Rozdział dziewiąty Zagubieni chłopcy

Jęk przetoczył się wokół polany, zawodząc, jakby…

— … rrrraaaaaaoooooo…

… jakby zwierzę wyło w ogromnym bólu. Ale był to tylko Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock, stojący na zaspie śnieżnej, z jedną dłonią przyciśniętą do serca, a drugą wyciągniętą teatralnie.

Ponadto przewracał oczami.

— … ooooooooooooooooooooooooooooooo…

— Co za straszliwa przypadłość, kiedy męczy cię talent — powiedział Rozbój, zatykając dłońmi uszy.

— Ooooooooooooooooooiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiit jest wielkim lamentem i przeraźliwym przerażeniem — jęczał praludek — ponieważ widzimy nędzę Krainy Baśni i jej rozpad.

Latające stworzenia przestały atakować, rozpierzchły się w panice, wpadały jedne na drugie.

— Ponieważ dzień w dzień zdarzają się przerrrraźliwe wydarzenia w znacznej ilości — recytował Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock — wliczając w to, przykrrrro mi to powiedzieć, powietrzny atak z drugiej strony całkiem atrakcyjnych dziwów.

Latacze zapiszczały. Niektóre wpadły w śnieg, a te, które wciąż zdolne były do lotu, utworzyły rój wokół drzewa.

— Czego doświadczyliśmy wszyscy i co uczciliśmy tą pieśnią! — wykrzyczał za nimi Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock.

I zniknęły.

Figle pozbierały się z ziemi. Niektóre krwawiły, pogryzione przez wróżki. Kilka leżało skulonych, jęcząc.

Akwila spojrzała na swój palec. Po ugryzieniu widniały dwie małe dziurki.

— Nie jest najgorzej! — wykrzyczał z dołu Rozbój. — Nikogo nie zdołały uprowadzić, poszkodowani są tylko ci, którzy na czas nie za tkali uszu. Nie potrzeba im nawet lekarza.

Na śnieżnym pagórku William poklepywał przyjacielsko Nie-tak-dużego-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większego-niż-Ciut-Jock-Jock.

— Chłopcze — oświadczył z podziwem — tak złej poezji nie słyszałem już dawno. Obrrrraźliwa dla uszu, torrrrturrrra dla duszy. Kilku ostatnim linijkom przydałoby się podszlifowanie, ale już teraz mogę śmiało powiedzieć, że jesteś barrrrdem.

Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock pokraśniał z dumy.

W Krainie Baśni słowa mają prawdziwą moc, pomyślała Akwila. A ja jestem prawdziwsza od nich. Muszę to zapamiętać.

Praludki znowu zebrały się w porządku bojowym, choć był to raczej nieporządek.

Tym razem Akwila nie rwała się naprzód.

— No to miałaś swoje elfy — powiedział Rozbój, widząc, jak dziewczynka ssie palec. — Czy teraz jesteś szczęśliwsza?

— Dlaczego próbowały cię uprowadzić?

— Zanoszą ofiary do swych gniazd, gdzie ich małe…

— Przestań! — zawołała Akwila. — To będzie bardzo straszne, prawda?

— Owszem. — Rozbój się uśmiechnął. — Makabryczne.

— I ty kiedyś tutaj żyłeś?

— Tak, tyle że wtedy nie było aż tak źle. Doskonale też nie, ale Królowa w tamtych czasach nie była taka zimna. Wtedy jeszcze był Król. To ją uszczęśliwiało.

— Co się wydarzyło? Czy Król umarł?

— Nie. Padły pewne słowa, jeśli rozumiesz, co chcę powiedzieć.

— Chodzi ci o kłótnię…

— No jakby trochę — zgodził się. — Ale to były magiczne słowa. Zniszczony las, po górze ani śladu, parę setek zabitych, takie tam. Kraina Baśni nigdy nie była bułką z masłem, nawet w dawnych czasach. Ale przy pewnej czujności dało się żyć. Były tu nawet kwiaty, dziewczyny i lato. Teraz są senki, żądlące elfy i inne stworzenia, które wpełzają tu ze swoich światów i całe to miejsce schodzi na piekielne sfory.

Zjawiają się tu istoty ze swoich światów, myślała Akwila, przedzierając się przez śnieg. Światy są ściśnięte niczym groszki w strączku, a nawet chowają się jedne w drugich, przenikają niczym bańki mydlane.

Zobaczyła oczami wyobraźni stwory przepełzające ze swych światów do innych, jak myszy, które włażą do spiżarni. Tyle że były dużo gorsze od myszy.

Co zrobiłby senk, gdyby dostał się do naszego świata? Nikt by nie wiedział, że on tam jest. Siedziałby w kąciku i nawet by się go nie widziało, ponieważ on by na to nie pozwolił. I zmieniałby sposób, w jaki postrzegasz rzeczywistość, zsyłałby na ciebie koszmary, tak że w końcu pragnąłbyś umrzeć…

A jej pierwszorzędne myślenie podsunęło następującą refleksję: Ciekawam, ile ich już się tam znalazło, choć tego nie wiemy?

A ja jestem w Krainie Baśni, gdzie sny potrafią ranić. Gdzie wszystkie opowieści, wszystkie ballady są prawdziwe. Myślałam, że to dziwne, co powiedziała wodza…

Nadeszła druga wątpiąca myśl: Zaczekaj, czy to było pierwszorzędne myślenie? Ależ nie, pomyślała Akwila, to już myśl trzecia, ta co przychodzi po myśli pierwszej spontanicznej, i po drugiej wątpiącej, czyli jest to myśl najrozsądniejsza. Myślę o tym, co myślę, że myślę. A przynajmniej tak właśnie myślę.

Jej druga (wątpiąca) myśl nakazała: Spokój! Bo już straszny natłok myśli w tej głowie.

Las wydawał się nigdzie nie kończyć. Choć może był to całkiem mały las, który w jakiś sposób przesuwał się wraz z nimi. Ostatecznie była to Kraina Baśni. Trudno mieć do niej zaufanie.

Śnieg wciąż znikał w miejscach, gdzie Akwila stawiała nogi, i wystarczyło, by tylko popatrzyła na drzewo, a od razu piękniało i zaczynało wyglądać jak prawdziwe.

Królowa jest, pomyślała Akwila, no cóż… po prostu Królową. Ma własny świat. I może z nim zrobić wszystko, co chce. A że cieszy ją wykradanie rzeczy i mieszanie w ludzkich losach…

Doszedł ją z oddali tętent kopyt.

To ona! Co powinnam zrobić? Co powinnam powiedzieć?

Fik Mik Figle ukryły się za pniami drzew.

— Zejdź ze ścieżki! — wysyczał Rozbój.

On nadal może z nią być! — Akwila ścisnęła kurczowo rączkę patelni i wpatrywała się w błękitne cienie pomiędzy drzewami.

No to co? Przecież go jej nie wykradniesz. Ostatecznie to jest Królowa. Królowej nie bije się jak jakiegoś pionka.

Tętent był coraz głośniejszy, teraz brzmiał tak, jakby biegło kilka zwierząt.

W prześwicie między drzewami pojawił się jeleń, unosiły się nad nim kłęby pary.

Spojrzał na Akwilę przekrwionymi oczami, a potem skoczył. Padając na ziemię, czuła jego wstrętny zapach i własny pot płynący po karku.

To było prawdziwe zwierzę. Takiego rogacza nie można sobie wyobrazić.

A potem przyszły psy…

Pierwszego trafiła brzegiem patelni, którą machnęła niczym rakietą tenisową. Kiedy drugi już miał ją dosięgnąć zębami, zrezygnował na rzecz spojrzenia w dół, zdziwionego spojrzenia na dziesiątki praludków, które się pojawiły pod jego łapami. Trudno gryźć kogokolwiek, jeśli każda z czterech łap przesuwa się w innym kierunku, a w dodatku inne praludki lądują ci na głowie i po chwili gryzienie kogokolwiek staje się po prostu… niemożliwe. Fik Mik Figle nienawidzą piekielnych sfor.

Akwila podniosła wzrok na białego konia. On również, tak dalece jak potrafiła to powiedzieć, był prawdziwy. Dosiadał go chłopiec.

— Kim jesteś? — zapytał. Ale zabrzmiało to jak: Jakim jesteś stworzeniem?

— A kim ty jesteś? — zapytała Akwila, odsuwając włosy z twarzy. Nie potrafiła w tym momencie wymyślić niczego lepszego.

— To jest mój las — odparł chłopiec. — Rozkazuję ci, byś robiła to, co ci powiem!

Akwila przyjrzała mu się. Mętne światło z drugiej ręki używane w Krainie Baśni nie było zbyt dobre, ale im bardziej się przyglądała, tym była pewniejsza, że się nie myli.

— Masz na imię Roland, prawda? — zapytała.

— Nie będziesz tak do mnie mówić!

— Ależ tak! Jesteś synem barona.

— Żądam, żebyś zamilkła! — Chłopiec poczerwieniał i najwyraźniej wstrzymywał łzy.

Podniósł rękę, w której trzymał palcat…

Rozległo się bardzo ciche „brzdęk”. Akwila spojrzała w dół. Fik Mik Figle ustawiły się w wieżę aż pod brzuch konia, wdrapując się jeden drugiemu na ramiona, i właśnie przecięły popręg.

Wyciągnęła przed siebie dłoń.

— Stój! — krzyknęła, starając się, by zabrzmiało to jak rozkaz. — Jeśli pojedziesz, spadniesz z konia!

— A to niby co? Czar? Jesteś wiedźmą? — Chłopiec opuścił palcat, a wyciągnął z pochwy miecz. — Wiedźmom śmierć!

Spiął konia do skoku, uderzając go kolanami w boki, a potem nastąpił jeden z tych długich momentów, kiedy cały wszechświat mówi „uch!”, a po którym chłopak, nie wypuszczając miecza, wywinął kozła i upadł w śnieg.

Akwila świetnie wiedziała, co się teraz wydarzy. Głos Rozbója rozbrzmiał echem między drzewami:

— No to teraz wpadłeś w kłopoty, chłopcze. Brać go!

— Nie!!! — wrzasnęła. — Zostawcie go!

Chłopiec odskoczył w tył, spoglądając w przerażeniu na Akwilę.

— Ja cię znam — powiedziała. — Masz na imię Roland. I jesteś synem barona. Mówili, że zginąłeś w lesie…

— Nie wolno ci o tym mówić!

— Dlaczego nie?

— Złe słowa się sprawdzają!

— Właśnie się sprawdziły. Posłuchaj — ciągnęła Akwila — przybyłam tutaj, by uratować mojego…

Ale chłopiec już się pozbierał i biegł przez las.

— Odejdź ode mnie! — krzyczał.

Ruszyła za nim, przeskakując przez pokryte śniegiem kłody drzew. Roland przebiegał od drzewa do drzewa. Nagle zatrzymał się i spojrzał w tył.

— Umiem cię stąd wyciągnąć… — powiedziała w chwili, gdy go dogoniła. … i tańczyć.

Trzymała dłoń papugi, a przynajmniej kogoś, kto miał głowę papugi.

Nogi poruszały się pod nią w doskonałym rytmie. Obracały nią w koło i tym razem kątem oka ujrzała pawia, a przynajmniej kogoś, kto miał głowę pawia. Zerknęła ponad ramieniem i uzmysłowiła sobie, że jest teraz w sali, i to nie byle jakiej, tylko w sali balowej pełnej tańczących ludzi w maskach.

Kolejny sen, pomyślała. Powinnam była patrzeć, gdzie idę…

Muzyka była rytmiczna, ale dziwna, jakby muzycy grali gdzieś na zapleczu albo pod wodą i w dodatku nigdy wcześniej nie widzieli swoich instrumentów na oczy.

Akwila uświadomiła sobie, że sama również patrzy przez otwory w masce. Miała na sobie długą lśniącą suknię. Zaciekawiło ją, jak sama wygląda.

No tak, pomyślała spokojnie. Musiał być jakiś senk, a ja nie zatrzymałam się, by popatrzeć. I teraz jestem we śnie. Ale to nie mój sen. Senki używają tego, co znajdą u człowieka w głowie, a ja nigdy czegoś takiego nie widziałam.

— Okt ca okto la kta? — zapytał paw. Jego głos brzmiał jak muzyka. Brzmiał prawie jak prawdziwy głos, ale nie do końca.

— O tak — odparła Akwila. — Świetnie.

— Caaa?

— Oh. Eee… uff okata la?

To najwyraźniej zadziałało. Tancerz o głowie pawia lekko się skłonił.

— Mla law law — rzekł i odszedł.

Gdzieś tutaj musi być senk, powiedziała do siebie Akwila. I z pewnością nie jest mały.

Bo to sen na dużą skalę.

Jednak drobiazgi się nie zgadzały. W sali znajdowało się paręset osób, ale te dalsze, choć poruszały się w całkiem naturalny sposób, przypominały jej drzewa — jakby składały się z samych tylko kształtów i kolorów. Ale żeby to dostrzec, trzeba się było uważnie przyjrzeć.

Pierwszy rzut oka, pomyślała Akwila.

Ludzie w przepięknych kostiumach i maskach spacerowali wokół niej, tak jakby była kolejnym gościem. Ci, którzy nie przyłączyli się do tanecznego korowodu, gromadzili się teraz wokół długiego stołu uginającego się pod stosami jedzenia.

Akwila widziała takie potrawy tylko na obrazkach. Na farmie nikt nie głodował, ale nawet gdy jedzenia było w obfitości, w Noc Strzeżenia Wiedźm lub po zbiorach, nigdy to nie wyglądało jak tutaj. Jedzenie na farmie miało zazwyczaj kolor biały lub brązowy. Nigdy różowy ani niebieski, no i nigdy nie dygotało.

Były tu różności na patykach i miski, w których coś lśniło i błyszczało. Nic nie było zwyczajne. Każda potrawa ozdobiona została kremem lub esami-floresami z czekolady, lub tysiącami kolorowych kuleczek. Wszystko było zakręcone albo polukrowane, ozdobione albo pomieszane. To nie było jedzenie, raczej coś, co się może zjedzeniem stać, jeśli było tak dobre, że się dostało do jedzeniowego raju.

Bo nie tylko chodziło o jedzenie, chodziło o pokaz. Potrawy zostały zaaranżowane na zielonych liściach i ogromnych kwiatach. Tu i tam ogromne przezroczyste rzeźby przedzielały krajobraz dań. Akwila sięgnęła ręką, by dotknąć lśniącego kogucika. To był lód, który zaczął się topić pod jej palcami. Były też inne, na przykład radosny grubasek, misa pełna lodowych owoców, łabędź…

Przez chwilę czuła pokusę. Wydało jej się nagle, że minęło strasznie dużo czasu, od kiedy ostatni raz jadła. Ale jedzenie nazbyt wyraźnie wcale nie było jedzeniem. Było przynętą. Jego zadaniem było wołać: Hej, dziecino, zjedz mnie!

To mnie wcale nie ciągnie, pomyślała. Jak dobrze, że senk nie pomyślał o serze…

… I był ser. Zupełnie nagle, ale od zawsze, ser leżał na wszystkich stołach.

Widziała w kalendarzu ilustracje, na których pokazano dziesiątki różnych serów.

Znała się na serach i zawsze chciała spróbować tych znanych tylko z obrazka. To były sery z odległych stron o dziwnie brzmiących nazwach, jak W Trybach Dybach, Waniej Smaczniej, Stary Argg, Czerwony Prędki czy legendarny Lancrański Błękitny, którego trzeba było przyszpilić do stołu, by nie rzucił się na inne sery.

Jeśli spróbuję odrobinę, z pewnością mi nie zaszkodzi, uznała. To nie to samo co jedzenie. Przecież panuję nad sytuacją. Przejrzałam ten sen na wylot. Więc z pewnością mi nie zaszkodzi.

A poza tym… trudno uznać ser za pokusę…

Co prawda senk ustawił sery w tej samej chwili, kiedy o nich pomyślała, ale jednak…

Miała już w ręku nóż do sera, a nawet nie pamiętała, kiedy po niego sięgnęła.

Zimne krople kapnęły jej na rękę. Podniosła wzrok na najbliższą rzeźbę z lodu — pasterkę ubraną w szeroką suknię i w dużym kapeluszu. Akwila była pewna, że kiedy patrzyła tam wcześniej, widziała łabędzia.

Znowu ogarnął ją gniew. O mały włos dałaby się oszukać! Spojrzała na nóż do sera.

— Bądź mieczem — rozkazała. Bo chociaż senk tworzył jej sen, ale śniła go ona. A ona była naprawdę. I część jej nie usnęła.

Brzdęk!

— Poprawka — powiedziała Akwila. — Bądź nie tak ciężkim mieczem. — Tym razem uzyskała coś, co mogła utrzymać.

Zieleń na stołach zaszeleściła i spośród liści wychynęła ruda głowa.

— Pssst! Nie jedz tych kanapek!

— Zgłaszacie się trochę zbyt późno.

— Cóż, mamy tu do czynienia ze starym chytrym senkiem — rzekł Rozbój. — Nie chciał nas wpuścić, dopóki nie zdobyliśmy odpowiedniego ubrania…

Wyszedł spomiędzy zieleni. Rzeczywiście wyglądał dość śmiesznie w czarnym smokingu. Liście znowu zaszeleściły i pokazały się inne praludki. Wyglądały trochę jak rudogłowe pingwiny.

— Odpowiedniego ubrania? — powtórzyła Akwila.

— Owszem — poświadczył Głupi Jaś, który miał na głowie liść sałaty. — A te spodnie są w pewnych miejscach nieco zbyt sztywne, proszę wybaczyć, że o tym wspominam.

— Czy wypatrzyłaś już to stworzenie? — zapytał Rozbój.

— Nie. Strasznie tu tłoczno.

— Pomożemy ci szukać — odparł. — On nie może się ukryć, jeśli podejdziesz naprawdę blisko. Ale uważaj. Jeśli domyśli się, że chcesz go załatwić, nie wiadomo, co spróbuje zrobić. Rozejdźmy się, chłopaki, będziemy udawać, że się dobrze bawimy na przyjęciu.

— Co? Masz na myśli, że będziemy pić i bić? — zapytał Głupi Jaś.

— Na litość! Nigdy bym w to nie uwierzył! — Rozbój przewrócił oczami. — Nie, ty głupku. To jest eleganckie przyjęcie. Co oznacza rozmowy o niczym i zadawanie się z innymi.

— Och, w tym możesz zdać się na mnie. Nie muszę w ogóle rozmawiać! — odparł Głupi Jaś. — Idziemy.

Nawet we śnie, nawet na eleganckim balu Fik Mik Figle wiedziały, jak się zachować.

— Piękna pogoda jak na tę porę roku, mały skunksie, czyż nie?

— Hej, chłopcze, frytki dla wszystkich!

— Piekielnie boska muzyka.

— Poproszę ten kawior bardziej wysmażony.

Z tłumem działo się coś dziwnego. Nikt nie panikował ani nie próbował uciekać, co powinno być oczywistą reakcją na inwazję Figli.

Akwila jeszcze raz się rozejrzała. Na nią ludzie w maskach też w ogóle nie zwracali uwagi. Ponieważ to postaci drugoplanowe, pomyślała. Tak samo jak drugoplanowe drzewa.

Przeszła przez salę do podwójnych drzwi i szeroko je otworzyła.

Za drzwiami panowała ciemność i nic więcej.

Więc… jedynym sposobem było odnalezienie senka. Zresztą niczego innego się nie spodziewała. Mógł kryć się wszędzie. Za każdą maską lub po prostu być stołem. Mógł być czymkolwiek.

Wpatrywała się w tłum. I właśnie wtedy dostrzegła Rolanda.

Siedział samotnie przy stole. Przy stole zastawionym jedzeniem. I trzymał w rękach łyżkę.

Podbiegła i wybiła mu ją na podłogę.

— Czy ty nie masz za grosz rozumu?! — zawołała, łapiąc go za ramiona. — Chcesz tutaj zostać na zawsze?

W tej samej chwili wyczuła za sobą ruch. Później nie potrafiła sobie przypomnieć, co właściwie usłyszała. Ale wiedziała, że coś się dzieje. Ostatecznie to był jej sen.

Obróciła się i zobaczyła senka. Ukrywał się za kolumną.

Roland tylko na nią patrzył.

— Nic ci nie jest? — pytała przerażona, starając się nim potrząsnąć. — Czy coś zjadłeś?

— Okt okto kta — wymamrotał.

Akwila odwróciła się z powrotem do senka. Szedł ku niej bardzo powoli, starając się chować wśród cieni. Wyglądał jak mały bałwan ulepiony z brudnego śniegu.

Muzyka stawała się coraz głośniejsza. Świece się rozjarzyły. Pośrodku olbrzymiej podłogi pary o zwierzęcych głowach wirowały coraz szybciej i szybciej. Podłoga dygotała.

Sen wpadał w kłopoty.

Fik Mik Figle zbiegały się do niej ze wszystkich stron, starając się przekrzyczeć panującą wrzawę.

Senk także spieszył ku niej, wyciągając białe palce.

— Na pierwszy rzut oka — wyszeptała Akwila. I obcięła Rolandowi głowę.


* * *

Wszędzie topił się śnieg, a drzewa wyglądały porządnie, jak prawdziwe.

Senk upadł w tył tuż przed Akwilą. Trzymała w ręce starą patelnię, ale cięcie było doskonałe. Dziwna sprawa, sen.

Odwróciła się i stanęła przed Rolandem. Miał twarz tak białą, że na dobrą sprawę sam wyglądał jak senk.

— Bał się — powiedziała. — Chciał, żebym zaatakowała ciebie, nie jego. Starał się wyglądać jak ty i spowodować, żebyś ty wyglądał jak on. Ale on nie potrafi mówić. A ty tak.

— Mogłaś mnie zabić! — rzekł szorstko.

— Nie. Właśnie ci wyjaśniłam. Proszę, nie uciekaj. Czy widziałeś tutaj małego chłopca?

Roland zmarszczył czoło.

— Jakiego chłopca? — zapytał.

— Królowa go porwała. Muszę go zabrać do domu. Jeśli chcesz, mogę zabrać także ciebie.

— Ja nigdy się stąd nie wydostanę — szepnął Roland.

— Ja tu weszłam, prawda?

— Wejść jest łatwo, ale nikt stąd nie wyjdzie!

— Zamierzam znaleźć drogę. — Akwila starała się mówić bardziej pewnie, niż się czuła.

— Ona ci nie pozwoli. — Roland znowu spoglądał gdzieś w bok.

— Proszę, nie bądź taki… taki głupi. Zamierzam odnaleźć Królową i zabrać mojego braciszka. Rozumiesz? Dotarłam tak daleko. I mam pomoc.

— Gdzie?

Rozejrzała się. Nie było śladu po Fik Mik Figlach.

— Pokażą się — odpowiedziała. — Kiedy będę ich potrzebować.

Nagle las wydał jej się… jakiś pusty. I zimny.

— Będą tu lada chwila — powiedziała głosem pełnym nadziei.

— Zostali złapani przez sen — odparł bezbarwnym głosem Roland.

— Niemożliwe. Przecież zabiłam senka.

— To bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje. Nie masz pojęcia, jak tu jest. Są sny w snach. Są… inne rzeczy, które żyją wewnątrz snów, okropne rzeczy. I nigdy nie wiesz, czy się obudziłaś naprawdę. To wszystko kontroluje Królowa. Poza tym pamiętaj, że to postacie z bajek. Nie można im wierzyć. Nie możesz ufać nikomu. Nawet samej sobie. Zresztą ty też pewnie jesteś tylko snem.

Odwrócił się do niej plecami i odszedł, podążając śladem kopyt.

Zawahała się. Jedyna rzeczywista istota pozostawiała ją w miejscu, gdzie były tylko drzewa i cienie.

I oczywiście wszystkie te potworności, które mogły się spomiędzy nich w każdej chwili ukazać.

— Hej!… — zawołała. — Rozbój? William? Jaś?

Żadnej odpowiedzi. Nawet echa. Wokół panowała całkowita cisza, tylko serce Akwili waliło głośno.

Oczywiście pamiętała, że udało jej się walczyć i wygrywać. Ale zawsze towarzyszyły jej Figle i przez to wszystko wydawało się łatwe. Nigdy nie rezygnowały, potrafiły zaatakować absolutnie każdego i nie wiedziały co to lęk.

Akwila, która przeszła całą drogę przez słownik, miała wątpliwość na ten temat. „Lęk” najprawdopodobniej był jednym z tysięcy słów, których znaczenia praludki nie znały.

Niestety, tak się składało, że ona je znała. Znała też smak strachu i uczucie strachu. I wiedziała dobrze — właśnie teraz to czuje.

Złapała mocno patelnię. Która już nie wydawała się tak znakomitą bronią.

Błękitne cienie między drzewami wydawały się pogłębiać. Najciemniej było w oddali, tam gdzie prowadziły ślady kopyt. Co dziwniejsze, las za nią wydawał się prawie jasny i niesłychanie zachęcający.

Ktoś nie chce, żebym tam poszła, pomyślała. To było… całkiem zachęcające. Ale mrok bez wątpienia nie wyglądał przyjemnie. Mogło tam na nią czekać praktycznie wszystko.

Ona też czekała. Zdała sobie sprawę, że czeka na Fik Mik Figle, ma nadzieję wbrew nadziei, że nagle usłyszy ich głosy, nawet ucieszyłaby się, słysząc: „Na litość!” (była pewna, że Figlom nigdy zresztą o żadną litość nie chodziło!).

Wyjęła ropucha. Leżał na jej dłoni, pochrapując, więc go szturchnęła.

— Co? — zachrypiał.

— Znalazłam się w lesie zamieszkanym przez złe stworzenia, jestem tu całkiem sama i robi się ciemno — powiedziała Akwila. — Co powinnam zrobić?

Ropuch otworzył jedno zamglone oko.

— Iść stąd.

— Nic mi nie pomagasz!

— To najlepsza rada, jakiej ci mogę udzielić — odparł ropuch. — A teraz odłóż mnie z powrotem, zimno wprowadza mnie w letarg.

Niechętnie schowała ropucha z powrotem do kieszeni, a przy okazji dotknęła książki „Choroby owiec”. Wyciągnęła ją i otworzyła na chybił trafił. Było tam lekarstwo na gazy, ale przekreślone ołówkiem. Obok na marginesie starannym dużym i okrągłym pismem babci Dokuczliwej zostało napisane:


+++++


Akwila zamknęła książkę i jak najdelikatniej, by nie obudzić śpiącego ropucha, wsunęła ją do kieszeni. Następnie, ściskając mocno rączkę patelni, wkroczyła w błękitne cienie.

Jak powstają cienie, jeśli na niebie nie ma słońca? — zastanawiała się, ponieważ znacznie lepiej było myśleć o takich sprawach niż o innych, mniej przyjemnych, które kłębiły się jej w głowie.

Ale te cienie nie potrzebowały słońca, by powstać. Pełzały całkiem samodzielnie po śniegu i wycofywały się, kiedy nadchodziła. Przynajmniej to niosło ulgę.

Potem zbierały się za nią. I podążały krok w krok. Odwróciła się i kilka razy tupnęła nogą — wtedy skryły się za drzewa, była jednak pewna, że gdy spojrzy do tyłu, pojawią się znowu.

W pewnej odległości przed sobą ujrzała senka. Stał na wpół ukryty za drzewem.

Wrzasnęła i machnęła ostrzegawczo patelnią. Szybko odszedł.

Kiedy się rozejrzała, zobaczyła jeszcze dwa za sobą, ale daleko.

Droga wiodła nieco pod górę coraz głębiej w świetlistą mgłę. Akwila ruszyła w tamtą stronę. Gdzie indziej miałaby pójść?

Kiedy dotarta na szczyt wzgórza, popatrzyła w dół na płytką dolinę.

Zobaczyła cztery senki — naprawdę duże, większe od tych, które widziała do tej pory.

Siedziały, tworząc kwadrat, z wyciągniętymi przed siebie pękatymi nogami. Każdy miał na szyi złotą obrożę, do której przyczepiony był łańcuch.

— Udomowione? — zdziwiła się. Ale… — Kto włożyłby senkowi na szyję obrożę? Tylko ktoś, kto potrafi śnić równie dobrze jak one.

My udomawiamy psy pasterskie, by pomagały nam zaganiać owce, pomyślała.

Królowa używa senków, by zaganiać sny…

Kwadrat, jaki tworzyły, wypełniała mgła. Ślady koni, ślady Rolanda prowadziły właśnie tam, a potem znikały w chmurze mgły. Odwróciła się. Cienie ustąpiły nieco.

Wokół niej nie było nic. Nie śpiewały żadne ptaki, w lesie nic się nie poruszało. Ale potrafiła dostrzec w pewnym oddaleniu kolejne trzy senki zerkające na nią zza drzew. To ją zaganiały.

W takiej chwili jak ta miło byłoby mieć koło siebie kogoś, kto powie: „Zrezygnuj. To zbyt niebezpieczne! Nie rób tego”.

Niestety nikogo takiego nie było. Zamierzała zdobyć się na akt niezwykłej odwagi i gdyby miało jej się nie udać, nikt się nawet o tym nie dowie. To budziło w niej lęk, ale też pewne… niezadowolenie. Ten cały świat budził w niej niezadowolenie. Był głupi i dziwaczny.

Dokładnie to samo czuła, kiedy Jenny wyskoczyła z wody. Z jej rzeki. I gdy Królowa porwała jej brata. Może takie myślenie świadczyło o egoizmie, ale gniew był lepszy od strachu. Strach oznaczał zimną mokrą masę, gniew miał ostrza. A to się mogło przydać.

Zaganiały ją! Niczym… owcę.

No cóż, rozgniewana owca umiała poradzić sobie z psem, tak że zmykał z podkulonym ogonem.

Więc…

Cztery wielkie senki siedziały w czworoboku.

To miał być naprawdę potężny sen… Podniosła patelnię na wysokość ramienia.

Poradzi sobie z każdym, kto się nawinie. Nagle poczuła nieopanowaną chęć, by pójść do toalety. Szła powoli stokiem, przez śnieg, przez mgłę… wiało.

Загрузка...