5. Megastatek

Błękitno-złocisty Vavatch lśnił i migotał na tle smoliście czarnej kosmicznej pustki niczym boska bransoleta średnicy czternastu milionów kilometrów. Niemal cała załoga „Wiru Czystego Powietrza” obserwowała go na głównym ekranie w mesie. Akwamarynowe morze, które pokrywało większą część powierzchni zbudowanej z ultraodpornego materiału, było poznaczone białymi strzępkami obłoków; miejscami chmury zbijały się w rozległe ławice, rozciągające się niekiedy na całą trzydziestopięciotysięcznokilometrową szerokość orbitala. Wzdłuż jednej z krawędzi, za ścianą z czystego kryształu, ciągnęła się zwarta masa lądowa; chociaż z tej odległości wyglądała zaledwie jak wąziutka brązowa tasiemka uczepiona gigantycznego błękitnego zwoju, w rzeczywistości liczyła sobie niemal dwa tysiące kilometrów szerokości. Ziemi na Vavatchu nie brakowało, ale jego największą atrakcją zawsze były megastatki.

— Czy ty w ogóle w coś wierzysz? — zapytała Dorolow.

— Owszem — odparł Horza, nie odrywając wzroku od ekranu na ścianie mesy. — W swoje przetrwanie.

— W takim razie twoja religia umrze razem z tobą. Jakie to smutne.

Metamorf nie odpowiedział.

Dyskusja rozpoczęła się od tego, iż Dorolow, oczarowana pięknem gigantycznego orbitala, wyraziła opinię, że choć stanowi on dzieło śmiertelnych istot ani trochę nie lepszych od ludzi, to jednocześnie jest dowodem potęgi Boga, ponieważ to właśnie Bóg stworzył człowieka oraz wszystko, co żyje. Horza ostro sprzeciwił się tej opinii, zirytowany, że ktoś usiłuje wykorzystywać najbardziej oczywisty przykład wszechmocy intelektu i ciężkiej pracy do propagowania irracjonalnych przesądów.

Yalson, która siedziała obok niego przy stole i przez cały czas delikatnie pocierała stopą jego łydkę, oparła łokcie na plastikowym blacie, między sztućcami i naczyniami.

— I pomyśleć, że już za cztery dni rozpieprzą go na kawałki! Cholerna szkoda.

Nie zdążyli się przekonać, czy ta uwaga wystarczyłaby do zmiany tematu, ponieważ z głośników wydobyły się najpierw szumy i trzaski, potem wyraźny głos Kraiklyna:

— Pomyślałem sobie, że chcielibyście to zobaczyć. Sielankowy obraz zniknął z ekranu, jego miejsce zajęły migające litery przesuwające się po szarym tle:


SYGNAŁ OSTRZEGAWCZY/SYGNAŁ OSTRZEGAWCZY

UWAGA WSZYSTKIE JEDNOSTKI!

ORBITAL VAVATCH ORAZ WSZYSTKIE SĄSIADUJĄCE Z NIM KONSTRUKCJE ZOSTANĄ ZNISZCZONE PUNKTUALNIE A/4872.0001 CZASU MARAIŃSKIEGO (00043.2909.401 CZASU ORBITALA, 09.256.8 CZASU RAMIENIA GALAKTYKI, 359.0021 CZASU QU’URI-BALTA) PRZEZ EKSPLOZJĘ WEWNĄTRZSIECIOWĄ POŁĄCZONĄ ZE ZMASOWANYM BOMBARDOWANIEM ZAm.

OPERACJA ZOSTANIE PRZEPROWADZONA PRZEZ SPECJALIZOWANĄ JEDNOSTKĘ KONTAKTOWĄ „ESCHATOLOG” (NAZWA TYMCZASOWA).

KONIEC SYGNAŁU 1/7.


ZA CHWILĘ NASTĄPI TRANSMISJA SYGNAŁU 2/7.

SYGNAŁ OSTRZEGAWCZY/SYGNAŁ OSTRZE…


— Właśnie przebiliśmy bąbel informacyjny — odezwał się ponownie Kraiklyn. — Zobaczymy się później.

Głośniki zatrzeszczały, zaszumiały i umilkły, na ekranie zaś znowu pojawiła się panorama orbitala.

— Hm… — mruknął Jandraligeli. — Krótko i na temat.

— Dokładnie tak, jak mówiłam — stwierdziła Yalson z goryczą. — Pamiętam, dawno temu, kiedy byłem jeszcze bardzo młody, jedna z moich nauczycielek włożyła do wiadra z wodą małą metalową łódeczkę — powiedział cicho Wubslin, nie odwracając wzroku od jaskrawobłękitnej wstęgi. — Potem podniosła wiadro i przycisnęła mnie do piersi w taki sposób, że byliśmy zwróceni twarzami w tę samą stronę, a następnie zaczęła obracać się w miejscu, coraz szybciej i szybciej, siła odśrodkowa coraz bardziej odsuwała wiadro do poziomu. Powierzchnia wody w wiadrze była pionowa w stosunku do podłogi, a maleńka łódeczka pływała sobie jakby nigdy nic kilkadziesiąt centymetrów przed moją twarzą. Nauczycielka powiedziała: „Przypomnisz to sobie, jeśli kiedyś będziesz miał szczęście zobaczyć megastatki Vavatchu”.

— Wszystko pięknie, tyle że te dranie lada chwila wypuszczą wiadro z ręki — wtrącił Lamm.

— Miejmy nadzieję, że nie zrobią tego, kiedy będziemy na powierzchni — zauważyła Yalson.

Jandraligeli odwrócił się do niej i uniósł brew.

— Moja droga, po naszej ostatniej wpadce nic już mnie nie zdziwi.

— Wpadniemy i wypadniemy — mruknął Aviger.

Mondlidicianin skwitował to wybuchem chrapliwego śmiechu.

Podróż z Marjoin na Vavatch zajęła im aż dwadzieścia trzy dni. Wolna Grupa Kraiklyna powoli odzyskiwała siły po fatalnym w skutkach ataku na Świątynię Światła. Kilkoro jej członków odniosło drobne kontuzje, Dorolow przez kilka dni nie widziała na jedno oko, wszyscy zaś byli mocno przygnębieni, ale kiedy wreszcie Vavatch pojawił się w polu widzenia, mieli już tak dosyć nudy i rutyny życia na statku, nawet mniej zatłoczonym, że z utęsknieniem czekali na sygnał do następnej akcji.

Horza zatrzymał laserową strzelbę kee-Alsoforus i najlepiej jak mógł naprawił stary skafander Zallina. Kraiklyn wciąż zachwycał się skafandrem odebranym Horzy; właśnie dzięki niemu wyszedł bez szwanku z piekła, jakie rozpętało się w kryształowej sali Świątyni Światła. Kosmiczna zbroja, chociaż kilka razy trafiona bezpośrednio, wyglądała niemal jak nowa i nie straciła nic ze swoich zalet. Neisin oświadczył, że nigdy nie miał przekonania do laserów, a po ostatnich wydarzeniach wręcz je znielubił i postanowił więcej nie używać tej broni. W zupełności wystarczy mu mikrohowitzer, natomiast w sytuacjach, kiedy nie będzie mógł z niego skorzystać, ograniczy się do sprawdzonego, szybkostrzelnego karabinu.

Horza i Yalson zamieszkali razem w kabinie, która niegdyś należała do dwóch kobiet. W długie dni monotonnej podróży zbliżyli się do siebie, chociaż, jak na kochanków z tak krótkim stażem, zaskakująco mało rozmawiali. Obojgu było chyba z tym wygodnie. Ciało Horzy całkowicie zregenerowało się po pobycie na Sorpenie i w niczym już nie przypominało gerontokraty, w którego rolę się tam wcielił. Co prawda powiedział towarzyszom, że odzyskał swój zwykły wygląd, w rzeczywistości jednak lekko upodobnił się do Kraiklyna. Był teraz odrobinę wyższy i bardziej barczysty niż w stanie neutralnym, miał też ciemniejsze i bardziej gęste włosy. Nie odważył się zmienić twarzy, ale był gotów dokonać tego w każdej chwili. Wystarczyłby krótki trans, żeby przeistoczył się w wierną kopię dowódcy „Wiru Czystego Powietrza”. Kto wie, może na Vavatchu nadarzy się odpowiednia okazja?

Długo się zastanawiał, co powinien teraz zrobić; odkąd został pełnoprawnym członkiem Wolnej Grupy Kraiklyna, przestało mu zagrażać bezpośrednie niebezpieczeństwo, ale za to stracił kontakt ze swymi idiriańskimi pracodawcami. Naturalnie mógłby zapomnieć o wszelkich zobowiązaniach i jakby nigdy nic działać na własną rękę, lecz wówczas sprawiłby zawód Xoralundrze, bez względu na to, czy stary Idirianin zginął, czy ocalał. Oznaczałoby to również ucieczkę od wojny, od Kultury i od roli, którą postanowił odegrać. Jakby mało było tych rozterek, po głowie Horzy kołatała się jeszcze jedna myśl, która zakiełkowała dużo wcześniej, zanim się dowiedział, że jego kolejne zadanie będzie polegało na dostaniu się na Schar; myśl ta dotyczyła powrotu do dawnej miłości.

Nazywała się Sro Kierachell Zorant i była tak zwanym uśpionym Metamorfem — nie odczuwała potrzeby dokonywania przemian, w związku z czym nawet nie przeszła odpowiedniego szkolenia. Chętnie skorzystała z okazji i przyjęła propozycję pracy na planecie Schar, ponieważ dzięki temu mogła uciec z ogarniętego wojenną gorączką Heibohre, ojczystej asteroidy Metamorfów. Działo się to przed siedmiu laty, kiedy Heibohre znalazła się w obszarze kosmosu kontrolowanym przez Idirian i kiedy wielu Metamorfów zdecydowało się im służyć.

Jeżeli chodzi o Horze, to wysłano go na Schar częściowo za karę, a częściowo dla jego dobra. Grupa Metamorfów uknuła spisek zmierzający do uruchomienia zabytkowego systemu napędowego asteroidy, wyprowadzenie jej z rejonu opanowanego przez Idirian i zajęcia neutralnej postawy w nieuniknionym, zbliżającym się wielkimi krokami konflikcie. Horza wpadł na ślad spisku i zabił dwóch konspiratorów. Sąd Akademii Sztuk Wojennych na Heibohre (mimo mylącej nazwy, ASW w rzeczywistości była najwyższym organem władzy na planetoidzie) musiał znaleźć kompromisowe rozwiązanie: większość mieszkańców domagała się dla Horzy surowej kary za to, że odebrał życie dwóm pobratymcom, jednocześnie zaś niemal wszyscy byli mu za to głęboko wdzięczni. Zadanie nie należało do najłatwiejszych, jako że bynajmniej nie cała społeczność Metamorfow była do końca przekonana, iż dalsze pozostawanie w strefie wpływów Idirian jest jedynie słusznym i rozsądnym rozwiązaniem. Wysyłając Horze na Schar (i przykazując mu pozostać tam co najmniej przez kilka lat), sąd miał nadzieję usatysfakcjonować wszystkie frakcje. Chyba mu się to udało, ponieważ nie doszło do otwartego buntu, Akademia Sztuk Wojennych pozostała najważniejszym ośrodkiem władzy, a z całej galaktyki napływało więcej niż kiedykolwiek lukratywnych propozycji współpracy.

Można powiedzieć, że Horzy sprzyjało szczęście: nie miał rodziny ani wpływowych przyjaciół, rodzice nie żyli, więc nie mogli mu pomóc, był ostatnim przedstawicielem swojego klanu. W społeczeństwie Metamorfow więzy krwi odgrywają ogromne znaczenie, więc biorąc pod uwagę, iż nie mógł liczyć na wymuszoną nimi życzliwość, naprawdę wykpił się stosunkowo tanim kosztem.

Przez niecały rok studził rozpaloną głowę w śniegach planety Schar, po czym u boku Idirian wyruszył na wojnę z Kulturą. Zanim to nastąpiło, nawiązał romans z jedną z czworga osób, które oprócz niego stanowiły załogę bazy. Nazywała się Kierachell, niemal na każdy temat miała poglądy dokładnie przeciwne niż on, ale, na przekór wszystkiemu, pokochała go duszą i ciałem. Odchodząc wiedział, że zadaje jej ból jeszcze większy niż sobie. Polubił ją, było mu z nią dobrze, lecz nie stwierdził u siebie żadnych objawów uczucia zwanego miłością. Wręcz przeciwnie: bardzo powoli, ale jednak, zaczynała go nudzić. Wmawiał sobie wówczas, że cóż, takie jest życie, że odwlekając rozstanie wyrządzi jej krzywdę, ba, że odchodzi głównie ze względu na jej dobro, lecz kiedy po raz ostatni spojrzał jej w oczy, zobaczył w nich coś, o czym potem bardzo długo nie chciał myśleć. Podobno wciąż tam była, on zaś stwierdził ze zdziwieniem, że jego wspomnienia z tamtego okresu wciąż są żywe i nawet całkiem przyjemne. Im częściej ryzykował życie, im więcej czasu upływało, tym bardziej pragnął ją ponownie ujrzeć i tym silniej przemawiały do niego uroki zwyczajnego, spokojnego życia. Wielokrotnie wyobrażał sobie scenę powitania, wyraz jej oczu… Naturalnie istniała możliwość, że Kierachell już o nim zapomniała albo że nawiązała romans z kimś innym, ale Horza nie traktował jej poważnie.

Pojawienie się Yalson mogło nieco skomplikować sprawy, więc na wszelki wypadek starał się nie wykraczać poza emocjonalne granice wyznaczone przez przyjaźń i współżycie seksualne. Przychodziło mu to tym łatwiej, że był prawie pewien, iż Yalson także nie snuje żadnych poważniejszych planów.

Dlatego właśnie postanowił przy pierwszej sposobności podszyć się pod Kraiklyna albo przynajmniej zabić go i zająć jego miejsce, po czym liczyć na to, że uda mu się pokonać prymitywne zabezpieczenia wprowadzone do komputera pokładowego lub zmusić kogoś, żeby to zrobił. Po nawiązaniu łączności z Idirianami zamierzał udać się na Schar, w nadziei że dozorcy (tak załoga bazy ochrzciła Dra’Azon strzegących planetę) pozwolą mu na niej wylądować, mimo podjętej przez Idirian próby sforsowania podstępem Bariery Milczenia. Jeśli tylko będzie możliwe, pozostawi kompanom możliwość wyboru. Wszystko jednak zależało od tego, czy uda mu się usunąć Kraiklyna. Liczył na to, że okazja nadarzy się na Vavatchu, nie mógł jednak przygotować konkretnych planów, przede wszystkim dlatego że nie miał ich również dowódca „Wiru Czystego Powietrza”. Kraiklyn wciąż posługiwał się ogólnikami: bez przerwy mówił o „wielkich możliwościach”, jakie „muszą się pojawić” na orbitalu w związku z jego nieodległym zniszczeniem.

— Cholerny kłamca — powiedziała Yalson pewnej nocy, kiedy mieli za sobą mniej więcej połowę drogi z Marjoin na Vavatch. Spowici ciemnością, leżeli na ciasnej koi w swojej kabinie.

— Myślisz, że wcale nie wybiera się na Vavatch? — zapytał Horza. — Oczywiście, że się tam wybiera, ale wcale nie ze względu na jakieś „wielkie możliwości”, tylko po to, żeby zagrać w zniszczenie. Horza podniósł się na łokciu i odwrócił na bok. Yalson obejmowała jego pierś porośniętym delikatną sierścią ramieniem.

— Masz na myśli prawdziwą rozgrywkę?

— Tak, na Arenie. Do tej pory wydawało mi się, że to tylko plotki, ale teraz już nie jestem tego pewna. Trudno wyobrazić sobie bardziej odpowiednie miejsce.

— Tuż przed ostateczną katastrofą, na krawędzi zagłady… — Roześmiał się cicho. — Naprawdę sądzisz, że weźmie w tym udział?

— Przynajmniej spróbuje. Jeśli jest tak dobry, jak twierdzi, może mu pozwolą… oczywiście pod warunkiem że będzie go na to stać. Podobno właśnie w ten sposób zdobył „Wir”; na pewno nie było to na Arenie, ale i tak gra musiała iść ostro, skoro licytowali statkami. Jeżeli go nie przyjmą, zechce chociaż pokibicować. Właśnie dlatego urządził nam tę rozkoszną wycieczkę. Niech sobie bredzi do woli o „wielkich możliwościach”, ale prawdziwy powód jest jeden i nazywa się gra w zniszczenie. Albo dotarły do niego jakieś pogłoski, albo sam wpadł na ten pomysł, co zresztą wcale nie było takie trudne… Nie zobaczył tego w ciemności, ale wyraźnie poczuł, jak Yalson kręci głową.

— Jak się nazywa ten typek, który nie opuścił żadnej okazji, żeby zasiąść na Arenie?

— Ghalssel. — Krótkie włosy otarły się o jego ramię. — On też na pewno tam będzie. Włóczy się po całej galaktyce, żeby nie przegapić okazji, więc gdzie jak gdzie, ale tam nie może go zabraknąć. — W głosie Yalson zabrzmiała nuta goryczy. — Założę się, że Kraiklyn ślini się we śnie, kiedy o nim myśli. Uważa go pewnie za jakiegoś pieprzonego bohatera.

— Mam dwa pytania — wyszeptał jej do ucha. — Pierwsze: jak Kraiklyn może ślinić się we śnie, skoro nie śpi? Drugie: skąd wiesz, że nas nie podsłuchuje?

Raptownie podniosła głowę.

— Gówno mnie to obchodzi! Nie boję się go, a poza tym on dobrze wie, że jestem jednym z jego najlepszych ludzi. Celnie strzelam i nie szczam w gacie, kiedy robi się gorąco. Oprócz tego uważam, że jest najlepszym dowódcą, na jakiego możemy liczyć w tej skorupie, i o tym też doskonale wie. Nie martw się o mnie. Poza tym… — Nie poruszyła się, ale wyczuł, że patrzy na niego. — Chyba pomściłbyś mnie, gdyby strzelił mi w plecy?

Taka możliwość nie przyszła mu do głowy.

— Zrobiłbyś to?

— Tak, oczywiście.

Wciąż trwała bez ruchu jak posąg. W ciemności słyszał jej oddech.

— Na pewno?

Wyciągnął rękę, objął ją i przygarnął mocno. Pod miękką sierścią i gładką, elastyczną skórą prężyły się jędrne mięśnie. — Na pewno.

Dopiero kiedy to powiedział, uświadomił sobie, że naprawdę tak myśli.

Właśnie wtedy, w drodze z Marjoin na Vavatch, dowiedział się wszystkiego, co chciał wiedzieć o sterowaniu „Wirem Czystego Powietrza”.

Kraiklyn nosił na małym palcu prawej ręki pierścień identyfikacyjny; niektóre drzwi i grodzie można było otworzyć wyłącznie za jego pomocą. Kontrolę nad statkiem zapewniała identyfikacja wizyjno-akustyczna; komputer rozpoznawał twarz dowódcy oraz jego głos. Ominięcie tych zabezpieczeń nie sprawiało żadnych trudności. Kiedyś na głównym pulpicie był również zainstalowany sensor reagujący na wzór tęczówki, ale dawno temu przestał działać i w końcu został usunięty. Horza wcale tego nie żałował; skopiowanie czyjejś tęczówki należało do wyjątkowo trudnych zadań, a co gorsza, wymagało sporo czasu. Już chyba prościej byłoby rozpocząć metamorfozę od podstaw, to znaczy od struktury DNA, bo wówczas wszystkie ważne a skomplikowane szczegóły zostałyby skopiowane samoczynnie, ale na szczęście sytuacja nie wymagała działań aż na taką skalę. Któregoś dnia Horza zapytał z niewinną miną, czy Kraiklyn zechciałby udzielić mu lekcji pilotowania statku. Dowódca udał, że nie słyszy, Horza zaś nie nastawał. Nazajutrz Kraiklyn, pozornie od niechcenia, zadał mu kilka pytań dotyczących komputerów, na które Metamorf udzielił odpowiedzi świadczących o całkowitej ignorancji w tej dziedzinie. Chyba przekonał w ten sposób dowódcę, że nie stanowi dla niego żadnego zagrożenia, krótko potem bowiem Kraiklyn zaprosił go za stery i uruchomił symulowany program szkoleniowy, podczas gdy „Wir Czystego Powietrza” pod kierunkiem autopilota spokojnie zmierzał ku wciąż odległemu orbitalowi.

— Mówi Kraiklyn — odezwały się ponownie głośniki kilka godzin po tym, jak odebrali ostrzeżenie dotyczące mającego niebawem nastąpić zniszczenia orbitala. Załoga właśnie odpoczywała w mesie po posiłku, jedynie Dorolow była zajęta kreśleniem w powietrzu znaku ognia i wygłaszaniem modlitwy dziękczynnej. Gigantyczny orbital stał się jeszcze większy, tak że jego dzienna strona wypełniała już niemal cały ekran, jednak widok ten spowszedniał na tyle, że mało kto zwracał na niego uwagę. Brakowało tylko Lenipobry i naturalnie Kraiklyna. — Przed chwilą załatwiłem nam robotę — ciągnął dowódca. — Wubslin, przygotuj prom. Za trzy godziny czasu pokładowego spotykamy się w hangarze, wszyscy w skafandrach i gotowi do akcji. Nie obawiajcie się, tym razem nie będzie niespodzianek. Wpadniemy i wypadniemy, bez żadnych problemów.

Głośniki zaszumiały i umilkły. Horza i Yalson wymienili ukradkowe spojrzenia.

— No proszę — mruknął Jandraligeli, po czym przeciągnął się w fotelu i złączył ręce za głową. Wyraz zadumy, jaki pojawił się na jego twarzy, sprawił, że rytualne blizny stały się jeszcze bardziej widoczne. — A więc nasz znakomity dowódca znowu znalazł obiekt wart zainteresowania.

— Mam nadzieję, że to nie jakaś pieprzona świątynia — warknął Lamm, drapiąc się po rożkach.

— A niby skąd świątynia na Vavatchu? — zapytał z przekąsem Neisin.

Był lekko pijany, w związku z czym mówił nieco więcej niż zwykle.

Lamm spiorunował go wzrokiem.

— Chyba powinieneś wytrzeźwieć, przyjacielu.

— Tam mają tylko statki — stwierdził stanowczo Neisin, biorąc do ręki tubę z płynem. — Nic, tylko cholerne statki. Żadnych świątyń. Przymknął oczy, odchylił głowę do tyłu i zassał kolejną porcję alkoholu.

— Świątynie mogą być na statkach — zauważył Jandraligeli. — A my mamy na naszym statku pieprzonego pijaka — wycedził Lamm. — Naprawdę myślę, że powinieneś jak najprędzej wytrzeźwieć — dodał, wycelowawszy w Neisina palec.

— Chyba pójdę już do hangaru — odezwał się Wubslin i wstał z fotela.

— A ja zajrzę do sterowni — oznajmił Mipp, kierując się ku drzwiom po przeciwnej stronie mesy. — Pomogę Kraiklynowi. Aviger z zainteresowaniem wpatrywał się w ekran.

— Myślicie, że już je widać?

— Nie bądź głupi — parsknął Lamm. — Nie są aż tak wielkie.

— Oczywiście, że są wielkie — oświadczył z przekonaniem Neisin, po czym zamrugał ze zdziwieniem i przyjrzał się tubie. — Są cholernie wielkie.

— Mają po kilka kilometrów długości, więc stąd na pewno ich nie zobaczymy — powiedział spokojnie Jandraligeli, wciąż z rękami za głową i zatroskaną twarzą. — Co nie zmienia faktu, że są naprawdę spore.

— I rzeczywiście pływają po całym orbitalu? — zapytała Yalson.

Wiedziała sporo o megastatkach, ale wolała słuchać wyjaśnień Mondlidicianina niż kłótni Lamma i Neisina. Horza uśmiechnął się pod nosem, a Jandraligeli skinął głową.

— Bez przerwy. Potrzebują około czterdziestu lat na jedno pełne okrążenie.

— Nie zatrzymują się ani na chwilę?

Jandraligeli zerknął na nią spod oka.

— Czterdzieści lat, jeśli przez cały czas płyną z maksymalną prędkością. Każdy z nich ma wyporność około miliarda ton. Nigdy się nie zatrzymują. Pełnotonażowe liniowce pełnią funkcję promów i statków wycieczkowych, załoga i pasażerowie korzystają też z transportu powietrznego.

— Czy wiecie, że na megastatkach wszystkie przedmioty tracą trochę na wadze? — zapytał Aviger, potoczywszy dokoła spojrzeniem. — Dlatego że płyną w kierunku przeciwnym niż ten, w którym obraca się orbital… — Zmarszczył brwi i podrapał się po głowie. — Cholera, a może na odwrót?…

— Pieprzenie! — warknął Lamm, podnosząc się z miejsca.

Jandraligeli zmarszczył brwi.

— Fascynujące… — szepnął.

Dorolow uśmiechnęła się do Avigera, który ponownie spojrzał po otaczających go twarzach i pokiwał głową.

— Tak czy inaczej, to stwierdzony fakt — oznajmił stanowczo. — No dobra. — Kraiklyn oparł ręce na biodrach i postawił stopę na rufowej rampie promu. Miał na sobie tylko krótkie spodenki; jego skafander stał tuż za nim, szeroko otwarty niczym porzucona skorupa małża. — Powiedziałem wam, że mamy robotę. Teraz dowiecie się, o co chodzi. — Rozejrzał się po twarzach członków Wolnej Grupy, stojących przy ścianach, opartych o broń albo siedzących na podłodze hangaru. — Zaatakujemy jeden z megastatków.

Umilkł, jakby oczekiwał gwałtownej reakcji, ale tylko Aviger sprawiał wrażenie zaskoczonego i podekscytowanego. Reszta, wśród których brakowało Mippa i Lenipobry, przyglądała mu się obojętnie. Mipp siedział za sterami, Lenipobra natomiast miotał się w swojej kabinie, kompletując porozrzucany sprzęt. Przez twarz Kraiklyna przemknął grymas niezadowolenia.

— Jak wszyscy wiecie, za kilka dni Kultura rozpieprzy Vavatch na kawałki — podjął oschłym tonem. — Mieszkańcy wywieźli już, co się dało, w związku z czym megastatki są zupełnie opuszczone, jeśli nie liczyć ratowników i szabrowników. Wątpię, żeby zostało na nich cokolwiek cennego, ale na jednym z nich, konkretnie na „Olmedrece”, doszło do małego nieporozumienia między zespołami zajmującymi się ewakuacją. Ktoś zdetonował niewielką bombę atomową, w związku z czym w burcie „Olmedreki” pojawiła się spora dziura. Co prawda statek nie zatonął ani nie stracił prędkości, ale nabrał sporo wody i zaczął zataczać koła. Obecnie zbliża się do zewnętrznej Krawędzi. Z najnowszych sygnałów, jakie przechwyciliśmy, wynika, że nie wiadomo, czy rąbnie w ścianę przed ostatecznym zniszczeniem orbitala, czy nie, ale nikt nie ma ochoty przekonać się o tym na własnej skórze, więc na wszelki wypadek wszyscy opuścili pokład.

— A ty chcesz, żebyśmy tam weszli — dokończyła Yalson.

— Właśnie. Byłem tam kiedyś i chyba wiem, o czym zapomniano, uciekając w popłochu: o laserach dziobowych.

Kilkoro słuchaczy popatrzyło na siebie z powątpiewaniem.

— Tak, megastatki są w nie wyposażone, a szczególnie „Olmedreca”, bo jej trasa wiodła przez rejony, w które nie zapuszczały się inne statki; pełno tam było ogromnych skupisk wodorostów i gór lodowych, a ponieważ taka gigantyczna łajba ma mocno ograniczoną zwrotność, musiała dysponować wystarczającą siłą ognia, żeby zniszczyć każdą przeszkodę. Niejedna kosmiczna jednostka bojowa nie powstydziłaby się takich baterii dziobowych. „Olmedreca” była w stanie przebić się przez górę lodową większą niż ona i zatopić wyspę rozmiarów małego kontynentu. Przypuszczam, a właściwie jestem pewien, bo uważnie wsłuchiwałem się w transmisje z jej pokładu, że nikt nie zaprzątał sobie głowy tym arsenałem. Będziemy wiedzieli, jak go wykorzystać.

— A jeśli statek uderzy w Krawędź, kiedy będziemy na pokładzie? — zapytała Dorolow.

Kraiklyn uśmiechnął się promiennie.

— Przecież nie jesteśmy ślepi, prawda? Dokładnie wiemy, gdzie jest zewnętrzna ściana i znamy… to znaczy, ustalimy pozycję „Olmedreki”. Wejdziemy na jej pokład, zobaczymy co i jak i jeśli uznamy, że jest dość czasu, wymontujemy parę mniejszych laserów. Do licha, wystarczyłby nawet jeden! Nie zapominajcie, że ja też tam będę. Ani mi się śni ryzykować życie, gdyby się okazało, że Krawędź jest za blisko.

— Przeprowadzimy desant z „Wiru”? — zapytał rzeczowo Lamm.

— Za duże ryzyko. Wyjście z hiperprzestrzeni wewnątrz pierścienia to skomplikowana sprawa, a poza tym automatyczne systemy obronne mogłyby wziąć nas za asteroidę albo meteoryt i otworzyć ogień. Nie, zostawimy „Wir” pod kontrolą autopilota, bo w razie potrzeby i tak będę mógł ściągnąć go na miejsce. Polecimy promem, na silnikach PS. Pola siłowe funkcjonują na orbitalu bez zakłóceń. Aha, jest jedna ważna sprawa: nigdy, pod żadnym pozorem, nie używajcie indywidualnych uprzęży antygrawitacyjnych; działają na zasadzie odpychania od masy, więc tam, w dole, będą prawie bezużyteczne.

— Co zrobimy, kiedy już zdobędziemy ten laser? — odezwała się Yalson. — Naturalnie zakładając, że to nam się uda. Kraiklyn zmarszczył brwi i wzruszył ramionami.

— Najrozsądniej będzie udać się do stolicy, Evanauth. To port, w którym budowano megastatki. — Uśmiechnął się krzywo. — Jak się zapewne domyślacie, jest na stałym lądzie.

Yalson nie dawała za wygraną.

— A co dalej?

Horza ukradkiem kopnął ją w kostkę, ale tylko spiorunowała go wzrokiem.

— Cóż… — Kraiklyn przez chwilę mierzył ją badawczym spojrzeniem. — Jeśli zdążymy, wprowadzimy „Wir” do doku i zamontujemy laser. Evanauth to również duży port kosmiczny; wszystkie instalacje znajdują się na spodniej stronie orbitala. Będziemy mieli niepowtarzalną okazję zwiedzenia jednego z najbardziej fascynujących miejsc w galaktyce w ostatnich chwilach jego istnienia. — Rozejrzał się dookoła; ktoś się roześmiał, ktoś inny rzucił półgłosem jakąś żartobliwą uwagę. Kraiklyn ponownie utkwił spojrzenie w Yalson. — Nie uważasz, że to może być całkiem interesujące przeżycie?

— Jasne. Zresztą ty tu jesteś szefem. — Yalson uśmiechnęła się niewinnie, pochyliła głowę i szepnęła do Horzy: — Chyba już wiesz, gdzie odbędzie się turniej?

— Jeśli megastatek przebije zewnętrzną ścianę, czy nie doprowadzi to do przedwczesnego zniszczenia orbitala? — zapytał Aviger. Kraiklyn uśmiechnął się z pobłażaniem.

— Założę się, że Krawędź wytrzyma zderzenie.

— Mam nadzieję — mruknął Aviger.

— Możesz się o to nie martwić — zapewnił go dowódca. — Dobra, teraz niech ktoś pomoże Wubslinowi przygotować prom, a ja pójdę na mostek do Mippa. Wyruszamy za jakieś dziesięć minut. Kraiklyn wszedł do skafandra, wsunął ramiona w rękawy, zapiął go starannie, wziął z podłogi hełm, skinął wszystkim głową i wymaszerował z hangaru.

— Dlaczego próbowałaś go rozdrażnić? — zapytał Horza, jak tylko ucichły kroki dowódcy.

— Chciałam, by wiedział, że go przejrzałam — odparta Yalson. — Niech sobie nie myśli, że może wszystkich nabrać. Wubslin i Aviger sprawdzali działanie podzespołów promu, Lamm majstrował przy swojej strzelbie, Jandraligeli oparł się plecami o ścianę hangaru i zamknął oczy, Neisin zaś rozmawiał szeptem z Dorolow, która już od dłuższego czasu próbowała uczynić z niego wyznawcę Kręgu Ognia.

— Jesteś pewna, że rozgrywka odbędzie się właśnie w Evanauth? Yalson odwróciła ku niemu poważną, skupioną twarz. Jej głowa, otoczona szeroką kryzą skafandra, wydawała się absurdalnie mała.

— Oczywiście. Ten cały skok na megastatek to tylko pretekst, żeby dostać się do Evanauth. Cholerny drań. — Dopiero teraz zauważyła szeroki uśmiech na twarzy Horzy i lekko uderzyła go pięścią w brzuch. — Z czego się śmiejesz?

— Z ciebie. I co z tego, że chce zagrać w zniszczenie? Bez przerwy powtarzasz, że to jego statek, że to on jest tu szefem, a jednocześnie odmawiasz mu prawa do odrobiny rozrywki.

— Niech się rozrywa, ile chce, ale dlaczego nie powie o tym wprost? Wiesz dlaczego? Ja wiem. Po prostu nie chce z nikim dzielić się wygraną. Zgodnie z naszą umową, dzielimy się wszystkim, proporcjonalnie do…

— Wcale mu się nie dziwię, jeśli rzeczywiście o to chodzi — przerwał jej Horza. — Zwycięstwo na Arenie będzie wyłącznie jego zasługą. My nie mamy z tym nic wspólnego.

— Nie o to chodzi! — syknęła z wściekłością Yalson i tupnęła z całej siły.

Horza zrobił niewinną minę.

— Naprawdę? Skoro tak, to czemu od razu nie rozdałaś wygranej, którą zainkasowałaś po tym, jak pokonałem Zallina? Yalson uniosła oczy ku sufitowi.

— To zupełnie inna sprawa. Chodzi o to, że… Nie zdołała jednak dokończyć, ponieważ do hangaru wpadł podekscytowany Lenipobra i podbiegł do nich, zapinając zatrzaski rękawic.

— Hej! Widzieliście to ostrzeżenie? Eksplozja wewnątrzsieciowa, ho, ho! Ale widowisko! Kocham Kulturę! Zmasowane bombardowanie ZAm! Wspaniale!

Roześmiał się głośno, schylił, oparł dłonie na pokładzie, stanął na rękach, zamachał nogami, po czym przybrał normalną postawę i potoczył wkoło radosnym spojrzeniem. Dorolow z zakłopotaniem podrapała się po uchu, Lamm zmiażdżył chłopaka ciężkim wzrokiem, Yalson i Horza zaś popatrzyli na siebie i pokręcili głowami. Tymczasem Lenipobra rozpoczął przedziwny skoczny taniec na środku hangaru.

— Jacyś idioci właściwie bez powodu sięgają po najstraszliwszą broń, jaka istnieje we wszechświecie, a ten młody kretyn z radości sika w majtki! — zauważył z goryczą Jandraligeli.

— Daj spokój — odparł beztroskim tonem Lenipobra, wykonując kolejny piruet. — Nie bądź takim ponurakiem.

— Yalson, co to właściwie jest ZAm? — zapytał szeptem Horza, kiedy chłopak minął ich w dzikich pląsach.

— Zapadnięta Antymateria — wyjaśniła mu Yalson. Horza roześmiał się bezgłośnie, pokręcił z niedowierzaniem głową, jeszcze przez chwilę przyglądał się podekscytowanemu młodemu człowiekowi, po czym wszedł po rampie na pokład promu. Prom wysunął się z hangaru i odleciał, pozostawiając opustoszały „Wir Czystego Powietrza” zawieszony pod spodnią stroną orbitala niczym maleńka srebrzysta rybka pod ciemnym kadłubem niewyobrażalnie wielkiego statku.

Na niedużym ekranie, który pojawił się w przedziale pasażerskim promu, ubrani w skafandry członkowie Wolnej Grupy Kraiklyna obserwowali oświetloną blaskiem gwiazd, wybrzuszoną wstęgę ultrawytrzymałego materiału konstrukcyjnego orbitala. Ciągnęła się bez końca, oni zaś odnosili wrażenie, że lecą głowami w dół nad jakąś metalową planetą. Spośród wszystkich zapierających dech w piersi widoków, do których powstania przyczynił się człowiek i które można było ujrzeć w galaktyce, ten był z pewnością jednym z najbardziej oszałamiających. Równać się z nim mogła chyba tylko panorama Wielkiego Pierścienia albo Sfery.

Promem szybko pokonali tysiąc kilometrów dzielące ich od brzegu orbitala, tuż za nim zaś czekała ciemność czysta, przezroczysta i głęboka, odgrodzona od gigantycznego artefaktu wysokim na dwa tysiące kilometrów ostrzem kryształowego noża: Krawędzią. Po drugiej stronie niebotycznej ściany falował ogromny ocean.

— Boże, ależ to wielkie! — wyszeptał Neisin.

Prom zbliżał się ku szczytowi Krawędzi, zza którego stopniowo wyłaniała się błękitna poświata, początkowo ledwo dostrzegalna i rozmyta, potem coraz wyraźniejsza, bardziej intensywna. I nagle znaleźli się w pełnym blasku słońca. Zaledwie dwa kilometry od nich była atmosfera — co prawda bardzo rzadka, ale jednak — prom natomiast w dalszym ciągu mknął przez kosmiczną próżnię. Łagodnym łukiem wślizgnął się do wnętrza monstrualnego pierścienia, po czym skierował się równolegle do jego wewnętrznej krzywizny. Po drodze przeciął pole magnetyczne orbitala; zawieszone tam drobinki sztucznego pyłu przechwytywały część promieniowania słonecznego, dzięki czemu wody oceanu w tym rejonie były nieco chłodniejsze, co owocowało zmianami pogody i różnicami klimatycznymi. Prom zaczął stopniowo zniżać lot; delikatne początkowo drżenie kadłuba przybrało na sile, niebawem dołączyły do niego gwałtowne wstrząsy i kołysanie. Niebo z czarnego stało się granatowe, a potem błękitne. Orbital Vavatch, zawieszona w próżni metalowa obrączka średnicy czternastu milionów kilometrów, niemal całkowicie pokryta od wewnątrz wodą, rozciągała się pod i przed nimi jak gigantyczne malowidło.

— Przynajmniej mamy światło — zauważyła Yalson. — Oby tylko informacje zdobyte przez naszego kapitana, dotyczące miejsca pobytu tego wspaniałego statku, okazały się prawdziwe. Na ekranie pokazały się chmury. Prom coraz bardziej zbliżał się do ich górnej warstwy, do złudzenia przypominającej górzysty zimowy krajobraz. Ławica chmur wydawała się ciągnąć bez końca, nad całym orbitalem, który z tej wysokości sprawiał wrażenie zupełnie płaskiego i dopiero hen, daleko, kierował się pionowo ku górze. Tylko tam, w nielicznych przerwach w powłoce chmur, widać było ocean.

— Nie przejmujcie się chmurami — powiedział Kraiklyn przez głośniki. — Niedługo się odsuną.

Prom był coraz niżej, atmosfera stawała się coraz bardziej gęsta. Wkrótce weszli w najwyższe obłoki. Horza poruszył się w skafandrze; odkąd „Wir Czystego Powietrza” wyłączył generatory sztucznej grawitacji i dostosował prędkość do prędkości obrotowej orbitala, jego załoga odczuwała fałszywą siłę przyciągania Vavatchu, a nawet trochę większą, statek bowiem znajdował się nieco dalej od osi niż wewnętrzna powierzchnia orbitala. Budowniczowie Vavatcha pochodzili z dość dużej planety o sporej masie, w związku z czym silą ciążenia na orbitalu była o dwadzieścia procent większa od tej, jaka panowała na pokładzie „Wiru”. Horza, podobnie jak reszta załogi, ważył teraz trochę więcej niż zazwyczaj; jemu to wcale nie przeszkadzało, ale stary skafander protestował donośnym skrzypieniem przegubów. Ekran wypełnił się mlecznobiałymi chmurami.

— Jest! — wykrzyknął Kraiklyn.

Nawet nie starał się ukryć podniecenia. Od prawie kwadransa milczał jak zaklęty, w związku z czym w szeregi jego armii zaczęło wkradać się zdenerwowanie. Prom kilka razy zawracał gwałtownie, ale aż do tej pory poszukiwania „Olmedreki” nie dały żadnych rezultatów. Ekran wypełniała mleczna szarość, chwilami pojawiała się panorama postrzępionych obłoków.

— Widzę szczyty górnych nadbudówek!

Niemal cała załoga poderwała się z metalowej ławeczki i stłoczyła przed ekranem. Tylko Lamm i Jandraligeli zostali na swoich miejscach.

— Nareszcie — mruknął Lamm. — Ile czasu można szukać pieprzonego statku długiego na cztery kilometry?

— Nawet kilka dni, jeśli nie masz radaru — odparł Jandraligeli. — Ciesz się, że nie rąbnęliśmy w którąś z wieżyczek, kiedy przelatywaliśmy przez te cholerne chmury.

Lamm znowu zaklął pod nosem i po raz kolejny sprawdził zamek strzelby.

— Patrzcie! — zawołał Neisin.

Wśród skłębionych obłoków, wyrąbując w ich nieważkiej masie monstrualny kanion, zdumiewająco wysoki i niewyobrażalnie długi, majestatycznie sunął megastatek.

Jego niższe pokłady ginęły w oparach mgły, ale wyrastające z nich gigantyczne wieże i spiętrzone tarasowato nadbudówki były doskonale widoczne. Rozdzielone wałami chmur, pozornie niezależne, ale połączone ze sobą solidnymi fundamentami wielkiego kadłuba, rzucały blade cienie na powierzchnię fałszywego oceanu oparów. Strzępki mgły i kłaczki obłoków, pochwycone zawirowaniami powietrza, trzepotały za wieżycami niczym fantazyjne, aczkolwiek mocno wyblakłe bandery. Miejscami zawirowania były na tyle silne, że tworzyły wielusetmetrowe studnie doskonale przejrzystego powietrza, w których widać było niższe pokłady: fragmenty ciągów komunikacyjnych, mosty i estakady, parki i ogrody, tarasy, a nawet niewielkie śmigacze i ruchome elementy wyposażenia. W miarę jak oczy i umysł przyzwyczajały się do skali obrazu, uważny obserwator mógł wyróżnić w oceanie mgły bąblaste wybrzuszenie, pod którym ukrywała się monstrualna konstrukcja długości czterech i szerokości trzech kilometrów, przypominająca kształtem liść albo stępiony i zbyt mocno rozklepany grot strzały.

Prom zszedł jeszcze niżej. Niebotyczne wieże o lśniących oknach, z wystającymi pomostami, lądowiskami dla śmigaczy, pokładami spacerowymi, relingami, tarasami i zacienionymi alkowami, przesuwały się w milczącej procesji.

— Wygląda na to, że będzie nas czekał mały spacerek — powiedział Kraiklyn rzeczowym tonem. — Nie chcę ryzykować zderzenia. Do Krawędzi zostało jeszcze ponad sto kilometrów, więc mamy mnóstwo czasu. Statek wali prosto na nią. Postaram się wylądować jak najbliżej dziobu.

— Kurwa mać — zaklął Lamm. — Spodziewałem się czegoś takiego.

— Nie ma to jak długi marsz w zwiększonej grawitacji — stwierdził z przekąsem Jandraligeli.

— Jest wielki! — wykrztusił Lenipobra, nie odrywając wzroku od ekranu. — Ogromny!

Z niedowierzaniem pokręcił głową. Lamm podniósł się z miejsca, odsunął chłopaka na bok i załomotał pięścią w drzwi dzielące ich od kabiny pilotów.

— Co jest? — zapytał Kraiklyn przez interkom. — Szukam lądowiska. Jeśli to ty, Lamm, uspokój się i zaczekaj jeszcze trochę. Lamm wytrzeszczył oczy, przez chwilę wpatrywał się ze zdumieniem w drzwi, a potem parsknął wściekle i wrócił na miejsce. Po drodze nie omieszkał ponownie potrącić Lenipobry.

— Cholera, ale drań! — warknął, po czym opuścił lustrzany wizjer hełmu.

— W porządku — oznajmił Kraiklyn. — Lądujemy. Ci, co jeszcze stali, pospiesznie usiedli. Kilka sekund później prom zakołysał się i znieruchomiał. Rampa opadła z sykiem amortyzatorów, do wnętrza wdarto się zimne, świeże powietrze. Załoga wyszła ostrożnie, rozglądając się po pogrążonym w ciszy, pozornie nieruchomym jak skała megastatku. Horza został w środku, licząc na to, że wszyscy sobie pójdą, ale poczuł na sobie twarde spojrzenie Lamma. Chcąc nie chcąc, podniósł się z miejsca i złożył niezgrabny, przesadnie niski ukłon.

— Pan przodem.

— Nie ma mowy — odparł Lamm takim samym, szyderczo uprzejmym tonem. — Ja za panem.

Gest, którym wskazał opuszczoną rampę, nie był już tak uprzejmy. Horza posłusznie wyszedł w mglisty ranek; powinien był pamiętać, że Lamm zawsze schodził z promu ostatni, ponieważ wierzył, że to dla niego szczęśliwy omen.

Stali na lądowisku śmigaczy u podstawy co najmniej sześćdziesięciometrowej wieży. Jedynie ona była dobrze widoczna; dokoła, a także poniżej i powyżej lądowiska, tylko niewyraźne cienie oraz wypukłości i wybrzuszenia w kożuchu mgły świadczyły o istnieniu megastatku, nic natomiast nie wskazywało na to, gdzie się kończy, ponieważ widoczność nie przekraczała stu metrów. Nie mieli pojęcia, gdzie wybuchła bomba, a przez pokład nie przebiegało najlżejsze drżenie, więc trudno było uwierzyć, że znajdują się nie na stałym lądzie, tylko na uszkodzonym gigantycznym statku, płynącym na oślep ku zagładzie. Horza podszedł do barierki na skraju lądowiska i spojrzał w dół, na odległy o jakieś dwadzieścia metrów, częściowo przesłonięty mgłą pokład. Smugi mgły wiły się leniwie, to zasłaniając, to znów odsłaniając chodniki, trawniki, starannie przystrzyżone krzewy, ławki, ogrodowe krzesełka i płócienne daszki. Martwa pustka sprawiała, że miejsce to wyglądało jak nadmorski kurort w środku zimy; Horze przeszedł dreszcz, choć w skafandrze wcale nie było mu zimno. Chwilę potem mgła przerzedziła się nieco, dzięki czemu daleko z przodu, chyba w odległości około kilometra, ujrzał samotną smukłą wieżę sterczącą z powłoki chmur.

— Robi się coraz gorzej — powiedział Wubslin, wskazując w kierunku, w którym zmierzali. Wznosiła się tam niemal pionowo gigantyczna ściana gęstych jak wata obłoków, ciągnąca się od horyzontu po horyzont i wielokrotnie wyższa od najwyższych budowli megastatku. W górze, tam gdzie docierały do niej promienie słońca, lśniła olśniewającą bielą.

— Może chmury znikną, kiedy się ociepli? — powiedziała Dorolow bez przekonania.

— Jeśli się tam wpakujemy, możemy zapomnieć o laserach — stwierdził Horza. Obejrzał się do tyłu, na prom. Kraiklyn wciąż jeszcze rozmawiał z Mippem, który miał zostać na straży. — Bez radaru będziemy tam zupełnie ślepi.

— A może… — zaczęła Yalson, ale Lenipobra przerwał jej w pół zdania:

— Nie wiem jak wy, ale ja zamierzam się tu trochę rozejrzeć — oświadczył, po czym opuścił wizjer i położył rękę na barierce. — Do zobaczenia na dziobie!

Bez wysiłku dał susa przez balustradę i runął ku położonemu dwadzieścia metrów niżej parapetowi. Horza otworzył usta, żeby go ostrzec, ale było za późno; podobnie jak pozostali, zbyt późno domyślił się, co zamierza zrobić chłopak.

— Nie!

— Leni!

Dwa okrzyki zlały się niemal w jeden. Ci, którzy jeszcze nie wychylili się za barierkę, doskoczyli do niej i spojrzeli w dół. Postać w skafandrze spadała, koziołkując. Horzy na ułamek sekundy zaświtała absurdalna nadzieja, że Lenipobra zdoła coś zrobić, że coś wymyśli… Chłopak był bez szans. Zaczął krzyczeć dopiero wtedy, kiedy od pokładu dzieliło go niespełna dziesięć metrów; zaraz potem, z szeroko rozpostartymi nogami i ramionami, znieruchomiał na skraju trawnika. Krzyk umilkł.

Neisin jęknął głośno, zdjął hełm, sięgnął ręką do oczu. Dorolow opuściła głowę i zaczęła odpinać zatrzaski rękawic.

— Co się dzieje, do cholery? — Kraiklyn znalazł się przy nich kilkoma susami; Mipp prawie deptał mu po piętach.

Horza wciąż patrzył w dół, na maleńką, przypominającą zepsutą lalkę postać leżącą nieruchomo na trawniku. Mgła zgęstniała na chwilę, wchłaniając większość barw.

— Lenipobra! Lenipobra!

Wubslin wciąż krzyczał do mikrofonu. Yalson odwróciła się gwałtownie od barierki, zaklęła szpetnie, po czym wyłączyła interkom. Aviger stał jak posąg z bladą nieruchomą twarzą. Kraiklyn wyhamował przy balustradzie i wyjrzał na zewnątrz.

— Leni? — Potoczył dokoła dzikim spojrzeniem. — Co się stało? O co tu chodzi? Jeśli któreś z was…

— Skoczył — powiedział Jandraligeli drżącym głosem. Spróbował roześmiać się z goryczą, ale zupełnie mu to nie wyszło. — Wygląda na to, że w dzisiejszych czasach młodzi ludzie nie odróżniają prawdziwej siły przyciągania od siły odśrodkowej.

— Skoczył? — powtórzył z niedowierzaniem Kraiklyn, po czym chwycił Jandraligelego za kołnierz. — Jak to: skoczył? Przecież ostrzegałem was, że na orbitalu uprzęże AG nie działają! Powiedziałem wam to jeszcze na „Wirze”, zanim wystartowaliśmy! Uwolnił Mondlidicianina z uścisku i w milczeniu spoglądał na ich twarze.

— To prawda — powiedział Horza, kręcąc głową. — Nie przewidziałem, że tak postąpi. Nikt z nas nie przewidział. Przecież Lamm i Jandraligeli narzekali, że będą musieli wlec się taki kawał na piechotę… Nie słuchał. Po prostu nie słuchał. — Wzruszył ramionami. — Myślę, że był za bardzo podekscytowany.

— Wszyscy daliśmy dupy — stwierdziła ponuro Yalson, która tymczasem z powrotem włączyła interkom.

Przez jakiś czas spoglądali na siebie w milczeniu, aż wreszcie Kraiklyn odwrócił się, podszedł do barierki i zacisnął obie ręce na balustradzie.

— Leni? — wyszeptał z nadzieją Wubslin.

Dorolow uczyniła w powietrzu znak ognia.

— Chicel Horhavo, słodka pani, przyjmij jego duszę.

— Pieprzenie! — warknął Lamm, odwrócił się gwałtownie, podniósł strzelbę do ramienia i zaczął ostrzeliwać najwyższe piętra wieży.

— Dorolow, Wubslin i Yalson! — Głos Kraiklyna był pewny i stanowczy. — Zejdziecie tam i sprawdzicie, czy… No, zejdziecie, i już. Mipp, jeśli będzie trzeba, rzucisz im linę, automed albo co tam trzeba. Reszta idzie ze mną na dziób, jasne? — Spojrzał na nich wyzywająco. — Wiem, przynajmniej niektórzy z was mają ochotę wrócić, ale to by oznaczało, że Lenipobra zginął nadaremnie.

Yalson ponownie wyłączyła mikrofon.

— Chyba masz rację — powiedział Jandraligeli, przerywając przedłużające się milczenie. — Idę z tobą.

— A ja nie — stwierdził stanowczo Neisin. — Zostaję tu, przy promie. — Usiadł z pochyloną głową i położył hełm na powierzchni lądowiska. — Mam już dosyć. Nie ruszę się stąd.

Kraiklyn wskazał go Mippowi ruchem głowy.

— Uważaj na niego. — Odwrócił się do Wubslina i Dorolow. — Ruszajcie. Nigdy nie wiadomo; może jednak nie jest za późno? Ty też, Yalson.

Nie patrzyła na niego, ale bez słowa podążyła za Dorolow i Wubslinem, którzy natychmiast wyruszyli na poszukiwanie zejścia na niższy pokład.

Przez lądowisko przebiegło lekkie, ale doskonale wyczuwalne drżenie. Wszyscy aż podskoczyli, ale okazało się, że to tylko fragment wysuniętego tarasu kilka pięter nad ich głowami runął na dach którejś z niższych budowli. Oddalona o kilkadziesiąt metrów, samotna sylwetka w czarnym skafandrze ani na chwilę nie przerywała ognia. Parę sekund później kolejna część metalowej konstrukcji zachwiała się, zakołysała, po czym spadła z łoskotem.

— Lamm! — ryknął Kraiklyn. — Przestań, rozumiesz?! Natychmiast przestań!

Tamten nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, więc Kraiklyn podniósł broń, wycelował i nacisnął spust. Kilka metrów od Lamma pokład wybrzuszył się nagle, błysnęły płomienie, a potem nastąpiła ogłuszająca eksplozja. Podmuch powietrza był tak silny, że Lamm zatoczył się i niewiele brakowało, by upadł. Szybko odzyskał równowagę; nawet z tak dużej odległości było widać, że aż trzęsie się z wściekłości. Kraiklyn nie spuszczał go z celownika; w końcu Lamm zarzucił broń na ramię i wrócił wolnym krokiem, jakby nic się nie stało. Pozostali odetchnęli z ulgą.

Minutę później podążyli za Dorolow, Yalson i Wubslinem do wnętrza wieży i ruszyli w dół szerokimi krętymi schodami, prowadzącymi do wnętrza megastatku „Olmedreca”.

— Zimny trup — usłyszeli w słuchawkach przepełniony goryczą głos Yalson. — Martwy jak kamień.

Kiedy mijali ich w drodze ku dziobowi, Yalson i Wubslin czekali przy ciele na linę wyciągarki, którą opuszczał Mipp, Dorolow zaś była pogrążona w modlitwie.

Weszli na wąski metalowy pomost zawieszony nad mlecznymi oparami.

— Tylko pięć metrów — poinformował ich Kraiklyn, zerknąwszy na wskazania mikroradaru zainstalowanego w rairchańskim skafandrze. Mgła powoli stawała się coraz rzadsza. Musieli wspiąć się na nadbudówkę, potem znowu schodzili długimi zewnętrznymi schodami i rampami. W górze pojawiło się słońce: czerwona tarcza, chwilami nawet dość jasna, zazwyczaj jednak pozbawiona żaru. Maszerowali na przełaj przez kolejne pokłady, omijali baseny, pokonywali lądowiska, przecinali promenady, lawirowali między stolikami i krzesłami, parawanami i baldachimami, rabatami i pergolami. Spoglądali w górę, na otoczone rzednącą mgłą wieże oraz w dół, w obszerne studnie oplecione tarasami i schodami. Wydawało im się, że z dna przesłoniętego wirującymi strzępami mgły dobiega przytłumiony szum oceanu. Zatrzymali się przy niedużych czterokołowych pojazdach bez szyb, za to z płóciennymi dachami w różnokolorowe wzory. Kraiklyn uważnie rozglądał się dokoła, usiłując ustalić położenie, Wubslin natomiast zaczął majstrować przy pojazdach, ale nie udało mu się żadnego uruchomić.

— Mamy do wyboru dwie drogi — oznajmił wreszcie Kraiklyn ze zmarszczonymi brwiami. Słońce rozbłysło mocniej niż kiedykolwiek do tej pory, złocąc rozwłóczone smugi mgły. Pod stopami mieli wyznaczone białymi liniami boisko do jakiejś gry. Kolejny obłok przesłonił słoneczną tarczę; natychmiast zrobiło się ciemniej, a pasma mgły owinięte wokół pobliskiej wieży upodobniły się do ogromnych, wyciągniętych ku górze ramion. — Podzielimy się. Ja, Aviger i Jandraligeli pójdziemy tędy, Horza i Lamm tędy. — Wskazał im ręką kierunek. — Powinniście tędy dotrzeć na dziób. Miejcie oczy otwarte; po drodze możecie znaleźć coś ciekawego. — Dotknął przycisku na mikropulpicie. — Yalson?

— Jestem — zgłosiła się natychmiast. Zaczekała razem z Wubslinem i Dorolow, aż ciało Lenipobry zostanie wciągnięte na górę, a teraz ruszyli za pozostałymi.

— W porządku. — Popatrzył na wskazania przyrządów. — Jesteście jakieś trzysta metrów od nas. — Odwrócił się w kierunku, z którego przybyli, i popatrzył na gęstwinę wież rozmaitej wysokości; większość wyrastała z pokładów i nadbudówek nad ich głowami. W miarę jak poprawiała się widoczność, coraz lepiej zdawali sobie sprawę z ogromu „Olmedreki”. — Widzę was. — Podniósł rękę. Trzy maleńkie postaci kilka pięter wyżej, oddzielone smugami płynącej majestatycznie mgły, pomachały energicznie.

— Ja też was widzę — powiedziała Yalson.

— Kiedy dotrzecie w to miejsce, skręćcie w kierunku drugiej burty. Powinny tam być lasery zapasowe. Horza i Lamm…

— Tak, słyszeliśmy — przerwała mu Yalson.

— To dobrze. Mam nadzieję, że kiedy już coś znajdziemy, uda nam się sprowadzić prom trochę bliżej. W porządku, ruszamy. Niczego nie przegapcie.

Skinął na Avigera i Jandraligelego, po czym ruszył przodem. Lamm i Horza skręcili w kierunku, który wskazał im dowódca. Po kilkunastu krokach Lamm dał Horzy znak, żeby wyłączył komunikator i otworzył wizjer.

— Gdybyśmy trochę zaczekali, moglibyśmy od razu przylecieć aż tutaj.

Horza skinął głową.

— A to gnojek — warknął Lamm.

— Kto?

— Ten szczeniak. Żeby tak skoczyć na łeb, na szyję…

— Hm.

— Wiesz, co zrobię?

— No?

— Utnę mu język. Taki wytatuowany jęzor na pewno jest wart sporo forsy, a gówniarz był mi trochę winien. Jak myślisz, ile za niego dostanę?

— Nie mam pojęcia.

— A to gnojek — powtórzył Lamm jeszcze bardziej ponurym tonem.

Skręcali coraz bardziej w lewo, ale nie mieli wyboru, ponieważ tak właśnie prowadziły ich dostępne przejścia, schody i korytarze. Jeśli wierzyć Kraiklynowi, zmierzali ku jednej z dwóch dziobowych nadbudówek wystających daleko poza obrys kadłuba megastatku; w dniach jego świetności tutaj właśnie przybijały pasażerskie liniowce, które zapewniały łączność z lądem stałym, pełniąc jednocześnie funkcję statków wycieczkowych.

Minęli miejsce, gdzie niedawno toczyły się zacięte walki: ściany były tutaj osmalone i odkształcone w wyniku działania wysokiej temperatury, szyby powybijane, w niektórych grodziach ziały postrzępione otwory, a bogato zdobione tkaniny, porozrywane i okopcone, łopotały smętnie w powiewach wiatru. Za zakrętem trafili na dwa czterokołowe wózki, przewrócone na bok i częściowo spalone. Sądząc po odgłosach z komunikatorów, dwa pozostałe zespoły również posuwały się naprzód. Gigantyczna, nieprzenikniona ściana chmur wciąż trwała w tym samym miejscu. Chociaż Horza miał kłopoty z oceną odległości, wydawało mu się, że dzieli ich od niej nie więcej niż parę kilometrów.

— Jesteśmy na miejscu — oznajmił Kraiklyn.

Lamm włączył mikrofon w swoim skafandrze.

— Co on wygaduje? — zapytał, ale Horza tylko wzruszył ramionami.

— Gdzie się podziewacie? — Głos Kraikłyna był trochę zniekształcony, ale wyraźny. — Przecież mieliście krótszą drogę. Właśnie dotarliśmy na dziób.

— Pieprzysz, Kraiklyn — włączyła się do rozmowy Yalson.

— Że co? — wykrztusił z niedowierzaniem dowódca. Lamm i Horza zatrzymali się, ze zmarszczonymi brwiami słuchali rozmowy.

— Stoimy przy burcie, a właściwie na czymś w rodzaju wieżyczki z tarasem. Jest stąd niezły widok, ale nigdzie w okolicy nie widzę dziobu. Posłałeś nas w niewłaściwym kierunku.

— Ale przecież…

— Kraiklyn, do cholery! — ryknął Lamm. — To my mieliśmy iść na dziób, więc pewnie dotarłeś do bocznej nadbudówki! Horza doszedł do tego samego wniosku. Tylko w ten sposób można było wytłumaczyć, dlaczego zespół Kraikłyna dotarł już do skraju megastatku, a oni wciąż jeszcze mieli szmat drogi do pokonania. Milczenie przedłużało się, aż wreszcie usłyszeli donośne westchnienie, a potem głos Kraiklyna:

— Cholera, chyba macie rację. Ty i Horza idźcie naprzód. Rozejrzymy się tu trochę, a potem poślę kogoś do was. Wydaje mi się, że widzę coś w rodzaju odkrytej galerii z wieżyczkami laserów. Yalson, wróćcie do miejsca, w którym się rozdzieliliśmy. Zamelduj, jak tylko tam dotrzecie. Zobaczymy, kto pierwszy trafi na coś ciekawego.

— Kurewsko wspaniale — wymamrotał Lamm, po czym ruszył przed siebie.

Horza podążył za nim, klnąc w duchu obcierający go przy każdym ruchu skafander. Szli w milczeniu, od czasu do czasu zbaczając w lewo lub prawo, by spenetrować wnętrza luksusowych kabin. Wszystkie zostały już splądrowane. W jednej znaleźli kilka bogato zdobionych mebli, strzaskaną holosferę oraz akwarium wielkości małego pokoju, wypełnione do połowy wodą, na której powierzchni, niczym egzotyczne rośliny, unosiły się gnijące bajecznie kolorowe ryby oraz fragmenty różnobarwnych strojów.

Grupa Kraiklyna odkryła drzwi prowadzące na galerię, gdzie powinny znajdować się wieżyczki z laserami. Horza powiedział Lammowi, że jego zdaniem nie powinni marnować czasu; pospiesznie wyszli z kabiny i ruszyli w dalszą drogę.

— Ej, Horza — odezwał się Kraiklyn, kiedy Metamorf i Lamm weszli do długiego korytarza oświetlonego blaskiem słońca sączącym się przez półprzeźroczysty sufit. — Ten cholerny radar w twoim skafandrze chyba zgłupiał.

— Co się stało?

— Nie chce pokazać, co jest za tą wielką chmurą.

— Nie zdążyłem mu się… Co takiego?!

Horza stanął jak wryty. W żołądku rozgościł mu się niepokojący ciężar. Lamm nadal szedł przed siebie równym krokiem.

— Wciąż pokazuje mi odległość do tego wału chmur — poskarżył się Kraiklyn. — W dodatku błędnie. To na pewno nie jest Krawędź i na pewno jest bliżej, niż twierdzi to cholerne urządzenie.

— Gdzie jesteście? — włączyła się do rozmowy Dorolow. — Znaleźliście lasery? Co było za tymi drzwiami?

— Tylko pokład spacerowy czy coś w tym rodzaju.

— Kraiklyn! — ryknął Horza co sił w płucach. — Jesteś pewien tego odczytu?

— Jasne. Strzałka zatrzymała się na…

— Po cholerę im specjalny pokład spacerowy? — usłyszeli czyjś poirytowany głos. Najprawdopodobniej ktoś zapomniał wyłączyć mikrofon i mówił do siebie albo do kogoś, kto znajdował się w zasięgu wzroku.

Czoło Horzy pokryło się potem. Coś tu było nie w porządku.

— Lamm! — zawołał. Tamten był jakieś trzydzieści metrów od niego. Odwrócił się, ale nie zatrzymał. — Wracaj! Lamm stanął.

— Horza, przecież tu nie może…

— Kraiklyn! — To był głos Mippa, z promu. — Mieliśmy towarzystwo. Przed chwilą wystartował jakiś nieduży statek.

— W porządku — odparł spokojnie Kraiklyn. — Dzięki, Mipp. Horza, słuchaj uważnie. Wasza wieżyczka właśnie schowała się w chmurach, więc to jednak są chmury… Cholera, prawie nic nie widać! Chyba…

Przez pokład przebiegło tak silne drżenie, że Metamorf zachwiał się i oparł o ścianę. Lamm spojrzał na niego ze zdziwieniem.

— Czułeś to?! — zawołał Horza.

— Niby co? — zdziwił się dowódca.

— Kraiklyn! — To był znowu Mipp. — Widzę coś dzi…

— Lamm, wracaj tutaj! — ryknął Horza co sił w płucach. Lamm wciąż przyglądał mu się ze zdziwieniem. Horza mógłby przysiąc, że drżenie pokładu nie tylko nie ustało, ale wręcz narasta.

— Co poczułeś, do cholery? — zapytał zniecierpliwiony Kraiklyn.

— Lamm! — Horza krzyczał tak głośno, że huczało mu w uszach, lecz jego towarzysz wciąż się wahał.

Do nieustającego drżenia dołączył zagadkowy przytłumiony odgłos. Horzy skojarzył się z dobiegającym z wielkiej odległości hukiem silnika odrzutowego albo termojądrowego, ale to na pewno nie było to. Drżenie wciąż przybierało na sile, a jednocześnie coś ciągnęło go ku przodowi, w stronę Lamma i dziobu megastatku — jakby słabe pole siłowe albo…

— Kraiklyn! — wrzasnął Mipp. — Widzę! To… Cholera! Widzę wyraźnie!

— Co widzisz? I może tak byście się wszyscy uspokoili, do kurwy nędzy?!

— Wydaje mi się, że… — odezwała się Yalson, po czym zawiesiła głos.

Horza odwrócił się na pięcie i co sił w nogach pognał korytarzem. Lamm, który chwilę wcześniej ruszył wolnym krokiem w jego kierunku, zatrzymał się, oparł ręce na biodrach i ze zdumieniem wytrzeszczył oczy. Hen, daleko, rozległ się groźny pomruk, jakby huk wodospadu w gigantycznej jaskini.

— Też coś czuję! Zupełnie jakby…

— O co chodziło Mippowi?

— Rozbiliśmy się! — krzyknął Horza, nie zwalniając kroku.

— Lód! — zawtórował mu Mipp. — Lecę po was! Uciekajcie! To ściana lodu! Neisin, gdzie jesteś? Neisin…

— Co takiego?

— Lód?!

Ryk narastał, ściany i podłoga korytarza wpadły w wibrację, sufitowe panele posypały się na podłogę. Fragment ściany wygiął się nagle i rozprysnął na niezliczone kawałki. Uszy Horzy wypełniał łoskot gęsty jak wata.

Lamm obejrzał się przez ramię; koniec korytarza pędził ku niemu w oszałamiającym tempie. Odruchowo strzelił z biodra, ale nie dało to żadnego rezultatu, więc zaklął, odwrócił się i pobiegł za Metamorfem. Ze słuchawek w hełmie Horzy dobiegał gwar podekscytowanych głosów, z coraz większym trudem przedzierający się przez potężny, narastający łoskot. Pokład drżał i zataczał się we wszystkie strony, jakby ogromny statek był wielopiętrowym budynkiem w epicentrum trzęsienia ziemi. Panele wyginały się i pękały, podłoga wznosiła się, sufit opadał. Przez cały czas niewidzialna siła ciągnęła Horze do tyłu; biegł z trudem, jak w koszmarnym śnie. Wreszcie wypadł z korytarza na otwartą przestrzeń, z Lammem depczącym mu po piętach.

— Kraiklyn! — wrzasnął Lamm. — Ty cholerny pieprzony sukinsynu! Ryk bezustannie narastał. Horza minął opustoszałe luksusowe kabiny — poszarpane draperie furkotały na wietrze, który gwałtownie przybrał na sile, strop pomarszczył się jak zmięta kartka, uszkodzona holosfera turlała się po przechylonej podłodze. Serce usiłowało wyskoczyć mu z piersi, w uszach coś brzęczało i huczało, każdy krok kosztował go mnóstwo wysiłku. Metr przed nim z posadzki wystrzeliła w górę metalowa pokrywa; uchylił się, cudem uniknął uderzenia, poczuł, jak w skafander siecze grad odłamków. Chwilę potem zatoczył się gwałtownie, ponieważ pokład zatańczył mu pod stopami. Kilka metrów z tyłu wciąż słyszał łomot kroków Lamma i straszliwe przekleństwa miotane na głowę Kraiklyna.

Gonił go ryk tysiąca wodospadów, huk tysiąca eksplodujących wulkanów, łoskot tysiąca lawin. Hałas był tak potworny, że prawie uniemożliwiał myślenie. Kilkanaście okien w ścianie po prawej stronie niemal jednocześnie pobielało i zaraz posypał się z nich deszcz plastikowego pyłu. Horza pochylił głowę i spróbował zwiększyć tempo.

— Skurwiel! — ryczał Lamm. — Drań! Pieprzony kretyn!

— Nie zatrzymujcie się! — To ze słuchawek.

— …aż tutaj!

— Zamknij się, Lamm!

— Horzaaa!…

Biegł kolejnym korytarzem. Podłoga była wyłożona miękkim chodnikiem, pootwierane drzwi trzaskały w nierównym rytmie, sufitowe lampy drżały jak w febrze. Nagle kilkanaście metrów przed nim chlusnęła kaskada wody; w pierwszej chwili pomyślał, że dotarł do poziomu morza, ale natychmiast uświadomił sobie, że to niemożliwe. Zaraz potem woda znikła, on zaś usłyszał, jak z bulgotem i mlaskaniem spływa w dół szerokimi schodami. Z góry kapały nieliczne krople. Siła ciągnąca go wstecz nieco osłabła, ale hałas się nie zmniejszał. Horza biegł jak we śnie, z coraz większym trudem, co chwila potykając się i obijając o rozedrgane ściany. W jego plecy uderzył gwałtowny podmuch powietrza; papiery, fragmenty cienkiego plastiku i strzępy materiału przeleciały obok jak stado różnobarwnych spłoszonych ptaków.

— …skurwiel, skurwiel, skurwiel…

— Lamm!

Z przodu pojawiło się słoneczne światło; blask wypełniał ogromne okna i sufitowe panele rozległego pokładu spacerowego. Horza dał susa nad rzędem niskich, ale rozłożystych roślin doniczkowych, wylądował w kawiarnianym ogródku, roztrzaskując delikatne białe krzesełka.

— …pieprzony cholerny kutas…

— Lamm, zamknij się! — To był głos Kraiklyna. — Nie słyszymy, co… Wszystkie szyby w ogromnych oknach jednocześnie pokryły się siecią pęknięć, zmatowiały, na pokład posypał się grad odłamków. Horza odruchowo zgiął się wpół, zasłonił głowę rękami, po czym przeskoczył przez najbliższe okno na sąsiedni pokład. Obszerny jeszcze przed sekundą otwór zaczął się powoli zamykać niczym usta olbrzyma.

— Ty draniu! Ty jebany…

— Cholera, zmieńcie kanał!

Horza poślizgnął się, ale jakoś odzyskał równowagę. W słuchawkach hełmu rozbrzmiewał wyłącznie głos Lamma, lecz przekleństwa docierały jakby z wielkiej oddali, niemal całkowicie zagłuszone wszechpotężnym łoskotem. Metamorf obejrzał się w samą porę, by zobaczyć, jak Lamm rzuca się szczupakiem w zamykające się szczęki okna; upadł, przetoczył się po pokładzie i poderwał na nogi, wciąż ściskając w dłoniach strzelbę. Horza nagle zdał sobie sprawę, że nie ma broni; nie pamiętał, kiedy ją zgubił.

Biegł coraz wolniej. Nawet jego wyjątkowo sprawne, silne ciało musiało przegrać w nierównym starciu ze zwiększoną grawitacją Vavatcha i niewygodnym, utrudniającym ruchy skafandrem. Z wysiłkiem podnosił kolana, ciężko oddychał przez szeroko otwarte usta, zastanawiając się, gdzie dokładnie znajdują się na pokładzie megastatku i jak wiele jeszcze kilometrów gigantycznej jednostki napiera na jej dziób, bezskutecznie usiłując wbić go głębiej w ukrytą w chmurach monstrualną górę lodową.

Miał wrażenie, iż znalazł się w nierzeczywistym świecie, przeniesionym z czyjegoś narkotycznego marzenia. Wieże, które mijał, stały jeszcze jakby nigdy nic, podczas gdy megastatek skracał się z każdą sekundą, miażdżony własną masą. Horza biegł obok boisk, srebrzystych namiotów, stert instrumentów muzycznych, przemykał pod mostami, pozornie stabilnymi i pewnymi, które jednak zaraz potem zaczynały się chwiać, zginać albo wybrzuszać, by następnie runąć z łoskotem na niższe poziomy, a potem zostać pochłonięte wraz ze wszystkim przez nadciągającą od dziobu falę całkowitego zniszczenia. Pokład pod jego stopami wybrzuszył się, początkowo niewiele, potem bardziej, aż wreszcie Horza musiał biec po stromym wzniesieniu. Po jego lewej stronie ażurowy pomost rozpadł się w pył, ale do uszu Metamorfa, zalepionych potwornym hukiem unicestwianego megastatku, nie dotarł żaden odgłos tej katastrofy. Poślizgnął się na stromiźnie, raz… potem drugi… Trzecie poślizgnięcie zakończyło się upadkiem. Podparł się ręką, runął na plecy i spojrzał w oczy ścigającej go śmierci. Oślepiająco biała ściana była wyższa od najwyższych wież i nadbudówek „Olmedreki”, przypominała największą falę we wszechświecie, w której ginął pozornie niezniszczalny megastatek. Na rumowisko potrzaskanych elementów konstrukcyjnych, zmiażdżonych budowli i zgniecionych blach sypały się lawiny lodowego pyłu, niezliczone szczątki nikły pod stertami śnieżnobiałych brył. Horza widział to tylko przez ułamek sekundy, chociaż wydawało mu się, że leży i patrzy przez całą wieczność; potem zaczął powoli ześlizgiwać się po krzywiźnie pokładu. Kątem oka dostrzegł jedną z wież, która kładła się powoli, niczym sługa kłaniający się pokornie swemu panu. Raczej poczuł w gardle, niż usłyszał swój krzyk; budowle, obok których biegł zaledwie chwilę temu, nikły w błyskawicznym tempie, pożerane przez lodowego potwora.

Ostatkiem sił przetoczył się na bok, uczepił fragmentu połamanego relingu, odepchnął obiema nogami, zawisł na rękach, rozbujał i skoczył.

Upadek, choć z niezbyt dużej wysokości, pozbawił go tchu w piersi. Podniósł się prawie natychmiast, ale minęło kilka sekund, zanim znowu zdołał zaczerpnąć powietrza. Tutaj również podłoga powędrowała w górę, ale wybrzuszenie znajdowało się między nim a sunącą niepowstrzymanie naprzód ścianą lodu. Rosło powoli, pchając go ku rufie megastatku. Zaczął biec, prawie nie zdając sobie z tego sprawy. Metalowe płyty podłogowe popękały w wielu miejscach, odsłaniając stalowe dźwigary podobne do szkieletu monstrualnego zwierzęcia. Nagle ujrzał przed sobą schody; prowadziły na pokład, z którego przed chwilą skoczył, ale do tej jego części jeszcze nie dotarła fala zniszczenia. Przechył pojawił się dopiero wtedy, kiedy Horza, z trudem łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami, wgramolił się na górę. Popędził po stromiźnie, rozbryzgując wodę, która wylała się z ozdobnych wielopoziomowych fontann. Kolejne schody, jeszcze wyższe.

Gotów był przysiąc, że w klatce piersiowej ma rozżarzone węgle, a nogi z półpłynnego ołowiu. Przez cały czas musiał walczyć z koszmarną, nieustępliwą siłą ciągnącą go wstecz, ku dziobowi. Potknął się, zatoczył, o mało nie wpadł do pustego basenu o popękanych ścianach i dnie.

— Horza! — rozległo się w słuchawkach. — Widzę cię! To ja, Mipp! Spójrz w górę!

Podniósł głowę. We mgle, jakieś trzydzieści metrów nad pokładem, unosił się prom „Wiru Czystego Powietrza”. Horza pomachał ręką; prom zaczął się powoli opuszczać, aż wreszcie zawisł z otwartymi tylnymi drzwiami tuż nad następnym, wyższym pokładem.

— Wskakuj! — krzyknął Mipp.

Horza usiłował odpowiedzieć, ale był w stanie wydobyć z siebie tylko chrapliwe rzężenie. Zatoczył się, jakby jego nogi zamieniły się w galaretę. Ciężki, za duży skafander trzeszczał i skrzypiał, stopy ślizgały się na grubej warstwie potrzaskanego szkła i plastiku, a przecież musiał jeszcze wspiąć się po stromych schodach, które oddzielały go od pokładu, gdzie czekał prom.

— Pospiesz się! Nie mogę dłużej czekać!

Wciągał się stopień po stopniu. Prom wisiał metr, może półtora nad pokładem, zwrócony do niego tyłem, z szeroko otwartymi drzwiami i opuszczoną rampą. Schody zatrzęsły się, potworny łoskot przybrał na sile. W słuchawkach rozległ się jeszcze jeden głos, wściekły, donośny, ale Horza nie mógł odróżnić słów. Nadludzkim wysiłkiem wdrapał się na górny pokład i ruszył w kierunku promu. Za otwartymi drzwiami widział oświetlone wnętrze, metalowe ławki oraz leżące w kącie nieruchome ciało Lenipobry.

— Już nie mogę! — ryknął Mipp, przekrzykując łoskot katastrofy i drugi głos.

Prom zaczął się wznosić. Horza dał potężnego susa. Jego palce zacisnęły się na krawędzi rampy w chwili, kiedy była już na wysokości jego piersi. Ułamek sekundy późnej jego stopy straciły kontakt z pokładem. Zawieszony na wyciągniętych rękach, poszybował w górę.

— Wybacz! — zatkał Mipp. — Nie mogłem dłużej czekać, naprawdę!

— Masz mnie! — wycharczał Horza.

— Co takiego?

Prom wciąż się wznosił, mijając kolejne pokłady, wieże i ciągi komunikacyjne. Horza bał się, że palce nie wytrzymają obciążenia, a ramiona wyskoczą mu ze stawów.

— Wiszę na rampie!

— Wy dranie!

Dopiero teraz rozpoznał ten gtos: należał do Lamma. Rampa zaczęła się zamykać — niewiele brakowało, żeby zwolnił uchwyt. Byli pięćdziesiąt metrów w górze i szybko nabierali wysokości. Podniósłszy głowę, zobaczył, że jeszcze chwila, a zostanie bez palców.

— Nie zamykaj drzwi! — wrzasnął. — Zablokuj rampę! Spróbuję jakoś dostać się do środka.

— W porządku.

Rampa natychmiast znieruchomiała, Horza natomiast zaczął się huśtać na boki. Wisieli osiemdziesiąt metrów nad miejscem, z którego zabrał go Mipp, odwróceni rufą do zbliżającej się fali zniszczenia.

— Wracaj, ty czarny sukinsynu! — darł się Lamm.

— Nie mogę! Słowo daję, nie mogę!

— Niech cię piekło pochłonie!

Coś błysnęło obok Horzy, a chwilę potem na obłym brzuchu promu zamigotały refleksy laserowych promieni. Poczuł silne uderzenie w podeszwę prawego buta. Ból pojawił się odrobinę później. Mipp krzyknął, prom zaś nabrał prędkości i skierował się ku rufie megastatku. Pęd powietrza był tak wielki, że Horza nie był w stanie mu się oprzeć.

— Mipp, zwolnij! — wrzasnął.

— Ty pieprzony draniu! — ryknął ponownie Lamm. Mgła po lewej stronie rozbłysła oślepiającym światłem; ten strzał chybił, ale następny dosięgnął celu. Promienie lasera zetknęły się z kadłubem w pobliżu dziobu promu. Mipp zawył niezrozumiale i jeszcze zwiększył prędkość. Horza wciąż rozpaczliwie usiłował przerzucić nogę nad krawędzią rampy, ale każda kolejna próba kończyła się jeszcze wyraźniejszym niepowodzeniem.

Nagle Lamm zaczął krzyczeć zupełnie inaczej niż do tej pory; był to raczej przeraźliwy skowyt, od którego Horzy włosy zjeżyły się na głowie. Skowyt trwał jeszcze kilka sekund i nagle umilkł, a zamiast niego ze słuchawek dobiegły trzaski i łoskoty. Prom gnał jakieś sto metrów nad pokładem ginącego megastatku. Horza już prawie całkiem stracił czucie w palcach i ramionach. Trzymał się bardziej siłą woli niż mięśni; zbawcze wnętrze promu było zaledwie kilkanaście centymetrów od jego oczu, on jednak czuł wyraźnie, jak milimetr po milimetrze oddala się od ocalenia. Błysk był tak przeraźliwie jasny, że chociaż Horza natychmiast zamknął oczy, jaskrawe światło bez trudu przebiło się przez powieki. Ze słuchawek wydobył się przeszywający nieludzki odgłos, jakby naraz rozwrzeszczały się wszystkie maszyny wszechświata, po czym zapadła cisza. Światło powoli przygasało, ale minęło sporo czasu, zanim Horza odważył się otworzyć oczy.

We wnętrzu promu wciąż było jasno, ale teraz wypełniał je również siwy dym, który unosił się nad zwęglonymi pasami, obiciami ze sztucznego tworzywa oraz nad poczerniałą twarzą Lenipobry. Zawirowania powietrza wpadającego przez tylne drzwi tworzyły z szarych smużek fantazyjne przestrzenne wzory. Na grodzi oddzielającej przedział pasażerski od kabiny pilota zastygły niemal czarne cienie. Palce Horzy odmówiły posłuszeństwa.

Mój Boże, przemknęło mu przez głowę. Ten wariat naprawdę przez cały czas nosił bombę atomową.

Chwilę potem nadciągnęła fala uderzeniowa.

Najpierw rąbnęła go w plecy i z potworną siłą wrzuciła do wnętrza promu, ułamek sekundy później zaś porwała maszynę, miotając nią po niebie jakby ciężki, solidny prom orbitalny był zaledwie maleńkim ptaszkiem zaskoczonym przez burzę. Horza obijał się o ściany, sufit i podłogę, rozpaczliwie usiłując się czegoś przytrzymać, żeby nie wypaść przez wciąż otwarte drzwi. Wreszcie jego rozczapierzone palce natrafiły na osmalony pas i zacisnęły się na nim kurczowo. W dole, za zasłoną mgły, przy akompaniamencie groźnego basowego grzmotu, rosła ognista kula. Prom skręcił gwałtownie, Horze rzuciło na ścianę, za rufą pojawiła się ściana wysokiej wieży, która na chwilę odgrodziła maszynę od miejsca eksplozji. Rampa drgnęła, uniosła się jeszcze trochę, po czym znieruchomiała. Prom cały czas piął się w górę.

W miarę jak ciepło podmuchu przenikało przez nieszczelny kombinezon, Horzy robiło się coraz goręcej. Prawa noga od kolana w dół piekła go żywym ogniem, powietrze było przesycone smrodem spalenizny. Prom wreszcie wyrównał lot. Horza odczekał jeszcze trochę, po czym z wysiłkiem dźwignął się z podłogi i pokuśtykał do przedniej grodzi, na której zostały utrwalone cienie ławek i ciała Lenipobry — teraz leżało z szeroko rozpostartymi nogami i rękami przy samej rampie. Otworzył drzwi, po czym wszedł do kabiny pilota. Mipp siedział skulony za sterami. Ekrany nie działały, za grubymi polaryzacyjnymi szybami roztaczała się panorama oceanu mgły i chmur, po którym tu i ówdzie sunęły wieże wciąż prącego naprzód megastatku.

— Myślałem… że nie żyjesz… — wyszeptał Mipp. Wyglądał nie najlepiej: miał na pół przymknięte powieki, twarz mokrą od potu, mocno zgarbione plecy i pochyloną głowę. W kabinie czuć było kwaśno-słodkawy smród spalonego ciała. Horza ściągnął hełm, osunął się na sąsiedni fotel, po czym przyjrzał się swojej prawej nodze. W nogawce kombinezonu, dokładnie w połowie łydki, ziały dwa osmalone otwory. Ostrożnie poruszył stopą; bolało, ale rana chyba nie była groźna. Wysoka temperatura laserowego promienia sprawiła, że naczynia krwionośne uległy natychmiastowemu zasklepieniu. Przeniósł wzrok na Mippa.

— Dobrze się czujesz? — zapytał, chociaż z góry znał odpowiedź.

Mipp pokręcił głową.

— Nie — odparł cicho. — Ten wariat zdołał mnie trafić. Noga i chyba plecy.

W oparciu jego fotela ziała spora dziura, podłoga poniżej przypominała sito. Kolejne dwa otwory znajdowały się bezpośrednio pod fotelem; jeden strzał pozostawił ciemną smugę na kombinezonie, drugi przypuszczalnie dosięgnął celu.

— Mam wrażenie, jakby ten drań trafił mnie prosto w dupę — powiedział Mipp, próbując się uśmiechnąć. — To była bomba, prawda? Więc jednak nie blef o wał… Szlag trafił całą elektronikę. Działają tylko przyrządy optyczne.

— Oddaj mi stery.

Wlecieli w chmurę. Do wnętrza kabiny sączyło się przyćmione światło o lekko czerwonawym zabarwieniu. Mipp ponownie pokręcił głową.

— Nie mogę. Nie dasz sobie rady bez przyrządów.

— Musimy zawrócić. Ktoś mógł…

— Bzdura. — Mipp mocniej zacisnął ręce na sterach. — Wszyscy zginęli. — Przesunął wzrokiem po martwych ekranach i wskaźnikach. — Boże, to już trup. Zupełnie go nie czuję.

— Cholera! — zaklął Horza. Ogarnęło go poczucie całkowitej bezsilności. — A co z promieniowaniem?

Każde dziecko wiedziało, że jeśli skafander uchronił cię przed falą uderzeniową i temperaturą, powinien także obronić cię przed promieniowaniem, ale Horza nie miał pojęcia, czy zasada ta dotyczy również kombinezonów starych, nieszczelnych i niewłaściwie dopasowanych. Jednym z urządzeń, w który ten egzemplarz nie został wyposażony, był wskaźnik promieniowania, a to samo w sobie stanowiło niedobry znak. Mipp rzucił okiem na jeden z nielicznych funkcjonujących przyrządów.

— Nic wielkiego. Mało neutronów, więc… — Umilkł, skrzywił się, na chwilę przymknął oczy. — Czysta bomba. Wątpię, czy właśnie na takiej mu zależało. Powinien pójść do sklepu i złożyć reklamację… Roześmiał się chrapliwie.

— Musimy zawrócić — powtórzył Horza.

Myślał przede wszystkim o Yalson, która przecież była znacznie dalej od dziobu niż on i Lamm. Powtarzał sobie bez przerwy, że na pewno zdążyła, że uciekła na tyle daleko, by uniknąć skutków eksplozji, i że gigantyczny statek lada chwila powinien się wreszcie zatrzymać. Jak jednak Yalson opuści pokład megastatku, jeśli prom odleci? Włączył komunikator, lecz w słuchawkach panowała całkowita cisza.

— Nie wskrzesisz ich — powiedział Mipp, kręcąc głową. — Nie wskrzesisz zmarłych. Słyszałem ich do ostatniej chwili. Później był krzyk, trzask i cisza. Próbowałem im powiedzieć, żeby…

— Zmienili kanał, to wszystko. Przecież słyszałeś, co rozkazał Kraiklyn. Zmienili kanał, bo Lamm wszystko zagłuszał swoimi wrzaskami. Mipp opuścił głowę.

— Tego nie słyszałem — przyznał wreszcie. — Próbowałem powiedzieć im o górze lodowej, jaka jest ogromna… Wierz mi, Horza: oni nie żyją.

— Byli daleko od nas, co najmniej kilometr. Mogli ocaleć. Jeśli w chwili wybuchu znaleźli się za którąś z wież albo w osłoniętym korytarzu… Naprawdę byli daleko. Mieli szansę. Musimy wrócić i zabrać ich z pokładu.

Mipp zdecydowanie potrząsnął głową.

— To niemożliwe. Wszyscy zginęli, nawet Neisin. Poszedł na spacer, jak tylko zniknęliście nam z oczu. Musiałem wystartować bez niego. Jemu też nic nie mogłem pomóc.

— To naprawdę nie była duża bomba.

Mipp roześmiał się z goryczą, ale zaraz jęknął z bólu.

— I co z tego? Nie widziałeś tej góry lodowej. Była wielka jak… Prom gwałtownie przechylił się na prawą stronę. Horza spojrzał w okno, ale za szybą wciąż było widać tylko rdzawopomarańczową mgłę.

— Boże… — wyszeptał Mipp. — Nie damy rady.

— Co się dzieje?

Pilot z wysiłkiem wzruszył ramionami.

— Same niedobre rzeczy. Przypuszczam, że tracimy wysokość, ale nie mogę tego stwierdzić na pewno, bo nie mamy wysokościomierza. Niczego nie mamy, jeśli nie liczyć mnóstwa dziur w kadłubie, otwartych tylnych drzwi i częściowo opuszczonej rampy. Stąd te wstrząsy.

— Jesteś pewien, że spadamy?

Mipp skinął głową.

— A co, chcesz wyrzucać balast? Proszę bardzo, nie krępuj się. Może to nam coś da.

Prom zakołysał się mocno.

— Mówisz serio. — Nie było to pytanie, tylko stwierdzenie faktu.

Horza podniósł się z fotela.

— Oczywiście, że mówię serio. Szybko tracimy wysokość. Nie damy rady przeskoczyć Krawędzi nawet tylko z nami dwoma na pokładzie, a co dopiero, gdyby było nas więcej…

Horza zataczając się wrócił do przedziału pasażerskiego wypełnionego dymem, mgłą i hałasem. Przez wciąż otwarte drzwi sączyła się rdzawa poświata. Usiłował wyłamać ławeczki, ale nawet nie drgnęły. Zdesperowany, spojrzał na trupa Lenipobry z poczerniałą twarzą; prom zanurkował, Horza przez chwilę czuł się jak w stanie nieważkości. Jak tylko maszyna wyrównała lot, chwycił zwłoki za ramię, dociągnął do rampy, ułożył je na krawędzi i strącił nogą w przepaść. Sekundę później prom zatoczył się jak pijany; niewiele brakowało, a Horza poszedłby w ślady trupa.

Powyrzucał wszystko, co walało się na podłodze i co mógł zdemontować: czyjś hełm, gruby zwój liny, uprząż antygrawitacyjną, trójnóg do jakiejś ciężkiej broni, kilka zestawów pasów. Zawahał się przy gaśnicy, ale nigdzie nie widział płomieni. Na wszelki wypadek zajrzał do kabiny pilotów.

— I jak? — zapytał.

Mipp potrząsnął głową.

— Nie mam pojęcia. — Wskazał brodą fotel, w którym niedawno siedział Horza. — To też chyba da się wymontować. Zadanie okazało się nadspodziewanie łatwe. Horza wytaszczył fotel z kabiny, dowlókł go na skraj rampy, po czym wyrzucił razem z gaśnicą.

— W ścianie, blisko grodzi, są dwa lewarki! — zawołał Mipp z kabiny. — To od ławek. Wywal je w cholerę!

Horza bez trudu znalazł dźwignie, przekręcił je, po czym wypchnął oba rzędy metalowych ławek razem z resztą pasów. Nie kosztowało go to wiele trudu, ponieważ okazało się, że zostały zamontowane na prowadnicach.

Prom znowu się zatoczył i niemal jednocześnie drzwi prowadzące do kabiny zatrzasnęły się z hukiem. Kiedy Horza szarpnął za klamkę, stwierdził, że są zamknięte z drugiej strony.

— Mipp!

— Wybacz, Horza. — Głos pilota dobiegał jak z końca świata. — Nie mogę zawrócić. Kraiklyn zabiłby mnie, gdyby nie to, że już nie żyje. Poza tym nie znalazłbym ich, naprawdę. To był cud, że trafiłem na ciebie.

— Mipp, nie wygłupiaj się! Natychmiast otwórz drzwi! Horza ponownie szarpnął za klamkę. Drzwi nie wyglądały na szczególnie solidne; gdyby musiał, chyba zdołałby je wyważyć.

— Nie mogę, słowo daję. Nie próbuj ich rozwalać. Jeśli tu wejdziesz, rozbiję prom o najbliższą wieżę albo o wodę, przysięgam! Na pewno jesteśmy już bardzo nisko. Jeśli chcesz, spróbuj ręcznie podnieść rampę i domknąć drzwi. W ścianie powinna być tablica kontrolna.

— Mipp, na litość boską, co ty robisz? Dokąd lecisz? Przecież za kilka dni rozwalą Vavatch na kawałki!

— Nie doczekamy tego, Horza. Możesz się nie martwić. Ta trumna rozpadnie się lada chwila.

— Więc dokąd lecisz, do cholery?!

— Nie wiem. Może do Evanauth… Naprawdę nie wiem. Byle dalej stąd. I tak…

Zza drzwi dobiegł przytłumiony łomot, jakby coś ciężkiego spadło na podłogę, a zaraz potem Mipp zaklął dosadnie. Prom zakołysał się gwałtownie.

— Co się dzieje? — zapytał Horza z niepokojem.

— Nic takiego. Upuściłem zestaw pierwszej pomocy.

— Cholera!

Horza usiadł, oparty plecami o ścianę.

— Nie martw się. Zrobię… Zrobię wszystko, co będę mógł.

— Jasne.

Z wysiłkiem podniósł się z podłogi i, starając się nie zwracać uwagi na przeszywający ból w prawej łydce, na uginających się nogach przeszedł na tył promu. Znalazł tam dwie wnęki zasłonięte uchylnymi panelami; w pierwszej była kolejna gaśnica, którą bez wahania wyrzucił na zewnątrz, w drugiej natomiast dźwignia ręcznego sterowania mechanizmem drzwi. Pociągnął za nią; rampa podniosła się jeszcze trochę, po czym znieruchomiała na dobre. Ponowna próba zakończyła się urwaniem dźwigni; Horza zaklął pod nosem, a następnie posłał ją w ślad za gaśnicą.

Chwilę potem skończyła się mgła. Maszyna leciała nad szarym pofalowanym oceanem. Wał mgły i chmur przypominał nieprzeniknioną kurtynę zawieszoną nad bezkresnym morzem. Promienie słońca ześlizgiwały się po niej bezsilnie; niebo było przesłonięte szarawymi obłokami o nieostrych krawędziach.

Horza odprowadził wzrokiem koziołkującą dźwignię; malała w błyskawicznym tempie, a potem znikła w trwającym ułamek sekundy białym rozbłysku piany. Ocenił, że lecą na wysokości stu metrów nad wodą. Prom wykonał ostry skręt, a następnie pomknął niemal równolegle do granicy wału mgły.

Horza wrócił na przód przedziału pasażerskiego i załomotał w drzwi.

— Mipp! Mipp, słyszysz mnie? Nie mogę podciągnąć rampy.

— Nic nie szkodzi — nadeszła ledwo słyszalna odpowiedź.

— Mipp, otwórz drzwi. Nie bądź głupi.

— Daj mi spokój, dobrze? Po prostu daj mi spokój.

— Cholera! — warknął Horza.

Szarpany zawirowaniami powietrza wpadającego przez otwarte tylne wrota, stanął przy rampie. Sądząc po pozycji słońca, oddalali się od Krawędzi. Za nimi było tylko morze, chmury i mgła — ani śladu „Olmedreki”, żadnych innych statków czy maszyn latających. Pozornie płaski horyzont rozpływał się w lekkiej mgiełce. Nic nie świadczyło o tym, że ocean jest wklęsły; był po prostu ogromny, i tyle. Horza spróbował wystawić głowę na zewnątrz i zerknąć w przód, żeby zorientować się, dokąd lecą, ale zanim zdążył się dobrze rozejrzeć, pęd powietrza wepchnął go z powrotem do środka. Wydawało mu się, iż przez mgnienie oka widział identyczny, zupełnie płaski horyzont. Cofnął się o dwa kroki i włączył komunikator, lecz w słuchawkach nadal panowała całkowita cisza. Wyglądało na to, że elektromagnetyczny podmuch eksplozji jądrowej na stałe pozbawił ich możliwości korzystania z większości systemów i urządzeń.

Zaświtała mu myśl, że mógłby wyrzucić skafander, by ulżyć promowi, ale nie zdecydował się na ten krok; i tak doskwierało mu dokuczliwe zimno, a gdyby pozbył się skafandra, zostałby niemal nagi. Zatrzyma go, jak długo się da. Wstrząsnął nim gwałtowny dreszcz; dzięki temu stwierdził, że bolą go praktycznie wszystkie mięśnie. Postanowił się zdrzemnąć. Chwilowo i tak nie miał nic do roboty, a jego ciało domagało się odpoczynku. Przez chwilę zastanawiał się, czy dokonać przemiany, ale ostatecznie zrezygnował z tego zamiaru. Zamknął powieki; niemal natychmiast ujrzał Yalson biegnącą co sił po pokładzie megastatku. Otworzył oczy, kilka razy powtórzył sobie w duchu, że Yalson na pewno jest cała i zdrowa, po czym zamknął je ponownie.

Może kiedy się obudzi, będą w górnych warstwach atmosfery, w tropiku albo chociaż strefie umiarkowanej? Oznaczałoby to jednak tylko tyle, że zamiast do zimnej, wpadną do ciepłej wody. Mimo najszczerszych chęci nie był w stanie wyobrazić sobie, że Mipp i prom wytrzymają podróż przez całą szerokość orbitala. Jeśli odległość wynosi trzydzieści tysięcy kilometrów, a oni lecą z prędkością około trzystu kilometrów na godzinę, to…

Zasnął, zanim zdołał dokonać obliczeń, ale jego ostatnia świadoma myśl była taka, że nie zdążą, nie dolecą. Będą gdzieś nad ogromnym oceanem, kiedy Kultura zamieni orbital w gigantyczny obłok pyłu i światła.

Obudziły go silne wstrząsy i kołysanie. W pierwszej chwili wydawało mu się, że wypadł z promu, ale zaraz potem otworzył oczy i przekonał się, że leży z szeroko rozpostartymi nogami i rękami na podłodze tuż przy uchylonej rampie. Odniósł wrażenie, iż lecą wolniej niż przedtem. Ze swego miejsca widział tylko błękitne niebo, błękitne morze i kilka białych puszystych chmurek, więc podpełzł do drzwi i wystawił głowę na zewnątrz.

W twarz uderzył go ciepły, niezbyt silny wiatr. Prom powoli zniżał lot, skręcając w kierunku niedużej wyspy. Horza z niedowierzaniem wytrzeszczył oczy; wyspę otaczały jeszcze mniejsze od niej atole i bladozielone rafy prześwitujące przez płytką wodę, w jej środku zaś wznosiła się góra otoczona koncentrycznymi kręgami bujnej roślinności i jasnożółtego piasku.

Prom wyszedł ze skrętu, a Horza cofnął głowę. Maszyna jeszcze bardziej zwolniła i wyraźnie obniżyła lot. Przez pokład przebiegło doskonale wyczuwalne drżenie; w otworze pojawiła się woda. Horza ponownie wystawił głowę i ujrzał wyspę dokładnie przed dziobem, zaledwie pięćdziesiąt metrów w dole. Po plaży biegały maleńkie sylwetki; spora grupa ludzi kierowała się ku ścianie dżungli, niosąc na ramionach platformę z czymś, co z tej odległości przypominało piramidę złocistego piasku.

Na brzegu płonęły małe ogniska, między nimi leżały długie smukłe czółna, a w miejscu, gdzie tropikalny las dochodził prawie do wody, spoczywała szeroka maszyna o tępym nosie, dwu- lub trzykrotnie większa od ich promu. Nad wyspą unosiły się kolumny szaroniebieskiego dymu.

Plaża prawie opustoszała. Niemal wszyscy uciekli do dżungli, jakby przerażeni widokiem nadlatującego pojazdu. Jedna postać leżała nieruchomo na piasku w pobliżu dużej maszyny, inna, w znacznie bardziej kompletnym stroju niż reszta, stała wyprostowana z wyciągniętą ręką. Trzymała w niej jakiś przedmiot. Chwilę potem widok zasłonił szczyt góry, ale Horza zdążył usłyszeć wyraźne odgłosy wystrzałów.

— Mipp! — krzyknął w kierunku kabiny pilotów.

— Widziałem — nadeszła ledwo słyszalna odpowiedź. Horza mógłby przysiąc, że w potwornie znużonym głosie pilota słyszy nutę wisielczego humoru. — Mamy pecha, Horza. Nawet tubylcy nie są do nas przyjaźnie nastawieni.

— Wyglądali na mocno przestraszonych.

Wyspa szybko nikła w oddali. Prom zwiększył prędkość.

— Jeden miał broń. — Mipp zakasłał, a potem jęknął.

— Widziałeś tamten prom?

— Jasne.

— Chyba powinniśmy tam wrócić — powiedział Horza.

— Nie — odparł stanowczo Mipp. — Na pewno nie. To głupi pomysł. Nie podobało mi się tam.

— Ale przynajmniej było sucho! Czego jeszcze chcesz? Horza obejrzał się przez ramię. Od wyspy dzielił ich już ponad kilometr; prom wciąż nabierał prędkości, pnąc się jednocześnie na wyższy pułap.

— Lecimy dalej, do brzegu Vavatha.

— Nie zdążymy! To co najmniej cztery dni drogi stąd, a za trzy dni orbital przestanie istnieć!

Odpowiedziało mu milczenie. Horza podbiegł do drzwi i załomotał w nie pięścią.

— Zostaw mnie w spokoju! — wrzasnął Mipp zmienionym nie do poznania, piskliwym głosem. — Odpierdol się ode mnie, bo jak nie, to zabiję nas obu!

Prom raptownie wystrzelił w górę. Horza poślizgnął się, po czym zaczął zsuwać się ku otwartym tylnym drzwiom. W ostatniej chwili zacisnął palce na prowadnicach ławek.

— W porządku, Mipp! — zawołał. — Nic nie robię! Dziób maszyny skierował się ku morzu i Horza runął na grodź oddzielającą go od kabiny pilotów. Zaraz potem wyszli z nurkowania, jakieś pięćdziesiąt metrów nad powierzchnią wody.

— Zostaw mnie w spokoju, rozumiesz? — powtórzył pilot płaczliwym tonem.

— Jasne. Nie ma sprawy.

Lecieli coraz szybciej. Horza wrócił na rufę, jak najdalej od grodzi dzielącej go od Mippa, pokręcił głową i stanął przy otwartych drzwiach. Wyspa nikła w oddali. Z każdą chwilą traciła coraz więcej szczegółów, aż wreszcie zamieniła się w ciemnoszary punkcik na odległym zamglonym horyzoncie.

Zdawał sobie sprawę, że nie ma wyboru. Na wyspie był prom — raczej niemożliwe, żeby znajdował się w dużo gorszym stanie niż ten, którym teraz leciał. Gdyby nie to, że w obecnej sytuacji szansę na ocalenie równały się zeru, powiedziałby, że zmniejszają się równie szybko jak samotna wysepka na oceanie. Oparty o krawędź wrót, odwrócił się i popatrzył na cienkie drzwi dzielące go od kabiny. Wciąż jeszcze zastanawiał się, czy od razu ruszyć do szturmu, czy najpierw spróbować po raz kolejny przemówić Mippowi do rozsądku, kiedy prom zadygotał, zatrząsł się, po czym runął jak kamień ku morzu.

Загрузка...