Joanna Chmielewska
Wyścigi

Motto:

Życie bez namiętności

jest nic nie warte.

Wszystko w tym utworze jest, oczywiście, wyssane z palca, a jakakolwiek zbieżność z rzeczywistością powstała najzupełniej przypadkowo.

Znawców tematu uprzejmie informuję, że imiona koni pozwoliłam sobie w pewnym stopniu wymyślać i przeglądanie starych programów nie ma żadnego sensu.

Z poważaniem

autorka


Miecio ględził brednie straszliwe.

– Mieciu, przestań – poprosiłam grzecznie. – Bo cię gwizdnę w to głupie ucho i zrobię ci coś złego. Nie mogę tego słuchać!

Jurek, mój powinowaty, odwrócił się w fotelu przede mną.

– Ty, słuchaj, czy on jest normalny? – spytał podejrzliwym szeptem.

– Kto?

– Ten. No, ten. Co tu siedział…

Miecio oddalał się właśnie, radośnie chichocząc.

– Nie – powiedziałam stanowczo. – To znaczy w życiu prywatnym owszem, ale tu go opada aberracja umysłowa. Słyszałeś przecież.

Jurek pokręcił głową ze zgorszeniem i zarazem podziwem, widocznie rozmiar mieciowej aberracji wydał mu się imponujący, po czym odwrócił się ku szybie. Pan Marian wylał herbatę częściowo sobie na buty, a częściowo na program i lornetkę i natrętnie domagał się ścierki. Przyszła pani Jadzia i wytarła parapet, wyrażając mu pobłażliwe współczucie.

Siedziałam na swoim miejscu zła jak piorun i usiłowałam wzbudzić w sobie chociaż odrobinę chęci działania. Powinnam iść do dyrektora i powiedzieć mu, co widziałam, i nawet miałam na to ochotę przed gonitwami, ale dyrektora wtedy jeszcze nie było, a teraz przeszło mi radykalnie. Niezwykłe i podejrzane zjawisko całkowicie przestało mnie obchodzić, musiałam najpierw pogodzić się z własnym skretynieniem i opanować furię na siebie samą. Wiedziałam przecież, ze w tej pierwszej gonitwie do głowy, że widzę Derczyka, gdyby nie jego wyjątkowa aparycja. Był mianowicie nieziemsko rudy i przeraźliwie piegowaty, przy czym rudość była tak jaskrawa, że oczy bolały patrzeć. W słońcu jego pokryta obfitymi loczkami głowa lśniła niczym latarnia i dostatecznie często oglądałam ten widok, żeby go dokładnie zapamiętać. Twarz dojrzałam niewyraźnie i nie przyglądałam się jej ze zbyt wielką uwagą, zawierała w sobie bowiem elementy sprzeczne z poczuciem estetyki, połyskujące czerwono uwłosienie wystarczyło mi najzupełniej. Tylko całkowita niewiara w to co widzę sprawiła, że nie krzyknęłam, nie zemdlałam i nie runęłam przed siebie na oślep poprzez zielska, bagienko i pokrzywy. Obeszłam zagajnik dookoła i pośpiesznie wróciłam do pawilonu.

Ciągle nie ufając własnym oczom, obejrzałam wywieszone na ścianie listy jeźdźców. Derczyk jechał w drugiej gonitwie, jego nazwisko widniało na kartce jak byk. Stałam tam jeszcze, kiedy podszedł goniec i na papierku z drugą gonitwą zawiesił inny. Na tym innym zamiast Derczyka zapisany był starszy uczeń Gomorek.

– A dalej? – spytałam z zainteresowaniem.

– Co dalej? – zaciekawił się goniec podejrzliwie.

– W następnych gonitwach. Zamieniony Derczyk na Gomorka w drugiej, ale Derczyk jedzie jeszcze w następnych. O, w czwartej…

– Nie ma dyspozycji. Zresztą, może on jeszcze przyjdzie. Byłam absolutnie pewna, że nie przyjdzie. Zaczęłam się zastanawiać.

W każdym innym miejscu i w każdych innych okolicznościach bez chwili namysłu i nie zwlekając, zawiadomiłabym byle kogo o smutnym fakcie znalezienia w berberysie znajomych zwłok. Teraz jednak zawahałam się. A co będzie, jeśli wieść się rozejdzie i bodaj cząstka zgromadzonego tu tłumu runie na łączkę i do zagajnika? Co będzie, jeśli, nie daj Boże, wstrzymają gonitwy? Co będzie, jeśli zabiorą stąd jedną osobę, mnie, jako najważniejszego świadka i nie pozwolą mi uczestniczyć w ulubionej rozrywce?

Na dobrą sprawę, jedyne prawdopodobne było to ostatnie. Żadne wstrzymanie gonitw nie wchodziło w rachubę, przy samej próbie obecne tu społeczeństwo byłoby zdolne do rozniesienia trybun na drobne kawałki. Po łące również nikt latał nie będzie, zajęci są czym innym i nie mają głowy do drobiazgów. Mnie mogą zabrać, owszem… Ponadto dostrzegłam nagle jeszcze jeden aspekt sprawy, jestem w tej chwili jedyną osobą, która wie bez najmniejszych wątpliwości, że Derczyk w czwartej gonitwie nie pojedzie. Nie pojedzie także i w szóstej. Mam szansę zrobić majątek, grając triplę na konie po Derczyku, może lepiej trochę pomilczeć…?

Najpierw zrezygnowałam ze zrobienia majątku, nie dlatego, że żerowanie na nagłym zejściu Derczyka mogłoby być nietaktowne, przeciwnie, wydawało mi się ze wszech miar godziwe i słuszne, tylko z dwóch innych przyczyn. W piątej gonitwie, która musiałaby wchodzić w skład tripli, szło 9 koni i nie było siły, należało grać ścianę, to jedno, a po drugie przed kasą triplową kłębił się dziki tłum. Nie znoszę tłoku, od razu zniechęciło mnie to do pomysłu.

Następnie zrezygnowałam z kamiennego milczenia. Przyszło mi do głowy, że tego Derczyka znajdzie w końcu ktoś inny, zrobi się afera i mój pobyt za fontanną stanie się powszechnie znany. Udeptałam tam dookoła tyle trawy, że nikt nie uwierzy w przeoczenie elementu bądź co bądź dużego i padną na mnie Bóg wie jakie podejrzenia. Nie, za wiele ryzyka.

Postanowiłam załatwić to jakoś cicho, kameralnie i dyskretnie. Iekarz jest na miejscu, policja, jeśli przyjedzie, nie zwróci na siebie żadnej uwagi, wzywanie niegdyś milicji, teraz policji, przez megafon odbywa się tak często, że nikt się tym nie interesuje. Sensacji da się uniknąć…

– Co to, Gomorek? – powiedział nagle ktoś obok z wielkim zainteresowaniem. – Nie Derczyk? To zmienia postać rzeczy…

– Derczyk nie jedzie? – ożywił się ktoś drugi. – No to chyba ten koń ma szansę…?

Cały czas rozmyślałam, stojąc pod wywieszonymi na ścianie listami jeźdźców. Podjąwszy decyzję, porzuciłam tablicę i udałam się na poszukiwanie dyrektora.

Od pani Zosi dowiedziałam się, że dyrektora jeszcze nie ma, przyjedzie nieco później. Zastępcy też nie ma i dzisiaj nie będzie. Źle się układało, pomyślałam o kierowniku mitingu, zajrzałam gdzie popadło i poinformowano mnie, że kierownik mitingu poszedł do rachuby. Rachuba znajdowała się daleko. Został mi już tylko jeden przytomny człowiek, były sędzia- starter, który mógł wziąć sprawę w ręce i poprowadzić ją z sensem. Konie chodziły po paddocku, opuściłam pawilon dyrekcji i udałam się do biur.

Nikt z pętających się w przejściu pomiędzy budynkami nie umiał odpowiedzieć mi na pytanie, czy jest Jeremiasz. Nie zdziwiło mnie to, pytałam dość beznadziejnie. Zaczynała się gra, dla graczy Jeremiasz nie był interesujący, nigdy w życiu nie udzielił nawet cienia informacji o formie i szansach koni, o układach, umowach i spiskach, sam nie grał, grą się nie zajmował i był z tego znany od lat. Nikogo nie obchodziło, czy Jeremiasz jest, czy go nie ma.

Dotarłam prawie do drzwi biurowca, kiedy wybiegł z nich jakiś chłopczyk. Musiał być miejscowy. Złapałam go.

– Słuchaj, nie wiesz, czy jest tam pan Jeremiasz?

– Nie – odparł chłopczyk. – Tak. Nie wiem. Był, ale poszedł.

Ciężko dyszał, trząsł się i rzucał na wszystkie strony spłoszone spojrzenia. Zaskoczona, zorientowałam się nagle, że ten chłopczyk śmiertelnie się czegoś boi. Obejrzał się na wejście do budynku, wyrwał mi się z rąk i uciekł. Popędził w stronę boksów. Niepewnie zajrzałam do wnętrza, zastanawiając się, co mógł tam spotkać takiego przerażającego, ale zobaczyłam tylko dwóch wychodzących właśnie facetów. Jednego znałam.

– Nie widzieli panowie przypadkiem Jeremiasza? – spytałam smętnie.

– Jeremiasza? Był tu chyba? – odparł ten, którego znałam.

– Był, ale poszedł – poprawił ten drugi. – Zdaje się, że do stajni.

Wdarłam się jeszcze do wagi, gdzie osobom obcym wstęp był wzbroniony i uzyskałam pewność, że Jeremiasza nie ma. Nie miałam czasu szukać go po stajniach, zajmowały teren przeszło stu hektarów. Dżokeje wychodzili z siodłami, dwóch zatrzymało się na moment, znalazłam się za ich plecami i usłyszałam trzy słowa.

– Dlaczego? – spytał jeden z wyraźnym zaskoczeniem.

– Bazyli kazał – mruknął drugi.

Widziałam ich z tyłu i rozpoznałam lepiej po barwach niż po sylwetce. Sarnowski i Białas. Jadą teraz, w pierwszej gonitwie.

Dyrektorów nie było, Jeremiasza nie było, kierownik mitingu pętał się gdzieś w oddaleniu. Zgniewało mnie to w końcu, nie to nie, mam co innego do roboty, niż latać za kierowniczym personelem, mogę poczekać z udzielaniem informacji. Spojrzałam w kierunku fontanny, panował tam zupełny spokój, żywego ducha nie było. Przestawiłam sobie umysł na konie.

Niedostatecznie, bo zapomniałam o tej piekielnej Ekstazie. Być może, rozpraszało mnie pilnowanie dyrektora, ciągle jeszcze nieobecnego. Sprecyzowałam ostatecznie opinię o sobie, podniosłam się, sprawdziłam, czy nadal go nie ma, i ponuro postanowiłam wykorzystać wiedzę o Derczyku w zakresie, jaki był mi dostępny.

Florian, na którym miał jechać Derczyk, przemieniony na starszego ucznia Gomorka, nosił numer 4 i wyglądał znakomicie. Zdecydowałam się zagrać go z trzema końmi, tripli już zmienić nie mogłam, pierwszą i tak załatwiła mi Ekstaza, ale porządkami miałam szansę odpracować błąd. Faworytem w tej drugiej gonitwie była Celia, jedynka, przyszedł jakiś cynk ze stajni i społeczeństwo rzuciło się na nią. W nosie miałam Celię, nie podobała mi się, a na wszelkie cynki zawsze byłam odporna. Z zaciętością zagrałam swoje, wróciłam na górę i usiadłam wreszcie spokojnie, łypiąc okiem w stronę dyrektorskich foteli.

Pan Edzio, dobroduszny osobnik ciężkiej wagi, zwierzał się, że raz w życiu wyszedł z tych wyścigów do przodu. Przytrafiło się to wyłącznie dzięki temu, że wygrał w pierwszej połowie sezonu i połowę pieniędzy pożyczył znajomemu. Drugą połowę w drugiej połowie sezonu przegrał do zera, ale to pożyczone mu ocalało i w ten sposób wyszedł na plus.

– A tak, to jestem zawsze do tyłu, ale nie tak znów dużo – zakończył pogodnie. – Teraz gram jeden pięć za dwieście.

– Pierwsza gra – skrzywił się pułkownik, emerytowany i w cywilu. – Bloki się rwą.

– Pierwsza, nie pierwsza, grunt, że przyjdzie. Celia tu już wisi!

– Chała wisi – mruknęłam pod nosem. Jurek żywo odwrócił się ku mnie.

– Nie liczysz jej?

– Nie liczę. Napust na Glebowskiego…

Bomba poszła w górę, wszyscy gapili się na przeciwległą stronę toru, gdzie młode araby wchodziły do start-maszyny. Dwa nie chciały wejść, jeden uciekł do tyłu i gonił go chłopak stajenny. Ci bez lornetek nagabywali tych z lornetkami.

– Który to, panowie? Co tam uciekło?

– Czwórka, Florian…

– A skąd czwórka, czwórka jest czerwona! Fioletowe uciekło!

– Strzegom!

– Nie Strzegom, tylko Dwójnicki!

– Ale tam jeszcze drugi nie chce wejść! Też czerwony. Co tam jest czerwone?

– To Widzów, jedynka. Jedynka i siódemka, Trzaska już weszła!

– Który to koń, Trzaska? – usłyszałam za sobą rozpaczliwy, niespokojny szept.

Obejrzałam się. Na fotelu za mną siedziała bardzo ładna dziewczyna, obca zupełnie, widocznie była tu pierwszy raz. Obok niej tkwił jeden z graczy, zagapiony w start tak, że nie usłyszał pytania.

– Trzaska, to nie koń – wyjaśniłam miłosiernie. – To trenerka.

– Zameczek znów uciekł! – krzyknął któryś z lornetką.

– O Boże, nic nie rozumiem – powiedziała bezradnie dziewczyna z tyłu. – Zameczek…?

Dopóki konie nie weszły, mogłam jej udzielać wyjaśnień.

– Zameczek to też nie koń. To dżokej. Koń to Mimoza. I nie siedzi na nim wcale Zameczek, tylko amator Bryś.

– To dlaczego oni tak…?

– Rozpoznają po kolorach. Każda stajnia ma swój kolor, dżokeje są w to ubrani. Do Zameczka na Dwójnickim są przyzwyczajeni, a mówią wszystko naraz, nazwiska trenerów, nazwiska dżokejów, nazwy stajni, numery, najrzadziej imiona koni. Nie wiem dlaczego. Ma pani to wszystko napisane w programie.

– Ale że Derczyk tak ładnie wszedł? – zdziwił się Waldemar.

– Jaki Derczyk, Gomorek! Gomorek jedzie!

– Jak to…? O cholera, zmiana jazdy! Nie zauważyłem…

– Derczyk i Gomorek to dżokeje? – upewniła się nerwowo dziewczyna.

Przyświadczyłam. Jej towarzysz nie zwracał na nią żadnej uwagi, interesowały go wyłącznie konie. Bryś zawrócił Mimozę, chłopak stajenny przyprowadził Saronga, Celia zrezygnowała z oporu i pozwoliła się wepchnąć do boksu. Przestałam słuchać pytań dziewczyny.

– Poszły! – zawołał Jurek.

– Ruszyły – zakomunikował głośnik beznamiętnym, damskim głosem. – Prowadzi Celia, na drugim miejscu Florian, trzecia Szprotka. Na trzecie miejsce przechodzi Sarong. Celia, Florian, Sarong…

– Celia to już wisi! – oznajmił gromko pan Edzio.

– Co on…? – zaniepokoił się pan Marian. – Z miejsca do miejsca chce…?

– Florian odpadnie – przepowiedział stanowczo pułkownik. Wszyscy gadali równocześnie. Nie powiedziałam, co myślę o pułkowniku, bo nie wypadało mi się wyrażać. Florian to był mój osobisty faworyt, koń po Derczyku. Grałam go z trzema i miałam wielkie nadzieje, a odpaść powinna Celia.

Na fotel koło mnie padła w zdyszanym pośpiechu Maria, moja przyjaciółka, wychyliła się, patrząc w szybę. – Co przyszło w pierwszej? – spytała w napięciu. – Ekstaza! – warknęłam pod nosem.

– Nie mów? Poważnie? Co tam idzie?

– Celia z Florianem.

– Wygra Sarong – wyprorokował bezapelacyjnie Jurek.

– Ale co pan, jaki tam Sarong! – zaprotestował gwałtownie pan Edzio. – Celia lekko idzie!

– Przed wyjściem na prostą do przodu przechodzi Florian – mówił głośnik nad moją głową. – Na prostą wyprowadza Florian…

– I ucieka! – wrzasnął ktoś ze zgrozą.

Florian rzeczywiście wyrwał do przodu i oddalił się o kilka długości. Szedł jak maszyna. Za nim leciała Celia z Sarongiem.

– Dawaj Celia! – wrzasnął rozpaczliwie pan Edzio.

– Złapie go! – wołał pułkownik. – Jeden cztery będzie! Złapie go!

– Ale co złapie, jakie złapie, oddala się przecież! – zirytował się Jurek.

– Jeszcze ją dwójka przegoni – wywróżył ponuro pan Marian.

Sarong rzeczywiście wyprzedził Celię. Wysunął się do przodu o pół długości, był drugi. Florian wygrał z największą łatwością wśród dzikich ryków tłumu. Przyszło 4- 2, grałam to, zgadłam Floriana, idiotka, zgadłam także Ekstazę, gdybym ją grała, gdybym wcześniej wiedziała o Derczyku, kończyłabym teraz fuksową triplę, kwinta by mi szła… Maria obok mnie gorączkowo grzebała w stosie papierów.

W komentarzach dźwięczał ton potężnego rozgoryczenia. Celia nawaliła okropnie, połamała wszystkim wszystko, przyszły fuksy.

– Kto grał Floriana? – dziwił się pan Marian. – Ostatni, przedostatni… Nijak nie wychodził! Kto to grał?

– Ja grałem – oznajmił zwycięsko Jurek. – Zacząłem triplę.

– Ja też grałam – powiedziałam z satysfakcją.

– Floriana…? Skąd go pani wzięła?!

– Zmiana jazdy. Jedyna okazja dla konia…

– Prawda, przecież to Derczyk! Jeżeli Derczyk nie jedzie…

– A co, to nie Derczyk? – zainteresowała się Maria wręcz zachłannie. – Słuchaj, ja to mam przez pomyłkę!

Nagle przypomniałam sobie o Derczyku. Ciągle wisiał nade mną w charakterze niezałatwionego problemu. Już otworzyłam usta, żeby jej o nim powiedzieć, ale zamknęłam je czym prędzej. Była doktorem medycyny. Iekarzem z powołania, co prawda naukowcem, a nie praktykiem, ale na wszelkie sprawy zdrowotne reagowała w sposób nieopanowany, jeszcze by poleciała do tego Derczyka nie wiadomo po co. Zdenerwowałaby się tylko niepotrzebnie. Obejrzałam się na dyrektorską lożę i ujrzałam wchodzącego właśnie dyrektora. Zerwałam się z fotela.

– Derczyk dzisiaj nie jeździ – powiedziałam pośpiesznie, półgłosem. – Jak zdążysz, to zagraj triplę na konie po Derczyku, możemy do spółki, ja muszę załatwić jedno takie z dyrektorem, pilne. Od czwartej, potem był w szóstej, w środku ściana.

– Jesteś pewna?

– Absolutnie!

– To daj pieniędzy, bo ja już wszystko wydałam… Wepchnęłam jej w ręce dwieście tysięcy złotych i wybiegłam.

– Nie chcę się przesadnie wtrącać – powiedziałam ostrożnie zaraz po przywitaniu, wykorzystując fakt, że dyrektor akurat był sam. – Ale nie wiem, czy pan wie, że w berberysie za fontanną leży Derczyk. Możliwe, że należałoby coś z nim zrobić, bo sam z siebie nie wstanie.

Dyrektor był człowiekiem spokojnym i opanowanym. Nie okazał żadnego zdziwienia.

– Derczyk leży w berberysie? – powtórzył z namysłem. – Jest pani pewna?

– Widziałam na własne oczy. Poznałam te włoski i trochę nawet piegi. Wygląda jakby był nieżywy.

– I myśli pani, że leży tam do tej pory?

– Raczej tak. Nikomu nie mówiłam, czekałam na pana. I nie było słychać okrzyków, więc chyba go nie znaleźli.

– W którym to jest miejscu?

– Za fontanną, w zaroślach niżej, pod tym wielkim krzakiem berberysu. Możliwe, że jest tylko strasznie pijany, ale osobiście przypuszczam, że gorzej. Mówię panu o tym na wszelki wypadek.

– Dziękuję bardzo – powiedział dyrektor i opuścił swoją lożę.

Więcej zajęta byłam grą, końmi i możliwościami, jakie stwarzała nagła zmiana, niż samym Derczykiem, ale spoglądałam co jakiś czas w stronę fontanny. Zobaczyłam kierownika mitingu, pana Krzysia, jak wchodził na schodki i majestatycznym krokiem ruszał przez łąkę, widocznie dyrektor wydelegował go w podejrzane rejony dla sprawdzenia mojego komunikatu. Ciekawa byłam, co będzie jak wróci i miałam szczery zamiar nie przeoczyć tego momentu, ale namiętność okazała się silniejsza.

Maria wdzierała się w tłum przy tripli, popatrzyłam na konie na paddocku. Trzylatki, folbluty, Trojanka wyraźnie naparzona, w pląsach, Krzemień lezie i powłóczy za sobą nogami, Krzemień to koń Lipeckiego, gdyby to była imienna gonitwa, grałabym go za wszystkie pieniądze świata, jeżeli w imiennej gonitwie koń Lipeckiego wygląda jakby już zdechł, mur beton wygrywa, ale tu leci druga grupa. Diabli wiedzą, co z nim zrobi ten piekielnik, Sarnowski, jak on go do tej pory nie chował, to ja jestem szach perski. Balbina się nie liczy, Diodor, Teorban, Sitwa, no owszem, wyglądają całkiem nieźle… Jesień się zaczyna, powinny przyjść klacze. Nasturcja spieniona, albo się zdenerwowała, albo jej dali glukozę, jeszcze Gwardia i Heronik. Nie grywam koni na samo H, to jest jakaś gorsza linia, przychodzą najwyżej raz do roku…

Zdecydowałam się na Trojankę, Krzemienia i Nasturcję, dołożyłam im jeszcze Sitwę, bez sensu, Trojanka pierwsza gra. Wróciłam na górę, Maria przyszła po dłuższej chwili.

– Sarnowski mi kończy – powiedziała filozoficznie. – Popatrz, gram to przez pomyłkę, pomieszały mi się gonitwy, to miało być od drugiej, a ja zagrałam, tu patrz, od pierwszej. Ekstaza, Florian i Krzemień, to miało być Mimoza, Trojanka i Sarniak.

– Mimoza nie przyszła, więc nie masz czego żałować.

– Nie mam. Jak ten Krzemień, bo nie zdążyłam zobaczyć?

– Bardzo dobrze. Nikt go nie gra, powinien przyjść.

– Nie grają?

– Wcale.

– No to ma szansę. Ale to już byłoby za dużo szczęścia.

– Wcale nie wiem. Przypomnij sobie, jak nieboszczyk pan Artur wygrywał w sobotę straszne fuksy, a potem okazało się, że grał z niedzielnego programu. Zdążyłaś z tą triplą?

– Zdążyłam. Derczyk, ściana i Derczyk, kto jedzie w szóstej?

– Nie wiem, nie spojrzałam.

Wrócił skądś Miecio i od razu objawił się szatańskim chichotem. Powiadomił nas, że przychodzi Balbina.

– Mieciu, czyś zwariował? – spytałam ze zgrozą. – Najgorszy koń w kupie!

– Nie szkodzi. Dawaj, Balbina!

– A co zrobi Trojanka? – spytała Maria z irytacją. – Co zrobi Krzemień? Co zrobi Diodor i Sitwa? Nogi połamią? Mieciu, przestań!

– Dawaj, Balbina!

– Marysiu, walnij go w moim imieniu – poprosiłam. – Masz bliżej.

– Walnę, słowo daję – obiecała Maria. – Mieciu, przestań mnie denerwować, ja tu gram przez pomyłkę triplę za miliony, a ty mi ględzisz! Uspokój się!

– Dawaj Balbina – powtórzył Miecio z rozpędu i zainteresował się omyłkową triplą Marii.

Zaczęli przeglądać całe zwoje papieru. W kwestii tripli było mi wszystko jedno, pierwsza i druga przepadły, miałam wprawdzie szansę na zaczęcie trzeciej, ale i tak w nią nie wierzyłam, bo w czwartej gonitwie nie jadący Derczyk znów mi wchodził w paradę.

Połową ucha słuchałam gadania obok. Pan Edzio dobrodusznie informował, że dostał Diodora, oraz poufny komunikat, że Trojanki ma nie być, ale na wszelki wypadek gra jedno i drugie. Pan Sobiesław dziwił się ogromnie, że Waldemar nie gra Kujawskiego, zawsze go przecież grywa, dlaczego teraz nie, zirytowany Waldemar odpowiedział, że Bolka nie będzie, sam siebie nie liczy, w ogóle w dniu dzisiejszym liczy się może w ostatniej gonitwie, wcześniej wcale, trzecie miejsce, to góra. Pułkownik jadowicie powiadomił wszystkich, ze Kujawski jedzie w czwartej dodatkowo, zamiast Derczyka, jest zmiana jazdy i już wywiesili, Waldemar się zdenerwował. Pan Marian wyznał, że jemu dali Nasturcję, ale wcale w nią nie wierzy. Iało się z kobyły już na paddocku…

– Znawcy jak z koziego ogona waltornia – powiedziałam ze złością, nie zniżając głosu. – Od Mokotowskiego Pola na te wyścigi chodzą, a jak odróżnią, które to koń, a które dżokej, to już sukces szczytowy. A zauważyć, że co innego arabski ogier, a co innego klacz folblut, nie łaska?

Niepotrzebnie się odezwałam, bo pan Marian usłyszał. Odwrócił się, popatrzył na mnie i zemścił się bez zwłoki.

– Jakie pani ma piękne kolana! – stwierdził z wyraźną przyjemnością.

– Żeby pan pękł i żeby panu mowę odjęło! – odparłam z całego serca i splunęłam przez lewe ramię.

Podlec złośliwy, załatwił mnie do reszty. Na wyścigach usłyszeć komplement, to już lepiej się powiesić, wszystkie pieniądze można od razu wepchnąć w kratki ściekowe, bez pośrednictwa uciążliwych manipulacji kasowych. Przegram z całą pewnością, ostatnia nadzieja to te konie po Derczyku, ale skoro jedzie Kujawski, będą go grali, żaden zysk…

– Ale mam drugą – powiedziała Maria. – Jak ja to zrobiłam…? Też omyłkową, popatrz, zaczęta Florianem, a teraz mam trójkę. Co to jest trójka?

– Teorban. Gratulacje. Kujawski powiedział Waldemarowi, że go nie będzie, słyszysz przecież.

– Nie słyszę, zajęta byłam. Weź tę czwartą i gdzieś schowaj, bo nie mogę się tu w sobie połapać. Mieciu, zamkniesz ty gębę, czy nie?!

– Dawaj, Balbina! – kwiknął radośnie Miecio.

Nie zabiłam go, bo nad głową mi zawyło i bomba poszła w górę. Przy start-maszynie zaczęła się polka.

Bardzo długo nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie budzą w koniach odruchu warunkowego, wabiąc je do start-boksów marchewką albo cukrem. Ewentualnie jabłuszkami, czymś pachnącym, konie mają doskonały węch. W końcu dowiedziałam się, że owszem, budzą, wyłącznie za pomocą tych produktów spożywczych udaje się wprowadzić je na treningach do sztucznych boksów, potem do prawdziwych. Z chwilą jednakże rozpoczęcia wyścigów konie, stworzenia nerwowe, zmieniają poglądy i start-maszyna zaczyna im się kojarzyć z wysiłkiem, marchewka zaś popada w zapomnienie. Biegać chciały wszystkie, ale, być może, bez dyscypliny. Iedwo połowa wchodziła dobrowolnie i bez oporu, pozostałe pokazywały wszelkie możliwe sztuki, szczególnie co młodsze. A i tak maszyna startowa stanowiła postęp, przed piętnastu laty automatyczny, dwuosobowy starter u nas polegał na tym, że jeden facet wrzeszczał: „jazda!!!”, a drugi walił batem. Sędzią starterem był wówczas Jeremiasz i sam uważał za cud, że udawało mu się te konie puszczać mniej więcej razem. Skromność przez niego przemawiała, równiej ruszały, niż teraz, a do tego jeszcze miał rekord wszechświatowy i był to widok, jakiego do śmierci nie zapomnę ani ja, ani nikt z tych, co nań patrzyli. Szło 12 koni w Derbach i Jeremiasz puścił je tak, że po całym torze gruchnęły oklaski. Dwanaście koni w jednym szeregu, w nieskazitelnie równej linii, w tym samym ułamku sekundy uniosło przednią nogę do góry i razem rąbnęło kopytem. Cud zdarza się raz, sztuka to była wielka, niepowtarzalna i niezapomniana…

– Ruszyły – powiedział głośnik i natychmiast wybuchł rejwach dookoła.

– Który to stracił?! Co zostało?!

– Iipecki, Krzemień! No, to już z głowy…

– Świnia! – wrzasnęła Maria. – Patrz, co robi…!

– Bolek się pcha! Bolek się pcha!

– Do tyłu ten gówniarz jedzie…!

– Co to odpada? Mów pan, co odpada…?!

– Nie wiem, piątka, Iwno, co to tam, Sitwa…

– Czego on tak wyrwał?! Wyniesie go…!

– Prowadzi Trojanka – mówił głośnik. – Na drugim miejscu Teorban, trzecia Nasturcja, czwarta Balbina…

– Dawaj, Balbina!!! – darł się Miecio.

Zabójstwo na wyścigach powinno być usprawiedliwione z góry. Coś bym temu Mieciowi zrobiła, to pewne, gdyby nie przegradzała mnie od niego Maria, wpatrzona w Krzemienia. Sarnowski podciągał, już był w kupie, Sitwa i Heronik odpadły. Trojanka za ostro poszła na zakręcie, wyniosło ją aż pod parkan, od razu straciła ładne parę długości.

– Na czwarte miejsce przeszedł Diodor – mówił głośnik z kamiennym spokojem. – Trojanka wyłamała, na prostą wyprowadza Teorban, słabnie Balbina…

– Dawaj trójka! – wrzasnął Jurek przede mną.

– Dawaj, trójka! – poparła go Maria, przypomniawszy sobie, że przez pomyłkę ma w tripli Teorbana. – Dawaj Bolek!

– Dawaj siódemka! – zawył pan Edzio.

– Dawaj Balbina! – upierał się Miecio.

Nasturcja zaczęła wychodzić przed Teorbana, Teorban przyśpieszył, Diodor szedł środkiem pola, za nim Krzemień. Nasturcji z Teorbanem nie grałam, nie obchodziły mnie, do ręki w ogóle Kujawskiego nie wzięłam. Zainteresowałam się Krzemieniem. Szedł lekko, swobodnie, mógł wziąć tego Diodora jak nic, nie znam się na jeździe, nie wychowałam się w stajni, ale przysięgłabym, że Sarnowski trzyma go kurczowo z całej siły i tylko udaje, że jedzie. Dlaczego, na litość boską? Nie jest grany, byłby fuksem, jako fuks przychodzi z radością, chory jest tylko wtedy, kiedy musi przyjść w charakterze faworyta, więc o co mu teraz idzie…?

Nagle przypomniałam sobie te trzy słowa, usłyszane koło wagi. To Sarnowski, zaskoczony, spytał „dlaczego?”. Białas odpowiedział, że Bazyli kazał. Co za Bazyli jakiś, nie ma na tych wyścigach nikogo o takim imieniu. Jakiś Bazyli kazał mu nie przyjść w tej gonitwie…?

Bolek Kujawski umiał jeździć, nie dał się Nasturcji, był pierwszy o nos.

– Mam! – ogłosił gromko Jurek. – Mam Teorbana! Teraz kończę!

– Ja też – powiedziała Maria z uciechą. – Co prawda głupio, ale zawsze. Jednym idiotycznym koniem… Nie, czekaj, wcale nie idiotycznym! Ty wiesz, czym kończę? Popatrz!

Swoją omyłkową triplę kończyła koniem po Derczyku. Znów Kujawskim. Kto, jak kto, ale Bolek na tym zwierzęciu powinien wygrać! Pan Sobiesław czynił wyrzuty Waldemarowi, Waldemar był wściekły, nie mniej pan Marian, grający Diodora. Pociechą była mu myśl, że nie wygrała Nasturcja, którą ominął, mimo tajemniczych wieści z zaplecza. Pułkownik zaprezentował porządek 3-8, Teorban z Nasturcją, grał za 50 tysięcy.

– Bez Trojanki to będzie majątek – przepowiedział Jurek wspaniałomyślnie.

– Czegoś ty się tak czepiał tej Balbiny, Mieciu? – spytałam ze zgorszeniem. – Grałeś takie kretyństwo?

– A skąd! – odparł Miecio. – Grałem Bolka z Diodorem. A dlaczego nie mam sobie pokrzyczeć o Balbinie?

– On się kiedyś doczeka – powiedziała Maria. – Czyś ty widziała, co ten łobuz robił z Krzemieniem? Ta komisja techniczna jest ślepa? Jeszcze Trojanka go przegoniła!

– A dlaczego nie miała go przegonić, skoro chowa konia, na co mu to czwarte miejsce? Dla pieniędzy? Popukaj się w głowę.

– No niby masz rację, ale szlag mnie trafi…

– Nie przejmuj się, teraz skończysz. I będzie to fuks.

Ogłosili wypłatę, 28 tysięcy górą. Tripla 12 milionów z groszami. Przestałam się czepiać siebie o tę cholerną Ekstazę w pierwszej gonitwie. I tak bym nie trafiła, bo nie miałam ani Floriana, ani Teorbana, nie jestem jasnowidząca, Teorbana to jeszcze, ale Floriana z Derczykiem nie dotknęłabym narzędziem na długim drągu…

Zainteresowałam się wreszcie, kto jedzie zamiast Derczyka w szóstej gonitwie i zrobiło mi się niedobrze. Uczeń Miazga. Nie, uczeń Miazga nie stwarza wielkiej nadziei, jedzie, zdaje się, trzeci raz w życiu. Gorzej niż Derczyk tego nie zrobi, ale wielkiej różnicy na plus również nie będzie. Westchnęłam, zagrałam pięć porządków, wszystko do Fatimy i wróciłam na górę.

Maria z Mieciem usiłowali rozliczyć trzy ostatnie triple, które grali do spółki. Miecio zapłacił za jedenaście, Maria za dwadzieścia sześć, próbowali dojść, ile kto komu ma zwrócić, żeby wyszło równo. Wzięłam w tym udział, ustaliłam sumę bez wielkiego trudu, bo matematyka na tym poziomie leżała w pełni w moich możliwościach i wyjawiłam obawy w kwestii ucznia Miazgi. Szlag nam trafi triple na konie po Derczyku.

– No to teraz ci powiem prawdę – rzekła Maria. – Miałam ci powiedzieć od razu, ale zapomniałam. Pomyliłam się i wcale nie kończymy Dżubarem, tylko Terencją.

– Co ty powiesz? – ucieszyłam się niepewnie. – Bo co?

– Bo dyktowałam z programu i zajrzałam do siódmej gonitwy, a w siódmej to miał być Fawor. I cały czas dyktowałam z Faworem, który ma, jak sama widzisz numer pięć. Terencją też.

– Rozumiem. Dyktowałaś triple przez czwartą, piątą i siódmą gonitwę?

– Z pominięciem szóstej. Coś w tym rodzaju. Zobaczyłam to dopiero na górze, jak już było za późno.

– No i chwała Bogu, w ucznia Miazgę to ja nie wierzę, zagram go górą za dwie dychy i będzie z głowy. Derczyk czy Miazga, to prawie wszystko jedno.

– A skąd właściwie wiedziałaś, że Derczyk nie pojedzie? Rozejrzałam się. Ioża opustoszała, wszyscy pętali się na dole przy kasach, siedzieliśmy sami, jeśli nie liczyć pana Sobiesława, pogrążonego w przeglądzie prasy o parę foteli dalej. Trochę zniżyłam głos.

– Coś mi się widzi, że Derczyka mamy z głowy na zawsze… Miecio drgnął gwałtownie i spojrzał na mnie.

– Bo co?

– Bo leży w berberysie i bardzo żywo nie wygląda. Moim zdaniem, przeniósł się na lepszy świat, chyba że jest taki strasznie pijany, ale nawet pijany, zanim padł, doznał silnych uszkodzeń.

Maria uczyniła ruch jakby chciała się zerwać. Powstrzymałam ją.

– Siedź, niepotrzebna tam jesteś. Już mówiłam dyrektorowi i Krzysio poleciał. Zapomniałam potem spojrzeć, ale już go pewnie zabrali.

– Kiedy go tak widziałaś?

– Przed gonitwami. Poszłam obejrzeć zielsko.

– No wiesz, że zdenerwowałaś mnie! Dlaczego od razu… A, prawda, ja się spóźniłam! Mieciu…

Obie równocześnie spojrzałyśmy na Miecia. Na ogół był na twarzy pełny i różowy, teraz prezentował jakąś dziwną, siną zieleń. Gwałtownie odwrócił się od nas, oparł w fotelu, wpatrzył w okno. Maria chwyciła go za puls.

– Mieciu, Jezus Mario…!

– Nic, nic – wyszczekał Miecio z widocznym wysiłkiem. – Nic mi nie jest. Ja też się zdenerwowałem…

– Nie kochałeś przecież Derczyka nad życie? – spytałam z naganą. – To nie był twój brat?

– No wiesz…! – zgorszyła się Maria.

– Wiem, owszem. Porządni ludzie reagują i tak dalej. Ja mam to już odpracowane, a Mieciowi przejdzie, o ile nie miał z nim związków, o których nie wiemy. Dlatego pytam. Mogę przynieść wody. Ty jesteś lekarzem, nie ja, wydaj zarządzenie.

Maria trzymała Miecia za puls, drugą ręką rozszarpała mu koszulę i dotknęła jego klatki piersiowej. Miecio zaczął odzyskiwać równowagę.

– Nie rozbieraj mnie! – zażądał gwałtownie w pierwszej kolejności. – Nic mi nie jest, to był szok. Czy ty musisz takich wiadomości udzielać w formie… w formie… No, w formie?

– Mów w liczbie pojedynczej, jak dotąd, to jest jedna wiadomość. A w jakiej formie chciałeś?

– Delikatniejszej. Cholera. Więc jednak…

Zamilkłam. Miecio coś wiedział. Twarz wracała mu do normalnej barwy, Maria przestała go obmacywać. – Hiena cmentarna – powiedziała z wyrzutem.

– Przecież nim nie kończymy! – zaprotestowałam. – Co prawda przez pomyłkę, ale jednak! Poza tym, teraz już wszyscy wiedzą, że Derczyk nie jedzie. Poza tym, w ogóle, kto to jest Bazyli?

– Jaki Bazyli? – zainteresowała się Maria.

– Cicho! – syknął Miecio równocześnie.

Zaciekawiło mnie to w wysokim stopniu. Miecio musiał wiedzieć dużo.

– W uzdrowisku stracić zdrowie, to byłby paradoks – dodał trochę jakby ni przypiął, ni wypiął. – Skąd ci się… Po co ci takie krzyki…

– Doznał szoku – zaopiniowała Maria z troską. – Jest wódka w bufecie? Koniak może?

– Koniak, koniak – przytaknął gorliwie Miecio.

– Jest na dole punkt sanitarny – przypomniałam. – Chociaż możliwe, że są zajęci… Ale chyba nie, bo karetka stoi.

– I tak by go karetką nie wieźli…

– A koniaczek może mieć pan Sobiesław albo Waldemar.

– Cicho bądźcie! – rozgniewał się nagle Miecio. – Od Sobiesława nie chcę, od Waldemara też nie, z bufetu może być. Nie ma tu w ogóle potrzeby tego rozgłaszać!

Niepewna, czego rozgłaszać, zejścia Derczyka czy szoku Miecia, podniosłam się i udałam do bufetu. Koniaczek był. W pięć minut po dziwactwach Miecia nie pozostało ani śladu. Iudzie zaczęli wracać na górę.

Czwarta gonitwa ruszyła i Kujawski na Fatimie wygrał jak chcąc, o trzy długości przed resztą. Trafiłam porządek i zaczęłyśmy triplę, przeciwko wygraniu której Maria protestowała z wielką energią i rozgoryczeniem, upierając się, że na zwłokach żerować nie będzie. Pocieszałam ją, że może Derczyk żyje, nic się przecież nie dzieje, żadnego zamieszania nie ma i policja się nigdzie nie plącze, a w ogóle może wygra Miazga. Nie pomagało, zdenerwowana była ciągle.

Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niej, że trafiła swoją omyłkową triplę i że jest to fuks nieziemski. Jurek, który Fatimę starannie ominął, pogratulował jej, szlachetnie zapewniając, że ma rekord sezonu. Zawiść popiskiwała w całej loży słabo, nie-

zbyt jadowita, bo przeciwko Marii nikt nic nie miał i nikt jej źle nie życzył. Czekaliśmy na ogłoszenie wysokości wypłat, Waldemar już zaczął wykrzykiwać coś o kolacji z szampanem, w Marii rozterka malała, ostatecznie grała to primo przez pomyłkę, a se- cundo nic nie wiedząc o Derczyku…

– Wypłata tripli od gonitwy drugiej, jeden milion dwieście dwadzieścia tysięcy złotych – poinformował głośnik.

– Ile?!!! – wrzasnął Jurek po sekundzie ciszy, nie wierząc własnym uszom.

Nikt w pierwszej chwili nie uwierzył własnym uszom. Wysokość wypłaty była nie do pojęcia, pierwsza tripla dwanaście milionów, druga, zakończona fuksem, którego nikt do ręki nie brał, spadła dziesięciokrotnie! Co za kant jakiś przeraźliwy…?!!!

Maria dostała ataku śmiechu, Miecio i Waldemar usiłowali ją pocieszać, Jurek z uporem dopytywał się, co to ma znaczyć. Pułkownik powtarzał w kółko cztery słowa: „no to macie państwo” i „no to macie państwo”. Pan Edzio twierdził, że rachuba sobie dopisuje, pan Marian rzekł krótko: „wiedzieli!” i opuścił lożę. Milczałam, pełna zgrozy, bo zaczęło mi się wydawać, że chyba coś rozumiem.

Przyszła pani Zosia i powiedziała mi do ucha, że dyrektor mnie prosi. Na wszelki wypadek najpierw skoczyłam na dół i zagrałam porządki, a potem udałam się do loży obok. Nie było wiadomo, czy przypadkiem nie zajmą się mną gruntowniej, piątą gonitwę wolałam mieć odpracowaną.

Obok dyrektora siedział przy stole facet, którego znałam z twarzy.

– Ja rozumiem, że pani jest tutaj bardzo zajęta – powiedział uprzejmie. – Pani pozwoli, że się przedstawię, nadkomisarz policji Jarkowski. Czy ja bym mógł dostać pani personalia, bo będziemy musieli porozmawiać, a nie chciałbym przeszkadzać w tej chwili.

– Jezus Mario – powiedziałam, wstrząśnięta, bo dotychczas uważałam go za zwyczajnego gracza i podałam mu nazwisko, adres i telefon. – O Derczyka chodzi? Możemy zacząć od razu, Jeśli pan sobie życzy. Do bomby mamy czas. – Proszę bardzo. O której pani tam poszła?

– Pięć po dwunastej. Z zegarkiem w ręku.

Nie zadawał mi kretyńskich pytań w rodzaju, skąd wiem, że to było pięć po dwunastej i dlaczego tak pilnowałam godziny. Zapytał zwyczajnie, w jakim celu udałam się w zarośla. Wyjaśniłam, że z miłości do zielska, zastanowiłam się i zaproponowałam, żeby mi złożył wizytę. Nikt nie zrozumie co mówię i nikt nie uwierzy, jeśli nie obejrzy mojego mieszkania, gdzie fioł na tle suchej roślinności rzuca się w oczy i tłumaczy wszystko. Może ostatecznie przyjść jutro albo nawet w poniedziałek, wszystko co stoi u mnie, jest w stadiach wysuszenia, wykluczających podstępne przygotowanie dekoracji w ciągu dwóch dni.

Przyjął zaproszenie, zapewnił, że ktoś złoży mi wizytę i spytał, co ja o tym myślę.

– Nie wiem – powiedziałam ostrożnie. – Nie jestem pewna, co widziałam. Zwłoki czy delirium?

– To pierwsze. Nie sprawdziła pani?

– Trudno było bliżej podejść. I między nami mówiąc, nie wyglądał zachęcająco.

– Nikogo innego pani nie widziała?

– Żywego ducha nie było. Od czego umarł? Z przepicia? Dyrektor popatrzył na mnie takim wzrokiem, że zaniepokoiłam się o wejściówkę. Chyba mi zabierze…

– Myślę, że mogę to pani wyjawić, bo i tak się rozejdzie – powiedział nadkomisarz Jarkowski. – Zabity. Popularnie nazywa się to skręceniem karku i sam sobie tego zrobić nie mógł. Ma pani jakiś pomysł w tej kwestii?

– Widzę trzy możliwości – odparłam bez żadnego zastanowienia. – Trener, bukmacherzy albo jakiś gracz. Rozczarowana panienka chyba odpada…? Co do graczy, to najprędzej łysa małpa.

Dyrektor, mimo opanowania, wzdrygnął się lekko, a nadkomisarz wyraźnie się zainteresował.

– Co to jest łysa małpa?

– Jeden taki. Nie mam pojęcia kto to jest, inostraniec podobno, Rumun, Węgier, Jugosłowianin, coś z tych rzeczy, w każdym razie byłe demoludy. Trzy razy był stąd wyrzucany przez dwóch dyrektorów, za trzecim razem skutecznie, ale mignął mi jeszcze niedawno za siatką, na tamtej trybunie. Sitwę miał z trenerem Derczyka, grał na stajenne informacje, bezczelnie, nachalnie i za ciężkie miliony. Duży, łysy i więcej o nim nie wiem.

– Wygrywał?

– Mniej więcej raz na trzy razy, ale to i tak lepiej, niż ci wszyscy hurtownicy. Za to dużo…

Nadkomisarz z dyrektorem wymienili spojrzenia i zrozumiałam, że tematu do rozmowy im nie zabraknie. Mój stosunek do łysej małpy dyrektorowi był znany, bo sama mu na niego zwróciłam uwagę. Można, ostatecznie, grać do spółki z trenerem, ale są granice, jakąś odrobinę taktu należy zachować…

– Dlaczego? – spytał nadkomisarz.

– Co dlaczego?

– Dlaczego ktoś z tych wymienionych przez panią sprawców miałby go zabić?

– Wszyscy z tego samego powodu. Bo nie nadawał się do niczego. O wygraniu gonitwy mowy nie było, nie potrafił przyjść nawet jak go puszczali, a za faworyta nie robił nigdy w życiu. Najwięcej na ten temat mógłby panu powiedzieć ten, kto wygrał drugą triplę.

– Interesujące. Z czego pani to wnosi?

– Ma pan w ogóle jakieś pojęcie o tych wyścigach?

– Mam. Bywam.

– I co? Nie słyszał pan wypłaty? Nic panu ona nie mówi?

– Nie chcę być niegrzeczny, ale wolałbym usłyszeć, co ona mówi pani.

– Pierwsza tripla, od Ekstazy, była fuksowa, dwanaście milionów. Druga była fuksowa jeszcze bardziej, bo zaczął ją Florian, a skończyła Fatima, powinien na nich jechać Derczyk i w Programie jest Derczyk, razem z Derczykiem nikt by ich do ręki nie wziął, nietknięte konie! Tripla powinna być co najmniej taka sama, tymczasem spadła do miliona dwustu, dziesięciokrotnie. Na Derczyku i Florian, i Fatima byłyby przedostatnie, ten kto to grał wiedział, że Derczyk nie pojedzie!

– To już chyba wszyscy wiedzieli? Zmiany jazdy wiszą.

– Ale on ją musiał zagrać przed pierwszą gonitwą, kiedy zmiany jazdy jeszcze nie wisiały. Podobno znalazłam go pierwsza, a tripli zmienić nie zdążyłam. To jak pan uważa?

Obaj z dyrektorem znów popatrzyli na siebie. Drzwi do salonu otworzyły się nagle i z dość dużym impetem wpadł przepiękny owczarek alzacki, ciągnący na smyczy-przewodnika. Bez chwili wahania wybrał mnie i skamieniał przy moich nogach.

– Cholera – powiedział przewodnik i otarł pot z czoła.

Pies wydawał się nad wyraz inteligentny i od razu spróbowałam nawiązać z nim nić porozumienia. Jako narzeczony suki moich dzieci byłby doskonały!

– Niech się pani do niego tak nie umizga – powiedział przewodnik z głębokim niesmakiem. – W ogóle to pani jest druga. Pierwszy był kierownik mitingu.

– Rozumiem. Kierownik mitingu polazł tam ostatni. Panowie szukają wstecz?

– Owszem, do tyłu. Ten pies jest specjalnie wyszkolony, zaczyna od najsilniejszego śladu, a potem wyszukuje te słabsze. Padało, więc nie wiem, czy mu się uda.

Westchnął ciężko, wymienił z nadkomisarzem Jarkowskim jakieś tajemnicze mruknięcia i już ich nie było. Głośnik zawył na bombę. Podniosłam się.

– Osobiście radzę panu nawiązać szybko kontakt z rachubą – powiedziałam życzliwie. – Oni tam wiedzą, do której kasy poszły wygrane triple. Tylko z gazem, bo lada chwila będą do odebrania. Panowie pozwolą, że się oddalę.

Nie wiem, czy mi pozwolili, bo wybiegłam, nie oglądając się. Znajdowałam się tu w końcu w tym celu, żeby patrzeć na gonitwy. Bez patrzenia to ja mogę grać w toto-lotka albo na loterii, ale nie na konie!

– Złożyłam donos na ciebie – powiadomiłam Marię, kiedy stawka przeszła celownik. – Będą cię pytać, skąd wiedziałaś, że Derczyk nie pojedzie.

– Nie wiem, skąd wiedziałam. Wcale nie wiedziałam, dowiedziałam się od ciebie. Kto mnie będzie pytał i dlaczego?

Powtórzyłam jej rozmowę u dyrektora. Zrozumiała od razu, pochwaliła mój pomysł. Na wieść o łysej małpie popukała się w czoło, ale bez przekonania.

– Kiedy mu ten kark skręcili? – spytała z niesmakiem.

– Nie wiem, ominęłam tę drobnostkę. Ale zorientujemy się jak zaczną badać alibi. Gdzie Miecio?

– Poszedł zbierać informacje. Zastanowiłam się.

– Potrzebny mi jest. On coś wie o tym Derczyku. Muszę go zapytać, czy mam o tym mówić, czy milczeć, bo w poniedziałek mają ze mną rozmawiać. Donos na ciebie niegroźny, ale Mieciowi mogę naświnić. Niech się pokaże przed poniedziałkiem.

Miecio pokazał się przed szóstą gonitwą. Szok mu minął całkowicie, wyglądał normalnie i nawet wydawał się zadowolony z życia. Moje ostrzeżenie nie zrobiło na nim wielkiego wrażenia.

– Możesz mówić o mnie co ci się tylko podoba, co wiem to wiem, a w ogóle nic nie wiem. A nawet jak wiem, to wy już nie musicie. Donosić na mnie, proszę cię bardzo, ile zechcesz!

– Urżnął się – zaopiniowała Maria.

– Może trochę – zgodził się Miecio. – Co tam idzie? Dawaj, Balbina!

– Mieciu, to nie ta gonitwa, Balbina już była.

– No to co innego. Dawaj, Fontanna!

Ciemno w oczach zrobiło się nie tylko mnie. Fontanna szła, owszem, nie teraz, tylko w następnej gonitwie i od dnia debiutu nie zajęła lepszej pozycji niż przedostatnia. Myśl, że Miecio może coś wie, że będą robić kant, że Fontanna ma wygrać, otumaniła wszystkich, którym te głupie słowa wpadły w ucho. Jurek odwrócił się i popatrzył na Miecia takim wzrokiem, że powinno mu było zaszkodzić na cokolwiek. Niepokój delikatnie zabrzęczał w powietrzu, cały dzień do tej pory przychodziły fuksy, co Prawda uzasadnione przez Derczyka, ale w piątej gonitwie i bez Derczyka przyszedł częściowy fuks. W następnych znów mogły się pokazać jakieś dziwolągi. Zmianą jazdy zainteresowani już byli wszyscy, naród rzucił się grać Miazgę na Dżubarze, koń po Derczyku, fuks nieziemski i nikomu jakoś nie przychodziło do głowy, że skoro jest grany, nie może być fuksem…

– Koń po Derczyku i koń po Derczyku… – powiedziała z wyraźną rozpaczą dziewczyna za mną. – Proszę pani, bardzo przepraszam, czy to jest reproduktor? Ja nie słyszałam o takim koniu…

– Derczyk to dżokej – odparłam z lekkim roztargnieniem i dość pośpiesznie, bo zaczęłam być mocno zainteresowana naszą kończącą się triplą. – Taki on dżokej, jak ja, na przykład, gejsza. Pierwszy raz nie jedzie na swoich koniach, niech pani z tego wyciągnie wnioski.

– O Boże. Spróbuję. Ja się znam na koniach jako takich, ale o wyścigach nie mam pojęcia. Nic z tego nie rozumiem, co się tutaj mówi i co się dzieje.

Zatrzymałam się jeszcze chwilę w drodze do kas.

– Miejsce konia na celowniku na całym świecie zależy od jeźdźca mniej więcej w jednej dziesiątej – wyjaśniłam niecierpliwie. – Może w jednej czwartej w wyjątkowych wypadkach. U nas proporcja jest odwrotna, miejsce konia zależy od dżokeja co najmniej w połowie, a gdyby nie to, że koń jest zwierzęciem silnym i grymaśnym, zależałoby w stu procentach. Derczyk pojechać nigdy nie umiał, a konie go nie lubią. Jak wrócę, to pani powiem o Luandzie.

Zostawiłam ją niedoinformowaną i poleciałam na dół. Dżubar zrobił się pierwszą grą, bloki na nim wisiały. Nie wierzyłam w ucznia Miazgę prawie w tym samym stopniu, co w Derczyka, w tripli przez pomyłkę Marii miałyśmy Terencję, nie była pierwszym faworytem. Faworytem w zasadzie powinien być Swing, a zaraz za nim Krysta, tripla mogła być całkiem niezła pod warunkiem, że ta Terencja wygra. Dla zauroczenia zagrałam wszystko ze Swingiem i wszystko z Krysta, do ręki nie biorąc Dżubara, potem się zreflektowałam i zagrałam go górą, chociaż nie miało to sensu pod żadnym względem. Wróciłam na piętro.

Dziewczyna pilnowała mnie z wyraźną zaciętością.

– Miała mi pani powiedzieć o Luandzie – przypomniała. Iedwo zdążyłam usiąść. – Znałam Luandę osobiście, to była piękna, szybka, wytrzymała klacz. Teraz jest w stadninie. Odwróciłam się ku niej.

– W skrócie, bo nie mam czasu. Iuanda przyszła skądś, nie pamiętam, z Czechosłowacji chyba…

– Z Czechosłowacji, zgadza się.

– Przychodziła tu na torze ostatnia albo przedostatnia, w drugiej grupie, niżej zejść jeszcze nie zdążyła. I jakiś obcy dżokej jechał, też nie pamiętam z jakiej okazji, może miting był, albo co, wszystko jedno, dość że ten obcy dżokej na niej usiadł, dużo koni szło. Iuanda od razu wyszła na prowadzenie, bo ten obcy dżokej zwyczajnie pojechał i cześć. Żadnych sztuk nie próbował. Nikt się tym w pierwszej chwili nie przejął, bo każdy wiedział, że Luanda odpadnie, beznadziejny koń. Dystans był dość krótki, tysiąc czterysta chyba. Iuanda nie dość, że szła, to jeszcze się oddalała i z największą łatwością przyszła pierwsza w charakterze fuksa sezonu. Okazało się, że na koniu po prostu trzeba pojechać, a nie czaić się, czekać na finisz i tak dalej. Stanowiła wręcz kliniczny przykład, od samego początku nigdy nie była wyjechana i ten raz był pierwszy. Nie dało się jej dłużej chować, nawet nasza komisja techniczna zdołałaby to zobaczyć, poszła do pierwszej grupy. Iuanda, nie komisja techniczna, i teraz jej dzieci wygrywają podobnie. Trzeba na nich po prostu pojechać. Iuanda pokazała dowodnie, ile zależy od jazdy i do dziś dnia blask od tego przypadku bije.

Dziewczyna zaczęła chyba sama sobie dalej dedukować, bo dała mi spokój. Przypomniało mi się, że była tu w towarzystwie, obejrzałam się jeszcze raz, facet gdzieś znikł, siedziała solo. Zdziwiło mnie trochę, że przeciętny patafian nie pilnuje takiej pięknej dziewczyny, ale nie miałam do niej głowy, zajęłam się programami i typowaniem na jutro.

Szósta gonitwa ruszyła, Maria opadła na fotel koło mnie w momencie startu

– Co zostało? – spytała nerwowo.

– Iipecki – odparłam, jednym okiem patrząc w lornetkę, a drugim usiłując widzieć, co i gdzie zapisuję. – I Cesta odpada. – A tam Cesta… – mruknął Jurek.

– No to Krysty już nie ma – zawyrokował pan Marian ponuro.

– Gdzie Terencja…?!

– Trzecia. Trzyma się…

– Prowadzi Dżubar – powiedział głośnik. – Na drugim miejscu Gęsia, trzecia Terencja, czwarty Swing…

– Dżubar z miasta do miasta – ogłosił pan Edzio.

– Dawaj, Cesta! – zaproponował Miecio.

– Zabij go! – poprosiłam Marię dość gwałtownie.

– Na prostą wyprowadza Dżubar – kontynuował głośnik. – Gęsia słabnie…

Swing poszedł na duże koło i trochę stracił.

– Wyniosło go! – wrzasnął Waldemar. – To idiota ten paralityk!

– Dawaj, Dżubar! – ryknął okropnie ktoś za nami.

– Prowadzi Dżubar, druga Terencja, polem finiszuje Swing, Dżubar Terencja, Dżubar Terencja…

– Dawaj, Dżubar! – darło się pół loży.

– Dawaj, Terencja! – wrzasnęłyśmy obie z Marią równocześnie.

– Weźmie go! Dawaj, Swing!

– Cholera, nie dojdzie… Dawaj, Dżubar!

– Dżubar Terencja – mówił głośnik monotonnie. – Terencja Dżubar, Terencja Dżubar…

Terencja wysunęła się o pół długości, przyszła z Dżubarem, Swing był trzeci. Grałam oczywiście Terencję ze Swingiem, Dżubara wyłącznie na pierwsze miejsce, przegrałam porządki, ale nie martwiło mnie to zbytnio. Terencja skończyła nam triplę.

– Zdaje się, że jest to osiemdziesiąty raz, kiedy wygrywasz przez pomyłkę? – powiedziałam do Marii. – Ja przy tobie przy okazji?

– Mam! – zawiadomił zwycięsko Jurek. – Skończyłem!

– My też. Ciekawe, ile dadzą.

– Od czwartej, to już było wiadomo, że Derczyk nie jedzie – przypomniała Maria. – Bolka grali. No, może jeszcze Terencja…

Krysta z ostatniego miejsca prawie dogoniła Swinga, była za nim o pół długości. Zapisując wyniki usiłowałam dodać jej co należy, ale nie byłam w stanie tego czegoś sprecyzować. Poprzestałam w końcu na informacji, że straciła start.

Za triplę dali 980 tysięcy, prawie milion, wzbogaciłyśmy się w pewnym stopniu. Ponadto Terencja zaczęła mi ostatnią triplę, dalej miałam Fawora, faworyta absolutnego i kończyłam czterema końmi. Miecio swoją Fontanną doprowadzał do szaleństwa wszystkich, uparłam się, że nie dotknę tego łacha, ale skusił mnie zerowy bilet na tablicy, nie wytrzymałam, wzięłam. Było to 5-6, Fawor z Fontanną.

Dziewczyna za mną przyrosła chyba do fotela, nie ruszyła się z miejsca.

– Zaczynam trochę rozumieć – zwierzyła mi się. – Widzę, ze tu na koniu numer sześć, na Fontannie, siedzi taki chłopak, Osika, ja go znam. Czy on jedzie pierwszy raz?

Fontanna mnie dotychczas napełniała żywą niechęcią, starałam się nią nie interesować. Spojrzałam na program i na tablicę.

– Osika – potwierdziłam. – Pierwszy. Co to za chłopak?

– Taki sobie. Był w stadninie, jego ojciec jest stajennym, a on kocha konie. Uwielbia. Jeździ na nich chyba od urodzenia, strasznie chciał zostać dżokejem i widzę, ze wreszcie zaczyna. Myśli pani, że mógłby wygrać?

– W żadnym absolutnie wypadku. Po pierwsze, Fontanna to jest najgorszy koń w tej stawce, trzylatek co prawda i może była chowana, ale… zaraz. Cztery razy szła, trzy razy ostatnia, a raz przedostatnia Po drugie, na arabach trzeba umieć pojechać. A po trzecie, to w pierwszej jeździe w życiu podobno każdy idiocieje, dopiero gdzieś od piątej zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, co robi. Gdyby koń go wyniósł sam z siebie, to owszem, ale Fontanna go nie wyniesie, nie ma obawy.

– Dlaczego? Ona miała taką dobrą babkę… Dwie dobre babki; po mieczu i po kądzieli.

Zainteresowałam się nią wreszcie.

– Pani rzeczywiście zna te konie. Skąd się pani to wzięło? Mój ojciec jest weterynarzem. Nie mam matki, umarła, jak miałam rok. Wychowałam się przy ojcu w różnych stadninach i w zeszłym roku też poszłam na weterynarię. Ale ja znam te konie od przeciwnej strony, rozumie pani, jednego mam własnego, to jeszcze źrebię. Na wyścigach jestem pierwszy raz w życiu, chciałam zobaczyć, jak to wygląda.

– Był z panią jeden pan – przypomniałam. – Widywałam go tu, nic pani nie powiedział? Chyba z nim pani przyjechała?

– Tak, to taki znajomy mojej ciotki. Przypadkiem się zgadało i powiedział, że może mnie tu dziś zabrać, chociaż ja mam prawo wstępu ze stadniny… No i zabrał, ale po czwartym biegu gdzieś mi znikł. Muszę na niego czekać.

– Trafił tę czwartą gonitwę? – zaciekawiłam się.

– Nie wiem. Chyba tak, bo zrobił się czerwony i jakiś taki… promieniejący. Ale nic nie powiedział i urwał mi się. Powinno mu być wszystko jedno, bo to jest strasznie bogaty facet.

– Nie ma na świecie tak bogatego faceta, zęby nim nie wstrząsnęła wygrana, względnie przegrana na koniach – powiedziałam stanowczo. – Albo wcale nie grywa, albo się przejmuje. To jest namiętność. Fioł, szmergiel, hobby i co tam pani jeszcze zechce, Gracze to specjalny gatunek, nie ma znaczenia, w co grają.

– Chyba tak – przyznała. – Z tego, co tu widzę… Mnie to nie ciągnie, wolę hodowlę, trening, zawody… Tego chłopaka, Osikę, bardzo lubię, dobrze mu życzę. O, szóstka! To Fontanna! Co pani mówi, to jest bardzo dobra klacz!

Konie odpracowały próbny galop przed trybunami, czemu przyjrzałam się z dużym powątpiewaniem. No owszem, Fontanna poruszała się ładnie, ale co z tego, zawsze robiła dobre wrażenie, a przychodziła na końcu. Sprawdziłam, kto na niej jechał, raz Kowalski, dwa razy uczeń Lejba i raz amatorka Kociakowska. No nie, ratunku, Fontanna miała prawo obrazić się na zawsze! Kowalski w ogóle nie powinien jeździć, za duży urósł, musiał się głodzić, zęby zachować wagę, a przybywało mu podobno od jednego listka sałaty. Jego matka rozpaczała, głodny chodził bez przerwy i z tego głodu osłabiony, trudno wymagać od zagłodzonej jednostki energicznego poganiania konia. Uczeń Lejba, jak dotąd, wykazał się raczej antytalentem, a amatorka Kociakowska podobnie. Może ta dziewczyna ma rację, może ta Fontanna to jest koń wcale nie taki zły, tylko dennie jechany…

– Dawaj, Fontanna! – wrzeszczał radośnie Miecio od samego początku siódmej gonitwy.

Zrezygnowałam z poderżnięcia mu gardła. Fontanna wyrwała do przodu i prowadziła w powiększającym się odstępie. Pomyślałam, ze jeśli przyjdzie, napluję sobie na buty, co mi szkodziło porozmawiać z tą dziewczyną na samym początku, zagrać triplę albo chociaż górą…

– Nie złapią jej! – wyprorokował pan Edzio gromko i ze zgrozą.

– E tam, nie złapią, głupoty ci ludzie takie mówią, że się niedobrze robi! – rozzłościła się Maria. – Pierwszy raz pan widzi coś takiego…?!

– Dawaj, Fontanna!!! – darł się Miecio.

– Ty popatrz, ona ucieka! – krzyknął Jurek.

– Na prostą wyprowadza Fontanna – poinformował wyzuty z emocji głośnik. – Drugi Eskimos, polem finiszuje Fawor…

Fawor złapał cholerną Fontannę w ostatniej chwili. Osłabła po tym obłędnym prowadzeniu i wyszedł przed nią o trzy czwarte długości. Trzeci był Eskimos, o łeb.

– Za ostro poszedł – zaopiniowała dziewczyna za mną. – Widocznie był zdenerwowany, nie wyczuł dystansu. Trzeba jej było dać oddech w połowie i potem dopiero przyśpieszyć. Ale i tak bardzo się cieszę, zobaczy pani, Zygmuś Osika zostanie dżokejem!

Zygmusiowi Osice z całego serca życzyłam wszystkiego najlepszego. Grałam to, Fawor z Fontanną, 5-6, co prawda tylko dlatego, że był to ostatni zerowy bilet z Faworem, ale jednak. Fuks połowiczny, w dodatku tripla mi szła, kończona czterema końmi. Prawie zapomniałam o Derczyku.

Trafiłam w końcu tę triplę, średnio wyszła, 150 tysięcy, co i tak uważałam za wielki sukces, bo w środku miała bitego faworyta, Miecio gdzieś znikł przed końcem gonitw. Maria zainteresowała się dniem jutrzejszym, Derczyk miał jechać cztery razy, co najmniej dwa z jego koni mogły się nadawać do przyjścia. Aż do ogłoszenia wypłat zajęłyśmy się wyłącznie programem…


* * *

Policję miałam do dyspozycji prywatnie, w postaci jednego osobnika, zamieszkałego na tym samym piętrze i obdarzającego, mnie czymś w rodzaju wielkich uczuć. Niewykluczone, że z wzajemnością. Zawsze miałam jakiś taki dziwny fart…

– Sprawdzam, czy jesteś, mniej więcej co kwadrans – oznajmił w pięć minut po moim powrocie. – Chodź pogadać. Chyba, że wolisz tutaj?

– Wolę u ciebie. Po tej rozrywce człowiek chciałby odpocząć, a u ciebie to ty zrobisz herbatę i pozmywasz szklanki. Przyjdę za dziesięć minut.

Kiedy przyszłam, okazało się, że Janusz ma gościa, siedział tam jakiś obcy mi facet. Zatrzymałam się w progu i zostałam prawie wciągnięta.

– Chodź, obaj chcieliśmy z tobą pogadać. To jest mój kumpel po fachu, niegdyś major, obecnie to się nazywa podinspektor, Józio Wolski.

– A całkiem inspektor? – wyrwało mi się. – Bez pod?

– To byłby pułkownik – odparł Józio Wolski. – I do tego jeszcze awans w sensie stanowiska służbowego. Bardzo chcę awansować i coś mi się wydaje, ze zaczęło to zależeć od pani.

– Znaczy, wyjątkowo nie jestem podejrzana? – upewniłam się i usiadłam na najwygodniejszym fotelu Janusza, z ulgą myśląc, że robię za gościa l nic nie muszę.

– Wyjątkowo reprezentuje pani bezcenna pomoc społeczeństwa – powiadomił mnie major Wolski zarazem smętnie i uroczyście. – Janusz twierdzi, że nie warto czynić wysiłków w celu mydlenia pani oczu, więc od razu powiem prawdę. Przywalili mi sprawę zabójstwa na wyścigach.

– Aaaa…! – skomentowałam wyczerpująco.

– No właśnie. O wyścigach tyle akurat wiem, co na przykład o życiu pozagrobowym. Błagam panią…

– Tylko spokojnie! – ostrzegłam. – Niech pan zacznie od pytań, bo ogólnie, o wyścigach, to ja mogę w nieskończoność. Mam niejasne wrażenie, że nie zależy panu na szczegółach, jak się odbyła Wielka Pardubicka na ciężkim torze, nie zależy panu chyba także na duńskich kłusakach ani nawet na kijowskich, nie zależy panu na gonitwie, którą Sacramento rozegrał samodzielnie, bez dżokeja. Na czym panu zależy, nie mam żadnego wrażenia. Proszę mnie zwyczajnie na ten temat przesłuchać i gwarantuję, ze będzie to najłatwiejsze przesłuchanie w pańskim służbowym życiu. Podejrzany, pardon, świadek, zeznaje z entuzjazmem.

– Cudo! – ucieszył się Józio Wolski. – Że leci koń, a na nim siedzi człowiek, to ja już wiem. Chciałbym usłyszeć, jak się na to gra.

– Przydałby się program…

– Siedź, ja przyniosę – powiedział Janusz.

– Byle który, wiesz, gdzie leżą. Mogę zacząć od razu. No więc, proszę szanownego pana, całkiem jak w szkole, zawsze się zaczynało od,,więc”…

Na moment oderwało mnie od tematu. Miałam w szkole średniej nauczycielkę historii, genialną pod każdym względem, docenioną zresztą dopiero po latach, która tępiła „więc” wszelkimi siłami. Zadawała pytanie, ofiara wstawała i mówiła:

– Więc…

Nauczycielka przerywała jej od razu.

– Nie zaczyna się zdania od „więc”. Zacznij inaczej.

Ofiara myślała długo i mówiła:

– Więc…

– Nie – ucinała bezlitośnie nauczycielka. – Bez „więc”. Po kolejnej długiej chwili milczenia padało:

– Więc…

– Słuchaj, moja droga – mówiła nauczycielka z kamienną cierpliwością. – Powiedz sobie to „więc” w myśli, a do mnie dalszy ciąg. – No więc… A jednak nauczyła nas czegoś. Doprowadziła wprawdzie wszystkie klasy do rozstroju nerwowego, ale przynajmniej w połowie wymogła prawidłowe posługiwanie się językiem ojczystym. Wiadomości historyczne również potrafiła wbić w rozkojarzone, dziewczyńskie umysły bez mała na mur.

Wspomnienie zajęło mi jakieś trzy sekundy. Opanowałam rozrzewnienie i westchnęłam.

– Gra się w kasie…

– To odgadłem.

– Bardzo dobrze. Gry są następujące, zaczynając od najprostszych: pojedynczo, czyli górą, to znaczy, że gra pan na jednego konia i ten koń musi być pierwszy. Inaczej pan przegra. Istnieje też gra dołem, czyli plac, koń musi się znaleźć w pierwszej dwójce albo w pierwszej trójce, zależy ile koni idzie w stawce, ale u nas już placów nie ma. Tylko góra. Następnie można grać porządek, czyli dwa pierwsze konie na celowniku, obojętne, pierwszy-drugi, czy drugi-pierwszy, gra pan na przykład dwa sześć, nie ma znaczenia, czy przyjdzie dwa sześć, czy sześć dwa, o ile idzie więcej koni, niż pięć. Płatne w dwie strony. Jeżeli idzie pięć koni i mniej, płatne jest w jedną stronę, znaczy musi pan trafić pierwszy-drugi. Drugi-pierwszy przegrywa. To u nas. W innych krajach leci w jedną stronę nawet przy dwudziestu czterech koniach, musi pan trafić jeden osiemnaście, jak przyjdzie osiemnaście jeden, chała…

Józio Wolski przerwał mi nieśmiało, grzecznie i jakby trochę rozpaczliwie,

– Gdyby pani mogła ograniczyć się na razie do tego, co u nas… Co w innych krajach, to może potem…

– O Wielkiej Pardubickiej i o Sacramento też mu powiesz potem – podsunął Janusz, który zdążył wrócić z programem i był zorientowany w moich wyścigowych przeżyciach. – Najpierw detale techniczne.

– Możecie mnie przyhamować – zezwoliłem łaskawie. – Będę się starać, ale za rozpęd odpowiedzialności nie biorę. To jest namiętność.

– Rozumiem – powiedział Józio. – Stoimy na porządku, w dwie strony albo w jedną stronę. Zasadnicze kryterium to ilość koni, od pięciu w dół w jedną stronę. Zgadza się?

– Bardzo dobrze – pochwaliłam. – To przyjemność, nie mieć do czynienia z ćwokiem wyścigowym. Pojedynczo i porządek odpracowane, następna jest tripla. Jak sama nazwa wskazuje, w grę wchodzą trzy gonitwy kolejne, trzeba trafić pierwszego konia w każdej z nich na przykład…

– Nie, ja powiem na przykład. Zorientujemy się, czy dobrze rozumiem. Na przykład, w pierwszej gonitwie wygrywa koń numer dwa, w drugiej koń numer jeden, w trzeciej koń numer pięć. I ta tripla jest 2-1-5. Tak ma być?

– Pierwszorzędnie. Tripla dwieście piętnaście. Zaraz, chwileczkę… Dwieście piętnaście? To jest myśl, będę to jutro grała, jak leci…

Wyraz twarzy majora Józia Wolskiego wyraźnie wskazał, iż zwąwracaj uwagi na dygresje. Ona grała kiedyś numer wypłaty bankowej, wiesz, takie kółko, które tam dają. Jeden facet gra na numer starego samochodu, a jedna facetka na numer mieszkania. Numery autobusów i tramwajów również użytkują, a czasem datę urodzenia. Specyfika szmergla.

Józio Wolski uspokoił się. Podjęłam temat.

– Mam mówić aktualne? Bo niedawno była nas trójka, tak zwany tiers, po francusku tierce, po różnemu trio. Teraz już nie ma, za to wprowadzono kwintę.

– Wobec tego wolę kwintę.

– Bardzo fajnie, ja też wolę. To jest zwyczajny wifajf, v-cinq, piątka znaczy, wzbogacona tripla, kwinta się u nas nazywa, bo atawistycznie lubimy łacinę, trzeba zgadnąć pierwsze konie w pięciu gonitwach. U nas od pierwszej do piątej…

– Zaraz. A tripla od której?

– Tripla przez wszystkie. Pierwsza, druga, trzecia. Druga, trzecia, czwarta. Trzecia, czwarta, piąta. I tak dalej. Kwinta tylko od pierwszej do piątej, co jest idiotyzmem bez granic, na całym świecie wifajf leci od drugiej do szóstej… – Dlaczego?

– Co dlaczego?

– Dlaczego idiotyzm?

– Bo ludzie nie nadążają. Łatwo zgadnąć, ze trzeba to za grać przed pierwszą gonitwą, dwadzieścia minut przed gonitw, zamykają kasy. Kto później przyjdzie, może się wypchać. Sodo ma i gomora, bo równocześnie są grane dwie pierwsze triplę które mają takie samo ograniczenie. Gdyby to było od drugiej zdążyliby wszyscy, czysty zysk dla wyścigów, a tak jest czysta strata. Nie wiem, co za kretyn wymyślił, że u nas ma być od pierwszej i ciemno mi się w oczach robi, albo to debil nieziemski, albo wróg wyścigów, społeczeństwa i ustroju! Rozmawia łam z dyrektorem, przyznał mi rację, powiedział, że spróbuje załatwić, nie udało mu się, kto to jest ten żłób wobec tego, pół’ głów jakiś, kozi bobek ma więcej w głowie…!

– Naprawdę sądzi pani, że kozi bobek posiada gdzieś głowę? – zainteresował się Józio Wolski tak gwałtownie, że nieco mnie przystopowało.

– Nie wiem. Posiada, w tym samym stopniu, co ten, pożal się Boże, decydent kwinty! Nie bez powodu na całym świecie zrobili to od drugiej, do cholery ciężkiej, czy my nie możemy się uczyć na cudzych błędach, sami musimy popełniać wszystkie…? A, prawda, nie rozmawiam o polityce…

– I nie wie pani, kto o tym zadecydował?

– Pojęcia nie mam. Jeśli dyrektor nie zdołał wpłynąć, to co to znaczy? Kto, do pioruna ciężkiego, decyduje o wyścigach, jeśli dyrektor tych wyścigów nic nie może zrobić…?!!!

– Zdrowie koni! – zaproponował pośpiesznie Janusz, wtykając mi do ręki kieliszek wina.

Spełniłam toast w sposób raczej nieopanowany i tylko cudem udało mi się nie wylać części płynu na spódnicę. Uspokoiłam się odrobinę.

– Złośliwy idiota – wymamrotałam mściwie pod nosem.

– Rozumiem, kwinta – powiedział rzeczowo Józio Wolski. – Zatem do tej pory mamy pojedynczo, czyli górą, porządek, tripla i kwinta. Jest coś jeszcze?

– U nas nie – odparłam po chwili. – W Kanadzie jest quadripla.

– Proszę…?

– Nie wiem, jak to nazwać. Kwadrypla. Cztery konie, element pośredni pomiędzy tripla a kwintą. Zapomniałam jak oni to nazywają, bo zgubiłam program, a kwadripla wynika stąd, że kiedyś Maria, moja przyjaciółka, która ma duże skłonności do wszelkich błędów matematycznych, wypisała sobie triplę w taki właśnie sposób, cztery konie jej wyszły zamiast trzech i spytała mnie w rozpaczy, co, na litość boską, ma tu zapisane. Quadriplę? No i potem okazało się, że owszem, kwadripla jest w Kanadzie.

– Nie chcę być świnia – powiedział Józio Wolski z wielką stanowczością. – Pani się orientuje, że ja to nagrywam?

– Nie, ale nie robi mi to różnicy. Niech pan sobie nagrywa do upojenia.

– Z nagrania wydłubię co trzeba, ale jednak chciałbym to jakoś uporządkować. Kwadripla nas nie dotyczy?

– Jeszcze nie.

– Co więcej zatem…?

– Nic. Koniec gry. Jeszcze panu mało?

– Co znowu, jak dla mnie, to prawie za dużo…

– W Pardubicach jest tiers – przerwałam mu gwałtownie, bo miotnęło mną wspomnienie. – Kurza twarz, psiakrew, cholera.

Musiało to zabrzmieć jakoś interesująco, bo zaciekawili się obaj. Nie wytrzymałam.

– Albo pozwolicie mi o tym opowiedzieć, albo w ogóle z wami nie rozmawiam – zagroziłam. – To jest coś, czego się nie zapomina i co pęcznieje w człowieku. Będzie Wielka Pardubicka albo zero!

Pozwolić, to za mało powiedziane. Prawie zaczęli żebrać o Wielką Pardubicką.

Wielka Pardubicka… Mordercza gonitwa, widowisko godne walki byków, budzące tysiączne kontrowersje, eliminacja i sprawdzian, wychodzą z tego najlepsi z najlepszych! Zdaniem dyrektora Pardubic, ma to swój sens, szczyt możliwości końskich, byle kto niech się za to nie bierze. Straszliwa gonitwa!

Pierwszy raz oglądałam Wielką Pardubicką po deszczach, kiedy tor był ciężki. Padły trzy konie i jeden dżokej. Przy okazji wtedy właśnie objawił się Anglik.

Wyróżnił się już na prezentacji, we wszystkich pardubickich koniach widoczna była ich potężna siła, półkrewki albo folbluty,: przepiękne konie i same mięśnie. I jeden Anglik na koniu, który przy tamtych wyglądał jak laleczka, delikatny, smukły, subtelny, krzyk się podniósł na trybunach, co to zwierzę tutaj robi, nie na daje się kompletnie, trener zwariował, dżokej też! Anglik nawet bez wierzchowca rzucał się w oczy, miał białe rękawiczki, koszulę w złote gwiazdy i bródkę prawie hiszpańską. Co robił na pierwszych czterech przeszkodach, Bóg raczy wiedzieć, w każdym razie objawił się przed Wielkim Taxisem, kiedy wszystkie konie już przeszły, o ile można mówić o przejściu w obliczu walących się do rowu jeden za drugim zwierząt i ludzi. Co się wygrzebało, poszło dalej i wówczas objawił się Anglik.

Najechał na Wielki Taxis jak się należy i koń odmówił mu skoku. Zawrócił, najechał ponownie. Widać było, że koń byłby; skoczył, ale dla odmiany zawahał się jeździec. Znów zawrócił. Reszta gonitwy znikła za laskiem, nic nie było do oglądania, tylko ten jeden koń i cały tor skupił na nim uwagę. Już przy drugim najeździe zaczęły się krzyki, gwizdy, oklaski, za trzecim razem zatem Anglik rozpędził się rzetelnie, ambicja w nim zagrała i skoczył. Ale jak…! W momencie kiedy koń odrywał od ziemi przednie kopyta, jeździec wyrzucił nogi ze strzemion i wzięli przeszkodę niby razem, ale każdy oddzielnie. Anglik załatwił to skokiem tygrysim, ręce w przedzie, nogi z tyłu, na płask. Obaj zwalili się do rowu, tor ryczał przeraźliwie, widać było kłębowisko za żywopłotem, po chwili Anglik wylazł, wyciągnął konia za cugle, wsiadł. Koń był wyraźnie ciężko obrażony, niechętnym kłusem podążył do następnej przeszkody, Wielkiego Wału, wlazł na ten Wielki Wał i stanął. Zastygł w bezruchu absolutnym. Widoczny był na tle nieba niczym pomnik Colleoniego na cokole, trybuny dostały szału, koń z Anglikiem stał jakby sobie postanowił zostać tam na zawsze. Anglik go klepał po szyi, coś mówił do ucha, wyperswadował mu w końcu, bo koń zgodził się ruszyć. Zlazł z wału i poszli do lasu odpoczywać.

Gonitwa ukazała się zza zagajnika, zainteresowanie Anglikiem osłabło, co najmniej sześć koni szło bez jeźdźców i same z siebie dobrowolnie, brały wszystkie przeszkody, śpiesząc się szaleńczo i przeszkadzając komu popadło. Anglik pojawił się ponownie dopiero po zakończeniu wyścigu, kiedy filmowano zwycięzców. Pchał się przed kamery do tego stopnia, ze dwóch chłopaków stajennych musiało go odciągnąć przemocą i wówczas zrozumiałam, o co mu naprawdę chodziło. Zapłacił te dwa tysiące koron wpisowego i zrobił przedstawienie wyłącznie po to, zęby móc później opowiadać wnukom, ze brał udział w Wielkiej Pardubickiej, skoczył przez Wielki Taxis i obaj z koniem uszli z życiem…!

Udałam się potem na tor, obeszłam go własnymi nogami, obmacałam własnymi rękami i osobiście obmierzyłam. Czytałam kiedyś, ze przedwojenny rekord skoku konia w dal wynosił osiem i pół metra. Wielki Taxis, od płaskiego przed żywopłotem do płaskiego za rowem, miał dziesięć i pół i było to absolutne minimum, co stwierdziłam z największą dokładnością. I zaraz następnego roku widziałam coś, w co nikt nie uwierzył i w co nie uwierzyłabym sama, gdybym nie patrzyła na to własnymi oczami.

Tor tym razem był lekki. Wielki Taxis jest bardzo szeroki. Gonitwa rozdzieliła się na dwie grupy, większość poszła prawą stroną, z lewej były tylko trzy konie, dwa w przedzie, a trzeci tuż za nimi. Na tym trzecim jechał niejaki Chaloupka, w zielonej koszuli, grałam go i byłam nim żywo zainteresowana, nie odrywałam zatem wzroku od tej lewej strony. Dwa pierwsze konie skoczyły, zwaliły się do rowu, widać było łby, kopyta, brzuchy, jeźdźców, wszystko razem skotłowane i na to skoczył trzeci koń z Chaloupką. Zamarłam, przestałam mrugać oczami, musiał, po prostu musiał runąć w to całe kłębowisko! Poszedł płaskim skokiem szorując brzuchem po żywopłocie, wydawało się, ze już się zwali, tymczasem nie, robiło to wrażenie jakby dżokej go uniósł, przeszedł nad kotłowaniną w rowie, nad tymi brzuchami, łbami, kopytami wierzgającymi w powietrzu, wylądował i poszedł dalej!

Obok mnie stał mój ówczesny mąż, mający dużo rzetelnego pojęcia o koniach. Wpatrzony był w prawą stronę przeszkody. Prawie oberwałam mu rękaw od marynarki.

– Przeszedł! – wrzeszczałam dziko. – Przeszedł! Skoczył!!!

– Nie wierzę – odparł krótko typowy mężczyzna.

– No przecież idzie! Patrz! Tam leci!

– Nie wierzę.

Nie uwierzył mi nigdy i nawet nie miałam do niego pretensji. Są to zjawiska na granicy cudów, widzi się i jeszcze własnym oczom nie daje się wiary.

Wtedy właśnie zaistniało tam coś więcej, z dziedziny już nie końskiej, a ludzkiej. Rzecz była nie do pojęcia albo może wręcz przeciwnie, łatwo wytłumaczailna, chociaż sama nie wierzę w nią do dziś dnia, wypisz wymaluj tak samo, jak głupi chłop w Chaloupkę, który przeszedł Wielki Taxis.

Jedna trybuna była akurat w remoncie i ciasnota panowała nieziemska. O żadnych wyznaczonych miejscach nie mogło być mowy, każdy siada! gdzie popadło, siedziska trzeba było pilnować jak worka złota. Pojechaliśmy we czworo, mąż, ja, mój syn i jego narzeczona. Zajęliśmy miejsca, przy kasach kłębił się rozszalały tłum, co najmniej połowa przyjezdnych, Niemcy, Ruskie, Polacy, bez mała cały kapitalizm, nie mówiąc o tubylcach. Piekło na ziemi. Chłop i dziecko odznaczali się wzrostem, który umożliwiał im sięganie wszędzie, ponadto siłą fizyczną, znacznie ułatwiającą dorwanie się do kasy, ja i moja późniejsza synowa pilnowałyśmy miejsc. Na chwilę znikli mi wszyscy, wróciła synowa in spe, podała mi jakiś program, mówiąc, że to mój. Leżał na jednym z naszych krzeseł.

– Nie, to nie mój – powiedziałam, na razie spokojnie, – Ja swój mam.

– To niech leży, będzie zajęte – rzekła przytomna dziewczyna.

Po chwili wrócił syn.

– Matka, twój program…

– Nie mój – odparłam z naciskiem. – Niech leży, będzie zajęte.

Wrócił chłop.

– Twój program…?

– Nie mój! – wrzasnęłam. – Odczepcie się!

Niepojętym sposobem program ciągle znajdował się między nami. Przyszli jacyś Niemcy, podali mi go uprzejmie.

– Seine Programm?

– Danke sehr – zgrzytnęłam zębami i usiadłam na draństwie, żeby nikt mi go już więcej nie podtykał.

W jakimś momencie oczekiwania, chyba jeszcze przed trzecią gonitwą, obejrzałam cholerny program. Był nie tyle rozcięty, ile rozszarpany tylko na Wielkiej Pardubickiej, reszta została zlekceważona. Na tej Wielkiej Pardubickiej znajdowały się ptaszki przy czterech koniach, przyjrzałam się temu i wzruszyłam ramionami. Jakiś idiota wytypował kretyństwo, jeden z tych koni owszem, sama go grałam, ale pozostałe trzy to głupota. Porównałam ze swoim, zapamiętałam.

Wielka Pardubicka poszła i przeszła, wpisałam w swój program pięciu zwycięzców i w oczach mi stanęły oglądane przed godziną ptaszki. Na owym rozszarpanym programie znajdowały się właśnie cztery z tych pięciu koni, z pierwszym włącznie…

Co sobie wszyscy wzajemnie powiedzieli, nie warto powtarzać. Zagranie tych czterech koni w kółko nie kosztowałoby więcej niż 120 koron, miałam pieniądze, mogłam sobie pozwalać. Zapłacili przeszło 17 tysięcy. Obcy program w końcu szczęśliwie zginął, ale za to zarówno mąż, jak i dziecko przypomnieli sobie, że na miejscach tuz przed nami, kiedy przyszliśmy bardzo wcześnie, siedziało dwóch ludzi. Jeden z obsługi pardubickiej, a drugi nasz, ze Służewca…

– Co to znaczy w kółko? – spytał delikatnie Józio Wolski, kiedy przestałam snuć czarowne wspomnienia i melancholijnie umilkłam.

– A było nie latać do wychodka, tylko przemyśleć sprawę Jedynki i siódemki – powiedziałam z rozgoryczeniem z rozpędu. – Dwadzieścia cztery tysiące dolarów kanadyjskich przeleciał nam koło nosa z ostrym świstem. Co?

– W kółko. Grać w kółko. Była pani uprzejma…

– A… Tam i z powrotem. Grać w kółko, to znaczy wszystkie konie ze sobą. Trzy, na przykład. Ma pan do gry dwa, trzy sześć. Porządki to są 2-3, 2-6 i 3-6, gra pan trzy konie w kółko. Albo w trójkącie. Trójka, cztery konie, 1, 3, 5, 7, wszystkie kombinacje to jest 1-3-5, 1-3-7, 1-5-3, 1-5-7…

Wyliczyłam mu całość, wyszło 24 możliwości.

– To się nazywa w kółko. A jak pan chce w jakiejś gonitwie grać wszystkie konie jak leci, to się nazywa ściana. Tripla na przykład, gra pan w pierwszej triplowej gonitwie dwójkę i trójkę w drugiej piątkę, a w trzeciej wszystkie. Kończy pan ścianą Wszystko przez wszystko to jest dosłownie właśnie to, wszystka przez wszystko. Raz jeden człowiek grał przez cały dzień wszystko przez wszystko, zgadł, że będą fuksy, działo się to bardzo dawno temu, kiedy tripla kosztowała 30 złotych, wydał na to dwadzieścia siedem tysięcy pięćset i wziął przeszło dwieście tysięcy, jedna moja przyjaciółka była świadkiem. Powiedział, że grywa tak czasem, kiedy węszy wypłaty.

– Powiedz mu jeszcze o Sacramento i niech to już będzie z głowy – zarządził Janusz.

O Sacramento powiedziałam z największą przyjemnością.

– Koń, proszę szanownego pana, jest zwierzęciem biegającym, lubi biegać. Szkodzi mu, jak stoi, do tego stopnia, że może się rozchorować i umrzeć. Dziki będzie biegał sam z siebie z pewnym sensem i umiarem, oswojony może biegać za dużo. Niektóre także skaczą dla przyjemności, znałam takie osobiście. Poszła gonitwa, zdaje się, że na dwa tysiące dwieście, bo startowały z prawej strony, zaraz za trybunami, chociaż na ogół dwa dwieście startuje z kąta. Za skarby świata nie przypomnę sobie, co to był za dystans, ale wszystko odbywało się w naszych oczach. W momencie startu z Sacramenta spadł jeździec, ale sędzia już nie zdołał zatrzymać gonitwy i poszło. Sacramento spokojnie szedł ostatni, trzymał się ogona poprzednika, na drugim wirażu przyśpieszył, wyszedł do przodu, zafiniszował i wygrał.

Był pierwszy, rozegrał gonitwę, można powiedzieć, własnym przemysłem, bez dżokeja. No, faktem jest, że lekko mu było…

– I co? Przyznali mu nagrodę?

– Nie, unieważnili gonitwę. Sacramento rozegrał ją bezbłędnie, ale na prostej nie trzymał się prawideł i zmieniał tor. Zajechał wszystkich, bo pchał się do bandy. Ja nie wiem, może należałoby dać pierwsze miejsce drugiemu, byłaby to nagroda za odwagę.

– Wracając do tematu, gry już rozumiem. Teraz chciałbym od pani usłyszeć coś o ludziach. Graczach, trenerach, dżokejach…

Podstawiłam Januszowi kieliszek.

– Wypijemy zdrowie Sacramento. A co do ludzi, to nie wiem, czy na trzynaście tomów encyklopedii wystarczy nam jeden wieczór. Kiedy ten Derczyk tak naprawdę stracił życie?

– Pomiędzy jedenastą a trzynastą. Teoretycznie. Praktycznie, dzięki pani, wiadomo, że nie później niż o dwunastej pięć.

– Dwunastej – poprawiłam. – Z daleka widziałam, że nic się tam nie dzieje, więc morderca musiał oddalić się wcześniej. Mógł na chwilę przede mną, ale nie w tym samym momencie. Dołożyłabym nawet jeszcze z pięć minut, jedenasta pięćdziesiąt pięć. I nie przed jedenastą, mówi pan? Trzeba znaleźć motywy.

– No właśnie. Ma pani jakiś pogląd?

– Już go wyjawiłam. Nie wiem, jakie stosunki panowały pomiędzy Derczykiem a jego trenerem i nie znam osoby, która by je rozumiała. Derczyk to był antytalent jeździecki, a przy tym z jakiejś przyczyny nie zabiły go konie. Na własne oczy widziałam, mnóstwo razy, jak przed Derczykiem koń się bronił albo próbował go atakować. Na ziemi. To znaczy Derczyk był na ziemi. Potem, jak wsiadł, już było lepiej i stąd wnioskuję, że nie lubiły go wąchać. Konie bardzo silnie kierują się węchem, może on używał jakiegoś mydła albo kremu do golenia, albo wody kolońskiej, której konie nie znoszą. Musi pan popytać w stajni, za niechęć gwarantuję. Jeździł jak chora krowa i nikt nie wie, dlaczego trener go sadzał. Pod przymusem, czy jak? Nie do pojęcia.

– Jak to tam w ogóle wygląda z tymi dżokejami? Zawsze jeżdżą ci sami? Każdy trener ma swojego, czy może każdy koń ma swojego?

– Różnie. Trener tak, niektóre konie tez, ale poza tym różnie bywa. Sadza się ucznia albo amatora dla obniżki wagi, cztery kilo mniej. Takich jeźdźców jak Derczyk więcej nie ma, miał rekord od tylu, ostatnie miejsce. Ja nie wiem, ale uważam za możliwe, że Derczyk na przykład szantażował Glebowskiego, to jego trener. I Glebowski musiał mu dawać konie do jazdy, chociaż wcale nie chciał. Nie mógł się od niego odczepić inaczej, jak tylko w ten sposób, zabił go z rozpaczy, żeby mieć z głowy. Innych powodów nie widzę, chyba że jakiś nienormalny gracz wierzył w niego… Może Derczyk wierzył sam w siebie…? Grał go i już stracił wszystko do zera, zabił go w końcu w nerwach, ale musiałby to być jakiś kompletnie pomylony, ewentualnie ślepy. Nigdy w życiu nie widział gonitwy.

– A jak tam jest z wzajemnymi kontaktami? Gracze i pracownicy?

– Nie ma granic ni kordonów – powiedziałam posępnie i zalęgło się we mnie szczere współczucie dla niego. – Rzeczywiście pan to prowadzi? Kondolencje. Wszyscy się tam znają ze wszystkimi i każdy się z każdym styka gdzie i kiedy zechce. Podobno istnieje mafia, która rządzi wyścigami, muszą w tym tkwić bukmacherzy, bo inaczej mafia nie miałaby sensu. Nie znam tej mafii.

– Bukmacherzy! – podchwycił Józio Wolski. – Co z nimi?

– Nic. Nie istnieliby, gdyby była komputeryzacja. Elektronika toru i już dla bukmacherów nie ma miejsca. Obecnie rachuba liczy na piechotę i pomiędzy zamknięciem kas a gonitwą upływa co najmniej dwadzieścia minut, zęby mogła nadążyć. Przez te dwadzieścia minut w ludziach szaleją pomysły, wszyscy chcą stawiać i do tego im służą bukmacherzy. Gdyby kasy przyjmowały wpłaty tak jak na całym ucywilizowanym świecie, do ostatniej chwili, do startu, bukmacherzy straciliby rację bytu. No, mogliby prosperować na mieście, ktoś nie jedzie na tor, tylko gra pod domem, ale tych wystarczyłoby zalegalizować i kazać, im płacić podatki. I cześć, nie ma przestępstwa.

– To dlaczego nie wprowadzi się komputeryzacji?

– Niech pan zapyta dyrektora – powiedziałam z irytacją, bo od tego tematu coś mi się w środku robiło. – Podobno ze względów finansowych. Dziwne one, te względy, zamortyzowałoby się w dwa lata, a może nawet w jeden sezon. Ja nie wiem, może bukmacherzy mają wpływ nawet i na to. Urwie im się.

– A te robione gonitwy? Ciągle się słyszy o robionych gonitwach? Co to jest takiego?

Westchnęłam ciężko.

– Są dwie wersje… Zaraz, w ogóle robiona gonitwa to jest taka, w której ustala się wcześniej, co ma przyjść i bez względu na klasę, wagę i formę konia, to ustalone przychodzi. Lepszego konia, na przykład, dżokej ma obowiązek wstrzymać albo tak nim pojechać, żeby się nie zmieścił w porządku. Trzeci może sobie być. I, jak powiedziałam, są tu dwie wersje, jedna: że robione są wszystkie gonitwy, i druga: że nie robiona jest żadna, a najwyżej jedna w sezonie.

– A pani jest jakiego zdania?

Znów westchnęłam i popatrzyłam na niego w zadumie.

– Nie mam zdania – oznajmiłam stanowczo po chwili namysłu. – Powiem panu, co wiem, a pan niech sobie zdanie wyrabia beze mnie. Możecie obaj komentować i wyciągać wnioski, bardzo się ucieszę, niewykluczone, że coś nowego przyjdzie mi do głowy, W punktach będzie. Po pierwsze, koń jest to silne zwierzę, które leci z zapałem i z tego wynika problem podstawowy: jak przytrzymać silne zwierzę, rwące się do galopu, w sytuacji, kiedy powinno się je poganiać, w taki sposób, żeby nikt tego przytrzymywania nie zauważył. Jest to wielka sztuka, przez naszych jeźdźców opanowana z precyzją najwyższą,

– Mam wrażenie, że od razu zaprezentowałaś określony pogląd7? – zdziwił się Janusz i dolał mi wina.

– Masz złudne wrażenie, bo zaraz będzie po drugie. Mianowicie, te nasze stajnie, gracze, trenerzy, stajenni, dżokeje i cała reszta, to nie jest niebo, gdzie w białych szatach i przy dźwiękach harfy wszyscy świadczą sobie usługi z czułym uśmiechem na ustach i w sercu. Przeciwnie, to są koterie, kliki, sitwy, przy- jaźnie i nienawiści, wzajemne animozje, niechęci, zawiści, interesy i szlamy. Żadna sita na świecie nie wmówi we mnie, że sia dają przy kominku i życzliwie ustalają miedzy sobą, kto kiedy wygrywa, dbając jeszcze w dodatku o równość i sprawiedliwość. Po trzecie, wiem z całą pewnością, ze ukrywają przed so ba wzajemnie mnóstwo różnych rzeczy, w pierwszej kolejność jakość i formę koni, w drugiej własne, podstępne zamiary. Jedna stajnia nie ma pojęcia, co się dzieje w drugiej, oczywiście z wyjątkiem wydarzeń rażących, pożaru, ciężkiej infekcji i tak dalej Nie zadają sobie trudu, zęby się w tym zorientować i w rezultacie gracze mają więcej wiedzy ogólnej i porównawczej, niż ludzie ze stajni. A przynajmniej powinni mieć… Po czwarte, stajni, i jej wyniki to wizytówka trenera. Jak by nie było, jest to ich praca, każdy w swojej pracy coś chce osiągnąć, pewnie, że są ćwoki, którym ganc pomada, ale chyba większość… no, może połowa… jest takich, którym jednak zależy. Jak Boga kocham ekspedientka chce być dobrą ekspedientką, dostawać premie pochwały, projektant chce być genialnym projektantem, hydraulik jest dumny, że potrafi, kierowca, lekarz, nauczyciel, policjant! Nawet bandzior…! A ci trenerzy to co, nie ludzie? Dżokeje też, pewnie, że taki Mełnicki był jeden, ale może się znajdzie i drugi Głupota… Zaraz, bo znów mnie cholera bierze,…!

Przypomniałam sobie, ze od dobrych dwudziestu lat nakłaniam wszystkie kolejne dyrekcje do drobnej zmiany w programach, dołożenia tekstu, wzorowanego na programach innych krajów. Tam w każdym, u nas niechby w co dziesiątym, podawane są tabele trenerów i jeźdźców, ilość zwycięstw, sumy wygranych pieniędzy, miejsce w klasyfikacji, wzajemna rywalizacja. Kto jak kto, ale polski chłopak nie zniesie, zęby ten drugi był lepszy od niego! Ględzę, zapieram się i awanturuję, bez skutku! Każdy dyrektor oświadcza mi, ze jest bezsilny, nie on decyduje o programie, brakuje papieru, chała i bzdet, można zmniejszyć marginesy, wydrukować to petitem…! Może to nic nie da i nikogo nie obejdzie, ale dopóki się nie spróbowało, nie wolno przesądzać, a ja wierzę w polską duszę i historia wskazuje, ze słusznie! Odpracowałam ciężką irytację na tym tle i wybiłam się z tematu. Obaj, tak Janusz, jak i Józio, czym prędzej i z zapałem przyznali mi słuszność, bo widocznie zależało im na dalszym ciągu.

– Po trzecie – powiedziałam, jeszcze trochę ze złością – nie, po czwarte. Nie, po które tam…?

– Po piąte – podsunął Józio Wolski delikatnie.

– Po piąte, może być. Po piąte, siedział kiedyś u mnie jeden taki, teraz jest trenerem we Wrocławiu, a wówczas był kandydatem dżokejskim, chłopak ze wsi, lubił konie i opowiadał, bardzo zmartwiony, jak się raz narwał sam na siebie. Umówione było, że przychodzi dwa cztery, on jechał na koniu numer trzy. – Wychodzę na prostą – powiada. – Widzę, ze czwórka, co miała być druga, jest przede mną, oglądam się, dwójki, co miała być pierwsza, nie ma wcale, nie daje rady, czuję, że koń mnie niesie, wszystko się i tak połamało, puściłem go i przyszedłem pierwszy. I niech pani powie, siedemset złotych górą za mnie dali, a ja sam siebie nie grałem! – Nie łgał, żałował z całego serca. Po szóste, sytuacji, w których idzie bardzo dobry koń, najlepszy w stawce, faworyt toru, i ten koń przychodzi ni z tego, ni z owego trzeci albo nawet czwarty, a powinien być pierwszy z łatwością, widziałam setki. Nawet bym prawie umiała powiedzieć, jak który dżokej to zrobi, bo mają swoje metody, jeden straci start i za późno zacznie doganiać, drugi będzie prowadził, zmęczy konia, da się wyprzedzić w ostatniej chwili, trzeci pogoni na zakręcie, konia wyniesie, pójdzie na duże koło i do widzenia, już jest te Parę długości do tyłu. Widziałam także sytuacje odwrotne, jak Song zostawał na grząskim torze, naród wpadł w szał, tymczasem Song miał bardzo wąskie kopytka i zwyczajnie się zapadał. Widziałam, jak Mazurek w arabskich Derbach wyłamał na Kabarecie i jak dochodził do celownika z głową obróconą pod kątem Prostym, a panika, że nie zdąży, wręcz z niego biła…

– Zdążył? – zainteresował się Janusz.

– Zdążył, ale Kabaret to był koń wielkiej klasy. W życiu nie zapomnę, jak wychodziła Knieja, najmniejsza klacz na torze, z samego końca potrafiła przejść przez stawkę jakby te inne w miejscu stały! Ale musiała mieć lekki tor…

Przypomniałam sobie, że miałam mówić o robionych gonitwach, a nie wspominać wzruszające wydarzenia. Opamiętała się.

– Mówiłam, że należy mi zadawać pytania! – wytknęłam wyrzutem. – Uczciwie uprzedzałam, że mogę się rozpędzić. Na czym stoimy?

– Na tych punktach do wnioskowania. Teraz powinno by po siódme.

– Po siódme, te nagrody i te pieniądze, które oni wszyscy uzyskują za zwycięstwo, od lat budzą śmiech pusty i trwogę. Policzcie sobie, za pierwsze miejsce w przeciętnej gonitwie dżokej dostaje dwieście tysięcy i nic więcej, nawet tej chwały w statystyce. Przychodzi do niego jakiś i daje mu dwa albo i trzy miliony, żeby nie przyszedł pierwszy. To co ten dżokej jest Anachoreta? Derwisz? Święty Franciszek? Bierze dwa miliony już go nie ma, Zyski z wygranych są groteskowe, chyba że gra sam na siebie, ale jeśli jest faworytem, niewiele zyska…

– A wolno mu grać?

– W zasadzie nie ma przepisu, że nie, ale istnieje dżentelmeńska umowa, że pracownicy nie grają. I co z tego? Do kasy pójdzie jego siostra, szwagier, kumpel… Ryzykowne o tyle, że jak mówiłam, oni wzajemnie swoich koni nie znają, ten jaki! drugi z innej stajni może okazać się lepszy. Bywa, ze do celownika idą z dziką zaciętością, widać, w oczy bije, że każdy się pcha jak szaleniec. Może to i robione, ale dziwnie robione. Po ósme, na ludzkie gadanie nie wolno zwracać uwagi, bo ten cały tłum jest poszkodowany na umyśle. Tysiąc wypadków było takich, że przyszedł fuksowy porządek, krzyk się podniósł, że robione i butelkami od piwa w okna rzucali, tymczasem ja to miałam wytypowane, bo tak mi poprzedniego dnia wieczorenr wyszło w domu. To co, ja tę gonitwę robiłam, czy jak? Z kariery koni wynikło, że wygrać powinny te dwa, te dwa wygrały, mogę wam pokazać, na programach mam to pozapisywane…

– I tak grałaś?

– E tam. Ja typuję doskonale, ale gram idiotycznie. Nie mówiąc już o tym, ze jakiś mi mówi w wielkiej tajemnicy: „w czwartej gonitwie dają trójkę”. Trójka mało, że wychodzi, strzela z programu, sama mogłam mu ją dać, a ten mi zwierza wielki sekret, poufny komunikat ze stajni. Zahamowania umysłowe. Po dziewiąte…

– Będę mógł obejrzeć te pani programy? – przerwał Józio Wolski z wyraźną chciwością.

– A proszę bardzo. Dzisiaj?

– Dzisiaj to bym tylko spojrzał, a w ogóle chciałbym pożyczyć. Razem z notatkami.

– Na długo?

– Nie, tydzień chyba wystarczy,

– Tydzień może być – przyzwoliłam łaskawie. – Po dziewiąte, uczciwość gonitwy sprawdza się po wypłacie. Tu już potrzebne są lata doświadczeń wyścigowych. I dostrzegam osobliwe zjawisko…

Zatrzymałam się. Zastanowiłam się nad tym osobliwym zjawiskiem. Przed laty umiałam bezbłędnie przepowiedzieć wysokość wypłaty, myliłam się o grosze, zgadywałam porządek i triplę. Uświadomiłam sobie nagle, że ostatnimi czasy kompletnie mi to nie wychodzi, prawie wszystkie wypłaty zaskakują mnie in plus albo in minus. Może coś w tym jest…?

Postanowiłam powiedzieć im o tym bardzo porządnie, przystępnie, wytłumaczyć lepiej, niż sołtys krowie na miedzy, bo rzecz mogła okazać się ważna.

– Widzi się najpierw konia w programie – rzekłam powoli. – Można odgadnąć, że będzie to faworyt i ludzie będą go grali. Widzi się następnie, co się dzieje w kasach i co grają. Na jakiegoś tam konia wiszą zerowe bilety, nikt go nie rusza, wszyscy się pchają na faworyta. Przychodzi nagle ten fuks od zerowych biletów, powinni zapłacić majątek, powiedzmy sześćdziesiąt tysięcy górą. Płacą dziesięć. Znaczy, ten niezwykły fuks został

. Przez kogoś ostro zagrany. To samo w porządkach i triplach, fuks, grane zupełnie co innego, wypłata powinna być monstrualna, a tu chata. Ledwo przeciętna. Ktoś zagrał. Dzisiaj zaistniało właśnie takie zjawisko…

Opowiedziałam im o koniach po Derczyku i o tej drugiej tripli, która spadła dziesięciokrotnie. Przy okazji przypomnieli mi się Sarnowski i Białas. Pomyślałam, że taśma mu się skończy, a ja ciągle będę w początkach tej epopei.

– Dysproporcje w wypłatach, góra, porządek i tripla – powiedziałam. – Wysoka góra, wysoka tripla, tymczasem bywa dziwnie, góra owszem, a tripla niska. Albo odwrotnie, góra mała, a tripla idzie w miliony, ale to drugie można zrozumieć.

– Bo co to znaczy?

– Ktoś kończył jakimś koniem, innego akurat zaniedbał, gra go wysoko górą, żeby się zabezpieczyć. Przegra triplę, ale wygra pojedynczo. Jasne, że wtedy ta góra spada, ale tripla zostaje, bo na to już jego gra nie ma wpływu. Triplę gra się z wyprzedzeniem o jedną gonitwę, to znaczy na przykład od czwartej można zagrać przed trzecią i nic później.

– Zaraz – powiedział major Józio. – Ja to powtórzę dla sprawdzenia, czy dobrze zrozumiałem. Przychodzi coś, czego nikt nie gra, i za to coś powinni zapłacić bardzo dużo. Płacą mało. To znaczy, że ktoś zagrał… jak? W tajemnicy?

– Nie da rady grać całkiem w tajemnicy, bo wszyscy patrzą wszystkim na ręce. Ale mógł w ostatniej chwili, w jednej kasie, bardzo wysoko.

– Czy z tego należy wnioskować, że zostało to ułożone, a on o tym wiedział?

– Niby można, ale ja bym głowy nie dała. Wstrzymuje mnie wydarzenie, w którym sama uczestniczyłam i którego do dziś dnia nie rozumiem. Przychodził mianowicie kiedyś taki Hindus, z ambasady chyba, bardzo nobliwy, przyprowadzał ze sobą parę żon i mnóstwo dzieci. Raz się przytrafiła gonitwa, w której szło dziewięć koni, dwulatków, w tym jeden debiut. Inne już biegały. Wybrałam sobie z paddocku trzy sztuki, jedynka, dwójka i siódemka, i zagrałam je w kółko, dwójka to był właśnie ten debiut, co przeoczyłam. I ta dwójka przyszła pierwsza, za nią jedynka, dwa jeden. Pojęcia nie mam, co ludzie wtedy grali, ale do kasy stały dwie osoby, Hindus i ja, każdy z nas do innej. Ja zagrałam za dwadzieścia złotych i dostałam dwa tysiące dwieście, a Hindus zagrał za dwa tysiące i wziął wszystkie pieniądze z toru. Był to jego ostatni pobyt, więcej się tam nie pokazał. Nie rozumiem tego wcale.

– Dlaczego? Może to było właśnie takie robione…?

– W dziewięciu dwulatkach?! Primo niemożliwe, a secundo, gdyby było robione, wiedziałoby o tym pół toru, a nie jeden Hindus. Wytłumaczenie mogłoby istnieć tylko jedno, mianowicie, ze on wszystko grał po dwa tysiące. Stawkę miał taką. W tej gonitwie też mógł grać piętnaście porządków po dwa tysiące i trafić przypadkiem, innego wyjaśnienia nie widzę. I taki przypadek może się przytrafić zawsze i każdemu.

– To, co mi pani tu zadaje, to jest, zdaje się, łamigłówka…

– Możliwe. Lada chwila zacznie pan rozumieć, dlaczego ja nie mam zdania. Otóż, po któreś tam… Które wypada?

– Dziesiąte.

– Po dziesiąte. Dżokej spada z konia, częściowego, powiedzmy, faworyta. Krzyk na torze, specjalnie zleciał! Szczególnie na płotach to było, pojechałam kiedyś z Jeremiaszem na tor, patrzyłam z bliska. Konie idą z szybkością prawie 60 kilometrów na godzinę. Leci ich wielka kupa, wszystkie mają kopyta, zleciałby pan pod te kopyta dobrowolnie? Paru dżokejów już w szpitalu leżało, paru przestało jeździć, paru ma trwały uraz. Ja poważnie wątpię, czy oni spadają specjalnie.

– Też bym wątpił. Zaraz. Od czego zależy wysokość wypłaty?

– W grze?

– W grze.

– Od wpłaconych pieniędzy. Nie wtedy jest wysoka wypłata, kiedy przyszedł koń mało grany, tylko wtedy, kiedy nawalił koń grany przez tor. Z czegoś musi spaść, jeśli rozumie pan, co ja mówię. Bez faworyta nie ma fuksa. Jeżeli grają różne rzeczy, wypłata jest przeciętna.

Józio Wolski myślał przez chwilę, napił się wina i kiwnął głową.

– Chyba rozumiem. Jakie są wysokości stawek?

– Pojedynczo i porządek dwa tysiące, tripla cztery, kwinta pięć, co tez nie ma żadnego sensu. Kto o tym decyduje, żebym ja to wiedziała!

– Co by było? – zainteresował się Janusz.

– Chyba coś dużego. Mówić do tej osoby, to, mam wrażenie, walić grochem o mur oporowy. Niewykluczone, ze przystąpiłabym do rękoczynów. Ale mnie od kretynów odrzuca, więc najpierw musiałabym się postarać o narzędzie na długim drągu. Broni palnej nie dacie…?

Obaj tak energicznie pokręcili głowami, że smętne westchnienie wyrwało mi się samo.

– Nie, żeby zaraz zabić – spróbowałam jeszcze. – Jakąś solą może, ewentualnie śrutem…?

Józio Wolski skierował na Janusza pytające, odrobinę niespokojne spojrzenie. Janusz znów pokręcił głową.

– Nie ma absolutnie nic, ręczę.

Zgniewali mnie trochę. Wino spowodowało rozkwit szczerości.

– Mogę sobie zrobić łuk – oznajmiłam jadowicie. – W nader wczesnej młodości robiłam. Z leszczyny. Strzały nie były idealne, ale leciały z pięć metrów i raz jednej koleżance o mało nie wybiłam oka.

– Łuk z leszczyny proszę bardzo – zgodził się podkomisarz. – Dlaczego ta kwinta nie ma sensu?

– Na całym świecie stawka za wifajf jest najniższa albo najwyżej taka sama, w Danii, na przykład, jedną koronę. Ludzi to zachęca, grają potworną ilość kombinacji, wpływy są z tego największe z wszystkich gier. U nas kwinta ma stawkę najwyższą, ilość kombinacji każdy ogranicza, zniechęca się i przestaje grać. Im trudniej w coś trafić, tym niższa powinna być stawka, to jest udowodnione naukowo, dlaczego myśmy sobie wykombinowali odwrotnie, pojąć nie można. Chcę poznać tego idiotę, który o tym zadecydował, no dobrze, nie będę do niego strzelać, mogę mu napluć na buty. Albo chociaż popatrzeć z obrzydzeniem, to tez dobrze robi.

– Myślę, że zdołam się tego dowiedzieć i wtedy go pani pokażę – obiecał major Wolski. – W kwestii robionych gonitw mamy już do przemyślenia dziesięć punktów. Będzie jedenasty?

– Przy odrobinie uporu można by dojść do sto jedenastego – uszczęśliwiłam go. – Po jedenaste zatem, bywa tak, że jeden drugiego puszcza z grzeczności. Lecą razem dwa konie, ścigają się jak szatany, któryś wygrywa o nos, to tez wielka sztuka. Ten drugi puścił tego pierwszego i dał mu ten nos, bo akurat były tamtego imieniny. Prezent mu zrobił. Albo siostra tamtego kończyła nim triplę. Oczywiście muszą to być przyjaciele, a nie wrogowie, ale ostatnio był wypadek, że jechali razem ojciec i syn. Jest tu dżokej, którego syn też jeździ, mało mu brakuje do kandydata, dwie gonitwy chyba, wszyscy uważali, że ojciec puści syna, niech sobie leci i zrobi kolejne zwycięstwo, ojciec mu pokaże sztukę przegrywania na celowniku o nos, tymczasem nic podobnego. Ojciec mu pokazał sztukę wygrywania na celowniku o nos. Nawet się dopytywałam, w jakich oni są ze sobą stosunkach, bo różnie bywa, ale okazało się, że w dobrych. W ogóle dżokej z prawdziwego zdarzenia… a, to powinno być po dwunaste. Dżokej z prawdziwego zdarzenia leci odruchowo. Jeśli koń ciągnie, jeździec zapomina o wszystkich i pcha się do przodu, niesie go, można powiedzieć, powołanie. No, Mełnicki był fenomenem, ale Mełnicki to jest w ogóle oddzielna epopeja…

– Był? To znaczy, ze już nie jest?

– Nie jeździ, teraz jest trenerem. Szkoda, taki dżokej powinien być nieśmiertelny. Boże, jak on potrafił pojechać, to słów brakuje! Miał końską duszę.

– To chyba jest dobrym trenerem…?

– Mógłby być. Nie wiadomo, czy jest, bo nie on jeździ na swoich koniach, tylko te cholery…

– Zaraz, żebym nie zapomniał. Jakie tam są stanowiska, no., nie wiem jak to nazwać, stopnie jeździeckie.,.?

– Tez nie wiem, jak to nazwać, ale wiem, jakie są. Uczeń. Musi wygrać dziesięć razy, żeby zostać starszym uczniem. Starszy uczeń potrzebuje piętnastu zwycięstw, zęby się przeistoczyć w praktykanta. Praktykant dżokejski dochodzi do kandydata dżokejskiego po kolejnych dwudziestu pięciu wygranych, ma już razem pięćdziesiąt. Następne pięćdziesiąt i zostaje dżokejem.

– Razem sto?

– Sto. Mełnicki miał rekord, został dżokejem w dwa lata. Do końca życia nie zapomnę, jak był u nas miting międzynarodowy, siedziałam akurat w loży ówczesnego dyrektora. Dyrektor zerwał się z fotela pierwszy ze strasznym krzykiem „dawaj, Mietek!!!” Zaraz za nim zerwał się chyba minister rolnictwa, potem ci z Animexu, wszyscy się wbili w okno, grube byli przeważnie, więc mieścili się z trudnością i wszyscy zgodnie ryczeli pełną piersią „dawaj, Mietek!!!” Mełnicki wygrywał piątą gonitwę polskim koniem, zdobyliśmy pierwsze miejsce. Cały tor ryczał, chyba w Pyrach było słychać.

– Też bym ryczał – rzekł z przekonaniem Józio Wolski. – Co dalej, słucham. Ogólnie biorąc, to jest coś takiego, że ja nawet nie wiem, o co panią pytać. Później będę analizował i może mi co wyjdzie.

– Dlaczego przyłożyli to panu, skoro pan się nie zna na wyścigach? – zainteresowałam się.

– Właśnie dlatego. Nie jestem hazardzistą, nie mam skłonności do gry i jest szansa, że nie dam się ogłupić i zachowam zdrowy rozsądek. Zaczynam właśnie wątpić w tę szansę, brzmi to wszystko nader emocjonująco. Jest jeszcze coś…?

Zastanowiłam się, którym problemom dać pierwszeństwo i wypiłam wino do końca.

– Jest. Plotki. Innymi słowy, gadanie. Że działa tajemnicza mafia, która płaci za przegranie gonitwy na faworytach. Że tkwią w tym bukmacherzy, co mi się wydaje o tyle wątpliwe, ze buk- macherzy przyjmują stawki do końca, nie są w stanie przewidzieć, na co ludzie będą grali, bo naród jest nieobliczalny, nie mogą z góry z dżokejem załatwiać, a w ostatniej chwili nie mają już szans. Ktoś inny chyba… ze pomiędzy dżokejami istnieją układy, jedni ze sobą współpracują, a drudzy się nienawidzą. Że jeden taki na dole zawsze trafia i to wysoko, nie wiem, czy trafia, ale za to wiem kto to jest. Były pracownik byłego MSW, stopnia nie znam. Że stajnie dają… A, co do dawania stajni, to

będzie po trzynaste. Osobiście, przez całe lata, byłam świadkiem następujących wydarzeń: primo, jest kowal na wyścigach. Znam go, porządny człowiek i zdaje się, że najlepszy kowal w Europie. Nie ma takiego trenera, takiego dżokeja i w ogóle takiego pracownika stajni, który nie chciałby być z kowalem w jak najlepszych stosunkach. Dawali mu ostatnią gonitwę, stałam za nim do kasy, dwie stówy w ręku trzymał, przypominam panu, że wtedy stawka wynosiła dwadzieścia złotych, widziałam co stawia i stawiał na to, co mu dawali. Nie przypominam sobie wypadku, zęby to przyszło i nie wierzę, że oszukiwali go złośliwie. Secundo: był taki kulturalno-oświatowy dla chłopaków, uczniów, praktykantów i tak dalej, od niego zależała ich egzystencja, czas wolny, odpoczynek, rozrywki i tym podobne, zasługiwali mu się wszyscy z całej siły. I tez mu dawali, wszystkie gonitwy. Sprawdzało się mniej więcej jak trzy do ośmiu, czasem cztery, to znaczy na osiem gonitw trzy do czterech mógł trafić, przy czym to samo trafić to i ja umiałam sama z siebie, z programu wychodziło. To co oni wiedzą? Jak mogą przy tej wiedzy robić gonitwy?

– Zaraz. Ale jest tam, zdaje się, jakaś komisja…

– Jest – przyświadczyłam sucho. – Komisja Techniczna. Ciało zbiorowe, cieszące się głęboką niechęcią całego toru.

– Dlaczego? – zdziwili się obaj równocześnie.

– Z racji postępków albo nagannych, albo nie do pojęcia. Komisja Techniczna to powinni być fachowcy. Znawcy. Albo kantują, albo tacy z nich znawcy, jak z koziego ogona trąba, ja widzę, ze dżokej trzyma konia i robi głupie sztuki, a oni nie? To co, oczu nie mają? Spieszają i karzą grzywnami chłopaczka, który piąty raz jedzie, a nie dostrzegają dżokeja, który pięćdziesiąty raz chowa konia? Naród upiera się bardzo, że sami grają i tak decydują, jak im z tej gry wypada, skłonna byłabym w tym miejscu zgodzić się ze vox populi ma sens, osobiście jednak mniemam, ze siedzą tyłem do toru i w ogóle nie patrzą na gonitwę, a na monitorze, zamiast wyścigu, oglądają kryminał. Ale o Komisji Technicznej słowa nie powiem, niech pan się dowiaduje od kogoś innego. Pańscy ludzie tam chodzą, muszą mieć własne zdanie, ich niech pan zapyta. Jak tam u nich siedziałam, zachowywali się przyzwoicie i komentowali gonitwę zupełnie sensownie…

– A siedziała tam pani?

– Parę razy się zdarzyło. Zachowywali się bardzo właściwie. W ogóle prywatnie są to jednostki nawet sympatyczne i przyzwoite, nie wiem, co w nich wstępuje, jak mnie tam nie ma i przeistaczają się w zbiorowość. Zaczynam mieć złe zdanie o każdej zbiorowości.

– Nie pani jedna…

– Dziennikarze natomiast, którzy piszą w prasie… Proszę pana, mojego zdania o naszych dziennikarzach ja panu nie wyjawię, bo musiałabym używać słów omijanych w słownikach do dzisiejszego dnia. Ja ich tam widuję, wiem, którzy to są i co robią. Ich artykuły są ściśle uzależnione od ich osobistych sukcesów i klęsk, jak im szlag trafi zakulisowe informacje i przegrają, napadają na straszne kanty, jeśli wygrają, wszystko jest w porządku. Wywiad któryś przeprowadził z jednym z czołowych dżokejów i w tym wywiadzie napisał, że ówze dżokej do swojej żony, jadącej w tej samej gonitwie w charakterze starszego ucznia, na wirażu wołał:,,przyśpieszaj, kochanie!” Co do „przyśpiesza,” nikt się nie czepiał, ale to,,kochanie” rozśmieszyło do wypęku cały tor. Szkoda, że nie dołożył jeszcze „moja najdroższa żoneczko”. Już to widzę, czasu ma pan ułamki sekund, idiotka panu nawala, zwraca się pan do niej ze słowami wytwornej czułości… Ma pan żonę?

Józio Wolski wzdrygnął się gwałtownie

– Mam – przyznał się. – Bardzo ją kocham. Ale zgadzam się, że najłagodniejsze słowo, jakie nasuwa mi się na myśl, to „kretynko”. Też na ka…

– No to co ja jeszcze muszę pan j tłumaczyć?

Janusz, wyraźnie rozbawiony, otworzył następną butelkę wina.

– Miniony reżim sprawił, że nie ja to prowadzę – oznajmił z wielką uciechą. – Zostają mi same rozrywki. Józiu, za twoje powodzenie!

– Ty się tak nie ciesz, jak prosię w deszcz – ostrzegł jadowicie Józio Wolski. – Już ja się postaram, żebyś robił za konsultanta. Zaraz, bądźcie ludźmi, niech ja zmienię taśmę.

Wykorzystując chwilowy brak oprzyrządowania technicznego, otwarcie i bez ogródek wyjawiłam, co myślę ogólnie o poruszonych kwestiach. Musiałam się śpieszyć, bo podkomisarz Wolski zmieniał taśmę z wielką wprawą.

– Temat nam się rozrasta, więc niech ja załatwię to, co ma jakieś granice – powiedział prosząco. – Niech pani powie, co było dzisiaj. Dokładnie, z detalami.

Opowiedziałam mu wszystko szczegółowo. Z góry nastawiłam się, że będę to powtarzała jeszcze parę razy, ale rzecz dotyczyła wyścigów, więc nie przewidywałam znudzenia. Rzetelnie przypomniałam sobie każdą kolejną chwilę i nie pominęłam ani przestraszonego chłopczyka, ani krótkiej pogawędki Sarnowskiego i Białasa.

– Sarnowski i Białas to kto?

– Dwóch najlepszych dżokejów na torze, prezentujących także wyższy poziom inteligencji. O Sarnowskim krążą plotki, że on rządzi. Talent ma wielki i osobiście podejrzewam, że zawarł układ z trenerem. W byle jakich gonitwach może robić co chce, ale te większe, imienne, ma potraktować poważnie. Derby, Wielką Warszawską, Oaks może, Sac-a-Papier, Wiosenną i tak dalej. I traktuje, Derby wygrał. Główną jego sztuką jest chowanie koni, a śmiertelnym wstrętem napawa go wygrywanie w charakterze faworyta. Jeśli jest ostro grany, prawie na sto procent można przyjąć, że nie przyjdzie. Jeśli nikt go nie tyka, szansa, że wygra, jest wielka. Trenera ma doskonałego i doznaję wrażenia, że ani jeden jego koń nie został do tej pory rzetelnie wyjechany. Białas podobnie, niższe grupy jego stajni można sobie darować, wielkie nagrody wygrywa raz za razem. Podobno stanowią spółkę.

– A kto to jest Bazyli?

– A o tym właśnie nie wiem nic. Takie imię na wyścigach nie istnieje. Moja wiedza, poglądy oraz przypuszczenia kończą się w tym miejscu jak nożem uciął. Pojęcia nie mam o żadnym Bazylim. – To już wszystko o dniu dzisiejszym?

– Nie. Jeszcze Miecio.

– Co to jest Miecio?

– Jednostka zaprzyjaźniona. Od razu panu powiem, że spytałam Miecia, czy mogę na niego donosić, udzielił przyzwolenia bez namysłu, co prawda był na bani, ale nie aż takiej, żeby nie wiedzieć, co mówi. Miecio coś wie, na informacje, że Derczyk nie żyje, dostał szoku, dlatego zresztą potem się urżnął. Nie wiem co Miecio wie, nie chciał powiedzieć, może panu wyzna. Mam jego adres i telefon, zapomniałam gdzie pracuje, ale z zawodu ma coś wspólnego z rolnictwem. Rolnictwem, nie rolnictwem, w każdym razie z przyrodą.

W celu podyktowania mu danych o Mieciu musiałam udać się do własnego mieszkania i znaleźć notes. Telefon dzwonił jak wściekły.

– Słuchaj – powiedziała Maria z tamtej strony – Miecio… Jezus Mario, ja nie mogę! Miecio jest w szpitalu, był napad na niego!…


* * *

– Pytał mnie jeden na dole, czy on ma dobrze w głowie – powiedział Waldemar, gestem brody wskazując Jurka. – Widział jego program i miał wątpliwości, czy on jest normalny.

Jurek był zły jak piorun, bo w drugiej gonitwie przegrał. Miał dość osobliwy zwyczaj obcinać program dookoła i jeszcze do tego odcinać mu rogi. Druga gonitwa była tak wydrukowana, że razem z rogiem odciął ostatniego konia, który właśnie wygrał.

– A skąd ja miałem wiedzieć, że on tu idzie! – powiedział z irytacją.

– A po co go odciąłeś? – wytknęłam. – To już drugi raz, o ile pamiętam, odcinasz wygrywającego konia! Po diabła tak to wystrzygasz dookoła, kiedyś dystans wyrzuciłeś!

– Bo tak lubię. I będę odcinał! No dobrze, akurat go wyrzuciłem, wahałem się, wahałem i wyrzuciłem. Szlag by to trafił. A potem zapomniałem, że idzie. Co to za heca z Derczykiem? Umarł podobno?

Jurek był moim powinowatym, nie miałam powodu ukrywać przed nim prawdy.

– Zabił go ktoś wczoraj rano. Jeździć już nie będzie. Ja ci radzę zwrócić uwagę na konie po nim.

– Nie żartuj! Poważnie? A ja to wyrzuciłem… Dogram! Poderwało go z fotela, poleciał na dół dograć triple od czwartej. Na koniach po Derczyku jechał prawie wszędzie Bolek Kujawski, dżokej z wyścigową duszą, pchał się do przodu na nic nie bacząc, zapominając o układach i umowach, wygrywając często na fuksach. W początkach kariery uważany był za następcę Mełnickiego i mógłby nim zostać, gdyby nie brak dostatecznej ambicji i możliwe, ze lenistwo. Ale pojechać umiał i te konie po Derczyku od razu zrobiły się pierwszą grą.

Derczykiem szumiało średnio. Wszyscy już wiedzieli o zabójstwie i jeszcze przed pierwszą gonitwą zdążyłam usłyszeć, że:

Derczyk umarł z przepicia.

Derczyka zamordowano, trując go produktem domieszanym do alkoholu.

Został zastrzelony z broni palnej.

Zmarł w wyniku straszliwego wycisku, w szpitalu, dokąd odwiozło go pogotowie.

Mafia zadźgała go nożem, bo nie chciał się zgodzić na schowanie konia.

Jak wyżej, z tą różnicą, że miał przyjść, mafia go grała, a on nawalił.

Zabił go trener ze zwyczajnego zdenerwowania.

Jak wyżej, ale z premedytacją, w celu pozbycia się go na zawsze. Jak widać, w tym poglądzie nie byłam odosobniona.

Derczyk szantażował Glebowskiego, miał coś na niego, dlatego tylko jeździł. Dobrowolnie nikt przy zdrowych zmysłach nie posadziłby go na swojego konia.

Derczyk osobiście był główny mafiozo, trzymał krótko przy pysku całą resztę i stracili wreszcie do niego cierpliwość.

Poszło o facetkę, poderwał komuś dziewczynę, możliwe, że prawdziwą narzeczoną albo nawet żonę, i zdradzony przesadził z reakcją.

Przy tym ostatnim komunikacie ja też straciłam cierpliwość.

– Czym poderwał? – spytałam zgryźliwie. – Na te piegi poleciała, czy na ten rudy łeb?

Rozmówca odparł mi na to, że kobiety są nieobliczalne i upierał się przy swoim.

Jeden tylko wybąkał coś, co miało odrobinę sensu. Nie do mnie to mówił, podsłuchałam przypadkiem.

– Za dużo wiedział – rzekł półgębkiem do pana Mariana. Pan Marian żachnął się jakoś i zmroczniał. Wyglądał jakby też za dużo wiedział i nabrał nagle obaw o siebie. Byłam pewna, że nic mi nie powie, bo uważał mnie za kobietę, a kobiety przez całe życie nie do rozmów mu służyły, kolana sobie mogłam mieć, w kwestii umysłu nie było o czym gadać.

Trzy czwarte mojego całego jestestwa zajęte było grą, jedna czwarta interesowała się napotkanym wczoraj chłopczykiem. Dziś jeszcze mogłam to dziecko rozpoznać, za parę dni zapomniałabym jak wyglądał. Progenitura pracowników pętała się po terenie w dużej ilości, dla większości tych dzieci konie stanowiły ulubione zwierzątka domowe, a tajniki totalizatora chleb powszedni. Żadne z nich jednakże nie okazało nigdy takiego śmiertelnego przerażenia, gdyby nie ten paniczny lęk, nie zwróciłabym na chłopaka żadnej uwagi. Co mu się mogło stać…?

W przerwach pomiędzy gonitwami rozglądałam się pilnie, ale nigdzie go nie dostrzegłam. Znalazłam za to owego faceta, który wyszedł z budynku administracji zaraz za chłopcem, razem z jakimś drugim, obcym. Tego znałam ze wszystkiego z wyjątkiem nazwiska. Przyczepiłam się do niego.

– Pytałam pana wczoraj o Jeremiasza, przypomina pan sobie?

Facet wpatrzony był w program, spojrzał na mnie, widać było, że zbiera myśli.

– Pani mnie… A! Owszem. Chyba tak. A co…?

– Z jakimś znajomym pan wychodził, a przed wami leciał taki chłopczyk. Zauważył pan go?

– Kogo?

– Tego chłopczyka.

– Jakiego chłopczyka?

Nawet inteligentni ludzie zapadali w tym miejscu na niedorozwój umysłowy.

– Tego, co leciał przed wami. Chłopczyk, mówię, tutejsze dziecko. Zauważył pan go czy nie?

– Zaraz, niech pomyślę. Zaraz… Chłopczyk? Możliwe, zdaje się, że mignął mi jakiś chłopak…

– Kto to był?

– Ten mały? Pojęcia nie mam. A co?

– Szkoda. Coś go śmiertelnie wystraszyło. Szukam go, żeby się dowiedzieć, co to było takiego. Był tam w ogóle ktoś jeszcze, w tym biurze?

Facet patrzył na mnie jakby usiłował zrozumieć obcy język, którego uczył się w zamierzchłym dzieciństwie.

– Zaraz. O czym pani mówi? Tak, ja wychodziłem z biura… Ten chłopak, mówi pani, był wystraszony?

– Był. Ciekawe, czym.

– Siedziały tam jakieś osoby, w księgowości chyba i w sekretariacie… No, w sekretariacie na pewno. I ten chłopak był wystraszony…

Nic nie zrobił, ale dziwnie jakoś sczerwieniał na twarzy. Po krótkiej chwili ta czerwień mu przeszła. Zamknął na moment oczy, kiedy je otworzył, były bez wyrazu.

– Pojęcia o tym nie mam. Dzieciaka ledwo zauważyłem, nawet nie wiem, skąd wyleciał. Może mu tam ktoś kota popędził. Który to był?

– Gdybym wiedziała, nie pytałabym pana. Próbuję go tu znaleźć, ale nie widzę, chyba go nie ma. Czyjeś dziecko, myślałam, ze pan przypadkiem wie. Ze znajomym pan wychodził?

– Nie. Obcy człowiek. Coś tam zaczęliśmy do siebie mówić i razem wyszliśmy, w ogóle nie wiem, kto to jest, od razu zszedł mi z oczu. Nie bywa tu chyba, nigdy go przedtem nie widziałem. – Ja też nie. Może przyjechał po gnój pod pieczarki. Naprawdę nie działo się tam w środku nic okropnego?

– Nic, słowo daję. Spokój był i cisza. Co tam. Lepiej niech mi pani powie, co pani liczy w piątej?

Powiedziałam co liczę w piątej, zdenerwowałam go tym bardzo, bo sam liczył co innego i odczepiłam się. Jedna czwarta mojego wnętrza, zainteresowana wczorajszym wydarzeniem, wypełniła się lekkim niepokojem. Chyba niepotrzebnie mu powiedziałam o przestrachu chłopczyka. I ten drugi, rzekomo obcy… Wcale nieprawda, niemożliwe, widziałam, jak wychodzili i jak rozmawiali, znali się. Musieli się znać. I ten drugi odpowiedział na moje pytanie o Jeremiasza, musiał znać Jeremiasza co najmniej z twarzy, nie mógł tu być pierwszy raz! Łże ten piekielnik, pojęcia nie mam dlaczego…

Przyszło mi nagle do głowy, że chłopczyk mógł ich podsłuchać. Rozmawiali o czymś takim, od czego włos się jeży na głowie, może właśnie o zabójstwie Derczyka, chłopczyk usłyszał i uciekł. Niegłupie dziecko. Nie lubię poprzestawać na przypuszczeniach, mogą być idiotyczne, jak ja mam znaleźć tego gówniarza? Zebrać do kupy wszystkie wyścigowe dzieci i obejrzeć je z bliska? Nie mam ani takiej władzy, ani pretekstu, podkomisarz Józio Wolski powinien to zrobić i wezwać mnie na konfrontację.

Poszłam do kasy. Nie zagrałam jeszcze w tej czwartej gonitwie, bo szły tu dwa faworyty, które po prostu nie mogły przegrać. Musiały przyjść razem w przedzie i nie było na to siły. Ręka mi drętwieje i język, kiedy mam zagrać taką potworną pierwszą grę, ale mimo wysiłków nie umiałam wymyślić absolutnie nic innego. Nie podobało mi się to, w dodatku paddock potwierdzał dane z programu.

– No dobrze – powiedziałam niechętnie do kasjerki. – Zagram te dwa cztery, ze wstrętem.

Za mną już stał jakiś facet, w napięciu wpatrzony w program.

– Wstręt nie idzie? – powiedział podejrzliwie i z nagłym niepokojem.

Wyraz jego twarzy wyraźnie świadczył, że wpadł w straszliwy popłoch, przeoczywszy konia imieniem Wstręt. Zlitowałam się.

– Nie, wstręt nie idzie – rzekłam, odbierając bilety. – Wstręt to jest takie uczucie. Może pan tego nie grać.

Łypnął okiem nieufnie, na ustach miał wątpliwość,,a jak to przyjdzie…?”, ale brak Wstręta w programie jakoś go uspokoił. Właściwie nie dziwiłam się mu, imiona koni bywały tak niezwykłe, że i Wstręt mógł się zdarzyć. Etażerka na przykład biegała, Wieżowiec, Frak, jeśli są to elementy ruchliwe, to ja jestem kardynał, już widzę, jak pędzi przed siebie taki Tympanon albo tez inny szczegół budowlany. Z płcią tez robiono sztuki, chociażby Erato. Jak wiadomo, jest to muza rodzaju żeńskiego, imieniem Erato obdarzony został ogier. Gracze rozwiązywali kwestię w sposób dość swoisty. „Erato było drugie”, mówili, albo „Erato straciło”. I ten rodzaj nijaki wśród osobliwości nazewnictwa plątał się obficie.

Te dwa cztery ze wstrętem wygrałam tak samo, jak cały tor. Rozzłościło mnie to do tego stopnia, ze postanowiłam włączyć się w dochodzenie. Złapałam panią Zosię, zwlokłam na dół i pokazałam podejrzanego faceta.

– Chcę wiedzieć, jak on się nazywa – zaparłam się. – Zna go pani?

– Z twarzy tak – odparła pani Zosia. – Z nazwiska tez, ale nie pamiętam.

– Niech mi pani zrobi grzeczność i obejrzy jego wejściówkę. Może pani udawać, ze chodzi pani o numer, dwa jednakowe się znalazły i musi pani sprawdzić, albo co.

– Po co to pani?

– Interesuje mnie on, a głupio pytać, jak się pan nazywa. Szczególnie, jeśli się przedstawiał, a ja zapomniałam. Mam do niego prywatną sprawę i chciałabym dyplomatycznie.

Pani Zosia z mojej strony nie dziwiła się już niczemu. Uczyniła mi uprzejmość, po piątej gonitwie uzyskałam informację, że facet nazywa się Błażej Figat. O resztę się nie czepiałam, niech się o nią martwi Józio Wolski. Tuż przed szóstą gonitwą komunikatem o Derczyku posłużył pan Edzio.

– Brał za spuszczanie gonitw – oznajmił. – Dlatego go nigdy nie było. Brał, brał, wzbogacił się i podobno pożyczał na procenty, jeden taki był mu winien półtora miliarda. Derczyk mu zagroził komornikiem, bo miał weksle i ten dłużnik w nerwach go zabił. Nie wiadomo kto to jest, bo on różnym pożyczał, ale przez te weksle może go znajdą.

Informacja była tak niezwykła, że wszyscy od tego zbaranieli. Pośpiesznie usiłowałam obliczyć, za ile gonitw Derczyk musiałby wziąć pieniądze, żeby wyszło z tego półtora miliarda, dojechałam mniej więcej do czterech sezonów, przypomniałam sobie, ze jeszcze w poprzednim stawki i ceny były przeszło dwa razy niższe, zaczęłam liczyć na nowo, zgubiłam się w tym doszczętnie i dałam spokój. Uświadomiłam sobie za to, że przecież Derczyk był dżokejem, więc musiał wygrać co najmniej sto razy w życiu, z pewnym wysiłkiem odtworzyłam początki jego kariery i przypomniało mi się, ze większość tych zwycięstw uzyskał we Wrocławiu. We Wrocławiu na wyścigach nigdy nie byłam, ale opinia o ustawianiu tam wszystkich gonitw co do jednej, od lat panowała niepodzielnie. Diabli wiedzą, może i rzeczywiście puszczali go do przodu z tajemniczych przyczyn, może się im opłacał i potem zaczął to odbijać… Wspomniałam jego jazdy, nie, niemożliwe, jeździć to on najzwyczajniej w świecie nie umiał, tylko kretyn mógłby mu płacić, bez żadnej zachęty finansowej też byłby z tyłu. Poza tym, co ten trener…? U Glebowskiego Derczyk jeździł ostatnie trzy lata, przedtem pracował w innych stajniach, wszyscy trenerzy zaślepli, czy też wszyscy w czambuł poszli na te kanty? Niemożliwe. Absolutnie wykluczone i koniec!

Pan Edzio nadal dzielił się swoją wiedzą.

– Camargo wygrywa i dali mi szóstkę, trzy sześć ma przyjść. Camargo to już wisi. Wiśniaka nie będzie, a Kujawski tu się nie liczy, tak mi powiedzieli. Gram te trzy sześć za dwieście, bo ja im nie wierzę, chociaż tam jeden od nich zagrał za półtora balona. Ale ja się boję Sarnowskiego, dograłem go po sto, tak delikatnie…

– Jak Camargo wisi, to ja też się powieszę – oznajmił z politowaniem pułkownik. – Tu Bolek wygrywa…

– Gram tego Bolka, chociaż mówił, że się nie zmieści – wyznał z troską Waldemar. – Ale ja tam nie wiem, mówi, że go nie będzie, a potem przychodzi, mówi, że przyjdzie, a potem go nie ma, trafić za nim nie można, co tam, gram na wszelki wypadek!

– Szóstkę mu dali? Co on, zwariował? Ta szóstka nie ma żadnych szans! – mamrotał Jurek przede mną. – Ja się założę, że nie będzie bliżej, niż przedostatnia!

– Kujawski ma małą wagę – zauważył z powątpiewaniem pan Marian.

Zdenerwowali mnie nieco. Camargo do ręki nie wzięłam, Sarnowskiego na Deborze również, grałam Malwinę na Bolku Kujawskim z dwójką. Pasjonata, na uczniu Osice, pamiętna wczorajszego gadania dziewczyny za mną. Ściśle biorąc, pod uczniem Osiką, uczeń Osika znajdował się na wierzchu, a koń pod spodem, ale dość uporczywie wychodziło nam odwrotnie. Też miał małą wagę. Wygrywałam w dniu dzisiejszym w kratkę, co drugi raz, teraz mi wypadało na tak. Szóstka to był Harcap i jechał na nim Skórek, któremu się wyraźnie nie chciało, a Harcap przez cały sezon w charakterze największego osiągnięcia miał czwarte miejsce i nie było powodu do zmiany. Liczył się do starszych koni i wagę miał odpowiednio podwyższoną, skąd, u diabła, wziął się im ten Harcap…!

– A jedynka to co? – spytał ktoś kąśliwie. – Padnie na starcie?

– Jedynka poprowadzi i zdechnie – zaopiniował ktoś za moimi plecami.

– A jak dociągnie…?

– E tam, dociągnie…

– W ostatniej chwili rzucili się na dwójkę pojedynczo…

– Grasz Deborę? – spytał mnie Jurek niespokojnie.

– Grać gram, ale w nią nie wierzę. Nie pora jeszcze na Sarnowskiego, chociaż na drugie miejsce może się wplątać. Grają go ludzie, musi konia schować co najmniej ze dwa razy. – A powinien wygrać! Najlepszy koń!

– No to co, że najlepszy? Ty patrz, kto jedzie! Czego się nim spodziewasz?

Znów Derczyk, razem ze swoimi wekslami, poszedł w zapomnienie. Przyleciała z dołu Maria i powiadomiła mnie, ze jeden] łysy, który przeważnie wygrywa, uczepił się dwójki, grał z wszystko. Uczeń Osika, może ten łysy coś wie…

– Ja tez wiem – zniecierpliwiłam się. – Osika podobno: chce zostać dżokejem. Też go gram, z Sarnowskim i z Bolkiem.

– Bolek ma szansę. Zobaczymy, jak pojedzie.

– Waldemarowi mówił, że go nie będzie.

– Mówić to on może dużo, różne głupoty opowiada. Bomba wylazła, konie weszły do maszyny grzecznie i bez przedstawienia.

– Poszły! – wrzasnął Jurek.

– Ruszyły – oznajmił głośnik. – Prowadzi Derkacz, druga Malwina, trzeci Harcap…

– Który został?!

– Sam widzisz Sarnowskiego – powiedziałam do Jurka. – Cztery długości stracił, bliżej niż trzeci nie będzie, cholery można z nim dostać…

– Gdzie Camargo? – dopytywał się niespokojnie pan Edzio.

– Który on tam idzie?

– Czwarty, za Harcapem…

– Na prostą wyprowadza Derkacz – informował głośnik. – Druga Malwina, Harcap słabnie, na trzecim miejscu Camargo, do przodu wychodzi Pasjonata. Prowadzi Malwina, na drugim miejscu walka, Camargo Pasjonata. Malwina, Pasjonata, Camargo…

– Dawaj, Camargo! – darł się pan Edzio.

– Dawaj, Bolek! – przekrzykiwał go Waldemar.

– I masz pan swojego Harcapa, ostatni, mówiłem, że będzie ostatni…!

– Dawaj, Pasjonata! – wrzasnęłam z całego serca.

– Dawaj, Bolek! – zaprotestowała Maria z szaloną energią.

– Oszalałaś, na co ci ta Pasjonata, mam Bolka w tripli!

– Malwina Pasjonata – powiedział głośnik i umilkł.

– Też mam Bolka w tripli, ale porządek grałam z Pasjonata, o co ci chodzi? Ja jej nie pchałam na pierwsze miejsce, tylko na

drugie!

– A, na drugie może być. Porządku nie grałam.

– Mam! – oznajmił Jurek z ulgą. – Grałem Camargo, Deborę i Malwinę. Cholera, już się batem, ależ ta Pasjonata poszła…! Pół długości brakowało! Ty, to fuks? Nie grali jej chyba?

– Słyszałeś przecież, był napust na Camargo, a w ostatniej chwili na dwójkę. Tripla wzrośnie trzy razy. Mnie nic z tego, bo dopiero zaczęłam, ale głupi napust na dwójkę obniży porządek.

– Tylko górą grali – przypomniała Maria.

Pan Edzio był pełen głębokiego rozgoryczenia, a zarazem satysfakcji, ze nie grał drożej. Waldemar wyrzekał nad Kujawskim.

– I przez to jego całe głupie gadanie grałem go tylko z Camargo! Trzeba było ze wszystkim! l czego leci, jak mówi, że go nie będzie, gdzie się pcha?! Z dwójką, pięćdziesiąt tysięcy porządek. Tripla dwa miliony!

– Dwa miliony to nie, ale milion może dadzą – powiedział Jurek z nadzieją.

– Puknij się – zganiłam go. – Od faworyta? W czwartej

przyszedł Fajerwerk!

– Ale nie grali samego Fajerwerka, tylko dwa konie, dwójkę i czwórkę. A w piątej był fuks. Może dojść do miliona.

Za triplę dali 980 tysięcy, Jurek był średnio zadowolony. Wzbogaciłam się na porządku, za Malwinę z Pasjonata zapłacili 42 tysiące. Kujawski zaczął triplę, stwarzającą wielkie nadzieje.

– Teraz kończysz? – spytałam Marię.

– Teraz. Dwoma końmi. Czwórką i piątką.

– Czwórka pierwsza gra.

– No to co? Wolę pierwszą grę, niż zero.

– Zgadzam się z tobą, też mam tę czwórkę i to w postaci jednego konia. Pewnie znów przyjdzie jakiś idiotyzm.

– Nie przyjdzie. Włóczka się pcha.

– A daj mu Boże zdrowie…

Dżokej Włóczka nie nazywał się wcale Włóczka, tylko Włóczkij i był obcokrajowcem, jak sama nazwa wskazuje, ale przerobiono go na Włóczkę i tak już zostało. U Kapulasa jeździł, Kapulas, obecnie trener, niegdyś był świetnym dżokejem, dość wprawdzie fanaberyjnym, ale niewątpliwie utalentowanym. Jako trener też był z początku nierówny, potem wybuchła w nim ambicja i już sześć razy po sezonie znalazł się na pierwszym miejscu. Włóczka mu nie nawalał, szedł do przodu jak maszyna, a konie mieli dobre. W tym roku jakoś sobie zlekceważył początek sezonu i teraz doganiał, ale szansę na pierwsze miejsce stracił już bezpowrotnie i robiło to takie wrażenie, jakby niekiedy zniechęcał się i rezygnował z sukcesów. Włóczka leciał zawsze i nie chował koni, teraz zaś siedział na najlepszym w stawce. Można było wierzyć, że przyjdzie.

– Nie było cię i nie słyszałaś supozycji pana Edzia w kwestii Derczyka – powiedziałam. – Dłużnik go zabił podobno, zapewne w celu niezwracania pieniędzy. Nie wiem z kim pan Edzio rozmawiał, przypuszczam, że z kretynem, bo równocześnie przyniósł Harcapa.

– I grał go?

– Grał, ale lekko.

– Ty masz rację, że oni są nienormalni. A propos Derczyka, to Miecio już trochę mówi. Pojedziemy do niego?

– Pojedziemy, trzeba zajrzeć.

Równocześnie spojrzałam na pana Mariana. Siedział cicho nad programem, słowem się nie odzywał i robił wrażenie jednostki niezadowolonej z życia. Mogło to mieć związek z zabójstwem, a mogło po prostu oznaczać, że przegrał i przetrawia klęskę. Do przegranej pan Marian przyznawać się nie lubił.

Włóczka wygrał swobodnie, obniżył triplę do połowy, trafiłam porządek na zasadzie „honor dla nas, forsa dla nich”, Jurek się krzywił, Maria zgubiła wygraną triplę i szukała jej z obłędem w oczach, wyrzucając wszystko z torebki i grzebiąc po kieszeniach.

– Przed chwilą była! – mówiła z rozpaczą. – Widziałaś przecież, trzymałam ją w ręku! Co ja z nią zrobiłam? Nie chodziłam nigdzie, cały czas tu siedzę!

– Niepotrzebnie odrywałaś. Większy kawał trudniej ginie. Sprawdź spokojnie, po jednym papierku…

Oderwana tripla leżała pod fotelem, widocznie spadła jej z kolan. Podniosła ją i natychmiast zginęły jej te ostatnie, które kończyła w ósmej gonitwie. Rozpoczęła poszukiwania na nowo, nie mogłam na to patrzeć, wszelkie poszukiwania zawsze wyprowadzały mnie z równowagi, zostawiłam ją i udałam się na dół. Tripla mi przeszła, kończyłam ją trzema końmi, w tym jednym murowanym faworytem. Znając własne szczęście, byłam pewna, ze wygra właśnie ten faworyt i tripla spadnie do osiemdziesięciu tysięcy albo tez przyjdzie coś, co kompletnie zaniedbałam. Chociaż, z drugiej strony, ostatnie triplę trafiałam najczęściej pewnie tylko dlatego, ze dla odebrania wygranej trzeba było czekać w nieskończoność…

Przyszła Galvana, faworyt absolutny i wszystko się zgodziło. Wygrałam, tripla spadła jak powinna, czekanie sobie darowałam, zostawiając ją w kasie razem z dwiema triplami Marii, dwie miała przez pomyłkę, bo raz to grała zbiorowo, a raz pojedynczo, zapomniawszy, że już gra zbiorowo, zapewniłam sobie w ten sposób drobne fundusze na środę, po czym pojechałyśmy do szpitala.

Była to już druga wizyta, pierwszą złożyłyśmy poprzedniego wieczoru. Kiedy Maria zawiadomiła mnie o napadzie na Miecia, usiadłam na podłodze, bo słuchawkę podniosłam, tkwiąc w kucki. Dyżur miała Stępińska. Poderwałam z miejsca Janusza i Józia Wolskiego, w szpitalu na Stępińskiej znaleźliśmy się po sześciu minutach, Maria nadjechała w chwilę później.

Obydwoje z Januszem poczekaliśmy na zewnątrz. Marię i Józi? wpuścili bez problemu, jedno i drugie z racji zawodu, Maria lekarz, a Józio policja. Szczegółowy komunikat uzyskaliśmy po pół godzinie.

– Nic mu nie będzie – powiedziała z ulgą Maria, opadając u mnie na tylne siedzenie. – Dostał w głowę, przejdzie mu to, żadnego złamania nie ma, ogłuszony tylko. Wypuszczą go pewnie pojutrze. Mówić jeszcze nie może, więc nie wiem o co chodzi i co się stało. Zdenerwowałam się. Honorata tam siedzi, już się uspokoiła.

Honorata to była żona Miecia. Dowiedziała się o mężu, kiedy już było pewne, że wyżyje, więc połowa szoku ją szczęśliwie ominęła. Pozwolono jej posiedzieć do wieczora.

Józio Wolski przyszedł do nas w parę minut później.

– Załatwiłem, posadzę człowieka – oznajmił. – Coś mi tu zaczyna zalatywać. Na razie sam poczekam, a do rozmowy wrócimy przy najbliższej okazji…

Od wczoraj Miecio odzyskał dużą ilość zdrowia i mówić mówił, ale skąpo i niechętnie. Honorata twardo pełniła przy nim wartę, a facet w białym fartuchu przed drzwiami separatki zażądał od nas dowodów osobistych. Maria zbadała Miecia na własny użytek i oświadczyła, że z medycznego punktu widzenia nie ma żadnej potrzeby trzymać go w szpitalu.

– Ja też tak uważam – zgodziła się Honorata. – On w ogóle może mówić, tylko nie chce.

– Głupia jesteś, moja ukochana żono! – rozzłościł się nagle Miecio.

– No widzicie? Że ja jestem głupia, powiedział już ze trzydzieści razy i wcale mu to nie zaszkodziło.

– Miał wstrząs mózgu – przypomniałam. – Może mu się w ogóle myli, kto ty jesteś, jego żona czy cudza. Mówi, że jego, dla niepoznaki. Mieciu, widzisz nas pojedynczo czy podwójnie?

– Megiery – powiedział Miecio. – Trzy potrójne megiery. Trzy megiery w lasku Idy.

– Tak powtarza każde słowo – skomentowała pouczająco Honorata. – Ale nic nie szkodzi, niech tylko wróci do domu, minie mu od razu. Już ja się o to postaram.

Miecio zakrył twarz kołdrą. Potem ją nagle odsłonił.

– We wtorek będziemy mnie czycić – zaproponował. – Chcecie? Mnie czycić, a przy okazji wytypuje się środę.

– A na malignę nie wygląda – rzekła niespokojnie Maria i położyła mu rękę na czole.

– Zabierz te kończyny! – rozgniewał się Miecio. – To Joannę można było czycić, a mnie nie? Co to za dyskryminacja?

– Dobrze, że przyszłyście, zaczyna mówić normalnie – ucieszyła się Honorata.

– On mówi, czcić – powiedziałam równocześnie. – Mamy go czcić we wtorek, proszę bardzo, możemy. Mieciu, masz czym, czy przynieść?

– Mam czym, ale przynieść możecie…

– Jutro rano go zabiorę – oznajmiła Honorata. – Nie wiem dlaczego siedzi przed drzwiami ten wartownik i ciągle się boję, że go nie puszczą do domu, tylko wręcz przeciwnie. Nie chce powiedzieć, co zrobił. Wolę to już mieć z głowy.

– Wartownik siedzi, żeby nie przyszedł złoczyńca i nie wykończył go ostatecznie – wyjaśniłam beztrosko. – W domu załóż łańcuch i przygotuj siekierę, niech ci leży pod ręką. Chyba, że on odzyska rozum i powie glinom wszystko co wie, wtedy złoczyńcy stracą rację bytu. Chciałam powiedzieć, dobijanie go straci sens.

Miecio zabulgotał coś pod nosem, a Honorata popatrzyła na niego z wyrzutem.

– A ile razy mówiłam, żebyś się nie wdawał w żadne tajemnice? Mieciu…

– Jak to było w ogóle z tym napadem? – przerwała Maria. – Honorata, ty już wiesz? On coś o tym powiedział?

– Ludzie powiedzieli – odparła Honorata. – Przyjechał taksówką, nie wiem gdzie był, ale później, niż z wyścigów, wysiadł, przeszedł przez ulicę. A pod naszym domem stały samochody, z jednego wyskoczył facet i przyłożył mu czymś. To znaczy chciał przyłożyć, ale Miecio się zasłonił czy uchylił, więc poprawił i już go dostał. Zamierzał się jeszcze raz, ale wtedy już się ludzie wmieszali, sąsiad siedział obok w kucki pod swoim samochodem, nie było go widać, drzwiczki na samym dole szmerglował i wygładzał. Mówi, że odruchowo się zerwał i tamtemu rękę odepchnął, wcale taki odważny nie jest, samo mu tak wyszło. Ze trzy osoby tam się rzuciły, a tych napastników było dwóch, ale drugi nic nie zdążył zrobić. Ludzie zaczęli krzyczeć, więc zostawili Miecia i uciekli, ich samochód stał obok i to jest cud, że Miecio pod nim głowy nie trzymał. Tyle wiem od ludzi, bo od niego zero.

– Z tego wynika, że już tam na niego czekali – zauważyłam. – Mieciu, musiałeś się narazić wcześniej, na wyścigach się pewnie wygłupiłeś.

– Ja jestem chory – powiadomił nas Miecio stanowczo. – Jak macie – mi tu szkodzić, to lepiej idźcie precz. Bo zawołam cerbera! Głowa mnie boli.

– Nic mu nie jest – zaopiniowała Maria. – Możemy stąd iść i przyjdziemy do nich we wtorek.

Za drzwiami separatki usłyszałyśmy jakieś głosy. Wyjrzałam. Do Miecia pchał się Waldemar, strażnik go zatrzymał. Dowód osobisty pokazał, ale wpuszczony do środka nie został. Obraził się śmiertelnie, zostawiłyśmy Miecia z Honoratą i opuściłyśmy szpital razem z Waldemarem.

– Osobiście podejrzewam, że nie wpuszczają do niego mężczyzn – rzekłam uspokajająco. – Widocznie wśród podejrzanych indywiduów nie ma ani jednej baby albo może już wykryli, że to nie my. Co do chłopów, mogą na razie nie mieć rozeznania.

– Przecież mu dałem dowód! – irytował się Waldemar. – Gablota stoi przed szpitalem, nie rozwieję się w powietrzu, zobaczył, kto ja jestem!

– I co mu z tej wiedzy, jak Miecio będzie leżał zimnym trupem – zwróciła uwagę Maria. – A może ty jesteś kamikaze? A może masz wariackie papiery? On nie jest jasnowidzący, ten wartownik za drzwiami.

Waldemar wzruszył kilkakrotnie ramionami, ciągle zły.

– Bolek się zaprawił – oznajmił. – Coś tam się dzieje między nimi, ale nie wiem co. Powiedziałem mu o Mieciu, pomamrotał pod nosem, pomamrotał i jak się przypiął do flaszki, nie było rozmowy. Zostawiłem go, bo nie będę pił, jak jestem za kółkiem. Co to wszystko znaczy?

– Było Kujawskiego przycisnąć – wypomniałam z wyrzutem. – Albo chociaż poczekać, aż się urżnie rzetelnie, więcej wie, niż my, może by co powiedział. Zdaje się, że oni wszyscy wszystko doskonale wiedzą i bardzo jestem ciekawa, ile z tego wyjdzie na jaw…


* * *

Podkomisarz Józio Wolski miał pomysły podobne do moich. W poniedziałek miałam się zgłosić do szkoły, w której pobierały nauki dzieci pracowników Służewca. Pracownicy po większej części mieszkali na terenie wyścigów albo w najbliższej okolicy i prawie wszystkie dzieci należały do tej samej szkoły podstawowej. Wyższy poziom wiedzy już je rozdzielał, ale wystraszony chłopczyk nie miał więcej niż jakieś 11 lat i podstawówka dotyczyła go na mur.

Wytypowaliśmy z majorem Wolskim odpowiednie klasy i w strasznych warunkach spędziliśmy dwie przerwy. Trzecia dała rezultat, rozpoznałam chłopca.

– Niech pan go teraz łapie jakoś tak, żeby tego nikt nie widział – poradziłam z naciskiem. – Wygłupiłam się wczoraj i mam obawy, że zbrodniarz wykończy dziecko. Powiedziałam o nim.

Józio Wolski zaniepokoił się mocno i musiałam powtórzyć mu całą rozmowę ze znajomym facetem. Nie pochwalił mnie za to i zażądał rysopisu. Samo nazwisko, które udało mi się zapamiętać, Błażej Figat, okazało się wskazówką niedostateczną.

– Średniego wzrostu, okrągły w sobie, na czubku głowy łysy, a dookoła ma ciemne kędziorki. Numeru butów nie zauważyłam, ale niejasno mi się plącze, że pracował w MSW. Głowy nie dam, z MSW było tam ładne parę sztuk i mogę ich mylić, ale chyba coś takiego o nim słyszałam. Źródło nie jest w pełni wiarygodne.

– A ten drugi?

– Drugiego nie znam wcale. Za to ciekawa jestem bardzo, czy wyłapał pan tych, co grali drugą triplę. Pańskiemu, jak rozumiem, podwładnemu poradziłam to dostatecznie wcześnie, żeby mógł zdążyć. Zdążył?

– Zdążył.

– I kto ją wygrał?

– Dziesięć osób. Z czego cztery po pięćdziesiąt razy, a sześć po jednym.

– Z tych sześciu Marię może pan sobie darować, grała ją przez pomyłkę, a o Derczyku dowiedziała się ode mnie. Zostaje pięć, bez znaczenia. Ważne są te cztery sztuki, które to grały po pięćdziesiąt razy.

– Te cztery sztuki grały po pięćdziesiąt razy dla jednego człowieka, to już wiemy. Nie wiemy natomiast kto to jest.

Zdziwiłam się.

– Żaden z tych czterech nie powiedział?

– Żaden z tych czterech nie był o to pytany. Bardzo bym panią prosił, żeby pani już się nie włączała w dochodzenie. O tych czterech też pani nie powiem, bardzo przepraszam, ale, nie daj Boże, mogłaby się pani z czymś zdradzić i następne dochodzenie byłoby przez panią. Pomijając inne względy, aż taki pracowity to ja nie jestem. Do chłopca też niech się pani nie zbliża.

– Nie mam w sobie skłonności dzieciobójczych. Ciekawa jestem jednak wręcz przeraźliwie, jak pan to załatwi, żeby nikomu to dziecko w oko nie wpadło…

– Tyle mogę pani powiedzieć. Już tu czeka mój człowiek, na wszystko wygląda, tylko nie na policjanta, ma ze sobą butelki do sprzedania i poprosi chłopca o pomoc. Jeśli to nie wypali, podeślemy innego z czymś innym, a w ostateczności przejdzie się przez wszystkich pracowników i pogada ze wszystkimi dziećmi. Nikt się nie zorientuje, które było ważne, chyba że gówniarz sam się z czym wyrwie.

Pokręciłam głową.

– Nie wyrwie się. Na mój rozum był tak przerażony, że organ mowy mu skamienieje. Te tutejsze dzieci w ogóle dużo wiedzą, nie mogą nie wiedzieć, tkwią w atmosferze i wydarzeniach. Nikomu jakoś nic nie mówią.

– Pożegnam panią, przepraszam, ale mam dużo roboty. Z tym moim człowiekiem muszę skontaktować się jakoś nieznacznie…

Ciąg dalszy obejrzałam sobie z pewnego oddalenia, niekoniecznie przypadkiem. Nie ogolona moczymorda z jednym workiem i jednym wózeczkiem bez kółka pogubiła towar akurat w chwili, kiedy chłopczyk koło niej przebiegał. Zwolnił, zainteresowany sceną i niezdarnością pijaka. Do pomocy przystąpił z zapałem, razem udali się w kierunku punktu skupu.

W komendzie podpisałam zeznania dotyczące wyłącznie znaleziska w berberysie. Innych informacji ode mnie nie wymagano, co mnie nawet zdziwiło.

– Myśl logicznie – zażądał wieczorem mój prywatny mężczyzna. – Informacje praktyczne zdobędą bezpośrednio u źródła, a co do plotek, to lepiej, żeby nie pochodziły od ciebie. I tak z tym chłopcem wygłupiłaś się niepotrzebnie.

– Nikt mnie nie zamorduje za to, że widziałam przestraszone dziecko! – zaprotestowałam stanowczo. – Oddałabym natomiast wszystko co posiadam, szczególnie że jest tego niewiele, za zeznania Glebowskiego. Co ten padalec mógł powiedzieć?

– Trener denata, tak?

– I nie tylko. Wspólnik oraz informator łysej małpy. Nie dość usłyszeć te jego zeznania, pytania bym mu chciała zadawać! Głowę daję, że ten przesłuchujący najważniejsze rzeczy pominął!

– O jego zeznaniach coś niecoś wiem. Co to miałoby być, te najważniejsze rzeczy?

Nie miałam żadnych wątpliwości, że z wielką uciechą wykorzystują jego związek ze mną dla trzymania ręki na pulsie. Bez oficjalnych wezwań i innych podobnych sztuk mogą mieć na bieżąco zakulisowe, wyścigowe informacje. W zamian miałam być zaspokajana drobnymi okruchami tajników i zdobyczy śledztwa i całą nadzieję pokładałam w ich przekonaniu o mojej tępocie. Powiedzą za dużo i całą resztę zdołam sobie wydedukować. Ciekawość mnie ssała, jak cięte bańki.

– I co ten Glebowski zeznał? – spytałam niecierpliwie.

– O zabiciu Derczyka nic nie wie. Pracował u niego dawniej dorywczo, a ostatnie trzy lata trwale, jako stajenny dżokej…

Przerwałam mu.

– Takie rzeczy istnieją nawet na piśmie i nic innego nie mógł powiedzieć. Chciałabym wiedzieć, czy padło pytanie, dlaczego, u diabła, zatrudniał go u siebie jako stajennego dżokeja?

– Padło, oczywiście. Bo był bardzo pracowity.

– O Jezu. A to, że jeździł jak paralityk, nie przeszkadzało mu wcale?

– On był innego zdania, ten Glebowski. Normalnie jeździł, bez wielkiego talentu może, ale poza tym, jak każdy. Pół protokółu wypełnione jest narzekaniami, że nie mają dobrych koni, jak ten Derczyk miał wygrywać, skoro nie było na czym! Trzeci rok Glebowski nie ma szczęścia, same łachy mu przydzielają i same łachy losuje…

– I nikt mu nie pokazał programu? Nikt nie zapytał, od kiedy to Dżubar jest łach. Sesja, klacz derby-klasy, Diablotka, Pielgrzym, koń po Pieczęci, Damian, Dżerissa… Reszta owszem, trzecia grupa, nawet czwarta, ale te? Nikt go nie zapytał, czy nie zwrócił uwagi, co się dzieje, jak na jego koniu zamiast Derczyka jedzie Kujawski, Gomorek, byle zdolniejszy amator…

– Nie, tak dokładnie nikt go na razie nie wypytywał.

– Toteż mówię! Mnie trzeba było zatrudnić! Albo wziąć byle którego z przytomniejszych graczy!

– Rzecz do zrobienia, nic straconego. Można go zapytać w każdej chwili. Które to konie, te lepsze? Powtórz jeszcze raz, zapiszę na wszelki wypadek.

– Pokażę ci je – oświadczyłam stanowczo i wywlokłam materiały wyścigowe.

W pierwszym programie znajdowały się wszystkie informacje o stajniach i podane tam były imiona, klasa, oraz wiek koni, trenowanych przez Glebowskiego. Sięgnęłam do swojej prywatnej statystyki. Zaprezentowałam mu karierę każdego z nich po kolei, odnalazłam programy, powiadomiłam o towarzystwie, w jakim biegały. Sama się zdziwiłam, jak jasno wychodzi z tego cała sytuacja, najlepszy cymbał zorientowałby się, że Glebowski łże i nie jakość koni wpływa na jego wyniki, tylko jakość jazdy. Derczyk świecił własnym światłem.

– Mogłabym ci jeszcze pokazać jego jazdy sprzed czterech i pięciu lat, w innych stajniach, mam programy. Ale leżą w piwnicy, wyniosłam w zeszłym roku, bo za dużo już miałam tej makulatury. Dawniejsze przepadły, wymieniłam na papier toaletowy w okresie minionych błędów i wypaczeń, co i tak nie ma znaczenia, bo Derczyk jeździł we Wrocławiu.

– Pożyczysz?

– Które?

– To wszystko. Może być bardzo pomocne…

– Programy owszem, chociaż część już wam dałam, tej reszty mowy nie ma. Używam tego na bieżąco trzy razy w tygodniu. Zróbcie sobie kserokopie.

– No to przecież nie siłą woli…?!

Przełamałam wahania i zgodziłam się wypożyczyć mu to na dwie godziny pod warunkiem, że usłyszę coś więcej o śledztwie. Niech przynajmniej powie, co robią w tej chwili!

– W tej chwili głównie prowadzi się przesłuchania różnych ludzi. Łżą, aż powietrze świszczę. Ani jeden dżokej nigdy w życiu nie wstrzymał konia, ani jeden nie wziął grosza żadnych pieniędzy, ani jeden trener nie zauważył niczego podejrzanego, ani jeden gracz nie usłyszał słowa od kogokolwiek z pracowników. Nie wiem, czy sobie zdajesz sprawę, że udowodnić nie da rady niczego żadnym sposobem. Nie naciska się ich na razie, trzeba uzbierać więcej materiału.

– Trzeba ich śledzić – zaleciłam energicznie, bo w trakcie słuchania coś myślałam i wylęgły mi się liczne wnioski.

– Kogo śledzić? – zainteresował się Janusz.

– Dżokejów. Jeźdźców znaczy. Niektórych. Jeżeli dostają jakieś pieniądze za wstrzymanie konia, musi to się odbyć w określonej formie. Nikt nie przyjdzie z forsą do stajni ani nie będzie im wtykał pliku papierów na paddocku. W ogóle na terenie wyścigów muszą z tym mieć kłopoty. Umawiać się mogą, ostatecznie, przez telefon, chociaż wątpię, ale wynagrodzenia pocztą przesyłać nie będą.

– A przelewem na konto?

– Zawsze ślad zostaje, bank ci powie co przelał i od kogo. Tylko 2 ręki do ręki, więc w domu, w zaprzyjaźnionej knajpie, w samochodzie albo coś w tym rodzaju. Chyba, że istnieje pośrednik, pracownik wyścigów, taki mógłby załatwić wszystko z każdym w byle jakim miejscu. Należałoby śledzić pośrednika.

– Masz jakieś konkretne podejrzenia?

– W jakim sensie konkretne? Co do zjawiska bardzo silne, co do osób niejasne…

– Miałem na myśli supozycje, kogo śledzić.

– Wszystkich najlepiej. Chociaż może niekoniecznie, czekaj, mogę ci wyprorokować środę…

Otworzyłam środowy program. W kilku gonitwach nie było trudno zorientować się, które konie będą faworytami, jedna imienna nie miała wielkiego znaczenia i można było potraktować ją prawie jak zwyczajną gonitwę pierwszej grupy. Popukałam palcem w Wiśniaka na Sygnale.

– Cały tor go będzie grał, głowę daję. I jeśli przyjdzie, zdziwię się tak, jak się dawno nie zdziwiłam. W szóstej Rowkowicz jedzie, faworyt murowany, ale gra będzie rozbita, bo jest tu Kujawski na Palecie, też ją będą grać i na dwoje babka wróżyła. Otóż jeśli kogokolwiek przekupywać, to tylko tych trzech. Usunąć faworyta, szczególnie ten szósty bieg, nie ma Rowkowicza i już Paleta pewna, cofnąć Paletę i już Rowkowicz nie ma konkurencji…

– A gdyby tak oba…?

– Gdyby oba, to reszta jednakowa, powiedzmy, że Zameczek się pcha, ostro idzie do przodu, a stajnia miała dotychczas złe konie i prawie za każdym razem przychodzi w postaci fuksa… Ty wiesz, że to jest myśl? Ja go będę grała na wszelki wypadek, z tego gadania mi wyszło, sama z siebie bym na to nie wpadła. Zameczek… Ryzyk-fizyk, a jakby go tak samego…? Założyć, że tamci nie pójdą… Czy nie moglibyście pośpieszyć się nieco i w środę rano powiedzieć mi, kto ich odwiedzał albo co i czy im zaniósł forsę…?

Janusz zaczął się śmiać.

– Takie uboczne efekty dochodzenia nie są przewidziane. Czekaj, daj mi te papiery, polecę załatwiać od razu. Niekoniecznie po to, żebyś grała samego Zameczka, tylko pomysł jest niezły i warto spróbować. Za wyniki do środy nie ręczę, bo oni mogli się poumawiać wcześniej. Od kiedy ta treść jest znana? Pomachał ręką nad stronami programu. Zreflektowałam się.

– Cholera. Od poprzedniej środy, można było dostać zapisy. A wyścigowcy wiedzą na dwa tygodnie naprzód. Może masz rację, niewykluczone, że się spóźniłam, ale Zameczka i tak będę grała. Mogę wziąć zapisy na przyszły tydzień… O Boże, dlaczego ja, ten wasz człowiek też może, jak mu tam, zaraz… a, nadkomisarz Jarkowski. Jeżeli bywa na wyścigach, beze mnie potrafi ci powiedzieć kto zostanie przekupiony, żeby wstrzymać konia! Po co ty w ogóle ze mną rozmawiasz?!

– Dla przyjemności. W Jarkowskim się nie kocham. Poza tym, dobrze, mogę ci powiedzieć, Jarkowski ma lepsze rozeznanie w ludziach, niż w koniach, głównie zajmuje się bukmachera- mi i tym całym towarzystwem dookoła. Inny zakres, inne podejście, przy czym jego poglądy nie działają rozweselające. W przeciwieństwie do twoich.

– Rozumiem, korzyść dodatkowa. Chcę jeszcze wiedzieć, co chłopczyk powiedział. Ten wystraszony.

– Nic na temat. Najpierw trzeba się z nim zaprzyjaźnić. Trochę potrwa.

Konieczność czekania zirytowała mnie nieco. Nigdy nie lubiłam czekać.

– Widzi mi się, że więcej mam szansę dowiedzieć się od Miecia i to na poczekaniu – powiedziałam z rozdrażnieniem. – O ile Miecio się ubzdryngoli chociaż trochę, bo na całkiem trzeźwo pewnie słowa nie powie. Bierz te szpargały, jutro mi oddasz, tylko wcześnie, bo się zacznę denerwować…


* * *

Miecio z uporem czepiał się pasztetu. Pod niebiosa wynosił jego jakość, zachęcając do konsumpcji i miał najzupełniejszą rację, pasztet był rewelacyjny. Mnie jednakże gnębiły potrzeby nie tylko cielesne i twardo trzymałam się tematu. Przez pół przyjęcia rozmowa biegła zdecydowanie dwutorowo, bo Maria poparła mnie dopiero, kiedy Honoracie skończyła się nadziewana papryka. Skomasowane wysiłki przekroczyły wytrzymałość Miecia.

– No dobrze, jest mafia, jest – powiedział z irytacją. – Działa ona, ta mafia. Ale nie każdy musi do niej należeć, istnieje wolność wyboru, to czy to się nie wydaje pocieszające? Co byście jeszcze chciały?

– Chciałybyśmy, żeby wcale nie było mafii – poinformowała go Maria.

– Też masz wymagania! W tych warunkach? Ciesz się, że nie ma przymusu…

– Ciekawa jestem, za co Kujawski dostał takie grzmoty piętnaście lat temu – przerwałam mu. – Pogotowie go odwiozło, przypadkiem byłam przy tym. Jeszcze wtedy robił za kandydata. Wiem, że to nie ma nic do rzeczy, bo tamte mafie i ta mafia to są zupełnie różne sprawy, ale ciekawa mogę być, nie? Wiesz coś o tym?

– Kujawski dostawał grzmoty z reguły za to, ze był, chociaż mówił, że go nie będzie – odparł Miecio bez namysłu. – Nigdy inaczej.

– Bolek zapomina, że miał nie lecieć – przyświadczyła Maria. – Sam mi się skarżył kiedyś, że musiał zwrócić pieniądze, bo go poniosło. Jak koń idzie, to on leci.

– Bez żadnych pieniędzy miało go nie być, a przyszedł pierwszy. On źle ocenia konie albo siebie, z dobrego serca mówi jakiemuś, że go może nie liczyć…

– Waldemarowi na przykład…

– A niechby! Swojemu rodzonemu szwagrowi też tak mówił. No i wały dostał parę razy, bo gość go nie grał, a on przyszedł.

– I myślisz, że piętnaście lat temu też tak było?

– Piętnaście lat temu, to ja nawet jestem pewien. Innym mogło się przytrafić odwrotnie, dali siebie i klops i raz czy drugi jakiś nerwowy po ryju im nakładł, ale Bolek nagminnie paskudzi ustaloną grę.

– Komu? – spytałam gniewnie.

– Tym graczom parszywym, taka ich mamusia jakaś niedobra.

– Tym, co wierzą w głupie gadanie – wtrąciła Maria. – Sama ich odsądzasz od czci i wiary. Dostają ze stajni porządek bez Bolka. Lecą grać za miliony, a Bolek jest pierwszy albo drugi.

– Tyle to ja sama wiem od wieków i zwracam wam uwagę, że kiedyś ten numer robił Mełnicki. Jeśli leciał robiony porządek, Mełnicki bez pudła pchał się w środek i bardzo dużo pieniędzy na to wygrałam. Teraz bym chciała wiedzieć nieco dokładniej, kto z kim te konszachty uprawia.

– Wszyscy ze wszystkimi…

– Ten Władzio taki, z krzywym nosem – przypomniała sobie nagle Maria. – Ile on już pieniędzy przegrał na informacje, to ludzkie pojęcie przechodzi. Dostaje konie od Brodawskiego…

– Przecież Brodawski to głupek!

– Wcale nie głupek – zaprotestował Miecio energicznie. – Może do jazdy głupek, ale tak ogólnie nawet ma coś w tym czerepie!

– Nie wiem, co ma w czerepie, bo Władzio chodzi przegrany…

– To samo ma w czerepie, co i wszyscy. Tak jak byście nie wiedziały, ile warte ich informacje! Układają sobie, a Bolek im psuje…

– Czy tam w gole jest ktoś wygrany? – wtrąciła się Honorata, z zainteresowaniem słuchająca naszej pogawędki.

– Ja osobiście takiego nie znam – odparł Miecio.

– Może jeden – powiedziała równocześnie Maria. – Taki średni, łysy i dookoła łysiny ma loczki. Już parę razy podejrzałam, jak gra, czasem cienko, czasem grubo, ale jak rąbnie mocniej, zawsze trafia. Nie wiem, z kim on ma sitwę.

Postać z loczkami pasowała mi do Błażeja Figata, jedynego faceta, którego nazwisko udało mi się poznać. Maria nazwiska nie znała, uzgodniłyśmy szczegóły, wyszło, że to ten sam.

– Chodzi mi po umyśle, że on jest z MSW – oznajmiłam. – Kiedyś, wiem na pewno, MSW kazało zrobić gonitwę dla siebie i prawdę mówiąc, jest to jedyny wypadek, co do którego mam pewność, że poleciała robiona gonitwa. Potrzebowali pieniędzy na jakieś cele uboczne, to było jeszcze po dwadzieścia złotych, a płacili przeszło osiemdziesiąt. Fuks przyszedł, wszyscy się dziwili, że tak mało, a oni wzięli połowę pieniędzy z toru. Poza tym, wygranych znam dwóch.

– Kogo?!

– Jeden był taki nieduży, łysawy blondyn, cichy i spokojny, nie wiem, jak się nazywał, ale wiem co wygrał, bo patrzyłam mu na ręce, a on się nie krył. Grywał tylko pewniaki i zdarzało się, że przez cały dzień grał jeden raz. Grubo. Przez dwanaście lat wyniósł z tego toru mieszkanie spółdzielcze, domek letniskowy nad Bugiem, skuter, samochód i umeblowanie. Byłam przy tym i widziałam to na własne oczy, a w dodatku miał szczęście. Raz się pomylił, w pięciu koniach, zapomniał, że jest w jedną stronę i zagrał jeden dwa. Za późno się zorientował, nie mógł zmienić, więc dograł dwa jeden, dwójka to był bity faworyt. Przyszła mu ta pomyłka, jeden dwa i zapłacili 250 złotych za dwadzieścia, więc od razu wziął dwadzieścia pięć tysięcy. Potem przestał przychodzić, więc już tego nie przegrał, a drugi jest Jurek.

– Który Jurek? – zainteresował się podejrzliwie Miecio.

– Ten co siedzi przede mną. Raz mu się tylko zdarzyło przegrywać przez dwa lata, bo złe w niego wstąpiło i grał na informacje, mówiłam jak do głupiego, żeby przestał i wreszcie posłuchał. Znów gra wyłącznie na własne pomysły i po każdym sezonie jest mniej czy więcej, ale zawsze do przodu. Czasem nawet dużo.

Zamilkłam, bo przypomniałam sobie, że przyszłam tu dowiadywać się czegoś, a nie udzielać informacji. Maria zwróciła mi uwagę, że podobno mój syn też z tego interesu wychodził wygrany, przyświadczyłam, Honoratę zaciekawiło, skąd oni na to przegrywanie biorą pieniądze i wyjaśnienie wyrwało mi się samo.

– Co do jednego, mogę ci powiedzieć. Prokurator to był, znałam go osobiście. Strasznie wygrywał w pokera i grał specjalnie po to, żeby mieć co przegrywać na wyścigach. Na wyścigach przegrywał jeszcze straszniej. Mieciu, nie schodź mi z tematu, co z tą mafią?

– Z którą? – zachichotał Miecio jadowicie. – Tam ich jest ze trzy.

– Może być z każdą po kolei. Wolisz w końcu mnie czy gliny?

– Wolę gliny, bo ty jesteś nieobliczalna.

– Bo cię przewiozę! – zagroziła mu nagle Maria.

– Co…?

– Przewiozę cię! W pośpiechu! Miecio przeraził się śmiertelnie.

– Nie! To są groźby karalne! Precz, diablico! Honorka, zrób coś, one stosują tortury trzeciego stopnia!

– Związanego – podsunęłam, zanim Honorata zdążyła się odezwać. – Zostaniesz jej wepchnięty do samochodu, przemocą albo podstępem i zrobi rekord trasy do Błonia.

– Dlaczego akurat do Błonia? – zdziwiła się Honorata.

– Bo w tamtą stronę jest najciaśniej. Miecio przeżyje pełnię szczęścia.

Miecio z oburzenia i zdenerwowania zaczął gulgotać. Ciągle nie mógł darować Marii jazdy, jaką go uczęstowała, kiedy oboje się dokądś śpieszyli i małym fiatem wyprzedzała volkswageny, nissany i mercedesy, dokonując na jezdni szatańskich sztuk. Zawsze jeździła szybko, a tym razem podobno przeszła samą siebie i Miecio wielkim głosem modlił się o drogówkę albo też inne zmiłowanie boże. Poprzysiągł, że tego nie zapomni i robił wrażenie jakby przysięgi w pełni dotrzymywał.

– To ja już wolę, żeby on wszystko powiedział – zadecydowała Honorata. – Pamiętam, że potem, jak ona go przewiozła, był zdenerwowany przez trzy dni. Mieciu, mów o mafii. Ja też chcę usłyszeć.

Miecio poniechał gulgotania. Wzniósł toast za cudowne ocalenie i trochę się uspokoił.

– O jednej mafii wie cały świat – oznajmił.

– Z pominięciem mnie – wypomniałam. – Stanowię wyjątek. Dołącz mnie do świata.

– Bo w tym uzdrowisku ciągle jesteś zajęta i z nikim nie gadasz. Poza tobą, wszyscy wiedzą, że jest takich trzech z Łomży, co mieszkają we Włochach. Łomżyńska mafia…

– O łomżyńskiej mafii słyszałam, owszem – wtrąciłam. – Podobno istnieje w Nowym Jorku.

– W Nowym Jorku widocznie inny odłam. Może filia. Tutaj ci trzej działają i mogę ci powiedzieć jak, proszę bardzo. Żadna tajemnica. Po pierwsze, to oni właśnie płacą za ciemnienie koni i taki, na przykład, Rowkowicz jest u nich na żołdzie. Niektórzy inni też są na stałym etacie, a niektórzy na pracach zleconych. Ty myśl logicznie, do Gomorka albo do Sarnowskiego przyleci facet i pcha mu do ręki pięć milionów, żeby go nie było. Oni też potrafią liczyć, jak wygra dostanie 180 tysięcy, jak przegra dostanie pięć milionów, to co mu się więcej opłaca?

– Szczególnie jak jedzie na koniu bez szans – dołożyła kąśliwie Maria.

– Za takie bez szans też płacą? – zdziwiłam się.

– Przeważnie – potwierdził Miecio. – Pojęcia o tych wyścigach nie mają żadnego, prymitywy denne, ja nawet nie jestem pewien, czy oni umieją czytać. Nie sami lecą, tylko pośrednika wysyłają. Usuną z gonitwy jednego czy dwóch, a na pozostałe grają tak idiotycznie, że to się w głowie nie mieści.

– Mnie się nie mieści w głowie to, co teraz mówisz. Dlaczego idiotycznie?

– Bo grają na to, co im dadzą. A dżokeje, w porozumieniu z bukmacherami, pilnują bardzo starannie, żeby wybrać takie coś, co na pewno nie przyjdzie. Ściśle biorąc, jednego konia dają im z sensem, a drugiego bez i na przykład dwie niedziele temu dali im Daniele. Te ćwoki grały Daniele.

Pomyślałam, że Miecio chyba łże.

– Niemożliwe. Nie mogli grać Danieli. Najgorszy dwulatek na torze, już to zdążyła udowodnić, specjalnie sprawdzałam. No, może jeszcze z jeden czy dwa są gorsze, ale w ostatniej trójce ona znajduje się na pewno. Kto grał Daniele…?!

– Te cepy właśnie. Słowo ci daję. Napust.

– A…! – przypomniałam sobie nagle. – No właśnie, przyszła Eliana, koń z wyższej grupy i za porządek dali przeszło dwadzieścia tysięcy! Nawet się zastanawiałam, co, na litość boską, ci ludzie grali…

– Daniele właśnie. Oni grają i w kasach i u bukmacherów. Bukmacherzy kochają ich nad życie, bo oni mają stawkę sto milionów. Stawiają w ostatniej chwili, konie do wirażu dochodzą, a oni jeszcze im pchają pieniądze. Na kretyństwo, więc czysty zysk…

W ułamku sekundy zrozumiałam co najmniej połowę kombinacji. Przyjmujący pieniądze bukmacherzy zazwyczaj starają się zabezpieczyć, sami stawiając w kasie, szczególnie jeśli w grę wchodzą faworyty. Wcześniejsze obstawienie koni pozwala im zorientować się w sytuacji i do tej kasy się dopchać, wypłacają potem wygraną, ale i sami ją biorą. Po zamknięciu ostatniej kasy zdani są na własne szczęście, zabezpieczenia już nie uzyskają, muszą ryzykować. Jeśli zatem ktoś gra na bezsensowne fuksy, zarabiają, zgarniają wszystkie wpłaty i mają czysty zysk. Kretyni, pchający im w ręce ciężkie miliony na najgorszego konia, muszą być przez nich uwielbiani bez granic. Kogoś, kto typowałby z sensem i trafiał, znienawidziliby może śmiertelnie, odmawialiby przyjmowania od niego pieniędzy albo w inny sposób postaraliby się go pozbyć…

– Czy ten Derczyk przypadkiem nie grywał u bukmacherów…? – wyrwało mi się.

– Ty bardzo rozumnie myślisz – pochwalił mnie Miecio. – Nie wiem, ale chyba nie. Zdaje się, że nie grywał.

– Gdyby grywał, wiedziałabym, kto go zabił…

Spółka z dżokejami jest im niezbędna. Konia, który nie wygra na pewno, znacznie łatwiej jest wybrać, niż takiego, który przyjdzie pierwszy. W każdej prawie gonitwie mogłabym wskazać co najmniej jednego i założyć się o wszystkie pieniądze świata, że w przodzie go nie będzie. Dżokeje, stajenni czy ktokolwiek z pracowników podtyka ćwokom złego konia, ćwoki lecą do bukmacherów, dochód pewny jak w szwajcarskim banku. Szczególnie przy takich sumach…

Pojawiła mi się nagle jeszcze jedna możliwość. A jeśli Derczyk, z głupoty, złośliwie albo z innych przyczyn, dawał komuś dobre konie…? Może miał ślepe szczęście i trafiał przypadkiem? Ten ktoś, obojętne, z mafii czy nie, grał u bukmacherów i kosztował ich potworne pieniądze… Ale nikt tam chyba nie stawia tak wysoko, jak te żłoby…

– Zawsze grają po sto milionów?

– Co najmniej. Jak im się uda, to i drożej. Sami by nie zdążyli, dobiegaczy mają, tych pośredników, rozsyłają ich na wszystkie strony. I coś mi się widzi, że pośrednicy bogacą się najbardziej.

– Bo mają rozum i idiotyzmów nie stawiają wcale?

– A pewnie. Chociaż raz się jeden narwał, nie postawił, bo uważał, że nie przyjdzie.

– I przyszło?

– Przyszło. Latał jak z pieprzem, żeby pożyczyć forsę na wypłatę, jedną trzecią mu się udało uzyskać. Mordę miał potem skatowaną, ale zwolnienia lekarskiego nie wziął. Ma spłacić wszystko do końca, zdaje się, że do tej pory jeszcze mu trochę tego długu zostało, bo urazu dostał i boi się nie postawić. Z dżokejami też robią numer, ćwoki dają na przykład dla Zameczka albo dla Szczudłowskiego pięć milionów, a oni im przekazują cztery. Albo nawet trzy. Resztę mają dla siebie. Trzy miliony to też więcej, niż ta głupia nagroda, nie?

– Czekajcie – przerwała nam zdumiona Honorata. – Z tego, co tu mówicie, wynika, że te prymitywy z mafii przegrywają? Czy ja dobrze słyszę?

– Doskonale, kochano żono – przyświadczył Miecio. – I zgadza się, przegrywają.

– To po co im te wszystkie sztuki?

– Tego nikt nie wie. Lubią widocznie. Ze dwa razy w sezonie zdarza im się wygrać, ale nie więcej, bo chłopaki pilnują.

– No dobrze, a skąd wobec tego biorą na to pieniądze?

– Z czego innego. Tak jak ten jej prokurator. Gdzie indziej wygrywają, żeby na wyścigach przegrywać. W ogóle są bogaci z domu, bo przez całe życie robili za cinkciarzy i legalizacja procederu zrobiła im ciężką krzywdę. Ale jeszcze im dużo zostało.

Głupota jest to nie do pojęcia, ale od początku wam mówię, jak komu dobremu, że to są głąby wsiowe.

– Ty masz rację. Mieciu, ja też wątpię, czy oni umieją czytać – zgodziłam się. – Wystarczyłoby im raz w program popatrzeć, żeby się połapać w tych napustach. Ale i tak coś mi tu nie gra, bo jeśli mieli dość rozumu, żeby się wzbogacić na walutach obcych, powinni mieć go dość i teraz, żeby tak nie tracić.

– Co im zależy? Wygrywają w ruletę po kasynach.

– Myśl logicznie i nie mów bzdur. Jakby im nie zależało, w ogóle by się w to nie wdawali!

– Namiętność ich szarpie – podpowiedziała Maria.

– Z pewnością, ale gdzie, w takim razie, podział się ich rozum do zysków? Nie, ja się upieram, że coś tu nie gra i jakaś padlina spod gruntu zalatuje. Nie mówiąc już o tym, że coraz bardziej Derczyk mi patrzy na informatora. Jeśli nie załatwili go bukmacherzy, bo dawał dobre typy, trzasnęła go mafia, bo dawał złe. Szlag ich w końcu trafił i utłukli go z zemsty albo zwyczajnie ze zdenerwowania. Tak mi wychodzi.

– W pewnym stopniu dobrze ci wychodzi, bo jeden z tych trzech jest nerwowy i z upodobaniem rwie się do mordobicia osobistego – przyświadczył Miecio. – Mogło tak być, ale nie wiem, czy się tego dowiedzie.

Przyjrzałam mu się podejrzliwie i przypomniałam sobie, o co go miałam zapytać.

– Mieciu, mów prawdę. Ja mam dwa skromne pytanka. Dlaczego ten Derczyk tak tobą wstrząsnął? Przesadnie podatny na szoki nie jesteś, więc w czym rzecz?

– Bo chciałem się napić koniaku – odparł Miecio bez namysłu. – I taki podstępny sposób wydał mi się najlepszy.

– Już dostałeś po łbie za swoją ukrywaną wiedzę – zwróciła mu uwagę Maria. – Chcesz dostać jeszcze raz?

– Od was?

– Możesz i od nas, ale w pierwszej kolejności miałam na myśli złoczyńców.

– A co tu mają złoczyńcy do moich szoków albo do mojego koniaczku?

– Honorata, czy on codziennie o tej porze prezentuje zaćmienie umysłowe? – spytałam z troską. – Czy może tylko dzisiaj? Zaszkodziło mu coś?

– No co ty sobie myślisz, tu mi brutalnie wredna baba opowiada, że człowieka zabili…

– Mieciu, ona mówi to samo, co ja – przerwała mu Honorata. – Jak będziesz tak głupio milczał, to oni cię trzasną drugi raz. A jak powiesz co wiesz, stracą powód.

– Akurat! – prychnął Miecio gniewnie. – Trzasną mnie przez zemstę. A w ogóle kto powiedział, że ja coś wiem?

– Widać z daleka – rzekłam sucho. – Ślepa komenda zobaczy. I drugie pytanko: kto to jest Bazyli?

Miecio sczerwieniał, pobladł i znów sczerwieniał. Zaczął jakoś dziwnie fukać. Przyglądałyśmy mu się wszystkie trzy wzrokiem pełnym nagany, bez żadnych względów dla jego rozbitej głowy. Honorata ukroiła mu kawałek pasztetu.

– Masz, zjedz, popij i przestań dusić w sobie. Co to za jakiś Bazyli? Nie słyszałam o takim.

– Nikt nie słyszał! – wygulgotał Miecio. – Ona jedna! Czepia się i czepia, wymyśliła to sobie!

– A razem ze mną Sarnowski i Białas – powiedziałam dobitnie.

Miecio zamarł z pasztetem na widelcu.

– Co…?

– Sarnowski i Białas. Akurat z siodłami wychodzili. Zrozumiałam, że Bazyli kazał Sarnowskiemu spuścić gonitwę, chociaż nie był faworytem. Co to za jakiś Bazyli? Przestań udawać głupiego, bo wszystkie mamy oczy w głowie i w te oczy nam bije, że nie tylko wiesz, ale także boisz się jak kanadyjski skunks.

– Ale nie śmierdzę na odległość! – zaprotestował Miecio z ogniem i gwałtownie pożarł pasztet. – No więc dobrze, powiem. Nie wiem, kto to jest, ale wiem, że coś takiego istnieje. Może to symbol, a może pseudonim…

– A może człowiek…

– Parszywa kreatura, nie człowiek! No dobrze, owszem, jest jakiś taki. No niech wam będzie, ja też podsłuchałem. Nie wiem, kto rozmawiał, dwa głosy słyszałem, o Derczyku właśnie gadali. Żadnych cytatów, nie pamiętam, co mówili, ale wyszło z tego, że Derczyk za dużo gębą kłapie i trzeba go zatkać. I jak się dowiedziałem, że zatkali go radykalnie, mogłem się zdenerwować, nie?

– Mogłeś, Mieciu, mogłeś – powiedziała uspokajająco Honorata i pogłaskała go po głowie.

– Ręce precz od Korei! – wrzasnął Miecio. – A, to moja żona… No dobrze, ja cię kocham nad życie. A ten Bazyli to jest, zdaje się, takie coś.

Umilkł nagle. Bezskutecznie czekałyśmy na dalszy ciąg. Miecio zajął się winem.

– I gdzie to było? – spytałam z uporem.

– Co gdzie było?

– Gdzie oni tak rozmawiali o zatykaniu Derczyka?

– W straży pożarnej w Ożarowie.

– Gdzie?! – zdumiała się Maria.

– A cóżeś ty, Mieciu, robił w straży pożarnej w Ożarowie? – spytała podejrzliwie Honorata.

– Klub tam jest czy zwyczajna knajpa? – zainteresowałam się, bo już kiedyś w jednej straży pożarnej istniał klub dżokejów. Dawno to było i przypadkowo, ale jednak.

Miecio wyraźnie nie był pewien, której z nas powinien odpowiadać najpierw. Rozsądnie wybrał żonę.

– W Ożarowie byłem służbowo, kochana żono moja, i tam poszedłem załatwiać sprawy przy śledziku i płynach niewinnych. A ty skąd wiesz o klubie? – zwrócił się do mnie prawie z oburzeniem.

– Nie wiem, tylko zgaduję. Z doświadczenia życiowego. Jest on?

– Jest takie coś zbliżone. W szczegóły się wdawał nie będę, bo dokładnie mówiąc, podsłuchałem to w toalecie i oni opuścili przybytek wcześniej, a ja później, więc nie wiem, kto to był. Jednego może zgaduję, bukmacher taki, w średnim wieku, chudy, włoski ma wybrakowane, a za to w brwiach obfity bardzo.

– A! – powiedziałam ze zrozumieniem, bo znałam takiego z widzenia.

– No dobrze i co dalej? – pomogła mi Maria. – Co ma do tego ten jakiś Bazyli?

Miecio jakby nieco przestał się denerwować. Być może, do ukojenia jego doznań przyczyniło się wino.

– Bazyli jest to postać tajemnicza i wcale nie wiem, mogę się zakląć, że nie żartuję, czy to jest imię, czy może skrót od bazyliszek. Głośno się o nim nie mówi. Nic nie wiem, tylko sobie dedukuję, że on ten przemysł rozrywkowy w garści trzyma. I jak ty mi teraz mówisz, że Sarnowski…!

– Bo co? Bo uważałeś, tak jak wszyscy, że Sarnowski tam rządzi? A teraz ci nagle wychodzi, że Sarnowski też podlega Bazylemu?

– No właśnie, tak mi wychodzi i wcale mi się to nie podoba. I teraz już powiem wam całą prawdę do reszty. Na takim jednym przyjęciu byłem, służbowo, w miejscu pracy, Malinowski zorganizował dla zagranicznego pośrednika i mogę na klęczkach przysiąc, że tam się mówiło o… jak by to określić… o wykantowaniu kontrahenta. Pokazać konie i schować konie…

– Malinowski…?! – zdumiała się Maria.

– E tam, Malinowski! Nie brał w tym udziału i nic nie słyszał. Pośrednik po polsku umiał powiedzieć dżę dobry i wą pętaku. Nie wiem, dlaczego akurat tego go nauczyli. A, jeszcze podnosił kieliszek i mówił „owie”, trzy pierwsze litery nie przechodziły mu przez usta, a nie rozumiał ani słowa…

– Mieciu, ty się nie roztkliwiaj nad zagranicznym pośrednikiem, tylko mów tę straszną prawdę – przywołałam go do porządku. – W grę musiały wchodzić araby?

– Wcale nie. On był zainteresowany hodowlą, reproduktory generalnie. I obiecujące trzylatki, głównie ogiery, oni tam biorą straszne pieniądze za krycie.

– Matki też sprzedajemy, jak idioci – zauważyła potępiająco Maria. – Nie wiem, kto o tym decyduje, ale chyba wróg naszej hodowli.

– Pieniędzy im potrzeba.

– No to to jest polityka mało, że krótkowzroczna, ale jeszcze do tyłu! Jeśli patrzą na koniec nosa, chyba ten nos ktoś im odciął! Wgłębiony mają!

– Czy mi się wydaje, czy jakoś odbiegliście od tematu? – wtrąciła niepewnie Honorata.

– Żmiję wyhodowałem na piersi! – jęknął rozdzierająco Miecio. – Nigdzie nie odbiegliśmy, to był właśnie temat. Owszem, najlepsze matki, najlepsze reproduktory należy zostawić sobie, a skoro jakiś kretyn chce je sprzedać, trzeba mu to uniemożliwić. Rozumiecie, co ja mówię?

– Rozumiemy – powiedziałam bezlitośnie, bo Miecio wyraźnie miał zahamowania. – Trzeba zrobić kant, najlepsze konie schować, wyeksponować te gorsze, zagraniczny kupiec poleci na gorsze, a lepszych wcale nie będzie chciał i wrogi kretyn nie zdoła ich sprzedać. Za to dostanie więcej forsy za te gorsze i może go to zaspokoi.

– Z ust mi wyjmujesz te złote słowa! – wykrzyknął Miecio z zapałem. – Twoje zdrowie! Uczcijcie ją!

Pozwoliłam się uczcić, wzięłam w celebracji osobisty udział i nie popuściłam.

– Wal, Mieciu dalej. Gdzieś tu powinien tkwić Bazyli.

– On tam był – powiedział Mieciu po krótkiej chwili wpatrywania się w kwitnący kaktus Honoraty.

Odczekałyśmy następną chwilę.

– Bazyli tam był, na tym przyjęciu? – upewniła się Maria.

– Tak. Głowę daję. Z rozmowy wynikło. To się załatwi bez problemu, to schowanie i pokazanie koni. W ogóle betka, pestka, mięta z bubrem i nie ma sprawy.

– Wynikałoby z tego, że Bazyli jest postacią pozytywną? – zauważyłam z dużym powątpiewaniem.

– Tak – potwierdził Miecio. – A Derczyk jest dowodem rzeczowym.

Dokładnie przez trzy sekundy zastanawiałam się, czy pół butelki wina może dać takie skutki. Nie, niemożliwe, przecież zaczęłam od pasztetu! Nagły zamęt w umyśle musi być wynikiem komplikacji sytuacyjnych, nie zaś nadmiaru alkoholu.

– Mieciu, poczekaj – poprosiłam łagodnie. – Słyszałeś to gadanie. Święcie wierzę, że zrozumiałeś je dokładnie. Kto co mówił, chyba wiesz? Mam na myśli, że odgadłeś, który to jest Bazyli, na bazie słów, jakie z pyska jego padły?

– Jakaś trudna się wydaje ta twoja wypowiedź, ale ja jestem genialny i rozumiem – odparł Miecio. – Nie, nie odgadłem.

– Dlaczego?

– Dlatego, że nie mogłem się połapać, co który mówi. Niewykluczone, że miałem kłopoty z kojarzeniem i byłem do tyłu o jakieś dwie albo trzy osoby. I właśnie nie wiem, o dwie czy o trzy.

– Mieciu, byłeś w drzazgi pijany? – powiedziała z wyrzutem Honorata.

– Byłem. Ale bardzo porządnie udawałem, że jestem trzeźwy. I przez to cierpię. Przez talent.

Pomacawszy się po głowie z męczeńskim wyrazem twarzy, odchylił się do tyłu i zza kotary okiennej wyciągnął kolejną butelkę wina. Podsunęłam mu korkociąg.

– I z takim talentem symulowałeś trzeźwość, że wszyscy w nią uwierzyli – odgadłam. – Teraz Bazyli jest pewien, że go rozszyfrowałeś i dlatego kazał cię unieszkodliwić. I ty naprawdę nie wiesz, kto to jest?

– Naprawdę nie wiem – zapewnił Miecio. – Jeden z czterech. Ale żadnego z tych czterech nie znam i nie wiem, jak się nazywają. Mogę się wam przyznać, pytałem Malinowskiego, on nie ma pojęcia, którzy to byli, a razem brało udział w przyjęciu dwadzieścia siedem osób. Dwóch odpada, Malinowski i zagraniczny kontrahent, akurat gadali ze sobą przy oknie, dwudziestu pięciu zostaje.

– Dwudziestu czterech, bo jeszcze i ty odpadasz. Gdybyś był Bazylim, wiedziałbyś o tym.

– Dwudziestu czterech. Też dobrze. Między nimi znajduje się Bazyli, który myśli, że ja go znam. Uciec do Argentyny?

– Jeden z tych, którzy chodzą na wyścigi – podsunęła Honorata.

– Wszyscy, którzy tam byli, chodzą na wyścigi.

– Jerzy… – zaczęłam. – Pardon, chciałam powiedzieć Malinowski. Powinien wiedzieć, kogo zaprosił na to służbowe przyjęcie. Myślisz, że sobie przypomni? Gliny trzeba napuścić, jakoś dyplomatycznie.

– Bardzo dyplomatycznie, bo to było w zeszłym roku. Nie wiem, czy sobie przypomni, ale ma dobrą sekretarkę, możliwe, że ona będzie wiedziała. Poznamy nazwiska dwudziestu czterech facetów, ściśle biorąc, osiemnastu z tych dwudziestu czterech to ja znam osobiście i co nam z tego przyjdzie?

– Nam nic, glinom przyjdzie. Będą mieli dwudziestu czterech podejrzanych…

– I to ich tak cholernie ucieszy?

– Zawsze lepiej, niż dwieście czterdzieści tysięcy. A z twarzy byś ich nie rozpoznał?

– Kogo?

– Tych czterech, wśród których znajdował się Bazyli. Miecio nalał wszystkim wina, podsunął Honoracie talerzyk, dostał jeszcze jeden kawałek pasztetu i zastanowił się.

– Nie – powiedział stanowczo. – Nie da się ukryć, że organ wzroku funkcjonował mi gorzej, niż organ słuchu. Wyznam wam nawet, że chwilami było ich ośmiu, ale ja pamiętałem, że jest czterech i nawet usiłowałem zgadnąć, którzy są prawdziwi.

– No tak – powiedziałam ze zgrozą. – Teraz rozumiem już wszystko. Wpatrywał się w nich z wytężeniem i nie jest wykluczone, że wpatrywał się właśnie w Bazylego, który to zauważył. Żadna siła go nie przekona, że Miecio go nie zna. Nie wiem, co zrobić.

– Miecio ma zwolnienie lekarskie – powiedziała Honorata. – Zamknę go w domu na klucz. Czy nie można by tego rozwikłać, zanim mu się skończy?

– Jeżeli masz jakieś szansę napuścić na nich policję, uczyń to – poradziła mi Maria. – Każdy ma chyba dość rozumu, żeby im wszystko powiedzieć, a jeżeli ten cholerny Bazyli rzeczywiście istnieje i robi gonitwy, to ja mam go dosyć. Niech go złapią i niech mu uczynią coś złego.

– Amen – ogłosił uroczyście Miecio, podnosząc kieliszek. – Ja bym popatrzył na środę.

– Mam szansę i napuszczę – obiecałam. – Też bym popatrzyła na środę i możecie spokojnie mówić, gdzie Bolek daje siebie, bo ja i tak na to nie zwracam uwagi…


* * *

– W czwartej gonitwie idą dwa konie i nie wiem, po co tam jest zapisane sześć – oznajmił pan Zdzisio natychmiast po przyjściu.

– Które to mają być, te dwa konie? – spytałam podejrzliwie.

– Dwójka i szóstka. Nie ma innych!

– Szóstka może, ale co do dwójki, niech pan się postara o lusterko. Inaczej trudno panu będzie własne ucho zobaczyć.

– A przekona się pani!

– Pan też się przekona! Harcownik, rzeczywiście! Nie widzi pan, co na nim jedzie? Uczeń Sojecki nie wygrał jeszcze nigdy w życiu!

– Owszem, wygrał – skorygował Jurek. – W zeszłym roku.

– Może raz. W tym sezonie dwa razy był drugi.

– Ale wagi nie ma! Koń bez wagi, proszę państwa, tu nie ma innego, Harcownik z Albańczykiem albo odwrotnie! – przekonywał pan Zdzisio z ogniem. – Trafiam dzisiaj kwintę!

– Tym Harcownikiem, tak?

– Tak jest, Harcownikiem!

– Domowej roboty to może być tylko bimber, porządnie oczyszczony – mówił Waldemar na fotelu po drugiej stronie. – A te wszystkie wina…

– Nalewka, panie Waldku, nalewka, nie żadne wino – przerwał mu pan Sobiesław. – Orzechówka na czystym spirytusie.

– Orzechówka to na żołądek, a ja mam katar…!

– I patrz pan, ja go skreśliłem, tego cholernika, trzy miałem wytypowane, dwójka, trójka i szóstka, ten mi przychodzi, dwójki nie ma, powiada, jedynka wisi, zamieniłem dwójkę na jedynkę, a w domu sobie wytypowałem. Rozum tylko człowiekowi odbierze… – skarżył się pan Edzio.

– Trzeba było dołożyć, a swojego nie wyrzucać – pouczył pułkownik. – A orzechówki na miodzie pan próbował…?

– Tu, w drugiej, masz jednego – mówił ktoś przy stoliku za barierką. – Tu masz dwa, ten, o… l ten…

– A ten? – zaprotestował jakiś drugi.

– Łach. Do rzeźni. A tu możesz brać ścianę.

– Wróblewski mówi, że jego się nie liczy – wtrącił trzeci.

– Mówi czy nie mówi, nie wiadomo jak pojadą. Jeszcze nie ustalone. Chcesz wygrać, tylko ściana…

Nie odwracałam się, zajęta typowaniem soboty. Na fotelu za mną ktoś usiadł, przegrodził mnie od głosów za barierką. Nawet byłam ciekawa, co to może być, ten jeden pewniak, ale nie chciało mi się podglądać. Rzuciłam okiem na drugą gonitwę, wedle mojej opinii szansę miały tam cztery konie, skąd im się wziął jeden? Znów te kretyńskie, zakulisowe informacje…

– Proszę pani… – powiedziała nieśmiało osoba za mną. Obejrzałam się i poznałam dziewczynę, tę samą, która była tu pierwszy raz w sobotę, w dniu śmierci Derczyka.

– Bardzo przepraszam, dzień dobry, czy pani nie widziała przypadkiem pana Zawiejczyka?

– Nie wiem – odparłam. – Dzień dobry. Kto to jest pan Zawiejczyk?

– Ten pan, który tu był ze mną, przypomina pani sobie? On gdzieś zniknął, w ogóle go nie znalazłam.

– A… Ten znajomy pani ciotki?

– No właśnie. Od soboty nikt go nie widział, chciałam sprawdzić, czy tu go nie ma. Pani go nie widziała?

– Nie. Widziałam w sobotę przez dwie gonitwy, jak siedział koło pani. Potem już nie. Ale przecież… Skoro to znajomy, może go pani chyba znaleźć prywatnie?

– Właśnie nie. Jego telefon w domu nie odpowiada, a w firmie nikt nie wie, kiedy będzie. Byłam u niego, bo moja ciotka ma do niego jakiś interes, ale go nie ma. Myślałam, że może tu… Podobno on jeszcze nigdy nie opuścił ani jednego dnia wyścigowego.

– Może być na innej trybunie. Niech pani poprosi, żeby powiedzieli przez głośnik, że pani czeka na niego w sekretariacie. Jeśli gdzieś jest, to przyjdzie. Chyba, że się ukrywa?

Dziewczyna zdziwiła się.

– Nie, dlaczego miałby się ukrywać? Te swoje pieniądze ma legalnie. W sobotę trafił dwie pierwsze triple, tak powiedział i potem znikł mi z oczu kompletnie. Ja się pani przedstawię, pani pozwoli?

Pozwoliłam. Nazywała się Monika Gąsowska i mieszkała u ciotki na Asfaltowej albo w stadninie w Łącku. Wydawała się zakłopotana i zaniepokojona, na znalezieniu Zawiejczyka wyraźnie jej zależało, ale nie miała pojęcia, w jaki sposób go szukać. Wydedukowałam, że właściwie zależy nie jej, tylko tej ciotce i jeszcze raz poradziłam załatwić sprawę przez radiowęzeł. Tą drogą odnajdywano wszystkie pogubione klucze, dokumenty, okulary, dzieci i tatusiów.

Zeszłam na dół zagrać porządek w pierwszej gonitwie i dopiero widok nadkomisarza Jarkowskiego uświadomił mi, co usłyszałam przed chwilą od dziewczyny. Stał przed kasą dwustutysięczną i wpatrywał się w program.

– Coś panu powiem za chwilę, tylko najpierw zagram – szepnęłam mu do ucha.

Oderwał wzrok od programu, spojrzał na mnie półprzytomnie, zupełnie jak prawdziwy gracz, i kiwnął głową. Popatrzyłam na paddock, koń numer dwa chodził w lekkich pląsach i zaczynał się pienić. Moim osobistym faworytem była piątka. Herezja, prawnuczka Hesji, którą prawie uważałam za synową. Mój syn kiedyś na punkcie Hesji dostał istnego szału, twierdził, że jest ruda i zachwycał się nią bardziej, niż wszystkimi dziewczynami, jakie przy jego boku widywałam. Potomstwo Hesji określałam mianem wnucząt i grywałam z uporem, zresztą istotnie były to całkiem niezłe konie. Herezja powinna była już dawno wejść do pierwszej grupy, jako dwulatka pokazała duże możliwości, teraz jednak czegoś jej brakowało i tkwiła w drugiej grupie bez sukcesów. Zaparłam się na nią, dwójka spieniona, ogier wprawdzie, ale nie szkodzi, folblut, może przyjdzie, zdecydowałam się zagrać porządek 2-5. Podwójnie, za 20 tysięcy.

Wróciłam pod kasę i jak zwykle, złe we mnie wstąpiło. Dwa pięć zagrałam raz, a potem, bez racjonalnych przyczyn i przez nikogo nie przymuszona, dograłam jeszcze z dwójką i piątką jedynkę, czwórkę i szóstkę. Razem władowałam w ten pierwszy bieg 70 tysięcy i straciłam wiarę w siebie.

Nadkomisarz Jarkowski cierpliwie przeczekał moje obłąkaństwo.

– No? – spytał półgłosem, kiedy odeszłam od kasy. Wyszliśmy na zewnątrz od strony toru, gdzie było na razie mało ludzi. Wszyscy kłębili się przy paddocku i w okolicy kas.

– Primo, jeden z tych, co wygrali w sobotę triple po Derczyku, nazywa się Zawiejczyk – powiedziałam od razu, nie zadając głupich pytań na temat ich wiedzy. – Secundo, mogę się zaraz dowiedzieć, gdzie mieszka i pracuje. Tertio, od soboty zniknął. Quarto…

– Skąd pani to wie?

– Na górze siedzi dziewczyna, która go zna prywatnie i szuka.

– Wszystko o dziewczynie!

– Wszystkiego nie, ale nazywa się Monika Gąsowska, koniara stuprocentowa. Mieszka w Łącku w stadninie, a w Warszawie u ciotki na Asfaltowej cztery. Zawiejczyk jest znajomym ciotki. Quarto, nie było o tym mowy, ale mam wrażenie, że o panu trąbić nie należy? Zdaje się, że nikt nie wie, że pan jest glina na służbie… najmocniej przepraszam, funkcjonariusz…

– Drobiazg. Zgadza się. Nie wspominałem, fakt, ale myślałem, że dla pani to jasne?

– Owszem, teraz już jasne. Nie wygłupiłam się wcześniej, bo zajęta byłam wyścigami.

– Całe szczęście. Niech pani się dowie, ile można, o tym Zawiejczyku prywatnie. Urzędowo wiemy, że ma produkcję tworzyw sztucznych, grzechotki, rybki i tak dalej, dla dzieci. Adres też znamy. Jakieś plotki, albo co…

– Znaczy, mam robić za wtyczkę?

– Tak. Trochę ma pani porobić za wtyczkę. Chyba, że popiera pani ten cały kant i świństwo?

Kantu i świństwa nie popierałam nigdy w życiu, ale stanowisko wtyczki miałam objąć pierwszy raz. Nie zgłosiłam obiekcji. Wróciłam na górę, do rozpoczęcia gonitw zostało jeszcze dziesięć minut. Dziewczyna siedziała na swoim miejscu.

– I co? – spytałam. – Była pani już w sekretariacie?

– Nie, jeszcze nie. Nie bardzo wiem, jak to załatwić, i mam nadzieję, że może on się pojawi. Przeczekam trzy gonitwy i potem pójdę.

– Daleko chodzić pani nie musi, tu siedzi przy stoliku pani Zosia, ona to pani załatwi. Dobrze, sama do niej pójdę. Jak mu na imię?

– Alfred.

– W porządku, po trzecim biegu pokrzyczą na Alfreda Zawiejczyka, żeby się zgłosił do sekretariatu na dole. Pani go dobrze zna?

– Nie wiem czy dobrze, ale długo, zdaje się, że od urodzenia. To był taki dobiegacz mojej ciotki, znajomość im została. Załatwia dla niej różne interesy.

– Legalne?

Dziewczyna znów się zdziwiła bardzo wyraźnie.

– Legalne? Chyba legalne. Nie wiem. To znaczy, nie przypuszczam, żeby moja ciotka wdawała się w coś nielegalnego. Właściwie ona nic nie robi, ma dochody z willi, którą wynajmuje, ale to było przez Pumę, nie wiem, jak teraz, w każdym razie oficjalnie, dla jakiejś ambasady, czy coś w tym rodzaju. I sprzedaje biżuterię, Zawiejczyk właśnie jej to załatwiał. Nie ma w tym chyba nic karalnego?

– Moim zdaniem, nie. Jeśli natomiast można pani radzić…

– Daj otwieracz – powiedziała Maria, wywlekając z torby butelkę piwa. – Zdążyłam zagrać, co uważam za cud. Miecia nie ma?

Wyrwałam spod niej własną torbę i lornetkę, którymi zajmowałam drugi fotel i wyciągnęłam otwieracz do piwa. Konie przeszły na tor i zademonstrowały próbny galop. Tłum przenosił się na drugą stronę. Waldemar poprzez plecy pana Zdzisia podawał nam talerzyk ze słonymi paluszkami.

– Siedzieć!!! – wrzasnęłam strasznie, bo pan Zdzisio zaczął się podnosić.

Maria rzuciła otwieracz na fotel, zdążyła wyrwać talerzyk Waldemarowi z ręki. Pan Zdzisio zorientował się, w czym rzecz, przeczekał nasze manipulacje.

– Pana Mariana nie będzie – zawiadomił wszystkich. – Spotkałem go na ulicy, wyjeżdża do Francji, chyba nawet już dziś wyjechał. Wygrywa dwójka!

– Teraz? – spytał Jurek z przekąsem.

– Teraz. Zaczynam kwintę!

– On jest rozczulający – powiedziała Maria, nie zniżając głosu i zaczęła rozlewać piwo do szklanek.

Spytałam ją o Miecia. Nie dalej jak wczoraj wieczorem Honorata postanowiła zamknąć go na klucz w domu, widocznie coś się zmieniło. Owszem, zmieniło się o tyle, że Miecio miał się zamknąć sam od środka, a gdyby mu się znudziła izolacja, przyjechać na wyścigi. Gra do spółki z Marią nie tylko to, co wczoraj ustalili, ale także dodatkowo, przez telefon. Natchnienie spłynęło na niego o dziewiątej rano i złapał ją w pracy. Może przyjdzie.

– Jak nie przyszedł do tej pory, to już go nie będzie – zawyrokowałam. – Uspokój się, nie ma przepisu, że trzeba wylać wszystko! O rany…!

Udało mi się upić trochę piany, zanim zalała cały parapet. Głośnik zawył na zamknięcie ostatnich kas. Monika Gąsowska z tyłu dotknęła delikatnie mojego ramienia.

Загрузка...