– Przepraszam, pani zaczęła coś mówić…? Przypomniałam sobie, co zaczęłam do niej mówić, dopiero po dłuższej chwili.

– Tak. Jeśli można radzić pani ciotce, byłoby dobrze, gdyby okazała szczerość absolutną. Policja będzie ją pytała o tego pana Zawiejczyka…

– Zawiejczyk coś zrobił?

– Nie, nie przypuszczam. Ale chyba jest cennym świadkiem. Będą o niego pytać. Jeśli pani ciotka nie popełniła wspólnie z nim jakiegoś przestępstwa, niech lepiej powie całą prawdę. Mogę pani zresztą wyjawić, o co chodzi, bo cały tor to wie. Zabito tutaj dżokeja i przesłuchują ludzi, którzy grali w sobotę dwie pierwsze triple, więc pani ciotki to bezpośrednio nie dotyczy, ale Zawiejczyka owszem. Z serca radzę, niech niczego nie ukrywa.

Monika Gąsowska kiwnęła głową. Nie przejęła się zbytnio, widocznie ta jej ciotka rzeczywiście egzystowała bez przekraczania granic kodeksu karnego.

– To bardzo dobrze, może oni go znajdą prędzej, niż ja. Owszem, przekażę jej pani radę. Mnie też będą pytać?

Przyświadczyłam z całym przekonaniem. Każda sekunda ubiegłej soboty mogła okazać się ważna, szczególnie w odniesieniu do tych fartownych triplarzy. Przypomniałam sobie, z jakim napięciem towarzysz dziewczyny wpatrywał się w tor i pomyślałam, że kto wie, jego zeznania mogą stać się kluczowe.

Jurek strącił pod fotel długopis, a pan Zdzisio połowę programu. Obaj rozpoczęli ćwiczenia gimnastyczne, nie ustaliwszy przedtem kolejności, rezultatów zatem nie osiągnęli. Fotele były upiornie ciężkie, przesuwanie i podnoszenie wymagało udziału kulturysty, na włażenie pod spód brakowało miejsca. Długopis Jurka wyłowiłam od swojej strony, dzięki czemu pan Zdzisio uporał się ze zbieraniem programu. Głośnik zawył trzy razy, bomba poszła w górę.

– Ja bym chciała coś zagrać – powiedziała głośno Monika Gąsowska za mną.

– To nie w tej chwili – odparłam z roztargnieniem i przyłożyłam do oczu lornetkę.

Stawka weszła do start-maszyny bez wielkich sztuk, nikt nie uciekł i nikt nie zleciał. Ruszyły równo.

– Prowadzi Dobór, drugi Albatros, trzecia Delia – zaczął głośnik. – Na czwartym miejscu Martyna, piąta Herezja, na ostatnim miejscu Filut. Stawka dochodzi do zakrętu, kolejność bez zmian. Prowadzi Dobór…

– Kto tu gadał o jedynce?! – ryknął z oburzeniem Waldemar. – Z miasta do miasta ma przyjść…?!

– Jedynka ma obowiązek prowadzić…!

– A ja wam mówię, że dwójka to już wisi! – ogłaszał zwycięsko pułkownik.

– Gdzie trójka?! – wrzasnął rozpaczliwie pan Edzio.

– Wróblewski odpada! – jęknął ktoś ze zgrozą. – Wróblewskiego nie będzie!

– A niby dlaczego ma być? – mruknął Jurek pod nosem.

– Stawka mija zakręt – informował głośnik. – Na prostą wyprowadza Albatros, słabnie Dobór…

– Gdzie on idzie, ten kretyn, na duże koło…!

– Zamknęli go! Dał się zamknąć…!

– Albatros, Martyna, polem finiszuje Herezja…

– Herezja!!! – wrzasnęłam z całej duszy. – Dawaj, Herezja!!!

– Dawaj, Albatros!!! – zagłuszył mnie tłum.

– Albatros Herezja – mówił głośnik beznamiętnie. – Albatros Herezja, Albatros Herezja, Herezja Albatros…

Herezja szła jakby miała skrzydła. Trzy długości przed Albatrosem Szczudłowski obejrzał się i ściągnął konia.

– Czego ją trzymasz, kretynie?! – zawyłam dziko.

– Przecież już wygrał, o co ci chodzi? – uciszyła mnie Maria. – No dobrze, mam ją, ale od Albatrosa miałam więcej! Po co ci ta Herezja?!

Z ulgą oparłam się w fotelu.

– Samą jedną ją miałam, zaczynam od niej wszystko. Patrz, chora krowa, postanowiłam sobie grać wyłącznie dwa pięć za wszystkie pieniądze świata, konkretnie, dwoma biletami…

– I nie grasz wcale?

– Owszem, jednym. I tysiąc innych idiotyzmów. Powiedz, ja cię bardzo proszę, co mną kieruje, żeby wybrać dobrze i zagrać jak paralityk umysłowy…?

– Pewnie to samo, co mną, żeby mieć trzy triple od Herezji i dwanaście od Albatrosa…

Herezja z Albatrosem była fuksem potężnym. Tor grał czwórkę, Martynę, a napust był na Delię. Herezji, po jej ostatnich gonitwach, nikt nie liczył. Albatrosa grali głębiej wtajemniczeni albo też ci, co mieli oczy w głowie i patrzyli na paddock. Pan Zdzisio nie patrzył na paddock i nie należał do wtajemniczonych, ale za to grał na szatańskie pomysły i obłąkane fanaberie.

– Mam! – oznajmił z triumfem. – Mam dwa pięć! Proszę państwa, porządek za sto tysięcy!

– Za sto milionów – poprawiłam jadowicie. – Jak dadzą trzydzieści, skichamy się ze szczęścia!

– Ależ proszę pani…! Kto to grał?! Sto tysięcy co najmniej! Kwinta będzie potworna!

– Zaczął pan? – spytał Jurek.

– Nie. Zaczynałem Albatrosem. Ale mam porządek.

– Kwinty nie będzie wcale – ogłosił Waldemar. – Po Herezji spadło dziewięćdziesiąt procent.

– Albatros też byłby fuksem – powiedziała Maria z wyrzutem. – Na co ci była ta Herezja…

Pan Zdzisio pomylił się niewiele, zaledwie dwa i pół rażą, za porządek zapłacili 42 tysiące, wzbogaciliśmy się obydwoje mniej, niż sobie życzył. Monika Gąsowska zeszła ze mną na dół, upierając się, że chce zagrać.

– Niech pani sobie wybierze cokolwiek i zagra porządek – poradziłam jej.- Dwie kasy są po dziesięć tysięcy, reszta droższe. Z programu albo z paddocku, co pani woli.

Nie była kretynką i zaczęła się już orientować w tym całym szaleństwie. Zdecydowała się na wybór z paddocku, straciłam ją z oczu, w tripli miałam dwa konie z tych czterech możliwych i usiłowałam jakoś obegrać dwa pozostałe, żeby w każdym wypadku wyjść jakoś na swoje. Przypomniałam sobie szczęśliwie, że na ogół dwa konie mi przechodzą, triplę łamie dopiero trzeci, więc któryś z tych dwóch moich jest wysoce prawdopodobny i zagrałam mieszaninę, złożoną z czterech.

– Jadą na trójkę – usłyszałam konspiracyjną informację, wyjawioną przy kasie po 50 tysięcy.

Z roztargnieniem spojrzałam na informatora. A, jeden z tych grających na stajenne typy. Niech się wypcha swoją trójką, z tripli ją wyrzuciłam, ale w porządkach miałam, koń Dwójnickie-

go, Zameczek na nim jedzie, pcha się jak dziki. W ubiegłym sezonie stajnia Dwójnickiego była prawie najgorsza, w tym Zameczek wyciągnął ją ostro do przodu. Musiała to być jego zasługa, Dwójnicki się przecież nie zmienił, zmienił tylko stajennego dżokeja, a jakość koni zależy od stajennego dżokeja w olbrzymim stopniu. Zameczkowi należałoby chyba złożyć gratulacje. Cholera. Może go zagrać górą…?

Sprawdziłam, że Zameczek na trójce stanowi pierwszą grę i zrezygnowałam. Niech go piorun strzeli, trudno, niech przychodzi beze mnie!

Po drugiej gonitwie pan Zdzisio wpadł w szał. Kwinta złamała mu się wprawdzie już pierwszym koniem, ale zaczął drugą triplę i grał porządek. Trójka, Zameczek na Odolanie, była druga, wygrał Kujawski na dwójce, idiotycznym koniu, Derkaczu, którego grałam wyłącznie ze względu na jazdę. Zdaniem pana Zdzisia porządek znów miał osiągnąć sto tysięcy i pchanie mu łopatą do głowy, że składał się z jednego faworyta-monstre, nie robiło na nim wrażenia.

– Nigdy porządek z faworytem nie może przekroczyć dziesięciu! – rąbała do niego Maria. – Czy pan tu przyszedł pierwszy raz?! Trójkę grał cały tor! Ze wszystkim!

– Ale nie z Derkaczem! Ostatnia gra!

– Ostatnia z faworytem! Napust był na trójkę! l z programu wychodziła!

– Komu wychodziła, komu nie – wymamrotałam z niechęcią.

– No dobrze, więc osiemdziesiąt – złamał się pan Zdzisio.

– Ja to grałam – powiedziała za mną Monika Gąsowska. – Naprawdę, myśli pani, że tak dużo zapłacą?

– E tam, dużo! Chała! Niech pani nie słucha tego głupiego gadania, pan Zdzisio jest fantasta! Mitoman i szaleniec!

Pan Zdzisio nie obrażał się za inwektywy, wielkie nadzieje stanowiły dla niego co najmniej połowę rozrywki, a permanentne pomyłki jakoś nie paczyły mu charakteru. Upierał się przy osiemdziesięciu tysiącach.

– Góra będzie dwa razy większa niż porządek – zawiadomił wszystkich pułkownik. – Zobaczycie!

– A ja to mam – powiedział Jurek. – Teraz kończę.

– Trzema?

– Trzema.

Nie pytałam go, jakimi, bo nigdy tego nie mówił i wcale mu się nie dziwiłam. Odwróciłam się do Moniki.

– Gra pani pierwszy raz w życiu?

– Na wyścigach pierwszy.

– To niech pani łupie ostro. Fuksy dzisiaj chodzą, ma pani szansę się wzbogacić. Pierwszy raz się wygrywa.

– Naprawdę? Słyszałam o tym. Rzeczywiście tak jest?

– Rzeczywiście. Wyjątek stanowią osoby urodzone w kwietniu…

Nie wytrzymałam, opowiedziałam jej o wydarzeniach, które rozgrywały się w moich oczach i w których nawet sama brałam udział. Pomiędzy ogłoszeniem wyników i ogłoszeniem wypłat upływało trochę czasu i zdążyłam.

Przyjechał kiedyś, dawno temu, mąż mojej przyjaciółki, umówiony, żeby mnie zabrać z tych wyścigów. Przez pomyłkę przyjechał za wcześnie, przed przedostatnią gonitwą, i znalazł się tu pierwszy raz w życiu. Przegrana byłam, podetknęłam mu program.

– Mów, co przyjdzie! – zażądałam.

Mąż przyjaciółki obejrzał program z wielką uwagą.

– Orsk mi się podoba – oznajmił po namyśle. – I Sałagaj. Orsk było to imię konia, Sałagaj nazwisko dżokeja, mąż przyjaciółki nie rozróżniał. Popędziłam do znajomego.

– Paweł, słuchaj, przyjechał Donat, jest tu pierwszy raz i typuje jeden trzy…

Jeszcze nie skończyłam mówić, a już Paweł wyciągnął 10 złotych z kieszeni.

– Gramy, ale już!

Dołożyłam drugie 10 złotych, zagrałam jeden trzy. Jeden trzy przyszło i za dwadzieścia złotych zapłacili 570. Na Orsku jechał jakiś Kostrupiec, uczeń zapewne, jechał ten jeden raz, nigdy przedtem i nigdy potem, i nikt go do ręki nie brał. Donat dostał od nas 57 złotych, dziesięć procent za typy i ogromnie się ucieszył.

– Wiecie, że to całkiem niezłe – rzekł z uznaniem. – Nic nie wydałem i dostaję pieniądze. Dobra, niech będzie, gram!

Wyasygnował 20 złotych w ostatniej gonitwie i oczywiście przegrał, bo to już było drugi raz, ale 37 złotych zysku mu zostało. Przy okazji obydwoje z Pawłem odbiliśmy przegraną.

Którejś niedzieli, też przed paroma laty, spotkałam na schodach własnego syna.

– Mamunia. Lej mnie w mordę – poprosił żałośnie. – Trzaśnij, ale zdrowo.

Zdziwiłam się nieco.

– Chętnie, dziecko, ale dlaczego? Niech wiem, po co mam czynić te wysiłki.

– Z dziewczyną przyszedłem, ona tu jest pierwszy raz i właśnie wytypowała trzeci kolejny porządek…

– A ty tego nie grałeś?! Kretynie!!!

Trzy ostatnie porządki były wstrząsająco fuksowe, za 20 złotych płacili przeszło 600, 800 i 1200. Mój syn okazał zidiocenie, które nie zasługiwało nawet na rękoczyny. Z genialną dziewczyną potem się ożenił, co aprobowałam w pełni, aczkolwiek talent do typowania minął jej bezpowrotnie. Powinien był znać sprawę, bo sam padł ofiarą podobnego numeru, przyjechał do mnie do Danii jako świeżo upełnoletniony gówniarz i, rzecz jasna, zabrałam go natychmiast na wyścigi na Amager. Dałam program, wyjaśniłam mniej więcej o co chodzi i zostawiłam go własnemu losowi. Jedną koronę na wifajfa dostał. Wytypował tego wifajfa pojedynczymi końmi, prezentując wątpliwość tylko w jednym miejscu, w trzeciej gonitwie, niepewny, co ma być, trójka czy ósemka. Skłaniał się ku trójce, ja zaś wpierałam w niego ósemkę. Zlekceważyłam sprawę i zapomniałam mu powiedzieć, że należy wpisać rezerwowe konie, rubrykę zostawił pustą, a komputerowi w tej kwestii było wszystko jedno. Gdyby wpisywał te rezerwowe, po kłótni oczywiście wpisałby moją ósemkę.

Przyszły jego wszystkie pojedynczo wytypowane konie i ta cholerna ósemka, z tym, że ta trójka została wycofana. Ósemka weszła na jej miejsce. Zapłacili dziewięć i pół tysiąca koron, dokładnie cenę włoskiego fiata. Dziecko nie mogło mi tego darować przez długie lata, aż do chwili kiedy wreszcie kupił sobie samochód za fundusze zarobione uczciwą pracą.

Ledwie zdążyłam skończyć snucie tych wspomnień, ogłosili wypłatę. Za porządek dali jedenaście tysięcy dwieście. Pan Zdzisio sklęsł w sobie i zmroczniał, ale tylko na krótką chwilę.

– Ale góra dwadzieścia siedem! – wykrzyknął z triumfem.

– Tripla idzie w miliony, a kwinty w ogóle nie będzie! – wyprorokował Waldemar.

– Masz? – spytałam Marię.

– Mieć, mam. Ale kończę jednym. Do spółki z Mieciem. Od Albatrosa kończyliśmy ścianą.

– Nic się nie martw, ja kończę trzema i też przegram. Nawet nie warto ich grać górą, bo ominęłam faworyty.

– Jak to? Nie masz Białasa?!

– Nie mam. I Bolka nie mam. Uczyniłam założenie, że fuksy przyjdą konsekwentnie, a zwracam ci uwagę, że Sarnowskiego też wyrzuciłam.

– No, Sarnowski jest grany, więc nie ma prawa przyjść. My go mamy, Miecio się upierał…

Stawka była piękna, siedem dwulatków, wśród nich zaś potomstwo najlepszych klaczy, linie Demony, Sinai, Konstelacji, Irandy. Dałam spokój ogierom, wybrałam do gry klacze, Simonę, Diodę i Andinę, bo na matkę tej ostatniej wygrałam kiedyś wielkie pieniądze i miałam nadzieję, że córka powtórzy uprzejmość. Faworytem była Kosmitka na Sarnowskim, łeb w łeb z Irkuckiem na Kujawskim. Pozostałe dwa, Szakłak i Terencjusz, nie liczyły się, ale na wszelki wypadek zagrałam je w porządkach. Rozum nakazywał uczepić się dwóch zaniedbanych faworytek, ale dusza tym razem stawiła mu opór i pozostałam przy niekonsekwentnych dziwactwach.

Monika Gąsowska poinformowała mnie, że gra Kosmitkę z Andiną, 4-5, bo tak jej wyszło z paddocku. Odzyskałam odrobinę utraconych już nadziei, Andiną, skoro ta dziewczyna ją wybrała…

Jurek siedział przede mną jak skamieniały, nie odzywał się ani słowem. Pan Zdzisio trochę się uspokoił, na kwintę nie miał szans, więc emocje w nim przycichły. Waldemar kłócił się z panem Sobiesławem o Kujawskiego, grał go oczywiście, za co pan Sobiesław czynił mu wyrzuty. Sam preferował Terencjusza, co osobiście uważałam za idiotyzm, skłonna mniemać, iż typował po pijanemu, aczkolwiek pan Sobiesław przez całe osiemdziesiąt siedem lat swojego życia podobno nigdy nie był pijany. Alkoholu używał obficie, ale z umiarem. Pan Edzio czepiał się Diody, podobno Białas powiedział komuś w tajemnicy, że wygrywa na pewno.

– Jak powiedział, że wygrywa, to go nie ma nigdzie – zaopiniował pułkownik. – Żebym wiedział, że powiedział, do ręki bym go nie wziął.

– Bloki się rwą na dwa cztery – oznajmił ktoś, kto przyszedł z dołu w ostatniej chwili.

– Ciekawe, który nie przyjdzie – mruknęłam. – Pewnie Sarnowski.

Start się nieco przeciągnął, Simona za skarby świata nie chciała wejść do maszyny, Kujawski zsiadł z Irkucka i weszli do boksu każdy oddzielnie. Diodę wepchnęli tyłem. Ruszyły w końcu i Szakłak od razu stracił cztery długości.

– Sarnowski trzyma się w kupie? – spytała Maria niespokojnie.

– Trzeci idzie – odparłam. – Nic nie rozumiem, jak on chce to zrobić, żeby przegrać? Bandy się trzyma, nawet wyłamać nie da rady…

– Na prostą wyprowadza Irkuck – powiedział głośnik. – Druga Andiną…

Więcej nie usłyszałam, chociaż głośnik wisiał tuż nad moją głową. Waldemar zerwał się z miejsca.

– Dawaj, Bolek!!! – ryknął straszliwie.

– Gówno Bolek!!! – zagłuszył go ktoś za mną. – Dawaj, Jasiu!!!

– Sarnowski! – krzyknęła Maria. – Popatrz! Idzie!!!

Andina wyprzedziła Irkucka, szły prawie razem, od bandy zaczęła wychodzić Kosmitka, Sarnowski jechał genialnie. Wysunął się do przodu, w dwóch trzecich prostej już miał dwie długości przewagi, pruł jak maszyna, w dodatku nie tylko nie poganiał, ale trzymał ją kurczowo, Kosmitka szła sama z siebie jak jej matka i babka. Zachwyciłam się, chociaż łamała mi wszystko. Andina zostawiła Irkucka z tyłu, podeszła do tej Kosmitki, ale widać było, że sprawa jest beznadziejna, Kosmitka, hamowana z całej siły, o trzy długości pierwsza, Andina za nią…

– Zdaje się, że wygrałam – powiedziała w zadumie Monika Gąsowska za moimi plecami.

Przyświadczyłam.

– Owszem. W przeciwieństwie do mnie. Tyś kończyła Sarnowskim! – zwróciłam się do Marii.

– Do spółki z Mieciem. A nie chciałam go grać! Sarnowski przyszedł jako faworyt, nic nie rozumiem! Samym jednym, czekaj, czy ja tego nie zgubiłam…

– Mam! – ogłosił Jurek. – Cholera! Andinę też miałem…

– Andinę to i ja miałam…

– I ma pan swojego Bolka – wytykał Waldemarowi pan Sobiesław. – Który był, trzeci…?

– A pan ma swojego Terencjusza! – zdenerwował się Waldemar. – Bolek chociaż trzeci, a ta pańska siódemka ostatnia!

– Ostatni Szakłak – sprostowałam. – Siódemka szósta.

– Przeszedłem! – wołał pan Zdzisio. – Teraz kończę czterema!

– Jak myślisz, dadzą ze dwa miliony? – spytał Jurek, żywo zainteresowany.

– Dwa pierwsze dzikie fuksy, mogą dać i trzy. A tu, sam słyszałeś, dwa konie były grane. Podobno Białas dawał siebie.

– I Bolka grali, nie wiem dlaczego, ja go wyrzuciłem. Może i dadzą, trzy to nie, ale jakieś dwa i pół…

Zapisałam wyniki i przypomniałam sobie o Monice Gąsowskiej. Triplę i kwintę szlag mi trafił, porządku z Sarnowskim nie grałam, szansę mogły się pojawić przede mną dopiero w czwartej gonitwie. Trupem nie padłam, bo na klęskę byłam z góry nastawiona, od lat przysięgałam sobie trzecią gonitwę grać ścianą i od lat przysięgi nie dotrzymywałam. Przyzwyczajenie złagodziło uczucia.

Za triplę dali dwa miliony osiemset z groszami, Jurek się ucieszył. Porządek wypadł średni, dziesięć tysięcy dwieście: Monika Gąsowska znalazła się na niezłym plusie, Maria z Mieciem również.

– Miecio od tej tripli wyzdrowieje do reszty – orzekłam z przekonaniem. – Idziecie dalej?

– Aż się dziwię, ale owszem. Jednym przechodzę, dwoma kończę, te dwa Mieciowe, a ten jeden mój. Wolę skończyć, bo od Sarnowskiego tripla strasznie spadnie.

– Szczególnie, jeśli wygra Kujawski. A coś mi się widzi, że on wygra dwa razy. Będzie dubla Wróblewskiego i nie powiem, co zapłacą, bo mi się nie chce wyrażać.

– Nie wiem, czy będzie, bo go teraz nie było. Miał szansę na triplę.

– Jaką szansę?! Nie widziałaś, jak ta Kosmitka przyszła?! Gdzie on miał tę szansę?!

– A gdyby Sarnowski nie pojechał…?

– Gdyby Sarnowski nie pojechał, to ja bym wygrała. Do grobu mnie ten padalec wpędzi, żebym ja wiedziała, co on myśli, wygrywałabym raz za razem!

Nagle uświadomiłam sobie osobliwe zjawisko. Kopenhaskich koni nie znałam już od lat, w Kanadzie byłam na wyścigach trzy razy w życiu. I tam, w siedemnastu koniach płatnych w jedną stronę umiałam trafić, nie dość że porządek, ale tiersa! Pojedynczymi końmi rok wcześniej trafiłam 6-5-8 za jedne pięć koron, wywlokłam Alicję na wycieczkę do Paryża, gdzie w sierpniu można było życie stracić z gorąca, w Kanadzie trafiłam porządek za 400 dolarów, a tu, patrząc na te konie trzy razy w tygodniu, mając ich karierę czarno na białym w sześciu koniach płatnych w dwie strony, nie jestem w stanie odgadnąć, co wygra! Co się dzieje, do pioruna ciężkiego…?!

Długo się zastanawiać nie musiałam. Bez wielkiego wysiłku przypomniałam sobie, że nie kariera konia na tych piekielnych wyścigach jest ważna, tylko układy ludzkie. Trafiam, owszem, jeśli uda mi się przewidzieć, co oni będą myśleć. Co sobie wykombinuje Glebowski, Białas, Wiśniak, Rowkowicz, Kapulas, Wojciechowski, specjalista od gry na siebie, Skórek, uparcie pozostający w opozycji do własnego trenera, Szczudłowski, Wągrowska i ta cała reszta! Jeśli zgadnę, co oni myślą, wygrywam, jeśli nie, przepadło! A zdaje się, że jest to znacznie trudniejsze, niż ocena wszystkich koni świata razem wziętych…

No tak. Mafia łomżyńska i ten jakiś Bazyli…

Załatwiłam u pani Zosi wezwanie Zawiejczyka dla Moniki Gąsowskiej. Monika robiła wrażenie jakby Zawiejczyk trochę przestał ją interesować, dwie wygrane gonitwy wyraźnie ją zachęciły. Wróciła z paddocku i powiadomiła mnie, że dwa konie wyróżniają się po prostu bezgranicznie, Eternit i Purchawka. Będzie je grała, nic nie ma prawa ich przegonić.

– Teoretycznie – przygasiłam ją nieco. – Owszem, oba są po derbistach, powinny wygrywać raz za razem, ale Włóczka, pardon, Włoczkij, nie umie jeździć na arabach, a uczeń Miazga tym bardziej. Chyba że przyjdą same z siebie.

– Przyjdą – zapewniła mnie stanowczo Monika. – Jeżeli ja mam bodaj cień pojęcia o koniach, nie mogą nie wygrać. Nie wiem który, bo mniej więcej są jednakowe.

Eternit był pierwszą grą. Purchawkę podgrywali słabo, zapewne przez ucznia Miazgę, który obniżał jej wartość. Zagrałam je ze sobą na wszelki wypadek, w tripli nie miałam żadnego, zaczynałam od Kujawskiego w przekonaniu, że Wróblewski jednak będzie sobie robił tę dublę. Głośnik zagrzmiał panem Zawiejczykiem, który proszony jest o zgłoszenie się do sekretariatu mitingu. Nadkomisarz Jarkowski złapał mnie pod schodami.

– Co jest? – spytał, czyniąc gest głową ku hałaśliwej maszynerii.

– Gąsowska, ta dziewczyna, mówiłam, chce go znaleźć – wyjaśniłam. – Sama jej poradziłam, żeby szukała przez radio, bo on może być wszędzie.

– Co ona o nim wie?

– Prawie nic, to jej ciotka. Rozumiem, że były amant, a obecnie przyjaciel życiowy. Mam zawrzeć znajomość z ciotką?

– Nie, nie musi pani. Jakoś to załatwimy we własnym zakresie…

Chciałam go zapytać, czy z tym Zawiejczykiem już w ogóle rozmawiali, ale zaczepił go ktoś, z drugiej zaś strony ujrzałam, jak łysy z kędziorkami zmierza do kasy po dwieście tysięcy. Nagle zaciekawiło mnie, co zagra, zostawiłam Jarkowskiego i podążyłam za Figatem. Zagrał to samo, co ja i Monika Gąsowska, trzy cztery, Eternita z Purchawką.

– Kiedy pani wraca do Łącka? – spytałam Moniki na górze.

– Cały czas tam jestem. Dopiero od października przenoszę się do Warszawy. Wczoraj przyjechałam, bo ciotka dzwoniła, zdenerwowana jest tym Zawiejczykiem i zażądała ode mnie pomocy, ale jutro wracam. Chyba, żeby ona się uparła… Miałam zamiar wrócić, tak należałoby powiedzieć, zaczynam wątpić, czy mi się uda.

– Może ten Zawiejczyk się znajdzie…

– Te dwa kończące konie Miecia to jest trójka i czwórka – powiadomiła mnie Maria. – Daj to żelazo do butelek. Eternit pierwsza gra, wolałabym Purchawkę, Bolka mogę sobie darować.

– Bolkiem przechodzisz?

– Bolkiem. Druga gra.

– Harcownik, proszę państwa! – głosił pan Zdzisio. – Tu wygrywa Harcownik! Dwa sześć będzie!

– I ucho od śledzia! – rozzłościłam się. – Sojecki, rzeczywiście…!

– A Eternit co? – zainteresował się sarkastycznie Waldemar – Nogę złamie?

– Szóstka to już wisi! – stwierdził stanowczo pan Edzio. Monika Gąsowska pochyliła się ku mnie.

– Dlaczego oni mówią, że wisi? Ciągle to słyszę. Przepraszam, może mi to pani powiedzieć?

– Na tablicy. To znaczy tam, na tym czymś, koło wieży sędziowskiej, wywieszają wyniki, numery koni. Wcale nie wywieszają, tylko wtykają w takie ramki, ale nazywa się, że wisi to, co wygrało. Zostało im samo wisi.

– A, rozumiem…

– Dla araba waga nie ma znaczenia! – upierał się pan Zdzisio. – A jeśli nawet…

– Na krótkim dystansie! – nie wytrzymał Jurek. – Tu jest tysiąc osiemset!

– Toteż właśnie, Harcownik! Pięćdziesiąt pięć kilo!

– Łysy z loczkami zagrał to samo, co Miecio – zawiadomiłam Marię. – Przypadkiem podejrzałam, za dwieście trzy cztery, Eternit z Purchawką. Coś mi zaczyna majaczyć w umyśle.

– Mnie majaczy wszystko wszędzie – odparła Maria, przeglądająca swoje triple. – Możesz popatrzeć, co ja tu zrobiłam? Czekaj, przechodzę Bolkiem… Ale zaczynam od Purchawki dwie i od Eternita jedną, Bolkiem nie zaczynam wcale.

Zajrzałam do jej programu.

– Znów nie grasz tego, co masz zapisane?!

– Bo nie zdążyłam do zbiorówki! Dyktowałam w pojedynczych i pomyliło mi się! A kwinta wydała mi się za kosztowna i zmniejszyłam ją, o, proszę…

Z jej wypisanej na programie kwinty trzy konie już przeszły, teraz miała Purchawkę, Eternita i Kujawskiego na Fikusie. Szansa olbrzymia, a kwinta fuksowa.

– Czego nie masz?

– Jak to, czego? Sarnowskiego wyrzuciłam! Za drogo mi wypadało!

– No tak. Chytry dwa razy traci…

– Co pan zrobisz z takim butem, panie, teraz już nie ma szewców…

– …ruskie pod Pałacem Kultury. Na trawienie, a drugie na grypę, za grosze można kupić…

– Tanio panu wypadnie to samobójstwo…

– Czego oni tak zwłóczą, dziesięć minut spóźnienia!

– Rachuba nie nadąża…

Bomba poszła, araby wlazły do maszyny grzecznie, ruszyły prawie razem. Pan Zdzisio szalał nad Harcownikiem do połowy prostej, zaczynałam już zgrzytać zębami, bo piekielny Harcownik prowadził swobodnie, w odstępie paru długości. W połowie prostej sytuacja uległa zmianie.

– Wychodzi Eternit, polem finiszuje Purchawka z Albańczykiem – mówił głośnik. – Eternit, Albańczyk, Purchawka, Eternit Purchawka, Eternit Purchawka…

– Dawaj, Purchawka! – wrzasnęli równocześnie Jurek i Maria.

– Won z tym Albańczykiem, gdzie się pchasz, kretynie! – warczałam pod nosem.

– Jest!!! – darł się facet za Waldemarem. – Jest!!! Dwa pięć!!! Dawaj, dwa pięć!!!

– Panie, jakie dwa pięć, trzy cztery idzie! – rozwścieczył się Waldemar, odwracając gwałtownie ku niemu. – Czego mi pan wrzeszczysz te brednie nad uchem!

– Tego, no właśnie, trzy pięć…!

– Ślepe to wszystko, czy jakie? – powiedział pełną piersią pan Edzio z wielkim rozgoryczeniem.

– Mam! – krzyknął Jurek. – Trójki nie grali!

– Albańczyk trzeci! – wytknął niezłomnie pan Zdzisio. – Proszę, jak blisko!

– A blisko, blisko – przyświadczył pułkownik. – Z osiem długości będzie…

– Skończyliśmy z Mieciem! – odetchnęła Maria.

Monika Gąsowska znów wygrała. Kolejną triple szlag mi trafił, ale porządek miałam. Majaczenia w moim umyśle zaczęły nabierać wyraźniejszych kształtów. Odwróciłam kartkę w programie i popatrzyłam na piątą gonitwę.

Na bezwzględnie najlepszym koniu jechał Wiśniak. Schował go już dwa razy, przychodząc na trzecim i czwartym miejscu, co było wielką sztuką. Teraz miał nawet konkurencję w postaci Kujawskiego na Gorgonie, ale mogłam dać głowę, że Sygnał jest od Gorgony lepszy. Przyjdzie na nim ten Wiśniak, czy nie? Faworytem musi być niewątpliwie, mimo poprzednich, gorszych biegów, do towarzystwa będą mu grali jeszcze dwa, tę Gorgone z Bolkiem i Tombolę Kapulasa. Wystarczy odrobina wysiłku i Wiśniak znów ukryje Sygnała za nimi, pytanie, czy zrobi tę odrobinę wysiłku…

– Jeśli teraz wygra Wiśniak, to ja zacznę myśleć – powiedziałam do Marii. – Co tam macie z Mieciem?

– Właśnie Wiśniaka i wstyd powiedzieć, przez usta mi nie przejdzie. Grzechotkę.

– Co?!

– Grzechotkę. To Miecio. Uparł się.

– Zwariował?

– Nie wiem. Chyba. Może mu naruszyło umysł. Sygnał i Grzechotka, zgodziłam się dla świętego spokoju, miałam do tego nie wejść, ale zapomniałam i weszłam. Trudno, przepadło.

Zamilkłam. Głośnik podał wyniki gonitwy. Milczałam nadal, a umysłowe majaczenia krystalizowały się coraz porządniej. Grzechotka… Idiotyzm, bliżej niż piąta dotychczas nie była, a pochodzenie ma takie, że powinno się zdenerwować i samo za nią polecieć, może właśnie teraz ten wypadek nastąpi. Koń Glebowskiego, Glebowski bez powodu nie przychodzi, musi sobie robić triplę, dublę, widły… Spojrzałam dalej, no owszem, w siódmej idzie. Widły od Grzechotki…?

– Pójdzie pani popatrzeć na paddock i oceni pani konie! – rozkazałam Monice Gąsowskiej. – Bardzo mnie interesuje pani opinia, bo zaczyna się dziać coś dziwnego.

– Chętnie. Cały czas wygrywam. To naprawdę jest takie łatwe? Myślałam, że raczej powinno się tu przegrywać?

– Różnie bywa. Nic pani nie będę sugerować, ale zależnie od tego, co tu wygra, ja coś zgadnę albo nie. Powiem pani po gonitwie.

Za triplę z Purchawką, mimo bitego faworyta w środku, dali przeszło osiemset tysięcy. Porządek dwadzieścia osiem. Inwestycje już odbiłam, na triplach do końca mogłam krzyżyk położyć, ale porządki dawały mi szansę. Sygnał z Grzechotką, to jest myśl…

Zawiejczyk się nie pojawiał, mimo trzykrotnego wzywania przez głośnik. Monika Gąsowska prawie zapomniała o jego istnieniu, obejrzała konie na paddocku. Sygnała wybrała bez wahania, po czym dołożyła mu trzy klacze. Gorgonę, Tombolę i Grzechotkę. Spojrzała w program i zdziwiła się.

– Nie rozumiem. Dlaczego ta Grzechotka tak źle biegała? Piąta, szósta, piąta… To jest przecież świetna klacz! Niech pani popatrzy na układ zadu, na pęciny…

– Nic, nic, zobaczymy, co będzie – powiedziałam pośpiesznie. – Po gonitwie…

Zagrałam rewolucyjnie Sygnała z Grzechotką i popędziłam szukać Jarkowskiego. Znalazłam go w przejściu do biur, podsłuchiwał jakichś dwóch facetów. Nie miałam cierpliwości czekać, aż skończy pracę.

– Mam propozycję – rzekłam szybko. – Ten łysy z kędziorkami, Figat się nazywa, grał trzy cztery za dwieście tysięcy. Niech pan może popatrzy, kto będzie grał w tej gonitwie cztery sześć, Sygnała z Grzechotką. Szczególnie Grzechotkę. Coś mi się widzi, że nastąpiła jakaś zmiana i wiedzą o niej tylko najgłębiej wtajemniczeni. Powinien pan przypilnować tych najgłębiej wtajemniczonych.

Nadkomisarz Jarkowski nie był specjalnie gadatliwy. Nie odpowiedział ani słowem, popatrzył na mnie i kiwnął głową. Obowiązki uznałam za spełnione.

Sygnał wygrał jak chcąc, Wiśniak wcale go nie wysyłał, przeciwnie, trzymał kurczowo. Druga była Grzechotka, o łeb przed Tombolą. Tripla spadła do stu czterdziestu tysięcy, za porządek dali jedenaście. Zdążyłam napluć sobie w brodę, idiotka, trzeba było grać drożej, za sto tysięcy chociaż, w sytuacji, jaka się wytworzyła, mam szansę odbić cały sezon i marnuję tę szansę, aż iskry idą. Nie poświęciłam tej samokrytyce więcej niż chwilę, bo majaczenia przeistoczyły się wreszcie w twórczą myśl.

– Mogę pani powiedzieć, dlaczego pani wygrywa – poinformowałam Monikę Gąsowska. – Zdaje się, że po raz pierwszy zaistniał taki niezwykły dzień. Nikt nie chowa koni, wszystkie są wyjeżdżane i przychodzą te lepsze, bez względu na to, czy są grane, czy nie. Normalnie nie byłoby ani Sarnowskiego, ani Wiśniaka, ani Eternita. Ani Purchawki i Grzechotki, bo obie były ciemnione, jak widać na załączonym obrazku, nie wiem na jaką okazję. Nie mam pojęcia, co im się stało, ale czegoś takiego jeszcze nie było. Niech pani korzysta, bo druga okazja nieprędko się przytrafi.

Fuksy skończyły się na Grzechotce, do końca dnia przychodziły same faworyty, grane straszliwymi blokami. Kujawski wygrał na Palecie o nos przed Rowkowiczem i jedyną moją pociechą był fakt, że przez zapomnienie nie dotknęłam Zameczka.

– No i popatrz, uszkodzony ten Miecio na umyśle czy nie uszkodzony, a prawdy nam nie powiedział – rzekłam ponuro do Marii. – Widzisz chyba, co zrobili? Wyjechali ciemnione konie, wszystkie od początku do końca, jak leci. Miecio wymyślił Purchawkę i Grzechotkę, nie? O Kosmitce i Eternicie nie mówię, strzelały z programu. Sygnał też wychodził, ale trzeba było wiedzieć, że na nich pojadą. Miecio to zgadł i nie wierzę, że miał proroczy sen. On coś przed nami ukrył.

Maria kiwała głową, w zadumie wpatrzona w tor. Westchnęła.

– Też uważam, że on coś ukrywa. Boję się o niego. Nam jak nam, ale niechby chociaż policji powiedział…

– Jeśli nie pojadę do Łącka, przyjdę tu w sobotę – oznajmiła w przestrzeń Monika Gąsowska za moimi plecami…


* * *

– Nikt nie zamierzał z nimi rozmawiać – tłumaczył mi Janusz z nadludzką cierpliwością. – Zdobyto ich nazwiska i należało się im poprzyglądać. W pierwszej kolejności ludzie poszli za tymi hurtownikami. Zawiejczyk został zaniedbany, grał tylko jedną triplę, inwigilację zorganizowano po paru godzinach, a po paru godzinach okazał się już nieuchwytny.

– W ciągu paru godzin można dolecieć do Egiptu, Montrealu i Samarkandy! – zirytowałam się. – Trzeba było uczepić się ich od razu!

– Trzeba było, ale brakowało ludzi. Skąd ktoś mógł przewidzieć…

– Może chociaż hurtownicy doprowadzili do jakiegoś efektu?

– Hurtownicy odebrali pieniądze i oddali je dwóm facetom, starając się uczynić to nieznacznie. Do tych dwóch facetów dołączył trzeci i nawet mam cię zapytać o taką sprawę, może odgadniesz. Mianowicie ci trzej różni faceci prezentowali jednakowy wyraz twarzy, zbaraniały kompletnie, i nie było po nich widać najmniejszego zadowolenia z sukcesu. Rozumiesz to zjawisko?

Zastanowiłam się i zrozumiałam od razu. Grali dla kogoś innego, nie dla siebie, nie za swoje pieniądze i nie do nich należał zysk. Ktoś im kazał postawić, nie wierzyli, że to przyjdzie, sami grali co innego, spełnili polecenie i zdumieli się śmiertelnie. Inne wytłumaczenie nie istnieje.

– Dla kogo? – spytał Janusz.

– Nie mam pojęcia. Ci trzej faceci to kto?

– Takie palanty z Łomży…

– A, mafia łomżyńska! Czekaj, to dziwne. Słyszałam plotki, że oni rządzą. Ktoś im kazał? Nie rozumiem, na ogół to oni każą, pracują sami dla siebie i mają wyłącznie podwładnych. Co to ma znaczyć?

– Może, oprócz podwładnych, mają jednak także i zwierzchnika…?

– Jeśli mają zwierzchnika, to musi to być ten jakiś tajemniczy Bazyli. Pytaliście Miecia…? A, nie, prawda, nie było kiedy, miał rozbity łeb. Ale już mu przeszło, niech z nim pogada ktoś przytomny, Miecio wie więcej, niż nam powiedział, możliwe, że się w ogóle boi. Tych mafiozów też się powinno przycisnąć albo jakoś podstępnie z nich wydusić, kto im kazał wtedy stawiać i kto dał pieniądze, osiemset tysięcy te triplę kosztowały, wątpię, czy wyłożyli z własnej kieszeni. Robi się to?

– Robi. Raczej podstępnie.

– Poza tym należy się zorientować, też podstępnie, co się stało i co się w ogóle dzieje. Wnioskując ze środowych gonitw, ani jeden dżokej nie został przekupiony, poszli jak szatany, uczciwie wyjechali wszystkie konie. Nie rozumiem, co to znaczy, ale zainteresować się tym trzeba koniecznie. Jakieś szczegóły o Derczyku są już ustalone?

– Zdaje się, że urządzasz mi tu bardzo porządne przesłuchanie. Niczego nie będę ukrywał i powiem całą prawdę. Owszem, są ustalone. Został zabity w tych zaroślach, nikt go nigdzie nie wlókł, ślady wskazują, że był tam z kimś jednym, stali w miejscu i dalej należy wnioskować, że ten ktoś jeden go trzasnął, zostawił pod krzakiem i oddalił się. Wilgoć przeszkodziła psu. Następna po zabójcy byłaś ty, a po tobie kierownik mitingu. Nie znaleziono jeszcze nikogo, kto widziałby Derczyka przed wyścigami, rozmawiającego czy idącego z kimkolwiek…

Coś mi nagle przyszło do głowy.

– Czas – powiedziałam pośpiesznie. – To musiało być na tyle wcześnie, że Derczyk jeszcze nie był ubrany. Mam na myśli służbowo. Widziałam normalne spodnie i normalne buty, a nie strój jeździecki, poszedł w te plenery, zanim się zaczął przygotowywać do gonitwy. No, miał trochę luzu, bo jechał dopiero w drugiej, ale na ogół oni zaczynają z pewnym wyprzedzeniem. Widzieć go mogło dwadzieścia osób i żadna się nie przyzna na wszelki wypadek.

– Po co miałby w ogóle z kimś tam chodzić?

– A diabli wiedzą. Uzgodnić gonitwę. Dać się przekupić i wziąć pieniądze. Kłócić się o poprzednie. Ubijać jakikolwiek interes. W ogóle nie powinien chodzić, bo miał dosyć zajęcia w stajni. Złapcie tego zbrodniarza, on wam powie. Trener co?

– Trener nic. Widział go, owszem, od rana, a potem jakoś znikł mu z oczu. Trener w ogóle chętnie rozmawia tylko o koniach, co do całej reszty udaje idiotę. O Derczyku natomiast…

Zawahał się. Zrozumiałam, że coś jeszcze wyszło, na jaw, a on nie jest pewien, czy mi o tym powiedzieć. Zaprzysięgłam grobowe milczenie.

– Rzecz w tym, że może zdołasz wyciągnąć wnioski. Oczywiście, że to nie do rozgłaszania, nawet pomiędzy najlepszymi przyjaciółmi. Otóż badanie wykazało, że Derczyk dostał wycisk. Najpierw dostał wycisk, a zaraz potem skręcono mu kark. Istnieją przypuszczenia, że zabójstwo było przypadkowe, na mordobiciu zamierzano poprzestać. Co ty na to?

– Ja na to, że niekoniecznie – odparłam bez wahania, bo pamięć nawiązała ze mną błyskawiczny kontakt. – Chyba ze dwa razy usłyszałam, że Derczyk za dużo wie i gębą kłapie. Albo może zamierza kłapać. I tak to widzę, że po pysku dostawał ze słowami: „będziesz milczał, świnio głupia, czy nie?”, a Derczyk odpowiadał, że nie, właśnie na złość wszystko powie. Rybką mówię i streszczam. Więc ten, co go lał, stracił nadzieję i nie widział innego wyjścia, może mu kazali uciszyć głupa za wszelką cenę. Oczywiście możliwe jest także, że przesadził w nerwach, ale kłapania gębą jestem pewna.

– Od kogo słyszałaś?

Doniosłam na Miecia i na pana Mariana. Miecio i tak musiał złożyć obszerne zeznania, a pan Marian stanowił czystą sztukę dla sztuki. Zdzisio mówił, że wyjechał do Francji, nie wiadomo na jak długo, a w dodatku był tylko słuchaczem, nie zaś autorem wypowiedzi. Autora z nazwiska nie znałam i mogłam go najwyżej palcem pokazać.

Zadzwonił telefon. Podniosłam słuchawkę i oddałam ją Januszowi. Zdążyłam przywyknąć, że szukają go u mnie, ilekroć u niego nikt nie odpowiada. Słuchał chwilę, powiedział „dobrze” i odłożył ją na aparat. Wyraz twarzy miał nieodgadniony.

Zanim podniósł się z fotela, udało mi się pomyśleć, że chyba stracę do siebie cierpliwość. Czy ja bym nie mogła wplątać się w normalny związek na przykład z kierowcą, głównym księgowym, inżynierem sanitarnym albo ogrodnikiem, zwyczajnymi ludźmi, którzy przed swoją babą nie muszą mieć tajemnic, a nie uparcie czepiać się prokuratorów, policjantów i pracowników kontrwywiadu. No owszem, zawody mają interesujące, ale co mi z tego, skoro nic nie mówią! Ten też, usłyszał coś ważnego, a nawet okiem nie mrugnął…

– Nie – powiedział, odgadłszy co myślę, prawdopodobnie przy pomocy telepatii. – Nie mam pojęcia, o co chodzi, kazali mi zaraz przyjechać i wysłali wóz. Tyle samo wiem, co i ty, jeśli wrócę o ludzkiej porze, powiem ci wszystko.

Zważywszy, iż dochodziła dziesiąta, na ludzkiej porze od razu położyłam krzyżyk i pogodziłam się z poczekaniem do jutra. Zadzwoniłam do Miecia dla sprawdzenia, czy jest żywy. Był nie tylko żywy, ale nawet rozpromieniony, wygrana tripla, zgodnie z przewidywaniami, przywróciła mu zdrowie. Niemiłosiernie spytałam, skąd wiedział o Grzechotce, Purchawce i uczciwym wyjechaniu wszystkich koni. Wbrew spodziewaniem, Miecio na pytanie odpowiedział.

– Od jednego takiego. Dosyć mam już tego ukrywania i wy macie rację, powiem wszystko, tylko na razie nie wiem komu. Nikt mnie o nic nie pyta, poza tobą.

– Gliny myślą, że jesteś chory – wyjaśniłam. – Możliwe, że jutro zmienią poglądy. Kto to jest ten jeden?

– Ściśle biorąc, dupek żołędny. No dobrze, zacznę mówić od razu. Podejrzewam, że pośrednik mafii łomżyńskiej, chociaż na to nie wygląda. Dał mi do zrozumienia, że spragniony jest mojej wdzięczności i dlatego udziela informacji.

– Coś więcej powiedział?

– Nic. W ogóle nic nie powiedział, wszystko dawał do zrozumienia, w dodatku przez telefon. Poradził mi, żeby zagrać te dwie kobyły i wysunął supozycję, że Sarnowski pojedzie. Wiśniak też. Osobiście podejrzewam, że nikt im nie zapłacił za schowanie koni, nie wiem dlaczego.

– Może ze strachu, Derczyk nimi wstrząsnął.

– Ja wątpię, czy oni mają taką delikatną psychikę, ale może. Powiadomiłam go o własnych spostrzeżeniach i przez chwilę

rozważaliśmy sprawę. Wszystkie mafie mogły się zaniepokoić, a skutki niepokoju bywają rozmaite. Zaciekawiła mnie najbliższa sobota, kazałam się zawiadomić, gdyby spragniony wdzięczności informator Miecia kontynuował użyteczną działalność. Co do ludzkiej pory, odgadłam dobrze…


* * *

O odnalezieniu samochodu Zawiejczyka przed dworcem Centralnym dowiedziałam się nazajutrz. Stał sobie, pusty, porządnie zamknięty i pozbawiony właściciela. Wskazywało to na odjazd Zawiejczyka pociągiem nie wiadomo dokąd, nie wiadomo kiedy, nie wiadomo dlaczego i ciotka Moniki Gąsowskiej została dokładnie i dyplomatycznie przepytana. Pojęcia nie miała o jego jakichkolwiek wojażach i sama była niezmiernie zdziwiona, co nie ulegało najmniejszej wątpliwości. W trakcie przepytywania popadła w ciężką urazę i oburzenie i zażądała odnalezienia tego Zawiejczyka w trybie natychmiastowym. Podała adresy całej jego bliższej i dalszej rodziny, dowalając tym sposobem policji niezłej roboty, po czym wysunęła pełne goryczy przypuszczenie, iż przyczyną jego zniknięcia mogła być jakaś młoda i piękna jednostka płci żeńskiej, jej zdaniem bowiem Zawiejczyk miewał niekiedy ciągoty dziwkarskie.

– Jeśli spotkasz tę Gąsowską w sobotę, masz obowiązek sprawdzić, czy ciotka mówi prawdę – poinformował mnie Janusz w piątek. – Chociaż wszystko wskazuje na to, że tak.

Zaprotestowałam podstępnie.

– Żadnego obowiązku nie mam, tylko najwyżej mogę okazać dobrą wolę. Nic mi nie mówicie i nie czuję się zaangażowana do śledczej pracy. Gdybyście mówili, owszem, poczułabym się i obowiązek odwalałabym z zapałem.

– Przecież mówię wszystko!

– Jakie wszystko? A chłopczyk? A te pozostałe cztery sztuki od tripli? A ćwoki łomżyńskie? A mikroślady…?

– Jakie mikroślady?

– Ten, co trzasnął Derczyka, coś po sobie zostawił, nie uwierzę, żeby nic. Po mnie zostało pobojowisko w pokrzywach, chociaż łaziłam tam delikatnie i niczego nie szarpałam, a on co? Z powietrza się na niego rzucił? Harpia taka uskrzydlona? Goły był, żadnej odzieży na sobie nie miał? Tam jest trudny dostęp, trzeba się przedzierać przez zarośla!

– Przedzierał się, owszem. Przypominam ci, że mżył deszcz…

– Nie wierzę. Mżył, zgadza się, ale nie wierzę, żeby tam poszli w trakcie. Nie łazili po krzakach przy deszczu, poszli jak przestał padać, dobry kwadrans przede mną!

– To nie jest powiedziane. Mógł ten zabójca nakłonić Derczyka, deszcz nie deszcz, coś mu pokaże, byle szybko, ktoś tam czeka, argumentów jest tysiąc. Mikroślady wskazują, że poszli właśnie w czasie deszczu. Bada się. Laboratorium jeszcze nie skończyło, wełnianego swetra żaden nie miał, a ortaliony przechodzą dość gładko. No dobrze, powiem. Bierze się próbki ze wszystkich spodni całego personelu, chyba sama rozumiesz, że nikt się nie może zorientować, wyrzuci te portki albo spali. To wymaga czasu.

Zrozumiałam i odczepiłam się od mikrośladów. Generalna akcja, rzucająca pułk wojska na garderobę pracowników stajennych, nie byłaby może najlepszym pomysłem świata, a działania dyplomatyczne miały prawo potrwać. W dodatku zabójcą mógł być w ogóle ktoś obcy, nie zatrudniony na wyścigach. W kwestii pozostałych pytań nie popuściłam.

– Co do chłopczyka, zgadłaś dobrze. Podsłuchał jakąś rozmowę, treści nie umie przekazać, ale sens jest jasny. Dotyczyła usunięcia Derczyka. Na ile zdołaliśmy się zorientować, głównie przeraziła go atmosfera tej rozmowy. Ton. Nie wie, kto z kim rozmawiał, wydaje mu się, że rozpoznał, czy też domyślił się jednego, nazwiska nie zna, może go pokazać. I znów, jak ci się zdaje, tak jawnie, publicznie, pokaże faceta palcem…?

– No nie, mowy nie ma. Kto to jest, pracownik?

– Nie, gracz. Jeden z uprzywilejowanych.

– Diabli nadali. Może się tam więcej nie pokazać.

– Może. Teraz się szuka świadka. Chłopczyk twierdzi, że widział kogoś w zagajniku od strony drogi, nie rozpoznał, kto to był, ale ów ktoś musiał widzieć Derczyka idącego w te krzaki, a także zabójcę Derczyka, bez względu na to, czy szli razem czy osobno. Oczywiście było to odpowiednio wcześniej. I na miłosierdzie pańskie, nie zdradź się z tym przed nikim, na wszystko cię błagam! Nikt nikogo nie pyta oficjalnie. Oficjalnie to cała policja może się w odwłok ukąsić, najmniejszego dowodu, najmniejszej poszlaki, wyprzeć się mogą śpiewająco, na domiar złego nie jest pewne, kogo brać pod uwagę, personel czy graczy. Gdyby mi kazano kłaść głowę pod topór, nie zaręczyłbym nawet za dyrektora!

– Dyrektor nie, charakterem nie pasuje – powiedziałam z lekkim roztargnieniem. – Już prędzej dyrektorowa, robi dobre wrażenie i taka jest sympatyczna, że mogłaby sobie pozwolić na wszystko bez śladu podejrzeń. Ale wątpię. Dobrze, rozumiem, nie powiem nikomu. Kto grał te cztery triple?

– Dlaczego cztery? Było sześć…

– Jedną Maria przez pomyłkę, jedną Zawiejczyk, który zniknął. Pozostałe cztery kto?

– Jedną taki jeden, co wszystkich podgląda, zagrał za Zawiejczykiem i nawet nie wiedział, co gra. Obie zagrał, pierwszą i drugą. Sprawdzony dokładnie, pilnuje się go jeszcze na wszelki wypadek. Jedną pijany facet, pomylił się, moczymorda autentyczna. Jedną gość, który grał dwie ściany i to coś, co przyszło w środku. Lepiej ode mnie wiesz, co to było, ja nie pamiętam…

– Kujawski. Naród go zawsze gra.

– I ostatnią interesujący facet. Przyznał się, że podsłuchał, jak ktoś komuś mówił, że tych koni trzeba pilnować, z tym że nie usłyszał dokładnie i tak pilnował nie samego Derczyka, tylko trzech koni w każdej gonitwie. Dopuszcza się, że mógł źle usłyszeć i wcale nie jest pewien, czy to właśnie o tym była mowa, grał na wszelki wypadek. Teraz usiłuje się z niego wydoić kogo podsłuchał, ale ci wszyscy ludzie na wyścigach są obłąkani, on się naprawdę szczerze stara i przebiera wśród jedenastu, bo nie pamięta, co którzy mówili, a podsłuchiwał wszystkich. Zwariować można. Chcesz ich nazwiska i adresy?

– Kicham na ich nazwiska i adresy, już bym wolała rozpoznawać gęby. Ale jeśli pochodzą z innej trybuny, nawet i to mi na nic, bo ich pewnie nie widuję. Ćwoki łomżyńskie, co?

– Też się ich obserwuje. Wydają się jakby nieco zdezorientowani i zdenerwowani. Robi to takie wrażenie, jakby stracili wpływ na dżokejów.

Zdziwiłam się.

– Oni stracili? Na nas zrobiło to takie wrażenie, jakby dżokeje przestali od nich dostawać pieniądze. Pojechali w środę zdumiewająco uczciwie, nikt nie chował konia. Czekam soboty, żeby sprawdzić, co będzie. A, to już jutro…

– Czekaj, to ważne, co mówisz. Zgadzałoby się. Mafia nikogo nie opłaciła, jeźdźcy nie dostali pieniędzy, pytanie z czyjej inicjatywy. Łomżyńskie ćwoki pchają się z forsą i są bardzo niezadowoleni, wynikałoby z tego, że dżokeje coś kombinują. Przyjrzyj się jutro bardzo porządnie.

Zgryźliwie spytałam, czy podwładni nadkomisarza Jarkowskiego stracili wzrok, zapewniłam go, że przyjrzę się z całej siły i zainteresowałam się, co zrobili z samochodem Zawiejczyka. Nie zostawili go chyba przed dworcem Centralnym na pastwę złodziei?

– Nie. Został zabrany do komendy i pilnie bada się wnętrze. Zostało już stwierdzone, ze stał tam od soboty wieczorem, więc ostatnią osobą, jaka w nim jeździła… nie tak, przedostatnią, ostatnią był zapewne Zawiejczyk, powiedzmy ostatnią znaną osobą, która jechała w charakterze pasażera, jest ta Monika Gąsowska. Została wezwana dla obejrzenia, nie znam na razie rezultatów.

– Jeszcze Miecio. Na ubój?

– Proszę…?

– Pytam grzecznie, czy zostawiliście go na stracenie. Jeśli nie powie, co wie, złoczyńcy w końcu go załatwią, a wy zwlekacie. Nie lubicie go do tego stopnia, że chcecie mieć z nim spokój na zawsze?

– Przeciwnie, Miecio jest pilnowany jak klejnot bezcenny. Wykorzystuje swoją głowę i siedzi w domu, o czym pewnie wiesz, a ludzie dookoła tylko czekają, żeby mu ktokolwiek złożył wizytę.

– Ostrzegam cię, że jutro pewnie wyjdzie.

– Daj mu Boże zdrowie. Asystę będzie miał liczną. A na pogawędkę już jest umówiony, w poniedziałek. Specjalnie tak, po sobocie i niedzieli coś się może ujawnić…


* * *

– Jedno, co wiem na pewno, to to, że zginął mój koc – powiedziała melancholijnie Monika Gąsowska jeszcze przed pierwszą gonitwą. – Niczego innego nie mogę zagwarantować, bo nie zwracałam uwagi, ale koc kupiłam- ledwie dzień wcześniej, w piątek, i bardzo mi się podobał. Zostawiłam go w jego samochodzie, głupio mi było przychodzić z kocem na wyścigi i nie mam wątpliwości, że przepadł.

– Powiedziała im pani o tym?

– Oczywiście. Ściągnęli mnie z Łącka, ale i tak bym przyjechała, bo moja ciotka dostaje histerii. Co ten Zawiejczyk mógł zrobić, jak pani myśli?

– Uciec, jak sądzę. Jedyne logiczne przypuszczenie…

– Słuchaj, co się dzieje? – spytał ze zdumieniem Jurek, przechodząc do swojego fotela. – Jakiś straszny napust na piątkę w drugiej. Ja go nie ruszyłem, a tu widzę, że samą piątkę grają, po dziesięć, po dwadzieścia razy. Co to ma znaczyć?

Porzuciłam Monikę, koc i Zawiejczyka, bo pojawił się temat ważniejszy. Też tej piątki do ręki nie wzięłam i od razu postanowiłam, że nie wezmę, zanim jeszcze spojrzałam w program.

– Zbiorowy obłęd – zawyrokowałam stanowczo. – Kacperski na Arkuszu, bzdura, jak stąd do Ameryki albo i dalej. Co prawda, na arabach Kacperski pojechać umie…

– Nic nie rozumiem, najbliżej ten Arkusz był czwarty, skąd oni go wzięli?

– Napust, sam mówisz. Bez napustu byłaby sama jedna Palma.

– Coś ty, nikt jej nie gra. A ja ją mam. Z pochodzenia najlepsza…

– Ale Sarnowski jedzie, ludzie przywykli, że Sarnowski na faworycie nie przychodzi…

– Przecież nie jest faworytem!

– No to co? Ale powinna być. Też ją mam, chociaż nie wiem, czy słusznie. Czort ich bierz, niech sobie ten Kacperski wygrywa beze mnie.

Z. Palmą na ustach wbiegł pan Zdzisio i rozdzielił pomiędzy płeć żeńską prześliczne różyczki z czystej dżentelmenerii. Poleciałam do pani Jadzi po szklankę z wodą, ustawiłam kwiecie w okrągłym okienku obok Moniki, bo na parapecie przed nami zasłaniało wiraż. Waldemar usadowił pana Sobiesława, domagając się od niego podjęcia męskiej decyzji.

– To co w końcu, chce pan z tą Palmą? Kalarepę gra cały tor, mam dołożyć, czy nie? Ostatnia chwila, zaraz zamkną kasy!

– To mi wychodzi za drogo, panie Waldku, może ją górą zagramy…

– …koń z ulgą wagi. Sunlight w Ascot w ten sposób wygrał w trzydziestym ósmym roku, siedemnaście do jednego płacili…

– O Boże! – powiedziała Maria, rzucając torbę na fotel. – Już zaczął…?

– Kontynuuje – odparłam. Wcześnie przyszedł i zaczął od razu.

– …w Łuku Triumfalnym tor był dla Paysanne i dlatego przyszła, mimo obciążenia – ciągnął pan, na którego patrzyłabym ze wzruszeniem, gdyby tyle nie gadał. Stanowił bez mała postać historyczną, złoty młodzieniec sprzed pierwszej wojny światowej, żywa kronika wyścigów na połowie kuli ziemskiej. – Jej matka to była Vitesse, po Niżyńskim, z tej linii, dokładnie Niżyński był jej dziadkiem…

– Panie, o czym pan mówi, mało ważne, co leciało za Mieszka Pierwszego! – zirytował się Waldemar. – Ja bym chciał wiedzieć, co tu w pierwszej będzie! To co w końcu, mam dostawić z Palmą, czy nie…?

– …małpa i papuga. Przeszwarcowały się na statek do Europy i płyną, płyną… – usłyszałam pułkownika. – Wylazły z tego ukrycia, zaczęły się bawić…

– …przez samego jednego! – głosił pan Edzio. – Kalarepa sam go gra podobno za dwieście…

Trener Kalarepa wcale nie nazywał się Kalarepa, tylko Kalryp, ale nie było osoby, która prawidłowo wymawiałaby jego nazwisko. Kalarepą został na zawsze.

– Tylko dwójka! – upierał się z ogniem pan Zdzisio. – Samą dwójką zaczynam, tu nie ma innego konia!

– W pierwszej?

– Oczywiście! Najwyższy czas na nią, bez wagi koń! Zdenerwował mnie do szaleństwa. Dwójka, Narbona, zaliczała się do moich ulubionych klaczy, zaniedbałam ją, żeby jej nie niszczyć kariery, chociaż w środę postanowiłam grać ją również samą jedną. Przypomniałam sobie, że nie sprawdziłam jazd, spojrzałam na tablicę, o piorun ciężki, na dwójce uczeń Osika! Poderwało mnie.

– Był dzwonek…?! – wrzasnęłam nerwowo.

– Już dawno – powiedziała Maria. – Uspokój się, przepadło, dzwoniło jak wchodziłam po schodach. Daj lepiej otwieracz.

– Lubię Wągrowską – oznajmiłam ponuro, sięgając do torby. – Cholera. Do ręki tej Narbony nie wzięłam,… No nie, w porządkach ją gram, ale wyrzuciłam z kwinty i z tripli, bo jej dobrze życzę.

– Nie chcę być nieuprzejma, ale chyba zgłupiałaś – zgorszyła się Maria. – Przecież ona tu wygrywa dowolnie!

– Pan Zdzisio ją ma…

– No to co? Pan Zdzisio czasem trafia.

Miecio pojawił się, żywy, zdrowy i bez żadnych widocznych uszkodzeń.

– Cześć, panienki. Co przychodzi? Dawaj, Palma!

– Mieciu, na litość boską…

– Czekaj, dajmy mu piwa, może się zamknie. Mieciu, Palma leci w drugiej, a teraz jest pierwsza. Przynieś szklankę…

Monika Gąsowska z tyłu delikatnie dotknęła mojego ramienia.

– Ja też gram Narbonę. Bardzo panią przepraszam. Świetnie wygląda. Z Tajlandią, dwa sześć. Tak mi wyszły z paddocku.

Narbonę z Tajlandią na szczęście grałam również, co mnie nieco pocieszyło. Tajlandią zaczynałam triple i kwintę, z nadzieją pomyślałam, że może jednak uczeń Osika, mimo zaciętości, nie da rady być pierwszy, popełni jakiś błąd…

Głośnik zawył, bomba wyszła, piekielne zwierzęta ruszyły. Uczeń Osika nie popełnił żadnego błędu i wygrał w pięknym stylu z miasta do miasta. Pan Zdzisio wpadł w szał szczęścia, trafiłam porządek, bo oczywiście Tajlandia była druga. Pierwszą triple i kwintę diabli mi wzięli, Maria nie kryła potępienia, upierając się, że musiałam zwariować. Nie przeczyłam jej poglądom.

Za to mam Palmę – powiedziałam z irytacją, – Miecio już zaczął, niech dalej wrzeszczy,,dawaj, Palma”. Gracie to razem czy oddzielnie?

– I jedno, i drugie. Jeśli przyjdzie Palmę, kończę ścianą. Przemówiłaś do mnie, ryzyk-fizyk.

Miecio, zadowolony z życia, popijał piwo i zżerał słone paluszki Waldemara. Były znakomite, skąd Waldemar je brał, nikt nie wiedział, bo źródło utrzymywał w tajemnicy, przynosił je w coraz większych ilościach. W żadnym wypadku nie piekła tego jego żona, jako praktykujący lekarz miała dość roboty i bez paluszków.

– Mięciu, mów prawdę! – zażądałam wściekłym półgłosem. – Coś słyszałeś o dniu dzisiejszym?

– Tylko ogólnie – wyznał Miecio. – Przyjdą dobre konie i nie będą ciemnione. Palma najlepsza. Dawaj, Palma!

– Chcę zobaczyć tę Palmę – powiedziała w przestrzeń Monika Gąsowska i podniosła się z fotela.

Zeszłam za nią popatrzeć na paddock. Palma wyglądała normalnie. Arkusz szedł spokojnie, ale jakby odrobinę zaczynał się pienić.

– Stanie pod koniec prostej – zaopiniowałam stanowczo.

– Chyba tak – zgodziła się Monika. – To nie jest cudowny koń, dostał doping. Naparzony, ale ma pani rację, za wcześnie. Mnie się bardziej podoba… dwa mi się bardziej podobają, Flinta i Cerber, jedynka i czwórka. Będę grała tę Palmę z Flintą i Cerberem, ona tu jest najlepsza.

– Niech pani zamknie trójkąt – poradziłam.

– Proszę? Co to znaczy?

– A, tego pani jeszcze nie wie? Najgłupszy błąd, którego nie wolno popełniać, to niezamykanie trójkąta. Gra pani jeden trzy i trzy cztery, a gdzie jeden cztery? W dziewięćdziesięciu wypadkach na sto przychodzi pani ten trzeci bok trójkąta.

Monika Gąsowska z powątpiewaniem popatrzyła na mnie i na paddock.

– Niemożliwe. Ta Palma musi wygrać. W najgorszym wypadku może być druga, ale nic dalej.

– Jak pani chce. Ja panią ostrzegłam. Kliniczny przypadek nastąpił dawno temu, jeden facet grał po dwa tysiące, stawka była jeszcze dwadzieścia złotych, więc to tak, jakby teraz grał, zaraz, niech policzę te wszystkie zera… po dwieście tysięcy. Jeden cztery i trzy cztery. Moja przyjaciółka stała obok, z litości przypomniała mu, że powinien jeszcze dograć jeden trzy. Chociaż jednym biletem, za dwadzieścia złotych. Nie, uparł się, że nie zagra, no więc ona zagrała ten trzeci bok dla siebie. Przyszło jeden trzy i za dwadzieścia złotych zapłacili osiemset sześćdziesiąt. Nie wolno zaniedbywać trzeciego boku.

– Może pani ma rację. Rozumiem, to są wyścigi… Zagram ten trzeci bok, ale bardzo tanio, bo nie wierzę, zęby Palma nie przyszła.

Zagrałam dokładnie to samo, co i ona, Palmę, Flintę i Cerbera w kółko, po czym przypomniałam sobie, że miałam przeprowadzać wywiad. Naród szaleńczo grał Arkusza, napust nie zelżał, moim zdaniem, nikt tam nie miał oczu w głowie i nikt nie rozumiał co widzi, Arkusz pienił się z chwili na chwilę bardziej. Arabski ogier, forma zacznie mu spadać za pół godziny, akurat kiedy będzie w połowie dystansu! Wszystko tu było nienormalne.

Wracając na górę, spytałam Monikę o zdanie ciotki w kwestii Zawiejczyka. Powtórzyła mniej więcej to samo, co już słyszałam od Janusza, z drobnymi dodatkami.

– Tak naprawdę, to ona się denerwuje, że straci, jak by tu powiedzieć, opiekuna. Zawiejczyk jej wszystko załatwiał, mogła mieć do niego zaufanie, przez tyle lat… Zaprzyjaźnieni byli. Bez Zawiejczyka czuje się zagubiona, mimo, że znajomych ma dużo. Przyzwyczaiła się do niego. Sama się zastanawiam, gdzie on się podział, musiało to być chyba coś ważnego, bez powodu mnie do wiatru nie wystawił w sobotę. Szczęściem znalazłam tu znajomą osobę i z tą osobą odjechałam. Jego samochód kazali mi obejrzeć bardzo porządnie, co ja im mogłam powiedzieć, nie zwracałam przecież uwagi, ten mój koc tylko… Nic więcej nie brakowało i wszystko było w porządku.

Pomyślałam, że może Zawiejczyk postanowił się ukryć w plenerze i zabrał koc Moniki w celu przykrycia się wrześniową nocą. Spadł mu jak z nieba. Nie powiedziałam tego, na wszelki wypadek. W ogóle postanowiłam nic nie mówić, bo znajdowałam się w miejscu, gdzie bez trudu mogłam zapomnieć, co ma być tajemnicą, a co nie. Lepiej było milczeć na wszystkie tematy.

Nadkomisarz Jarkowski stanął za mną przy bufecie i konspiracyjnym szeptem poprosił, żebym się przyczepiła do Miecia. Jest pilnowany, owszem, ale od przybytku głowa nie boli. Lepszy nadmiar w tym wypadku, niż najdrobniejszy brak. Słuchałam go jednym uchem, bo tuż przede mną jacyś faceci prosili o koniak, po dwieście pięćdziesiąt gram na głowę. Bufetowa usprawiedliwiała się z wielkim zakłopotaniem, że nie może spełnić życzenia, bo nie ma takich naczyń, największe są szklanki, a do nich wchodzi tylko dwieście gram. Przez chwilę nie mogłam zrozumieć, o co tu chodzi, pomyliłam 250 z dwudziestoma pięcioma, a 25 gramów mieściło się w kieliszku bez problemu. Klienci pogodzili się z ograniczeniem, w porządku, niech będzie po dwieście gram. Zobaczyłam pełne szklanki i odnalazło mi się to zgubione jedno zero. Przyjrzałam się im z zainteresowaniem, wszystko grube, bykowate, czarne, wyglądali na doskonale odżywionych Cyganów. Diabli wiedzą, może i Cyganie, w sześciu siedzieli przy jednym stoliku i udało mi się podsłuchać, że delikatnie, nie drożej niż po pół miliona, grają Palmę z Arkuszem.

Pułkownik uporczywie ciągnął opowieść o małpie i papudze. Pan Sobiesław sprzeczał się z Waldemarem o właściwości nalewki na czarnych porzeczkach, co drugie zdanie zamieniając nalewkę na Arkusza, którego grali, chociaż ani jeden, ani drugi nie miał do niego przekonania. Pan sprzed pierwszej wojny światowej uzasadniał wszystkim wyższość Cerbera, posługując się przykładami z torów amerykańskich, co wydawało się o tyle dziwne, że użytkował w tych przykładach folbluty, Cerber zaś był arabem. Miecio wrócił z dołu żywy i zdrowy i siedział na swoim fotelu, zapierając się przy Palmie, w czym z wielkim zapałem dopomagał mu pan Zdzisio. We wszystkich grach miał wyłącznie Palmę, dopiero dalej wychodziło mu więcej koni.

– Myślisz, że ta Palma przyjdzie? – spytał Jurek ponuro.

– Myślę, za tak. Z różnych przyczyn.

– Cholera. Pierwsza gra…

– Jaka pierwsza gra, puknij się w umysł! Arkusza grają jak szaleńcy!

– No to druga.

– I co z tego, że druga? Dziesięć procent!

– Podejrzałam łysego – oznajmiła Maria, przełażąc przez Miecia. – Wiesz, co gra? Trzy cztery, Palmę z Cerberem, Arkusza nie dotknął. Za czterysta. A za sto dograł po namyśle trzy jeden, Palmę z Flintą.

– Nie zamknął?

– Nie.

– Niedobrze. Zależy mi na Palmie. Wolałabym z Flintą, większy fuks…

– Arkusz, Flinta! – ogłosił gromko pan Edzio. – Arkusz tu już wisi, a Flinta będzie druga!

– Flinta poprowadzi – zaprotestował pan Sobiesław.

– Poprowadzi, poprowadzi i dociągnie! Rowkowicz jedzie…

– Pierwszy kanciarz!

– Toteż dlatego dociągnie…

– …obowiązek prowadzenia, który spoczywa na pierwszym koniu, na koniu z numerem jeden, jest idiotyzmem – informował wszystkich złoty młodzieniec z początków wieku. – U nas miejsce i numer jest losowane, zdarza się, że najlepszy koń jest przymuszony do prowadzenia, nie każdy zdoła iść na klasę, wagi są bez sensu, nigdzie na świecie koń nie idzie pod taką wagą…

– Niech on przestanie, bo ja stracę panowanie nad sobą – powiedziała głośno Maria.

– Kto ma trzy pięć, już może lecieć do kasy! – oznajmił ktoś za naszymi plecami.

– Żeby mu język kołkiem stanął! – mruknęłam pod nosem. Bomba wyszła, araby wlazły do maszyny.

– Ruszyły – powiedział głośnik. – Prowadzi Cerber, na drugim miejscu Arkusz, na prowadzenie przechodzi Flinta, drugi Ar- kusz, trzeci Cerber, czwarty Lapis, piąta Palma, na ostatnim miejscu Santok…

Santokiem nikt się nie przejmował, stracił ze cztery długości, ale to było bez znaczenia, bo i tak nie miał szans na żadne miejsce. Ktoś musiał przyjść ostatni. Zanim głośnik skończył to wyliczanie, Arkusz wyprzedził Flintę i rwał do przodu jak wściekły.

– Mówiłem, że piątka wisi! – oznajmił pan Edzio, bardzo zadowolony. – Już go nie złapią!

– Ma się z czego cieszyć, pierwsza bita gra! – rozzłościła się Maria.

– Palma przechodzi! – zawołał Jurek.

– Dawaj, Palma! – wrzasnął z uciechą Miecio.

Pomyślałam, że powinnam od niego oczu nie odrywać, bo zabije go ktoś z tych hurtowników od Arkusza, skłębionych za jego plecami, i potem będzie na zabójcę Derczyka albo na Bazylego. Względnie Bazyli wykorzysta sytuację, licząc na przekonanie, że zabił go przypadkowy gracz. Zajęłam się gonitwą i prawie zapomniałam o Mieciu.

– Na prostą wyprowadza Arkusz – mówił głośnik. – Druga Flinta, polem finiszuje Palma z Cerberem…

Flinta zaczęła podchodzić do Arkusza, Palma wychodziła polem do przodu jak maszyna.

– Dawaj, piątka!!! – wrzasnął strasznie pan Edzio.

– Uciekaj, Kacper!!! Uciekaj, Kacper!!! Uciekaj, Kacper!!! – ryczał mi ktoś nad głową.

– Dawaj, Palma!!! – darł się konsekwentnie Miecio.

– Stój, kretynie! Gdzie się pchasz! – wrzeszczał Waldemar.

– Do grobu mnie wpędzą! – powiedziałam za złością. – Dawaj, Sarnowski, podlecu, puść tego konia…!

– Kacper!!! Wrotki sobie kup!!! – ryknął przerażająco jakiś za nami.

Sarnowski na Palmie wychodził polem z największą łatwością, w ogóle jej nie poganiając. Kacperski, do którego skierowana była propozycja zakupu, lał Arkusza, wyraźnie słabnącego. Za nim szła Flinta, łeb w łeb z Cerberem.

– Prowadzi Palma, drugi Arkusz – mówił głośnik drewnianym głosem. – Palma, Arkusz, Palma, Rinta, Palrna, na drugim miejscu walka. Flinta, Cerber… Foto.

Palma była pierwsza bezapelacyjnie, swobodnie wyprzedziło stawkę o trzy długości, za nią Flinta przyszła razem z Cerberem, Arkusz został o całą długość w tyle. Ochłonęłam z emocji, pośpiesznie sprawdziłam, czy Miecio jest żywy i spróbowałam wyciągnąć wnioski z gonitwy. Sarnowski po raz pierwszy wyjechał Palmę, do tej pory ją chował, widać wyraźnie, że jest to klacz derby-klasy. Nie wziął pieniędzy za ciemnienie i Bazyli nic mu nie kazał…?

– Czy to fuks? – spytała Monika za mną.

– Zależy, które. Z Cerberem średni, z Flintą potężny. Mnie się zdaje, że druga była Flinta, ale głowy nie dam…

– A mówiłem panu, dograć z Palmą, całą drogę mówiłem, to nie! – awanturował się Waldemar. – Możemy sobie tę kwintę pod tramwaj podłożyć i nie powiem, gdzie wetknąć…!

– Fuks, proszę państwa, pięćdziesiąt tysięcy góra! – zapewniał pan Zdzisio. – Obojętne mi, co drugie, samą Palmę miałem…!

– Czy pan ma źle w głowie? – dopytywał się z irytacją Jurek. – Jakie pięćdziesiąt tysięcy, Palma druga gra!

– Nie szkodzi. Sto procent było na Arkusza!

– Skąd oni wzięli tego Arkusza, żadnego sensu nie miał…

– Kalarepa mu zrobił reklamę.

– l patrz pan, co oni wiedzą, sam Kalarepa dał na niego pieniądze. A koń przed celownikiem stanął!

– Przestał jechać…

– A co miał zrobić? Sam lecieć…?

– Mnie się wydawało, że Cerber był odrobinę przed Flintą -powiedziała Monika Gąsowska. – To gorzej?

– Primo gorzej, a secundo nie wiadomo, czy był. My tu mamy skrót, widzimy celownik pod kątem, ten bliższy koń zawsze wydaje się pierwszy. Mam nadzieję, że Flinta, popatrzymy w telewizorze.

Powtórzenie gonitwy na ekranie podzieliło tłum na dwie mniej więcej równe połowy. Kłócili się aż do momentu, kiedy przy wieży sędziowskiej pojawiły się numery, chorągiewka i zielone światło.

– Uspokójcie się, Flinta już wisi! – zawiadomił pułkownik. – Jest trzy jeden.

– Jak oni tego łysego Figata nie przycisną… – zaczęłam złowieszczo.

– Cholera – powiedziała Maria. – Mówiłam, mam wrażenie, że kończę ścianą? Otóż nie, jednego przeoczyłam. A tak chciałam mieć komfort psychiczny!

– Kogo?!

– Mogę ci się przyznać. Siódemkę. Jak dyktowałam, nie spojrzałam i myślałam, że idzie sześć koni.

– I co, ja mam teraz tę siódemkę grać górą, żeby ci zauroczyć? Przecież ona będzie ostatnia!

– Pocieszasz mnie, ale chyba sama ją zagram górą…

– Sombrero! – ogłosił Miecio złośliwie. – Tu wygrywa Sombrero. Dawaj, Bolek!

– Sombrero! – podchwycił radośnie pan Zdzisio. – Ja też tak uważam. Sombrero albo Akacja…

– Jaka Akacja, to Wiśniak! Już panu przyjdzie Wiśniak na Akacji, ucho od śledzia…!

– Mnie dali Dariusza – ogłosił smętnie pan Edzio. – Sam już nie wiem, co tu grać, Kapulas mówił, że wygra…

– A Zameczek? – zaprotestował pułkownik. – Wy się zastanówcie, co mówicie, tor i dystans dla Welina!

– Mieciu, sam mówiłeś, że przyjdą dobre konie! – wysyczałam wściekłym szeptem. – Sombrero to sobie możesz na ten głupi łeb nasadzić, tylko Akacja! Dlaczego, do cholery, Sombrero?!

– Był ciemniony – odparł krótko Miecio. – Może być Sombrero z Akacją. Dawaj, Bolek!

Odwróciłam się do Moniki Gąsowskiej.

– Na paddock! – rozkazałam surowo. – Szlag mnie trafi dzisiaj od tej ich uczciwej jazdy, obłędu można dostać! Niech pani obejrzy to piekielne Sombrero!

Ogłosili wypłatę, napust na Arkusza dobrze jej zrobił, porządek wypadł 40 tysięcy, góra zawiodła nadzieje pana Zdzisia, zaledwie 11 tysięcy zamiast pięćdziesięciu.

– W tripli się liczy inaczej! – oświadczył niezłomnie. – Górę mógł ktoś zagrać w ostatniej chwili, w tripli to jest co najmniej trzy razy więcej!

– A niech mu będzie i trzydzieści! – zgodziła się Maria. – Jak dla mnie, mogą być miliony, pod warunkiem, że teraz nie wygra przypadkiem Wojciechowski.

– Opanuj się, niemożliwe, żeby Opieniek był ciemniony przez trzy lata bez przerwy. Koń z czwartej grupy.

– Ale ma małą wagę.

– Ale jedzie na nim uczeń Lejba! Nie wiem, co musieliby zrobić, żeby w tej gonitwie wygrał Lejba na Opieńku! I właśnie nie będę go grała górą, graj sobie sama! Co masz z Mieciem?

– Sombrero, Akację i Zameczka. Resztę dograłam oddzielnie dla własnego spokoju i oczywiście musiałam tego cholernika przeoczyć…

Monika Gąsowska z paddocku wybrała Akację i Sombrero. Sombrero ogłuszyłby mnie doszczętnie, gdyby nie poufna informacja Miecia. Skoro ciemnione konie mają być wyjechane, na Sombrero do tej pory jeździł albo Rowkowicz, albo Włóczka, albo jacyś uczniowie miernych talentów, teraz zaś jedzie Bolek Kujawski, ma to zwierzę wielkie szansę. Na koniach ta dziewczyna znała się rzeczywiście, oceniała ich jakość i formę jednym rzutem oka. Dobra, dawaj Akacja z Sombrero…

Opieńka sobie darowałam i o mało przez niego nie umarłam na serce. Prowadził aż do połowy prostej i krzyk się zaczął na trybunach. Przegonił go w końcu Sombrero, a podły Wiśniak na Akacji wyszedł dopiero w ostatniej chwili, prezentując szatański finisz. Jak dotąd, zgadzało mi się wszystko, jechali uczciwie na najlepszych koniach. Wiśniak na faworycie wygrywał raz w sezonie, teraz przyszedł, chociaż był pierwszą grą. Wbrew napustom, większość trzymała się jednak tej Akacji. Panu Zdzisiowi przeszły już w kwincie trzy konie, Jurek trafił triplę i miał wielkie nadzieje, bo dwa pierwsze konie były wysoko płatne. Maria wygrała pół tripli z Mieciem i jedną własną, ponadto również szła im kwinta, przez rozszalałego pana Zdzisia oceniana zgoła na miliardy. Monika Gąsowska powiadomiła mnie, że za uzyskane dotychczas pieniądze wybierze się do Londynu. Już po pierwszych trafieniach przerzuciła się na kasę po 50 tysięcy i rychło w czas przyszło mi do głowy, że mogłam zrobić to samo. W tripli przeszły mi dwa konie, obejrzałam czwartą gonitwę, osiem dwulatków…

– Pierwsza grupa, a nagroda byle jaka – powiedziałam do Marii. – Zgodnie z tym, co się dzieje, powinien przyjść Białas, który normalnie schowałby konia, czekając na imienną Ale może go schować dla swoich prywatnych potrzeb. W domu zgadłam, co tu przyjdzie, ale teraz nie mam pojęcia.

– U mnie wygrywa trójka.

– A Oliwka? Liczę na Szczudłowskiego. Co ty się tak czepiasz tego Zameczka, ja go wyrzuciłam.

– Ty masz jakieś zahamowania. Przecież Zameczek leci! Obsesja!

Co do zahamowań i obsesji, mogłam się z nią zgodzić, wciąż jeszcze tkwiła we mnie niechęć do gry na Zameczka i stajnię Dwójnickiego. Lubiłam za to Szczudłowskiego i stajnię Wągrowskiej. Nieszczęściem mojego życia była gra nie na to, co powinno przyjść, tylko na to, co ja bym chciała, żeby przyszło. Typowało mi się nawet całkiem nieźle, za to grało kretyńsko, miałam tu Oliwkę i Białasa na Nerce, zlekceważyłam kompletnie Zameczka na trójce i ósemkę, faworyta toru, Galerię Wróblewskiego na Bolku Kujawskim.

– Samego Zameczka masz?

– Nie, dwa konie. Trójkę i ósemkę.

– Wygracie wobec tego, bo mnie się musi złamać. Chyba, że Białas pójdzie. Mięciu, dokąd się wybierasz?

Miecio zatrzymał się obok fotela i obejrzał na mnie z oburzeniem.

– Czy ja muszę publicznie mówić takie rzeczy? Wybieram się w celach prywatnych oraz intymnych i co cię obchodzi, dokąd. A może przy okazji chcę zagrać? Bo co?

– Bo nic. Mam pilnować, żeby cię nie zabili do poniedziałku.

Miecio, który już ruszył przed siebie, zatrzymał się znów.

– A we wtorek co?

– Wtorek mnie nie obchodzi. Wszyscy mają nadzieję, że w poniedziałek okażesz odrobinę rozumu, więc wtorek mało ważny. Czekaj, też idę…

– Za głowę mnie w toalecie trzymać nie będziesz, wypraszam sobie!

– Wzajemnie. Umysł ci się mąci…

Monika Gąsowska zdenerwowała mnie nad wyraz, wybierając z paddocku cztery konie, dwa wetknięte przeze mnie do tripli i dwa wyrzucone. Byłam zmuszona zagrać sześć porządków, ona zagrała trzy, dokładając Nerkę do Galerii i Juniora. Nerkę uważała za najlepszego konia w stawce, ale ostrzegłam ją przed obyczajami Białasa, który wygrywał wyłącznie gonitwy prestiżowe i wysoko nagradzane, usiłując w dodatku czynić to na fuksach. Nie mógł pokazać tej Nerki, jeśli chciał z niej wyciągnąć jakiś zysk.

Przyszli jak powinni, Zameczek ze Szczudłowskim, porządek trafiłam średni, a triplę mi diabli wzięli. Białas był czwarty, za Kujawskim. W dalszym ciągu zgadzało mi się wszystko.

Do końca dnia sytuacja nie uległa zmianie. Powygrywały najlepsze konie, dotychczas traktowane rozmaicie do tego stopnia, że Marina, klacz wielkiej klasy, piąta w Derbach, w których szła jako lider, okazała się fuksem-monstre i nie zgadł jej nawet Miecio. Rowkowicz wygrał na niej bez najmniejszego trudu, puścił ją po prostu i nic więcej nie musiał robić, a trafiła porządek wyłącznie Monika Gąsowska. Pan Zdzisio skończył kwintę, wpadł w euforię i z łatwością pogodził się z otrzymaniem ośmiu milionów zamiast miliarda. Rozczarowania finansowe jakoś nie przydeptywały mu psychiki.

– Miałaś rację – powiedziała w zadumie Maria po ostatniej gonitwie. – Oboje z Mięciem mieliście rację. Coś im się stało i jadą uczciwie…


* * *

Zawiejczyk znalazł się w miejscu mało oryginalnym, mianowicie we własnym mieszkaniu, zamkniętym na zwyczajny zamek zatrzaskowy. Doniosła o nim sprzątaczka, przychodząca raz na tydzień.

Leżał w przedpokoju na podłodze, zdaniem lekarza, od ubiegłej soboty. Sprzątaczka przychodziła w piątki, w ten piątek akurat spóźniła się i przyszła nie rano, tylko po południu, po czym chyba miała pecha, bo długo jeszcze latała ze swoim donosem. Najpierw usiłowała zawiadomić o znalezisku sąsiadów i dozorcę, nikogo akurat nie zastała w domu, powahała się w progu mieszkania Zawiejczyka, bo ciężko jej było przekroczyć zwłoki, żeby dostać się do telefonu, zrezygnowała i poleciała szukać automatu. Trzy kwadranse zmarnowała bezowocnie, po czym udała się osobiście do najbliższego komisariatu. Kierunek wybrała odwrotny, niż należało, i w rezultacie, zdenerwowana do szaleństwa, zatrzymała przejeżdżający radiowóz drogówki. Około osiemnastej informacja dotarła wreszcie do właściwej komórki, ja zaś dowiedziałam się o wszystkim dopiero w sobotę wieczorem, po powrocie z wyścigów.

Samochód denata z miejsca nabrał szalonego znaczenia i został szczegółowo zbadany już w sobotę rano. Odnaleziono też jednego jedynego świadka, który widział powrót Zawiejczyka do domu. Sąsiad mianowicie, wychodzący z psem, spotkał dwóch ludzi, z których jeden robił wrażenie bardzo pijanego, a drugi go troskliwie prowadził. Było już ciemno, więc żadnego z nich dokładnie nie obejrzał, ale ten pijany robił na nim wrażenie Zawiejczyka, poza tym wysiedli z jego samochodu. Drugiego rozpoznać nie podejmował się w żadnym wypadku i za żadne skarby świata.

Z samochodu zdołano wydedukować, że właściciel był nim wieziony na tylnym siedzeniu. Na przednim, przy kierownicy, siedział koc Moniki, prawdopodobnie wypełniony facetem w rękawiczkach i czystym obuwiu. Koc zostawił wyraźne ślady. Na nim z kolei może i mogły objawić się ślady faceta, ale zniknął.

Wedle opinii lekarza, Zawiejczyk został najpierw oszołomiony jakimś gazem, a potem rzetelnie i umiejętnie rąbnięty w kark, od czego umarł od razu. Humanitarnie dosyć. Rąbnięto go już w domu, w tym przedpokoju i nigdzie nie przenoszono. Przedmiotu, użytego do zbrodniczych celów, nie znaleziono, z czego należało mniemać, iż rozsądny zabójca zabrał go ze sobą.

– Józio uważa, moim zdaniem słusznie, że powinni udawać idiotów – powiadomił mnie Janusz. – Symulować niesłychanie niezdarne i niemrawe śledztwo. Już widać, że tkwi w tym ktoś bystry i doskonale zakamuflowany. Śladów po sobie nie zostawia, cała nadzieja w tym, że zlekceważy nieudolną policję i popełni jakiś błąd.

Odebrałam od niego wypożyczone materiały wyścigowe, troskliwie sprawdzając, czy zwrócili mi wszystko.

– Przez tydzień musieliście już chyba dużo się dowiedzieć? Portki zabójcy, portkami zabójcy, ale rozmawialiście przecież z paroma osobami? l co?

– I wygląda na to, że wszyscy byli i są przekonani, że całością kieruje łomżyńska mafia, co jest o tyle dziwne, że to prymityw. Każdy widzi ich poziom umysłowy i wręcz trudno zrozumieć wiarę w tę kierowniczą rolę. Dwoma elementami dysponują, przemoc fizyczna i pieniądze, posłuszny dostanie forsę, oporny wycisk, metoda mało skomplikowana…

– Einsteina do niej nie potrzeba – zgodziłam się krytycznie. – Może to i skuteczne. Ich ciuchy obejrzano?

– Żaden z pewnością nie chodził w zarośla, wyliczeni są na tamten sobotni poranek z dokładnością do jednej minuty. Ale i tak na ogół załatwiają te rzeczy przez posły. Pozostałe sitwy składają się z trzech osób każda i powinnaś to wiedzieć lepiej, niż my…

– Sarnowski, Białas i Wiśniak to jedna, a druga inostrańcy. Włóczka, Głuszkin i taki jeden, w tym roku doszedł. Jak mu tam… a, Babaliew, ale on źle jeździ. O tym wszyscy wiedzą. Indywidualnie traktują sprawę Zameczek i Rowkowicz, także Szczudłowski, żeby pękł. Ciągle go grywam, a on nie przychodzi. Uczniowie biorą w tym udział od przypadku do przypadku… A, właśnie! Taki Wiórkowski mógłby się wam przydać.

– Wiórkowski? Dlaczego?

– Spieszony. Chodzi i płacze, że dał się namówić na kretyńskie pięć milionów i kariera mu przepadła. Miał jedną gonitwę do awansu, nie chciał brać forsy, zamierzał wygrać, ale wparli w niego i miał pecha, komisja nagle przejrzała na oczy, Wiśniaka, który cofnął faworyta, nie zauważyli wcale, Wiórkowskiego natomiast dostrzegli od razu i przywalili mu spieszenie do końca sezonu. W rozgoryczeniu i pod wpływem napojów wyskokowych może mógłby wyjawić więcej niż inni.

– Nie mogłaś tego wcześniej powiedzieć?

– Myślałam, że sami dojdziecie. Poza tym, prawdę mówiąc, wyleciał mi z głowy. Malinowski coś mówi?

– Jaki Malinowski?

– A… pardon. On się wcale nie nazywa Malinowski, Miecio z Marią tak go ochrzcili, żeby sobie nazwiskiem gęby nie wycierać, w końcu jest to człowiek dosyć znany i na wysokim stanowisku. Ale koniarz prawdziwy.

Powiedziałam, jak naprawdę nazywa się Malinowski. Janusz popatrzył na mnie dziwnie.

– Rzeczywiście jeszcze się nie orientujesz, że Bazylego należy szukać właśnie w tych sferach? Nie zdajesz sobie sprawy, że ten wasz Malinowski pasuje doskonale?

– Może i pasuje, ale to nie on. Rzuca się w oczy, a Bazyli tkwi w ukryciu. W dodatku to porządny człowiek, a nie żadna świnia. Dużo wie, ale może ma odruch ukrywania.

– Co do odruchu, możesz być spokojna. Dobra, Wiórkowski, wezmą się za niego. Ty się przyglądaj, co tam będzie…

– Chała – przerwałam nieżyczliwie. – Ja uważam, że Zawiejczyk był tym oczekiwanym błędem Bazylego, bez powodu nikt go nie utłukł, szczegółowe badania należy przeprowadzić i chcę mieć pewność, że tak będzie! Ktoś go przecież widział wcześniej, przed tym sąsiadem, z kimś rozmawiał, dokądś pojechał, mafiozów udało się wyliczyć w czasie, a Zawiejczyka nie?

– Mafiozi są żywi… Ale owszem, Zawiejczyka częściowo też. Wiadomo, że wyjechał z wyścigów po szóstej gonitwie w wielkim pośpiechu. No dobrze, powiem ci wszystko, wcale nie jest powiedziane, że Bazyli brał w tym zabójstwie udział, istnieje poważna możliwość, że był to zwyczajny rabunek. Ten Zawiejczyk wygrał, miał przy sobie co najmniej piętnaście milionów, bo bez grosza przecież na te wyścigi nie pojechał. Nie znaleziono przy nim nic, pusty portfel. Ktoś mógł widzieć, że bierze forsę z kasy i zaczaić się na niego, korzystając z okazji. Nie wiemy jeszcze, w jakich okolicznościach otumanił go tym gazem, mógł to być ktoś znajomy, załatwił to podstępnie, może wcale nie zamierzał go zabić, tylko ogłuszyć i obrabować takiego otępiałego, jakoś się potem wyłgać z tego przed nim, twierdzić, że go pożegnał wcześniej i tak dalej. Taka ewentualność też istnieje.

– Zaraz. Ale przywiózł tam dziewczynę i zostawił na lodzie…

– Czyli musiała pojawić się ważna przyczyna, dla której nagle odjechał. Może zamierzał wrócić na przykład po godzinie?

– Może przypomniał sobie jakiś interes. A może montował sobie alibi. Sam z tych wyścigów odjechał?

– Nie, z jakimś facetem.

– Mógł go znajomy poprosić o podrzucenie do taksówki, zdarza się. Kto to był ten jakiś?

– Jeszcze nie wiemy. Tam jest okropna sytuacja, wszyscy się znają z twarzy, a rzadko kto z nazwiska. O ile wiem, dzisiaj tego faceta nie było i nikt go nie mógł palcem pokazać.

– Gdzie mu wsiadł do samochodu? Razem wsiedli na parkingu?

– Nie, z parkingu wyjechał sam, a pasażera wziął przy głównym wejściu na trybuny, koło tego okrągłego pawilonu.

– To nie, podrzucenie do taksówki odpada. Wziął go przypadkowo, a wyjechał sam z siebie, dobrowolnie, wystawiając do wiatru Monikę Gąsowską. Nie rozumiem jak mógł im zniknąć z oczu, był przecież pilnowany, tak samo, jak ci wszyscy triplarze…

– Był pilnowany i dzięki temu wiadomo, kiedy odjechał. Brakowało ludzi, żeby za każdym wysłać ogon, ograniczono się do identyfikacji, nazwisko i adres, resztę odłożono na później. No, a później zniknął.

– Bądźcie uprzejmi to zbadać – zażądałam stanowczo. – Po pierwsze, jestem ciekawa, a po drugie, to musi być ważne. Żaden wyścigowy szaleniec, szczególnie wygrany, nie oderwie się od tej imprezy w połowie bez istotnego powodu…


* * *

Niedziela zaczęła się strasznie już od pierwszej gonitwy. Miranda nie weszła do maszyny i po kwadransie kotłowaniny została zwolniona z dyspozycji startera. Turnikiet stracił start i leciał coraz wolniej, zostając w tyle o pół pola, komisja techniczna zgłosiła własny protest i zdyskwalifikowała go uznając za pozostałego na starcie. Zważywszy, iż Wierzba została wycofana w ostatniej chwili, zamiast siedmiu koni, w gonitwie wzięły udział cztery i zaczęła się szopka ze zwrotem stawek.

Sodoma i gomora zapanowała nieziemska, tłum rzucił się dogrywać triple, zwrot stawek napełnił wszystkich, jak zwykle, mieszanymi uczuciami, zarazem ulgą i rozgoryczeniem, rachuba z miejsca została w tyle. Druga i trzecia gonitwa przeszły normalnie, jeśli nie brać pod uwagę wygranej absolutnych, bitych faworytów.

– I co to za wypłata, dwa sto, dwa dwieście – skarżył się rozdrażniony pan Edzio. – Tripla będzie pięć tysięcy…

– Cztery za cztery – skorygował go pułkownik. – Żeby nie zwroty, może byłoby dziesięć, ale od pierwszej zwrot za trzy konie, dwójkę, czwórkę i siódemkę. To jest żadna wypłata.

– Cholery z nimi dostanę! – poinformowałam tor za oknem. – Grają na faworyty, faworyty przychodzą i czego, do pioruna, mogli się spodziewać?! Fuksowej wypłaty?! Albo pyskują, że kanty, albo im się nie podoba, że najlepszy koń uczciwie przyleciał! Przestańcie ględzić, bo mnie szlag trafi! Było nie grać Gracji i nie zawracać głowy!

– Nie można było nie grać Gracji, bo to jest najlepszy koń – pouczył mnie Miecio.

– Najlepszy, najlepszy… – wymamrotał rozzłoszczony Jurek. – A daleko była Formoza? Sama Formoza zrobiłaby wypłatę, ja

ją miałem!

– Mam same zwroty – stwierdziła Maria smętnie. – Ani jednej tripli od pierwszej, oddają mi za wszystko, Miecio chciał grać Tarabana, ale ja się uparłam, że nie…

– Za to mamy Truskawkę – wtrącił pocieszająco Miecio. – Dawaj, Truskawka! A teraz kończymy Diablotką i wygrana w postaci stawki jest pewna! Może nawet dadzą cztery tysiące pięćset.

– Diablotką! On jest nienormalny, sama widzisz, bity faworyt na Sarnowskim, są jakieś granice, niemożliwe, żeby Sarnowski wygrał, bodaj Wiśniaka puści!

– Toteż dodatkowo mamy Bolka.

– Joanna, przytrzymaj mnie za ręce – poprosiła Maria żałośnie. – Albo niech mnie ktoś zwiąże. Przecież ja mu ten łeb ukręcę! l popatrz, co mi tu zrobił, patrz, patrz!

Z niechęcią obejrzałam jej dzisiejszy program, podtykany mi pod nos. Co najmniej połowa kółek, podkreśleń i znaczków wykonana była pisakiem Miecia. Jak i kiedy je zrobił, było nie do pojęcia, bo własną ręką schowałam jej ten program do torby, pod butelki po piwie.

– A mówiłam, żebyś mu nie dawała…!

– Ja dawałam?! Oszalałaś! Schowałam i pilnowałam, a w ogóle był nie rozcięty! Myślałam w domu, że mi się w oczach mieni!

Miecio chichotał na stronie. Od lat powtarzała się ta sama sytuacja, Maria miała z tym krzyż pański. Tajemniczymi sposobami Miecio dopadał jej programu na następny dzień wyścigowy i paskudził go, wstawiając tam swoje typy. Nic gorszego, nie ma na świecie gracza, którego by takie rzeczy nie zasugerowały, w ogóle nie potrafiłam policzyć jej tripli, przegranych przez wstawki Miecia. Prosiłam, żebrałam i awanturowałam się, żeby każdy program chowała przed nim starannie, bez skutku.

– Popatrz! – mówiła teraz ze zgrozą i znękana. – Słowo ci daję, wyjęłam go w domu z torby nietknięty zdawałoby się, zaglądam, proszę! Masz! W każdej gonitwie jakiś idiotyzm, do ręki bym nie wzięła tego parszywca, Herkulesa, a tutaj, o… Jak ja się waham, mam trzy konie i przy Sensacji to jego cholerne kółko, to mnie to ogłusza! Wyrzucam swojego Dżamira i pcham jego Sensację, bo mi dalej dowalił dwa konie! I masz rezultat! I Herkulesa, to już nawet nie przez rozum, to przez pomyłkę, widzę to, jak dyktuję, w oko wpada! Zabiję go kiedyś, jak on to robi, pilnuję przecież…!

Miecio chichotał coraz radośniej. Maria dostała szału.

– Diablotka i Trezor! To jest cud, że mi się udało wstawić tego Gustawa! O Diablotce mowy nie ma, a Trezor przy tych dwóch się nie liczy! Tu nie ma innych koni, tylko Diablotka z Gustawem, jak on widzi tę gonitwę?! Ja sobie w ogóle nie zdawałam sprawy, że gram w szóstej Truskawkę, truskawka to jest do jedzenia, a nie do gonitwy!

– Dawaj, Truskawka! – kwiknął Miecio.

Jurek odwrócił się na swoim fotelu, popatrzył i bez słowa narysował kółko na czole. Maria gwałtownie chwyciła szklankę z piwem, wychlupnęła nieco na swoje triple i do mojej torby, Mieciowi pogroziła pięścią. Głośnik podał wypłatę porządku w trzeciej gonitwie, beznadziejną, na obliczenie tripli nie było szans, wszystko musiało się spóźnić. Podniosłam się z fotela, żeby zagrać w czwartej i zobaczyłam Monikę Gąsowską. Przyszła dopiero teraz, trochę blada i mocno zdenerwowana.

– Zawiejczyk nie żyje – oznajmiła bez wstępów, rzucając torbę na fotel za mną. – Wie pani już o tym?

Kiwnęłam głową, niepewna, czy nie należy jej składać wyrazów współczucia.

– Podobno obrabowany. Nie podobno, na pewno, ja wiem, że przyjechał tu z pieniędzmi i wygrał przecież, a powiedzieli, że przy sobie nie miał nic. Moja ciotka dostała wczoraj ataku histerii, coś okropnego. Musiałam z niej dzisiaj wydębić całą listę jego znajomych, dlatego się spóźniłam. Przyjechałam, bo nic z tego nie rozumiem i myślałam, że może pani coś wie?

Popatrzyła na mnie pytająco. Zawahałam się. Przypomniało mi się, że miałam pilnować Miecia, Zawiejczyk nie żyje, tym bardziej Miecio jest zagrożony co najmniej do jutra. Spojrzałam, siedział obok Marii, po uszy pogrążony w triplach do zwrotu, była szansa, że się nie ruszy z miejsca. Na jednym z tylnych foteli obok tkwił jakiś obcy facet, zagapiony w okno, z tępą gębą, moim zdaniem podejrzany. Przyjrzałam mu się porządnie na wszelki wypadek, w razie potrzeby będę go mogła opisać.

– Pilnuj Miecia – powiedziałam do Marii i odwróciłam się do Moniki. – Nic nie wiem. Miałam nadzieję, że dowiem się czegoś od pani. Wiem, że wyjechał stąd po szóstej gonitwie i zabrał kogoś spod okrąglaka. Jakiś znajomy?

– Na pewno znajomy, obcego by nie zabrał. Może Karczak?

– Co za Karczak?

Zaczęłyśmy obie schodzić po schodach.

– Jeden taki. Znajomy właśnie. Wiem, że chodzi na wyścigi i był w tamtą sobotę, przyjechał w ogóle z nami, bo samochód ma w warsztacie. To jest taki pomocnik, przypadkiem go poznałam, na posyłki służy i kiedyś coś przyniósł do mojej ciotki. Karczak, ciotka mówiła, że Karczak przyniesie, nie pamiętam, co to było. Na rencie, nie pracuje, coś ma z kręgosłupem. Ale nie wiem, czy akurat Karczaka stąd zabrał…

– Powiedziała pani o nim policji?

– Oczywiście. Dałam im w ogóle tę listę znajomych, o wszystkich moja ciotka nie wie, to jasne, ale zdumiona jestem, ilu znała. Mam wrażenie, że Zawiejczyk przed nią nie miał tajemnic. W ostatniej chwili powiedziała mi jeszcze coś… Och, to świetny koń! Czy to faworyt?

Polonez, faworyt w czwartej gonitwie, chodził po paddocku spokojnie i wyglądał przepięknie. Stanowił pierwszą grę, złamaną nieco Chimeną i Violą. Chimenę i Violę Monika potwierdziła, oderwała się od Zawiejczyka i postanowiła zagrać 3-4 i 3-6, Poloneza z obiema klaczami. Do trzeciego boku nie dała się przekonać, 4-6 zagrałam sama na wszelki wypadek, znów zapomniawszy, że miałam zmienić kasę i grać drożej.

– Co pani ciotka powiedziała w ostatniej chwili? – spytałam już po powrocie na górę.

– Nie wiem. Coś dziwnego. Zawiejczyk podobno miał jakieś zamiary, czy nadzieje, w każdym razie przewidywał, że się bardzo wzbogaci. Dwa tygodnie temu to nastąpiło, coś mu się przydarzyło, czy o czymś się dowiedział i miał przez to zyskać olbrzymie pieniądze. I miało to związek z wyścigami. Dzisiaj mi to powiedziała, właśnie dlatego, że wychodziłam na wyścigi.

– Atak histerii już jej minął? – spytałam ostrożnie.

– W zasadzie tak. Jeszcze tylko płacze, ale to dobrze, łzy rozładowują stres.

– Rozmawiać może?

– O, tak. O Zawiejczyku rozmawia bardzo chętnie, bo jest nim przepełniona.

– Powinna bardzo dokładnie powtórzyć, co on jej powiedział. Osobiście podejrzewam, że niezależnie od możliwości rabunku, to zabójstwo ma związek z wyścigami. Nie ukrywali chyba przed panią, że Zawiejczyk został zamordowany?

– Nie, oczywiście, wiem o tym…

Odwróciłam się nagle gwałtownie. Maria siedziała sama, podejrzany z ostatniego fotela znikł również.

– Gdzie Miecio?! – wrzasnęłam nerwowo.

– Nie wiem – odparła Maria, wciąż zajęta oddzieraniem tripli. – Chyba gdzieś poszedł.

Poderwało mnie.

– Gdzie poszedł?! Zgłupiałaś chyba, mówiłam, że masz go pilnować! Zawiejczyka już zabili, teraz zabiją Miecia…!

– Jakiego Zawiejczyka?

– Wszystko jedno! Zostaw te papiery, na litość boską, szukajmy Miecia!

Marię poderwało również. Odepchnęłyśmy pana Edzia, który wracał na swoje miejsce, wpadłyśmy na Waldemara, u szczytu schodów spłynęła na nas ulga niebiańska. Miecio zaczynał właśnie wchodzić na górę.

– I czego ty mnie przyprawiasz o ataki nerwowe – powiedziała Maria z wyrzutem. – Zaraz się okaże, że te wszystkie triple gdzieś zgubiłam, a zwrotów mam tysiąc…

Zaczekałam na Miecia. Podejrzany facet z tępą gębą szedł za nim.

– Mieciu – powiedziałam z naciskiem. – Przestań ty się wygłupiać, ja cię bardzo proszę. Siedź na tyłku i nie narażaj życia albo od razu powiedz wszystko co wiesz!

– Najpierw się muszę dogadać z Malinowskim – odparł Miecio stanowczo. – Nie było go, nie wiem, czy wiesz, przez tydzień i dopiero wczoraj wieczorem wrócił. Jestem z nim umówiony. Jutro powiem albo nie.

– Jak nie powiesz, umywam ręce i niech cię zabiją beze mnie. Podpuszczę Honoratę. Maria będzie cię wozić w samochodzie, specjalnie weźmie urlop w tym celu.

– Nie!!! To już wolę powiedzieć! Jutro powiem wszystko i oprócz tego jeszcze trochę!

Podejrzany z tępą gębą usiadł tam gdzie poprzednio. Obok niego dwie osoby kłóciły się o jakiś artykuł w prasie. Pułkownik przekonywał pana Sobiesława, że Kujawski w piątej wygrać nie może, Waldemar opisywał szczegóły techniczne zabezpieczenia samochodu przed złodziejami i podkreślał zalety żelaznej wajchy umocowanej pod pedałami. Przy stoliku za barierką jakiś facet natrętnie nagabywał Kapulasa, domagając się opinii o koniach, Kapulas odpowiadał mu tak, jakby słowo „koń” słyszał po raz pierwszy w życiu. Osobnik obok pana Edzia tłumaczył mu cierpliwie, skąd się biorą fałszywe informacje udzielane graczom, wywalając przy tym rozwarte wierzeje. Nawet ostatni imbecyl mógł odgadnąć, że nikt się nie przyzna publicznie do specjalnego przygotowania konia, jeśli sam zamierza na niego grać, bo jasną jest rzeczą, że z fuksa zyska więcej, niż z obegranego faworyta. Pan Zdzisio udzielał wszystkim wieści o panu Marianie, spotkał go na poczcie, pan Marian był jakiś zdenerwowany, pewnie miał rajzefiber, bo leciał właśnie do tej Francji i zamierzał tam zostać co najmniej przez rok, u rodziny…

Skoczyłam na dół, znalazłam nadkomisarza Jarkowskiego i doniosłam mu na Karczaka. Byłam zdania, że należy go odnaleźć jak najszybciej, a z pewnością Jarkowski był w kontakcie z kolegami po fachu.

– Karczak? – powiedział z lekkim zaskoczeniem. – Chyba go znamy. Bywa tu różnie i plącze się koło jednego bukmachera. Dziś go nie widziałem, ale dopadnie się go, nie ma sprawy…

Wróciłam akurat na bombę.

Gonitwa ruszyła i pierwszy faworyt. Polonez, od razu zaczął zostawać w tyle. Przez chwilę panowało milczenie, odzywał się tylko głośnik.

– Stracił…? – powiedział ktoś niedowierzająco i z powątpiewaniem.

– Nie, ruszyły równo – odparł Jurek. – Coś mu się stało, odpada…

– Nic mu się nie stało, spuszcza gonitwę łobuz! – wygulgotał z ciężką pretensją pan Edzio i wszyscy zareagowali równocześnie.

Głośnika nie było już słychać wśród krzyków, ale konie wyszły na prostą i każdy mógł je oglądać własnymi oczami. Chimena finiszowała polem, Viola przy bandzie. Prowadzący Trias trzymał się znakomicie, praktykant Dudkiewicz wyraźnie pchał się do przodu, przegrał o długość dopiero przed samym celownikiem. Polonez zakończył gonitwę ostatni, o dobre dziesięć długości z tyłu. Tłum ryczał i gwizdał.

– Odsuńmy się, bo znów zaczną rzucać butelkami – powiedział Jurek ostrzegawczo. – Mam Chimenę, ale jak tego Rowkowicza nie spieszą…

– Dlaczego butelkami? – zainteresowała się Monika Gąsowska.

– Już tak kiedyś było. Faworyty wtedy odpadły, jakiś straszny fuks przyszedł i naród dostał szału. Ryczeli i wygrażali pięściami w kierunku loży dyrekcji. Pan Szymon, jednostka wiekowa, obecnie już świętej pamięci, stanął wtedy w oknie i gestami usiłował im dać do zrozumienia, że myśmy też przegrali, gesty zostały odebrane jako urągliwe i poleciały w okno puste butelki po piwie. Wytłukły szyby, na szczęście wszyscy akurat skupili się pod telewizorem i nikt nie siedział w fotelach, bo byłoby nieszczęście. Motłoch szarżował na drzwi, głośnik wzywał rozpaczliwie pomocy milicji, a co sprawniejsze fizycznie osoby wybierały sobie krzesła do walki. Okazało się to niepotrzebne, rewolta poprzestała na parterze i na piętro się nie przeniosła, ale od tamtego czasu komisja techniczna okazuje dużą miękkość…

Piekło uspokoiło się szybko, bo komisja zgłosiła protest, co zostało wywieszone przy wieży i podane przez megafony. Wszyscy kłócili się jeszcze przez chwilę, kto właściwie z tym protestem wystąpił, komisja czy dżokej, bo Rowkowicz, zjeżdżając z toru, podniósł rękę.

– Coś mu zrobili – suponował Waldemar. – Kopnięty, albo co, bo razem poszły i zaraz zaczął odpadać.

– Żadnej kolizji nie było! – zaprotestował stanowczo pan Zdzisio. – Patrzyłem cały czas!

– Może popręg mu pękł…

– Toby zsiadł, a jechał do końca!

– Udaje, specjalnie spuścił, boi się, żeby go nie spieszyli…

– Oni akurat tacy strachliwi, a pan nie wie…

– Zdejmą czwórkę!

– To Viola będzie! Sześć jeden!

– Sześć jeden to majątek! – ogłosił pan Zdzisio ogniście.

– Sto milionów – podsunęłam zgryźliwie. – Na razie

przyszło cztery sześć…

– Mam obie – zakomunikował Jurek. – Ale coś zrobią, skoro sami złożyli protest, tylko nie wiem, kogo wyrzucą.

– Przegrałam – powiedziała ze zdziwieniem Monika Gąsowska. – Miała pani rację, że trzeba grać trzeci bok, ale temu koniowi coś się stało. Wyglądał, jakby mu się nagle zachciało spać. Ja zejdę, popatrzę z bliska…

Komisja techniczna rozwiązała sprawę polubownie, nie unieważnili gonitwy, tylko zdyskwalifikowali Poloneza, co spotkało się z pełną aprobatą toru. Zwrot stawek ratował pieniądze.

– No to cześć – powiedziała Maria. – Wypłaty ogłoszą pojutrze.

– Ale kwinta będzie potworna! – zawołał z zachwytem pan

Zdzisio. – W kwincie nie ma zwrotów.

– Fakt – przyświadczył Waldemar. – Kwinty nie będzie wcale. I popatrzcie, zacząłem, bo mi wszedł rezerwowy i trzy przeszły, a tu, żeby to szlag trafił, w rezerwie miałem szóstkę!

– A mówiłem o czwórce – wytknął pan Sobiesław.

– Mówił pan, mówił, takie mówienie, to wie pan, co pan może? Nie będę się wyrażał, o jedynce też pan mówił, a grać pan chciał w ogóle dwójkę.

– I porządek kolosalny…! – zaczął pan Zdzisio.

– Niech pan przestanie, bo ja się zacznę wyrażać, zamiast Waldemara! – zagroziłam z irytacją. – Jaki porządek, gdzie pan tu chce mieć porządek, zwrot stawek za Poloneza, z nikim innym go nie grali! Wyłącznie z Chimeną i może trochę z Violą, cała gra z Chimeną spada…!

– Dwadzieścia tysięcy, zobaczy pani!

– Dwadzieścia tysięcy kozich bobków…

– Mamy następne zwroty – oznajmiła Maria. – Jak dotąd, nie przegraliśmy ani jednej tripli, Mieciu, odrywaj! Nie, czekaj, jedną mamy wygraną, skończyliśmy Chimeną.

– Tripla, jak z koziego ogona fortepian! – ogłosił Jurek z gniewem. – I w dodatku w ogóle tego Poloneza nie miałem!

– To i zwrotów nie masz?

– A nie mam. Wyrzuciłem faworyty.

Porządek w końcu obliczyli, 12 tysięcy, tripla wciąż jeszcze była w lesie. Chwyciłam Miecia za rękę i powlokłam na dół.

– Życie mi zatruwa ta opieka nad tobą! Będziesz robił to co ja, bo już tracę cierpliwość! Albo nie mogę grać, albo w nerwach jestem, czy cię gdzie nie utłukli!

Miecio nie protestował, troska o jego życie sprawiała mu wyraźną uciechę. Piąta gonitwa była nagrodowa, imienna, szło sześć koni, z czego grane były tylko dwa, Barnaba i Stojan. Inne wręcz nie istniały. Oba faworyty wyróżniały się tak, że nie mogły przegrać i skóra mi cierpła na myśl, że znów będę musiała pchać się w tę bitą pierwszą grę. Miecio mamrotał coś o Bitynii, owszem, proszę bardzo, Bitynii życzyłam doskonale, Stojana i Barnaby jednakże przegonić nie miała prawa. W normalnej sytuacji zarówno Sarnowski, jak i Białas usiłowaliby zostać z tyłu, nagroda nie zaliczała się do wstrząsających, a obaj byli w tym kierunku utalentowani, ale skoro z tajemniczych przyczyn jadą uczciwie, na ukrycie koni nie ma co liczyć. Co prawda, Bitynię poprzednim razem Szczudłowski schował…

Zanim wróciłam na górę po zagraniu obu faworytów z Bity- nią, zdążyłam tego Miecia zgubić. Facet z tępą gębą plątał się koło niego cały czas i zdenerwowałam się tym dodatkowo. Dopadłam Jarkowskiego, stanowczo protestując przeciwko nałożonym na mnie obowiązkom, gdzie indziej proszę bardzo, mogę od Miecia oka nie odrywać, ale nie tu! Nadkomisarz wygłosił w przelocie uspokajające zapewnienie, że Miecio jest pilnowany wszechstronnie i znikł w gęstym tłumie. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko iść na swoje miejsce i czekać zmiłowania pańskiego.

Miecio siedział na swoim fotelu, co ulżyło mi tak, że nawet mu nic nie powiedziałam. Wróciła Monika Gąsowska.

– Już wiem – oznajmiła. – Polonez dostał prawdopodobnie środek nasenny. Mówiłam, że się wydaje śpiący, ja się nie chwalę, ja naprawdę znam się na koniach, patrzę na nie przez całe życie i czasem nawet coś myślę. A teraz te dwa faworyty wcale mi się nie podobają, wyszły na paddock w świetnej formie i oba gasną. Wycofałabym je z gonitwy…

W tym momencie głośnik brzdęknął i zakomunikował, że koń numer dwa, Stojan, i koń numer cztery, Barnaba, zostały wycofane z gonitwy dodatkowo przez dyżurnego weterynarza. Przez chwilę panowało milczenie, po czym poderwało wszystkich. Pytanie o dzwonek grzmiało echem.

Dzwonka jeszcze nie było, zdążyłam odebrać pieniądze i zagrać trzy porządki z Bitynią. Przy kasach rozgrywało się piekło dantejskie. Monika Gąsowska pochwaliła się, że tych dwóch koni do ręki nie wzięła i gra wyłącznie pięć trzy, Bitynię z Delfinem. Pozazdrościłam jej decyzji, na Delfinie jechał Kujawski, gdybym zdążyła się zastanowić, też bym grała wyłącznie pięć trzy. Skórek na jedynce nie budził mojego zaufania, a uczeń Miazga na szóstce w zasadzie nie miał szans. Koń był dobry, ale Miazga do bani. Po wycofaniu z paddocku faworytów nie pozostało nic innego, jak tylko Bitynią z Kujawskim.

Bitynia wygrała bezproblemowo, Kujawski był za nią, Miazga trzeci, a Skórek ostatni.

– Co za dzień jakiś okropny! – zdenerwował się Waldemar. – Podali już pierwszą triplę, czy nie?

– A skąd, mówiłam ci przecież – odparła niecierpliwie Maria. – Jutro podadzą.

– To jest skandal i kretyństwo, żeby ta rachuba liczyła na piechotę! – irytował się Jurek. – Mam Bitynię i co z tego? Przy takich zwrotach to będzie chała, nie tripla! A kwinta mi się złamała Chimeną, bo miałem Violę!

– Taki fuks ta Viola, a wszyscy ją mieli – zauważył z przekąsem pan Edzio.

– Dowiedział się pan, panie Waldku, dlaczego te dwa wycofali? – spytał pan Sobiesław.

– Chore były…

– Nie chore, tylko doping dostały – sprostował pułkownik.

– Przeciwnie – zaprzeczyła cichutko Monika Gąsowska. – Anty- doping…

Przy stoliku za barierką ciągle siedział Kapulas w towarzystwie, które operowało coraz barwniejszym językiem. Na dobrą sprawę, gdyby wykropkować to, co dotychczas omijało się w słownikach, ocalałoby mniej więcej co dwudzieste słowo. Kapulas w pogawędce brał już żywszy udział, trzymał się jeszcze nieźle, ale zaczynał być rozluźniony. Dobił do nich Wróblewski.

– I dobrze! – powiedział z zaciętością.

– Komu dobrze? – rozzłościł się jeden z rozmówców, po czym z wypowiedzi cenzuralnych pozostały mu wyłącznie zaimki. Można było wywnioskować, że wyraża ogólne niezadowolenie ze wszystkiego.

Wróblewski był trzeźwy.

– Zamknij się – zaproponował. – Mnie się to podoba. Zobaczymy, co teraz będzie.

Tknęło mnie. Zajrzałam do programu. Miecio wrócił na fotel z okrzykiem „dawaj. Truskawka” na ustach, Truskawka należała do Wróblewskiego, jechał na niej Kujawski po licznych amatorach i uczniach. Nie czekając na ogłoszenie wypłaty, runęłam na dół.

– Znikła mi pani z oczu, a chciałam pani powiedzieć, że tu się liczy tylko jeden koń – oznajmiła Monika Gąsowska, kiedy wreszcie po odebraniu pieniędzy, obstawieniu gonitwy i stwierdzeniu, że Mieciem opiekuje się Maria, obydwoje zaś podglądają Figata, wróciłam na górę. – Koń numer sześć, to jest Truskawka. Nie rozumiem wprawdzie nic, bo widzę, że ona jeszcze nigdy nie była bliżej niż piąta, ale stwierdzam stanowczo, że jest najlepsza w stawce i w doskonałej formie. Podchodzą do niej dwa, jedynka i dwójka, to jest Granica i Jurgielt, Granica ma świetne babki. Zagrałam ten trzeci bok, ale bardzo tanio.

Znając dokładnie własne szczęście, grałam Truskawkę ze wszystkim i przekonanie, że Miecio zwariował, zdecydowanie we mnie zbladło. W tripli jej nie miałam, dotychczasowe triplę zwracały mi się przez te wycofane konie, a na następne machnęłam ręką. Zagrałam ją także górą dwoma biletami, chociaż pamiętałam poprzednie gonitwy i jej wygranej w ogóle nie umiałam sobie wyobrazić. Opinia Moniki przypomniała mi sytuację.

– Mogę pani powiedzieć, w czym rzecz. Ciągle trwa akcja wyjeżdżania dobrych koni, czego nikt nie rozumie, ale nie szkodzi. Wychodzi mi, że Truskawka była dotychczas ciemniona z całej siły, możliwe, że dzisiaj przyjdzie…

– Dawaj, Truskawka! – wrzasnął z zapałem Miecio.

– Czy jego nie powinno się zamknąć w Tworkach? – spytał niespokojnie Jurek półgłosem.

– Mieciu – powiedziała Maria złowieszczo. – Truskawkę mamy w jednej tripli i raz nią przechodzimy, bo ja się, jak zwykle, pomyliłam. Ale poza tym nie mamy jej nigdzie. Przestań gadać te głupoty, bo ci naprawdę coś zrobię!

– Dawaj, Truskawka! – odparł Miecio.

– Debor tu wisi! – ogłosił gromko pan Edzio. – Glebowski będzie robił widły, szósta i ósma, sam gra sto tripli. Już on wie,

co robi…

– Bolka nie ma – oznajmił z naciskiem Waldemar. – Gdzie jak gdzie, ale tu nie ma szans, wczoraj mówił…

– Dawaj, Truskawka…!

– Tylko jedynka, proszę państwa, a ewentualnie piątka! – informował z zapałem pan Zdzisio. – Małe wagi, młode konie, pełna krew, waga się liczy…

– Na tysiąc dwieście…?!

– Bez znaczenia! Jeden pięć przychodzi…

– Pan naprawdę uważa, że Glebowski tak lekką ręką wyrzuca własne pieniądze za okno…?

– Ludzie, o czym wy mówicie?! – jęczała Maria. – Tu nie może być nic innego, jak tylko Dwójnicki, Pentagon to jest koń z wyższej grupy…!

– Sześćdziesiąt kilo…!

– No to co?! Na ten dystans…?!

– Dawaj, Truskawka…!!!

Konie zaraziły się widocznie ludzkim zdenerwowaniem, bo żaden nie chciał wejść do maszyny. Cofały się, ustawiały bokiem, usiłowały uciec w krzaki i zrzucić jeźdźców. Wprowadzili w końcu dwa. Granicę i Pentagona. Jurgielt stawiał stanowczy opór.

– Włożą mu wreszcie ten worek na łeb, czy nie? – denerwował się pan Edzio. – Worek włożyć, mówię, na co oni czekają…?

– Niech sam sobie włoży worek na łeb! – wymamrotała z gniewem Maria.

– Włóczka zsiadł! Będzie leciał oddzielnie!

– Kacperski też, razem będą się ścigać. Na kogo stawiacie?

– Łeb w łeb przyjdą…

– Wlazły! – zawołał Jurek.

– Wcale nie! – zaprzeczyłam. – Jeden w krzakach, który to…? Wróblewski, Truskawka!

– Dawaj; Truskawka! – uparł się Miecio.

– Jak ten złodziej przyjdzie… – zaczęła Maria z zaciętością.

– Cicho bądź! – przerwałam. – Siedzi za nami!

– No to co? Myślisz, że raz to słyszał?

– Słyszał, nie słyszał, ja go nawet lubię…

– Prywatnie to i ja go lubię, ale co z tego…

– Debor wisi!

– Nie Debor, tylko Wągrowska!

– A jak wam powiem, że tu wygra Trzaska…

– Poszły! – krzyknął Jurek.

– Ruszyły – poparł go głośnik. – Prowadzi Granica, na drugim miejscu Truskawka, trzeci Pentagon…

– Truskawka przechodzi na prowadzenie! – ogłosił Jurek.

– Dawaj, Truskawka!!! – wrzasnął Miecio ogłuszająco.

– Dawaj, Pentagon!!! – zaprotestowała Maria z energią.

– …Jurgielt poprawia, słabnie Malaria, prowadzi Truskawka, druga Granica, na prostą wyprowadza Truskawka, polem finiszuje Jurgielt i Debor…

– Dawaj, piątka! Dawaj, piątka! – darł się pan Edzio.

– Dawaj, Truskawka!!! Dawaj, Truskawka!!! Dawaj, Truskawka!!!

– Truskawka, Granica, Jurgielt, walka…

– Ucieka ta Truskawka!!! – wrzasnął Jurek. – Ty popatrz, ona wygra…!!!

– Dawaj, Debor…!

– Truskawka, Truskawka, Truskawka…!!! – wrzeszczał Miecio.

Wykrzyczał tę Truskawkę, wygrała o trzy długości bez przesadnego wysiłku, za nią znalazły się razem Jurgielt z Granicą. Dopiero teraz zainteresowałam się, co właściwie było grane w tej gonitwie, może wreszcie pojawiła się szansa na fuksa? Okazało się, że głównie Debor i Granica, Truskawka była prawie nietknięta. Stanowczo wolałam na drugim miejscu Jurgielta, też nie był grany.

– Ten loczkowaty grał dwa sześć! – przypomniała sobie nagle Maria. – Jeden sześć też, ale cieniej. Z Truskawką! Myślałam, że obaj zgłupieli. Nie do wiary, że ta Truskawka przyszła.

– Mówiłam pani, że Truskawka – wypomniała łagodnie Monika Gąsowska. – Tu bardzo łatwo wygrać, na tych wyścigach…

Moje pobożne życzenie wyjątkowo się spełniło, drugi okazał się Jurgielt. Monika Gąsowska, wedle pobieżnych obliczeń, mogła już jechać nie tylko do Londynu, ale nawet do Australii. Stanowiła dla mnie niezbity dowód, że wygrywają najlepsze konie bez żadnych kantów.

Głośnik podał wreszcie wypłaty tripli od gonitwy pierwszej i wszyscy dostali ataku śmiechu. Pierwsza tripla sześć tysięcy z groszami, druga jeszcze gorzej, pięć osiemset. Trzeciej jeszcze nie było, ale w obliczu zwrotu stawek za Poloneza, Stojana i Barnabę niczego lepszego nie można się było spodziewać. Dopiero Truskawka miała szansę podnieść nieco wypłaty, bo górą dali za nią 27 tysięcy. Porządek był zbliżony, 29.500.

– Zdaje się, że to jest moja jedyna wygrana w dniu dzisiejszym – zauważyłam melancholijnie. – Dobrze, że chociaż fuksowa.

– Skąd ta cholerna Truskawka się tutaj wzięła – mamrotał Jurek, rozwścieczony. – Piąta, ostatnia, piąta…

– Skrzydeł dostała – poinformował zgryźliwie pułkownik.

– I jak tu można wygrać, skoro tak chowają konie – użalił się pan Sobiesław. – Czas zrobiła, jak pierwsza grupa…

Obejrzałam Truskawkę w swojej statystyce i puknęłam Marię w łokieć.

– Co mnie zastanawia, to te talenty młodego narybku – rzekłam w zadumie. – Popatrz, kto na niej jeździł, uczniowie i amatorzy. Jak oni to zrobili, żeby nikt nic nie zauważył? Już nie mówię komisja techniczna, ale gracze? Wstrzymywanie konia na ogół się widzi, szczególnie nieudolne…

– Widocznie wstrzymywali udolnie. Nie widzisz, że to jest dobry pomysł? Uczeń źle pojechał, czego wymagać od takiej Jankowskiej, Lejby, Sojeckiego? Źle pojechał, trzymał się z tyłu i nie ruszył finiszem. Tylko tak, innego wytłumaczenia nie widzę.

– Macie triplę od niej?

– Od niej nie, tylko przechodzimy. Może dadzą z dziesięć tysięcy…

Przed samym końcem gonitw zdążyli jeszcze podać kwintę, wyniosła przeszło osiemdziesiąt milionów. Triplę były nędzne, bo po Truskawce przyszły murowane faworyty i w rezultacie najwyższa wypłata ledwo przekroczyła czterdzieści tysięcy. Trafi-

łam ostatnią, nie miałam nadziei nawet na dwadzieścia. Pilnowanie Miecia darowałam sobie po siódmej gonitwie, kiedy ujrzałam nadkomisarza Jarkowskiego konspiracyjnie szepczącego z szubrawcem o tępej gębie, który wydawał mi się najbardziej podejrzany…

– I dlaczego tak? – zainteresował się Janusz. – Skąd to się wzięło?

Relację składałam mu już o osiemnastej, wyścigi bowiem, w braku oświetlenia toru, musiały się kończyć przed zachodem słońca. Po nerwowym dniu zamierzałam spędzić spokojny wieczór.

– Wycofali konie w pierwszej, w czwartej i w piątej. Za wycofane konie jest zwrot stawek, tym razem zwrot był olbrzymi, bo odpadły faworyty. Daje to taki efekt, jakby ludzie w ogóle nie grali, pieniędzy nie ma. To jedno, a drugie, rachuba od tego dostaje obłędu, musi wszystko poodejmować i poprzeliczać. Jak odjeżdżałam, przedostatniej tripli jeszcze nie było, a ostatniej w ogóle nie zdążyli obliczyć.

– Miałem raczej na myśli, skąd się wzięło to urodzajne wycofywanie.

– A… Wedle tego, co mówi Monika, konie dostały anty-doping. Środki uspokajające albo usypiające. Polonez poleciał i zdechł od początku gonitwy, potem widocznie dyżurny weterynarz się zainteresował i dwa następne wydłubał z paddocku. Pojęcia nie mam, co i w kogo wstąpiło, jakiś nowy pomysł.

– Potem już wycofań nie było?

– Nie. I to jest nawet logiczne. Tamte wyłapane, weterynarz się gapi, widać było, że żaden numer nie przejdzie, to co się mieli wygłupiać. Ktokolwiek to zrobił, zysku nie miał żadnego.

– Od kogo najlepiej czegoś się na ten temat dowiedzieć?

– Od Jeremiasza. Kierownik lecznicy i najuczciwszy człowiek na świecie. Nie może nie wiedzieć, co się tam dzisiaj działo…

Zadzwonił telefon. Nie ruszyłam się z fotela, pewna, że to do Janusza. Okazało się, że właśnie do mnie.

– Możesz tu przyjechać? – spytała Maria jakimś dziwnym głosem. – Tylko zaraz.

– Dokąd przyjechać?

– Do mnie.

– Mogę. Bo co?

– Siedzi u mnie Waldemar z pijanym Bolkiem, który bardzo płacze. Spróbuję go trochę otrzeźwić. Dziwne rzeczy mówią.

– W porządku, za kwadrans jestem…

Nie doceniłam siebie, znalazłam się u niej po dwunastu minutach. Przy stole siedzieli Waldemar, Bolek Kujawski i jakiś okropnie wystraszony chłopak, mniej więcej szesnastoletni. Kujawski robił wrażenie bardziej przygnębionego, niż pijanego.

– A gdzie go miałem zawieźć, jak się bał do domu wracać? – mówił z zakłopotaniem Waldemar. – Do hotelu czy na policję? Rozumiem, że się boi, a jak nie będzie chciał gadać, to sam powiem, co mi powiedział. Też bym się bał na jego miejscu…

Skierowałam pytające spojrzenie na Marię, gestem wskazując chłopaka.

– To jest Janczak – wyjaśniła. – Z Bolka stajni. Od Wróblewskiego.

– I też się boi – podjął Waldemar. – Ogólny strach i zgrzytanie zębów. Będziesz gadał, czy ja mam zacząć?

Kujawski z wyraźnym obrzydzeniem zjadł kawałek cytryny i popił kawą.

– Zacznij, zacznij – wymamrotał. – Mnie już co tam…

– Żadne co tam, panie Bolku – powiedziałam stanowczo. – Znamy się prawie dwadzieścia lat, pan wie, że ja się nie czepiam…

– Fakt – przyznał Kujawski, kiwając głową.

– I wszyscy wiemy, że coś tu nie gra, niech pan się wreszcie odezwie jak człowiek, dosyć tego ukrywania, gorzej nie będzie. W czym rzecz?

– Zbuntowali się – powiedział Waldemar z satysfakcją. – Po tym Derczyku. Jakiegoś herszta mają te wszystkie mafie, okoniem mu stanęli i teraz boją się wszyscy, bo to małe i chude…

– Powinni uprawiać karate – pouczyłam gniewnie.

– Zameczek uprawia – mruknął Kujawski. – On się nie boi.

– Nie moglibyście powiedzieć porządnie i może jakoś od

początku?

– A pani poleci do glin…?

– Bolek, bez glin i tak się nie obejdzie – zapewniła Maria. – Ona ma rację, powiedzmy sobie wszystko, a potem się zastanowimy, co z tym zrobić. Czy myśmy cię kiedyś wyrolowały?

Kujawski pokręcił głową i, krzywiąc się strasznie, zjadł następny kawałek cytryny. W Janczaku panika zaczynała chyba opadać, nic nie mówił, ale łypał na nas okiem jakoś przytomniej. Waldemar przysunął sobie kawę.

– To moja…? Tam jest różnica, co innego Sarnowski z Białasem, a co innego reszta…

– Jontek i Tymek od Łomżaków biorą jak z łaski – przerwał mu Bolek, nagle zdecydowany. – Niżej sześciu mowy nie ma. Naciskali, naciskali, zawsze do nich leciał ten ślepy Lolek…

– Stajenny od Kalarepy – wtrącił Waldemar.

– Tak jest, on robi za pośrednika i jeszcze ma jakieś chody. Gnietli, a oni swoje, jak chcąc. Gargulca wykończyli, przymusili go i jeszcze na drugi początek spieszenie mu wchodzi…

Gargulec nazywał się naprawdę Maszkarski, skojarzenie było nawet prawidłowe, podobno wymyślił je Białas, który przez dwa lata jeździł we Francji. Gargulec był już starszym uczniem i do praktykanta brakowało mu dwóch gonitw, kiedy, nakłoniony przez mafię łomżyńską, schował konia i komisja techniczna odbiła sobie na nim poprzedni brak reakcji. Wyleciało mi to wydarzenie z pamięci, kiedy mówiłam Januszowi o nieszczęsnym Wiórkowskim i postanowiłam nadrobić niedopatrzenie przy najbliższej okazji. Zrozumiałam, że mafia wywierała presję, a Sarnowski z Białasem usiłowali się jej nie poddawać. Zgodne to było z powszechną opinią.

– Derczyk się odgrażał – powiedział Bolek po chwili i zamilkł.

– Że rozgada, co? – podchwycił Waldemar. – Tego to ja pojąć nie mogę, dlaczego akurat Derczyk taki rozmowny się zrobił i co on takiego widział…

– Podsłuchał Sarnowskiego w Pyrach – nie wytrzymał Kujawski. – W wozie gadali, podkradł się i wszyscy wiedzą, że Jontek siedział z takim jednym od Bazylego. Z gęby go rozpoznał. I numer gabloty zapisał, bo raz się zdarzyło, że swoim przyjechał…

– A tak, to co? Przyjeżdżał cudzym?

– Z byle kim albo taksą…

– Bolek, nie kołuj, mów wyraźnie! – zażądała Maria. – Co tam się stało po tym Derczyku?

– Zgniewało nas – odparł Kujawski z ponurą determinacją. – Strajk, znaczy. Nikt grosza nie bierze i tak się pojedzie, jak konie pójdą. Szlus, kropka. Próbowali od zeszłej niedzieli, zebraliśmy się razem, Tymek z Jontkiem skrzyknęli, ja byłem, Adam, Heniek, Jędrek, Tomasz, najgorzej Władek, bo był u nich na etacie, ale też się postawił. Tak to nie ma, zabijać nas nie będą, żeby nie wiem co, wont, nie ma gadania. Ślepy Lolek się szarpał, że to nie oni, wychodzi, że Bazyli, no to co z tego, to tym bardziej, bo Bazyli dusił na wszystkie strony, przez Łomżaków też i nawet głównie. Dosyć tego.

Wszyscy zrozumieliśmy doskonale.

– I dlatego spróbowali innej metody? – odgadła Maria. – Nie chcecie forsy, to uśpić konie?

– A jak! – przyświadczył Bolek i uczynił gest brodą w kierunku Janczaka, który otrząsnął się gwałtownie. Otworzył usta, zamknął i widać było, że z wydaniem głosu ma duże trudności.

– Skąd pan ich w ogóle wziął, panie Waldku? – spytałam.

– Bolka z wyścigów, już był na bani, wiadomo, że sam nie pojedzie, prosili, żebym obrócił, na górze siedział i nie chciał wyjść. A ten się przyplątał po drodze, koło bocznej bramy. Wyskoczył z krzaków i machał jak wiatrak, powiadał, że go gonią, ale do tej pory nie wiem kto.

– Kto cię gonił?

– Ślepy Lolek – wymamrotał Janczak. – I jakiś obcy. Bo ja tego…

Nie udało nam się tak od razu dowiedzieć, którego. Janczak zamilkł i trochę poszczękał zębami. Spróbowałam zreasumować sytuację.

– Derczyk się odgrażał, że powie co wie, więc został zabity, a dżokeje się zbuntowali, tak to rozumiem. Odmówili współpracy z mafią, mafia zatem załatwiła rzecz bezpośrednio z końmi…

– Jak oni te konie struli? – zainteresował się Waldemar. – W stajni, coś do żarcia dali?

– W tunelu – wydusił z siebie Janczak. – Zastrzykiem.

– Skąd wiesz?

– Taki mały, nowy, od Wągrowskiej, znalazł strzykawkę. Ostatni szedł i myślał, że go nikt nie widzi, albo może całkiem nic nie myślał, ale ja tam jak raz zajrzałem. Do konia leciałem. Lewkowicz prowadził, bo mnie brzuch bolał i się spóźniłem, i widziałem, jak podniósł i do kieszeni schował. Nie tak zaraz, najpierw trzymał w ręku. I ja wiem, który to był, nikt inny nie wie, chcieli, żebym powiedział, ale się wyrwałem i uciekłem. Nie powiem za skarby świata!

Bez najmniejszego trudu mogłam się dowiedzieć od Wągrowskiej, który tam u niej jest nowy. Nawet gdyby miała dwóch nowych, też nie przedstawiałoby to problemu, Janczaka można było się zbytnio nie czepiać. Ważne, co ów nowy uczynił ze strzykawką, na której jakieś odciski palców mogły się zachować, ostatecznie w celu wbicia w końską szyję trzeba ją trzymać w ręku mocno i porządnie, a rękawiczek z całą pewnością żaden z nich nie nosi. Nowego od Wągrowskiej należy dyplomatycznie odnaleźć…

– Wiadomo, kto prowadził te konie? – spytał przytomnie Waldemar. – Które to tam były, Barnaba i Stojan? Ze stajni od Lipeckiego i od Jeziorniaka?

– A tam – odparł Janczak z nagłą energią. – Wcale nie. Od Jeziorniaka to nie wiem, ale Maniek od Lipeckiego zaraz leciał nazad, ktoś od niego tego konia wziął. A ja wiem, kto? Zabradziażenie jakieś było, ktoś tam pyskował, że do kowala trzeba. – I skorzystali z zamieszania – uzupełniła Maria. – Może je nawet specjalnie wywołali.

– Tego chłopaka ze strzykawką należało ratować i wywieźć stamtąd!

– On się zmył…

– A diabli go wiedzą, czy nie robił za wspólnika…

– Żeby nie Jeremiasz, wszystko by im przeszło – odezwał się nagle milczący od dłuższej chwili Kujawski. – Miał zastępstwo i dlatego dyżurował. Liśkiewicz by nic nie zobaczył, bo to ślepa komenda, nie wiedzieli, że Jeremiasz będzie. On już pierwszą gonitwę wyłapał, a potem coś węszył i specjalnie pilnował. Niefart mieli.

– A ty właściwie dlaczego tak się boisz? – spytała Maria. – Coś ci chcieli zrobić, czy jak?

– No a co myślałaś? Szmalu nikt nie bierze, ugadać się nie da, strute konie nie poszły, to co im zostało? Obiecali po ryju, ale to tak, że bez szpitala się nie obejdzie i ten trzeci Łomżak już na mnie czekał. Miałem być pierwszy do odstrzału, bo reszta im się zmyła, a co za różnica, od kogo zaczną. Rowkowicz też się chowa, w sraczu siedział, to wiem.

– Do tej pory już chyba wyszedł? – zauważył z powątpiewaniem Waldemar.

– No chyba, bo za mną polecieli. Za nami, znaczy. Myśleli, że sam pojadę i koło gabloty czatowali, pijany nie pijany, ale widziałem.

– Sam jeden ślepy Lolek wszystko załatwia? – spytałam.

– Lolek tylko z Sarnowskim i z Białasem. Do innych jest taki chudy, jak mu tam… Bartek. Rodzina.

– Czyja?

– A cholera go wie. Przyzna się kto…?

– Rodzina, znaczy swobodnie lata po terenie…

– Może nawet nie latać, chociaż lata, bo w przeddzień załatwia i tylko jeszcze w ostatniej chwili łbem kręci albo kiwa. Forsę donosi od razu.

– Że też takiego nikt nie pogoni…

– Czerski go raz pogonił, to zaraz na drugi dzień przyłożyli mu brzytwę do gardła.

– Kto?!

– A wiadomo? Chuligany. Ciemno, z twarzy nie rozpozna, po drugim karmieniu do domu wracał. A czasem przy bramie czatują, różni, zanim cięć łańcuch zdejmie, okna dopadną…

– Tych pośredników moglibyście palcem pokazać – zaproponowałam. – I dalej niech już gliny odwalają robotę.

– Jakby siedzieli, to dlaczego nie? – zgodził się Kujawski z lekkim rozgoryczeniem. – Póki co, to nikt się nie wygłupi, dziś pokaże, a jutro go nogami do przodu wyniosą. Ich dużo i nie każdego się zna.

– Dyplomatycznie! Potajemnie! Całego personelu nie wymordują, a nikt się nie dowie, kto tam na kogo doniósł! Ktoś przypadkowy mógłby nawet!

– No, potajemnie, to może…

– A każe wam kto jawnie? – zirytował się Waldemar. – Sami ich chronicie, bo wam o forsę chodzi!

– Zaraz, jest tani jeszcze taki jeden – przypomniałam sobie nagle. – Podobno jedyny, który mógł widzieć, z kim Derczyk poszedł w krzaki. Żaden się nie przyznał, kto to mógł być?

Kujawski poderwał głowę, popatrzył na mnie, zawahał się.

– Jak co wiesz, to mów! – rozkazała Maria. – Nikt z nas nie powie, że to ty powiedziałeś. Ten mały – gestem brody wskazała Janczaka – jedzie na tym samym wózku.

– Tylko jeden – zdecydował się Bolek. – W naszej stajni był, niewyraźny chodził przez pół dnia, urżnął się w trupa pod wieczór i od rana rzucił robotę. Zenek Albimak się nazywał, na wieś do swoich podobno wrócił, spod Grójca był, Szczęsna się to nazywało, to wiem, bo czasem na niego wołali: „Ty, nieszczęsny!” Jeśli kto, to tylko on, bez dania racji nie uciekł.

– Nie można to było od razu tego wszystkiego glinom powiedzieć? – spytał z wyrzutem Waldemar.

– I tam leżeć razem z Derczykiem, co? – warknął Kujawski. – I teraz bym nic nie gadał, ale dosyć tego! Póki żarty, to żarty, do przesadzania to ogrodnik, a w dziury po sękach wciskać się nie damy! Nie ma już teraz inaczej, jak tylko tej małpy dopaść i niech on się odchromoli. To jakieś ważne bydlę, co dużo może, a z twarzy, to ja wiem, żaden go nie zna!

Spojrzałyśmy z Marią na siebie. Bazylego z twarzy znał Miecio, o czym sam nie wiedział. Może jutro się coś wykryje…

– Co z nimi zrobić? – spytał z troską Waldemar, wskazując Bolka i Janczaka. – Tak ich przecież nie puszczę, bo cholera wie, mogli za mną jechać…

– Mnie do domu – zadecydował Kujawski. – Podrzuć mnie, już tam sobie dam radę. A jego najlepiej do Jeremiasza. Niech go zamknie w lecznicy, prześpi się na końskim stole i jutro go wypuści. Gliny pani załatwi, co…? Niech tak jakoś przyjdą, żeby się nikt nie połapał.

– Do Jeremiasza! – podchwyciłam. – To dobry pomysł, nawet gdyby zgadli, że gliny, wyjdzie, że przyszli do Jeremiasza w sprawie tego anty dopingu. Ten niech tam siedzi w kącie i nie pcha się w oczy jak najdłużej. Załatwi pan z Jeremiaszem, panie Waldku?

– Jak już tam jadę, to pewnie, że załatwię. Nawet ich jeszcze od Jeremiasza z domu do lecznicy podrzucę…


* * *

– Ten Gargulec nazywa się Maszkarski, dostał takie spieszenie, że jeszcze mm zahacza o początek następnego sezonu

– relacjonowałam porządnie teraz już dwóm słuchaczom, Januszowi i Józiowi Wolskiemu, kontynuując spokojny wieczór.

– Dziewięć milionów dostał i doskonale tę gonitwę pamiętam, bo sama czatowałam na gówniarza, złamał mi piękną triplę. Koń był w formie, więc jazda do tyłu rzuciła się w oczy, a pogląd panował, ze komisja też go grała, do dyskwalifikacji nie było powodów, więc spieszyli go ze zdenerwowania i przez zemstę. Dość cicho siedział, dopóki nie wydał pieniędzy, jak mu się te miliony rozeszły, zaczął popłakiwać w kamizelkę każdemu, kto mu wpadł pod rękę. U Rybińskiego jest w stajni, tej samej, co Białas. Żal za grzechy już w nim rozkwitł i może nawet owocuje, więc powinien powiedzieć wszystko, szczególnie jak się go podleje.

Józio Wolski, wezwany w trybie natychmiastowym, oprócz magnetofonu posługiwał się także notesem. Byłam zdania, że jeszcze przed najbliższym porankiem powinien wyrobić sobie opinię i sprecyzować zamiary, żeby maksymalnie wykorzystać sytuację. Zapisał sobie Maszkarskiego.

– Gdzie on mieszka? Adresu pani nie zna?

– Przypuszczam, że w wyścigowym internacie. Większość ich tam mieszka, Janczak też. Nie dziwię się, że nie chciał wrócić.

– Jontek to Sarnowski? – upewnił się Janusz. – Dlaczego Jontek?

– Bo lubi śpiewać „szumią jodły na gór szczycie”. Na trzeźwo, nie po pijanemu, nawet ładnie śpiewa, raz słyszałam.

– I on rozmawiał w samochodzie z pełnomocnikiem Bazylego? W czyim samochodzie?

– Pełnomocnika, mówiłam przecież. Raz się zdarzyło. Derczyk zapisał numer, Bazyli uznał to widocznie za rzecz niebezpieczną dla siebie.

– Mały od Wągrowskiej… Nie wie pani, który to jest?

– Pojęcia nie mam, skoro nowy, jeszcze pewnie nie jeździł, ale nic nie stoi na przeszkodzie zadzwonić do Wągrowskiej i zapytać. Albo może pan do niej jechać, ona późno chodzi spać.

– Cała trudność leży w tym, że wszelkie przesłuchania musimy utrzymać w tajemnicy. Oni się boją wszyscy tak śmiertelnie, że żaden słowa nie powie. Gdyby byli pewni, że nic im nie grozi, powiedzieliby bardzo chętnie, więc trzeba to załatwiać metodami nietypowymi, co bardzo przedłuża sprawę.

– Zameczek się nie boi – przypomniałam. – Bolek mówi, że to karate go trzyma. I rzeczywiście, o ile pamiętam, wycisku ani razu nie dostał, chociaż jeździ do przodu.

– Współpraca z mafią na zasadzie pełnej dobrowolności… Tym bardziej może nie chcieć mówić.

Zadzwonił telefon. Tym razem upragniony był podinspektor Wolski. Zrobił mi grzeczność, widocznie stanowiłam cenną wtyczkę, odłożył słuchawkę i ujawnił treść komunikatu.

– Zgłosił się ten Karczak od Zawiejczyka – oznajmił z wyraźnym zdumieniem, bardzo myśląc. – Ciekawa rzecz… O ile wiem, to nie jest facet, który by dobrowolnie pchał się do policji, a słyszę, że przyszedł sam i chce zeznawać. Trzeba to wykorzystać, zaraz jadę. Czy pani mogłaby pomóc? Tego małego od Wągrowskiej…

Z zapałem zadeklarowałam pełną gotowość współpracy w zamian za informacje o Karczaku, bo też mnie ciekawiła jego zaskakująca praworządność. Z wypowiedzi Moniki Gąsowskiej wywnioskowałam, iż jest to osobnik, żyjący na pograniczu kolizji z prawem. Prawdopodobnie odjechał z toru razem z Zawiejczykiem i był tym ostatnim, który go widział żywego, zazwyczaj taka ostatnia jednostka ukrywa się z całej siły i trzeba trafić na postać zgoła świetlaną, żeby nie mieć kłopotów z poszukiwaniami. Dobrowolnie się zgłosił, zdumiewające…

Od Agatki Wągrowskiej informację uzyskałam w ciągu dziesięciu minut.

– Mam dwoje nowych – powiedziała. – Nowych, jak nowych, od trzech tygodni mniej więcej, Jola Kozłowska i Marcinek Dalba. Chciałabym, żeby mi zostali, bo obydwoje pracowici i konie ich lubią.

– Gdzie mieszkają? W internacie?

– Jola u rodziny, ona jest z Warszawy, a Marcinek owszem, w internacie. A co się stało?

Pełne łgarstwo uważałam za niesłuszne.

– Jeśli chodzi o tych dwoje, to nic. Ale policja szuka świadków na wszystkie strony i liczą na to, że nowi jeszcze nie weszli w te wszystkie kanty. Pytają o nich metodą uproszczoną, w tym wypadku przeze mnie.

– Jeśli chodzi o świadków… – powiedziała Wągrowska i zawahała się. – Chyba nikt nas nie podsłuchuje…? To mam wrażenie, że Zygmuś Osika chciałby coś powiedzieć, ale go wyraźnie dławi. To porządny chłopak, nie wiem, może warto jakoś tak z nim załatwić, żeby nie doznał krzywdy…?

Informacja była cenna. Wągrowska doskonale rozumiała sytuację, tak samo jak wszyscy trenerzy. Pomyślałam, że na Zygmusia Osikę należałoby może napuścić Monikę Gąsowską, nie miałam jej telefonu i nie znałam nazwiska ciotki. Zaraz, ja nie znałam, ale policja…? Spojrzałam na Janusza, siedział spokojnie na fotelu i chyba wyciągał wnioski z mojej rozmowy, bo pokiwał głową.

– Zdaje się, że ten chłopak, który chce zostać dżokejem, nazywa się Osika? l ta dziewczyna, Gąsowską, zna go od dziecka…?

– Nie wiem, czy warto te twoje talenty telepatyczne marnować na mnie – zauważyłam krytycznie. – Ona musi być u ciotki, daj telefon…

– Zygmuś Osika jest akurat tutaj u mnie – powiedziała przyciszonym głosem Monika Gąsowską w trzy minuty później. – Jak to dobrze, że pani dzwoni, bo ja nie mam pani telefonu, a cały czas tak myślę, że nie wiem co zrobić i może pani będzie wiedziała. To jest jakaś okropna historia, czy pani mogłaby tu przyjechać, ja go nie chcę spłoszyć…

– I to ma być spokojny wieczór – powiedziałam, odkładając słuchawkę. – Zawsze jakąś głupotę wymyślę w złą godzinę. Gdyby chociaż poumawiali się ze mną hurtem, nie musiałabym włazić tyle razy na te cholerne schody.

Zygmuś Osika, jak się okazało, nie był jeszcze nagabywany w kwestii wstrzymywania koni. Wiedział, rzecz jasna, o aferze, głównie dzięki temu, że Maszkarski wybrał go sobie na powiernika w pierwszej kolejności i z detalami odpłakał mu na gorsie całą swoją tragedię. Zygmuś Osika uparł się zostać dżokejem, postanowił żadnej forsy nie brać i lecieć do przodu. Wyznał, że ostatnio grał na siebie, delikatnie, za pięćdziesiąt, odrobinę się wzbogacił i teraz mu łatwiej przeczekać, ale boi się i nie wie co zrobić. Do Moniki Gąsowskiej przyszedł po radę. Skoro ściągnęła dodatkowo osobę godną zaufania, to znaczy mnie, proszę bardzo, może mówić i do mnie.

Otóż Derczyk miał jakieś fotografie. Nikt absolutnie o tym nie wiedział. Zygmuś Osika przypadkowo był świadkiem, jak je pokazywał jakiemuś, z zewnątrz facet, z dyrekcji wyszedł, razem poszli do stajni Glebowskiego i tam Derczyk wyjął z kieszeni i pokazał cały plik. Potem dał mu jedną i Osika na własne uszy słyszał, jak powiedział: „stówa albo leci na glinowo”, a tamten facet prawie zsiniał. Więcej nie podsłuchał, bo go zauważyli, Derczyk się rzucił, „czego tu?!” – wrzasnął, Zygmuś udał, że szuka Lejby, on z ich stajni, przegonili go. A oprócz tego, no dobrze, przyzna się, nie całkiem to był przypadek, bo specjalnie węszył i też słyszał, no, może mniej słyszał, a więcej wywnioskował, jak ten stajenny Kalarepy kazał koniowi dać wody. Koń, to był Wawrzyn Czerskiego, jechał na nim Skórek, ostatni wtedy przyszedł, stajenny załatwiał to z takim głupkiem od Czerskiego, Felek mu, moczymorda i element, a w ogóle Kalarepa był przy tym. Nie wtrącał się i patrzył w drugą stronę, ale pewne, że słyszał. Zygmuś tego całkiem nie zrozumiał, bo koń Kalarepy wcale w tej gonitwie żaden nie szedł, szedł dopiero w następnej i też przegrał. Dopiero potem przyszło mu na myśl, że Kalarepa robi jakiś grubszy szwindel cudzymi końmi i teraz nie wie, co z tym fantem zrobić. Boi się milczeć i boi się mówić, bo skoro Derczyka załatwili, dlaczego i jego nie mieliby załatwić, a w ogóle to wszystko razem wcale mu się nie podoba. Chciał jeździć i wygrywać, a nie cofać konie i jeszcze życie narażać, więc niech mu powie jaka rozumna osoba, co właściwie ma zrobić.

Monika Gąsowska słuchała tego w osłupieniu i ze zgrozą. W Zygmusiu Osice otworzyły się upusty i wylewał z siebie wszystko. Taki Siewka, Edzio, też chciał jeździć, na łachy go sadzali, bo na dobrych koniach u Dwójnickiego to Zameczek jeździ i raz się wreszcie zasłużył, trzy tygodnie się starał jak wściekły, za pół stajni odwalał robotę i Dwójnicki pozwolił mu pojechać na Flamingu. I załatwili go, Rowkowicz z Wiśniakiem. Flaming był najlepszy koń w stawce, wygrałby na nim jak nic, ale obaj go od pierwszej chwili pilnowali, nie dali wyjść na prowadzenie, wypchnęli na duże koło i jeszcze im się udało go zamknąć. Leciała wtedy, jak chcąc, Dominika, gdzie jej do Flaminga, ale cała gonitwa na nią czekała i dopiero jak już wyszła całkiem i celownika sięgała, poszedł za nią Rowkowicz i za porządek dali dwadzieścia pięć, a tripla była przeszło cztery miliony. Siewka na Flamingu był trzeci. Ledwo go puścili, tego Czarlinka z Wiśniakiem wziął bez mrugnięcia okiem. Jeszcze się z niego potem Zameczek natrząsał, „i gdzie się pchasz, frajerze” gadał, „gówno wiesz, nie twoja sprawa, kto ma wygrać, kozy ci doić”. To jak on ma jeździć i jak wygrywać, a jeszcze słyszał, jak o Kowalskim opowiadali, że zmówili się na niego, bo nie chciał wódki postawić i przez trzy miesiące nie dali mu wygrać ani jednego razu. Teraz już nie jeździ, na treningach tylko. Tatarski też nie jeździ, taki chłopak u Wróblewskiego, sześć razy już wygrał, a za siódmym dali mu dwójkę, dwa balony znaczy, żeby się nie pchał. Wziął, bo akurat i tak nie miał konia, więc co mu szkodziło, myślał sobie, a tu co się okazało, nikt nie jechał i o mało co się w przedzie nie znalazł. Aż spotniał, powiada, do bandy poszedł, udawał, że małym kołem chciał iść i dał się zamknąć, cud, powiada, że go nie spieszyli, ale tłumaczyć się musiał. Więcej, powiada, na taki numer nie pójdzie, no i nie idzie, i nie jeździ wcale. Kujawskiemu to wisi, ale Kujawski jest dżokej i stajenny od Kalarepy nim rządzić nie będzie, robi co chce, a Tatarski się boi. Z chłopakami to ten stajenny od Kalarepy wszystko co chce załatwia, a podobno wcale nie on, tylko właśnie sam Kalarepa…

Wieści o Kalrypie, jakoby jeszcze za dżokejskich czasów rządził kantami, krążyły od dawna. Osika je potwierdzał. Wyraźnie poczułam, że prowadzenie skutecznego śledztwa przerasta moje siły. Nowy element w postaci zdjęć Derczyka, niewątpliwy szantaż. Kalarepa ze swoim stajennym, tajemniczy człowiek z zewnątrz, powiązania Zameczka, woda dla konia, jazda na Dominikę, jazda na Tatarskiego, łomżyńska mafia, Karczak, rany boskie, za dużo tego jak dla mnie! Zaniepokoiłam się, czy cała policja da radę…

Zygmuś Osika patrzył ze śmiercią w oczach i rozpaczliwie domagał się instrukcji. Oknem wylazł z internatu i przyleciał tu w tajemnicy, ale ciągle mu się wydaje, że ktoś go śledzi. Nie wie, czy ma wracać, nie wie, jak, nie wie, co dalej robić, o piątej rano zaczyna robotę i nawalać nie chce, bo mu zależy. To co teraz…?

Pomysł pojawił się we mnie od razu, może nieco dziwny, ale na pewno nieszkodliwy. Zażądałam od Moniki jakiejś opończy, opończy nie miała, ale doskonały okazał się jej płaszcz od deszczu, ściśle biorąc, była to peleryna z kapturem. Pożyczyłam także perukę jej ciotki, dostosowaną do koloru naturalnego, to znaczy siwą. Osice kazałam na razie milczeć i symulować pogodę ducha, we właściwej chwili zaś wyjawić policji wszystko. Właściwą chwilę, a również właściwe miejsce wybiorą oni z uwzględnieniem wszelkich niebezpieczeństw. Zanim to nastąpi, ma mieć oczy otwarte, patrzeć co się dzieje i nie narażać życia i zdrowia…

Monika była wysoka, Zygmuś Osika nieduży, w jej pelerynie wyglądał jak czarna zmaza w szacie z trenem. Spod kaptura wystawały mu siwe loki. Wyprowadziłyśmy go pod ręce i sama gotowa byłabym przysiąc, że to jej ciotka zasłabła. Podejrzanych postaci, czających się w pobliżu, nie zauważyłam, sprawdziłam, czy nikt za nami nie jedzie, Zygmuś Osika wysiadł gdzie należy i już bez peleryny i peruki przemknął się na teren internatu, miałam nadzieję, że bezpiecznie.

– Przerażające – powiedziała Monika w drodze powrotnej.

– Co ten Zawiejczyk w tym robił, dwie zbrodnie, nic nie rozumiem. Czy ktoś to rozwikła?

– Mnóstwo rzeczy wyszło dzisiaj na jaw – pocieszyłam ją.

– Niech pani o tym nikomu nie mówi na wszelki wypadek. Zaraz pozałatwiam wszystkie donosy i sama jestem ciekawa, co z tego wyniknie…


* * *

Spokojny wieczór skończył się tym, że ulubionego mężczyznę wymiotło mi z domu, rewelacje o zdjęciach Derczyka ocenił bowiem wysoko i potraktował poważnie. Szansę na dalszy ciąg pojawiły się przede mną dopiero w poniedziałek.

W samo południe usłyszałam gorącą pochwałę Jeremiasza.

– Przytomny facet – rzekł Janusz z uznaniem. – Załatwił wszystko jeszcze wczoraj wieczorem. Tego małego, Janczaka, rzeczywiście zamknął w lecznicy, a sam poszedł do internatu, znalazł Marcina Dalbę i zabezpieczył strzykawkę. Udawał, że szuka spirytusu, który ktoś mu rąbnął i przeprowadził śledztwo wśród wszystkich chłopaków. Moim zdaniem, nikt się nie zorientował, o którego mu naprawdę chodziło, odwalił całą robotę za Józia Wolskiego. Ten Dalba mu się przyznał, nawet z pewną ulgą, strzykawkę oddał, poza tym twierdzi, że zna tych dwóch, co prowadzili konie. Jeden z nich rzucił strzykawkę na ziemię. Dalba ją właśnie podniósł, drugi zabrał ze sobą. Jeszcze nie wiemy, co z nią zrobił, mógł wrzucić do ognia w kuźni i cześć. To jednorazówki, plastikowe…

– Trzeba spytać w kuźni, czy był ktoś ze stajennych – poradziłam.

– Siedem osób. W tym podejrzany.

– Czekaj, jak Jeremiasz poszedł do internatu, to Osika już był z powrotem? Waldemar pojechał z Janczakiem znacznie wcześniej. Zygmuś zdążył wrócić?

– Nie, wrócił w trakcie awantury. Przeszło mu ulgowo, bo więcej tam było powodów do piekła, jakieś panienki, paru pijanych, więc ten Jeremiasz miał szeroki wachlarz możliwości. Wykorzystał je koncertowo. Strzykawka jest już w laboratorium i może zachował się bodaj kawałek śladu. Ten Dalba nie jest głupi i czytuje kryminały, trzymał ją za igłę, zamazał trochę przy wpychaniu do kieszeni, ale co właściwie miał zrobić innego? l tak postąpił sensownie, bo podnosząc ją, nie rozumiał zjawiska.

– Bystry chłopiec – pochwaliłam i postanowiłam namówić Wągrowską, żeby go posadziła na dobrego konia.

– Co do tych zdjęć, które mogłyby się okazać bezcenne, sprawa wygląda marnie – kontynuował Janusz bez żadnych nacisków z mojej strony. – Derczyk był rozwiedziony i mieszkał w trzech miejscach. Trochę u rodziców, trochę u byłej żony, gdzie miał jeszcze część rzeczy, a trochę u najnowszej narzeczonej. Przeszukania ruszyły jeszcze wczoraj, w dwóch mieszkaniach niczego nie znaleziono, w trzecim nie ma lokatorki. Od ubiegłego tygodnia, dokądś wyjechała, ale nie będzie się z tym czekać na jej powrót. Istnieją obawy, że te zdjęcia miał przy sobie, zamierzał je właśnie przehandlować i oczywiście zabójca wszystko zabrał, ale może został film.

– Film też mógł mieć przy sobie…

– Naprawdę był takim kretynem?

– Nie jest powiedziane, że nie był. Miał w ogóle aparat fotograficzny?

– Miał, bardzo mały, japoński. Żona zeznała, że pokazywał jej coś, co wyglądało jak etui do papierosów i rzeczywiście były w tym papierosy. Nie rozumiała o co mu chodzi, bo chwalił się, że w takim byle czym tkwią wielkie pieniądze, a ona jeszcze pożałuje, że się z nim rozeszła. To było krótko po rozwodzie, w ubiegłym roku.

– Nie wiem, jak wygląda film z takiego czegoś, ale pewnie też jest mały?

– Mniej więcej jak twój bezpiecznik w samochodzie.

– No to mógł go wetknąć wszędzie. Schować w kawałku makaronu pod tytułem rurki. Nawet nie umiem sobie wyobrazić, jak można znaleźć coś takiego.

– No, łatwe to nie jest…

– A sam aparat znaleźliście?

– Nie. Wiemy o nim od świadków, nie tylko żona go widziała.

– W takim razie przepadł, sprawa jest beznadziejna. I konie go nie lubiły…

– A cóż to ma do rzeczy?

– Gdyby go lubiły, mógł schować gdzieś w stajni. Tam też jest dużo możliwości.

– Poszukamy i w stajni, chociaż pewnie masz rację. Jest jeszcze nadzieja, że ta narzeczona coś powie, jak się znajdzie. Chwilowo jest nieuchwytna.

– Zostaw tego Derczyka, bo mnie przygnębia. Mów co dalej.

– Jeszcze nie wiem co dalej. Po Albiniaka pojechali do tej wsi, może go znajdą od razu i przywiozą jeszcze dziś, a może gdzieś go diabli ponieśli.

– A Karczak?

– Zająłem się czym innym i na razie nie wiem co zeznał. Musisz poczekać do wieczora.

– A Miecio?

– Miecio jest właśnie w trakcie…

Zeznania Karczaka zostały mi udostępnione. Zgłosił się dobrowolnie, jak sam stwierdził, ze strachu. Rzeczywiście z wyścigów wyjechał razem z Zawiejczykiem, miał odebrać z warsztatu swój samochód, tak był głupio umówiony, wyleciał z bramy, zamierzał złapać jakąś taksówkę, co o tej porze było raczej beznadziejne i zobaczył, że Zawiejczyk akurat jedzie. Ustawił się na jezdni przed nim, niemożliwe go było wyminąć, Zawiejczyk przyhamował, krzyknął, że się śpieszy i Karczak wsiadł, można powiedzieć, w biegu. Natychmiast potem Zawiejczyk przestał się śpieszyć, po czym znów zaczął i Karczak zorientował się, że jedzie po prostu za jakimś samochodem. Pilnuje go. Był to mercedes, Karczak zna życie, więc na wszelki wypadek postarał się zapamiętać numer tego mercedesa, nigdy nie wiadomo, co się człowiekowi może przydać. WAL 2214.

Po drodze Zawiejczyk puścił farbę, dał do zrozumienia, że ten w mercedesie jedzie na jakieś spotkanie. Karczak nie zrozumiał dokładnie, czy chce dopaść tamtego, z którym ten z mercedesa ma się spotkać, czy też tylko zobaczyć miejsce. Z mamro- tań Zawiejczyka wydedukował, że może mu wystarczyć adres. Najporządniej, najwyraźniej i kilka razy Zawiejczyk powtórzył, że kroi mu się najlepszy interes w życiu. Karczak chętnie by do tego interesu przystąpił, ale śpieszył się, zależało mu na odebraniu samochodu i nie mógł z nim dalej jechać, więc wysiadł przy taksówkach na rogu Dworkowej i ma tylko nadzieję, że taksówkarz zaświadczy o jego niewinności. Wysiadł, a Zawiejczyk pojechał dalej żywy i zdrowy. Taksówką był czerwony polonez, kierowca młody, dosyć gruby z krótką brodą dookoła twarzy i akurat miał katar.

Dalej okazało się, że teraz jedzie za Zawiejczykiem. Udawał się na Saską Kępę, tamten mercedes też, a Zawiejczyk za nim. Widział ich cały czas, przyglądał się z zainteresowaniem, na Argentyńskiej zobaczył z daleka, że mercedes zatrzymuje się przed jakąś willą, a Zawiejczyk kawałek za nim. Więcej nie wie, bardzo chciał zobaczyć, co będzie, ale czasu już nie miał ani sekundy.

Ten samochód odebrał po godzinie, nawet przejechał Argentyńską, ale tamtych już nie było, w niedzielę rano wyjechał na wybrzeże, wczoraj wrócił i natychmiast się zgłasza, bo od pani Osińskiej wie, że Zawiejczyk został zamordowany. On zaś jaki jest, taki jest, nie kryształ może, ale z mokrą robotą nie życzy sobie mieć nic wspólnego. Gdyby wiedział, co z tego wszystkiego wyniknie, przydusiłby Zawiejczyka, żeby powiedział więcej, ale myślał, że jeszcze zdąży.

Mercedes WAL 2214 należał do osobnika, zajmującego się pośrednictwem handlowym, niejakiego Edmunda Harcapskiego, zamieszkałego w Wilanowie. Skoro jechał na Saską Kępę, z pewnością nie udawał się do domu. Zdaniem Karczaka, Zawiejczyk go śledził, usiłował nie rzucać się w oczy, przyzostawał z tyłu i pilnował, żeby ich rozdzielały jakieś samochody. Harcapski na razie jeszcze nie złożył żadnych zeznań i nikt nie zamierza z nim rozmawiać, bo słuszniejsze jest trochę mu się poprzyglądać.

Prawie równocześnie uzyskałam informację, że Zenek Albiniak został bez trudu odnaleziony we wsi Szczęsna i dostarczony do Warszawy, gdzie na wszystkie świętości błagał, żeby go aresztować. Widział tego Derczyka, fakt, z jednej strony szedł w zarośla Derczyk, a z drugiej taki jeden, którego właściwie nie zna, ale gębę pamięta. Spotkali się na skraju trawnika i poszli dalej wzdłuż basenu, Derczyk od zewnątrz, a ten drugi od strony krzaków i gdyby nie zobaczył go wcześniej, wcale by go nie umiał rozpoznać. Ale zobaczył. Może go palcem pokazać, z tym że gdyby to miało być jawnie, wyprze się wszystkiego, zaślepnie i straci pamięć, bo już go ostrzegali. Może powiedzieć kto, proszę bardzo, taki Stasiek ze stajni Kalarepy, nazwiska nie zna, na- szeptał mu w ucho, że kto gębę otworzy, obojętne na jaki temat, już mu tę gębę Jeżynek zamknie. Jeżynek to jest stajenny Kalarepy. Derczykowi się gębę zamknęło i każdemu potrafią. Ale Jeżynek osobiście z Derczykiem nie miał nic wspólnego, przez ten czas, kiedy tamci poszli w te krzaki, stajenny Jeżynek był koło koni i nigdzie nie odchodził. Ten, co poszedł z Derczykiem, zwyczajnie wyglądał, nie sposób go opisać, ale plącze się tu, od bukmacherów przylatuje i wszyscy go znają.

Nadkomisarz Józio Wolski nie miał czasu na składanie wizyt i kolejne komunikaty uzyskiwałam od Janusza, wyraźnie rozbawionego sytuacją.

– Pierwszy raz policja jest zmuszona wprowadzać osobę postronną w szczegóły śledztwa – rzekł z uciechą. – Dostałem odgórne polecenie, żeby cię wtajemniczyć, co mnie bardzo cieszy, bo i tak pewnie wyjawiłbym ci za dużo. Józio jest zły, sprawa mu się wlecze, ale nie może zamknąć całego personelu wyścigów, żeby mu skruszeli. Z tego wszystkiego, co tu od ciebie usłyszałem, policji nie powiedzieli ani jednego słowa.

– Do mnie też się nie pchają ze zwierzeniami. Trochę im się wyrwało, a resztę, znając temat, można sobie dośpiewać.

– Do policji nie wyrwało im się nic. Jeden Tadzio Łazarski, ten wystraszony chłopczyk, z naszym człowiekiem zaprzyjaźnił się na mur i zaczął mu się zwierzać. Potwierdził tego Albiniaka…

– Czekaj! – przerwałam. – Z budynku administracji wychodził wtedy Figat z jakimś drugim facetem. Figat bezbłędnie wykorzystał konie po Derczyku i grywa z wyjątkowym sensem, przewidział ten anty- doping, trafił triplę, nie przewidział tylko, że ruszy nawet komisję techniczną. Co z nim? Tkwi w aferze?

– Po uszy. Chodzi się koło niego. Chyba zdajesz sobie sprawę, że wszystko to jest rozpaczliwie mgliste? Gra taki szczęśliwie, bo miewa natchnienia i udowodnij, że nie! W gruncie rzeczy te machinacje wyścigowe służą tylko jako tło i dodatkowe przesłanki do rozwikłania zabójstw. Dwie zbrodnie, na tym się potknęli i liczymy na to, że technika pomoże.

– Uczepicie się adresu na Argentyńskiej?

– Nie tylko. Na końcu Albiniak wyznał, wcześniej mu przez gardło nie przechodziło, że ten towarzysz i prawdopodobnie zabójca Derczyka jest także pośrednikiem łomżyńskiej mafii. I rzeczywiście trzeba go było zatrzymać w areszcie, bo nie chciał wyjść z komendy. Ugryzł w palec policjanta. Chce siedzieć aż do chwili, kiedy się tamtych pozamyka, a gdyby go wyrzucono za drzwi ostrzega, że ucieknie z kraju. Zdaje się, tak się coś rysuje, że to jest ten sam, który nakłonił do wstrzymania konia płaczącego Gargulca. Maszkarskiego, chciałem powiedzieć. Rysopis się zgadza i trwa akcja oglądania go, Rybiński wypożyczył Maszkarskiego, orientuje się, w jakim celu. Zdaje się, że trenerzy po większej części są przeciwni mafii i myśl ukrócenia machlojek bardzo się im podoba. Myślisz, że to prawda?

– Co najmniej… czekaj, niech policzę. Co najmniej siedmiu, nie ośmiu… Co najmniej ośmiu tej mafii nienawidzi. Są bezsilni, ale gdyby mafię diabli wzięli, urżnęliby się ze szczęścia, chociaż konie nie znoszą alkoholu. Owszem, na pewno Rybiński ma wielkie nadzieje i sam jest gotów stajnię czyścić za Gargulca, żeby tylko uzyskać rezultaty śledcze.

– Ujeździ się ten Gargulec za wszystkie czasy, bo jest wożony po rozmaitych knajpach, tam gdzie oni się spotykają…

– Albiniak z przyprawioną brodą mógłby jeździć z drugą ekipą.

Myślałam, że robię sobie głupi dowcip, ale Janusza poderwało.

– Wiesz, że to jest myśl…! Z własną twarzą nie pojedzie, ale w charakteryzacji chyba się zgodzi? Czekaj, zadzwonię!

Podinspektor Wolski zaaprobował pomysł. Owszem, śpiącego w błogim poczuciu bezpieczeństwa Albiniaka zaraz się wywlecze z celi, przystroi w nadprogramowe uwłosienie i zacznie też jeździć, mijając się z Gargulcem. Mnie tym bardziej trzeba o wszystkim informować, okazuję się bowiem użyteczna.

Przypomniałam o straży pożarnej w Ożarowie i dowiedziałam się jeszcze, że na strzykawce objawił się jeden wyraźniejszy odcisk palca. Właściwie pół odcisku, ale wystarczy. W obecnej chwili na wyścigach pobierane są odciski palców od wszystkich, jak leci, pod byle jakim pozorem.

– Tego Harcapskiego z mercedesa znasz?

– Pierwsze słyszę.

– Ale może z widzenia?

– Z widzenia znam tysiąc osób. Harcapskiego pewnie też, jeśli bywa na wyścigach. Fotografii nie macie?

Nie zdążył mi odpowiedzieć, bo zadzwonił telefon. Major Wolski. Przyszło mi na myśl, że dzięki tej wyścigowej aferze zaczynam stanowić coś w rodzaju filii komendy, a co będzie, jak wyjdę z domu…?

Major Wolski grzecznie zapytał, czy nie mogłabym wyjść z domu. Pan Harcapski zaczął właśnie załatwiać coś w banku na Mazowieckiej i byłoby dobrze na niego popatrzeć. Może go znam. Radiowóz już podjeżdża pod mój dom i w ciągu dziesięciu minut dostarczy mnie na Mazowiecką, gdzie spowoduje się zatrzymanie pana Harcapskiego odrobinę dłużej.

Wyraziłam zgodę, odłożyłam słuchawkę i telefon zadzwonił. Maria.

– Za trzy kwadranse jadę do Miecia, tak się umówiłam, jedziesz też?

– Jasne. Ale będę na mieście bez samochodu, przyjadę do ciebie i pojedziemy razem. Po drodze kupimy butelkę wina i ja się będę mogła napić.

– Świnia. A ja?

– W najgorszym wypadku wezwiemy taksówkę, Miecio ma telefon…

Janusz wyjrzał przez okno od ulicy i oznajmił, że radiowóz już jest. Nietypowy trochę, zielone volvo. Sztucznej brody nie miałam, więc kwestia wyszukanego stroju odpadała, wybiegłam z mieszkania, chwyciwszy po drodze pierwszy lepszy płaszcz.

Volvo było jednak radiowozem, kiedy znaleźliśmy się w okolicy placu Powstańców jakieś osoby w banku zostały powiadomione, że Harcapskiego można już wypuścić. Został załatwiony w błyskawicznym tempie i ujrzałam go wchodząc, twarzą w twarz. Zbliżał się do drzwi wyjściowych. Spojrzałam na niego, on spojrzał na mnie i niech to piorun spali, ukłonił się. Ukłoniłam się również, tak autentycznie zaskoczona, że powinien wziąć swój ukłon za pomyłkę, ale nie miałam złudzeń, nie wziął. Na tych cholernych wyścigach, nie wiadomo dlaczego, wszyscy mnie znali.

– To ten! – oznajmiłam ponuro, odczekawszy, aż się oddalił.

– Który, znaczy? – spytał sierżant z radiowozu.

– Ten, co wychodził z Figatem z budynku administracji, a przed nimi leciał przestraszony Tadzio Łazarski. Figat twierdził, że to obcy człowiek, w co wcale nie wierzę. Znał Jeremiasza. Niech pan to powie majorowi Wolskiemu, a mnie uprzejmie proszę odwieźć na Dworkową.

Z powrotem jechaliśmy znacznie wolniej, wśród licznych korków, więc na Marię czekałam ledwie parę minut. Podeszłam do Francuza, nabyłam Côte du Rhon i udałyśmy się do Miecia.

Honorata wróciła do domu na minutę przed nami i właśnie zaczynała zastawiać stół.

– Słuchajcie, Miecio znów się kazał czycić – powiedziała z lekkim niepokojem. – Nie wiem, czy mu nie wraca ten wstrząs. Nie chce powiedzieć dlaczego, ale bardzo się upiera i musiałam kupić szampana.

– Z czyczeniem poczekamy chwilę, aż się napój ochłodzi – zarządził Miecio. – Może to będzie czyczenie przedśmiertne, bo ja puściłem farbę, ale w razie mojego zejścia pierwszym podejrzanym ma być Malinowski. Oprócz policji, on jeden wie!

– Że puściłeś farbę, czy coś więcej? – zainteresowałam się.

– Co do czegoś więcej, to on pewno wie wszystko, ale jest to dygnitarz, który z natury rzeczy udaje niemowę.

– Co ty powiesz? – zdziwiłam się. – A tak mi się podobał w mundurze! Że też nie wykorzystałam okazji, raz w życiu z dygnitarzem…!

– Chyba nic straconego? – podsunęła życzliwie Honorata.

– Za późno. Należało się tym zająć, jak mnie nikt nie kochał, teraz przepadło. I co powiedziałeś. Mieciu?

– Wszystko! Wszystko! Doniosłem na przyjaciół, pozdradzałem znajomych, obszczekałem wrogów! Na tym stole jeszcze nie ma wszystkiego, brakuje wrogów!

– Jakich wrogów? – zaciekawiła się Maria.

– Wrogów wątroby i przewodu pokarmowego! Ukisiły się buraczki, takie malutkie, z cebulką, w occie, mówię wam, niebo w przełyku! l na podniebieniu. Patrzcie, niebo na podniebieniu, ciekawe, co od czego pochodzi, niebo od podniebienia, czy podniebienie od nieba?

– Zależy, co było pierwsze, anatomia czy przyroda.

– Ty jesteś lekarzem! Rozstrzygnij to!

– Nie mam co rozstrzygać, najpierw pan Bóg stworzył świat, a dopiero potem tego głupka, Adama…

– Szampana pod buraczki – powiedziała filozoficznie Honorata. – Ale jak on tak chce, niech mu będzie. Jeszcze mam wczorajsze pyzy, ale trochę się zeschły, więc wam nie dam.

– I mamy cię czcić, Mieciu, za te wszystkie donosy i zdrady? – upewniłam się.

– Za cywilną odwagę – sprostował Miecio. – I może nie tylko za cywilną, jakie tam jeszcze są rodzaje odwagi…? Za wszystkie możecie, bo jak nie dostanę po ryju albo i gorzej, to będzie zwyczajny cud.

– Przystąp do konkretów, co?

– Zaraz. Ty też wszystko powiesz?

– Pewnie, że powiem, ale najpierw ty. Ja mogę mówić tylko do osób pewnych i zaufanych, więc najpierw się muszę przekonać, że jesteś pewny i zaufany. Inaczej będę mówiła tylko do nich, a tobie się zatka uszy.

– No dobrze. Wasze zdrowie!

– Twoje, Mieciu, twoje – upomniała Honorata. – To ty masz być czczony, ja się na uszkodzenia cielesne nie narażam.

– Moje zdrowie! No więc dobrze zgadłem, sekretarka Malinowskiego miała listę tych gości, wśród których był Bazyli.

– I co komu z tego przyszło? – spytała Maria, nakładając sobie na talerz zraziki zawijane z ryżem. Kiedy Honorata zdążyła je odgrzać, było nie do pojęcia.

Miecio wyławiał ze słoja buraczki i obdzielał nas wszystkie. Były rzeczywiście znakomite.

– Postąpiono ku przodowi drogą eliminacji – oznajmił. – Droga jest to uciążliwa i pełna wądołów. Z dwudziestu czterech podejrzanych odpadło jeszcze ośmiu, z całą pewnością znajdowali się w pewnym oddaleniu od dwojącej mi się przed oczami grupy, o ile pamiętacie wcześniejsze spostrzeżenia…

– Pamiętamy – powiedziałyśmy obie z Marią równocześnie.

– Ja niedokładnie, ale to bez znaczenia – odparła razem z nami Honorata. – To nie ja prowadzę śledztwo, więc wszystkiego pamiętać nie muszę.

– W razie czego wytłumaczę ci wszystko jeszcze raz, kochana żono – obiecał Miecio. – Odpadło ośmiu, zostało szesnastu. Malinowski przypomniał sobie, a potem zostało to sprawdzone, że dwóch z tych szesnastu przez trzy kwartały przeciętnie siedziało za granicą. Jeden pół roku, drugi rok, więc średnia wypada trzy kwartały. Bazyli w tym czasie działał, więc to żaden z nich. Ocalało czternastu, wśród nich jest Bazyli i nijak się tego zmniejszyć nie da.

– Listę nazwisk dostali? – spytałam surowo.

– Jako pierwszą rzecz. Dorozumiałem się, że mają sprawdzać, który z nich zna niejakiego Harcapskiego. Chciałbym wiedzieć, kto to jest Harcapski, bo pierwsze słyszę.

– Podejrzany o bezpośrednie kontakty z Bazylim – wyjaśniłam. – I co dalej, bo na razie nie widzę nic nowego.

– Resztę powiem przy szampanie – uparł się Miecio. – Będą to rzeczy bardzo straszne i coś je musi rekompensować!

– Ona chyba kupiła Czarną Wdowę – zauważyła Maria. – Nie, coś mi nie tak wyszło, nie Czarna Wdowa, tylko Veuve Clicot, czarna wdowa, to zdaje się pająk…? Czy wąż?

– Przecież się znęcasz nad zwierzętami! – oburzyłam się. – Jak możesz nie wiedzieć?!

– Primo, nie znęcam się. Secundo, są to szczury. A tertio, ja się zajmuję bakteriami!

– Bakteria to też zwierzę – zaopiniował Miecio. – Nikt nie powie, że ptak albo ryba. Honorka, zobacz… Nie, ja sam sprawdzę, czy on się już zagrzał…

Żadna z nas nie miała wątpliwości, iż zamierza sprawdzić stopień ochłodzenia szampana. Czekałyśmy niecierpliwie, mniej z uwagi na trunek, a bardziej na jego działanie uboczne. Tajemniczość Miecia dojadła nam gruntownie.

Strzelił wreszcie korkiem, niczego nie stłukł i zastrzegł się, że nazwisk wyjawiał nie będzie. Policji wyjawił, to wystarczy. Nam może wyznać, że pewien osobnik, nazwijmy go iks…

– Może ich lepiej ponumeruj – przerwałam. – Liczb jest więcej niż liter, a o ile mogę się zorientować, grono prezentuje się bogato.

– Dobrze, nazwijmy go numer jeden – zgodził się Miecio. – Otóż numer jeden zna takiego, który stanowi źródło przekazu. Trzyma się go jak rzep psiego ogona, lata za nim, podsłuchuje i czasem osiąga upragniony skutek. Robi to jawnie albo tajnie, a ten dzwoniący…

– Też go może jakoś nazwij – zaproponowała Maria. – Kolej na numer dwa.

– Numer dwa nie jest tytanem myśli i od numeru jednego jest w pewnym stopniu uzależniony, wije się i miga, bo ma działać dyskretnie. Czasem go oszukuje.

– Czekaj, a co właściwie robi poza tym, że dzwoni?

– Udaje, że pracuje w szacownej instytucji.

– Nie, co robi podstępnie? Dzwoni mówisz, w co dzwoni? W dzwon Zygmunta, w rynnę, czy posługuje się telefonem?

– Telefonem. Dzwoni do dwóch jednostek, z czego jedna jest trójwymiarowa…

– A ta druga płaska? – zdziwiła się Honorata.

– I ty, wężyco, przeciwko mnie…!

– Mieciu, mów jakoś wyraźniej, bez tych ozdobnych przenośni! – zażądała Maria. – Ja i tak muszę wytężyć umysł, skoro wplątałeś matematykę!

Nie miałam cierpliwości czekać, aż Miecio wyjdzie na prostą.

– Rozumiem, że jednostka ma być potrójna i zgaduję, że składa się z trzech łomżyńskich mafiozów – podpowiedziałam. – Niczego więcej potrójnego nie ma. Do nich dzwoni?

– Ukłony! – wykrzyknął Miecio. – Chapeau bas! Twoje zdrowie!

– A ten drugi to kto?

– A ten drugi to Białas.

– Sedno rzeczy leży w tym, po co do nich dzwoni – stwierdziła Maria. – Pyta, co będzie, czy mówi, co ma być?

– Obie jesteście obrzydliwie mądre i ja tu nie mogę żadnego napięcia wywołać, z ust mi wyjmujecie pointy! – zgromił nas Miecio z oburzeniem. – Do bani takie występy! Ja mam mówić czy wy?

– Ty. Już dobrze, milczymy i słuchamy.

– Otóż dzwoni dwustronnie. Mafiozom zaleca, kogo mają przekupić i za które konie zapłacić, a od Białasa dowiaduje się, co obaj z Sarnowskim zamierzają. I tu pojawia się zjawisko niezwykłe i nietypowe, mianowicie Białas do niego nie łże i samą prawdę mówi. Czasem go koryguje i coś tam każe, ale bardzo rzadko. Białasa, mam na myśli, koryguje.

– I to robi numer dwa. Znasz go?

– Tylko z wyglądu zewnętrznego, a i to słabo. Dwa razy widziałem go z daleka, a jeden raz przeleciał mi przed oczami z bliska. Ale wiem, jak się nazywa. Zna go numer jeden, którego znam doskonale i czasem mnie informuje, czego się dowiedział. Zważywszy, że do szkoły podstawowej chodziłem razem z Rybińskim, a Białas jednak odrobinę się z Rybińskim liczy…

– Rybiński ci potwierdza tę część, która dotyczy jego stajni?

– No właśnie. Tym sposobem byłbym zawsze wygrany, gdyby oni mieli jakieś pojęcie o koniach, własnych i cudzych. Nie koniec na tym. Jest taki drugi, jeszcze jeden…

– Czy to nie będzie numer trzeci? – zwróciła uwagę Honorata.

– Numer trzeci, tak jest! Numer trzeci, normalny facet poza tym, że wizytuje uzdrowisko, zwierzył mi się niedawno, że wykrył istnienie specjalnego połączeniowca. Myślałem, że ma na myśli numer dwa, ale okazało się, że nic podobnego, jest to numer cztery. Ten się kontaktuje bezpośrednio z Zameczkiem, Bolkiem i Kalarepą, na czym najgorzej wychodzi, zdaje się, Kalarepa. Też pyta i też udziela instrukcji. Oba numery się znają, ukrywają znajomość, a ja właśnie podsłuchałem, jak omawiali kwestię Derczyka. Wiele nie powiedzieli, ale osobie rozwiniętej umysłowo aluzji wystarczy. Derczyk za dużo o wszystkim wiedział, zamierzał swoją wiedzę ujawnić, a wówczas Bazyli poleciałby ze stanowiska. Z czego wynika, że stanowisko posiada. Malinowski też wie o jego istnieniu i powiada, że się go boją, ale nie wie, kto to jest.

– Ojciec chrzestny – zaopiniowała Maria – trzyma w ręku wyścigowy interes i chyba czasem myśli, skoro trafił konie po Derczyku.

– I oprócz tego ma jakąś szpanę, której używa do karcenia nieposłusznych – uzupełnił Miecio. – Tych wszystkich osobników ujawniłem i ze zdumieniem stwierdzam, że nikt o nich nie wiedział. Malinowski ich palcem wskazać nie potrafił, nie ten poziom, do takich się nie zniża. Za to typuje Bazylego, prywatnie uważa, że to jeden z czterech, zawsze to mniej niż czternastu. Zauważyłyście może, że Górka w tym sezonie nie jeździ, na samym początku został przetrącony przez goryli Bazylego, bo sobie zlekceważył polecenia. Poufnymi kanałami do mnie dotarło, ściśle biorąc przez Rybińskiego, że kazano to rozgłosić. Prezent od Bazylego za współpracę. Rozgłaszali metodą szeptania sobie na ucho.

– I nikt więcej nie chciał zostać przetrącony. Ale przecież sam mówiłeś, że ta współpraca jest dobrowolna, nie chce ktoś, to nie, mafia nie naciska.

– Czasem naciska, czasem nie. Zależy, w jakim stopniu Bazylemu zależy. On nie wygrywa w każdej gonitwie, tylko w niektórych, ale za to dużo. Najbardziej ze wszystkiego nie życzy sobie ujawnienia.

– Te numery drugi i czwarty powinny znać Bazylego osobiście – rzekłam w zadumie. – Ktoś się z nim przecież musi kontaktować, przez telefon mu tych wygranych pieniędzy nie dają.

– Tak się upierali przy Harcapskim, że chyba Harcapski musi być tym osobistym znajomym – zawiadomił Miecio. – Nie wiem, kto to jest Harcapski, takiego akurat nie znam. Kto to jest?

– Jeden taki – odparłam. – No dobrze, gdyby Bazyli mieszkał na Argentyńskiej i gdyby Harcapski jechał właśnie do Bazylego, to cała sprawa byłaby za prosta. Iata utrzymywania się w tajemnicy i nagle wykrycie go bez niczego…

Wszyscy troje zażądali ode mnie szczegółów. Powiedziałam o Zawiejczyku i o Karczaku. W trakcie relacji przyszło mi do głowy, że właściwie nieostrożność zainteresowanych nie wchodzi w rachubę, o Karczaku, jadącym na Saską Kępę taksówką, nie mieli najmniejszego pojęcia, Harcapskiego przegradzał od niego Zawiejczyk w swoim volkswagenie, gdyby zaś Karczak nie robił z Zawiejczykiem interesów, numer mercedesa nic by go nie obchodził. I nie przesiadałby się przy Dworkowej do taksówki jak na pożar, nie zdążyłby za nimi, nie dogoniłby ich na czerwonych światłach przy Rakowieckiej. Zawiejczyk musiał dokonać jakiegoś odkrycia, skoro został zabity, pytanie tylko, gdzie go dokonał, na Argentyńskiej czy gdzie indziej. Zabity został u siebie w domu…

Rozważaliśmy kwestię, wykańczając szampana. Z Karczakiem przytrafił się przypadek, może nawet dziwne, że dopiero po tak długim czasie, w końcu ludzie się znają i muszą ze sobą stykać, a tajemnica, którą zna więcej niż jedna osoba, przestaje być tajemnicą. W każdej chwili ktoś tam mógł kogoś rozpoznać. Bazyli kamuflował się starannie, chociaż ujawnienie, na dobrą sprawę, groziło mu tylko utratą stanowiska. Ciekawe, jakie to stanowisko…

– Ale on chyba głupi, ten Bazyli? – zauważyła Honorata. – Ten numer z uśpionymi końmi był idiotyczny. Dżokeje mu się zbuntowali, no i co z tego, nie mógł przeczekać?

Maria pokręciła głową.

– Wcale nie taki idiotyczny. Jeremiasz miał dyżur przypadkowo, zamienili się z wyznaczonym weterynarzem. Bez Jeremiasza mogłoby przejść tak jak przeszło w zeszłym roku, pamiętacie…? Co to było, Gwidon, o ile pamiętam, pierwszy faworyt w którejś nagrodzie, Produce albo Mokotowska, nie jestem pewna, został z tyłu, krzyki były, że chory, żadnej choroby nie stwierdzono i skończyło się na gadaniu, że miękki tor dla niego niedobry. Teraz mogło być tak samo.

– A po drugie, ja nie wiem, czy to Bazyli – podchwyciłam. – Mogła to wykombinować mafia łomżyńska na własną rękę. Mieciu, oni działali nie tylko na polecenie Bazylego, także sami z siebie, nie? Co on mówi, ten twój któryś numer?

– Oczywiście, że sami z siebie. Bazyli opracowywał tylko niektóre gonitwy.

– To by wskazywało raczej na rozum. Jedyną rzetelną głupotą było zabicie Derczyka. Od razu Bazylemu zrobiło się niebezpiecznie i Zawiejczyk wetknął palce między drzwi.

– Chyba że Zawiejczyka zabił i obrabował przypadkowy bandzior, taki co widział, że wziął z kasy gruby szmal.

– Musiałby za nim jechać. Tymczasem za nim jechał Karczak.

– A za Karczakiem bandzior…

– Forsę brał na wyścigach! A Karczak mówi, że z wyścigów nic absolutnie za nimi nie wyjechało. To nie była jeszcze pora wyjazdów. Nie, ja się upieram, że Zawiejczyk wykrył Bazylego i dlatego stracił życie.

– To ja się upieram, że Bazyli musiał zwariować – powiedziała stanowczo Honorata. – Kantował sobie spokojnie i nagle, ni z tego, ni z owego, zabił Derczyka, zabił Zawiejczyka i jeszcze możliwe jest, że struł konie. Szału dostał.

– Derczyk go zdenerwował szantażem – przypomniałam. – Nie odżałuję, że te jego zdjęcia przepadły, potwornie jestem ciekawa, co na nich miał!

– A już na pewno wiadomo, że przepadły?

– Tak się przypuszcza. Jest nikła szansa, że ocalał film, o ile nie miał go przy sobie, ale przeszukali już prawie wszystko i nie znaleźli. Małe to było bardzo, mógł schować wszędzie i ludzka siła nie znajdzie tego do skończenia świata, nawet jeśli zbrodniarz nie zniszczył.

– Szkoda! – westchnęła Maria z żalem.

– Znaczy, zostały spodnie, palec i ludzkie gadanie – zreasumował Miecio. – To ja bym teraz popatrzył w jutrzejszy program…


* * *

Osobnikowi, który razem z Derczykiem udał się za fontannę, usiłowano sporządzić portret pamięciowy, ale napotkało to szalone trudności. Brakowało mu wyraźnych znaków szczególnych, krzywego nosa, na przykład, względnie zeza, gębę miał zwyczajną i ani Gargulec, ani Albiniak nie potrafili jej opisać dostatecznie wyraźnie. Na wyścigach przestał się pojawiać, po tamtej sobocie już go nie było, a do znajomości nazwiska i adresu nie przyznała się ani jedna osoba.

Nadkomisarz Jarkowski był zdania, że prędzej czy później przyjdzie, bo maniactwo wyścigowe jest nie do zwalczenia i tylko czyhał. Odcisk palca na strzykawce zidentyfikowano, chłopaka, który go zostawił zaczęto pilnować, oka od niego nie odrywając. Wskazanych przez Miecia informatorów i pośredników obstawiono szczelnie. Co więcej zrobiono, nie zostałam poinformowana.

Środa była przerażająca. W charakterze fuksów poprzychodziły wszystkie faworyty, dotychczas chowane, i wygrywała wyłącznie Monika Gąsowska, bezbłędnie wydłubująca z paddocku najlepsze konie. Przestała wierzyć w istnienie jakichkolwiek mafii i uznała te wyścigi za najuczciwszą imprezę na świecie. Zygmuś Osika wygrał dwa razy, miał już trzy zwycięstwa i nie wyglądał na istotę zastraszoną. Mafia łomżyńska straciła wszelki umiar, pośrednicy nachalnie, natrętnie i niemal publicznie usiłowali wpychać jeźdźcom do rąk pieniądze, jakiś facet przy barierce ogradzającej paddock machał plikiem banknotów milionzłotowych. Nikt mu nic nie zrobił, bo nie ma zakazu machania banknotami dowolnej wartości. Wywiadowcy nadkomisarza Jarkowskiego nie mogli nadążyć z donoszeniem komunikatów o kusicielach, nakłaniających chłopaków stajennych do pojenia koni wodą przed samą gonitwą. Narkotyki nie wchodziły w rachubę, bo w tunelu stali koniuszowie i stajenni, nie odrywający oczu od przechodzących koni, a w stajniach trenerzy pilnowali jak szaleńcy. Podejrzanych osobników, których należało inwigilować, było już tylu, że policji zabrakło ludzi.

– Chyba zgłupieliście kompletnie – powiedziałam do Janusza w czwartek, nie kryjąc nagany i potępienia. – Co to za metoda przedziwna, wedle mojej wiedzy jednostki podejrzane się zatrzymuje i bierze w krzyżowy ogień pytań. Jednostki załamują się, wyznają prawdę, wskazują następnych i w ten sposób do czegoś się dochodzi. Nie pojmuję, co się dzieje tutaj, nie rozmawiacie z nikim, obstawiacie wszystkich, trwa to i trwa, co to za nowe sposoby?

– Józio chce dojść dowi zastrzyk, już się nawet przyznał, bo nie miało to skutków trwałych i nic mu nie grozi. Dostał wały od trenera i zdaje się, że więcej się nie wygłupi za nic w świecie. Powiedział, kto go namówił, owszem, stajenny Kalrypa. Kalryp o wyrzuceniu z roboty swojego stajennego nie chce słyszeć, w nic nie wierzy, twierdzi, że są to kalumnie. Stajenny się wypiera. Jego odcisków palców na strzykawce nie było, co mu zrobisz? Wszystko wiadomo, a dowodów żadnych.

– A Zawiejczyk? Na temat Zawiejczyka też z nikim nie rozmawiacie?

– Ze wszystkimi. Bardzo uprzejmie. Na Argentyńskiej mieszkają starsi państwo, Antczakowie, oboje koło sześćdziesiątki, z wyścigami nie mają nic wspólnego. Harcapskiego znają od wielu lat, bywa u nich jako gość, uczynny człowiek, Antczak na rencie, Antczakowa zajęta mężem i domem, Harcapski, młodszy od nich, stanowi czyste błogosławieństwo, pomaga, załatwia i tak dalej. Za to, jak wyjeżdża czasem do Paryża, mieszka u przyjaciółki Antczakowej i w ten sposób usługi są wzajemne. Do czego można się przyczepić?

– Do wszystkiego. Harcapski bez powodu w połowie wyścigów by nie wyjechał, a Zawiejczyk bez powodu nie pchałby się za nim. Ja bym sprawdziła, kto tam jeszcze bywa, może to jest punkt zborny albo skrzynka kontaktowa. Dużo oni miewają gości?

– Mało. Owszem, nam też ten pomysł zaświtał i sprawdza się. Czekaj, bo mnie tu coś intryguje. Zorientowałem się, że ty tam wszystkich znasz?

– Gdzie wszystkich znam?

– Na wyścigach.

– No owszem – przyznałam. – Wszystkich nie, ale dużo.

– Nie zauważyłem, żebyś się na tej imprezie bogaciła. Nie wykorzystujesz żadnych informacji od tych znajomych? Nie dowiadujesz się od nich niczego?

Pokręciłam głową i westchnęłam.

– Znam ich, to fakt, ale od dwudziestu pięciu lat nie było wypadku, żebym kogoś z nich spytała, co przyjdzie. Zdarza się rozmawiać o koniach teoretycznie, ogólnie albo też konkretnie, ale po dzwonku i praktycznego skutku to mieć nie może. Nawet Maria czasem spyta Bolka, czy siebie liczy, a ja nie.

– Dlaczego?

– Z dwóch powodów. Po pierwsze, uważam, że oni sami nie wiedzą i tylko mnie zmącą. A po drugie, charakter mi nie pozwala. On jest przekorny i musi odwrotnie. Klasyczny przykład był, jak kiedyś przyjechałam na wyścigi z zamiarem gry na dwa siedem w pierwszej gonitwie, zdaje się, że stawka była wtedy tysiąc złotych, postanowiłam grać za dziesięć. Tylko dwa siedem i nic innego. Obejrzałam paddock, potwierdziło się, w drodze do kasy spotkałam jednego z tych wtajemniczonych, zdążył mi wy- charkotać w ucho: „dwa siedem w pierwszej!” l jak ci się zdaje, co nastąpiło? Otrząsnęło mnie, zagrałam sto idiotyzmów z całkowitym pominięciem dwa siedem, do ręki tego porządku nie wzięłam, sparaliżowało mi struny głosowe. Dwa siedem przyszło i zapłacili bardzo dużo. Nie mogę się niczego dowiadywać, bo zawsze mnie pcha, żeby zrobić odwrotnie, to jest silniejsze ode mnie. Nie dość na tym, stoję na przykład przed kasą triplową, mam konia, wytypowany porządnie, słyszę, jak ci przede mną tego konia grają, może akurat tylko ci, może nikt inny, może to fuks, a wcale nie faworyt, nie szkodzi, wyrzucę go. Skoro oni grają tak, to ja muszę odwrotnie, i co ci na to poradzę? Pewne jest, że taki koń przychodzi, wiem o tym, trudno, przez własny charakter się nie przebiję, chyba że zmusi mnie siła obca…

Przypomniałam sobie nagle Gilhelmine w Kopenhadze. Widzieliśmy ją obydwoje z Marcinem i od razu powiedzieliśmy do siebie, że następnym razem ta Wilhelmina przychodzi jak chcąc i należy ją grać górą. W dwa tygodnie później był ten następny raz, Gilhelmine szła w trzeciej gonitwie.

– Mieliśmy ją grać górą – przypomniał Marcin. – Idź do pojedynczej.

Opór zakwitł we mnie w mgnieniu oka.

– Eeeee – powiedziałam niechętnie. – Bo to warto…?

– Mieliśmy grać, to gramy. Masz tu dwa i pół złotego, idź postaw.

– Ma to sens…? Ona pewnie nie przyjdzie…

– Przyjdzie, nie przyjdzie, gramy!

– Może lepiej co innego? Wilhelmina…? Na co nam ta Wilhelmina…?

Marcin zaczął zgrzytać zębami.

– Graj, do cholery, Wilhelminę! Ja idę do porządków! Przestań się wygłupiać, miała być Wilhelmina, to będzie! Graj!!!

– Iiiiii…

Marcin zazgrzytał silniej i popędził do kasy porządkowej, bo było to w czasach, kiedy elektronika nie skomasowała jeszcze wszystkich gier. Szłam do tej pojedynczej bez mała tyłem, z nadzieją, że ją zamkną, nie zdążę, konie chodziły po starcie. Gdyby nie to, że graliśmy do spółki i miałam jego pieniądze, zagrałabym wszystko inne, tylko nie Wilhelminę, dziw, że mi mowy nie odjęło, kiedy kupowałam trójkę górą. Gilhelmine przyszła swobodnie i zapłacili 80 koron za 5. Bez przymusu w postaci dwóch i pół korony Marcina nie dotknęłabym jej za skarby świata.

– Zawsze tak było – powiedziałam do Janusza ponuro. – Jeśli koń wychodzi z typowania, a ja się zapieram, że go nie zagram, możesz na niego stawiać wszystkie pieniądze. I dokładnie to samo jest z informacjami. Wszyscy wiedzą, że nie pytam i nie słucham i już nawet nikt się nie fatyguje, żeby mnie o czymkolwiek zawiadamiać. Inna rzecz, że kiedyś zgadłam konie Wągrowskiej lepiej niż ona sama. Lepiej zgadłam konie Czerskiego. Lepiej wytypowałam Wielką Warszawską, niż dwóch dyrektorów i jeden trener razem wziętych. Ja w ogóle typuję bardzo dobrze, tylko idiotycznie grywam.

– Dlaczego?

– A skąd ja mam to wiedzieć? – zirytowałam się. – Proszę bardzo, dam ci kolejny kliniczny przykład. Wiosna była, początek sezonu, siedziałam na ławce przed paddockiem z jednym takim, pierwsza gonitwa szła, spytał co liczę. „Wiosna jest” – powiedziałam mu na to – „trzy kobyły wont. Z ogierów ten jeden ma dowaloną wagę, sześć kilo. Wont. Zostają dwa, jedynka i szóstka. Będę grała jeden sześć”. – „Co pani?” – rzekł na to i popukał się w głowę. – „Jeden sześć wychodzi i nic innego” – powiedziałam i poszłam do kasy. Nikogo po drodze nie spotkałam, z nikim nie rozmawiałam, nikt mnie nie namawiał do żadnej zmiany, w dodatku nic nie myślałam, szłam z postanowieniem zagrania 1 – 6, stanęłam przed kasą i powiedziałam: „pięć sześć, poproszę”. Dla jakiej przyczyny zamieniłam jedynkę na piątkę, jest nie do pojęcia. Jeden sześć przyszło i zapłacili ciężkie pieniądze. Kiedyś szła arabska gonitwa, osiem koni, w tym stajnia i grali tylko jednego konia stajennego, drugiego wcale. I znów powiedziałam, że cha, cha, przyjdzie drugi koń ze stajni. Jeden facet, taki doktor, bardzo sympatyczny, ucieszył się, pyta, czy gramy. Ja znów swoje: „Iiiii, bo to warto…?” Doktor zaproponował, żeby do spółki. Może być, po dwadzieścia złotych jeszcze wtedy było, zagraliśmy do spółki drugiego stajennego konia z faworytem i za 20 złotych zapłacili przeszło 1200. Żeby nie doktor, do ręki bym własnego pomysłu nie wzięła. Kiedyś szły w pierwszej gonitwie cztery konie na płoty, cały tor grał dwa cztery i cztery dwa, poszłam do bufetu i powiedziałam, że idiotyzm, grają 2-4 i 4- 2, a przyjdzie jeden trzy albo trzy jeden. Bufetowa mi na to wtyka dziesięć złotych i „gramy do spółki” – powiada. Broniłam się pazurami i zębami, ale mnie przymusiła, jeszcze należało wybrać, jeden trzy czy trzy jeden, bo było w jedną stronę, a własnych dwudziestu złotych nie dołożyłabym pod karą śmierci. Wybrałam trzy jeden, trzy jeden przyszło, zapłacili 860 złotych i bufetowa przyznała mi się, że musiała dziś przyjechać do pracy na gapę, do tego stopnia była bez pieniędzy. Nie zliczę ci wypadków, które tę regułę potwierdzają, wymyślę, powiem i nie zagram, pewne jak w banku! Dobrze jeszcze jak własnych typów nie omijam, tylko najwyżej coś dołożę, ale ja potrafię wytypowanego konia ni z tego, ni z owego wyrzucić kompletnie. Konstelacje mają na to wpływ, przypuszczam, urodziłam się w kwietniu…

Nagle przypomniałam sobie, o czym w ogóle rozmawiamy, nie o moim zidioceniu przecież! Janusz słuchał i bawił się pierwszorzędnie. Rozzłościłam się, wyraźnie poczułam, że z wiedzą o Zawiejczyku jestem do tyłu.

– Powiesz prawdę, czy mam iść przepytywać ciotkę Moniki Gąsowskiej? – spytałam złowieszczo.

Przecknął się jakby i lekko wzdrygnął, ale rozbawienie mu nie przeszło.

– Stosunki towarzyskie z ciotką możesz nawiązać, nie ma przeciwwskazań, ale dobrze, już mówię. Na Argentyńskiej, prawie naprzeciwko Antczaków, mieszka jedna babcia, skarb bezcenny, bo przeważnie siedzi w oknie. Opisała ich gości z detalami. Harcapski bywa tam często, dwa do trzech razy w tygodniu. Co najmniej raz w tygodniu odwiedza państwa Antczaków drugi stały gość, niejaki Eugeniusz Podwalski. Brat Antczakowej, znacznie młodszy. Podobno, tak twierdzi babcia z przeciwka, Antczakowa wychowywała go po śmierci rodziców, między nimi jest z piętnaście lat różnicy. Również raz na tydzień pojawia się dość młody facet, babcia uważa go za rodzinę, mógłby być synem Antczaków, ale nie jest, więc może kuzyn, bo inaczej po co by chłopiec do takiego starego próchna przychodził, powtarzam opinię świadka. Chłopiec ma tak pomiędzy trzydzieści pięć a czterdzieści, a sama babcia jest od Antczaków starsza o jakieś dwadzieścia lat, ale wzrok ma dobry. Oprócz tego przychodzą jeszcze różne osoby, ale znacznie rzadziej i nieregularnie, w ciągu roku było ich sześć sztuk. Z czego dwoje to bratanek Antczaka z żoną, reszty jeszcze nie znamy, bo nie przyjeżdżają własnymi samochodami. Sprawdza się. Szkoda, że ten Karczak nie zgłosił się wcześniej.

– Ja bym coś zełgała i wypytała tych Antczaków o wszystkich gości – podsunęłam. – Ważnego świadka wśród nich szukam, albo co.

– Zostało to zrobione.

– I co? Nie wyparli się nikogo?

– Nie… – zawahał się. – Nie sprawdzonych informacji nie powinienem ci podawać, ale niech będzie. Ten chłopiec babci prawdopodobnie nazywa się Paweł Gabla i możliwe, że znasz go z twarzy, bo bywa na wyścigach. Bazyli znajduje się albo wśród tych bywających, albo jest nim Antczak, który, jak na rencistę, trzyma się doskonale.

– Miecio mówił, że Bazyli był na przyjęciu z inostrańcem – przypomniałam – Antczak ma coś wspólnego z rolnictwem, z końmi, z handlem zagranicznym…?

– Był radcą prawnym w MHZ i niekiedy robi jakieś opracowania jako prace zlecone. Dorabia do renty, a na przyjęciu był, owszem. Razem ze szwagrem.

– Z jakim szwa… a! Z bratem Antczakowej? Jak mu tam, Podwalski? A ten co?

– Doradca w Ministerstwie Rolnictwa. Jeden z licznych. Właśnie zajmuje się końmi. Wszyscy obecni na tamtym przyjęciu zajmują się końmi, więc wygląda to naturalnie. Jednakże coś tu się chyba zaczyna zazębiać.

– A te wiadomości od Miecia? Te jego cztery numery?

– Już mają opiekę. Będzie można zadać im parę pytań we właściwej chwili.

– Czekaj, a co było w poprzednią sobotę? Wtedy, kiedy Zawiejczyk dojechał tam za Harcapskim? Najpierw dojechał, a potem został zabity…

– Owszem, przyjazd Harcapskiego babcia z przeciwka odnotowała. Harcapski wszedł do willi Antczaków, Zawiejczyk zaś cofnął samochód kilkanaście metrów i przestał być widoczny, ale babcię to cofanie zainteresowało. Harcapski wyszedł po godzinie. Dokładnie było tak, że wyszedł po pół godzinie, zbliżył się do swojego samochodu, zaczął go otwierać, nagle jakby coś sobie przypomniał, klepnął się w czoło, postał chwilę i wrócił do willi. Drugi raz wyszedł po następnej pół godzinie i odjechał.

– Czy ta babcia to nie jest przypadkiem dla was prezent opatrzności?

– Stanowczo tak! Co prawda, zawsze i wszędzie można spotkać kogoś, kto coś widział, nie wyobrażasz sobie, jacy ludzie są w gruncie rzeczy wścibscy, ale ona stanowi żywą kronikę ruchu na Argentyńskiej. Mieszka u swoich dzieci, ma kłopoty z chodzeniem, więc cały dzień siedzi w oknie i robi na drutach. Woli okno, niż telewizor, bo twierdzi, że okno dostarcza jej życia w naturze. Jest zachwycona, po raz pierwszy od dziesięciu lat coś się wreszcie wydarzyło i policja zadaje jej pytania. Gdyby nie to, że czasem trzeba za kimś pójść, moglibyśmy sobie darować wywiadowców w tym rejonie.

– No dobrze, i co było dalej, jak Harcapski odjechał?

– Zawiejczyk pojechał za nim. Ale Harcapski go nie zabił, bo po pewnym czasie wrócił. Już ciemno było…

– Który wrócił?

– Zawiejczyk. Żywy.

– Ale przecież babcia jego samochodu nie widziała! To skąd wiadomo?

– Stąd, że zarówno za pierwszym razem, jak i za drugim zatrzymał się przed willą, w której mieszka małżeństwo z psem. Kiedy zatrzymał się za pierwszym, akurat wychodzili z tym psem na spacer i przyjrzeli mu się, bo myśleli, że może to ktoś znajomy. Kiedy wracali, Zawiejczyk już stał po drugim przyjeździe, popatrzyli, rozpoznali tego samego faceta, byli przekonani, że cały czas tak stoi, nie wiedzieli, że odjeżdżał, i nawet mieli ochotę zapytać, dlaczego parkuje akurat przed ich domem. Poza tym pies rozpoznał, wychodząc, obszczekał go, a wracając szczeknął tylko raz, jak na kogoś już znanego. Zdanie psa bardzo cenią.

– I dalej co?

– Dalej, to już relacja żony z tego małżeństwa, spoglądała na stojący samochód, bo ją niepokoił, ale mniej więcej po pół godzinie odjechał. Ma wrażenie, że wsiadł do niego pasażer, więc uznała, że facet po prostu bardzo długo na kogoś czekał.

– Nie obejrzała pasażera?

– Nawet nie jest go pewna. Ma wrażenie. Zamajaczyło jej. W przeciwieństwie do babci nie siedziała w oknie bez przerwy. Poza tym częściowo zasłaniał żywopłot.

– Szkoda w takim razie, że nie parkował przed babcią. I dalej co?

– Dalej wiadomo, że ktoś wprowadził pijanego Zawiejczyka do jego własnego mieszkania. Wszystko wskazuje na to, że nie był pijany, tylko oszołomiony gazem. Resztę wiesz. Co po drodze, czarna masa.

– Ile tam czasu minęło między jednym a drugim?

– Trzy godziny i jedenaście minut.

– No to gdzieś się musiał przez ten czas znajdować! Zawiejczyk mógł być schowany, ale samochodu do szafy nie wsadzili!

– Mógł sobie postać w jakimś garażu. Mógł wyjechać za miasto. Dwie godziny mógł postać na parkingu przed jakąś knajpą i nikt na niego nie zwrócił uwagi. Poszukiwania świadka, który by go gdzieś widział, trwają cały czas.

Westchnęłam ciężko i prawie pożałowałam, że domagałam się tych informacji, bo tylko mnie zdenerwowały. Bazyli się niby zlokalizował, ale wcale nie było to pewne, Harcapski mógł wizytować Antczaków z jakichkolwiek innych przyczyn, nie wyścigowych.

– A jak obaj za tym pierwszym razem odjechali, to jak to było? – spytałam beznadziejnie. – Zawiejczyk za mercedesem Harcapskiego? Wiadomo, dokąd pojechali?

– Harcapski do własnego domu. Przyjechał sam, bez asysty i po pół godzinie oboje z żoną wyszli na jakieś przyjęcie. Ale pomiędzy Saską Kępą a tym domem droga trwa dziesięć minut, tymczasem zajęła mu dwadzieścia. Jeszcze nie został rozliczony z brakujących dziesięciu minut.

– Rozumiem, że trwają także poszukiwania narzeczonej Derczyka? Ona się jakoś nazywa?

– Owszem, Jolanta Szpulec. Nie mam pojęcia, w jakiej fazie poszukiwania znajdują się w tej chwili.

Dałam spokój, bo w jego spojrzeniu pojawił się wyraźny błysk nadziei i nabrałam obaw, że policja oczekuje ode mnie twórczych wniosków. Nie wtajemniczają mnie w śledztwo z łaski na uciechę. Ani jeden twórczy wniosek nie pojawił się w polu mojego widzenia i przezornie wolałam zamilknąć…


* * *

– Płaski dzień będzie – oznajmił z niechęcią Jurek przy kasie triplowej. – Nie warto grać, żadne wypłaty.

Ożywiłam się. Takie przepowiednie z reguły sprawdzały się odwrotnie. Przyjechałam wcześnie i miałam jeszcze trochę czasu, na dole plątało się ledwo parę osób, a jedna kasjerka siedziała bezrobotnie.

– Znaczy, będą wybuchy – skomentowałam proroctwo i zajrzałam do programu.

– Gdzie te wybuchy mają być? W środę były podobno, dzisiaj nie ma szans.

– Przewidujesz faworyty? Co to ma być, te faworyty? Kto u ciebie, na przykład, przychodzi w trzeciej?

– A kto ma przyjść, jak nie czwórka? Ty sama zobacz, ten Eneasz jest z pierwszej grupy! Z kim idzie, z trzecią, czwartą… no, Flinta z drugiej, łach…

– Puknij się! – zaproponowałam energicznie. – Nie widzisz wagi? Siedemdziesiąt kilogramów! Na tysiąc osiemset! Deszcz wczoraj padał!

– Myślisz, że będzie mocno elastyczny…?

– Mocno to nie, ale bardziej niż elastyczny. Niechby elastyczny tylko, tysiąc osiemset pod taką wagą, nawet trzecia grupa ma prawo go przegonić, a ty czytać nie umiesz, czy co, Weteran chodził w pierwszej!

– I spadł do trzeciej!

– Zobacz, kto jeździł. Głuszkin, bułgarska mafia, może go chowali. Kacperski jeździ jak paralityk, ale na arabach potrafi, skąd wiesz, co zrobi, a zdjęte ma osiem kilo! Tor gra Eneasza?

– Wyłącznie. Zgniewało mnie i wyrzuciłem go.

– Uważam, że słusznie. Ja go też miałam, ale skoro grają, wyrzucę. Wiśniak na arabach jeździ gorzej, niż na folblutach, czy on wytrzyma, drugi tydzień przychodzić faworytami, on się może od tego pochorować. A taka waga na takim dystansie daje mu Pretekst…

– A tam, trzecia, zobacz pierwszą, czwartą, piątą… Po jednym koniu wychodzi i setkami grają!

– Niech grają. Głupi jesteś. Ile razy wszyscy przepowiadają nędzny dzień, zawsze robią się z tego rekordy sezonu. Graj swoje i co cię obchodzi!

Zmieniłam triplę przed samą kasą, w trakcie dyktowania. Wiedziałam, że źle robię, ale nie umiałam temu zaradzić. Wyrzuciłam drogą kwintę i zagrałam znacznie taniej, głównie na datę urodzenia. W czwartej gonitwie uczepiłam się konia po Derczyku, pierwszy raz usiadł na nim praktykant Krajczak, talent średni, ale na pewno lepszy od Derczyka, ponadto do awansu brakowało mu tylko czterech zwycięstw. Glebowski, zaraz, skoro Glebowski w czwartej, to i Glebowski w szóstej, w środku ściana…? A tam, nie warto…

Загрузка...