*

Na cmentarz wchodzi się przez stary budynek, od frontu bliźniaczo podobny do Archiwum Głównego Akt Stanu Cywilnego. Do zabytkowych drzwi prowadzą takie same trzy stopnie z czarnego kamienia, a w górnej części fasady jest pięć identycznych wąskich okien. Gdyby nie duża, dwuskrzydłowa brama przylegająca do budynku, jedyną widoczną różnicą byłaby tabliczka nad wejściem, na której wypisano, również farbą, Cmentarz Główny. Brama od dawna jest zamknięta, gdyż przestała spełniać swoją podstawową funkcję, a mianowicie zapewniać dogodny dostęp na cmentarz zarówno orszakom pogrzebowym, jak i odwiedzającym groby. Na początku swego istnienia Cmentarz, podobnie jak na wszystkie cmentarze na tym czy jakimkolwiek innym świecie, był bardzo miły, zajmował zaledwie skrawek ziemi na peryferiach ówczesnego zalążka miasta, jego front wychodził na pola i łąki, lecz z biegiem czasu, co niestety było nieuniknione, bez przerwy się rozrastał, aż wreszcie zamienił się w ogromną nekropolię. Z początku był otoczony murem, jednak z każdym nowym pokoleniem, gdy ciasnota zaczynała utrudniać zarówno lokowanie zmarłych według wcześniej ustalonego porządku, jak i poruszanie się żywych, podobnie jak w Archiwum Głównym burzono mury i przesuwano je nieco dalej. Pewnego dnia, będzie już ze cztery wieki temu, ówczesny zarządca cmentarza wpadł na pomysł, żeby zburzyć wszystkie mury z wyjątkiem tego od ulicy, co według niego było jedynym sposobem na ożywienie związków uczuciowych między tymi, którzy są wewnątrz, a tymi, którzy są na zewnątrz murów, jako że w owym czasie te związki bardzo się rozluźniły, czego naocznym dowodem było zaniedbanie grobów, szczególnie najdawniejszych. Uważał, że mury, choć pożyteczne z punktu widzenia higieny i przyzwoitości, miały też negatywny skutek, gdyż sprzyjały zapomnieniu, co zresztą nie powinno dziwić, wszak mądrość ludowa głosi od niepamiętnych czasów, że co z oczu, to i z serca. Wiele przemawia za tym, że szef Archiwum kierował się wyłącznie względami natury wewnętrznej, wydając wbrew tradycji i rutynie polecenie połączenia archiwaliów żywych i umarłych i w ten sposób powtórnie integrując społeczność ludzką w tej szczególnej dziedzinie dokumentacji znajdującej się w jego gestii. Tym trudniej zrozumieć, dlaczego wcześniej nie skorzystał z prekursorskiego przykładu zarządcy Cmentarza, człowieka wprawdzie skromnego, prostego i nieuczonego, co było normalne na takim stanowisku w owych czasach, lecz mającego rewolucyjne pomysły, którego innowacja, co ze smutkiem stwierdzamy, nie została uwieczniona stosownym napisem nagrobnym. Wręcz przeciwnie, od czterech stuleci pamięć nieszczęsnego nowatora kalają przekleństwa, wyzwiska, oszczerstwa i zniewagi, jemu bowiem przypisuje się winę za obecną sytuację nekropolii, określaną jako katastrofalna i chaotyczna, gdyż Cmentarz Główny nie tylko nadal jest pozbawiony murów, ale wzniesienie ich stało się niemożliwe. Zaraz to wyjaśnimy. Jak już wspomniano, Cmentarz nie rozrastał się sam przez się, nie miał bowiem jakiejś swoistej woli, makabrycznej właściwości reprodukcyjnej, w wyniku której zmarli nieopatrznie rodziliby zmarłych, rozrósł się wyłącznie dlatego, że bezustannie rosła liczba mieszkańców, a wraz z nią poszerzały się obszary zabudowane. Jeszcze w czasach, gdy był otoczony murem, w kolejnych epokach działo się coś, co obecnie określa się jako skokowy przyrost demograficzny w ośrodkach miejskich. Rozległe pola na tyłach Cmentarza stopniowo się zaludniały, powstawały małe aglomeracje, osady, wsie, osiedla, wiejskie rezydencje i w miarę, jak ich przybywało, miejscami zaczęły się ze sobą łączyć, a miejscami zostawały między nimi spore połacie ziemi uprawnej, lasów, pastwisk lub nieużytków. Na te wolne tereny zaczął wciskać się Cmentarz po zburzeniu murów. Niczym powódź, która najpierw zatapia obszary najniżej położone, potem rozlewa się krętymi strumieniami po równinach, aż wreszcie stopniowo podchodzi na wzniesienia, Cmentarz zaczął się rozprzestrzeniać, niejednokrotnie z wielką szkodą dla rolnictwa, gdyż osaczeni chłopi byli zmuszeni sprzedawać zagony, groby bowiem otaczały sady, zasiewy, stodoły i zagrody dla bydła, widać je było z domów, niekiedy, by tak rzec, znajdowały się drzwi w drzwi. Z lotu ptaka Cmentarz Główny przypomina ogromne leżące drzewo, którego krótki, gruby pień tworzy pierwotny zespół najstarszych grobów, od pnia odchodzą cztery grubsze konary, bliskie u nasady, lecz potem rozwidlające się hen, daleko, tworząc wedle słów natchnionego poety gęstą koronę, w której życie i śmierć są trudne do rozróżnienia, podobnie jak w prawdziwych drzewach trudno rozróżnić ptaszęta od listowia. Z tego właśnie powodu brama Cmentarza Głównego przestała służyć jako wejście dla orszaków pogrzebowych. Otwiera się ją bardzo rzadko, kiedy zjawia się badacz nagrobków, który dokonawszy na miejscu oględzin jakiejś prastarej steli, prosi o zezwolenie na wykonanie kilku odlewów, co pociąga za sobą konieczność użycia różnych surowców, takich jak gips, pakuły, druty, niekiedy też wykonuje dodatkowo precyzyjne fotografie wymagające świateł, reflektorów, zasilaczy, fotometrów, parasoli i innych urządzeń, których, z uwagi na to, żeby nie zakłócać pracy kancelarii, nie pozwala się wnosić przez wewnętrzne drzwi łączące budynek z Cmentarzem.

Mimo tego nadmiaru szczegółów, które komuś mogą się wydać zbędne, dlatego uprzedzając ewentualne zarzuty i pozostając ciągle w kręgu porównań botanicznych, przypominamy, że przecież las nie przesłania drzew, a więc mimo tego nagromadzenia jest możliwe, że jakiś słuchacz tej historii, ktoś uważny i czujny, kto nie stracił poczucia normatywnej konieczności, będącej wynikiem procesów myślowych uwarunkowanych głównie metodą zdobywania wiedzy, że taki właśnie słuchacz zdecydowanie wypowie się przeciwko istnieniu, a tym bardziej upowszechnieniu cmentarzy tak źle zarządzanych i tak obłąkańczych jak ten, który doszedł do tego, że krok w krok towarzyszy miejscom zarezerwowanym wyłącznie dla żywych, a mianowicie domom, ulicom, placom, parkom i skwerom, teatrom i kinom, kawiarniom i restauracjom, szpitalom, domom wariatów, posterunkom policji, boiskom, placom zabaw, targowym i wystawowym, parkingom, supermarketom, sklepikom, zaułkom, uliczkom i alejom. Nawet rozumiejąc nieuniknioną konieczność powiększania Cmentarza Głównego stosowanie do rozwoju miasta i wzrostu liczby mieszkańców, ów słuchacz stwierdzi, że teren przeznaczony na ostatni spoczynek powinien mieścić się w określonych granicach i spełniać określone wymogi. Zwyczajny czworobok otoczony wysokim murem, bez żadnych ozdób i fantazyjnych upiększeń architektonicznych z powodzeniem mógłby zastąpić tę ogromną ośmiornicę, trzeba jednak przyznać, bez obrazy dla poetyckiej wyobraźni, że istotnie bardziej niż drzewo Cmentarz Główny przypomina ośmiornicę, rozciągającą na wszystkie strony swoje macki, osiem, szesnaście, trzydzieści dwie, sześćdziesiąt cztery, które jakby zamierzały w końcu objąć cały świat. W krajach cywilizowanych istnieje zwyczaj, którego zasadność sprawdziła się w praktyce, że ciało pozostaje w ziemi na ogół od czterech do pięciu lat, po czym, chyba że za sprawą cudu nie ulega rozkładowi, wyjmuje się resztki, które nie uległy rozpadowi w wyniku żrącego działania wapna i trawienia robaków, żeby zrobić miejsce komuś innemu. W cywilizowanych krajach nie istnieje coś tak absurdalnego jak stałe miejsce na cmentarzu i przekonanie o nietykalności każdego grobu, jakby wieczność śmierci miała rekompensować ulotność życia. Konsekwencje tego widać gołym okiem, zamknięta brama, zamęt w ruchu wewnętrznym i coraz większe objazdy, jakie pogrzeby muszą robić poza Cmentarzem, żeby dotrzeć na właściwe miejsce, gdzieś na samym końcu którejś z sześćdziesięciu czterech macek ośmiornicy, dokąd nie da się trafić bez przewodnika. Cmentarz, podobnie jak Archiwum Główne, o czym wcześniej zapomnieliśmy powiedzieć, za swoją niepisaną dewizę przyjął słowa Wszystkie Imiona, choć prawdę mówiąc, odnoszą się one w pełni tylko do Archiwum, gdyż właśnie tam naprawdę znajdują się wszystkie imiona, zarówno zmarłych, jak i żywych, podczas gdy Cmentarz, ze swej istoty będący ostatnim miejscem przeznaczenia i miejscem ostatniego spoczynku, musi się zadowolić wyłącznie imionami zmarłych. Ten oczywisty fakt nie przemawia jednak do zarządców Cmentarza, którzy określają go jako pozorną niższość ilościową i komentują, wzruszając ramionami, Wcześniej czy później wszyscy tu trafią, Archiwum Główne Akt Stanu Cywilnego jest jedynie odgałęzieniem Cmentarza Głównego. Chyba nie trzeba mówić, że nazwanie Archiwum odgałęzieniem jest poczytywane za obelgę. Jednakże mimo całej tej rywalizacji i emulacji zawodowej, stosunki między pracownikami Archiwum i Cmentarza są oparte na przyjaźni i wzajemnym szacunku, gdyż prócz współpracy instytucjonalnej, wynikającej z powiązań formalnych oraz zbieżności statutowych, obie instytucje zdają sobie sprawę z tego, że pracują na przeciwległych krańcach tej samej niwy, zwanej życiem, która rozciąga się między nicością a nicością.

Pan José bywał już niejednokrotnie na Cmentarzu. Urzędowa potrzeba sprawdzania, wyjaśniania rozbieżności, porównywania danych i usuwania nieścisłości sprawia, że pracownicy Archiwum dość często muszą udawać się na Cmentarz, prawie zawsze są to kanceliści, z rzadka referenci, zaś nigdy kierownicy i szef oczywiście nigdy. Z tych samych powodów kanceliści i niekiedy referenci Cmentarza Głównego odwiedzają Archiwum i są tu przyjmowani z równą serdecznością, jaka niebawem zostanie okazana panu José. Podobnie jak fasada, również i wnętrze budynku jest dokładną kopią Archiwum, choć pracownicy Cmentarza twierdzą, że to Archiwum jest kopią Cmentarza, w dodatku niepełną, zważywszy na brak bramy, na co ci z Archiwum odpowiadają, Ładna mi brama, wiecznie zamknięta. Tak czy inaczej jest tu identyczna barierka na całą szerokość ogromnej sali, takie same niebotyczne regały, biurka są również ustawione w kształcie trójkąta, którego podstawę stanowi osiem biurek kancelistów, za nimi czterech referentów, potem dwóch kierowników, którzy są zastępcami zarządcy, podobnie jak w Archiwum kierownicy są zastępcami kustosza i wreszcie na wierzchołku trójkąta siedzi zarządca. Wspomniani urzędnicy nie są jednak jedynymi pracownikami Cmentarza. Po obydwu stronach drzwi wejściowych znajdują się jeszcze długie ławki, na których, twarzą do barierki, siedzą przewodnicy. Niektórzy nazywają ich brutalnie, jak to dawniej bywało, grabarzami, lecz w oficjalnym biuletynie municypalnym ta kategoria pracownicza jest określana jako przewodnik cmentarny, co wcale nie jest, jak by można sądzić, jakimś eufemizmem, użytym w dobrej wierze, żeby zatuszować okrutne i bolesne skojarzenia z łopatą kopiącą prostokątny dół, jest to bowiem odpowiednia nazwa dla kogoś, kto nie tylko zakopuje nieboszczyka w ziemi, lecz również prowadzi go po jej powierzchni. Owi przewodnicy pracujący parami czekają, siedząc w milczeniu, na przybycie orszaku pogrzebowego i wówczas zaopatrzeni w marszrutę, sporządzoną przez kancelistę, któremu przypadł dany zmarły, wsiadają do czekającego na parkingu samochodu, mającego z tyłu migający świetlny napis Idź za mną, jaki widzi się na lotnisku, a więc przynajmniej pod tym względem zarządca Cmentarza Głównego ma rację, twierdząc, że są bardziej zaawansowani pod względem nowoczesnej technologii niż w Archiwum Głównym, gdzie do tej pory przestrzega się tradycji nakazującej pisać piórem maczanym w kałamarzu. Istotnie, kiedy się widzi samochód pogrzebowy i cały orszak posłusznie posuwający się za przewodnikami po zadbanych ulicach miasta i podmiejskich wertepach, w ślad za migającym napisem Idź za mną, Idź za mną, Idź za mną, aż do samego grobu, trudno nie pogodzić się z tezą, że nie wszystko na świecie zmienia się na gorsze. Nie od rzeczy będzie jeszcze wspomnieć, choć nie ma to specjalnego znaczenia dla całościowego zrozumienia niniejszej relacji, że jedną z najbardziej charakterystycznych cech osobowości przewodników jest przeświadczenie, że świat naprawdę jest rządzony przez wyższą inteligencję, wrażliwą na ludzkie potrzeby, bo jak mawiają, gdyby było inaczej, to samochody nie zostałyby wynalezione dokładnie w czasie, gdy zaczęły być potrzebne, to znaczy, gdy Cmentarz Główny rozrósł się do tego stopnia, że transport zwłok tradycyjnymi środkami lokomocji, takimi jak drąg i sznur lub wózek na dwóch kółkach, byłby prawdziwą drogą krzyżową na golgotę. Jeśli ktoś grzecznie zwróci im uwagę, żeby uważali na słowa, gdyż droga krzyżowa i golgota znaczy jedno i to samo i że nie ma sensu używać wyrażeń związanych z bólem odnośnie do kogoś, kto raz na zawsze przestał cierpieć, jest bardziej niż pewne, że odburkną niegrzecznie, Niech każdy pilnuje własnego nosa.

Po wejściu do kancelarii pan José skierował się prosto do barierki, patrząc z ukosa na siedzących przewodników, których nie lubił, gdyż przez nich Cmentarz górował nad Archiwum liczbą pracowników. Wszyscy go tutaj znali, nie musiał więc pokazywać legitymacji służbowej stwierdzającej, że jest pracownikiem Archiwum Głównego, a jeśli chodzi o jego słynne referencje, to nawet mu przez myśl nie przeszło, żeby je wziąć, gdyż najmniej doświadczony kancelista od razu by odkrył, że dokument od początku do końca jest fałszywy. Spośród ośmiu pracowników siedzących przy barierce wybrał mężczyznę, który mu przypadł do gustu, trochę starszego niż on sam, z nieobecnym wyrazem twarzy, jakby już niczego nie oczekiwał od życia. Ilekroć pan José przychodził do kancelarii, był on zawsze w pracy, podobnie jak wszyscy inni urzędnicy. Dlatego też z początku myślał, że urzędnicy cmentarnej kancelarii nie korzystają z wolnych niedziel ani urlopów, że pracują przez okrągły rok, aż wreszcie ktoś mu wyjaśnił, że tak nie jest, gdyż jest grupa osób pracujących na zlecenie we wszystkie niedziele, Czasy niewolnictwa dawno minęły, panie José. Oczywiście urzędnicy Cmentarza Głównego od

dawna starają się o to, by te same osoby zastępowały ich również w sobotnie popołudnia, lecz jakoby z powodu budżetu i funduszy do tej pory ich roszczenia nie zostały zaspokojone, nic im nie pomogło powoływanie się na przykład Archiwum Głównego, gdzie w soboty pracuje się do południa, gdyż zwierzchnik, który odrzucił prośbę, powiedział zjadliwie, Żywi mogą poczekać, umarli nie. Było więc rzeczą niezwykłą, że pracownik Archiwum zjawił się u nich służbowo w sobotnie popołudnie, zamiast odpoczywać wraz z rodziną gdzieś na wsi, zająć się domowymi naprawami, odkładanymi na wolną chwilę lub po prostu leniuchować, bądź zastanawiać się, czemu służy wolny czas, skoro nie wiadomo, co z nim zrobić. Nie chcąc wzbudzać niepotrzebnego zdziwienia, które mogłoby się okazać kłopotliwe, pan José od razu zaspokoił ciekawość rozmówcy zawczasu przygotowanym wyjaśnieniem, To sprawa wyjątkowa, bardzo pilna, mój kierownik chce mieć tę informację w poniedziałek rano, dlatego prosił, żebym załatwił ją dzisiaj, w czasie wolnym od pracy, Skoro tak, proszę powiedzieć, o co chodzi, To bardzo proste, chcemy tylko wiedzieć, kiedy ta kobieta została pochowana. Kancelista wziął kartę, którą pan José mu pokazał i poszedł zasięgnąć opinii stosownego referenta. Pan José nie słyszał ich rozmowy, zarówno z powodu odległości, jak i dlatego, że tutaj, podobnie jak w Archiwum, rozmawia się przyciszonym głosem, lecz zobaczył, że referent potakująco skinął głową, a z ruchu warg odgadł, że powiedział, Można poinformować. Kancelista podszedł do stojącej wzdłuż barierki kartoteki, która mieściła karty zmarłych z ostatnich pięćdziesięciu lat, pozostałe leżały na półkach, ciągnących się w głąb budynku, otworzył szufladkę, znalazł kartę zmarłej kobiety, przepisał datę, o którą chodziło, i wrócił do pana José, Proszę bardzo, i dodał, jakby uznał, że to może mieć znaczenie. Jest w kwaterze samobójców. Pan José poczuł nagły skurcz w dołku, czyli mniej więcej tam, gdzie, jak wyczytał w czasopiśmie popularnonaukowym, połączenie nerwów tworzy coś w rodzaju wieloramiennej gwiazdy, zwanej splotem słonecznym, zdołał jednak ukryć zdumienie, przybierając automatycznie maskę obojętności, przyczyna śmierci musiała być podana w zagubionym świadectwie zgonu, którego nie widział, a przecież powinien, skoro jest urzędnikiem Archiwum, w dodatku zajmującym się służbowo tą sprawą. Starannie złożył kartkę, schował ją do portfela, podziękował za informację, nie zapominając powiedzieć, jak wypadło koledze po fachu, choć obydwaj byli tylko kancelistami, że gdyby czegoś potrzebował z Archiwum, może zawsze na niego liczyć. Pan José zrobił już dwa kroki w stronę drzwi, lecz zawrócił, Pomyślałem sobie, że może skorzystam z okazji i pospaceruję trochę po Cmentarzu, gdybyście pozwolili mi przejść przez budynek, nie musiałbym obchodzić dookoła, zaraz zapytam, powiedział kancelista. Podszedł do referenta, z którym przed chwilą rozmawiał, lecz ten nic nie powiedział, tylko wstał i skierował się do kierownika. Choć kierownik siedział jeszcze dalej, pan José z kiwnięcia głową i ruchu warg domyślił się, że otrzyma zgodę na przejście wewnętrznymi drzwiami. Kancelista nie wrócił od razu do barierki, najpierw podszedł do szafy, wyjął duży arkusz papieru i umieścił go pod klapą jakiejś maszyny z kolorowymi światełkami. Nacisnął przycisk, rozległ się hałas mechanizmu i przez boczny otwór wyszła kartka papieru mniejsza od tamtej. Kancelista schował arkusz do szafy i wreszcie podszedł do barierki, Lepiej, żeby pan wziął ze sobą mapę, czasem ludzie się gubią, co przysparza nam wielu kłopotów, gdyż do poszukiwań używa się samochodów, przez co mamy opóźnienia w pracy, pogrzeby muszą czekać, Ludzie łatwo wpadają w panikę, wystarczy przecież iść prosto przed siebie, w tym samym kierunku i zawsze gdzieś się dojdzie, choć u nas, w archiwum zmarłych to bardzo trudne, tam nie ma linii prostych, Teoretycznie ma pan rację, jednak tutaj linie proste tworzą labirynt, bez przerwy się urywają, zmieniają kierunek, wystarczy obejść grób dookoła i już człowiek nie wie, gdzie jest, U nas w Archiwum używamy nici Ariadny, jest niezawodna, My też przez pewien czas tak robiliśmy, ale niedługo, gdyż wielokrotnie ktoś przecinał sznurek i nie udało nam się odkryć ani sprawcy, ani przyczyny tych dowcipów, W każdym razie to nie sprawka zmarłych, Nigdy nie wiadomo, Osoby, które zabłądziły, były pozbawione inicjatywy, mogły kierować się słońcem, Niektórzy tak robili, ale czasem niebo jest zachmurzone, W Archiwum nie mamy takich maszyn, Żeby pan wiedział, jak to ułatwia pracę. Trzeba było kończyć rozmowę, gdyż referent dwukrotnie spojrzał w ich stronę, za drugim razem marszcząc już brwi i pan José powiedział półgłosem, referent już dwa razy na nas spojrzał, nie chcę, żeby pan miał przeze mnie kłopoty, Jeszcze tylko wskażę panu miejsce pochówku tej kobiety, proszę spojrzeć na koniec tego odgałęzienia, ta falująca linia to strumień, który na razie stanowi granicę, grób znajduje się w tym zakątku, rozpozna go pan po numerze, Myślałem, że po nazwisku, Nie wiem, czy już jest tabliczka z nazwiskiem, najważniejszy jest numer, nazwiska nie zmieściłyby się na mapie, musiałaby być wielka jak świat, W skali jeden do jednego, Tak, ale i wówczas nazwiska nakładałyby się na siebie, Czy to aktualna mapa, Tak, aktualizujemy ją co dzień, Niech mi pan powie, skąd pan wiedział, że chcę zobaczyć grób tej kobiety, Po prostu na pana miejscu zrobiłbym to samo, Dlaczego, żeby mieć pewność, że umarła, Nie, że żyła. Referent spojrzał na nich po raz trzeci, zrobił ruch, jakby miał zamiar wstać, lecz nie zdążył, gdyż pan José szybko pożegnał kancelistę. Jeszcze raz dziękuję, powiedział, kłaniając się lekko zarządcy, co zawsze jest wskazane wobec takich osobistości, podobnie jak wskazane jest dziękowanie niebiosom, z tą różnicą, że w tym przypadku nie pochylamy głowy, lecz ją podnosimy.

Najstarsza część Cmentarza Głównego, która ciągnie się kilkadziesiąt metrów w głąb na tyłach budynku administracji, jest ulubionym miejscem badań archeologicznych. Prastare kamienie, niektóre tak zniszczone przez czas, że widoczne na nich słabe rysy równie dobrze mogą być pozostałością liter, jak i śladem po niewprawnym dłucie, są ciągle przedmiotem gorących sporów i polemik, dotyczących nie tyle tożsamości znajdujących się pod nimi ludzkich szczątków, gdyż w większości przypadków okazało się to niemożliwe, ile wieku samych kamieni. Nawet niewielkie różnice w ich datowaniu, na przykład jakieś sto lat w jedną czy w drugą stronę, wywoływały nie kończące się spory zarówno publiczne, jak i naukowe, prawie zawsze kończące się zerwaniem znajomości i śmiertelną nienawiścią. Dyskusje stawały się jeszcze bardziej zażarte, jeżeli to w ogóle możliwe, kiedy oliwy do ognia dolewali historycy i krytycy sztuki, o ile bowiem archeolodzy mogli względnie łatwo uzgodnić znaczenie szeroko rozumianego pojęcia dawności bez wchodzenia w szczegółowe daty, o tyle problem piękna i prawdziwości stawiał historyków i estetyków, tak mężczyzn, jak i kobiety, po przeciwnych stronach barykady i bywało, że jakiś krytyk nagle zmieniał zdanie tylko dlatego, że w wyniku wcześniejszej zmiany zdania przez oponenta ich poglądy stały się zbieżne. Cmentarz Główny, z jego dzikimi zaroślami, kwiatami, pnączami, gęstymi kępami, festonami i girlandami, pokrzywami, ostami i ogromnymi drzewami, których korzenie nierzadko rozsadzały nagrobne płyty i wydobywały na światło dzienne zdziwione kości, tchnął niewymownym spokojem, który jednak na przestrzeni wieków bywał zakłócany przez ostre potyczki słowne, przechodzące czasem w rękoczyny. Gdy dochodziło do takich incydentów, zarządca zaczynał od tego, że nakazywał będącym pod ręką przewodnikom rozdzielenie znakomitych adwersarzy, a jeśli to nie pomagało, zjawiał się sam we własnej osobie i ironicznie przypominał walczącym, że nie warto targać się za włosy za życia z powodu takiej błahostki, gdyż wcześniej czy później wszyscy znajdą się tu jako łysi. Podobnie jak szef Archiwum Głównego, zarządca Cmentarza jest mistrzem w sztuce sarkazmu, potwierdzając tym samym rozpowszechnione przekonanie, że jest to cecha charakteru konieczna do pełnienia tak wysokich funkcji, oczywiście w połączeniu z odpowiednimi kwalifikacjami teoretycznymi i praktycznymi z zakresu archiwistyki. Jest jednak coś, co do czego wszyscy, tak archeolodzy i historycy, jak i estetycy są zgodni, a mianowicie dla wszystkich jest rzeczą bezsporną, że Cmentarz Główny jest doskonałym katalogiem, ekspozycją i kompendium wszelkich możliwych stylów, szczególnie w architekturze, rzeźbie i zdobnictwie, stanowiąc tym samym przegląd dotychczasowych sposobów widzenia, bycia i budowania od czasów najdawniejszych do dnia dzisiejszego, od pierwszego prymitywnego szkicu ludzkiej postaci, poprzez rysunki ryte w żywej skale, aż po chromowaną stal, włókna syntetyczne i lustrzane szyby stosowane na każdym kroku w naszych czasach, o których cały czas tu mówimy.

Pierwszymi nagrobkami były dolmeny, mastaby i kurhany, potem, niczym wielkie reliefowe stronice zaczęły pojawiać się nisze, ołtarze, tabernakula, granitowe dzbany, marmurowe wazy, płyty gładkie i zdobione, kolumny doryckie, jońskie, korynckie, i kompozytowe, kariatydy, fryzy, akanty, belkowania i frontony, ślepe sklepienia, prawdziwe sklepienia, a także połacie murów zwieńczonych warstwą cegieł, strzeliste ściany szczytowe, prześwity, rozety, gargulce, wysokie okna, tympanony, wieżyczki, kamienne posadzki, łuki przyporowe, kolumny, pilastry, posągi leżących mężczyzn w hełmach, w zbroi, z szablą u boku, kapitele ze scenami i bez, kampanule, lilie, nieśmiertelniki, dzwonnice, kopuły, posągi leżących kobiet ze spłaszczonymi piersiami, malowidła, łuki, warujące psy, dzieci w powijakach, kobiety składające dary, płaczki z chustami na głowach, iglice, żebrowania, witraże, trybuny, ambony, balkony, kolejne tympanony, kapitele i łuki, anioły z rozpostartymi skrzydłami, anioły z opuszczonymi skrzydłami, medaliony, urny puste, urny zwieńczone kamiennymi płomieniami lub spowite miękko spływającym kirem, melancholie, łzy, majestatyczni mężczyźni, wspaniałe kobiety, śliczne dzieci, które śmierć zabrała w kwiecie wieku, starcy i staruszki, którzy już nie mogli się jej doczekać, krzyże całe i połamane, schody, gwoździe, cierniste korony, lance, zagadkowe trójkąty, gdzieniegdzie jakiś niezwykły kamienny gołąb oraz stada żywych gołębi bezustannie szybujących nad tym świętym miejscem. A poza tym cisza. Cmentarna cisza z rzadka przerywana krokami jakiegoś miłośnika samotności, który w przypływie nagłego smutku odchodzi zadumany od grobu, gdzie żałobnicy wciąż płaczą i składają świeże, jeszcze nabrzmiałe sokami kwiaty i zapuszcza się, by tak rzec, w najgłębsze pokłady czasu, między grobowce sprzed trzech tysięcy lat, wprawdzie różniące się kształtem, formą i zamysłem, lecz jednako opuszczone i zapomniane, gdyż ból, którego niegdyś były przyczyną, jest tak zamierzchły, że nie ma już spadkobierców. Pan José, który z mapą w ręce, choć prawdę mówiąc, przydałby mu się też kompas, zmierza w kierunku kwatery samobójców, czasami zwalnia nieco kroku lub też zatrzymuje się, by podziwiać jakiś fragment rzeźby upstrzony ciemnymi plamami mchu lub zaciekami spływającego deszczu, jakieś płaczki zastygłe między jednym a drugim zawodzeniem, jakieś uroczyste daniny, jakieś fałdy, lub też z trudem sylabizuje jakiś napis, którego pisownia zwróciła jego uwagę, mimo że przebrnięcie przez pierwszą linijkę zajmuje mu sporo czasu, gdyż wprawdzie w Archiwum miewa do czynienia z pergaminami mniej więcej z tej samej epoki, ale nie jest biegły w dawnym piśmie i z tego powodu nigdy nie awansował. Gdy stanął na szczycie łagodnego pagórka, w cieniu obelisku służącego niegdyś jako słup geodezyjny, rozejrzał się wokół i stwierdził, że jak okiem sięgnąć widać tylko groby, pokrywające zbocza wzgórz, okalające urwiska i wypełniające doliny. Miliony grobów, szepnął, jak wiele miejsca można by zaoszczędzić, gdyby grzebać ciała w pozycji stojącej, jedno obok drugiego, w zwartym szyku, na baczność, jak w wojsku i każdemu postawić nad głową tylko kamienny sześcian, na którego pięciu kwadratowych ściankach byłyby wypisane główne fakty z życia zmarłego, coś jakby pięciostronicowe streszczenie niemożliwej do napisania książki. Gdzieś daleko, nad samym horyzontem, pan José wypatrzył wolno sunące światełka rozbłyskujące i gasnące niczym żółte błyskawice. Były to samochody przewodników wzywające ciągnący za nimi kondukt, Idź za mną, Idź za mną, nagle jeden z nich się zatrzymał i światełko zgasło, to znaczy, że orszak żałobny dotarł do celu. Pan José spojrzał na słońce, potem na zegarek i stwierdził, że robi się późno, musi więc przyspieszyć kroku, jeśli chce przed zmierzchem dotrzeć do nieznajomej. Popatrzył na mapę, przesunął po niej palcem wskazującym, odtwarzając w przybliżeniu przebytą drogę, porównał ją z tą, która go jeszcze czeka i poczuł, że zaczyna upadać na duchu. Z mapy wynikało, że w linii prostej ma do przebycia jeszcze jakieś pięć kilometrów, ale jak już wspomniano, na Cmentarzu Głównym proste odcinki nie są zbyt długie, toteż te pięć kilometrów w linii powietrznej może w rzeczywistości wydłużyć się do siedmiu albo ośmiu. Oceniwszy czas, jakim dysponował oraz sprawność własnych nóg, pan José doszedł do wniosku, że najrozsądniej byłoby wybrać się na grób nieznajomej następnego dnia, spokojnie, bez pośpiechu, tym bardziej, że skoro już wie, gdzie go szukać, będzie mógł pojechać blisko tego miejsca taksówką lub autobusem, tak jak to robią wszyscy inni, kiedy potrzeba serca każe im iść na cmentarz, żeby się wypłakać, wstawić świeże kwiaty do wazonów lub zmienić wodę, szczególnie w lecie. Podczas gdy wahał się, co dalej robić, przypomniał sobie przygodę z włamaniem do szkoły, ową posępną, deszczową noc, daszek, po którym się wspinał, stromy i śliski niczym górski stok, gorączkowe poszukiwania wewnątrz budynku, był wtedy przemoczony do suchej nitki, bolały go poobcierane kolana, a mimo to, dzięki sile woli i rozumu zdołał pokonać strach oraz piętrzące się trudności, a w rezultacie odkryć tajemniczy strych i zanurzyć się w mrok jeszcze straszniejszy od tego, który zalega archiwum zmarłych. Ktoś, kto odważył się na takie rzeczy, nie ma prawa poddawać się tylko dlatego, że czeka go długi marsz, w dodatku w pełnym słońcu, które, jak wiadomo, sprzyja bohaterom. Jeśli nie zdoła dotrzeć do grobu nieznajomej przed nocą, nim ciemności i nocne mary uniemożliwią mu dalszy marsz, może przecież przespać się do rana na którejś z tych omszałych płyt, w cieniu skrzydeł smutnego kamiennego anioła. Może też schronić się w załomie muru, pod jakąś masywną przyporą, ot, choćby taką, jaką właśnie wypatrzył w pobliżu, zreflektował się jednak, że dalej nie napotka już takich przypór, gdyż wraz z upływem czasu i rozwojem budownictwa wynaleziono inne, mniej kosztowne sposoby wzmacniania murów, doprawdy postęp w tej dziedzinie jest tutaj widoczny gołym okiem zarówno dla specjalistów, jak i laików, stąd też niektórzy porównują Cmentarz Główny do biblioteki, w której zamiast książek są groby, co właściwie na jedno wychodzi, bowiem jedne i drugie są równie pouczające. Pan José obejrzał się za siebie. Z miejsca, w którym się znajdował, mógł dojrzeć jedynie dach budynku administracji, gdyż resztę zasłaniały wysokie kaplice i posągi cmentarne, Nie przypuszczałem, że zaszedłem tak daleko, powiedział cicho i w tej samej chwili ruszył raźnym krokiem w dalszą drogę, jakby dźwięk własnego głosu ostatecznie zakończył jego wahania.

Gdy wreszcie dotarł do kwatery samobójców, zapadła szarówka. W pierwszej chwili pomyślał, że pomylił drogę albo że mapa jest niedokładna, gdyż miał przed sobą rozległy zagajnik lub raczej las i gdyby nie słabo widoczne nagrobki, łatwo mógłby wziąć mogiły rozsiane miedzy drzewami za kępy zarośli. Nie widział strumienia, lecz słyszał cichy szmer wody płynącej po kamieniach, a kryształowozielone powietrze było bardziej, niż to zwykle bywa o zmierzchu, przesycone wilgocią. Nieznajoma została pochowana przed kilkoma dniami, a zatem jej grób powinien znajdować się na skraju kwatery, problem tylko na którym. Chcąc uniknąć błądzenia po lesie, pan José postanowił iść wzdłuż strumienia aż do ostatnich grobów. Gdy wszedł między drzewa, otoczył go mrok, jakby nagle zapadła noc. Ta cisza, te groby i ten las powinny budzić we mnie strach, szepnął pan José, a jednak jestem spokojny, jakbym był u siebie w domu, jedyne, co mi dokucza, to nogi obolałe od długiego marszu, a oto strumyk, gdybym się bał, mógłbym teraz zdjąć buty, zawiesić je na szyi, podwinąć spodnie, woda nie powinna mi sięgać wyżej kolan, przejść na drugą stronę i wkrótce znalazłbym się po drugiej stronie, wśród żywych ludzi, wśród świateł, które właśnie się zapaliły. Po półgodzinnym marszu, gdy zza horyzontu wychylał się prawie okrągły księżyc, pan José dotarł na skraj cmentarza. Znajdujące się tam groby nie miały jeszcze ani kamiennych płyt z wyrytymi nazwiskami, ani ozdobnych rzeźb i jedyną rzeczą, jaka je odróżniała, były zatknięte w szczycie czarne tabliczki z białymi numerami, które w mroku sprawiały wrażenie zamarłych w powietrzu białych motyli. Księżycowa poświata stopniowo rozlała się po lesie, wciskając się powoli między drzewa niczym dobra, oswojona z miejscem zjawa. Na jednej z polanek pan José znalazł to, czego szukał. Nie musiał wyciągać z kieszeni kartki, którą dostał w administracji Cmentarza, nie starał się też wcześniej zapamiętać wypisanego na niej numeru, a mimo to od razu wiedział, że to właśnie ten, który świeci w mroku, jakby był malowany fosforyzującą farbą. Jest tutaj, powiedział.

Загрузка...