Rozdział dziesiąty Wielkie uderzenie

Nagle zrobiło się tak gorąco, jakby ktoś włączył ogromny palnik. Akwila nie mogła złapać tchu.

Dostała kiedyś udaru słonecznego, wysoko w górach, kiedy wybrała się tam bez nakrycia głowy. Wtedy czuła się tak samo jak teraz, świat wokół był nieładnie zielony, żółty i czerwony, bez żadnych cieni. Powietrze było tak rozgrzane, że mogłaby z niego wycisnąć dym.

Przedzierała się przez… trzciny, tak przynajmniej wyglądały, tylko że były dużo wyższe od niej.

… Pomiędzy trzcinami rosły słoneczniki…

… tylko że płatki miały białe…

… ponieważ tak naprawdę to wcale nie były słoneczniki.

To były stokrotki. Z całą pewnością. Przyglądała im się tyle razy, na dziwnym rysunku w „Księdze dziecięcych baśni”. To były stokrotki, i wokół wcale nie rosły trzciny, tylko źdźbła, trawy, a ona stała się bardzo malutka.

Znajdowała się na dziwacznym rysunku. Obrazek był snem. Lub sen był na obrazku.

Choć tak naprawdę nie miało to znaczenia, ponieważ ona znajdowała się wewnątrz. Jeśli spadasz z urwiska, nieważne, czy ziemia podniosła się w górę, czy ty lecisz w przepaść. Tak czy siak jesteś w kłopotach.

Gdzieś z oddali doszedł ją głośny trzask, a po nim gromki wiwat. Ktoś klaskał, następnie odezwał się zaspanym głosem:

— Dobra robota. To mistrz. Znakomicie…

Akwila z trudem przedzierała się przez trawy.

Na płaskiej skale jakiś mężczyzna rozbijał orzechy sięgające mu do pasa, oburącz trzymając młotek. Jego wyczyny oglądał tłum ludzi. Akwila pomyślała „ludzie” tylko dlatego, że nie potrafiła znaleźć bardziej odpowiedniego słowa, ale jego znaczenie należało nieco naciągnąć, aby pasowało do tych… ludzi.

Bardzo różnili się między sobą wzrostem. Jedni byli wyżsi od niej, choć nikt nie wystawał głową ponad trawy. Byli też bardzo maleńcy. Inni mieli twarze, na które nie chciałoby się spojrzeć powtórnie, a jeszcze inni takie, których nie chciałoby się oglądać w ogóle.

To jest tylko sen, powiedziała do siebie Akwila. Nie musi mieć sensu ani być miły. To sen, nie marzenie. Ludzie, którzy życzą innym, by spełniły się im wszystkie sny, powinni pomieszkać choćby pięć minut w jednym z nich.

Wyszła na jasną polankę, gdzie było chyba jeszcze cieplej niż między trawami. W tej właśnie chwili mężczyzna znów dźwignął młotek do uderzenia.

— Przepraszam — odezwała się.

— Tak? — podniósł na nią wzrok.

— Czy jest tu gdzieś Królowa? — zapytała Akwila.

Otarł czoło i kiwnął głową, pokazując drugą część polany.

— Jej wysokość udała się do swojej altany — powiedział.

— Chodzi o zakątek lub miejsce odpoczynku? — zapytała, przypominając sobie definicję ze słownika.

Pokiwał głową.

— Zgadza się, panno Akwilo.

Nie zapytam, skąd zna moje imię, postanowiła.

— Dziękuję — odparła, a ponieważ była dobrze wychowana, do dała: — Życzę szczęścia w rozbijaniu orzechów.

— Ten będzie najtwardszy — mężczyzna wskazał orzech leżący na skale.

Akwila odeszła, starając się udawać, że cudaczny zbiór postaci nie jest dla niej czymś nadzwyczajnym. Najbardziej przerażające były dwie wielkie kobiety.

Duże kobiety ceniono na Kredzie. Farmerzy lubili mieć takie żony. Praca na farmie jest ciężka i do niczego nie przyda się dziewczyna, która nie da rady przenieść pod pachami pary prosiaków lub nie zarzuci sobie na plecy snopka zboża. Ale te wyglądały, jakby potrafiły udźwignąć konia, i to każda z osobna. Spoglądały na Akwilę z wyższością.

I miały idiotyczne maleńkie skrzydełka na plecach.

— Piękny dzień na przyglądanie się rozłupywaniu orzechów! — radośnie wykrzyknęła Akwila, mijając je.

Zmarszczyły ogromne blade twarze, jakby w wysiłku zrozumienia, kim ona jest.

W pobliżu kobiet, obserwując rozłupywanie orzechów z wielką uwagą, siedział człowieczek z białą brodą i spiczastymi uszami. Miał na sobie bardzo staroświeckie ubranie.

Popatrzył za Akwilą, gdy go minęła.

— Dzień dobry — odezwała się.

— Sneebs! — oświadczył, a w jej głowie pojawiły się słowa: „Uciekaj stąd!”.

— Przepraszam? — zapytała.

— Sneebs! — powtórzył, machając rękami. Tym razem w jej głowie pojawiły się słowa: „To okropnie niebezpieczne!”.

Wymachiwał bladymi rękami, jakby chciał ją przepędzić. Odeszła, kręcąc w zdumieniu głową.

Poza tym byli tu szlachetni panowie i damy, ludzie w pięknych strojach, a nawet kilka pasterek. Ale część wyglądała, jakby poskładano ich z różnych kawałków. Dokładnie tak jak na obrazkach w książce, którą trzymała w sypialni.

Obrazki wykonane były z grubego kartonu i miały rogi zniszczone przez kolejne pokolenia dzieci Dokuczliwych. Na każdej kartce widniała inna postać, przy czym kartka podzielona była na cztery oddzielnie pasy, które można było przekładać niezależnie. Nudzące się dziecko mogło tak przekładać pasy, by postaci zmieniały ubrania. Można było dojść do sytuacji, w której głowa żołnierza miała pierś piekarza, spódnicę i farmerskie buty.

Akwila potrafiła tym bawić się bez końca. A teraz ludzie wokół niej wyglądali dokładnie tak, jakby ktoś ich wyjął z tej książki lub jakby się ubierali po ciemku na bal przebierańców. Kilkoro ukłoniło się jej, gdy przechodziła, nikt też nie wyglądał na zdziwionego obecnością dziewczynki tutaj.

Przykucnęła pod liściem dużo większym od niej samej i wyjęła ropucha z kieszeni.

— Brrr! Ale zimno — jęknął.

— Zimno? Jest jak w rozgrzanym piecu!

— Wszędzie tylko śnieg — powiedział ropuch. — Odłóż mnie z powrotem. Zamarzam.

Chwileczkę, pomyślała Akwila.

— Czy ropuchy śnią? — zapytała. — Nie!

— Och… więc tu wcale nie jest gorąco?

— Nie, tylko ty tak myślisz.

— Pssst! — rozległo się obok.

Akwila wsunęła ropucha do kieszeni i zastanowiła się, czy ma odwagę odwrócić głowę.

— To ja — powtórzył głos.

Spojrzała w stronę kępki stokrotek dwa razy większych niż mieszkańcy tego lasu.

— To zbyt mało…

— Jesteś stuknięta? — zapytały stokrotki.

— Szukam brata — odpowiedziała Akwila ostrym głosem.

— To ten okropny dzieciak, który przez cały czas wrzaskiem domaga się słodyczy?

Kępka stokrotek rozchyliła się i ponad łodygami przeskoczył Roland. Schował się obok niej pod liściem.

— Tak — odpowiedziała niechętnie, ponieważ czuła, że nawet o takim bracie jak Bywart tylko siostra ma prawo mówić „okropny”.

— A kiedy się go zostawi na chwilę samego, od razu woła siusiu? — dopytywał się Roland.

— Tak! Gdzie on jest?

— I to jest twój brat? Permanentnie lepki dzieciak?

— Już ci mówiłam.

— I naprawdę chcesz go z powrotem?

— Tak!

— Dlaczego?

Jest moim bratem, pomyślała Akwila. Co ma z tym wspólnego jakieś „dlaczego”?

— Bo to mój brat! A teraz powiedz mi, gdzie on jest.

— Czy jesteś pewna, że uda ci się stąd wyjść? — zapytał Roland.

— Oczywiście — skłamała Akwila.

— I możesz mnie zabrać ze sobą?

— Tak. — Przynajmniej miała taką nadzieję.

— W porządku. Pozwolę ci to zrobić.

— Ach tak, ty mi pozwolisz?

— Posłuchaj, przecież nie wiedziałem, kim jesteś, tam w lesie — tłumaczył Roland. — Spotyka się tam najdziwniejsze rzeczy. Zagubionych ludzi, kawałki snów… trzeba uważać. Ale jeśli naprawdę znasz drogę powrotną, to chyba powinienem z tobą wrócić, zanim mój ojciec zacznie się poważnie martwić.

Akwila poczuła, jak druga myśl (ta, która niesie wątpliwość) jej podpowiada: „Nie zmieniaj wyrazu twarzy. Pytaj”.

— Długo tutaj jesteś? — zapytała, starannie dobierając słowa. — Czy możesz określić dokładnie?

— Cóż, światło niezbyt się zmieniło w tym czasie — powiedział chłopiec. — Mam wrażenie, że jestem tutaj parę… no, godzin. Może dzień…

Akwila robiła wszystko, by jej twarz niczego nie zdradziła, ale to się nie udało.

Roland przyglądał się jej uważnie.

— Byłem tu parę godzin, prawda?

— No… a czemu pytasz? — rozpaczliwie usiłowała uniknąć odpowiedzi.

— Ponieważ jednak… czuję, że trwało to… dłużej. Miałem ochotę na jedzenie tylko dwa albo trzy razy, no i ze dwa razy poszedłem… wiesz gdzie, więc nie mogło minąć wiele czasu. Ale robiłem tyle różnych rzeczy… to był dzień pełen wrażeń… — jego głos ucichł.

— Hm. Masz rację — zgodziła się z nim Akwila. — Tutaj czas płynie wolniej. To trwało… trochę dłużej…

— Sto lat? Tylko mi nie mów, że minęło sto lat. Że zadziałały czary i sto lat przeszło jak z bicza strzelił.

— Co? Tyle nie. Ale… prawie rok.

Reakcja chłopca ją zaskoczyła. Teraz naprawdę wyglądał na przestraszonego.

— O nie, to gorsze niż sto lat!

— Jak to?

— Gdybym wrócił po stu latach, nie dostałbym lania.

No, no, pomyślała Akwila.

— Nie sądzę, żeby czekało cię coś takiego — powiedziała. — Twój ojciec był bardzo nieszczęśliwy. Poza tym to nie twoja wina, że porwała cię Królowa — zawahała się, bo tym razem jego zdradził wyraz twarzy. — Czyżby twoja?

— Kiedy polowałem w lesie, obok mnie pojawiła się piękna dama na koniu z dzwoneczkami przy uprzęży, śmiała się, więc oczywiście spiąłem konia, żeby ją dogonić i… — zamilkł.

— To chyba nie była rozsądna decyzja — westchnęła Akwila.

— Tutaj nie jest… źle. Tylko że ciągle się… zmienia. Drzwi można znaleźć wszędzie. Chodzi mi o drzwi do innych… światów…

— Lepiej zacznij od początku — poprosiła Akwila.

— Najpierw było fantastycznie — zaczął opowiadać. — Myślałem, że to przygoda. Karmiła mnie słodkimi przysmakami…

— Jakimi? Lodami?

Roland tak intensywnie myślał, że twarz mu poczerwieniała z wysiłku.

— Nie, to były raczej nugaty. A potem kazała mi śpiewać i tańczyć, bawić się i skakać. Powiedziała, że tak zachowują się dzieci.

— I robiłeś to, co chciała?

— A ty byś robiła? Czułem się jak idiota. Mam już dwanaście lat. — Roland zawahał się. — Ale jeśli powiedziałaś prawdę, to mam już trzynaście.

— Dlaczego chciała, żebyś skakał i się bawił? — zapytała Akwila, która nie chciała mu powiedzieć: „Nie, wciąż masz dwanaście lat, a zachowujesz się jak ośmiolatek”.

— Po prostu powiedziała, że to właśnie robią dzieci — odparł Roland.

Akwila zastanowiła się nad jego słowami. W jej opinii dzieci głównie kłóciły się, krzyczały, biegały, śmiały się głośno, brudziły się i obrażały. Jeśli kiedyś widziała jakieś skaczące i kręcące się w kółko, to najprawdopodobniej oznaczało, że użądliła je osa.

— Dziwne — mruknęła.

— A kiedy nie chciałem tego robić, dała mi jeszcze więcej słodyczy.

— Więcej nugatów?

— Nie, wtedy to były śliwki w cukrze — rzekł Roland. — Są jak normalne śliwki, tylko z cukrem. Cały czas mi dawała cukier. Myślała, że ja go lubię.

W pamięci Akwili odezwał się dzwoneczek.

— Może ona stara się ciebie utuczyć, a potem upiec w piekarniku i zjeść?

— Na pewno nie. Tak robią tylko złe jędze.

Akwila przyjrzała mu się uważnie.

— No oczywiście — powiedziała ostrożnie. — Zapomniałam. Więc żyłeś słodyczami?

— Nie, ponieważ umiem polować! Tutaj dostają się prawdziwe zwierzęta. Nie wiem jak. Sneebs uważa, że trafiają w drzwi przez przypadek. A potem umierają z głodu, bo tu zawsze panuje zima. Ponadto Królowa czasami wysyła piratów na rozbój do któregoś interesującego ją świata. Ta jej kraina jest jak… piracki statek.

— Tak, albo jak kleszcz — stwierdziła Akwila.

— Co to jest kleszcz?

— Pasożyt. Przyczepia się do owcy i pije jej krew. Odpada, dopiero kiedy jest pełen.

— Aha. O tym z pewnością wie każdy wieśniak — domyślił się Roland. — Cieszę się, że ja tego nie wiem. Zaglądałem przez drzwi do kilku światów. Ale oni mnie tam nie wypuszczali. Z jednego braliśmy kartofle, z innego ryby. Myślę, że ludzie ze strachu oddawali im daniny. No i był świat, z którego pochodzą senki. Śmiali się, że tam mnie mogą puścić, jeśli tylko chcę, ale nie chciałem. Jest całkiem czerwony, jak zachód słońca. Wielkie czerwone słońce wisi nad horyzontem ponad wielkim nieruchomym czerwonym morzem, są też czerwone skały, które rzucają długie cienie. Na skałach siedzą okropne stworzenia, żywią się krabami, pająkami i ślimakami. Wokół każdego możesz zobaczyć pierścień muszli i skorup.

— Kim są oni? — zapytała Akwila, której nie umknęło słówko „wieśniak”.

— O co ci chodzi?

— Mówisz: „Oni mnie nie wypuszczali”, „Śmiali się”. Kogo masz na myśli? Tutejszych ludzi?

— Tych? Skąd, większość z nich nawet nie istnieje naprawdę. Mówię o elfach. O postaciach z bajek. To ich królowa. Nie wiedziałaś tego?

— Myślałam, że elfy są malutkie!

— A ja myślę, że mogą być takie, jakie chcą — odparł Roland. — Nie są… do końca prawdziwe. Są takie… jak sny o nich. Przezroczyste niczym powietrze lub solidne jak skała. Tak mówi Sneebs.

— Sneebs? — powtórzyła Akwila. — Aha, ten malutki, który mówi tylko „sneebs”, ale w głowie słyszy się prawdziwe słowa?

— Tak, to on. Jest tu od lat. Stąd wiem, że tutaj dzieje się z czasem coś dziwnego. Sneebs kiedyś trafił do swego świata, ale tam już wszystko się zmieniło. Czul się tak nieszczęśliwy, że znalazł inne drzwi i wrócił tu natychmiast.

— Wrócił tu? — powtórzyła zaskoczona Akwila.

— Mówi, że lepiej należeć, gdzie się nie przynależy, niż nie należeć tam, gdzie się kiedyś przynależało, pamiętając, jak to było kiedyś przynależeć. Chyba tak właśnie powiedział. I jeszcze dodał, że tu nie jest najgorzej, jeśli się trzymać z daleka od Królowej. I że sporo się można nauczyć.

Akwila spojrzała na zgarbionego Sneebsa, który wciąż przyglądał się rozbijaniu orzechów. On się czegoś uczył? Raczej wyglądał jak ktoś, dla kogo strach stał się chlebem powszednim.

— Nie wolno rozgniewać Królowej — ciągnął Roland. — Widziałem, co się działo z ludźmi, którym się to przytrafiło. Wysyłała na nich kobiety-trzmiele.

— Czy mówisz o tych wielkich kobietach z maleńkimi skrzydełkami?

— Tak! Są straszne. A jeśli Królowa naprawdę się na kogoś wścieknie, po prostu patrzy… i wtedy następuje zmiana.

— W co?

— Różnie. Nie chciałbym ci tego rysować. — Roland się wzdrygnął. — A gdybym już musiał, potrzebowałbym dużo czerwonej i fioletowej kredki… A potem są zostawiane dla senków. — Potrząsnął głową. — Pamiętaj, że tutaj sny są realne. Bardzo realne. I kiedy jesteś wewnątrz snu, to jakbyś już nie była tutaj. Koszmary też są na prawdę. Możesz umrzeć.

Ale teraz wcale nie czuję, że to dzieje się naprawdę, pomyślała Akwila. Czuję się, jakbym śniła. I jakbym się miała ze snu właśnie obudzić.

— Zawsze muszę pamiętać, co dzieje się naprawdę, a co nie.

Spojrzała na swoją wypłowiałą niebieską sukienkę, niestarannie obrębioną, co było wynikiem wielu pruć i szyć, kiedy kolejne właścicielki dorastały. To było naprawdę.

I ona była naprawdę. I ser. A gdzieś niedaleko naprawdę był świat o zielonej murawie pod błękitnym niebem.

Fik Mik Figle były naprawdę i kolejny raz zapragnęła, żeby zjawiły się jak najszybciej. W sposobie, jak krzyczały: „Na litość!”, i atakowały wszystko, co się rusza, było coś bardzo uspokajającego.

Prawdopodobnie Roland również był prawdziwy.

Wszystko poza tym było tak naprawdę tylko snem o złodziejskim świecie, który żył i żywił się światem prawdziwym, gdzie czas stanął w miejscu i straszliwe rzeczy mogły się wydarzyć w każdej chwili. Nie chcę już nic więcej na ten temat wiedzieć, uznała. Chcę tylko zabrać brata do domu, teraz, gdy jeszcze czuję gniew.

Ponieważ gdy gniew minie, przyjdzie czas na lęk i wtedy będę naprawdę przerażona.

Zbyt przerażona, by myśleć. Tak przerażona jak Sneebs. Muszę myśleć…

— Pierwszy sen, w którym się znalazłam, był jakby moim snem — powiedziała. — Miewam sny, w których się budzę, lecz nadal śpię. Ale nigdy nie byłam w sali balowej…

— Och, ten był mój — wtrącił się Roland. — Pamiętam, kiedy byłem bardzo mały, obudziłem się w nocy i zszedłem na dół do wielkiej sali, a tam tańczyli ludzie w maskach i było tak… jasno. — Posmutniał. — Wtedy jeszcze żyła moja mama.

— A ten z kolei jest z mojej książki — stwierdziła Akwila. — Musiała zapożyczyć go ode mnie…

— Nie, ona go często używa — rzekł Roland. — Lubi go. Zbiera sny, gdzie się da. Kolekcjonuje je.

Akwila podniosła się i złapała patelnię.

— Zamierzam się zobaczyć z Królową.

— Nie rób tego! — zawołał Roland. — Poza Sneebsem jesteś tutaj jedyna prawdziwa, a z niego kiepski kompan.

— Mam zamiar zabrać brata do domu — oświadczyła spokojnie Akwila.

— W takim razie ja z tobą nie idę. Nie zamierzam oglądać, w co cię zamieni.

Akwila wyszła spod liścia, ruszyła ścieżką w górę wzgórza. Tu i tam pojawiali się dziwacznie ubrani ludzie o zaskakujących kształtach, przyglądali się jej, ale potem zachowywali się, jakby dziewczynka po prostu sobie wędrowała i nie miało to żadnego znaczenia.

Zerknęła za siebie. W oddali ten, który rozprawiał się z orzechami, znalazł kolejny jeszcze większy i właśnie szykował się do uderzenia.

— Ja chcę, chcę, chcę słodycze!

Akwila obróciła się jak kogucik na dachu podczas tornado. Ruszyła biegiem ścieżką, z opuszczoną głową, gotowa zaatakować patelnią każdego, kto stanie jej na drodze. Wypadła spomiędzy traw na polanę otoczoną kępami stokrotek. Równie dobrze mogła to być altana.

Nie próbowała nawet sprawdzić.

Bywart siedział na dużym płaskim kamieniu obłożony słodkościami. Niektóre były większe od niego. Mniejsze leżały w stosach, duże wyglądały jak kłody. Miały każdy możliwy kolor, jaki miewają słodycze — od Nie-Do-Końca-Truskawkowo-Czerwony przez Sztucznie-Cytrynowo-Żółty, Dziwnie-Chemicznie-Pomarańczowy, Jakiś-Rodzaj-Kwaśno-Zielony do Kto-Widział-Taki-Niebieski.

Łzy płynęły mu po policzkach jak groch. A ponieważ spływały na słodycze, wszystko już było lepkie.

Bywart zawodził. Jego usta były wielkim czerwonym tunelem, z czymś galaretowatym o nazwie nikomu nieznanej, co przesuwało się do przodu i w tył. Milkł tylko na chwilę potrzebną, by nabrać powietrza.

Akwila natychmiast rozpoznała, w czym leży problem. Widywała to już wcześniej, na różnych przyjęciach urodzinowych. Jej brat cierpiał na tragiczny brak słodyczy. Co prawda słodycze otaczały go ze wszystkich stron. Ale w chwili kiedy decydował się na coś, już żałował, że nie wybrał czegoś innego. I było tyle słodyczy, których nie zdoła zjeść nigdy. To go przerastało. Jedynym rozwiązaniem było zalać się łzami.

W domu radzono sobie w ten sposób, że nakładano mu na głowę kubełek, aż się uspokoił, a w tym czasie większość słodyczy chowano. Pozostawiano taką ilość, z którą potrafił sobie poradzić.

Akwila wypuściła z rąk patelnię i wzięła go w ramiona.

— To ja, Akwila — szepnęła. — Idziemy do domu.

Tutaj spotkam Królową, pomyślała.

Ale nie słyszała żadnego gniewnego okrzyku ani eksplozji magii… w ogóle nic.

Tylko odległe brzęczenie pszczół, szmer wiatru w trawie i czkanie Bywarta, który był zbyt zaskoczony, by płakać.

Dostrzegła teraz, że w dalszej części altany znajduje się łoże z liści otoczone kwiatami. Ale nie było tam nikogo.

— Ponieważ jestem tuż za tobą — usłyszała.

Odwróciła się szybko.

Nikogo tam nie było.

— Wciąż za tobą — powiedziała Królowa. — To jest mój świat, dziecko. Nigdy nie będziesz tak szybka ani tak sprytna jak ja. Dla czego chcesz zabrać mojego chłopca?

— On nie jest twój! On jest nasz! — odpowiedziała Akwila.

— Nigdy go nie kochałaś. Twoje serce to kulka śniegu.

Akwila zmarszczyła czoło.

— Kochać? — powiedziała. — Co to ma do rzeczy? To mój brat. Mój!

— Oczywiście, to charakterystyczne dla czarownic — odezwała się Królowa. — Egoizm. Moje, moje, moje. Czarownice dbają tylko o swoje.

— Ukradłaś go!

— Ukradłam? Czy to znaczy, że uważasz go za swoją własność?

Druga myśl podpowiedziała: Szuka twoich słabych punktów. Nie słuchaj jej.

— Och, więc posiadasz umiejętność dopuszczania drugiej myśli — zauważyła Królowa. — Pewnie uważasz, że dzięki temu jesteś prawdziwą czarownicą?

— Dlaczego nie pozwolisz mi się zobaczyć? — zapytała Akwila. — Boisz się?

— Boję się? Czegoś takiego jak ty?

I oto Królowa stała przed nią. Była dużo wyższa od Akwili, ale równie szczupła, włosy miała długie i czarne, twarz bladą, usta czerwone jak czereśnie, a suknię biało-czerwono-czarną. I coś w tym obrazku nie pasowało.

Druga myśl powiedziała: Jest zbyt doskonała. Po prostu doskonała. Niczym lalka. Nikt prawdziwy nie jest taki doskonały. Ona wcale tak nie wygląda.

Uśmiech Królowej na chwilę znikł, a kiedy powrócił, wyglądał jak posklejany.

— Zupełnie mnie nie znasz, a zachowujesz się niegrzecznie — oświadczyła Królowa, sadowiąc się na liściastej sofie. Poklepała dłonią miejsce obok siebie. — Siądź tutaj. Stanie naprzeciw siebie to jak konfrontacja. Potraktuję twoje złe maniery jako oznakę zagubienia. — Obdarowała Akwilę przepięknym uśmiechem.

Przyjrzyj się jej oczom, podpowiadała druga myśl. Ona nie używa ich, żeby cię widzieć. To tylko piękne ornamenty.

— Wkroczyłaś nieproszona do mego domu, zabiłaś parę zamieszkujących ten kraj postaci i cały czas zachowywałaś się w sposób niedopuszczalny — mówiła Królowa. — To mnie obraża. Ale potrafię zrozumieć, że zostałaś wprowadzona w błąd przez szkodliwe elementy…

— Ukradłaś mojego brata. — Akwila nie wypuszczała Bywarta z objęć. — Kradniesz wszystko, co się da. — Ale jej głos brzmiał słabo nawet w jej własnych uszach.

— Zgubił się — odpowiedziała spokojnie Królowa. — Przyprowadziłam go do domu i zajęłam się nim.

Było coś takiego w głosie Królowej, co mówiło w przyjacielski, pełen zrozumienia sposób, że to ona ma rację, a ty się mylisz. Ale tak naprawdę to nie jest twój błąd.

Najprawdopodobniej jest to błąd twoich rodziców albo jedzenia, albo czegoś okropnego, co się kiedyś zdarzyło, a ty tego nie pamiętasz. Z pewnością to nie był twój błąd, Królowa doskonale to rozumiała, ponieważ ty jesteś miła. Tylko pod złym wpływem zrobiłaś nie to, co potrzeba. Ale jednak zachowywałaś się okropnie. Gdybyś tylko umiała się przyznać, Akwilo, świat byłby znacznie lepszy…

… ten zimny świat, strzeżony przez potwory, świat, gdzie nic się nie starzeje ani nie rośnie, powiedziała jej druga myśl. Świat, którym rządzi Królowa. Nie słuchaj jej.

Akwili udało się zrobić krok w tył.

— Czy ja jestem potworem? — zapytała Królowa. — Potrzebuję jedynie towarzystwa…

W tym momencie druga myśl Akwili, całkiem przyduszona przez uwodzicielski glos Królowej, zdołała jednak wykrztusić: Panna Płci Żeńskiej Robinson…

Wiele lat temu pracowała jako służąca na jednej z farm. Mówiono, że wychowała się w sierocińcu w Yelp. Mówiono, że jej matka zjawiła się tam i urodziła ją podczas straszliwej burzy. Kierownik sierocińca zapisał w swoim wielkim czarnym dzienniku: Panna Robinson, niemowlę płci żeńskiej. Młoda mama nie była zbyt bystra, a może po prostu umierała, w każdym razie zrozumiała, że to jest imię dziecka. Ostatecznie tak zostało zapisane w papierach.

Panna Robinson była już całkiem stara, nigdy się wiele nie odzywała, mało co jadła, ale nikt nigdy nie widział jej bezczynnej. Nikt nie potrafił tak wyszorować podłogi jak panna Płci Żeńskiej Robinson. Miała szczupłą twarz bez wyrazu, z ostrym czerwonym nosem, i nieznające odpoczynku szczupłe blade dłonie z czerwonymi knykciami. Panna Robinson pracowała naprawdę ciężko.

Kiedy ta sprawa się wydarzyła, Akwila mało rozumiała. Kobiety rozmawiały o tym, stojąc przy furtkach po dwie, po trzy, z założonymi na piersi rękami i zawsze milkły z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, gdy nadchodzili mężczyźni.

Usłyszała coś to tu, to tam, choć niekiedy to, co do niej dochodziło, brzmiało jak rodzaj kodu: „Nigdy tak naprawdę nie miała nikogo dla siebie, biedactwo. Czy to jej wina, że jest bardziej płaska niż deska do prasowania?” i „Mówią, że kiedy ją znaleźli, kołysała je i powtarzała, że to jej”, i „Dom był pełen dziecięcych ubranek, które zrobiła na drutach!”. To ostatnie najbardziej zdziwiło Akwilę, ponieważ zostało wypowiedziane takim tonem, jakby ktoś mówił: „Miała dom pełen ludzkich czaszek!”.

Ale wszyscy zgadzali się co do jednego: Nie można tego puścić płazem! Zbrodnia to zbrodnia. Trzeba zawiadomić barona.

Panna Robinson ukradła dziecko, Punktualność Zagadkę, który był bardzo kochany przez swych młodych rodziców, mimo że nazwali go Punktualność (uważali, że jeśli nadaje się dzieciom imiona od innych cech, jak Wiara czy Nadzieja, to nie ma nic złego w naznaczeniu go słowem opisującym dobre pilnowanie czasu).

Pozostawili go w kołysce na podwórku i zniknął. Jak zwykle w takim wypadku rozpoczęto poszukiwania, a potem ktoś zauważył, że panna Robinson zabiera do domu więcej mleka niż zazwyczaj.

To był kidnaping. Na Kredzie rzadko się stawia płoty i drzwi są zazwyczaj pootwierane. Złodzieje wszelkiego autoramentu traktowani są niezwykle surowo. Jeśli nie możesz odwrócić się na pięć minut od dziecka lub swojej własności, do czego to może doprowadzić? Prawo to prawo. Zbrodnia to zbrodnia…

Akwila przysłuchiwała się wymianom opinii na ten temat, bo wioska aż huczała, ale powtarzano cały czas to samo. Biedactwo, nie chciała zrobić nic złego. Tak ciężko pracowała, nigdy się nie skarżyła. Ma w głowie nie po kolei. Prawo to prawo. Zbrodnia to zbrodnia.

Tak więc baron został zawiadomiony, proces odbywał się w wielkiej sali, gdzie zjawili się wszyscy, którzy tylko mogli przyjść, w tym pan i pani Zagadka, ona ze zmartwioną twarzą, on z zaciętą. Była też oczywiście panna Robinson, która nie odrywała wzroku od ziemi, a swych czerwonych dłoni od kolan.

Trudno to było nawet nazwać procesem. Panna Robinson nie rozumiała aktu oskarżenia, Akwili wydawało się zresztą, że mało kto rozumiał. Nie byli pewni, dlaczego właściwie się tam znaleźli i czego mieli się dowiedzieć.

Baron też nie był pewny siebie. Prawo stanowiło jasno. Kradzież jest straszliwą zbrodnią, a kradzież istoty ludzkiej czymś wręcz okropnym. W Yelp znajdowało się więzienie, tuż obok sierocińca. Niektórzy mówili nawet, że są w środku łączące je drzwi.

Baron nie był wielkim myślicielem. Jego rodzina sprawowała władzę, ponieważ mieszkańcy Kredy nie zmieniali zdania na temat niczego przez setki lat. Słuchał, wystukując po stole rytm palcami, przyglądał się ludzkim twarzom i w ogóle zachowywał się jak ktoś siedzący na rozżarzonych węglach.

Akwila zajęła miejsce w pierwszym rzędzie. Słuchała, jak baron wygłasza werdykt, używając wielu słów, by nie powiedzieć tych, które powiedzieć musiał, aż tu nagle drzwi się otworzyły i wbiegły Grzmot i Błyskawica.

Pędziły między rzędami ławek, po czym zajęły miejsce na wprost barona, wpatrując się w niego jasnymi i czujnymi oczami.

Tylko Akwila ośmieliła się odwrócić. Drzwi do sali pozostały lekko uchylone. To były solidne drzwi, o wiele za ciężkie, by otworzył je pchnięciem nawet najsilniejszy pies. Zdołała dostrzec, że ktoś stoi i patrzy na salę przez szparę w drzwiach.

Baron zamilkł i również spojrzał ku drzwiom. Po dobrych kilku chwilach odsunął od siebie prawniczą księgę i rzekł:

— Może powinniśmy to załatwić inaczej…

I rzeczywiście postąpili inaczej. Ludzie zaczęli teraz zwracać uwagę na pannę Robinson. Nie było to rozwiązanie doskonałe, ale działało i wszyscy byli zadowoleni.

Kiedy wyszli z sali, Akwila poczuła lekki zapach tytoniu Wesoły Żeglarz i pomyślała o psie barona. „Zapamiętaj ten dzień — powiedziała wtedy babcia Dokuczliwa. — Będziesz miał powód, by pamiętać”.

Ale baron potrzebował przypomnienia.

— Kto odezwie się w twojej obronie? — zapytała głośno Akwila.

— W mojej obronie? — Brwi Królowej ułożyły się w doskonały łuk. A trzecia myśl Akwili (ta najrozsądniejsza) powiedziała: „Przyglądaj się jej twarzy, kiedy się martwi”.

— Nie ma kogoś takiego, prawda? — Akwila cofnęła się. — Czy istnieje ktoś, dla kogo byłaś miła? Ktoś, kto powie, że jesteś kimś więcej niż tylko złodziejką? Chyba nie. Masz… jesteś jak senk, stosujesz tylko jeden trik…

I wtedy to się stało. Teraz rozumiała, co chciała jej powiedzieć trzecia myśl. Bo twarz Królowej zamigotała przez chwilę.

— I to nawet nie jest twoje ciało — atakowała Akwila. — Chcesz, żeby ludzie tak cię widzieli, a to nie jest prawdziwe, jak wszystko inne tutaj, to skorupa bez zawartości…

Królowa rzuciła się ku niej i trzepnęła ją znacznie mocniej, niż powinno to być możliwe we śnie. Akwila wylądowała na mchu, a Bywart potoczył się dalej, krzycząc:

— Siusiu!

Dobrze, powiedziała trzecia, najrozsądniejsza myśl Akwili.

— Dobrze? — powtórzyła Akwila na głos.

— Dobrze? — zawtórowała jej Królowa.

Owszem, odpowiedziała rozsądna myśl, ponieważ ona nie wie, że masz rozsądek, a twoja dłoń znajduje się tuż przy patelni. Chyba pamiętasz jeszcze, że te stwory nienawidzą żelaza. Ona płonie gniewem. Rozpal w niej furię, niech przestanie myśleć. Zrań ją.

— Mieszkasz tu, w krainie wiecznej zimy i możesz tylko śnić o lecie — powiedziała Akwila. — Nic dziwnego, że Król cię opuścił.

Królowa zamarła niczym przepiękny posąg, który tak bardzo przypominała. Znowu sen, który ją stwarzał, zamigotał i Akwila była pewna, że zobaczyła… coś. Niewiele większe od niej, prawie ludzkie w kształcie, dość niepozorne i przez dobrą chwilę zaszokowane. A potem znowu widziała potężną i wielką Królową.

Złapała patelnię i zamachnęła się nią. Uderzenie prześlizgnęło się tylko po Królowej, która jednak zafalowała niczym powietrze nad rozgrzaną drogą i krzyknęła przeraźliwie.

Akwila nie zamierzała czekać, co się dalej wydarzy. Złapała brata i rzuciła się do ucieczki poprzez trawę, mijając dziwaczne postaci odwracające się na dźwięk królewskiego wrzasku.

Teraz cienie traw, które nie miały cieni, zaczęły się poruszać. Niektórzy z ludzi — śmiesznych ludzi, jakby wyciętych z jej książki — zmieniali kształt i ruszyli za Akwilą i jej płaczącym bratem. Po drugiej stronie polany dwie wielkie kobiety-trzmiele wznosiły się nad ziemią, ich maleńkie skrzydełka huczały z wysiłku.

Ktoś ją złapał i wciągnął w trawę. Roland. Był purpurowy na twarzy.

— Czy możesz stąd teraz wyjść? — zapytał.

— No… — zaczęła Akwila.

— W takim razie biegnijmy przed siebie — powiedział. — Podaj mi rękę.

— Czy ty znasz stąd wyjście? — wydyszała Akwila, gdy przedzierali się przez gigantyczne stokrotki.

— Nie. Stąd nie ma wyjścia. Bo widzisz… na zewnątrz czekają senki… to jest naprawdę bardzo silny sen…

— W takim razie dlaczego biegniemy?

— By trzymać się od niej… z daleka. Sneebs twierdzi, że jeśli się schować na dość długo, ona… zapomina…

Nie sądzę, by mogła mnie szybko zapomnieć, pomyślała Akwila.

Roland zatrzymał się, ale ona puściła jego rękę i biegła dalej z Bywartem uczepionym do niej w milczącym zdziwieniu.

— Gdzie biegniesz?! — krzyknął za nią Roland.

— Naprawdę chcę zejść jej z drogi!

— Wróć tu, bo teraz zawracasz do niej!

— Nieprawda! Biegnę cały czas prosto!

— To jest sen! — Roland krzyczał teraz bardzo głośno, ponieważ dogonił ją. — Biegniesz naokoło…

Akwila wypadła na polanę… na tamtą polanę.

Kobiety-trzmiele wylądowały po obu jej stronach, a Królowa podeszła bliżej.

— Spodziewałam się więcej po tobie — powiedziała. — Oddaj mi chłopca, potem postanowię, co mam z tobą zrobić.

— Ten sen nie jest zbyt wielki — szeptał z tyłu Roland. — Jeśli dojdziesz za daleko, zaczynasz zawracać…

— Potrafię stworzyć dla ciebie sen, który będzie nawet mniejszy od ciebie — stwierdziła pogodnie Królowa. — To bywa bolesne.

Kolory stały się jaskrawsze. Dźwięki głośniejsze. Akwila poczuła też zapach. Było to dziwne, bo do tego momentu nie czuła w ogóle żadnych zapachów.

A tego zapachu, ostrego i gorzkawego, nie zapomniałaby za nic na świecie. Tak pachniał śnieg. I mimo brzęczenia owadów w trawie usłyszała też cichuteńkie głosy:

— Na litość! Nie mogę znaleźć wyjścia!

Загрузка...