Terry Pratchett Wolni Ciutludzie

Rozdział pierwszy Solidne brzdęknięcie

Niektóre sprawy rozpoczynają się wcześniej niż inne.

Choćby letni deszczyk, który najwyraźniej się zapomniał i przybrał formę ulewy o sile zimowej burzy.

Panna Roztropna Tyk siedziała pod osłoną, jaką mógł jej zapewnić niechlujny żywopłot, i badała wszechświat. Nie zauważała deszczu. Czarownice schną bardzo szybko.

Badanie wszechświata odbywało się za pomocą kilku gałązek związanych sznurkiem, kamienia z dziurką, jajka, jednej — również dziurawej — pończochy panny Tyk, szpilki, kawałka papieru i malutkiego ogryzka ołówka. W odróżnieniu od magów czarownice potrafią zadowolić się niewielkim.

Poszczególne kawałki zostały ze sobą związane i połączone, aby powstało… urządzenie. Kiedy nim poruszała, zachowywało się dziwnie. Na przykład jeden z patyków wydawał się przechodzić przez jajko na wylot, nie zostawiając żadnego śladu.

— Tak — stwierdziła spokojnie, gdy deszcz spłynął z ronda jej kapelusza. — Z całą pewnością o to właśnie chodzi. Na ścianach świata pojawiła się zmarszczka. Bardzo niepokojące. Najprawdopodobniej jakiś inny świat usiłuje się z nami skontaktować. Co nigdy nie kończy się dobrze. Powinnam się wybrać w to miejsce. Ale… mój lewy łokieć mi mówi, już tam jest jakaś czarownica…

— W takim razie ona sobie poradzi — odezwał się cichy i na razie tajemniczy głosik z okolic jej stopy.

— Nie, to nie byłoby w porządku. Wokół tego miejsca jest mnóstwo pokładów kredy — odpowiedziała panna Tyk. — A to nieodpowiednie podłoże dla dobrej czarownicy. Odrobinę tylko lepsze od gliny. Żeby wychowała się dobra czarownica, trzeba mocnej skały. — Potrząsnęła głową, rozpryskując wokół krople deszczu. — Ale moim łokciom generalnie można wierzyć.

— Po co w takim razie o tym gadać? Jedźmy sprawdzić — podpowiedział głos. — I tak tu, gdzie jesteśmy, niespecjalnie nam się wiedzie.

— To prawda.

Niziny czarownicom nie służą. Panna Tyk zarabiała pensy, po części lecząc, a po części przepowiadając pecha, i większość nocy przesypiała po stodołach. A nawet dwa razy wrzucono ją do stawu.

— Nie mogę się tam wpychać — odparła. — To terytorium innej czarownicy. Takie wściubianie nosa nigdy, ale to przenigdy się nie sprawdza. Choć z kolei… — zamilkła na chwilę. — Czarownice nie pojawiają się znikąd. Przyjrzyjmy się uważniej.

Wyciągnęła z kieszeni posklejany spodek i zanurzyła go w deszczówce, która zdążyła zebrać się w rondzie kapelusza. Z innej kieszeni wyjęła butelkę atramentu, który nalała na spodeczek, by woda zabarwiła się na czarno. Później wzięła go w dłonie i zasłaniając od deszczu, słuchała swych oczu.


* * *

Akwila Dokuczliwa leżała na brzegu rzeki i łaskotała pstrągi. Lubiła słuchać ich śmiechu. Unosił się w bąbelkach.

Kawałek dalej, w miejscu gdzie brzeg stawał się czymś w rodzaju kamienistej plaży, jej brat Bywart bawił się lepieniem, z całą pewnością stając się przy tym lepki.

Wydawało się, że do Bywarta lepi się wszystko. Umyty, osuszony i umieszczony na środku czystej podłogi, stawał się lepki już po pięciu minutach. Nie wiadomo od czego. Po prostu. Ale poza tym był dzieckiem mało kłopotliwym, jeśli nie liczyć tego, że jadał żaby.

Istniał niewielki obszar w mózgu Akwili, który nie był przekonany co do imienia Akwila. Miała dziewięć lat i czuła, że nie będzie jej łatwo żyć z tym imieniem. Ponadto właśnie w zeszłym tygodniu podjęła decyzję, że kiedy dorośnie, chce zostać czarownicą, i była całkiem pewna, że imię Akwila do tego planu nie pasuje. Ludzie będą się śmiać.

Pozostała i większa część umysłu Akwili zajęta była słowem „pomruk”. Było to słowo, które niewielu osobom przychodziłoby do głowy. Obracała je w myślach raz po raz, drapiąc pstrąga pod brodą.

„Pomruk” zgodnie ze słownikiem jej babci oznaczał „niski cichy dźwięk, coś na kształt szeptu lub mamrotania”. Akwili podobało się brzmienie tego słowa. Przywodziło jej na myśl tajemniczych ludzi w długich szatach, wymieniających za drzwiami ważne sekrety:

Mrumrumrumrumru.

Słownik przeczytała cały. Nikt jej nie powiedział, że nie powinna.

Zastanawiając się nad tym, spostrzegła, że szczęśliwy pstrąg odpływa. Ale co innego przykuło jej uwagę — okrągły koszyk, nie większy od połówki orzecha kokosowego wymoszczonego czymś, co zatykało wszystkie dziury, dzięki czemu koszyk utrzymywał się na wodzie. W środku stał człowieczek wielkości około sześciu cali. Miał masę nieporządnych rudych włosów, z powtykanymi w nie piórkami, koralikami i wstążkami, oraz rudą brodę w takim samym nieporządku jak włosy. Całe ciało pokrywały mu błękitne tatuaże, poza miejscem zakrytym króciutką spódniczką. Wymachiwał pięścią, wrzeszcząc:

— Na litość! Uciekaj stąd, ciutwiedźmo, czyś ty całkiem ogłuchła? Nadchodzą zielonogłowi!!!

Krzycząc, szarpał za linkę zwisającą z brzegu łódki i na powierzchni pojawiła się pomarańczowa głowa kolejnego ludzika, łapiącego powietrze.

— Znakomity czas na łowienie! — oświadczył pierwszy, wciągając go na łódkę. — Nadciągają zielone głowy.

— Na litość! — jęknął drugi, ociekający wodą. — Zjeżdżajmy stąd!

Złapał ciuteńkie wiosło i machając nim, gwałtownie przyspieszył bieg kosza.

— Przepraszam! — krzyknęła Akwila. — Czy jesteście krasnoludkami?

Nie usłyszała odpowiedzi. Okrągły stateczek zniknął w trzcinach. Najprawdopodobniej nie, uznała dziewczynka.

Wtedy, ku jej mrocznemu zadowoleniu, rozległ się pomruk. Nie było wiatru, ale liście na wyższych krzakach porastających brzeg rzeki zaczęły się trząść i szeleścić. Podobnie trzciny. Wcale się nie kładły, tylko jakby dygotały. Wszystko drgało, stawało się nieostre, tak jakby ktoś ujął świat w dłonie i nim potrząsnął. Powietrze syczało. Ludzie za zamkniętymi drzwiami szeptali…

Tuż przy brzegu woda zaczęła bąbelkować. Nie było tam wcale głęboko — Akwili woda sięgałaby do kolan, ale nagle wydało się, że jest ciemniejsza, bardziej zielona i… no, dużo głębsza…

Dziewczynka cofnęła się o kilka kroków tuż przed tym, jak długie chude ramiona wyprysnęły z wody i machając rozpaczliwie, dotarły do brzegu. Przez chwilę widziała chudą twarz z długimi ostrymi zębami, wielkie okrągłe oczy i strąki zielonych włosów przypominających wodorosty, po czym stworzenie zapadło się w głębinę.

Zanim jeszcze woda się nad nim zamknęła, Akwila już biegła brzegiem w stronę małej plaży, gdzie Bywart robił żabie babki. Złapała dzieciaka, w chwili gdy strumień baniek pojawił się na zakręcie. Woda jeszcze raz się spieniła, zielonowłosy potwór wyskoczył w górę, długie ramiona zarył w muł. Potem wrzasnął i znowu zapadł się pod wodę.

— Siusiu! — krzyczał chłopiec.

Akwila nie zwracała na niego najmniejszej uwagi. Zadumana przyglądała się rzece.

Wcale się nie boję, pomyślała. Jakie to dziwne. Powinnam być przerażona, a jestem tylko rozgniewana. Mogłabym czuć lęk jak czerwoną z gorąca kulę, ale gniew jej nie przepuszcza.

— Siusiu, siusiu! — skrzeczał Bywart.

— No to idź — bezmyślnie odpowiedziała Akwila.

Na wodzie wciąż widać było zmarszczki.

Mówienie o tym komukolwiek nie miało sensu. Usłyszałaby tylko: „Ależ to dziecko ma wyobraźnię” — gdyby dorośli byli akurat w dobrym humorze, a w przeciwnym razie: „Nie zmyślaj”.

Wciąż wypełniał ją gniew. Jak w ogóle ten potwór śmiał pokazać się w rzece?

Szczególnie taki… taki… śmieszny! Myślał sobie, że niby kim ona jest!


* * *

Oto Akwila wraca do domu. Zacznijmy od butów. Są duże i ciężkie, wiele razy reperowane przez jej ojca, przechodziły z jednej siostry na kolejną, zanim wreszcie dostały się jej. Musi wkładać kilka par skarpet, żeby z niej nie spadły. Są naprawdę duże. Czasami Akwila czuje się tak, jakby była tylko czymś, co wypełnia jej buty.

Następnie sukienka. Także należała wcześniej do kolejnych sióstr, które tyle razy wkładały ją i zdejmowały, a potem matka tyle razy ją nicowała, że chyba najwyższy czas, by odeszła w nicość. Ale Akwila ją lubiła. Sięgała jej do kostek i niezależnie jaki miała pierwotnie kolor, teraz stała się mlecznoniebieska, co całkiem przypadkowo kolorystycznie pasowało do motyli fruwających nad ścieżką.

Następnie twarz Akwili. Bladoróżowa, oczy brązowe i brązowe włosy. Nic specjalnego. Jej głowa mogła zwracać uwagę patrzącego — na przykład w spodek wypełniony czarną wodą — jako nieco zbyt duża w stosunku do reszty ciała, ale z tego się zazwyczaj wyrasta.

A gdyby popatrzyło się dalej i dalej, tam gdzie dróżka zamieniała się w wąską wstążeczkę, a Akwila i jej brat stawali się kropeczkami, wtedy można było przyjrzeć się całej krainie…

Mówiono o niej Kreda. Zielone wzgórza wygrzewały się w słonku. Stada owiec przesuwały się po murawie jak obłoczki po zielonym niebie. Tu i ówdzie owca pogoniona przez pasterskiego psa przebiegała niczym kometa.

A potem, gdy już masz oderwać wzrok, dostrzegasz długi zielony garb spoczywający jak wielki zielony wieloryb na świecie otoczonym deszczówką w kolorze atramentu rozlanego na spodeczku.


* * *

Panna Tyk podniosła wzrok.

— To stworzonko na łódce to Fik Mik Figiel — powiedziała. — Najbardziej przerażający z całej krasnoludkowej bandy. Nawet trolle uciekają przez Wolnymi Ciutludźmi! I jeden z nich ją ostrzegł!

— W takim razie to z pewnością wiedźma, prawda? — zapytał głosik.

— W tym wieku? Niemożliwe! — wykrzyknęła panna Tyk. — I nie miała nikogo, kto by ją uczył. Na Kredzie nie ma żadnej czarownicy. Tam jest zbyt miękko. Ale jednak… nie zlękła się…

Deszcz ustał. Panna Tyk uniosła głowę, by spojrzeć na wznoszącą się ponad niskimi, jakby wyżętymi chmurami Kredę. Była oddalona o pięć mil.

— To dziecko wymaga opieki — stwierdziła. — Ale kreda jest zbyt miękka, by na takim gruncie wyrosła czarownica…


* * *

Tylko góry były wyższe niż Kreda. Wznosiły ku niebu swe ostre purpurowoszare krawędzie, złagodzone nawet latem białymi narzutkami ze śniegu.

„Panny młode na nieboskłonie” nazwała je kiedyś babcia Dokuczliwa, a odzywała się rzadko, bo nic jej nie interesowało poza owcami, więc Akwila zapamiętała te słowa. Poza tym były niesłychanie trafne. Tak właśnie góry wyglądały zimą, całkiem białe, przystrojone w welony z zamieci śnieżnych.

Babcia używała staroświeckich słów i zdarzały jej się dziwaczne sformułowania, jak nie z tego świata. Nie nazywała krainy, w której żyli, Kredą, nazywała ją Wyżyną. Na wyżynie chłodem wieje, pomyślała Akwila i w ten sposób zapamiętała to słowo.

Doszła do gospodarstwa.

Ludzie na ogół pozostawiali Akwilę samą sobie. Nie było w tym nic szczególnie okrutnego czy nieprzyjemnego, po prostu w dużym gospodarstwie każdy miał sporo pracy, a że ona swe obowiązki wykonywała doskonale, więc stała się w pewien sposób niewidzialna.

Była dojarką, i to naprawdę znakomitą. Robiła lepsze masło od matki, a ludzie głośno komentowali jakość sera wychodzącego spod jej palców. Prawdziwy talent. Czasami, kiedy wędrowni nauczyciele zachodzili do wioski, biegła tam i zdobywała trochę wiedzy. Ale zazwyczaj spędzała czas w mleczarni, gdzie było ciemno i chłodno. To jej odpowiadało, bo robiła coś dobrego dla gospodarstwa.

Tak naprawdę nazywało się ono Dom Farmerski. Ojciec Akwili dzierżawił je od barona, który był właścicielem całej okolicznej ziemi, ale ziemię tę Dokuczliwi uprawiali od setek lat. Jej ojcu wyrywało się niekiedy (bardzo cicho i tylko wtedy, gdy wypił wieczorem piwo), że ta ziemia należy do nich, ponieważ rodzina uprawiają tak dawno, jak ziemia w ogóle istnieje. Matka Akwili powtarzała wtedy, żeby nawet tak nie myślał, zresztą baron zawsze zwracał się do ojca z najwyższym szacunkiem, a od kiedy babcia dwa lata temu zmarła, powtarzał przy każdej okazji, że pan Dokuczliwy jest najlepszym pasterzem na okolicznych wzgórzach. W ogóle miejscowi powiadali, że teraz już nie jest najgorzej. Opłaca się okazywać szacunek, mówiła matka Akwili, a biedny człowiek ma swoje własne zmartwienia.

Ale czasami ojciec nie dawał się uciszyć i przypominał, że Dokuczliwi (lub Doruczliwi, lub Dokuczyńscy, lub Duczyńscy) byli wymieniani w miejscowych dokumentach sprzed setek czy nawet tysięcy lat. Mieli te wzgórza we krwi, powtarzał, i zawsze byli pasterzami.

Akwila w jakiś dziwny sposób czuła się z tego powodu dumna, chociaż przecież fakt, że twoi przodkowie troszkę podróżowali i próbowali nowych rzeczy, także mógłby być powodem do dumy. Ale trzeba mieć coś, z czego jest się dumnym. A ona od zawsze słyszała, jak jej ojciec, zazwyczaj spokojny człowiek, rzucał żarcik, który najprawdopodobniej powtarzano w ich rodzinie od pokoleń.

Mówił: „Minął kolejny dzień pracy, a ja wciąż jestem Dokuczliwy”. Albo: „Wstałem Dokuczliwy i Dokuczliwy kładę się spać”. Albo nawet: „Cały jestem Dokuczliwy”. Za trzecim razem powiedzonka te już wcale nie były zabawne, ale jeśli nie wypowiedział któregoś z nich przynajmniej raz na tydzień, czegoś jej brakowało. Wcale nie musiały być śmieszne, bo były tatusinymi żarcikami. I niezależnie od tego, jak się wymawiało ich nazwisko, wszyscy jej przodkowie byli Dokuczliwi w tym właśnie miejscu, a nie tacy, co się przenoszą z miejsca na miejsce.

W kuchni nie było nikogo. Matka z pewnością poszła na wzgórza zanieść drugie śniadanie mężczyznom, którzy strzygli owce. Hanna i Fastidia, siostry Akwili, prawdopodobnie były tam także, zaganiając owce i rzucając spojrzenia co młodszym mężczyznom. W czasie strzyżenia zawsze były chętne do pracy.

Koło wielkiej czarnej kuchni wisiała półka. Matka ją nazywała Babciną Biblioteką, bo najwyraźniej myśl, że posiada bibliotekę, sprawiała jej przyjemność. Wszyscy inni nazywali tę półkę Babciną Półką.

To była bardzo niewielka półka, książki zostały wetknięte między dzban z laseczkami cynamonu a porcelanową pasterkę, którą Akwila wygrała na jarmarku, kiedy miała sześć lat.

Znajdowało się tam zaledwie pięć tomików, jeśli nie liczyć wielkiego dziennika gospodarskiego, którego zdaniem Akwili nie można było uznać za prawdziwą książkę, ponieważ pisało się ją samemu. Był tam słownik. Był kalendarz, który trzeba było co roku wymieniać. A obok stały „Choroby owiec”, z mnóstwem uwag dopisanych przez babcię.

Babcia Dokuczliwa była ekspertem od owiec, chociaż nazywała je „torbami na kości, oczy i zęby szukające coraz to nowego sposobu, żeby wyciągnąć kopyta”. Inni pasterze potrafili wędrować całe mile, aby namówić ją do przyjechania, obejrzenia i wyleczenia ich zwierzęcia. Powiadali, że miała Dotyk, chociaż ona zawsze powtarzała, że najlepszym lekarstwem dla owcy czy człowieka jest wystarczająca porcja terpentyny, dobre przekleństwo i kopniak. Z książki sterczały kawałki papieru z własnymi przepisami babci na rozmaite owcze dolegliwości. W przygotowaniu większości z nich zasadniczą rolę odgrywała terpentyna, ale przekleństwa też się zdarzały.

Obok księgi o owcach stała cienka broszura zatytułowana „Kwiaty Kredy”. Murawa wzgórz pełna była maleńkich misternych kwiatków, takich jak krowipoślizg czy dzwoneczki zająca, a nawet jeszcze mniejszych, które nie wiadomo jakim cudem umknęły owcom. Na Kredzie kwiaty musiały być twarde i chytre, jeśli chciały uniknąć zjedzenia i przeżyć zimowe burze.

Ktoś dawno temu pokolorował kwiaty w książce. Na skrzydełku starannym ręcznym pismem napisano „Sara Mazgaj”, bo tak nazywała się babcia, zanim wyszła za mąż.

Prawdopodobnie uważała, że Dokuczliwa brzmi lepiej niż Mazgaj.

I wreszcie stała tam Księga Dziecięcych Baśni, bardzo stara, bo pochodziła z czasów, kiedy wszędzie stosowano zakrętasy.

Akwila stanęła na krześle i zdjęła ją z półki. Przerzuciła parę stron, aż znalazła tę, której szukała. Po chwili odłożyła księgę, odstawiła krzesło na miejsce i otworzyła kredens z naczyniami stołowymi.

Wyjęła głęboki talerz, następnie z szuflady wyciągnęła miarkę, której jej matka używała do szycia, i zmierzyła go.

— Hm — mruknęła — osiem cali. Dlaczego od razu nie mogą tak napisać?

Zdjęła z haka największą patelnię — taką, na której można przygotować śniadanie dla dwunastu osób. Ze słoika w komodzie wyciągnęła trochę słodyczy i włożyła je do starej papierowej torby. Następnie ku zdziwieniu Bywarta wzięła go za lepką łapkę i poprowadziła z powrotem nad strumień.

Wszystko wyglądało najzupełniej normalnie, ale ona nie dała się zmylić. Zauważyła, że pstrągi odpłynęły i nie śpiewa żaden ptak.

Znalazła miejsce nad brzegiem, gdzie rosły krzaki akurat odpowiedniej wielkości.

Potem, używając wszystkich sił, wbiła drewniany kołek tuż przy wodzie i uwiązała do niego torbę ze słodyczami.

— Cukierki, Bywart! — krzyknęła.

Złapała patelnię i cofnęła się przezornie w krzaki. Chłopiec przytruchtał do słodyczy i spróbował wyciągnąć torbę. Ani drgnęła.

— Siusiu! — krzyknął, bo zazwyczaj to działało. Tłustymi paluszkami zabrał się do rozwiązywania supełków.

Akwila uważnie przyglądała się wodzie. Czy stawała się ciemna? A może bardziej zielona? Co to za wodorost pojawił się pod powierzchnią? Czy te bąbelki oznaczają po prostu śmiejącego się pstrąga?

— Nie!

Wypadła z krzaków, wznosząc patelnię do uderzenia. Wrzeszczący potwór, który w tym właśnie momencie wyskoczył z wody, spotkał się z opadającą patelnią, co spowodowało solidne brzdęknięcie, któremu towarzyszyło głośne „ojojojojoj!”. Najwyraźniej trafienie było trafne.

Stworzenie przez chwilę wisiało przyczepione do patelni, podczas gdy kilka zębów i kawałki zielonych wodorostów wleciało do wody, a następnie opadło i zanurzyło się, wypuszczając mnóstwo bąbelków. Woda się oczyściła i znowu stała się tą samą starą rzeką, płytką, lodowato zimną, o kamienistym dnie.

— Ja chcę, ja chcę cukierki! — wrzeszczał Bywart, który, gdy tylko w zasięgu wzroku pojawiały się słodycze, nie widział już nic innego.

Akwila odwiązała sznurek i podała torbę bratu. Zjadł łakocie, tak jak zawsze, o wiele za szybko. Poczekała chwilę, by równie szybko je zwrócił, a następnie pogrążona w myślach ruszyła z nim z powrotem do domu.

Między trzcinami, najgłębiej jak to możliwe, coś cichutko wyszeptało:

— Na litość, widziałeś to?

— Tak. Lepiej idźmy powiedzieć, że znaleźliśmy wiedźmę.


* * *

Panna Tyk biegła drogą, aż się kurzyło. Czarownice nie lubią, gdy ktoś je przyłapie na bieganiu. To wygląda nieprofesjonalnie. Uważają też, że nie powinno się ich widzieć, kiedy coś niosą, a ona targała na plecach swój namiot. Wydzielała też kłęby pary. Czarownice schną od środka.

— To miało zęby! — odezwał się tajemniczy głosik, tym razem z jej kapelusza.

— Wiem! — syknęła panna Tyk.

— A ona tylko zamachnęła się i walnęła!

— Tak. Wiem.

— Ot tak po prostu!

— Owszem, niezwykłe — odparła panna Tyk nieco zdyszana.

Zaczynali się już wspinać na wzgórze, a jej wyżyny nie służyły. Podróżująca czarownica lubi czuć pod nogami stały grunt, a nie skałę tak miękką, że możesz ciąć ją nożem.

— Niezwykłe? — powtórzył głos. — Użyła brata jako przynęty!

— Zadziwiające, prawda? Co za refleks… o nie! — Przystanęła w biegu, opierając się o mur okalający pole, bo zakręciło jej się w głowie.

— Co się dzieje? Co się dzieje? — dopytywał się głos z kapelusza. — O mało nie wypadłem.

— To ta wstrętna kreda! Już ją czuję. Mogę zajmować się magią na uczciwej ziemi, dobra skała też mi nie przeszkadza, dam sobie radę nawet na glinie… ale kreda to ni to, ni sio, ni owo! Wiesz przecież, że jestem bardzo wrażliwa na geologię.

— Co chcesz mi powiedzieć?

— Kreda… to bardzo głodna ziemia. Na kredzie tracę siły.

— Czy masz zamiar upaść? — zapytał właściciel głosu, wciąż schowany.

— Nie, nie! Tyle że magia, która nie działa…

Panna Tyk nie wyglądała na wiedźmę. Większość czarownic nie wygląda, przynajmniej nie te, które wędrują z miejsca na miejsce. Kiedy się człowiek szwenda między niewykształconym ludem, wiedźmi wygląd może przysporzyć kłopotów. Z tego powodu nie nosiła żadnej biżuterii kojarzonej z czarami ani noża lśniącego magiczną mocą, ani srebrnego wisiora z wizerunkiem trupich czaszek wyrzeźbionych wkoło, nie nosiła też miotły ciskającej iskry, wszystkiego tego, co byłoby delikatną wskazówką, że ma się do czynienia z wiedźmą.

W jej kieszeniach nie znalazłoby się nic bardziej magicznego od kilku patyczków, może kawałka sznurka, monety czy dwóch i oczywiście czaru na szczęście.

Czar na szczęście nosili wszyscy i panna Tyk doszła do wniosku, że gdyby ona jedna nie miała go przy sobie, ludzie natychmiast zaczęliby podejrzewać, że jest wiedźmą. Jeśli uprawia się taki zawód, trzeba wykazać się odrobiną sprytu.

Natomiast miała spiczasty kapelusz, ale po pierwsze, był niewidoczny, a po drugie, stawał się spiczasty tylko wtedy, gdy tego chciała.

Jedyną rzeczą w jej torbie, która mogła wzbudzać podejrzenie, była mała poplamiona książeczka zatytułowana „Wstęp do sztuki wyswobadzania się z więzów” autorstwa Wielkiego Williamsona. Jeśli jednym z zagrożeń uprawiania twojej profesji jest wrzucenie do stawu ze związanymi rękami, to umiejętność przepłynięcia trzydziestu jardów pod wodą w pełnym ubraniu plus umiejętność zanurkowania między wodorosty, by oddychać przez kawałek trzciny, w ogóle się nie liczy, jeśli nie dajesz sobie znakomicie rady z węzłami.

— Nie potrafisz tu uprawiać magii? — zapytał głosik z kapelusza.

— Nie, nie potrafię — odparła panna Tyk.

Podniosła wzrok na dźwięk dzwoneczków. Białą drogą zbliżała się dziwaczna procesja. Składała się głównie z osłów ciągnących małe, jaskrawo pomalowane wózki.

Ludzie, którzy szli obok nich, zakurzeni byli po pas. Głównie mężczyźni, w kolorowych sukniach — no, może raczej suknie te były kolorowe, zanim pokryła je wieloletnia patyna brudu i kurzu — a każdy z nich miał na głowie dziwaczny czarny czworokątny kapelusz.

Panna Tyk się uśmiechnęła.

Wyglądali na druciarzy, ale ona wiedziała dobrze, że żaden nie potrafiłby nareperować nawet czajnika. Ich zajęcie polegało na sprzedawaniu tego, co niewidzialne. A to, co sprzedali, nadal mieli. Sprzedawali coś, czego każdy potrzebuje, ale niewielu chce.

Sprzedawali klucz do wszechświata ludziom nie mającym pojęcia, że trzeba go otwierać.

— Nie potrafię. — Panna Tyk wyprostowała się. — Ale mogę na uczyć.


* * *

Akwila pracowała w mleczarni. Trzeba było zrobić ser. Na drugie śniadanie był chleb z dżemem. Matka, podając jej kromkę, powiedziała:

— Do miasta przybyli dziś nauczyciele. Jeśli zrobiłaś, co do ciebie należy, możesz pójść.

Akwila przyznała, że chętnie by się dowiedziała tego czy owego.

— W takim razie weź pół tuzina marchewek i jajek. Jestem pewna, że biedakom się przydadzą — dodała matka.

Tak więc Akwila wybrała się, by otrzymać wykształcenie warte pół tuzina jaj.

Większość miejscowych chłopców, dorastając, imała się tych samych zajęć, które wykonywali ich ojcowie, albo prac, których jakiś inny ojciec z wioski mógł ich nauczyć, jeśli do niego wystarczająco często zachodzili. Po dziewczętach spodziewano się, że dorosną, by zostać czyjąś żoną. Oczekiwano również, że będą umiały czytać i pisać, co uznawano za zbyt delikatne zajęcia dla chłopców.

Choć trzeba przyznać, że wszyscy zdawali sobie jakoś sprawę, iż jest kilka rzeczy, jakie nawet chłopcy powinni wiedzieć, chociażby po to, by nie marnować potem czasu na zadawanie zbędnych pytań w rodzaju: „Co jest po drugiej stronie gór?” albo, „Jak to się dzieje, że deszcz spada z nieba?”.

Każda rodzina w wiosce kupowała co roku kalendarz i część wiedzy pochodziła z jego kart. Kalendarz był duży, gruby i drukowano go gdzieś daleko. Można w nim było znaleźć mnóstwo szczegółów na temat faz księżyca i odpowiedniego czasu, by siać fasolę. Zawierał także kilka przepowiedni na dany rok, a ponadto wspominał o takich odległych miejscach jak Klatch czy Hersheba. Akwila widziała w kalendarzu obrazek pokazujący Klatch. Widniał na nim wielbłąd stojący na pustyni. Tylko dzięki temu, że matka wytłumaczyła jej, czym jest jedno, a czym drugie, Akwila zrozumiała ilustrację. Tak więc Klatch to był wielbłąd na pustyni. Czasami zastanawiała się, czy jednak nie oznaczał czegoś więcej, ale wyraźnie równanie „Klatch = wielbłąd, pustynia” nie budziło u nikogo wątpliwości.

I o to właśnie chodziło. Trzeba było znaleźć jakiś sposób, by ludzie nie zadawali pytań.

I tutaj przydawali się nauczyciele. Stada ich włóczyły się po górach, razem z druciarzami, kowalami, znachorami specjalizującymi się w cudownych uzdrowieniach, handlarzami ubrań, przepowiadaczami przyszłości i innymi wędrowcami usiłującymi sprzedać ludziom to, czego ci na co dzień nie potrzebowali, ale co od czasu do czasu okazywało się pożyteczne.

Wędrowali od wioski do wioski i tam wygłaszali lekcje z różnych dziedzin. Trzymali się z dala od innych podróżnych i wyglądali całkiem tajemniczo w zszarganych sukniach i dziwnych prostokątnych kapeluszach. Uwielbiali długie wyrażenia, jak „skorodowane żelazo”. Wiedli trudne życie, żywiąc się tym, co zarobili od słuchaczy swych lekcji. Jeśli nikt nie słuchał, zadowalali się pieczonymi jeżami. Sypiali pod gwiazdami, które nauczyciele matematyki liczyli, nauczyciele astronomii mierzyli, a nauczyciele literatury nazywali.

Nauczyciele geografii zaś gubili się w lasach i wpadali w pułapki na niedźwiedzie.

Ludzie zazwyczaj cieszyli się na ich widok. Dzieci dowiadywały się od nich dość, by zamknąć buzie. Trzeba tylko było pamiętać, by wyprowadzić ich z wioski przed zapadnięciem zmroku, inaczej kradli kurczaki.

Tego dnia jaskrawe różnobarwne wózki i namioty rozłożyły się na polu tuż przy wiosce. Kawałek dalej niewielkie kwadratowe poletka zostały obstawione parawanami, za którymi krążyli praktykanci, pilnując, by ktoś nie podsłuchał nauk bez płacenia.

Na pierwszym namiocie Akwila ujrzała napis:


Akwila była na tyle biegła w czytaniu, by stwierdzić, że rzeczony nauczyciel mógł szczycić się znajomością głównych kontynentów, ale przydałoby mu się wziąć kilka lekcji u kolegi z następnego stanowiska, który reklamował się tak:


Kolejne stanowisko zostało udekorowane scenami historycznymi, głównie przedstawiającymi królów wzajemnie obcinających sobie głowy i równie interesujące ważne momenty w dziejach. Stojący przed nimi nauczyciel ubrany był w poszarpany czerwony strój obszyty lamówką z króliczego futra, głowę mu zdobił stary cylinder z pękiem wstążek. W dłoni dzierżył mały megafon, którym mierzył teraz w Akwilę.

— Śmierć królów przez wieki? — zapytał. — Bardzo pouczające, mnóstwo krwi!

— Niespecjalnie ciekawe — mruknęła.

— Ależ panienko, powinnaś przecież wiedzieć, skąd pochodzisz. W przeciwnym razie jak możesz wiedzieć, dokąd zmierzasz?

— Pochodzę z długiej linii Dokuczliwych — odpowiedziała Akwila. — I jak sądzę, zmierzam nią dalej.

To, czego szukała, znalazła w stanowisku obwieszonym wizerunkami zwierząt, wśród których ku swemu zadowoleniu zobaczyła wielbłąda.

Napis głosił:


Użyteczne stworzenia. Dzisiaj: Nasz przyjaciel jeż.


Przez chwilę zastanawiała się, jak bardzo użyteczne może okazać się stworzenie, które wyskoczyło z rzeki, ale najwyraźniej to było jedyne miejsce, gdzie mogłaby się tego dowiedzieć. Wewnątrz ogrodzenia na ławkach siedziało już kilkoro dzieci czekających na rozpoczęcie lekcji. Nauczyciel stał wciąż na zewnątrz w nadziei, że zapełni puste miejsca.

— Witaj, mała dziewczynko — odezwał się i był to dopiero pierwszy poważny błąd, jaki popełnił. — Z pewnością ty zechcesz dowiedzieć się wszystkiego na temat jeży.

— Zrobiłam to już w zeszłym roku — odpowiedziała Akwila.

Gdy nauczyciel się jej przyjrzał, uśmiech mu zbladł.

— No tak, rzeczywiście, pamiętam cię. To ty zadawałaś te wszystkie pytanka.

— Dzisiaj też chciałabym zadać pytanie.

— Pod warunkiem że nie będzie dotyczyło robienia przez jeże małych jeżyków.

— Nie — cierpliwie odrzekła Akwila. — Mam pytanie z zoologii.

— Zoologia, ach tak? Poważne słowo.

— Niezupełnie. Poważnym słowem jest „protekcjonalność”. Zoologia wydaje się dużo łatwiejsza.

Nauczyciel spojrzał na nią, zmrużywszy oczy. Dzieci takie jak Akwila stanowiły twardy orzech do zgryzienia.

— Widzę, że jesteś bystra — odezwał się. — I muszę przyznać, że nie znam żadnego nauczyciela zoologii. Weterynarza, i owszem, ale nie zoologa. O jakie szczególnie zwierzę ci chodzi?

— Jenny o Zielonych Zębach. Wyskakujący z wody potwór z dużymi zębami, pazurami i oczami niczym talerze do zupy.

— Jakiej wielkości talerze? Czy masz na myśli głębokie talerze na pełną porcję, powiedzmy, z grzankami, a nawet z bułką, a może raczej chodzi ci o miseczkę, w której można podać niewielką porcyjkę zupki lub sałatę?

— Talerze o średnicy ośmiu cali — odparła Akwila, która w życiu nie zamawiała zupy ani sałaty. — Sprawdziłam.

— Hm, a to ci zagadka — stwierdził nauczyciel. — Nie wydaje mi się, bym znał takie stworzenie. Z pewnością nie jest użyteczne, bo o tym bym wiedział. Wygląda mi na wymyślone.

— Tak i ja sądziłam — zgodziła się z nim Akwila. — Ale chciałabym się dowiedzieć czegoś więcej.

— No cóż, możesz spróbować u niej. Jest nowa.

Nauczyciel wymierzył kciukiem w mały namiot na końcu rzędu, czarny i dość zakurzony. Nie wisiały na nim żadne plakaty i z pewnością nikt by nie ujrzał żadnych wykrzykników.

— Czego ona uczy? — zapytała dziewczyna.

— Trudno mi powiedzieć — odparł nauczyciel. — Twierdzi, że myślenia, ale nie mam pojęcia, jak można tego nauczyć. Jesteś mi winna jedną marchewkę. Dziękuję.

Kiedy Akwila zbliżyła się do ostatniego namiotu, dostrzegła przypiętą do niego niewielką karteczkę, na której słowa raczej szeptały, niż krzyczały:

Загрузка...