzano amerykańskimi Murzynami. Sorokin nigdy nie pozbył się tych uprzedzeń i nie było powodu pozbywać się ich w USA.
– Podjedź bliżej! – polecił szoferowi. Opuścił szybę. Kiedy Cross i Lipton mijali jego samochód, wyciągnął samopowtarzalny pistolet i wycelował w potylicę Szterlinga. Ale wtedy wydarzyło się coś zadziwiającego, coś, czego nie przewidział.
Alex Cross obalił Liptona na jezdnię i obaj przetoczyli się za parkujący wóz.
Skąd Cross wiedział?, zachodził w głowę Sorokin. Co takiego zobaczył, co go zaalarmowało?
I tak strzelił, ale nie miał czystego pola rażenia. Niemniej jednak strzał huknął głośno i ostrzeżenie zostało przekazane: Szterling nie jest bezpieczny. Szterling jest trupem.
Przewieźliśmy Lawrence’a Liptona do biura oddziału w Dallas i zostawiliśmy go tam. Zagroziłem, że przeniosę go do Waszyngtonu, jeśli miejscowa policja albo prasa będą usiłowały się wtrącać. Zawarłem z nimi umowę. Obiecałem wywiadowcom z Dallas, że dostaną Liptona, kiedy tylko z nim skończymy.
O jedenastej wieczorem powlokłem się do pozbawionego okien pokoju przesłuchań. Był sterylny, przytłaczający i czułem się w nim tak, jakbym odwiedził go już kilkaset razy wcześniej. Skinąłem głową Lawrence’owi Liptonowi. Nie zareagował; wyglądał okropnie. Ja pewnie też.
– Możemy pomóc tobie i twojej rodzinie. Możemy zapewnić im bezpieczeństwo. Nikt inny teraz ci nie pomoże – oświadczyłem. – Taka jest prawda.
– Nie chcę więcej z tobą rozmawiać – odezwał się w końcu Lipton. – Już ci powiedziałem, nie jestem wplątany w żadne gówno, o które mnie oskarżasz. Nie będę więcej rozmawiał. Sprowadź mojego adwokata. – Gestem kazał mi wyjść.
Przez ostatnie siedem godzin przesłuchiwali go inni agenci FBI. To była moja trzecia sesja i wcale nie szło mi lepiej. Jego prawnicy byli nieopodal, ale powstrzymali się od działania. Zostali poinformowani, że ich klient może zostać urzędowo oskarżony o porwanie i zmowę w celu popełnienia morderstwa i natychmiast będzie przetransportowany do Waszyngtonu. Jego ojciec również przebywał w budynku, ale odmówiono mu spotkania z synem. Odbyłem z nim rozmowę. Płakał i upierał się, że aresztowanie jego syna to pomyłka. Usiadłem naprzeciwko Lawrence’a.
– Twój ojciec jest tutaj. Chcesz się z nim spotkać? – zapytałem.
Roześmiał się.
– Pewnie. Muszę tylko się przyznać, że jestem porywaczem i mordercą. Potem mogę zobaczyć się z ojcem i błagać go o wybaczenie moich grzechów.
Zignorowałem ten sarkazm. To nie była mocna strona Liptona.
– Wiesz, że możemy skonfiskować księgi firmy twojego ojca i zamknąć mu cały interes? Poza tym sam jest prawdopodobnie celem Wilka. Nie jesteśmy tu po to, żeby skrzywdzić członków twojej rodziny – dodałem. – Pod warunkiem, że twój ojciec nie jest w to zamieszany.
Pokręcił głową, nie unosząc wzroku.
– Mój ojciec nigdy nie miał żadnych kłopotów.
– Słyszę to ze wszystkich stron – powiedziałem. – W ostatnich dniach dużo czytałem o tobie i twojej rodzinie. Cofnąłem się aż do twoich studiów. Parę razy wpakowałeś się w tarapaty w Austin. Dwa gwałty na znajomych dziewczętach. Za każdym razem uniknąłeś rozprawy. Ratował cię ojciec. Tym razem nie możesz na to liczyć.
Lawrence Lipton nie odpowiedział. Miał pusty wzrok i wyglądał, jakby nie spał od kilku dni. Jego garniturowa koszula była wymięta jak zużyta chusteczka higieniczna i zapocona pod pachami. Pot ściekał mu z karku i policzków. Miał worki pod oczami, a w ostrym świetle pokoju przesłuchań jego skóra nabrała purpurowego zabarwienia.
– Nie chcę skrzywdzić mojej rodziny – wymamrotał w końcu. – Nie mieszajcie w to mojego ojca. Dajcie mu ochronę.
Skinąłem głową.
– W porządku, Lawrence. Od czego zaczniemy? Jestem gotów zapewnić twojej rodzinie ochronę, dopóki nie złapiemy Wilka.
– A potem? – spytał. – To go nie powstrzyma.
– Będziemy chronić twoją rodzinę.
Lipton westchnął głośno i powiedział:
– W porządku, jestem księgowym. Jestem Szterling. Mogę wskazać wam Wilka. Ale muszę mieć gwarancje na piśmie. Dużo gwarancji.
Znów zmierzałem ku otchłani ciemności, wabiony przez nią, jak większość ludzi wabi słońce. Nie przestawałem myśleć o Elizabeth Connolly. Wciąż figurowała na liście zaginionych. Obawiano się, że może już nie żyje.
Ojciec Liptona odwiedził go kilkakrotnie i dwaj mężczyźni się popłakali. Pozwolono pani Lipton odwiedzić męża. Członkowie rodziny wylali wiele łez. Większość okazywanych emocji robiła wrażenie autentycznych.
Siedziałem ze Szterlingiem w pokoju przesłuchań do trzeciej rano z minutami. Byłem gotów na dłuższą rozmowę, gdybym musiał uzupełnić informacje. W nocy zawarto umowy z jego adwokatami.
Około drugiej, kiedy większość jego prawników wyszła, Lipton i ja siedliśmy znów do rozmowy. Towarzyszyli nam dwaj starsi agenci z oddziału w Dallas. Ich zadaniem było jedynie gromadzenie notatek i obsługa magnetofonu.
Obowiązek przeprowadzenia przesłuchania spoczywał wyłącznie na mnie.
– Jak związałeś się z Wilkiem? – spytałem Lawrence’a Liptona po kilku minutach rozmowy, podczas których podkreśliłem, że zależy mi na bezpieczeństwie jego rodziny. Robił wrażenie świadomego swojego położenia i bardziej skupionego niż kilka godzin wcześniej. Wyczuwałem, że ciężar spadł mu z barków – przekonanie o winie, zdrada rodziny, zwłaszcza ojca. Dokumentacja z czasów szkolnych świadczyła, że był inteligentnym, choć niespokojnym uczniem. Jego problemy zawsze wynikały z obsesji seksualnych, ale nigdy nie przeszedł terapii. Lawrence Lipton był naprawdę świrem.
– Jak się z nim związałem? – powtórzył, jakby sam zadawał sobie to pytanie. – Widzisz, pociągają mnie młode dziewczyny. Nastolatki, młodsze. W dzisiejszych czasach ten towar jest łatwo dostępny. Internet uruchomił świeże zasoby.
– Dla kogo? Bądź bardziej konkretny, Lawrence.
Wzruszył ramionami.
– Dla takich świrów jak ja. W dzisiejszych czasach możemy mieć wszystko, czego chcemy i kiedy chcemy. Wiedziałem, jak znaleźć najobrzydliwsze strony. Najpierw zadowalałem się zdjęciami i filmami. Zwłaszcza dokumentami.
– Znaleźliśmy kilka. W twoim domowym gabinecie.
– Pewnego dnia odwiedził mnie nieznajomy człowiek. Przyszedł do mojego biura jak ty.
– Żeby cię szantażować? – spytałem.
Lipton pokręcił głową.
– Nie, nie żeby szantażować. Powiedział, że chce się dowiedzieć, czego naprawdę chcę. Pod względem seksualnym. I że pomoże mi to dostać. Wyrzuciłem go. Wrócił następnego dnia. Miał na dyskietce wszystko, co kupiłem w sieci. „Więc czego naprawdę chcesz?”, spytał. Chciałem ładnych młodych dziewcząt, wobec których nie miałbym żadnych zobowiązań, przy których nie musiałbym krępować się żadnymi zasadami. Dostarczał mi kilka każdego miesiąca. Dostawałem dokładnie to, o czym marzyłem. Kolor włosów, kształt piersi, rozmiar stóp, piegi, wszystko było, jak chciałem.
– Co działo się z tymi dziewczynami? Mordowałeś je? Musisz mi to powiedzieć.
– Nie jestem mordercą. Lubię na nie patrzeć, kiedy robię im dobrze. Niektórym robiłem naprawdę dobrze. Zabawialiśmy się, a potem mogły sobie iść. Zawsze. Nie wiedziały, kim jestem ani skąd.
– Więc ten układ ci odpowiadał?
Lipton skinął głową i oczy mu się zaświeciły.
– Bardzo. Marzyłem o czymś takim przez całe życie. Rzeczywistość była wspaniała jak marzenia. Oczywiście przyszło mi za to zapłacić.
– Dostałeś rachunek?
– O, tak. Musiałem spotkać się z Wilkiem, przynajmniej myślę, że to był on. Najpierw przysłał emisariusza, ale potem sam zjawił się na spotkanie. Kiedy się go pozna, człowiek wie, że ma się czego bać, i to bardzo. Powiedział, że jest z czerwonej mafii. Wspomniał o KGB, ale nie znam jego powiązań z nimi.
– Czego od ciebie chciał?
– Żebym wszedł z nim w interes, został jego wspólnikiem. Potrzebował doświadczenia mojej firmy w informatyce i Internecie. Seksklub to była dla niego sprawa drugorzędna, dodatek. Siedział w wymuszeniach, praniu i fałszowaniu pieniędzy. Klub to była moja działka. Kiedy tylko zawarliśmy umowę, zacząłem się rozglądać za bogatymi świrami, którzy chcieli spełnić swoje marzenia. Świrami, gotowymi wydać sześciocyfrowe sumy na niewolników, mężczyzn lub kobiety, nieważne. Czasem chodziło o konkretny obiekt, czasem tylko o pewien typ fizyczny.
– Żeby mordować?
– Co tylko chcieli. Powiem ci, o co mu chodziło z tym klubem. Chciał wciągnąć w swoją orbitę bardzo bogatych ludzi dysponujących władzą. Już pozyskaliśmy jednego, senatora z zachodniej Wirginii. Miał wielkie plany.
– Czy Wilk mieszka w Dallas? – spytałem w końcu. – Musisz mi pomóc, jeśli chcesz, żebym ja pomógł tobie.
Lipton pokręcił głową.
– Nie jest stąd. Nie mieszka w Dallas. Nie w Teksasie. To tajemniczy człowiek.
– Ale wiesz, gdzie jest?
Zawahał się, ale w końcu odpowiedział:
– On nie wie, że ja wiem. Zna się na wielu rzeczach, ale nie na komputerach. Raz go wyśledziłem. Był pewien, że przesyła mi zabezpieczone wiadomości, ale złamałem te zabezpieczenia. Musiałem mieć coś na niego.
Powiedział mi, gdzie znaleźć Wilka. A także to, kim jest. Jeśli wierzyć temu, co mówił, znał imię i nazwisko, którymi Pasza Sorokin posługiwał się w Stanach Zjednoczonych.
Ari Manning.
Siedziałem wysoko w kabinie luksusowej motorówki oceanicznej, płynącej Intercoastal Waterway wzdłuż Millionaires Rów w Fort Lauderdale na Florydzie. Czy w końcu dotarliśmy do Wilka? Musiałem w to wierzyć. Szterling przysięgał, że tak, i na pewno nie miał powodu nas okłamywać. Wszystko nakazywało mu mówić prawdę.
Ten akwen odwiedzali turyści w motorówkach, więc założyłem, że nie zostaniemy od razu zauważeni. Poza tym zapadał już zmrok. Mijaliśmy rezydencje, głównie w stylu śródziemnomorskim lub portugalskim, ale od czasu do czasu trafiały się też domy w stylu kolonialnym, jakie kiedyś budowało się w Georgii. Zapewne zbudowano je za „pieniądze z północy”. Okolica roiła się od bogaczy, więc ostrzeżono nas, żebyśmy działali w rękawiczkach i nie następowali nikomu na odciski. Szczerze mówiąc, nie dało się tego zrobić. Za kilka minut mieliśmy nastąpić boleśnie na odciski kilku osobom.
Na pokładzie motorówki był ze mną Ned Mahoney i jego dwa siedmioosobowe zespoły szturmowe. Mahoney zwykle nie uczestniczył w misjach, ale od czasu Baltimore dyrektor zmienił tę zasadę. FBI miało być mocniejsze podczas działań w terenie.
Lustrowałem przez lornetkę wielki nadbrzeżny dom, kiedy nasza łódź przybijała do pomostu. W pobliżu kołysały się drogie jachty i ślizgacze. Postaraliśmy się o plan domu i wiedzieliśmy, że zakupiono go dwa lata temu za dwadzieścia cztery miliony. I mieliśmy nie następować nikomu na odciski.
Na terenie posiadłości Ariego Manninga odbywała się wielka impreza. Według Szterlinga Ari Manning był Paszą Sorokinem, Wilkiem.
– Wygląda na to, że wszyscy bawią się jak za starych dobrych czasów – stwierdził Mahoney. – Człowieku, uwielbiam imprezować. Żarcie, muzyka, tańce, bąbelki.
– No, fajna sprawa. Ale niespodziewani goście jeszcze nawet się nie pokazali.
Ari Manning był znany w Fort Lauderdale i Miami z wystawnych przyjęć, trwających czasem kilka tygodni. Urządzane przez niego imprezy cieszyły się sławą z powodu niespodzianek – wystawień urywków modnych musicali i komedii z Las Vegas, odwiedzin takich gości jak trenerzy Miami Dolphins czy Miami Heat, politycy, dyplomaci, ambasadorowie, czasem nawet członkowie gabinetu prezydenta.
– Wygląda na to, że dziś wieczorem to my będziemy niespodziewanymi gośćmi – powiedział Mahoney, szczerząc do mnie zęby.
– Którzy przylecieli aż z Dallas – dodałem. – Z czternastoosobowym orszakiem.
Operacja była niełatwym zadaniem. Mieliśmy działać wśród tłumu ludzi, nie do uniknięcia na takim przyjęciu. Pewnie dlatego żartowaliśmy dla rozluźnienia. Poprzednio zastanawialiśmy się, czy nie poczekać, ale HRT chciał uderzyć zaraz, skoro Wilk został namierzony. Dyrektor wyraził zgodę i osobiście zadecydował o ataku.
Facet w komicznym marynarskim stroju energicznie odpędzał nas od pomostu. My jednak nadal się zbliżaliśmy.
– Czego chce ten dupek na pomoście? – spytał Mahoney.
– Mamy komplet! Spóźniliście się! – krzyknął do nas tamten. Jego głos niósł się razem z głośną muzyką dobiegającą zza rezydencji.
– Przyjęcie nie zacznie się bez nas! – odkrzyknął Mahoney i włączył róg mgłowy.
– Nie, nie! Nie cumujcie! – krzyknął Marynarski Strój. – Odpływajcie!
Mahoney znów włączył róg.
Motorówka uderzyła w ślizgacz i facet na pomoście zrobił taką minę, jakby miał dostać wylewu.
– Jezu, uważajcie! To prywatne przyjęcie. Nie możecie tu wpaść tak sobie. Jesteście przyjaciółmi pana Manninga?
Mahoney po raz kolejny włączył róg.
– Jak najbardziej. Oto moje zaproszenie. – Wyjął oznakę i broń.
Ja tymczasem zeskoczyłem już z pokładu i biegłem do domu.
Przepychałem się przez tłum nieprzyzwoicie nadzianych imprezowiczów, podążających do oświetlonych świecami stołów. Serwowano kolację. Steki i homary, szampan bez ograniczeń i drogie wina. Miałem wrażenie, że wokół widzę same garnitury i kiecki od Dolce amp; Gabbana, Yersace, Yves Saint Laurenta. Ja miałem na sobie dżinsy i niebieską kurtkę FBI.
Ufryzowane głowy odwracały się i padały na mnie piorunujące spojrzenia, jakbym był nieproszonym gościem, który chce zepsuć zabawę. Bo byłem nieproszonym gościem. Gościem z piekła. Ci ludzie nie mieli pojęcia, co się wydarzy.
– FBI! – krzyknął za moimi plecami Mahoney, wprowadzając swoje ciężko uzbrojone drużyny do środka.
Wiedziałem od Szterlinga, jak wygląda Pasza Sorokin, i zmierzałem ku niemu. Widziałem go! Wilk miał na sobie drogi szary garnitur i niebieski kaszmirowy T – shirt. Stał w pobliżu wzdymanego wiatrem namiotu w niebiesko – żółte pasy, w którym pieczono mięsiwa, i rozmawiał z dwoma mężczyznami. Uśmiechnięci, spoceni kucharze, sami Murzyni i Latynosi, smażyli ogromne płaty mięsa i ryb.
Wyjąłem glocka. Pasza Sorokin spojrzał na mnie, ale nie drgnęła mu nawet powieka. Tylko się przyglądał. Nie poruszył się, nie próbował uciekać. Po chwili uśmiechnął się, jakby mnie oczekiwał i cieszył się, że wreszcie dotarłem na miejsce. O co chodziło temu facetowi?
Wezwał gestem siwowłosego mężczyznę, który obejmował kształtną blondynkę, mogącą być jego córką.
– Atticus! – krzyknął i siwy Casanova zjawił się przy nim szybciej niż dobrze wytresowany pikolak.
– Jestem Atticus Stonestrom, adwokat pana Manninga – oświadczył. – Nie macie żadnego powodu, by tu wchodzić, wdzierać się do domu pana Manninga. Przekraczacie swoje uprawnienia i proszę, byście stąd wyszli.
– Nie wyjdziemy. Ale może przeniesiemy się do środka? Tylko my trzej – zaproponowałem Stonestromowi i Sorokinowi. – Chyba że chcesz zostać aresztowany w obecności tych wszystkich ludzi.
Wilk spojrzał na swojego adwokata, a potem wzruszył ramionami, jakby była to dla niego rzecz bez znaczenia. Zaczął iść w kierunku domu. Nagle się odwrócił, jakby sobie coś przypomniał.
– Twój mały też ma na imię Alex, prawda? – powiedział.
Nie umarła! Czy to nie cudowne? Czy niezdumiewające?
Elizabeth Connolly znów zagubiła się w swoim świecie. To było najlepsze, co mogła zrobić. Spacerowała po cudownej plaży na północnym wybrzeżu Oahu. Brała do rąk niewiarygodnie piękne muszle, jedną po drugiej, i porównywała je.
Potem usłyszała krzyki: „FBI!”. Nie wierzyła własnym uszom.
FBI było tutaj? W tym domu? Serce waliło jej w piersiach i niemal zamarło, a potem zaczęło walić jeszcze mocniej.
Czy w końcu zjawili się, by ją uratować? A po co innego mieliby się zjawiać? O – mój – dobry – Boże!
Zaczęła dygotać. Łzy spływały jej po policzkach. Muszą ją teraz znaleźć i wypuścić. Arogancja Wilka zniszczy go, spali!
Jestem tu. Jestem tu! Jestem tuż obok!, krzyczała w myślach.
Na przyjęciu zapanowała martwa cisza. Wszyscy szeptali i trudno było coś zrozumieć. Ale wyraźnie usłyszała: „FBI” oraz głośne rozważania na temat tego, czemu Biuro wkroczyło na teren posiadłości. Wszyscy podejrzewali, iż chodzi o narkotyki.
Lizzie modliła się, żeby nie chodziło o narkotyki. Co z nią będzie, jeśli wezmą Wilka do więzienia? Zostanie tu na zawsze. Nie mogła opanować dreszczy.
Musiała dać znać FBI, że tu jest! Ale w jaki sposób? Jak zawsze, była skrępowana i zakneblowana. A oni byli tak blisko…
Jestem w garderobie! Błagam, zajrzyjcie do garderoby!
Zaplanowała kilkadziesiąt wariantów ucieczki, ale każdy zakładał, że Wilk najpierw otworzy drzwi i wypuści ją do łazienki czy toalety albo pozwoli przejść się po domu. Wiedziała, że za skarby świata sama nie wydostanie się z tego zamkniętego pomieszczenia. Była tak przemyślnie skrępowana, że nie miała co o tym marzyć. I nie wiedziała, jak dać znak FBI.
Potem usłyszała czyjś głos. Męski głos. Niski. Spokojny i opanowany.
– Jestem agent Mahoney, funkcjonariusz FBI. Wszyscy mają natychmiast opuścić główny budynek. Proszę zebrać się na trawnikach na tyłach. Wszyscy mają natychmiast wyjść z domu! Ale niech nikt nie opuszcza posesji.
Lizzie usłyszała szuranie butów – odgłos szybkich kroków. Ludzie wychodzili. A potem co? Zostanie zupełnie sama. Jeśli zabiorą Wilka… co się z nią stanie? Musi znaleźć sposób, by zawiadomić FBI, że tu jest. Ale wciąż nic nie przychodziło jej do głowy.
Po chwili odezwał się jakiś Atticus Stonestrom.
A potem usłyszała głos Wilka i zdrętwiała. Był wciąż w domu. Kłócił się z kimś. Nie potrafiła zrozumieć, co mówiono, nie znała też głosu rozmówcy Wilka.
Co mogę zrobić?, myślała rozpaczliwie. Co?! Nic!
Czemu wcześniej o tym nie pomyślałam?
I wpadła na pewien pomysł. Prawdę mówiąc, już wcześniej chodził jej po głowie, ale go odrzuciła.
Bo budził w niej śmiertelne przerażenie.
– Cieszę się, że tu jesteś i możesz być świadkiem, Atticus – powiedział swojemu adwokatowi Wilk. – To chamskie napastowanie. Moje interesy są bez zarzutu, sami wiecie o tym najlepiej. To w najwyższym stopniu ubliżające. – Spojrzał na mnie. – Wiesz, ilu moich wspólników obraziłeś na tym przyjęciu?
Nadal się hamowałem, by nie zareagować na jego groźbę pod adresem mojej rodziny, małego Alexa. Nie chciałem go załatwić, chciałem go zgarnąć.
– Proszę mi wierzyć, to nie napastowanie – powiedziałem adwokatowi. – Jesteśmy tu po to, by aresztować pańskiego klienta za porwanie.
Sorokin przewrócił oczami.
– Ludzie, czyście powariowali? Wiecie, kim jestem? – spytał.
Jezu, słyszałem prawie ten sam tekst w Dallas.
– Tak się składa, że wiem – odparłem. – Naprawdę nazywasz się Pasza Sorokin, nie Ari Manning. Niektórzy twierdzą, że jesteś rosyjskim ojcem chrzestnym. Że jesteś Wilkiem.
Sorokin wysłuchał mnie i wybuchnął szaleńczym śmiechem.
– Ale z was durnie! Zwłaszcza ty – wskazał mnie palcem. – Wy po prostu nie wiecie, co jest grane.
Nagle rozległy się krzyki. Dobiegały z dalszych pomieszczeń parteru.
– Pożar!
– Chodź, Alex – powiedział Mahoney. Zostawiliśmy Sorokina z trzema innymi agentami i pobiegliśmy zobaczyć, co się dzieje.
Jak tu mógł wybuchnąć pożar?, zastanawiałem się. Teraz?
Ale to naprawdę był pożar. Rozprzestrzeniał się z dużego gabinetu przy głównym salonie, z garderoby lub szafy ściennej. Spod drzwi biły kłęby dymu. Masa dymu.
Złapałem za gałkę u drzwi. Parzyła. Garderoba była zamknięta na klucz. Nie wahałem się. Ugiąłem kolana i mocno uderzyłem w drzwi ramieniem. Jeszcze raz. Drewno zaskrzypiało. Uderzyłem kolejny raz i drzwi runęły na podłogę. Buchnął gęsty czarny dym.
Podszedłem do otworu i zajrzałem do środka. Ktoś się tam ruszał.
Ktoś tam był. Zobaczyłem znajomą twarz.
To była Elizabeth Connolly i paliła się żywcem!
Wziąłem oddech, a potem dałem nura w chmurę dymu i gorąca. Skóra na mojej twarzy zaczęła płonąć. Zmusiłem się, by wejść do środka garderoby. Pochyliłem się, porwałem w ramiona Elizabeth Connolly i zataczając się, wyniosłem ją na zewnątrz. Oczy mi łzawiły i czułem bąble wyskakujące na twarzy. Kiedy zdjąłem Elizabeth knebel, jej oczy były szeroko otwarte. Ned Mahoney zajął się więzami na jej rękach.
– Dziękuję wam – powiedziała chrapliwie. – Bardzo dziękuję – wykrztusiła.
Łzy płynące z jej oczu żłobiły rowki w sadzy na policzkach. Serce biło mi jak u dzikiego zwierzęcia, kiedy trzymałem ją za rękę i czekałem na przybycie sanitariuszy. Nie mogłem uwierzyć, że Elizabeth Connolly żyje. Jej uratowanie było warte wszystkich naszych trudów.
Było mi dane tylko przez kilka sekund rozkoszować się tym sukcesem, bo nagle usłyszałem strzały. Wypadłem z gabinetu, obiegłem róg i zobaczyłem dwóch agentów na podłodze, rannych, ale żywych.
– Wpadł ochroniarz i zaczął strzelać – wyjąkał jeden z nich. – Pobiegł na górę z Manningiem.
Popędziłem we wskazanym kierunku. Ned Mahoney następował mi na pięty. Czemu Wilk uciekł na piętro? To było niepojęte. Dołączyli do nas kolejni agenci. Przeszukaliśmy wszystkie pokoje. Nikogo! Nie mogliśmy znaleźć ani Wilka, ani ochroniarza.
Czemu uciekli na górę?, zadawałem sobie pytanie.
Mahoney i ja kolejny raz przeszukaliśmy wszystkie pokoje na pierwszym i drugim piętrze. Zaczęła przybywać policja z Fort Lauderdale i pomogła FBI zabezpieczyć dom.
– Nie mam pojęcia, jak się stąd wydostał – sapnął Mahoney. Staliśmy na korytarzu pierwszego piętra, zbici z tropu i wściekli.
– Gdzieś tu musi być wyjście. Rozejrzyjmy się jeszcze raz.
Wróciliśmy, jak przyszliśmy, korytarzem, zaglądając do wszystkich gościnnych sypialni. W głębi były drugie schody, prawdopodobnie dla służby. Już je sprawdziliśmy. Na dole postawiliśmy policjanta. Nagle coś mnie uderzyło; niewielki szczegół, który poprzednio przeoczyłem.
Szybko zszedłem na pierwszy podest. Było tam wykuszowe okno. Pod oknem dwa małe siedziska. Dokładnie to zapamiętałem. Uniosłem siedzisko.
Ned Mahoney jęknął głośno. Zobaczył, co znalazłem. Drogę ucieczki. Wilk wymknął się obławie!
– Wciąż może tu być. Sprawdźmy, dokąd prowadzi przejście – powiedziałem i wszedłem do środka. Było tam z pół tuzina wąskich drewnianych schodków. Mahoney podał mi latarkę.
– Tędy, Ned! – krzyknąłem do niego. Teraz wiedziałem, jak się wymknęli. Miałem przed sobą otwarte okno, a kilka stóp poniżej lustro wody.
– Wskoczyli do Intercoastal! – zawołałem do Mahoneya. – Są na wodzie!
Dołączyłem do gorączkowych poszukiwań na wodzie i na lądzie, ale zrobiło się już ciemno. Mahoney i ja przemierzaliśmy wąskie ulice zabudowane rezydencjami. Następnie pojechaliśmy wzdłuż pobliskiego Las Olas Boulevard, mając nadzieję, że ktoś zauważył dwóch mężczyzn w ociekających wodą ubraniach. Ale nikt nie widział Wilka ani jego ochroniarza.
Nie zamierzałem się poddać. Wróciłem do Isla Bahia. Coś mi się nie zgadzało. Jak to możliwe, że nikt nie zauważył dwóch mężczyzn odpowiadających naszemu opisowi? Zastanawiałem się, czy nie mieli w skrytce ekwipunku nurków. Na ile przewidujący był Wilk, planując ucieczkę? Jak dobrze się zabezpieczył? A potem przyszło mi do głowy coś innego: jest arogancki i nieustraszony. Nie wyobrażał sobie, że przyjedziemy go aresztować. Nie miał przygotowanej drogi ucieczki! Więc może nadal ukrywa się w Isla Bahia?
Przekazałem te przemyślenia HRT, ale zaczęto już przeczesywać kolejno posiadłości. Całe zastępy agentów i miejscowych policjantów sprawdzały ekskluzywną dzielnicę Fort Lauderdale. Nie zamierzałem się poddać ani pozwolić innym odejść. To, co zawsze mną kierowało – wytrwałość? upór? – wcześniej przynosiło efekty. Nie znaleźliśmy jednak Wilka ani nikogo, kto by go widział w Isla Bahia.
– I nic? Żadnego śladu? Nikt nic nie widział? – spytałem Mahoneya.
– Nic – odparł. – Znaleźliśmy zagubionego cocker spaniela. To wszystko.
– Wiemy, kto jest właścicielem psa? – spytałem. Mahoney przewrócił oczami. Nie miałem o to do niego pretensji.
– Sprawdzę – odparł. Wrócił po kilku minutach.
– Należy do pana Steve’a Davisa i pani Davis. Davisowie mieszkają przy końcu ulicy. Dostarczymy im psa. Zadowolony?
Pokręciłem głową.
– Nie całkiem. My to zróbmy – zaproponowałem. – Dlaczego pies biega wolno o tak późnej porze? Czy właściciele są w domu?
– Chyba nie. W ich domu się nie świeci. Daj spokój, Alex. Jezu, to bez sensu. Jak szukanie wiatru w polu. Pasza Sorokin przepadł.
– Jedźmy. Bierz psa – mruknąłem. – Jedziemy do Davisów.
Kiedy jechaliśmy do domu Davisów z brązowym spanielem w białe łaty, usłyszeliśmy przez krótkofalówkę:
– Dwaj podejrzani osobnicy płci męskiej. Idą w kierunku Las Olas Boulevard. Zauważyli nas! Prowadzimy pogoń.
Byliśmy kilka przecznic od dzielnicy handlowej. Dotarliśmy tam w kilka minut. Cocker spaniel szczekał na tylnej kanapie. Radiowozy policji z Fort Lauderdale i sedany FBI już utworzyły ciasny krąg wokół sklepu odzieżowego GaPa. Dojeżdżały kolejne radiowozy, noc rozbrzmiewała wyciem syren. Ulica była zatłoczona ludźmi i miejscowa policja miała problem z zatrzymywaniem pieszych.
Mahoney podjechał do blokady. Opuściliśmy szybę, żeby pies miał czym oddychać. Wyskoczyliśmy z wozu i pobiegliśmy w kierunku GaPy. Mieliśmy na sobie kamizelki kuloodporne, a w rękach broń krótką.
W sklepie paliło się światło. Widziałem ludzi w środku. Ale nie Wilka. Ani jego ochroniarza.
– Uważamy, że to on – powiedział nam jeden z agentów, kiedy zbliżyliśmy się do sklepu.
– Ilu uzbrojonych w środku? – spytałem.
– Widzieliśmy tylko dwóch. Dwóch, o których wiemy. Ale może być ich więcej. Jest spore zamieszanie.
– Święta prawda – przyznał Mahoney. – Też odniosłem takie wrażenie.
Przez następne kilka minut nie wydarzyło się nic sensownego poza tym, że zjawiło się więcej radiowozów i uzbrojony po zęby oddział SWAT w kamizelkach kuloodpornych i hełmach. Pojawił się też negocjator do rozmów z porywaczami. Dwa śmigłowce stacji telewizyjnych zawisły nad magazynem GaPy i otaczającymi go sklepami.
– Cholera, w środku nikt nie podnosi telefonu – zgłosił nam negocjator. – Dzwoni i dzwoni.
Mahoney spojrzał na mnie pytająco.
Wzruszyłem ramionami.
– Nawet nie wiemy, czy to oni tam są. Negocjator podniósł megafon.
– Tu policja Fort Lauderdale. Macie zaraz wyjść. Nie zamierzamy prowadzić negocjacji. Wychodzić z rękami do góry. Ktokolwiek jest w środku, ma wyjść!
Ten ton wydał mi się niewłaściwy. Zbyt konfrontacyjny. Podszedłem do negocjatora.
– Jestem funkcjonariuszem FBI, nazywam się Alex Cross. Czy musimy przyciskać go do muru? To porywczy człowiek. I bardzo niebezpieczny.
Negocjator był potężnie zbudowanym mężczyzną z sumiastym wąsem. Miał na sobie kamizelkę kuloodporną, ale nawet nie raczył jej zapiąć.
– Spierdalaj! – wrzasnął mi w twarz.
– To sprawa federalna! – odpowiedziałem mu natychmiast tym samym tonem. Wyrwałem mu megafon. Negocjator rzucił się na mnie z pięściami, Mahoney jednak obalił go na ziemię. Dziennikarze widzieli zajście, ale do diabła z nimi. Mieliśmy robotę do wykonania.
– Tu FBI! – powiedziałem przez megafon. – Chcę rozmawiać z Paszą Sorokinem.
Potem wydarzyła się najdziwniejsza rzecz tej nocy, a już wydarzyło się mnóstwo dziwnych rzeczy. Ledwo wierzyłem własnym oczom.
Frontowymi drzwiami sklepu wyszło dwóch mężczyzn. Zasłaniali sobie twarze dłońmi, może przed kamerami, a może przed nami.
– Położyć się na ziemi! – krzyknąłem do nich. Nie posłuchali. Ale rozpoznałem ich – to był Sorokin i jego ochroniarz.
– Jesteśmy nieuzbrojeni! – zawołał Sorokin na tyle głośno, by wszyscy go usłyszeli. – Jesteśmy niewinnymi obywatelami. Nie mamy broni.
Nie wiedziałem, czy mu wierzyć. Nikt z nas nie miał pojęcia, co o tym myśleć. Telewizyjny śmigłowiec niebezpiecznie zmniejszył wysokość.
– Co on robi? – spytał mnie Mahoney.
– Nie wiem… Na ziemie! – krzyknąłem znowu.
Wilk i ochroniarz nadal szli w naszym kierunku. Wolno i ostrożnie.
Mahoney i ja wysunęliśmy się przed policjantów. Mieliśmy broń w rękach. Czy to był jakiś trik? Co tamci szykowali? Przecież celowało w nich wiele strzelb, karabinów i pistoletów.
Kiedy Wilk mnie zobaczył, uśmiechnął się.
Do diabła, czemu on się śmieje?, pomyślałem.
– No więc złapaliście nas! – zawołał. – Też mi coś! Wiesz, że to bez znaczenia. Mam dla ciebie niespodziankę, panie FBI. Gotów? Nazywam się Pasza Sorokin. Ale nie jestem Wilkiem. – Roześmiał się głośno. – Jestem tylko zwykłym facetem robiącym zakupy w GaPie. Zamoczyłem sobie ubranie. Nie jestem Wilkiem, panie FBI. Śmieszne, nie? Cieszysz się? Bo ja tak. I Wilk też się ucieszy.
Pasza Sorokin nie był Wilkiem! Czy to możliwe? Nie mieliśmy jak sprawdzić tej informacji. W ciągu następnych czterdziestu ośmiu godzin otrzymaliśmy potwierdzenie, że zatrzymani na Florydzie to faktycznie Pasza Sorokin i Rusłan Fiederow. Należeli do czerwonej mafii, ale obaj twierdzili, że nigdy nie spotkali prawdziwego Wilka. Mówili, że „grali wyznaczone role”, że zostali podstawieni. Teraz byli gotowi iść na współpracę i zawrzeć z nami układ.
Nie za bardzo wiedzieliśmy, co jest prawdą, a co nie, ale układy ciągnęły się przez dwa dni. Biuro lubiło układy. Ja nie. Nawiązano łączność z wtykami w czerwonej mafii i zrodziły się wątpliwości, czy Pasza Sorokin to Wilk. W końcu znaleziono pracowników CIA, którzy przeszmuglowali Wilka z Rosji, i przyprowadzono ich do celi Paszy. Powiedzieli, że to nie człowiek, któremu pomogli się wydostać ze Związku Sowieckiego.
Potem Sorokin wskazał nam człowieka, na którym nam zależało, a kiedy się dowiedzieliśmy, kto to jest, przeżyłem szok, wszyscy przeżyliśmy szok.
Wskazał nam Sfinksa.
Następnego rana cztery zespoły agentów FBI czekały przed domem Sfinksa. Chcieliśmy go dopaść, kiedy będzie wychodził do pracy. Ustaliliśmy, że nie aresztujemy go w domu. Nie miałem serca tego zrobić. Po prostu nie miałem.
Wszyscy uznaliśmy, że Lizzie Connolly i jej córki wycierpiały już wystarczająco dużo. Nie musiały oglądać aresztowania Brendana Connolly’ego, Sfinksa, w ich rodzinnym domu w Buckhead. Nie musiały dowiadywać się straszliwej prawdy w taki sposób.
Siedziałem w granatowym sedanie dwie przecznice dalej, ale widziałem dobrze duży dom w kolonialnym stylu. Czułem się jak sparaliżowany. Pamiętałem moją pierwszą wizytę w tym miejscu. Przypominałem sobie rozmowę z dziewczętami, a potem z Brendanem Connollym w jego gabinecie. Jego smutek wydał mi się płynący z serca, był tak autentyczny jak rozpacz córek.
Oczywiście nikt nie mógł podejrzewać, że oszukał swoją żonę, że sprzedał ją komuś innemu że Sorokin poznał Elizabeth na przyjęciu w domu Connolly’ego. Pożądał jej, a Brendanowi Connolly’emu nie zależało na żonie. Sędzia od lat miewał romanse. Elizabeth przypominała Sorokinowi modelkę Claudię Schiffer, królującą na billboardach w całej Moskwie, kiedy był tam gangsterem. Tak więc zawarto przerażającą umowę. Mąż sprzedał w niewolę własną żonę; pozbył się jej w najgorszy sposób, jaki tylko można było sobie wyobrazić. Jak mógł tak bardzo nienawidzić Elizabeth? I jak ona mogła go kochać?
Ned Mahoney był ze mną w samochodzie. Czekaliśmy na dalszy rozwój wypadków, na aresztowanie Sfinksa. Skoro na razie nie mogliśmy dorwać Wilka, Sfinks był drugi na naszej liście, był naszą nagrodą pocieszenia.
– Zastanawiam się, czy Elizabeth wiedziała o drugim życiu męża – zamruczał Mahoney.
– Może coś podejrzewała. Rzadko sypiali ze sobą. Kiedy byłem w ich domu, Connolly zaprosił mnie do gabinetu. Stało tam łóżko. Z rozrzuconą pościelą.
– Myślisz, że wyjdzie dziś do pracy? – spytał Mahoney. Gryzł spokojnie jabłko. Opanowany partner.
– Wie, że aresztowaliśmy Sorokina i Federowa. Wyobrażam sobie, że będzie ostrożny. Pewnie będzie rozgrywał to tak, jakby nic się nie stało. Trudno powiedzieć.
– Może powinniśmy aresztować go w domu. Co o tym myślisz? – Gryzł dalej jabłko. – Alex?
Pokręciłem głową.
– Nie mogę tego zrobić, Ned. Nie mogę tego zrobić jego rodzinie.
– W porządku. Tylko pytam, stary.
Czekaliśmy. Kilka minut po dziewiątej Brendan Connolly w końcu wyszedł z domu frontowymi drzwiami. Podszedł do srebrzystego porsche boxtera, stojącego na podjeździe. Miał na sobie niebieski garnitur, niósł czarną sportową torbę. Pogwizdywał.
– Ścierwo! – szepnął Mahoney i powiedział przez radio:
– Tu Alfa Jeden… Sfinks wychodzi z domu. Wsiada do porsche. Przygotować się do otoczenia celu. Numery rejestracyjne pojazdu: V sześć T osiem jeden K.
Natychmiast usłyszeliśmy odzew.
– Tu Beta Jeden… mamy Sfinksa jak na dłoni. Jest w naszym zasięgu. Jest nasz. Zgłosił się kolejny zespół:
– Beta Trzy na posterunku, drugie skrzyżowanie. Czekamy na niego.
– Powinien być za jakieś piętnaście sekund. Jedzie ulicą. Skręca w prawo.
Odwróciłem się do Mahoneya.
– Chcę go aresztować, Ned.
Spoglądał prosto przed siebie. Nie odpowiedział.
Obserwowałem porsche, kiedy mijało kolejne skrzyżowanie. Zakręciło. I nagle Brendan Connolly wcisnął gaz do dechy. Uciekał!
– O rany! – jęknął Mahoney i wyrzucił ogryzek.
Przyszedł meldunek radiowy.
– Podejrzany jedzie na południowy wschód. Musiał nas zobaczyć.
Pognałem we wskazanym kierunku. Wyciągałem sześćdziesiąt pięć mil na godzinę na wąskiej, krętej ulicy zabudowanej identycznymi Rezydencjami. Nadal nie widziałem srebrnego porsche.
– Jadę na wschód – powiedziałem przez krótkofalówkę. – Myślę, że stara się dojechać do autostrady. – Nic innego nie przyszło mi do głowy. Minąłem parę samochodów jadących w przeciwnym kierunku spokojną ulicą. Kilku kierowców zatrąbiło. Też bym trąbił na ich miejscu. Gnałem siedemdziesiąt pięć mil na godzinę w obszarze zabudowanym.
– Widzę go! – ryknął Mahoney.
Nacisnąłem mocniej gaz. W końcu zacząłem zmniejszać dystans. Zauważyłem niebieskiego sedana, zbliżającego się do porsche ze wschodu. To był Beta Dwa. Wzięliśmy Brendana Connolly’ego w dwa ognie. Ale pozostawało pytanie, podda się czy nie.
Nagle porsche wyskoczyło z drogi i wpadło między wysokie krzaki. Pochyliło się w przód, a potem znikło na stromej pochyłości.
Nie zwolniłem do ostatniej sekundy. Ostro zahamowałem, wpadając w poślizg kontrolowany i obracając w miejscu samochód o sto osiemdziesiąt stopni.
– Jezu Chryste! – krzyknął Mahoney.
– Myślałem, że jesteś z HRT – powiedziałem.
Roześmiał się.
– W porządku, partnerze! Łapmy drania!
Poprowadziłem sedana przez gęste zarośla, w dół stromego zbocza, pełnego wielkich kamieni i drzew. Wydostawszy się spomiędzy krzewów, nadal niewiele widziałem. Te wszystkie drzewa ograniczały widoczność. Nagle dostrzegłem porsche. Wpadło na niewielki dąb i sunęło teraz bezwładnie bokiem. Zjechało tak pięćdziesiąt stóp, aż wreszcie się zatrzymało.
Sfinks został unieruchomiony.
Łapać drania!
Chcieliśmy dopaść Sfinksa, Mahoney i ja. Traktowałem to osobiście, Mahoney może też. Zjechałem na luzie jeszcze kilkadziesiąt jardów i zacząłem hamować, aż samochód się zatrzymał. Wyskoczyliśmy z niego. Ślizgaliśmy się na stromym wzgórzu, pokrytym mułem.
– Zawoalowany sukinsyn! – krzyknął Ned Mahoney, kiedy biegliśmy, potykając się.
– Co mu zostawało? Musiał uciekać.
– To było do ciebie. Ty jesteś wariat! Co za jazda!
Zobaczyliśmy, że Brendan Connolly wysiada z uszkodzonego porsche. Zataczał się. Wycelował do nas z pistoletu i strzelił szybko raz za razem. Nie był snajperem, ale w magazynku miał ostre naboje.
– Sukinsyn! – zaklął Mahoney i strzelił w porsche. Po to tylko, by Connolly wiedział, że jeśli zechcemy, możemy położyć go trupem. – Odłóż broń! – krzyknął. – Odłóż broń!
Brendan Connolly pobiegł w dół wzgórza, ale często się potykał. Skracaliśmy dystans, aż zbliżyliśmy się na trzydzieści jardów.
– Zostaw to mnie – powiedziałem do Mahoneya.
Brendan Connolly obejrzał się przez ramię. Był zmęczony lub przestraszony albo jedno i drugie. Przebierał ciężko nogami i machał rękami. Może i ćwiczył na siłowni, ale nie był przygotowany na taki wysiłek.
– Cofnij się! Będę strzelał! – krzyknął. Był o krok ode mnie.
Wpadłem na niego jak rozpędzony ciągnik siodłowy na toczący się w żółwim tempie kompaktowy samochodzik. Connolly padł i potoczył się bezwładnie. Ja nadal stałem prosto. Nawet nie straciłem równowagi. To była przyjemna część śledztwa, rekompensata za wszystkie nasze nietrafione decyzje i porażki.
Connolly toczył się bezradnie dwadzieścia stóp, a potem popełnił swój największy błąd – wstał.
Nie minęła sekunda, a już znalazłem się przy nim. Miałem Sfinksa na wyciągnięcie ręki, tak jak chciałem. Byłem solo z draniem. Z tym, który sprzedał swoją żonę, matkę swoich dzieci.
Prawą ręką uderzyłem mocno w przegrodę nosową Connelly’ego. Trafiłem idealnie, w każdym razie prawie idealnie. Sądząc po trzasku, który się rozległ, złamałem mu nos. Upadł na jedno kolano, ale znów wstał. Były futbolista. Były twardziel. Teraz dupek.
Nos miał przestawiony. Drobiazg. Przyłożyłem mu hakiem w dołek i tak mi się to spodobało, że zaraz poprawiłem w to samo miejsce, tym razem prawym prostym. Connolly sflaczał. Kolejny cios, krótki sierp w policzek. Każde następne uderzenie wychodziło mi lepiej.
Krótki prosty w złamany nos i Connolly zajęczał. Znów prosty. I szeroki podbródkowy. W punkt. Niebieskie oczy Brendana Connolly’ego uciekły w głąb czaszki. Powieki mu się zamknęły, padł w błoto i tak pozostał, w odpowiednim dla niego miejscu.
Zza pleców usłyszałem głos Mahoneya, który stał kilka jardów wyżej:
– Tak się to załatwia w stolicy? Spojrzałem na niego.
– Żebyś wiedział, dzikusie. Mam nadzieję, że robiłeś notatki.
Następnych kilka tygodni było spokojnych. Tak niepokojąco spokojnych, że można było oszaleć. Odkomenderowano mnie do kwatery głównej w Waszyngtonie. Zostałem zastępcą szefa wydziału śledczego, podlegającego bezpośrednio dyrektorowi Burnsowi. Wszyscy mówili: „Świetną synekurą”. Ale robota za biurkiem wcale mi się nie uśmiechała. Chciałem dopaść Wilka. Chciałem działać. Chciałem wyjść poza mury. Nie przyszedłem do Biura, żeby zostać gryzipiórkiem w Hooverze.
Dostałem tydzień wolnego i chodziliśmy wszędzie razem, Nana, dzieci i ja. Ale w domu panowało napięcie. Zastanawialiśmy się, jaki numer wytnie nam Christine Johnson.
Za każdym razem, kiedy spoglądałem na Alexa, czułem ucisk w sercu, za każdym razem, kiedy miałem go w ramionach albo kładłem spać pod koniec dnia. Wyobrażałem sobie, jak to będzie, gdy zniknie na zawsze z domu. Nie chciałem na to pozwolić, ale mój adwokat przestrzegł mnie, że to możliwe.
Pewnego dnia, kiedy miałem wolne, dyrektor wezwał mnie do gabinetu, więc wpadłem do Biura, podrzuciwszy najpierw dzieci do szkoły. Asystent Bumsa, Tony Woods, ucieszył się na mój widok.
– Jesteś bohaterem dnia. Ciesz się i używaj życia, ile wlezie – powiedział. Jak zawsze, przybrał ton wykładowcy elitarnego uniwerku. – To krótki kontrakt od losu.
– Tony wieczny optymista.
– Mam to zapisane w obowiązkach, młody człowieku.
Zastanawiałem się, z czego Ron Burns zwierza się swojemu asystentowi. Ciekawiło mnie także, co zaaplikuje mi tego rana. Chciałem zapytać Tony’ego o moją synekurę. Nie zapytałem jednak. Doszedłem do wniosku, że i tak pewnie by mi nie powiedział.
W gabinecie Burnsa czekała kawa i cukrowe patyczki, ale samego dyrektora nie było. Przed chwilą minęła ósma. Uznałem, że widocznie nie przyszedł jeszcze do pracy. Trudno było mi wyobrazić sobie Rona Bumsa poza biurem, chociaż wiedziałem, że ma żonę i czwórkę dzieci i mieszka w Wirginii, godzinę drogi od Waszyngtonu.
W końcu pojawił się w drzwiach. Miał na sobie krawat i niebieską szykowną koszulę z podwiniętymi rękawami. Tak więc odbył już co najmniej jedno spotkanie. Prawdę mówiąc, liczyłem na to, że nasza rozmowa nie będzie dotyczyć nowej sprawy, którą chce mi zwalić na głowę. Chyba że chodziłoby o Wilka.
Burns uśmiechnął się szeroko na mój widok. Natychmiast zrozumiał moje spojrzenie.
– Tak, mam dla ciebie kilka wrednych spraw. Ale nie dlatego chciałem się z tobą spotkać, Alex. Napij się kawy. Rozluźnij się. Jesteś na urlopie, no nie? – Wszedł do środka i usiadł naprzeciwko mnie. – Chciałem wiedzieć, jak ci się u nas układa. Tęsknisz za wydziałem zabójstw? Nadal chcesz zostać w Biurze? Jeśli chcesz, możesz odejść. Policja waszyngtońska marzy o twoim powrocie.
– Miło usłyszeć, że się jest potrzebnym. A co do Biura… Co mam powiedzieć? Środki działania oszałamiające. Wielu dobrych ludzi, wspaniałych ludzi. Mam nadzieję, że pan o tym wie.
– Wiem. Bardzo lubię i szanuję nasz personel, przynajmniej większość. A minusy? – spytał. – Jakieś problemy? Rzeczy do zrobienia? Chcę usłyszeć, co myślisz. Zależy mi na tym. Powiedz mi prawdę.
– Tutejszy styl życia to biurokracja. To niemal kultura pracy FBI. I strach. Głównie natury politycznej. Blokuje wyobraźnię agentów. Wspomniałem już o biurokracji? Jest koszmarna, potworna, obezwładniająca. Proszę tylko posłuchać agentów.
– Właśnie słucham – mruknął Burns. – Jedź dalej.
– Agenci nie mogą rozwinąć skrzydeł, nie mogą pokazać, co potrafią. Nie pozwala im się na to. Ale oczywiście zawsze mogą się na to poskarżyć, no nie?
– W twojej starej robocie w Waszyngtonie też?
– Tam mogłem omijać większość skostniałych przepisów i innych gówien, które utrudniały mi życie.
– Dobra. Dalej omijaj to gówno, Alex – powiedział Burns. – Nawet kiedy ja ci je podrzucę. Uśmiechnąłem się.
– To rozkaz?
Skinął z powagą głową. Czułem, że myśli o czymś innym.
– Właśnie mam za sobą ciężką rozmowę. Gordon Nooney opuszcza Biuro. Pokręciłem głową.
– Chyba nie mam z tym nic wspólnego. Nie znam na tyle dobrze Nooneya, by go oceniać. Serio. Nie znam go.
– Przykro mi, ale właśnie masz. To była moja decyzja. Nie lubię zasypiać gruszek w popiele. I na tyle znam Nooneya, by go ocenić. To on wychlapał szczegóły śledztwa ludziom z „Washington Post”. Ten sukinsyn cynkował im od lat. Alex, myślałem o tym, żeby wstawić cię na miejsce Nooneya.
To był dla mnie wstrząs.
– Nigdy nie szkoliłem ludzi. Sam nie skończyłem szkolenia początkowego.
– Ale mógłbyś szkolić ludzi. Nie byłem tego pewien.
– Może nie dałbym rady. Wolę jednak działalność operacyjną. Mam to we krwi.
– Wiem. Rozumiem cię, Alex. Ale chcę, żebyś pracował tu, w Hooverze. Zamierzamy zmienić tutejszy stan rzeczy. Chcemy odnosić więcej zwycięstw niż porażek. Będziesz pracował nad dużymi sprawami ze Stacy Pollack tu, w kwaterze głównej. Jest jedną z najlepszych. Twarda, mądra, mogłaby kiedyś prowadzić ten interes.
– Mogę pracować ze Stacy – odparłem, nie drążąc głębiej tematu.
Ron Burns wyciągnął rękę i uściskałem ją.
– To dobrze się zapowiada. Podniecająca sprawa – powiedział. – Co przypomina mi o obietnicy, którą ci złożyłem. Jest tu miejsce dla wywiadowcy Johna Sampsona i każdego pracownika operacyjnego z Waszyngtonu, którego wskażesz. Każdego, kto chce zwyciężać. Bo my będziemy zwyciężać, Alex.
Przypieczętowaliśmy naszą umowę kolejnym uściskiem dłoni. Cóż, rzecz w tym, że ja też chciałem zwyciężać.
W poniedziałek rano byłem w moim nowym pokoju na czwartym piętrze kwatery głównej w Waszyngtonie. Wcześniej Tony Woods oprowadził mnie po budynku. Uderzyły mnie dziwne, zabawne drobiazgi, które potem nie mogły mi wyjść z głowy. Na przykład w całym budynku drzwi pokoi biurowych były metalowe, z wyjątkiem piętra dyrekcji, na którym były drewniane. Ale te drewniane drzwi wyglądały zupełnie jak metalowe. Witajcie w FBI.
Poza tym czekała mnie masa zarządzeń i korespondencji. Miałem także nadzieję, że przyzwyczaję się do gołej klitki o wymiarach jedenaście stóp na pięć. Meble wyglądały na wypożyczone z Państwowego Urzędu Rozliczeń* [odpowiednik NIK – u].
Biurko, fotel, szafka na akta z dużym cyfrowym zamkiem i wieszak, na którym wisiała moja czarna keylarowa kamizelka i niebieska nylonowa kurtka noszona podczas akcji. Z okna widok na Pennsylvania Avenue. Tak w FBI wyglądała premia do pensji.
Tuż po czternastej zadzwonił telefon, pierwszy raz w moim nowym pokoju. Dzwonił Tony Woods.
– Wszystko gra? – spytał. – Czegoś potrzebujesz?
– Docieram się, Tony. Wszystko świetnie. Dzięki za troskę.
– Doskonale, Alex. Za godzinę wylatujesz z miasta. W Brooklynie trafiono na ślad Wilka. Stacy Pollack leci z tobą, więc sprawa ma duży wymiar. Startujecie z Quantico piętnasta zero zero. To śledztwo nie jest skończone.
Zadzwoniłem do domu, zabrałem trochę materiałów na temat Wilka, wziąłem torbę z rzeczami na zmianę i kosmetykami, którą kazano mi trzymać w biurze, i poszedłem na parking. Stacy Pollack zeszła tam dwie minuty później.
Pojechaliśmy jej samochodem i po niecałej półgodzinie znaleźliśmy się na małym prywatnym lotnisku w Quantico. Po drodze opowiedziała mi o brooklyńskim śladzie. Podobno w Brighton Beach namierzono prawdziwego Wilka. No cóż, przynajmniej nie złożyliśmy broni.
Czekał na nas jeden z czarnych bellów. Wysiedliśmy z auta i szliśmy ramię w ramię do helikoptera. Niebo było jasnobłękitne. Rzędy chmur rozstępowały się na horyzoncie.
– Ładny dzień na wypadek kolejowy – powiedziała Stacy i uśmiechnęła się.
Odrzuciłem głowę, śmiejąc się. W tym momencie w lesie za naszymi plecami gruchnął strzał. Pocisk trafił Stacy. Padła zalana krwią. Rzuciłem się na ziemię, przykrywając dziewczynę własnym ciałem.
Na lądowisko wybiegli agenci. Jeden z nich strzelił w kierunku lasu, w którym krył się snajper. Dwaj popędzili do nas, inni do lasu. Leżałem na Stacy, starając się ją osłonić. Miałem nadzieję, że żyje, i zastanawiałem się, czy kula nie była przeznaczona dla mnie.
„Nigdy nie dopadniecie Wilka”, powiedział Pasza Sorokin, na Florydzie. „On dopadnie was”. Ostrzeżenie się sprawdziło.
Wieczorem w Hooverze odbyła się odprawa. Jeszcze nigdy nie widziałem tam takiego poruszenia. Stacy Pollack żyła, ale była w krytycznym stanie. Leżała w szpitalu imienia Waltera Reeda. Cieszyła się ogromnym szacunkiem i nikt nie mógł uwierzyć, że znalazła się na celowniku skrytobójcy. Ja jednak wciąż zadawałem sobie pytanie, czy tamta kula naprawdę była przeznaczona dla niej. Mieliśmy lecieć do Nowego Jorku w sprawie Wilka, więc był głównym podejrzanym o wydanie wyroku na Stacy. Ale czy miał kogoś do pomocy? Kogoś z Biura?
– Jest jeszcze jedna zła wiadomość – oświadczył Ron Burns. – Ślad w Brighton Beach okazał się fałszywy. Wilka nie ma w Nowym Jorku i wygląda na to, że nie pojawił się tam ostatnio. Musimy wyjaśnić sobie następujące sprawy: czy wiedział, że chcemy go dopaść? Jeśli tak, to skąd? Czy doniósł mu ktoś z nas? Obiecuję, że nie powstrzymamy się przed niczym, żeby znaleźć odpowiedzi na te pytania.
Po odprawie zaproszono mnie do gabinetu dyrektora na spotkanie w węższym gronie. W dalszym ciągu panowała atmosfera powagi i wzburzenia. Znowu zabrał głos Burns. Nigdy nie widziałem go tak wyprowadzonego z równowagi.
– Kiedy mówiłem, że załatwimy tego ruskiego drania, nie rzucałem słów na wiatr. Organizuję zespół BAM, który weźmie się za niego. Sorokin powiedział, że Wilk dobierze się do nas, i tak się stało. Teraz my weźmiemy się za niego, wykorzystując wszystko, co mamy, wszelkie dostępne środki.
Zebrani pokiwali z aprobatą głowami. Słyszałem, że FBI używa zespołów BAM, ale nie wiedziałem, czy to prawda. Znałem znaczenie tego skrótu: Wszelkimi Dostępnymi Środkami. To właśnie chcieliśmy usłyszeć. To właśnie chciałem usłyszeć.
BAM.
Miałem wrażenie, jakby wszystko działo się za szybko, jakby wydarzenia wymknęły się spod kontroli. I może moje wrażenie pokrywało się z rzeczywistością. Sprawa wymknęła się nam spod kontroli. To Wilk ją kontrolował.
Dwie noce później zadzwonił u mnie telefon. Było kwadrans po trzeciej.
– Oby to było coś dobrego – powiedziałem do słuchawki.
– Niestety. Wszystko szlag trafił, Alex. To wojna. – Dzwonił Tony Woods. Mówił jak nieprzytomny.
– Jaka wojna? – spytałem, masując sobie czoło. – Co się stało?
– Kilka minut temu dostaliśmy wiadomość z Teksasu. Lawrence Lipton nie żyje, został zamordowany. Dopadli go w celi. Natychmiast ocrząsnąłem się ze snu.
– Jak to możliwe? Był przecież pod ochroną.
– Zabito dwóch strzegących go agentów. Przewidział to.
Skinąłem głową i mruknąłem: – Uhm.
– Alex, dopadli też rodzinę Liptona. Wszyscy nie żyją. HRT jedzie do ciebie, do dyrektora i do Mahoneya. Każdy, kto pracował przy tej sprawie, jest narażony na atak.
Ta wiadomość w końcu wypędziła mnie z łóżka. Wyjąłem mojego glocka z zamykanej na klucz nocnej szafki.
– Będę czekał na HRT – powiedziałem Woodsowi i szybko zszedłem na dół z pistoletem w dłoni.
Czy Wilk już tu jest? pytałem się w duchu.
Wojna zawitała w nasze progi kilka minut później i chociaż były to tylko oddziały HRT, ich widok przerażał. Nana wstała z łóżka i powitała gniewnymi spojrzeniami uzbrojonych po zęby agentów, ale poczęstowała ich kawą. Potem poszliśmy obudzić dzieci, najdelikatniej, jak się dało.
– To nie w porządku, Alex. Nie w naszym domu – szepnęła Nana, kiedy szliśmy na górę. – Gdzieś musi być granica, no nie? To jest złe.
– Wiem o tym. Sprawa wymknęła się spod kontroli, wszystko wymknęło się spod kontroli. Taki jest teraz świat.
– Więc co zamierzasz z tym zrobić? Co planujesz?
– W tej chwili? Obudzić dzieci. Uściskać je, ucałować. I na jakiś czas wywieźć z domu.
– Czy ty wiesz, co mówisz? – spytała Nana, kiedy znaleźliśmy się pod drzwiami Damona. Już siedział na łóżku.
– Tato? – powiedział.
Za moimi plecami wyrósł Ned Mahoney.
– Alex, możesz mi poświęcić chwilę? – spytał.
Co on robił w moim domu? Co jeszcze się wydarzyło?
– Wyciągnę je z łóżek i przypilnuję, żeby się ubrały – powiedziała Nana. – Porozmawiaj ze swoim przyjacielem. Oddaliśmy się o kilka kroków.
– Co jest, Ned? – spytałem. – Czy to nie może zaczekać kilka minut? Jezu.
– Dranie zaatakowali dom Burnsa. Ale nikomu nic się nie stało. Przyjechaliśmy na czas. Spojrzałem mu w oczy.
– A twoja rodzina?
– Jest poza domem. W bezpiecznym miejscu. Musimy znaleźć drania i zniszczyć.
Skinąłem głową.
– Daj mi czas na wyprawienie dzieci.
Dwadzieścia minut potem moja rodzina wyszła pod eskortą do vana. Jak przerażeni uchodźcy w strefie działań wojennych. W tym kierunku zmierzał świat, no nie? Każde miasto, większe i mniejsze, było potencjalnym miejscem bitwy. Nigdzie nie można było czuć się bezpiecznym.
Zanim wsiedliśmy do samochodu, zauważyłem fotografa stojącego po przeciwnej stronie ulicy. Chyba robił nam zdjęcia, kiedy się ewakuowaliśmy. Po co?
Nie wiedziałem, kim on jest, ale coś mnie tknęło.
Nie jest z żadnej gazety, pomyślałem. Przepełniały mnie gniew i obrzydzenie. Pracuje dla adwokatki Christine.
Zapanował chaos.
Następne trzy dni spędziłem w Huntsville w Teksasie. W tamtejszym więzieniu federalnym zamordowano Lawrence’a Liptona. FBI nie uchroniło go przed śmiercią. Nikt nie wiedział, jak doszło do zamordowania aresztowanego i strzegących go agentów.
Wydarzyło się to nocą. W celi. A dokładniej w kilku połączonych celach, w których go ulokowano. Żadna z kamer wideo niczego nie zarejestrowała. Żadne rozmowy ani przesłuchania nie doprowadziły do wskazania sprawców. Liptonowi połamano wszystkie kości. Zamoczit. Znak firmowy czerwonej mafii.
W ten sam sposób potraktowano latem włoskiego mafioso, Augustina Palumbo. Krążyły opowieści, że mordercą Palumbo był rosyjski gangster, prawdopodobnie Wilk. Morderstwa dokonano w bardzo dobrze strzeżonym więzieniu we Florence w Kolorado.
Następnego ranka pojechałem do Kolorado, by odwiedzić Kyle’a Craiga, niegdyś agenta FBI i mojego przyjaciela. Kyle był winny kilkunastu morderstw; okazał się jednym z najgorszych morderców psychopatów w historii. Ja go ująłem. Mojego przyjaciela.
Spotkaliśmy się w pokoju przesłuchań, przy pojedynkach. Kyle wyglądał zaskakująco dobrze. Kiedy rozmawiałem z nim ostatni raz, był wychudzony i bardzo blady, miał wielkie sińce pod oczami. Teraz przybrał na wadze co najmniej trzydzieści funtów, a były to same mięśnie. Zastanawiałem się, dlaczego ćwiczy jak opętany. Co dało mu nadzieję? Nie wiedziałem co, ale ogarnął mnie lęk.
– Wszystkie drogi prowadzą do Florence? – zażartował i uśmiechnął się szeroko, kiedy wszedłem do pokoju przesłuchań. – Paru twoich współpracowników z Biura było tu już wczoraj. A może przedwczoraj? Wiesz, Alex, kiedy widzieliśmy się ostatni raz, powiedziałeś, że nie obchodzi cię, co myślę. To było bolesne.
Wiedziałem, że poprawiając Kyle’a zirytuję go, ale nie zawahałem się.
– Nie tak powiedziałem. Oskarżyłeś mnie o ustępliwość i dodałeś, że ci się to nie podoba. A ja odparłem: „Kogo obchodzi, co ci się podoba, a co nie?”. Ale obchodzi mnie to, co myślisz. Dlatego przyjechałem.
Kyle znów się roześmiał. Ten śmiech i widok obnażonych zębów budziły dreszcz.
– Zawsze byłeś moim ulubieńcem – mruknął.
– Liczyłeś na to, że przyjadę? – spytałem.
– Hm… Czy ja wiem? Chyba tak. Ale nie sądziłem, że zrobisz to teraz.
– Wyglądasz, jakbyś spodziewał się nie wiadomo czego. Jesteś taki napakowany.
– Czego mógłbym się spodziewać?
– Wszystkiego, co wiąże się z twoimi gigantycznymi ułudami, fantazjami o zabijaniu, gwałceniu i mordowaniu niewinnych ludzi.
– Nie cierpię, kiedy bawisz się w psychologa, Alex. Nie odniosłeś oszałamiających sukcesów w tej dziedzinie.
Wzruszyłem ramionami.
– Wiem, Kyle. Żaden z moich pacjentów na południowym wschodzie nie miał pieniędzy, żeby mi zapłacić. Musiałbym zacząć praktykę w Georgetown. Może kiedyś to zrobię.
Znów się roześmiał.
– I ty mówisz o ułudach! Więc po co przyjechałeś? Nie mów, sam ci powiem. Okazało się, że nastąpiła straszliwa pomyłka wymiaru sprawiedliwości i będę zwolniony. Jesteś posłańcem dobrych wieści.
– Jedyna pomyłka polega na tym, że nie skazano cię na krzesło elektryczne, Kyle.
Oczy mu zabłysły. Naprawdę byłem jednym z jego ulubieńców.
– W porządku. Czy teraz, kiedy mnie oczarowałeś, powiesz mi, czego chcesz?
– Wiesz czego, Kyle. Dobrze wiesz, po co tu jestem. Klasnął w ręce.
– Zamoczit! Chodzi o tego zwariowanego Rosjanina!
W ciągu następnej półgodziny przekazałem Kyle’owi wszystko, co wiedziałem o Wilku; no, prawie wszystko. Na koniec powiedziałem mu coś, co naprawdę powinno go rozruszać.
– Spotkał się z tobą tej nocy, kiedy przyszedł zabić Małego Gusa Palumbo. Przygotowałeś mu grunt pod mokrą robotę? Ktoś to zrobił.
Kyle rozsiadł się wygodnie z taką miną, jakby rozważał swoje opcje, ale wiedziałem, że już zdecydował, co uczyni. Zawsze był kilka kroków do przodu.
W końcu pochylił się i skinął na mnie. Nie obawiałem się go, przynajmniej fizycznie, nawet mimo tych muskułów, które mu przybyły. Niemal miałem nadzieję, że mnie zaatakuje.
– Robię to z sympatii i szacunku do ciebie – rzekł Kyle. – Faktycznie w lecie spotkałem się z tym Rosjaninem. Bezlitosny gość, bezwzględny. Spodobał mi się. Graliśmy w szachy. Wiem, kim jest, mój przyjacielu. Mogę ci pomóc.
Musiałem poświęcić kolejny dzień na pobyt we Florence, ale w końcu udało mi się wyciągnąć od Kyle’a nazwisko. Teraz pytanie brzmiało: czy mogę mu wierzyć? Cynk sprawdzono raz i drugi w Waszyngtonie i Biuro nabrało pewności, że Kyle dał nam przywódcę czerwonej mafii. Miałem co do tego wątpliwości, przecież informatorem był kryminalista. Ale nie mieliśmy innych śladów.
Może Kyle chciał mnie wykończyć albo skompromitować Biuro. A może chciał pokazać, jaki jest sprytny, jakie ma znajomości, jak bardzo przerasta nas wszystkich. Nazwisko i pozycja wskazanego nie ułatwiały nam zadania. Aresztowanie takiej grubej ryby było zadaniem kontrowersyjnym i ryzykownym. Gdybyśmy przymknęli człowieka o tej pozycji i okazałoby się, że to pomyłka, Biuro byłoby skompromitowane na długi czas.
W tej sytuacji zwlekaliśmy prawie tydzień. Kolejny raz sprawdziliśmy wszystkie informacje i dokonaliśmy rozpoznania operacyjnego. Objęto podejrzanego obserwacją.
Kiedy wszystko było zapięte na ostatni guzik, spotkałem się w gabinecie Burnsa z nim samym i dyrektorem CIA. Mój obecny szef od razu przeszedł do rzeczy.
– Uważamy, że to Wilk, Alex. Craig pewnie mówi prawdę.
Thomas Weir z CIA skinął głową i powiedział:
– Od jakiegoś czasu obserwowaliśmy podejrzanego w Nowym Jorku. Przypuszczaliśmy, że w Rosji był pracownikiem KGB, ale nie mieliśmy wystarczających dowodów. Nigdy nie podejrzewaliśmy, że jest w czerwonej mafii, że jest Wilkiem. To wydawało się nieprawdopodobne, biorąc pod uwagę pozycję tego człowieka w rosyjskim aparacie rządowym. – Zmarszczył brwi. – Rozszerzyliśmy podsłuch na jego prywatne mieszkanie. Wynajmuje apartament na Manhattanie. Szykuje się do powtórnego zamachu na dyrektora Burnsa. Burns spojrzał na mnie.
– On nie zapomina i nie przebacza, Alex. Ja też nie.
– Więc jedziemy do Nowego Jorku i aresztujemy go? Burns i Weir skinęli z powagą głowami. – To powinien być koniec sprawy – oświadczył Burns. – Jedźcie i zgarnijcie Wilka. Przywieźcie mi jego głowę.
„To powinien być koniec sprawy”. Te słowa zabrzmiały, jakby dyrektor Bums miał dostęp do samego Pana Boga.
Century to sławny nowojorski budynek mieszkalny w stylu art deco przy Central Park West, na północ od Columbus Circle. Przez dziesięciolecia był chętnie zamieszkiwany przez znanych aktorów, artystów i biznesmenów, oczywiście tych, którzy byli na tyle skromni, aby żyć przez ścianę z robotniczymi rodzinami, przekazującymi sobie mieszkania z pokolenia na pokolenie.
Byłem tam około czwartej rano. HRT obsadził trzy główne wejścia przy Central Park, między ulicami 62. i 63. To był największy kocioł, w jakim uczestniczyłem, i niewątpliwie najbardziej skomplikowany. W operacji brali udział wszyscy: policja nowojorska, FBI, CIA i Secret Service. Mieliśmy zwinąć ważnego Rosjanina. Przewodniczącego delegacji handlowej w Nowym Jorku. Biznesmena, podobno poza wszelkimi podejrzeniami. Pomyłka groziła poważnymi reperkusjami. Ale jak mogliśmy się mylić? Nie tym razem.
Cały poprzedni tydzień ja i mój partner badaliśmy Century. Ned Mahoney okazał się pracowitym, rzetelnym, nieustępliwym facetem. Szef HRT odwiedził mnie w domu i zyskał nawet aprobatę Nany, głównie dlatego, że wychowywał się na ulicach Waszyngtonu.
Poszliśmy schodami na samą górę, Ned, ja i kilkunastu innych funkcjonariuszy. Podejrzany zajmował dwupoziomowe mieszkanie na dwudziestym piętrze. Był człowiekiem bardzo wpływowym i bogatym. Miał dobrą reputację na giełdzie i w bankach. Czy w takim razie mógł być Wilkiem? A jeśli tak, to dlaczego jego nazwisko nie wypłynęło nigdy wcześniej? Bo był aż tak dobry, aż tak staranny?
– Będę się cieszył, kiedy to się skończy – powiedział Mahoney, pokonując schody. Nawet się nie zasapał.
– Po co taka gigantyczna operacja? – spytałem. – Tu jest za dużo ludzi.
– To normalne, FBI zależy, żeby dobrze wypaść w mediach. Lepiej przywyknij do tego. W takim świecie żyjemy. Za wielu gości w garniturach, za mało gości do roboty.
Wreszcie dotarliśmy na dwudzieste piętro. Ned, ja i czterech innych agentów zostaliśmy na tym poziomie. Reszta poszła na dwudzieste pierwsze. Czekaliśmy, aż zajmą stanowiska. To był koniec Wilka. Miałem nadzieję, że to koniec Wilka. Czy na jednym z tych dwóch pięter rzeczywiście był prawdziwy Wilk?
W słuchawce, którą miałem w uchu, usłyszałem napięty głos:
– Podejrzany wyskakuje przez okno! Mężczyzna w bieliźnie skacze z nadbudówki! Jezu Chryste! Zeskoczył na łącznik między nadbudówkami. Jest na dachu głównego budynku. Biegnie.
Mahoney i ja pędem cofnęliśmy się na dziewiętnaste piętro. Wyrastały z niego dwie nadbudówki.
Wbiegliśmy na dach i natychmiast dostrzegliśmy bosego mężczyznę w bieliźnie. Był otyły, łysiejący, brodaty. Odwrócił się i strzelił do nas z pistoletu. Wilk? Łysiejący? Otyły? Czy to mógł być on?
Trafił Mahoneya!
Trafił mnie!
Padliśmy jak dłudzy. Obaj dostaliśmy w tors! Bolało jak diabli. Odebrało mi oddech. Na szczęście mieliśmy na sobie kamizelki kuloodporne.
Ale człowiek w bieliźnie nie.
Mahoney odpowiedział strzałem, który załatwił jego rzepkę w kolanie. Mój pierwszy strzał trafił grubasa w brzuch. Upadł, tryskając krwią i wyjąc.
Pobiegliśmy ramię w ramię do Andrieja Prokopiewa. Mahoney odkopnął w bok jego broń.
– Jesteś aresztowany! – krzyknął w twarz rannemu Rosjaninowi. – Wiemy, kim jesteś.
Między nadbudówkami Century pojawił się helikopter. W jednym z okien nad nami stała jakaś kobieta i krzyczała przeraźliwie. Helikopter lądował. Co to miało znaczyć, u diabła?!
Jakiś człowiek wyskoczył z okna nadbudówki, lądując na dachu.
Potem kolejny. Wyglądał na zawodowego strzelca. Ochrona?
Wyciągnęli broń i zaczęli strzelać ledwo poczuli dach pod nogami. HRT odpowiedział ogniem. Wymiana strzałów trwała krótko. Obaj strzelcy dostali i upadli. Żaden już się nie podniósł. Ludzie z HRT znali się na swojej robocie.
Helikopter usiadł na dachu. To nie byli dziennikarze ani policjanci. Ale znalazłem się na tym przeklętym dachu, żeby dopaść Wilka i wziąć go za frak, no nie? Z helikoptera rozległy się strzały. Mahoney i ja wycelowaliśmy w kokpit i zaczęliśmy strzelać. Zaczęła się kolejna wymiana ognia. Po chwili strzały z helikoptera ustały.
Przez kilka sekund rozlegał się tylko przenikliwy łoskot wirników śmigłowca.
– Niebezpieczeństwo zażegnane! – krzyknął w końcu jeden z agentów. – Ci w helikopterze załatwieni!
– Jesteś aresztowany! – krzyknął do Rosjanina w bieliźnie Mahoney. – Jesteś Wilkiem. Zaatakowałeś dom dyrektora, jego rodzinę!
Mnie jednak przyszło do głowy coś innego, inna wiadomość do przekazania. Pochyliłem się i powiedziałem:
– Kyle Craig się o to postarał. – Chciałem, by to wiedział, by może kiedyś odpłacił się Kyle’owi. I może zrobił mu zamoczit.
Modliłem się, żeby to był koniec. Wszyscy się o to modliliśmy. Ned Mahoney odleciał rano do Quantico, ja jednak spędziłem resztę dnia w kwaterze głównej FBI na Dolnym Manhattanie. Rząd rosyjski słał protesty, gdzie się tylko dało, ale Andriej Prokopiew pozostał w areszcie i w biurowcach FBI było pełno ludzi z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Nawet kilka firm z Wall Street kwestionowało sensowność aresztowania.
Na razie nie mogłem rozmawiać z Rosjaninem. Miał planowaną operację, ale jego życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo. Ktoś właśnie przyciskał go do muru, lecz to nie byłem ja.
Około czwartej zadzwonił do mnie Burns. Siedziałem w pokoju, z którego korzystałem, będąc w sprawach służbowych w Nowym Jorku.
– Alex, wracaj do Waszyngtonu – rozkazał. – Transport załatwiony. Czekamy na ciebie.
Odłożył słuchawkę, więc nie miałem szansy o nic go zapytać. Wyraźnie o to mu chodziło. Przybyłem do Hoovera około wpół do ósmej i powiedziano mi, że mam jechać na czwarte piętro, do sali konferencyjnej SIOC. Czekali tam na mnie. Może nie całkiem czekali, ponieważ – nieformalne spotkanie było już w toku. Przewodniczył Ron Burns, co nie wróżyło niczego dobrego. Wszyscy wyglądali na spiętych i wyczerpanych.
– Pozwólcie, że zapoznam Alexa z najświeższymi doniesieniami – powiedział Burns, kiedy wszedłem do sali. – Siadaj i jak chcesz, wywal nogi na stół. Mamy nowe przyjemności.
Pokręciłem głową, czując lekkie mdłości, kiedy siadałem. Zakosztowałem już dość „przyjemności”, nie miałem sił na nowe.
– Rosjanie tym razem są skłonni do współpracy – oświadczył Burns. – Nie zaprzeczają, że Andriej Prokopiew ma powiązania z czerwoną mafią. To prawda. Sami obserwowali go od pewnego czasu. Mieli nadzieję, że w ten sposób uda się im spenetrować czarny rynek, na który trafiają miliardy dolarów.
Odchrząknąłem i powiedziałem:
– Ale…
Burns kiwnął głową.
– Tak. Rosjanie mówią teraz, że Prokopiew nie jest tym człowiekiem, którego szukamy. Są tego pewni.
Poczułem całkowity odpływ energii.
– Bo…? – spytałem.
Burns pokręcił głową.
– Wiedzą, jak wygląda Wilk. Przecież był w KGB. Prawdziwy Wilk celowo podsunął nam Prokopiewa. Był jednym z jego rywali w czerwonej mafii.
– Chce zostać rosyjskim ojcem chrzestnym?
– Ojcem chrzestnym… rosyjskim albo innym. Zacisnąłem wargi, po czym westchnąłem ciężko i spytałem:
– Czy Rosjanie wiedzą, jak naprawdę nazywa się Wilk?
Burns zmrużył oczy.
– Jeśli nawet wiedzą, nie powiedzą nam tego. W każdym razie nie teraz. Może też się go boją.
Wieczorem tego samego dnia siedziałem przy pianinie na werandzie. Po głowie chodził mi tekst jednego z wierszy Billy’ego Collinsa. Nosił tytuł The Blues. Tak mnie zainspirował, że usiadłem do pianina i skomponowałem melodię. Przegraliśmy z Wilkiem. Przegrana to częsty przypadek w pracy policyjnej, chociaż rzadko kto się do tego przyznaje. Ale uratowano wielu ludzi. Znaleziono Elizabeth Connolly i parę innych osób; Brendan Connolly wylądował w więzieniu. Schwytano Andrieja Prokopiewa. Wyglądało jednak na to, że gruby zwierz się nam wymknął, w każdym razie chwilowo. Wilk nadal przebywał na wolności. Ojciec chrzestny mógł robić, co mu się żywnie podobało, a to nie wróżyło dobrze nikomu.
Następnego dnia pojechałem wcześnie na lotnisko imienia Reagana, odebrać Jamillę Hughes. Jak zwykle przed spotkaniem z Jamillą czułem łaskotanie w brzuchu. Ale nie mogłem się jej doczekać. Nana i dzieci uparły się, by jechać ze mną. W ten sposób okazywali poparcie Jamilli. I mnie. Tak naprawdę sobie nawzajem też. Nam wszystkim.
Hala lotniska była zatłoczona, wydawała się jednak stosunkowo cicha i spokojna, zapewne dlatego, że miała sufity na niebotycznej wysokości. Moja rodzina i ja staliśmy przy wyjściu z terminalu A, w pobliżu bramek. Dostrzegłem Jam, dzieci również i zaczęły mnie szturchać. Ubrana od stóp do głów w czerń, wyglądała lepiej niż kiedykolwiek, a zawsze wyglądała świetnie.
– Jest piękna i ma niesamowitą klasę – powiedziała Jannie i pogładziła mnie po ręce. – Wiesz o tym, co nie, tato?
– Masz rację, jest piękna – zgodziłem się z nią i spojrzałem na córkę, zamiast na Jamillę. – Poza tym zna się na wszystkim. Tylko chyba nie na mężczyznach.
– Naprawdę się nam podoba – mówiła dalej Jannie. – Wiesz o tym, no nie?
– Wiem. Mnie też się podoba.
– Ale kochasz ją? – spytała Jannie, jak to ona, zdroworozsądkowo i przechodząc od razu do rzeczy. – Czy tak?
Nic nie odpowiedziałem. Na ten temat rozmawiałem wyłącznie z Jamillą.
– No jak, kochasz ją? – przyłączyła się Nana. Jej też nie odpowiedziałem, a ona pokręciła głową i przewróciła oczami.
– Co myślicie, chłopaki? – spytałem Damona i małego Alexa. Mój wielkolud klaskał i uśmiechał się, więc znałem jego zdanie.
– Jest w porzo, tato – powiedział Damon i uśmiechnął się szeroko. W towarzystwie Jamilli zawsze bywał trochę nieporadny.
Podszedłem do niej; moja rodzina dała nam chwilę sam na sam. Zerknąłem na nich. Uśmiechali się do mnie jak cała gromada kotów z Cheshire. Czułem kluchę w gardle. Bóg wie dlaczego. Byłem trochę ogłupiały i miałem miękkie kolana. Też nie wiem dlaczego.
– Niewierze! Wszyscy przyjechali – powiedziała Jamilla, przytulając się do mnie. – Jestem taka szczęśliwa. Nie umiem ci powiedzieć, jak bardzo szczęśliwa, Alex… Chyba się rozpłaczę, chociaż jestem twardym jak skała tajniakiem z wydziału zabójstw. U ciebie wszystko gra? Chyba nie bardzo. Widzę to.
– Och, nic mi nie jest. – Przytuliłem ją do siebie tak mocno, że uniosłem ją w górę, po czym postawiłem z powrotem na podłodze.
Przez chwilę milczeliśmy.
– Będziemy walczyć o małego Alexa – oświadczyła.
– Oczywiście – odparłem. A potem powiedziałem coś, czego do tej pory nigdy jej nie mówiłem, chociaż wiele razy miałem to na końcu języka: – Kocham cię.
– Ja też cię kocham – powiedziała. – Bardziej niż to sobie wyobrażasz. Bardziej niż jesteś w stanie to sobie wyobrazić.
Samotna łza spłynęła po jej policzku. Scałowałem ją.
Wtedy zobaczyłem fotografa, robiącego nam zdjęcie.
Tego samego fotografa, który zjawił się koło naszego domu, kiedy ewakuowaliśmy się ze względów bezpieczeństwa.
Tego, którego wynajęła adwokatka Christine.
Czy uwiecznił na kliszy łzę Jamilli?
Przyjechali do mojego domu przy 5. Ulicy, przyjechali tydzień po tym, jak Jamilla wróciła do Kalifornii.
Znów oni.
To był jeden z najsmutniejszych dni w moim życiu.
Nie do opisania.
Nie do pomyślenia.
Christine, jej adwokatka, prawny opiekun Alexa juniora i pracownica Agencji Opieki nad Dziećmi. Ta ostatnia miała na szyi plastikowy identyfikator i chyba jej obecność doskwierała mi najbardziej. Moje dzieci były wychowane w atmosferze miłości i opieki, nigdy nie spotkała ich krzywda ani zaniedbanie. Nie było potrzeby, żeby ktokolwiek z Agencji Opieki nad Dziećmi zjawiał się u mnie. Wcześniej Gilda Haranzo uzyskała od sądu postanowienie, w myśl którego Christine otrzymała tymczasową opiekę nad małym Alexem. Jako uzasadnienie pozwu podała, że „przyciągam niebezpieczeństwo” i mogę narazić dziecko na krzywdę.
Ironia tej sytuacji była tak bolesna, że wprost nieznośna. Starałem się dobrze wypełniać moje obowiązki policjanta, chciałem, żeby ludzie byli ze mnie zadowoleni, i co w zamian mnie spotkało? Dowiedziałem się, że „przyciągam niebezpieczeństwo”. Czy tylko to można było o mnie powiedzieć?
Mimo wszystko wiedziałem dokładnie, jak powinienem się zachować tego przedpołudnia. Ze względu na dobro małego Alexa. Postanowiłem odsunąć na bok wszystko, co czułem, i skupić się na tym, co dla niego najlepsze. Postanowiłem nie dopuścić do tego, by czuł się wystraszony albo wyprowadzony z równowagi. Wydrukowałem nawet dla Christine długą listę tego, co Alex lubił i czego nie lubił.
Na nieszczęście on sam miał w nosie wszystkie moje starania. Krył się za moimi nogami, byle jak najdalej od Christine i jej adwokatki. Delikatnie pogładziłem go po główce. Ale on trząsł się cały, dygotał z wściekłości.
– Może powinien pan pomóc Christine i zaprowadzić Alexa do samochodu – zaproponowała Gilda Haranzo.
Zechce pan?
Odwróciłem się i czule objąłem mojego wielkoluda. Nana, Damon i Jannie uklękli także i połączyliśmy się w jednym uścisku.
– Kochamy cię, Alex – mówiliśmy. – Będziemy cię odwiedzać, Alex. Ty też będziesz przyjeżdżał do nas. Nie bój się.
Nana wręczyła Alexowi jego ulubioną książeczkę, Gwiżdżąc na Williego, Jannie dała mu jego ulubione pluszowe zwierzątko, wytartą od miętolenia krówkę Muuu. Damon uściskał brata i rozpłakał się.
– Będę rozmawiał z tobą co wieczór. Z tobą i z Muuu – powiedziałem i ucałowałem ukochaną buzię mojego synka. Czułem jego szybko bijące serce. – Co wieczór. Zawsze i jeden dzień, mój słodki synku. Zawsze i dzień.
– Zawsze, tato – odparł mały Alex. A potem zabrali mojego syna.