– Jest nasza Mary? – spytał na górze Miecio, odrywając mnie od typowania niedzieli, bo na sobocie po zagraniu tripli położyłam już krzyżyk.

– Jeszcze jej nie widziałam. Chodzą już konie?

– Chodzą. Dziś wygrywa Sielawa. Dawaj, Sielawa! Zatrzymałam się pomiędzy fotelami.

– Mieciu, znów masz informacje…?

– Nie, Sielawę wymyśliłem sam z siebie. A dlaczego nie? Bolek na niej, a wszystko łachy. Dawaj, Sielawa!

– W której ona…? A, w siódmej. Nie mąć mi w umyśle, teraz jest pierwsza!

Zbiegłam na dół, gdzie tłum już się kłębił, Maria tkwiła przed kasą triplową. Zawsze przyjeżdżałam wcześniej, z nienawiści do tłoku i kolejek, załatwiałam grę bezproblemowo i nie mogłam jej namówić, żeby robiła to samo. Twierdziła, że ja mogę sobie pozwalać, bo mam nienormowany czas pracy, ona zaś nie, bo ma kota. Kotkę, ściśle biorąc, ponadto obowiązki profesjonalne, konającego szczura nie zostawi, nie mówiąc już o rozpoczętym doświadczeniu. Za to z pewnością brakuje jej poczucia czasu. Raz przyjechała wcześniej przez pomyłkę, sprawdziła godzinę na niedzielnym programie zamiast na sobotnim i przez te dodatkowo zyskane pół godziny sama nie wiedziała, co ma zrobić. Zagrała jakąś potworną ilość tripli nie wiadomo po co, bo trafiła tylko jedną, tę zasadniczą, podyktowaną w pierwszej kolejności.

Koń numer pięć, Mariusz, przestraszył się krzaczka i wykonał na paddocku rodeo. Przewrócił prowadzącego chłopaka, chłopak dzielnie nie puścił cugli i przejechał na brzuchu przez cały trawnik, ale Mariusza zatrzymał. Dostał oklaski od tłumu i ciężkie słowa od pozostałych, którym konie się też spłoszyły. Zdenerwowanego Mariusza postanowiłam wyrzucić z gry, przyjrzałam się własnym typom, pod kasą stwierdziłam, że cały tor ma identyczne poglądy i przypomniałam sobie, że sama przepowiedziałam Jurkowi fuksy. Musi zatem przyjść coś, co nie jest grane. Dalej sensownych wniosków nie sprecyzowałam i niekonsekwentnie wymieszałam ze sobą cztery konie, dwa fuksy i dwa faworyty. Znów wiedziałam, że źle robię, ale nie mogłam się powstrzymać.

Maria rzuciła torbę na fotel koło mnie, kiedy już zawyło na ostateczne zamknięcie kas.

– Wiem, co przyjdzie – powiadomiłam ją. – Teraz odgadłam, akurat właściwy moment.

– W ostatniej chwili zdążyłam! – odparła. – Ale głównie gram z Mieciem. Co przyjdzie?

– Wyłącznie dwa cztery.

– Dlaczego? Skąd ci się to wzięło? Bloki się rwą na trzy sześć, czwórkę podgrywają z szóstką, pierwsza gra trzy sześć, druga cztery sześć i trochę zamykają, trzy cztery. Mnie to interesuje, bo dwójkę mam w tripli.

Przedstawiłam jej proces myślowy, który powinnam była odpracować kwadrans wcześniej. Jurek przewiduje płaski dzień, będą zatem wybuchy. Pierwsze gry, trzy sześć i cztery sześć, należy wyrzucić i postawić fuksa z trzecim granym koniem. Jako fuksy, występują jedynka, dwójka i piątka, Mariusz się wygłupił, chłopaka przez paddock przewlókł na wodzach, może go teraz zęby bolą. Jedynka pójdzie na prowadzenie, nie dociągnie, nie ta klasa, zostaje dwójka. Z faworytów czwórka, czyli dwa cztery pewne.

– I tak grasz?

– No coś ty! Teraz to wymyśliłam, przed dzwonkiem mi się nie udało!

– Dwa cztery! – prychnął z politowaniem pan Rysio. – Cha cha, dwa cztery…! Tu nie ma porządku bez trójki!

– Pan już się wykazał dostatecznie, to teraz niech pan się nie mądrzy! – zarządził Waldemar. – Nie trójka, tylko szóstka, i sześć cztery może być!

– A ja gram dwójkę górą – powiedziała zdezorientowana odrobinę pani Ada, siadając na swoim fotelu.

– Gdzie pani była, jak pani nie było? – spytał pan Sobiesław. – Zaniedbuje się pani…

– Pana Zdzisława nie będzie? – zainteresował się pan Rysio.

Pani Ada wyjaśniła, że dopiero teraz wróciła z urlopu i spytała, co się tu dzieje. Słyszała jakieś straszne rzeczy, podobno ktoś morduje dżokejów, jakieś niezwykłe konie przychodzą, pan Marian, z którym przelotnie zetknęła się w Paryżu, poinformował ją, że w zbrodnię wmieszany jest minister rolnictwa, on sam zaś uciekł i nie wróci, dopóki nie pozamykają wszystkich, bo afera jest przerażająca. Ona nic z tego nie rozumie i gra dwójkę górą.

– Czym pan się wykazał? – spytał Miecio pana Rysia. – Zdzisia nie ma na razie, a czy będzie, nie wiadomo.

– Mówić hadko – odparł pan Rysio i usiadł na środkowym fotelu.

– No właśnie! – wykrzyknęła żywo pani Ada. – Coś pan zaczął, co z tym samochodem…?

– Półtorej doby go miałem. Nowy golf…

– A mówiłem, kawał żelaza pod pedałami! – wytknął Waldemar.

– Już są spóźnieni sześć minut! Na co oni czekają?!

– Na rachubę…

– Dlaczego półtorej doby…? Głośnik zawył, bomba wyszła.

– Oni tam chyba czatują albo są w zmowie z tym salonem samochodowym – mówił pan Rysio ze smętnym rozgoryczeniem. – Na własne oczy to widziałem, wcale się nie włamywał, kluczyki miał, wsiadł jak w masło. Pierwszą noc przetrzymałem

w garażu u znajomych, a w drugą go ukradli, bo postawiłem przed domem. Przez okno patrzyłem, dzwoniłem do policji, wyleciałem, pojechałem za nim tym starym maluchem, ale gdzie, golfa nie dogoni…

– Daj otwieracz! – zażądała Maria.

– Piątka nie chce wejść! – ogłosił Jurek.

– I co, nie znaleźli?

– A skąd!

– Ubezpieczony pan był?

– Ubezpieczony i co z tego? Najpierw musi być przeprowadzone dochodzenie…

– Trójka to tu już wisi! – mówił pan Edzio. – A w piątej dali mi Wągrowską, ale ja nie wierzę, dają tę Dymkę trzeci raz. Ledwo co ją dotknąłem, bo u mnie przychodzi Szerszeń. Rowkowicz sam na siebie gra…

– Panie, Szerszeń to nie ten dystans…

– To jest szajka i tylko patrzą, co kto bierze, a potem jadą za tym kupcem zobaczyć, czy ma garaż. I mówię pani, mają kluczyki, może to jakieś uniwersalne, a może sobie dorabiają profilaktycznie…

– …co tam takiego?

– Piątka, Mariusz…

– On jest zdenerwowany i nie wejdzie nigdy w życiu – stwierdziłam pesymistycznie. – Rodeo robił na paddocku!

– …a do kłódki nie ma dostępu i palcem nie ukręci. Nożyce nie wejdą, na takie prymitywne sposoby oni nie są nastawieni…

– Poszły! – krzyknął Jurek.

– Ruszyły – oznajmił głośnik. – Prowadzi Zięba, drugi Dylemat, na trzecim miejscu Dalia, czwarty Styropian…

– Gdzie czwórka? – zainteresował się Miecio.

– Dawaj, trójka! – zażądał pan Edzio.

– Czwórka trzecia. Piątka straciła, przysięgnę, że jeszcze pójdzie na duże koło…

– Słabe tempo…

– Co pan chcesz od tej jedynki, to łach!

Do przodu przechodzi Styropian – kontynuował głośnik.

– Konie wchodzą w zakręt, prowadzi Zięba, drugi Dylemat, trzeci Styropian, czwarta Dalia…

– Trzy sześć, tu nie ma nic innego…

– Jakie trzy, gdzie trzy, trójka piąta idzie!

– Na głęboki finisz…

– Dawaj, czwórka!!! – ryknął strasznie ktoś za mną.

– Idzie ta Dalia czy nie? – zdenerwowała się Maria. – Kto na niej…? Bryś! Może by tak ruszył do przodu…

– Bryś nie ruszy – zapewniłam ją. – Nie umie.

– Na prostą wyprowadza Zięba, drugi Dylemat, trzeci Styropian…

Dylemat wyszedł przed Ziębę zaraz po zakręcie i zaczął się ostro oddalać. Polem zafiniszował Styropian z Plagiatem, czwórka i szóstka, faworyty, Dalia obsunęła się na piąte miejsce, bo Zięba utrzymywała drugą pozycję. Styropian podsuwał się ku niej, na co patrzyłam ze wstrętem, bo dwa jeden grałam, a wymyślone po dzwonku dwa cztery nie.

– Stój, ty cepie! Gdzie się pchasz… – mamrotałam pod nosem.

– Uciekaj, czwórka!!! Uciekaj, czwórka!!! Uciekaj, czwórka!!! – darł się ten jakiś za nami.

– Zwariował, czy co, gdzie ona ma uciekać, do tyłu? – powiedziała Maria pełną piersią i z niesmakiem.

– Dawaj, trójka!!! Dawaj, trójka!!! – domagał się rozpaczliwie pan Edzio.

– Dylemat, Zięba, Styropian, Dylemat, na drugim miejscu walka, Zięba, Styropian, Dylemat, Styropian – mówił monotonnie głośnik.

Styropian wyszedł przed Ziębę i straciłam wszelkie nadzieje.

– Mówiłam, że Bryś to głupek i nie umie konia pogonić – wytknęłam z niechęcią. – Mówiłam, że będzie dwa cztery…

– Mam dwójkę! – wrzasnął radośnie Jurek.

– I już ci się zaczął ten płaski dzień…

– To fuks chyba? – upewniła się pani Ada. – Ładnie zaczęłam po urlopie…

– Nie ma Zdzisia, bo zaraz by pani powiedział, że będzie sto tysięcy…

– Sto może nie, ale ćwiartkę dadzą – rzekł pan Rysio. – Z trzech koni spadło, porządek mam za stówę…

– Odbija pan tego golfa, co?

– Góra będzie większa niż porządek!

Większa nie była, ale taka sama, za jedno i drugie zapłacili około 23 tysięcy. Zaczęłam zarówno triplę, jak i kwintę, ale w kwestii dalszego ciągu nie miałam żadnych złudzeń. Wymieszałam konie bez sensu. Maria z Mieciem zaczęli również, Maria czyniła mi wyrzuty.

– I dlaczego ty tego nie grasz, skoro ci wyszło?! No dobrze, ale dlaczego nie grasz dalej Zameczka?! Przecież on przyjdzie! l też ci wychodzi! Jaki Kryształ, skąd Kryształ, żadnego Kryształa tu nie będzie. Iipecki musiałby na głowę upaść, on go szykuje na Wielką Warszawską! Nie będzie konia wyjeżdżał co chwila! l grają go, czego ty chcesz od tego Sarnowskiego, cztery razy na faworytach przyszedł, ile można od niego wymagać?! l Zameczka masz zapisanego, dlaczego nie grasz tego, co masz zapisane…?!

– Przyganiał kocioł garnkowi. Odczep się, mówię przecież zmieniałam w ostatniej chwili, przez Jurka! l na datę urodzenia grałam, czwórka mi tu wychodzi, właśnie Kryształ. Też w niego nie wierzę, no dobrze, dla świętego spokoju zagram Zameczka w porządkach!

– Moja ciotka znalazła notes Zawiejczyka – powiedziała za mną Monika Gąsowska. Nawet nie zauważyłam, kiedy przyszła. – Już nie wracam do domu, zostaję, za tydzień zaczyna się rok akademicki.

Miałam teraz ważniejsze rzeczy na głowie, niż notes Zawiejczyka.

– Widziała pani paddock?

– Tak, właśnie wychodziły. Nie ma o czym mówić, trójka, czwórka i siódemka, reszta się nie liczy.

W takim razie trójka z siódemką. Skoro Kryształa ma oszczędzać…

– Kryształ to czwórka? Nawet oszczędzany, może wygrać, świetny koń!

Faworytem w tej gonitwie była Inercja, piątka, klacz Kapulasa. Nie jechał na niej Włóczka, tylko starszy uczeń Kaczorski, dzięki czemu miała o trzy kilo mniej. Tor łupał Inercję z Kryształem, Kapulas podobno oświadczył, że wygrywa w dniu dzisiejszym cztery razy. Byłam skłonna mniemać, że wobec tego nie wygra wcale, dałam spokój Inercji, zagrałam w kółko konie wybrane przez Monikę, z nadzieją, że przyjdzie Zameczek na trójce razem z tą siódemką. Odbiłabym sobie wszystko od razu.

Upragnione szczęście mnie nie spotkało, Zameczek przyszedł z Sarnowskim, kurczowo trzymany Kryształ był drugi. Westchnęłam, 18 tysięcy, z siódemką byłoby sto dwadzieścia. Sprawdzały się moje przewidywania, płaski dzień przeistaczał się w górskie szczyty. Teraz, w trzeciej gonitwie, konsekwentnie powinien był przegrać Eneasz. Popatrzyłam na paddock, przypomniałam sobie, że jest jesień, cztery ogiery i dwie klacze, co tam, zagram na klacze, dwa pięć, Flinta z Elbaną.

Powinnam była na tej myśli poprzestać i zagrać wyłącznie te kobyły na przykład za 50 tysięcy, ale wtrąciła się wyobraźnia, prezentująca finisz Eneasza. Oczyma duszy ujrzałam nagle, jak wychodzi podlec polem i wpycha się na drugie miejsce i zagrałam trójkąt zwyczajnie, za dziesięć tysięcy. Na drugim stopniu schodów zatrzymałam się, pomyślałam, że chyba zgłupiałam do reszty, zawróciłam do kasy, żeby dograć te dwa pięć chociaż jeszcze jednym biletem i zagrałam 5-6. Wisiało zerowe. Zaczęłam odchodzić, wróciłam jeszcze raz, ciągle po ten drugi bilet 2-5 i dograłam trzy cztery. Bóg raczy wiedzieć dlaczego, nie dość, że nie wierzyłam w Eneasza, to jeszcze z czwórką, Weteranem, stanowił pierwszą grę. Zatrzymałam się na środku sali, popatrzyłam, konie z jeźdźcami już schodziły z paddocku, zawróciłam, kolejka do kasy urosła, na szczęście stała w niej pani Ada.

– Kupi mi pani dwa pięć? – spytałam ponuro. – Trzeci raz po to idę i ciągle biorę co innego. Klątwa jakaś.

– A proszę bardzo. Ja też po to stoję.

Wetknęłam jej 10 tysięcy i wreszcie wróciłam na górę. Jurek nic nie mówił, ale był przejęty, jeśli teraz przegra Eneasz…

– A jak wygra? A ja go wyrzuciłem, bo mnie te faworyty zdenerwowały. Cholera. Trzy konie mam, bez trójki…

– Dawaj, Flinta! – mamrotał Miecio. – Dawaj, Saradela… Nie, jak jej tam, dawaj. Sielawa!

– Mieciu, opamiętaj się. Flinty nie mamy! – mitygowała go Maria. – Flintę mieliśmy za Inercją, a teraz mamy Elbanę…

– …i w tym szpitalu, panie, tydzień leżał/zdrowy człowiek, a chorzy konali na klatce schodowej, bo miejsca nie było! Bo pani doktor sobie urlop wzięła czy tam chorobowe i nikogo nie obchodziło, że on łóżko zajmuje…

– Powinna jakieś zastępstwo mieć?

– A skąd! Żadnego! Nie będą się wtrącać do cudzego pacjenta, powiedzieli.

– Gdyby lekarz z własnej kieszeni płacił za przetrzymywanie pacjenta niepotrzebnie…

– …i jak przez ten ogień skakał, spodnie mu pękły. Damską spódnicę na niego włożyli, sweter na to, taki serdaczek i ten wieniec kwiatów na głowę…

– Na bani był chyba?

– I jak jeszcze! Ale na nogach się dobrze trzymał…

– …a kto ma prowadzić, jedynka ma obowiązek prowadzić!

– Zależy, jakie instrukcje dostał…

– Chyba, że ta szóstka z małą wagą wyskoczy… Odwróciłam się do Moniki.

– Coś pani mówiła o notesie Zawiejczyka, czy mi się wydaje?

– Tak, moja ciotka znalazła koło telefonu, zostawił widocznie, jak był u niej ostatni raz. Nie wie, czy się przyznać, bo chciałaby go mieć na pamiątkę.

– O Boże… Kiedy znalazła?

– Wczoraj.

– Niech się przyzna. Zrobią sobie fotokopie i oddadzą jej. Niech ją pani namówi, bo inaczej ja będę musiała.

– Jest pani pewna, że oddadzą?

– Prawie pewna. Dzisiaj się dowiem i powiem pani jutro. Głośnik zawył trzy razy, bomba wyszła, zacięła się w połowie, cofnęła i podjechała do góry.

– A już myślałam, że będą machać prześcieradłem – powie- 1 działa z rozczarowaniem Maria.

– Dlaczego prześcieradłem? – zainteresowała się delikatnie Monika.

Konie dopiero dochodziły do maszyny. Opuściłam lornetkę.

– Nie tyle może prześcieradłem, ile chorągwią. Kiedyś się bomba zepsuła i nie chciała wyjść, człowiek wyszedł na tamten balkonik i machał białą chorągwią. Cały dzień starty się odbywały przy pomocy chorągwi, nie wiem, dlaczego biała, powinna być czerwona. Lepiej widoczna. Ale możliwe, że w tamtym czasie uznano by to za profanację.

– No pewnie, że za profanację – przyświadczył Miecio. – I wszyscy poszliby siedzieć. Dawaj, Flinta!

– Mieciu, ja cię chyba zabiję! Nie Flinta, tylko Elbana, mówię ci, że Flinty nie mamy!

– Dawaj, Elbana… Ale zaczynamy Flintą!

– Boże, daj mi cierpliwość…

– I dużo panu przyjdzie z tego Eneasza, pierwsza bita gra, ze wszystkim grają – irytował się Waldemar.

– Ale ja mam wyłącznie Eneasza i wolę pierwszą grę niż zero – tłumaczył cierpko pan Sobiesław. – Zacząłem teraz, Eneaszem przechodzę…

– Poszły…!!!

Poprowadziła, jak należy, jedynka, Flinta szła druga, za nią leciał Eneasz. Interesowała mnie Elbana, trzymała się tuz za Eneaszem, czwórka i szóstka znalazły się o dobre cztery długości z tyłu. Szczudłowski na Flincie szedł przy bandzie i w połowie’ zakrętu wyszedł na prowadzenie, nie wyłamując, co było sztuką zgoła mistrzowską. Jedynka zaczęła odpadać, za to przyśpieszyła czwórka.

– Eneasz nie daje rady – oznajmił z zadowoleniem Jurek.

– A pewnie – przyświadczył pan Rysio. – Z taką wagą? Co tam wyszło? Flinta? Dawaj, Flinta!

– Jaka Flinta?! – rozzłościła się Maria. – Dawaj, Elbana!

– Dawaj, Eneasz! – wrzasnął pan Edzio z naciskiem.

– Czerski wychodzi! Dawaj, czwórka…!

– Trójka, panie Waldku! Na co panu czwórka…?!

– Uciekaj, Flinta! – zachęcał pan Rysio. – Uciekaj, Flinta!

– Dawaj, Flinta! Dawaj, Elbana! Dawaj, Flinta! Dawaj, Elbana! – darł się Miecio na zmianę.

– Weźmie ją! O rany! Weźmie ją…!

– Nie weźmie! Nie sięgnie! Dawaj, dwójka…!

– Bierz ją, Jasiu! Bierz ją, Jasiu…!

– I ugryź w tyłek!!! – ryknął z gniewem Waldemar.

Było mi wszystko jedno, w tripli nie miałam żadnej z tych klaczy, a w porządku grałam obie. Niepokoił mnie Weteran, który podchodził do Elbany. Ryki graczy zagłuszyły głośnik, ale nie był nam już potrzebny, Flinta osiągnęła celownik, za nią Elbana, Weteran o pół długości trzeci, a Eneasz dopiero czwarty.

– Cholera – powiedziała Maria.

– Wymyśliłam to i żeby nie pani Ada, grałabym jednym biletem – westchnęła ze zgrozą. – Co to za jakaś zaraza, czy pani wie, że ja szłam po to do kasy trzy razy…?!

– Ja też grałam dwoma – powiedziała pani Ada i oddała mi bilet. – A taką miałam ochotę zagrać to za sto tysięcy!

– Majątek dadzą! – zaopiniował z triumfem Jurek. – Mam Flintę! l przeszedłem! Ale kwintę teraz przegram.

– Bo co?

– Bo w tripli mam trzy konie, a w kwincie jednego. Faworyta. Za drogo mi wychodziło. Miałaś rację, faworyty się obsuwają i nawet nie widać w tym kantu. A z programu jakoś tak wychodziły…

– Czy to będzie duża wypłata? – spytała z zainteresowaniem Monika. – Ja sobie pozwoliłam, bo jestem ogólnie wygrana i zagrałam to za 200 tysięcy.

– Z paddocku?

– Z paddocku i z pochodzenia.

– Mówił jeden, że on zawsze gra z pochodzenia – wtrącił się Waldemar. – Jak to z pochodzenia, spytali, a no tak, mówi, tu pochodzę, tam pochodzę i zawsze coś się usłyszy…

O sobie samej wolałam wcale nie myśleć, w tripli, nie wiadomo dlaczego, miałam Weterana, Flintę wyrzuciłam. Rozważani Marii i Miecia przypomniały mi, że czwartą zaczynam Glebowskim, koniem po Derczyku. Przyjdzie zapewne. I następny Derczyku też przyjdzie, w szóstej, jedzie na nim Kujawski, tylko rzecz jasna, złamie mi się w piątej. A błysnęła mi dobra myśl, że by grać ścianą, to nie, z chciwości poprzestałam na dwóch koniach. Chytry dwa razy traci…

Głośnik brzdęknął i przypomniałam sobie, że właściwie dzisiejsze straty już odbiłam. Porządek bez Eneasza czterdzieści dwa tysiące z groszami, tripla przeszło sześć i pół miliona.

– No to jestem do przodu! – ogłosił z satysfakcją Jurek ii zerwał się z fotela.

– I na co ci była ta Flinta? – pytała Maria z rozgoryczeniem. – Z Elbaną byłoby co najmniej tyle samo, a może nawet więcej!

– Ale zaczęliśmy! – odparł Miecio optymistycznie. – I Bolek nam kończy!

– Nie, ja nie mogę, czy on zwariował?! Mieciu, Bolek jedzie w szóstej!

– No to teraz zaczniemy i Bolek nam skończy…

– Bolek jedzie także w piątej – zwróciłam im uwagę. – Ale trzy konie tam są lepsze…

– W każdej gonitwie tak jak teraz i może bym w końcu odbił tego golfa! – westchnął smętnie pan Rysio.

– Ciekawe, czy będzie kwinta. Wszystkie faworyty odpadają…

Tor zauważył, że dzień jest fuksowy i zaczął grać wszystko jak leci. W piątej gonitwie mój triplowy koń był drugi o łeb, zgodnie z przewidywaniami, Jurek trafił, Marii i Mieciowi przeszło. Po siódmej ogłosili kwintę, była chyba tylko jedna, 188 milionów.

– A może dwie – wysunął przypuszczenie pułkownik. – Nie wiemy, ile wpływa…

– Na całym świecie podają wysokości wpływów na każdą parę – poparł go pan Rysio. – Obrót w każdej gonitwie, tylko u nas to jest ciągle tajemnica…

– W Związku Radzieckim też.

– Związku Radzieckiego już nie ma!

– Ale tajemnica została…

– …w programach to drukują i w gazecie, każdego dnia!

– Fakt – przyświadczyłam. – Mogę wam przynieść i pokazać duńskie programy, jeśli ktoś nie wierzy.

– Chyba wszyscy wierzą? – zdziwiła się pani Ada.

– Tu podobno nie ma porządku bez Trzaski – zakomunikował konfidencjonalnie pan Edzio. – Tak mi powiedzieli. A Białasa nie ma nigdzie.

– Gdzie pan tu ma Białasa?!

– Nie teraz, w ostatniej…

– Ten notes Zawiejczyka to jest nie tylko taki spis adresów i telefonów – powiedziała znienacka Monika Gąsowska. – On ma tam różne notatki, skrótowe i zaszyfrowane.

Musiałam skupić uwagę, żeby uświadomić sobie, o czym ona mówi. Ostatnia tripla mi szła i miałam wielkie szansę. Konie po Derczyku przyszły, górą ich nie grałam, w porządkach potężne fuksy się skończyły i ta tripla stanowiła już teraz moją jedyną nadzieję.

– Oglądała go pani?

– Ja nie. Moja ciotka. Spojrzałam tylko, bo mi pokazywała, gdyby nie to, ukryłaby go z pewnością. Ona ma wielki sentyment do Zawiejczyka. Ale powiedziała, że się poświęci, bo może dzięki temu znajdą mordercę.

– Bardzo sensowna myśl – pochwaliłam. – Zobowiązuję się wpłynąć, żeby jej go zwrócili, ale niech ona może zadzwoni w tej sprawie już dzisiaj. Im prędzej, tym lepiej.

– Dobrze, namówię ją…

Obecność na celowniku Kujawskiego obniżyła nieco wypłatę 1 Maria z Mieciem trafili tylko milion osiemset. Przyszła mi ta ostatnia tripla, spadła wprawdzie do ośmiuset pięćdziesięciu tysięcy, ale nie narzekałam, bo jak na początkowe skretynienie, wyszłam na tym nieźle. Najlepiej wypadł Jurek, netto był do przodu przeszło 11 milionów i już się czaił na jutrzejszą niedzielę.

Obietnicę w kwestii notesu Zawiejczyka potraktowałam po-; ważnie i usiłowałam ją spełnić, ale nie udało mi się to aż do niedzielnego poranka. Osoby, z którymi mogłabym na ten temat gawędzić, znikły mi z oczu, późną nocą zrezygnowałam z poszukiwań Józia Wolskiego, Januszowi zostawiłam średnio alarmującą kartkę i poszłam spać, węsząc jakąś śledczą sensację.


* * *

Jolce Szpulec przyłożono brzytwę do gardła. Wyglądało na to, iż jest to ulubiony argument tych wszystkich mafii i nawet trudno było się dziwić. Posiadanie brzytwy nie jest karalne, narzędzie zaś, proste w obsłudze, już samym błyskiem budzi panikę i mrozi krew w żyłach.

Wróciła ze wsi, od matki, która chowała jej dziecko z pierwszego małżeństwa, wiedząc już o śmierci Derczyka, oglądała bowiem telewizję i niekiedy nawet czytała gazety. Weszła do własnego mieszkania, za nią zaś wdarła się czarna postać czatująca uprzednio na klatce schodowej. Postać nie bawiła się w żadne wstępy, obezwładniła Jolkę lekkim puknięciem w żołądek, przymocowała do krzesła i od razu posłużyła się tą brzytwą.

– Gdzie on schował ten film? – spytała złym głosem. Jolka napastnika rozpoznała i przestraszyła się tylko trochę.

– Jaki film? – spytała z pewnym trudem.

– Nie szklij mi, krowo. Wiesz dobrze. Gdzie?

Jolka wykonała jedyny ruch, jaki był jej dostępny, mianowicie wzruszyła ramionami. Napastnik przycisnął brzytwę odrobinę mocniej i przyobiecał liczne uszkodzenia, ze śmiertelnym na końcu. Alternatywę stanowiło pięć milionów złotych i święty spokój. Jolki ani miliony, ani spokój nie skusiły, rozpłakała się i powiedziała, że nie wie, na co napastnik stwierdził, że wobec tego jest niepotrzebna i bez żalu można ją usunąć z tego świata. Na dalszy ciąg wywiadowca Józia Wolskiego nie czekał, zdawał sobie bowiem sprawę, że wystarczy jeden ruch, a nerwowemu bandycie może drgnąć ręka. Stopnia jego opanowania dokładnie nie znał i wolał nie ryzykować.

Odwiązana od krzesła Jolka okazała zdumiewająco dużo rozumu i poszła na ugodę. Widok zabieranego przez organa napastnika ogromnie dodał jej ducha, bez żadnego już oporu poszła na podsunięty sposób postępowania, na skaleczonej szyi przylepiła sobie plasterek i w sobotę rano udała się na wyścigi.

Nie było w tym nic dziwnego, bo w końcu tylko tam mogła uzyskać największą ilość informacji, a zainteresowanie wydarzeniem wydawało się naturalne. Wejściówkę miała, Derczyk jej załatwił, znała połowę personelu i przeważnie bywała na dżokejce. Nastrój prezentowała raczej ponury, czemu również nikt się nie dziwił. Parę zdań zamieniła z Białasem, dłużej porozmawiała z amatorką Kociakowską, uroniła łzę, wytarła oczy i bez zapału rozdarła program, który na pociechę wręczył jej Wróblewski. Z Glebowskim rozmawiać wcale nie chciała, chociaż on próbował. Białas nie widział powodu, dla którego miałby ukrywać treść krótkiej pogawędki. Spytał go o nią jeden głupek, zasługujący się gorliwie, bo usiłował wyduszać informacje o koniach i na ten temat Białas łgał do niego- koncertowo, o pogawędce jednakże mógł powiedzieć prawdę, nic mu to nie szkodziło. Dziewczyna Derczyka głupkowi spodobała się do szaleństwa. Owszem, ładna była i efektowna, średniego wzrostu, czarna, przy kości, pęciny miała jak rasowa klacz i po Derczyku była do wzięcia.

– Pytała, czy co wiadomo – powiedział. – I tyle. Pytała, czy gliny się do niej przypieprzały, kto to prowadzi i tak dalej. Czy wzywają na przesłuchania i co ja o tym myślę. Ja nic nie myślę. I cześć. Z Wandzią gadała dłużej, a w ogóle odchromol się ode mnie i sam ją pytaj.

Głupek zaliczał się do wyjątkowo uzdolnionych wywiadowców nadkomisarza Jarkowskiego i musiał mieć wyraźny powód interesowania się dziewczyną Derczyka. Upodobanie natury czysto prywatnej było najlepsze. Złapał amatorkę Wandzię Kociakowską i od niej usłyszał, że głównie rozpatrywane były zalety i wady świętej pamięci nieboszczyka jako życiowego mężczyzny.

Ona uważa, że dziewczyna Derczyka pocieszy się łatwo i bez wielkiego trudu. Możliwe nawet, że już zaczęła rozglądać się za następcą i w tym celu tu przyszła, bo o koniach pojęcia nie ma. Ale grać potrafi.

Po tych informacjach wywiadowca już mógł sobie pozwalać. Płonąc namiętnością, możliwe, iż nie w pełni symulowaną, pętał się koło eks-narzeczonej Derczyka, oka z niej nie spuszczał i nawet udało mu się do niej odezwać. Nie wydawała się uszczęśliwiona konkietą, potraktowała go obojętnie, postarała się zejść z widoku i w końcu ulokowała się na dżokejce, w samym kącie, na górnej ławce. Tam nad tym rozszarpanym programem, wpatrzona w tor, popadła w głębokie zamyślenie.

Dokładnie w chwili, kiedy w trzeciej gonitwie Flinta dochodziła do celownika, Jolka Szpulec ocknęła się z zadumy, rozejrzała dookoła i sięgnęła pod swoją ławkę. Macała krótką chwilę, wyprostowała się, otworzyła swoją torbę i wyjęła z niej papierosy. Zapaliła, odczekała te parę sekund do końca gonitwy, po czym podniosła się z miejsca i razem ze wszystkimi zaczęta wychodzić.

Teraz już wywiadowca Jarkowskiego miał obowiązek nie wypuścić jej z ręki i w jednym mgnieniu oka przeistoczył się w wielbiciela wyjątkowo natrętnego. Nie zdążył jednak dopaść damy serca, bo przy wyjściu z dżokejki uczepił się jej stajenny Kalarepy. Razem przeszli na górny taras, z rozmowy wielbiciel nie usłyszał ani słowa, ale dedukował z gestów. Stajenny Kalarepy o coś pytał i na coś nalegał, Jolka wzruszała ramionami, kręciła głową, a raz nawet popukała się palcem w czoło. Wydawała się zniecierpliwiona. Wywiadowca już miał zamiar napuścić kogoś na stajennego, żeby uwolnić od niego dziewczynę, zupełnie jak prawdziwy wielbiciel, ale na szczęście załatwiło się to samo. Dwóch facetów dopadło go, Jolka skorzystała z okazji i szybko ruszyła ku schodom. Wielbiciel nadążył, z wyścigów wyjechali razem.

– I po co były te wszystkie sztuki? – spytałam z zainteresowaniem, usłyszawszy całą relację w niedzielę rano. – Żeby się nie połapali w porozumieniu?

– Oczywiście. Muszą wierzyć, że jeśli cokolwiek znalazła, zdążyła to schować. Najlepsza byłaby wiara, że nic nie znalazła, ale nie wymagajmy za wiele.

– A znalazła?

– No jasne. Film Derczyka przylepiony był zwyczajnie gumą

do żucia pod ławką w tym oszklonym pawilonie…

– Na dżokejce?

– Tak się to nazywa? Na dżokejce. Uzgodnione to mieli z Derczykiem. To nie jest głupia facetka, zorientowała się co dla niej lepsze i mówi prawdę. Zdjęć nie widziała, ale Derczyk zwierzył się jej, że zamierza nimi szantażować szajkę Bazylego, odbitki sprzeda, a film sobie zostawi. Nie wiedział, jak mu to wyjdzie, więc z góry postanowił ukryć go w ten sposób, domacała się od razu. W kwestii szantażu skrupułów nie miała żadnych i nadal nie ma, jest to sitwa strasznych swołoczy i powinno im się krwi upuścić. Ale już widzi, że to zbyt niebezpieczne, więc rezygnuje i wszystko mówi.

– I co jest na tych zdjęciach? Zrobiliście chyba odbitki?

– Owszem, dlatego wczoraj tak długo to trwało. Masz je teraz obejrzeć i powiedzieć, kogo tu znasz i co wiesz o tych ludziach. Potem obejrzą inni.

Wielkiego pożytku ze mnie nie było. Derczyk starał się na zdjęciach uwieczniać kontakty międzyludzkie, przeważnie były to sceny dwuosobowe i z owych dwóch osób z reguły rozpoznawałam jedną, druga była dla mnie obcą twarzą. Raz mu się udało uchwycić scenę przekazywania pieniędzy, działo się to w knajpie w Pyrach i biorącym był Białas. Żadne dziwo. Dużo wysiłków poświęcił gościom jakiejś willi.

– Antczakowie – poinformował Janusz. – Widocznie on też tam węszył Bazylego. Ta jego Jolka nie ma pojęcia, kto to jest, orientuje się tylko, że łomżyńska mafia jest na jego usługach i słyszała plotki, jakoby niegdyś, kiedy jeszcze byli cinkciarzami, Bazyli ich chronił. Poza tym, zażyłość z Bazylim symuluje Sarnowski i dlatego ma własną mafię, mniej się go boją, ale wolą być z nim w dobrych stosunkach. Rządzi głównie chłopakami, uczniami, amatorami i tak dalej. Bezpośredni kontakt z Bazylim utrzymują najwyżej dwie albo trzy osoby, możliwe, że Harcapski, może Figat…

– A stajenny Kalarepy? Czepiał się tej Jolki.

– Czepiał się. Musiał wiedzieć o napadzie na nią, bo krążył koło tematu jak pies koło jatki i pytał o film. Ona mu powiedziała, że wie o zamiarach Derczyka, ale nie wie, czy zdążył je zrealizować, bo akurat wyjechała. Wydaje się jej, że stajenny uwierzył.

– Może nie wierzyć, już i tak za późno. Macie zdjęcia i notes Zawiejczyka… a, właśnie w sprawie notesu tak na ciebie czekałam!

Nie było problemu. Owszem, pamiątkę po Zawiejczyku będzie można ciotce oddać, z tym, że po zakończeniu dochodzenia. W aktach zostawi się fotokopie. Monika w imieniu ciotki zadzwoniła wczoraj wieczorem i od razu ktoś po ten notes pojechał. Jeszcze go do końca nie rozszyfrowali, ale już widać, że Zawiejczyk wpadł na ślad Bazylego ledwie parę tygodni temu. Dwóch bystrych nad tym siedzi.

– Przypuszczalnego sprawcy ciągle jeszcze nie złapaliście?

– Stajenny Kalrypa w końcu pójdzie siedzieć. Wiemy już, że go zna osobiście, wypiera się z całej siły. Za pomoc udzieloną zabójcy po zbrodni można ładnie odpowiadać, może się wystraszy i pęknie.

– O ile nie bardziej boi się Bazylego… Wróciłam do zdjęć.

– To jest taki Zbinio – powiedziałam. – Tak się o nim mówi, gębę znam i więcej nie wiem. To znaczy wiem, owszem, chody ma u Wróblewskiego i mocno trzyma się Zameczka, kretyn zupełny, wierzy w każde ich słowo i wygrywa jeszcze rzadziej niż ja. To jest Krzysio, kierownik mitingu, chyba w wejściu na dżokejkę, pewno każe sobie coś zagrać, bo że nie uprawia przekupstwa, głowę daję. Możliwości kierownika mitingu wykluczają takie głupie nakłady finansowe, jawnie grał nie będzie, nie wypada mu, ale byle chłopak może dla niego postawić. To jest Glebowski, z łysą małpą rozmawia, popatrz, to on się jeszcze plącze…? A tego tutaj nie znam. Sarnowski, Białas, Rowkowicz, Skorek, Włóczka, Brodawski… jeźdźców tu masz w komplecie, a te drugie osoby…

Przyjrzałam się uważnie i nawet przez lupę.

– To ten sam! Czekaj, pokaż… Na połowie zdjęć z różnymi ludźmi gada ten sam facet! Co to ma znaczyć? Czy przypadkiem Derczyk nie polował na niego?

– I kto to jest?

– A skąd ja mam to wiedzieć? W ogóle go nie znam. I te zdjęcia nie były robione na terenie wyścigów. Sprawdźcie te ich ulubione knajpy i klub w ożarowskiej straży pożarnej… Miecio…! Trzeba zapytać Miecia!

– O której się dzisiaj zaczynają wyścigi?

– Dwunasta trzydzieści. O trzynastej leci pierwsza gonitwa. Bo co?


* * *

– Nic. Ten Miecio to niezły pomysł…

– Zostałem złapany, przyduszony, wyindagowany i wyciśnięty! – zakomunikował Miecio z oburzeniem natychmiast po przyjściu. – To przez ciebie? Napuściłaś ich na mnie akurat dzisiaj?

– Wcale nie akurat dzisiaj, luźną uwagę uczyniłam, że możesz wiedzieć więcej. Bo co, że akurat dzisiaj?

– Właśnie wisiałem na słuchawce i miałem się dowiedzieć, w jakiej formie jest Trabant! Brzuch go bolał podobno trzy tygodnie temu i skąd mam teraz wiedzieć, czy już go dotronowali! Nie zdążyłem spytać jednego takiego i nie wiem, czy go wstawiać do tripli!

– Nie.

– Co nie?

– Nie wstawiać.

– Dlaczego?

– Bo nie warto. Pierwsza gra.

– No to co, że pierwsza gra, po bokach mogą być fuksy!

– A jeszcze brzuch go bolał. Ja nie wiem, czy Wiśniak pojedzie.

– Toteż właśnie bym się dowiedział! Ale wpadli jak taka szarańcza, burza piaskowa wręcz, i wydarli mi z rąk tę słuchawkę. Za to dostarczyli wrażeń optycznych i musiałem im powiedzieć, że ten jeden, co tam w konwersacje się wdaje ze wszystkimi, towarzyski taki do szaleństwa wprost, to jest niejaki Wicuś, pomagier pierwszego bukmachera na tym torze. Najgrubszy i najbogatszy.

– Zważywszy, że na zdjęciach nikogo grubego nie było, rozumiem, że to bukmacher jest najgrubszy i najbogatszy?

– Bukmacher. A pomagier jest tajny.

Odłożyłam typowanie środy. Miecio usiadł na fotelu Marii i zaczął szeptać.

– Akurat wiem, że mafia łomżyńska uważa go za swojego człowieka, główne posługi spełnia, a naprawdę znajduje się w mocy tego bukmachera i dla niego pracuje. Stawki mafii w ich ręce przechodzą, bukmacher idzie na średnio ryzykowny interes i posunął się już do przyjmowania stu milionów w gonitwie, pod warunkiem, że ma to być stawiane na najgorszego łacha. Ten gawędziarz z fotografii zdobywa informacje i donosi im takie Daniele i Santoki, a oni grają. U innych mogą grać co innego, u tego akurat to, co na pewno nie przyjdzie, z bukmacherem Wicuś ma stałą umowę i dzielą się zyskiem pół na pół. Bukmacher woli dochód mniejszy, ale za to pewny i niczym nie zagrożony…

– To to może być zabójca Derczyka – przerwałam zdecydowanie.

– Myślisz…?

– Mógł to odgadnąć, Derczyk mam na myśli, na całym filmie go ma i zaproponować, że doniesie o tej kombinacji łomżyńskiej mafii. Mało, że koniec dochodów, to jeszcze po mordzie by dostał rekordowo. Bukmacher pewnie też.

– To jest pomysł niezły – pochwalił Miecio. – My tu tak górnie, z patosem, Bazylego szukamy, a tymczasem zamordowała go nędzna płotka…

– A jesteś pewien, że nędzna płotka nie była zdalnie sterowana przez Bazylego właśnie?

– Takich rzeczy ja nie mogę być pewien. Może i była. Nie mogę także być pewien, czy w pierwszej wygrywa Nubia…

Nubią zainteresował mnie tak, że Derczyk razem z Bazylim ze świstem wylecieli mi z głowy. Wyszła mi ta cholerna klacz w charakterze fuksa-monstre i nawet zaczynałam nią jedną kwintę i cztery triple, aczkolwiek przed grą na Zameczka moja dusza wzdrygała się uparcie. Słowa Miecia wskazywały, że nie taki ona fuks, jak mi się zdawało. Nie zdążyłam nic powiedzieć, bo wpadł pan Zdzisio i zrobił zamieszanie.

– Wybuchy dziś będą, proszę państwa! Pani Ada jest na dole, coś tu położyć, torbę może, czyja to…? Wszystko jedno. Nie ma Trabanta! Nie ma Czestkowa! Nie ma Forminy!

– Wybuchy to były wczoraj – zmitygował go pułkownik. -

Dzisiaj nie ma o czym mówić.

– A pana nie było – wytknęłam. – Raz by pan wreszcie nie zawyżył kwinty, sto osiemdziesiąt osiem milionów.

– Słyszałem! Słyszałem! Dziś będzie to samo!

– Akurat, nie co dzień świętego Jana…

– Że Czestkowa nie będzie, wszyscy wiedzą, do Wiednia jedzie i nikt go nie gra, a Forminy może sobie nie być, tam jest

Walkiria pierwsza gra…

– Jak to?! Nie Formina? To co ci ludzie…? Przecież idzie jak burza!

– Na dziś pogodę zapowiadają…

– Niech pan się opamięta, panie Zdzisławie! – powiedziałam surowo. – Koń z niższej grupy, ile razy ona ma wygrać? Trzecią i drugą wygrała…

– Mała waga!

– No to co? Niech pan się zdecyduje, w końcu uważa pan, że wygra czy że nie? Sam pan mówi, że jej nie będzie!

– Ale myślałem, że ją będą grali…

– …flimon taki, patrz pan, a w bingo wygrał czterdzieści melonów i co mnie dziwi, to to, że w pierwszej kolejności zwrócił mi, co był winien – mówił pan Edzio radośnie, wchodząc między fotele. – Pomyślałem sobie, z nieba spadło, gram za całość! Na kwintę się zasadziłem…

Zaraz za panem Edziem pojawiła się Monika Gąsowska, rzuciła torbę na podłogę, przysiadła na skraju fotela i pochyliła się ku mnie.

– Muszę się pani poradzić, bo coś zupełnie idiotycznego się przytrafiło. Konie chodzą po paddocku, piątka się bardzo wyróżnia, a reszta mniej więcej jednakowa…

Poderwało mnie.

– Już chodzą? To ja zagram. Zaraz wrócę!

– Piątka to Nubia! – ożywił się gwałtownie Miecio. – No proszę, mówiłem! Idę grać do niej!

– Zostaw coś na fotelu, bo ci ktoś zajmie! Wszedł pan Rysio.

– Jest? – spytał, wskazując palcem torbę pana Zdzisia na środkowym fotelu.

– Jest. Pani Ada też.

– Panią Adę widziałem. To ja siadam z tyłu.

– To co panu zagrać? – pytał niecierpliwie Waldemar pana Sobiesława. – Jeden trzy czy jeden pięć?

– Jeden trzy i jeden pięć.

– A trzy pięć co? Trójkąta pan nie zamyka?

– Ja wierzę w jedynkę. Ale dobrze, niech pan zamknie. Jeden trzy, jeden pięć i trzy pięć.

Rozzłościłam się. Do pana Sobiesława nie miałam szczęścia, ile razy grałam to samo co on, przegrywałam bezapelacyjnie. Zasadziłam się tu na porządek 3-5, Gambię z Nubią, ale już było widać, że mogę to sobie darować. Nic innego nie byłam w stanie wymyśleć, zła zeszłam na dół i zagrałam z Nubią pozostałe konie, nie tknięte przez pana Sobiesława. Sensu to nie miało żadnego, po Nubii zdecydowanie najlepszym koniem była Gambia i jechał na niej uczeń Potoczek, pchający się do awansu, siedem zwycięstw już miał, brakowało mu trzech. Potoczek się wrąbie w porządek, a ja wyjdę na tym jak Zabłocki na mydle… Opamiętałam się, dograłam do tej Nubii resztę i wróciłam na górę. – Dla Marii zagrałeś? – spytałam Miecia.

– Od pierwszej i od drugiej, bo przewidywała, że się spóźni. Od trzeciej już nie, namawiałem ją, ale nie chciała.

Odwróciłam się do Moniki.

– Teraz może mi pani powiedzieć, co się stało, mamy chwilę do bomby.

– Co się… a! No właśnie. Moja ciotka dzwoniła po wszystkich znajomych i opowiadała o tym notesie Zawiejczyka, bo się bardzo przejęła. Wczoraj wieczorem i nawet dzisiaj rano. Do niej też dzwoniły różne osoby. Potem poszła na dziesiątą do kościoła, a ja zostałam w domu i przyszedł jeden znajomy. Zmartwiony bardzo, pytał o ten notes, nie chciał uwierzyć, jak mu powiedziałam, że jeszcze wczoraj policja go zabrała. Mówił, że miał jakieś wspólne interesy z Zawiejczykiem i tam, w tym notesie, były adresy i telefony, na których mu okropnie zależy. Koniecznie chciał go dostać. Nie przedstawił się, jak przyszedł, bo ja go znałam z twarzy i on mnie pewnie też znał, ale potem powiedział nazwisko. Z wielkim naciskiem powtórzył dwa razy, że nazywa się Karol Balcerski i koniecznie prosi o wiadomość, kiedy będzie mógł ten notes dostać, bo ja mu powiedziałam, że policja go odda ciotce. No i rzecz w tym, że on się wcale nie nazywa Balcerski. Nie pamiętałam, jak się nazywa, ale że nie Balcerski, byłam pewna. Ciotka po powrocie potwierdziła, żednego Balcerskiego nie zna, za to dzwoniło do niej dwóch znajomych, Podwalski i Jerczyk, obaj mieli interesy z Zawiejczykiem i mógł przyjść każdy z nich. Wyglądają jednakowo, więc nie wiem, który to był i nie wiem, czy to ważne, że się przedstawiał jako Balcerski. I w ogóle nie wiem co zrobić.

Słuchałam w skupieniu, bo jedno nazwisko wydało mi się znajome. Podwalski, już to słyszałam, gdzie, na litość boską…?! Zaraz, powinien mieć na imię Eugeniusz…

– Eugeniusz? – spytałam.

– Co, Eugeniusz?

– Ten Podwalski. Czy on nie ma przypadkiem na imię Eugeniusz?

– Nie wiem. Zaraz. Tak. Gienio Podwalski, mam w pamięci takie zestawienie. A co?

– Ale nie jest pani pewna, że to był Podwalski?

– Równie dobrze mógł być Jerczyk. Albo ktokolwiek inny. Ale zaraz, bo to nie koniec. Aż się waham, czy to powiedzieć… Nie będzie się pani ze mnie śmiała? To znaczy nie tak, śmiać się pani może, proszę bardzo, ale nie chciałabym, żeby mnie pani uważała za kretynkę. Rozhisteryzowaną w dodatku.

– Jeszcze nie słyszałam o rozhisteryzowanej kretynce, która by się zajmowała końmi. Konie wymagają spokoju, same są rozhisteryzowane. Odpada, bez względu na to, co pani powie.

– No to powiem. Otóż przez chwilę wydawało mi się, że on mnie chce zabić.

– Czy ty ogłuchłaś, dasz ten otwieracz czy mam go sobie sama wziąć? – spytała Maria, wyraźnie bliska walenia mnie po głowie butelką piwa.

Nie zauważyłam jej przyjścia i nie zabrałam swoich tobołów z jej fotela. Sięgnęłam do torebki i otworzyłam kosmetyczkę.

– Tu jest, weź sobie. I wyrzuć to byle gdzie. Niech pani opowie dokładnie – zwróciłam się znów do Moniki. – To może wcale nie być złudzenie.

– Przyszedł cięć… Nie, chyba muszę po kolei… Gospodarz domu to się nazywa. Moja ciotka go prosiła, żeby założył uszczelkę w kuchni, bo woda już leciała ciurkiem, a ona mu dobrze płaci za takie rzeczy, więc przyszedł… Nie, jeszcze nie tak, to było potem. Rozmawiałam z tym Balcerskim, który wcale nie jest Balcerskim, powiedziałam, że policja zabrała notes Zawiejczyka, uwierzył w to w końcu, zmartwił się, wstał z fotela i zachwycił się kwiatkiem. Moja ciotka ma kwitnący amarylis, rzeczywiście piękny, ale mężczyźni rzadko takie rzeczy zauważają, a on go pokazał, jakie piękne, powiedział, co to jest. Spojrzałam i w tym momencie zadzwonił dzwonek u drzwi, więc się zerwałam i przysięgłabym, że ten nie- Balcerski trzymał w ręku takie coś… jakby drążek z kulą na końcu. W ogóle doznałam wrażenia, to nie był widok, tylko właśnie wrażenie, że robił tym zamach. Zaczynał robić, ale zerwałam się i on to gwałtownie ukrył za sobą. To był właśnie ten cieć, okazało się, że ciotka, schodząc, przypomniała mu o kranie i powiedziała, że pieniądze czekają na biurku. No i cięć zaczął odkręcać w kuchni, ale przedtem zajrzał do pokoju. Nie wiem dlaczego, może z ciekawości, a może chciał te pieniądze zobaczyć, bo łypnął okiem na biurko i od razu nabrał zapału. Balcerskiego też zobaczył. Ja się nawet nie zdążyłam przestraszyć, dopiero potem coś mi zaświtało, jak on już poszedł, wtedy właśnie powiedział, że się nazywa Balcerski, a jak to pani teraz opowiadam, przychodzi mi do głowy, że on to mówił dla ciecia. Na cały dom ogłaszał, że się nazywa Balcerski. Tego drążka z kulą oczywiście już nie widziałam i wcale bym nie przysięgła, czy mi się tylko nie wydawało.

– I poszedł?

– Proszę?

– Ten Balcerski, pytam, czy poszedł sobie?

– Poszedł. A cięć w kuchni został. A potem wróciła moja ciotka.

– Należało od razu zadzwonić do majora Wolskiego.

– Myśli pani? Ale to przecież głupie!

– Nie szkodzi. Morderca też nie geniusz i może miewać idiotyczne pomysły. Z kim pani tu przyjechała?

– Taksówką.

– To przypuszczam, ze odjedzie pani z majorem. Załatwię to za panią. Niech się pani zajmie paddockiem i na razie unika odludnych zakamarków…

Bomba wylazła do góry. Zbrodnicze komplikacje odsunęły się trochę na bok. W pośpiechu wydłubałam z torby lornetkę.

Nubia wygrała bez najmniejszych trudności, za nią była Gambia, 5-3. Należało zejść wcześniej i nie słuchać gadania pana Sobiesława z Waldemarem, niech to piorun strzeli…

– Honor dla nas, forsa dla nich – powiedziałam z rozgoryczeniem.

– Cały tor zaczął kwintę – zaopiniował pułkownik.

– Gambię trochę podgrywali, nie? – powiedział Jurek beznadziejnie. – Ale i tak piątka pierwsza gra…

– Widziałam tego jednego, który ma informacje ze stajni – mówiła z niesmakiem pani Ada. – Grał za pięćset tysięcy, pięć porządków po sto i wszystko do jedynki. Popatrzcie, jak go napuszczają, czy ten półgłówek tego nie widzi? Już trzeci raz zwróciłam na niego uwagę…

Pięć arabów w drugiej gonitwie stanowiło stawkę mniej więcej równorzędną, przypomniałam sobie, że na arabach potrafią pojechać Skórek i Kacperski i postanowiłam grać na dżokejów. Dwa pięć i pięć dwa, w obie strony, bo żaden z nich od wieków nie wygrał i był na nich najwyższy czas. Tor łupał czwórkę, Grykę Wagrowskiej, nawet jej dobrze życzyłam, ale jechał na niej amator Kwiatkowski, który wprawdzie bardzo się starał, wielkich umiejętności jednakże jeszcze nie posiadał. Na folblutach owszem, ale nie na arabach, chyba że ta Gryka pójdzie sama z siebie…

Omal nie zapomniałam o Monice i fałszywym Balcerskim, na szczęście wpadłam pod schodami na nadkomisarza Jarkowskiego i obowiązki wmieszały mi się w rozrywkę.

– Wie pan, że ta Gryka może przyjść – powiedziałam do niego. – Majora Wolskiego niech pan złapie…

Przekazałam komunikat Moniki. Należało koniecznie sprawdzić, kto tam był u jej ciotki i czaił się z drążkiem. Byłam absolutnie pewna, że ma to jakiś sens i potężne znaczenie, ale pojęcia nie miałam jakie, atmosfera miejsca nie sprzyjała śledczym rozważaniom. Nadkomisarz Jarkowski powątpiewał w Grykę, uparł się, że wygrywa Kacperski i szeptem zapewnił mnie, że do majora dotrze zaraz po gonitwie.

Skórek znienacka pokazał klasę i wygrał lekko, za nim, niestety, zdążył amator Kwiatkowski, po czym energicznie naplułam sobie w brodę, bo oczywiście grałam odwrotnie, a za porządek dali czternaście tysięcy. Spadło z mocno granego Kacperskiego, góra za Skórka wyniosła 6.200 i Jurek smętnie stwierdził, że przynajmniej przyszło najmniejsze zło. Triple i kwintę mieli wszyscy.

– Mieciu – spytałam poprzez Marię. – Takiego Podwalskie- go to ty znasz?

– Gienio mu – odparł Miecio. – Znam. A bo co?

– Kto to jest?

– Taki jeden z doradców ministra. Bydlątko średnio poczciwe i podłe. Malinowskiemu się strasznie podlizuje, na co ci on?

– On głupi?

– Różnie. Czasem głupi, czasem bystry. A co?

– Nic. A Jerczyka? Znasz?

– Jarczak to koń – zwróciła mi uwagę Maria. – U Wróblewskiego. Wszyscy go znamy.

– Nie Jarczak, tylko Jerczyk. Znasz Jerczyka? Miecio myślał przez chwilę.

– Nie. Jarczaka owszem, Jerczyka sobie żadnego nie przypominam. Bo co?

– Nic. Nie mam teraz głowy do tych zbrodniczych odkryć,

ale tak mi się coś majaczy. Jeszcze nie wiem co.

– I popatrz, co on mi tu znów narobił! – powiedziała Maria znękanym głosem. – Kiedy zdążył, nie wiem, bo program przed nim schowałam i popatrz w tej trzeciej, już nie mówię, że wyrzucił Trabanta, bo też go wyrzucam, ale Bohun…? W pierwszej grupie na lidera chodził, gdzie tu Bohun…?! l Skoczyłaś! Ja miałam Sankcję i Domenę, a on mi tu tryni Bohuna ze Skoczylasem, przecież ja przez niego szału dostanę! l zobacz rezultat, kończę Bohunem i Rojalem, a przechodzę Domeną i Skoczylasem! Jedna Sankcja mi została, kończę nią i przechodzę…

– Skąd ci się wziął ten Rojal?

– Rojal przez pomyłkę. Znów nie zdążyłam do zbiorowej i dyktowałam w pojedynczej i Rojal to miała być Walkiria w czwartej.

– Cały tor ją gra – skrzywił się wzgardliwie Miecio.

– No to co, że cały tor? To miała być tripla Wojciechowskiego!

– Przecież tripla Wojciechowskiego nie idzie?

– Ale mogła iść, nie? l kończyłaby ją Walkiria. Taką myśl miałam, ale pomyliłam gonitwy!

– I w ten sposób pierwsza gra w szóstej przeistoczyła ci się w fuksa w trzeciej…

– Jakiego fuksa, co ty mówisz! – rozzłościł się nagle Jurek.

– Rojal grany blokami!

– Żartujesz…?!

– A skąd! Pierwsza gra! Sankcja dopiero za nim!

– Rojala ze stajni przynieśli – oznajmił pan Edzio. – Mówią, że wisi.

– Zobaczycie Rojala i ucho od śledzia! – zapewnił urągliwie pułkownik.

– O tym Rojalu słyszałem już wczoraj – powiedział z uciechą pan Rysio za Mieciem. – Wcale w niego nie wierzę, Trabanta nikt nie dotyka, bo Wiedeń i Wiedeń, a zobaczycie, że on przyjdzie…

– Tu wszystko grają, Trabanta najmniej.

– … Cytryna to dobra do herbaty – tłumaczył Waldemar panu Sobiesławowi. – Skąd pan ją wziął, żadnej Cytryny tu nie będzie!

– Żeby pękł! – mruknęłam pod nosem, bo właśnie miałam Cytrynę. Dałam spokój koniowi Wągrowskiej w poprzedniej gonitwie, teraz nie wytrzymałam i wetknęłam tę Cytrynę do tripli. Dołożyłam jej wprawdzie Domenę i Sankcję, ale Sankcję miałam w tripli nie od Nubii, tylko od Gambii, złamała się od razu.

– Cytryna, proszę państwa! Tu będzie wybuch, musi być! – przekonywał z ogniem pan Zdzisio. – Tu Cytryna przychodzi, nie ma konkurencji…!

– A Domena co? Zleci z niej czy będzie tyłem jechał?

– Rojala od wczoraj dają!

– Jak dają, to bierz, jak biją, to uciekaj…

– Najlepsze konie w tej stawce to jest Trabant i Sankcja – powiedziała za mną cichutko Monika Gąsowska. – Jak tu można w ogóle grać coś innego…

– … wulkanizator…

– Co?

– Wulkanizator, mówię.

– Wulkanizator tu nie idzie!

– Panie, nie wulkanizator idzie, tylko wulkanizator te opony sprzedaje…

– Jest bomba…!

Wycie głośnika na długą chwilę zagłuszyło gadanie. Konie zaczęły wchodzić dość przyzwoicie, pierwszy Dymnik. Iider Sankcji, potem Trabant i Domena. Rojal stawił opór, ale dał się przekonać, Bohun przestrzelił. Cytryna uciekła do tyłu, Skoczylasowi trzeba było włożyć worek na głowę. Tych worków wszyscy się bali od czasu, jak raz koń wystartował z workiem, wpadł na bandę i spowodował okropną kolizję. Skoczylasowi Rowkowicz zdążył zdjąć, zanim wepchnęli Cytrynę.

– Już wszystkie – zawiadomił Jurek. – Poszły!

– Ruszyły – zaczął swoje głośnik. – Prowadzi Domena, drugi Dymnik… Na prowadzenie wyszedł Dymnik, drugi Skoczyłaś, trzecia Domena, czwarta Sankcja…

– Stracił! Już stracił! Który to…?

– Któżby, jak nie Sarnowski! Mówiłem, że nie ma Trabanta!

– Ale tam dwa straciły…

– Cytryna! Ósemka! Kilometr z tyłu…!

– Nie umie ten gówniarz pojechać…

– Dymnikiem wygra!

– E tam, Dymnikiem, na prostej stanie…

– Prowadzi Dymnik, druga Domena, na trzecim miejscu Sankcja… czwarty Bohun, słabnie Skoczyłaś… na ostatnim miejscu Trabant…

– A gdzie Rojal?!

– Dawaj, Dymnik! – wrzasnął znienacka Miecio.

– Jego ktoś zabije – powiedziała nerwowo Maria. – Dawaj,

Sankcja!

– Cytryna podchodzi! – krzyknął pan Zdzisio.

Konie przemieszczały się na zakręcie, Cytryna weszła w stawkę razem z Trabantem, Domena z Rojalem poszły na duże koło.

– Rojal wychodzi!!! Jest Rojal!!! Rojal idzie!!!

– Dwa Rojale, a trzeci malutki! – rozzłościłam się. – Daltoniści…!!!

– Panie, Rojal jest fioletowy, a tu żółte idzie…

– Na prostą wyprowadza Dymnik, druga Sankcja, trzeci Bohun – mówił głośnik i chwilami było go nawet słychać. – Polem finiszuje Trabant z Cytryną…

– Dawaj, Cytryna – mruknęłam beznadziejnie.

– Cytryna! – wolał entuzjastycznie pan Zdzisio. – Proszę, jak idzie! Tylko Cytryna…!

– Prowadzi Sankcja, druga Domena, trzeci Trabant, tuż przy nim Cytryna – informował głośnik. – Sankcja, na drugim miejscu walka, Domena, Trabant, Sankcja, Trabant, Sankcja, Trabant, walka, Sankcja, Trabant…

– Sankcja! – krzyknął z ulgą Jurek. – Utrzymała się, mało na serce nie umarłem, widziałaś tego Trabanta? Z ostatniego miejsca…! Nie miałem go.

– Sankcja z Trabantem, cztery trzy, czy ja tego nie gram przypadkiem…

– Mówiłam przecież, że tylko te dwa się liczą! – westchnęła z wyrzutem Monika Gąsowska.

– Żeby nie stracił, byłby wygrał, jak nic! l ta Cytryna, też straciła. Lepsza jazda i popatrz, gdzie była? Trzecia albo czwarta za Domeną o krótki pysk!

– Masz triplę? – spytała Maria.

– Coś ty? Przeszłam od drugiej, ale pierwszą kończyłam Cytryną. Ale za to ty masz?

– Mam i przeszłam. I kwinta nam idzie. Z pięćdziesiąt może dadzą, za dwójkę było przeszło sześć tysięcy.

– Jak dadzą trzydzieści, będziemy się cieszyć – wyproroko- wał z niechęcią Jurek.

– Tak się gra się w te karasie! – wykrzykiwał Waldemar, prezentując porządek 3- 4, Sankcję z Trabantem, za 50 tysięcy. – Trójka nie grana, tego Rojala się uczepili, a mówiłem panu, cytryna to do wyciskania! Proponowałem, żeby pan wszedł! l kwinta mi idzie!

– Mnie dwie! – oznajmił żywo pan Zdzisio. – To będzie wielka kwinta…

– Wielka to może nie za bardzo – skorygował łagodnie pan Rysio. – Ale lepsza taka, niż żadna.

– Szkoda – powiedziała w stronę okna pani Ada. – Miałam Trabanta górą.

– Trabant górą to byłby majątek. Ale kwinta pani idzie?

– Kwinta owszem…

Kwinta szła prawie wszystkim. O wysokość wypłat sprzeczali się aż do ich ogłoszenia. Za Sankcję dali cztery tysiące z groszami, porządek wyniósł przeszło dwadzieścia, a tripla stanowiła średnią pomiędzy przewidywaniami Marii i Jurka, 41 tysięcy. Przestałam żałować głupiej gry, więcej mi przyniósł porządek, grany prawdopodobnie z rozpędu, bo Trabanta nie spodziewałam się wcale. Kwinta złamała mi się razem z pierwszą tripla, teraz miałam szansę na drugą, kończyłam ją dwoma najlepszymi końmi. Wypędziłam Monikę na paddock.

– Nawet patrzeć nie warto – powiedziała już po pierwszym przejściu koni. – Dwa się liczą, nie ma mowy o innych. W ostateczności mogłaby się pokazać Kalkuta, ta piątka, ale jest niedotrenowana, w przyszłym roku wyjdzie do pierwszej grupy, teraz jeszcze nie. Tylko Parnas z Edytorem i nic więcej.

Byłam tego samego zdania i oba te konie miałam w tripli. Dokładnie takie same poglądy żywił cały tor, w ostatniej chwili ktoś zadbał o podwyższenie wypłaty i hurtownicy uzyskali tajemniczą informację na temat Seneki. Matkę miał świetną, owszem, ale po tych wielkich matkach na ogół lepsze były klacze, ogiery się jakoś mniej udawały, w żadnego Senekę nie wierzyłam. Zagrałam rewolucyjnie Parnasa z Edytorem dwoma biletami i dałam sobie spokój z resztą. Opinia Moniki wreszcie wywarła na mnie wpływ.

Seneka, rzecz jasna, omawiany był przez graczy w rodzaju żeńskim. Na własne uszy usłyszałam, że w poprzedniej gonitwie ta Seneka miała szansę i została wstrzymana. Dziwne wręcz było, że imieniem filozofa ochrzczony został ogier, skoro taka na przykład Wieniawa była klaczą. Generał Wieniawa-Długoszowski, podobno stuprocentowy mężczyzna, powinien był się w grobie przewrócić…

Parnas z Edytorem przyszły bezproblemowo. Edytor pierwszy. Parnas drugi, wypłata spadła obrzydliwie, za porządek dali 3.800, za triplę jeszcze gorzej, 36 tysięcy. Kwinta nadal szła wszystkim, niektórym po dwadzieścia razy, pan Zdzisio machał dwiema kartkami, pan Rysio trzema, pan Edzio miał po dziesięć.

– I do tego jeszcze pomyliłam gonitwy – powiedziała Maria ze zgrozą. – Słowo daję, że to przez Miecia! Popatrz, jak ja grałam tę triplę Wojciechowskiego, to miała być druga, trzecia i szósta, jak mi to mogło wyjść…?

– Właśnie od początku mi się wydawało, że coś nie tak z tą Walkirią, ale nie chciałam cię peszyć…

– Jak teraz nie przyjdzie fuks, to kwinta zrobi dolny rekord – orzekł pan Rysio.

– Pomyliłeś się o jeden dzień – powiedziałam do Jurka. – To nie wczoraj miało być płasko, tylko dziś.

– No popatrz, a ja właśnie myślałem, że będzie odwrotnie. Bez Gambii, bez Trabanta, w drugiej co najmniej dwa konie do gry, teraz też… Wszyscy wszystko wiedzą. Teraz grają Czestkowa, a ja uważam, że go nie będzie.

– Nie Czestkowa grają, tylko dwójkę – poprawił pułkownik.

– Jaką dwójkę? Marcję? Dlaczego? Źle chodziła…

– Chora była, raz poszła na przelecenie i już jest w formie. Dwójka pierwsza gra.

– No i masz! Mam ją, bardzo ją liczę, myślałem, że to fuks!

– Fuksa to tu może zrobić Rosiczka, szóstka. Trzaska tak lubi konia podszykować.

– A napust straszny jest na jedynkę – oznajmił pan Rysio, tyłem wsparty o parapet okienny. – Jakiś od Glebowskiego stawiał w tripli i w kwincie same jedynki w piątej i wszyscy za nim.

– Jeden cztery będzie pierwsza gra – przepowiedział pułkownik. – Ta Dotacja z Czestkowem.

– Mnie też dali jedynkę – rzekł smętnie pan Edzio. – Gram ją, ale nie wierzę. Kwintę czterema kończę, po dziesięć razy.

– To rzeczywiście tylko Rosiczka została – zgodził się ze mną Miecio. – Dawaj, Rosiczka!

– Mieciu, zwracam ci uwagę, że Rosiczki nie mamy! – zdenerwowała się Maria.

– No to co? Ale fuks! Dawaj, Rosiczka!

– On po prostu nie jest chciwy. Woli emocje, niż pieniądze…

Mimo, iż kwinta zapowiadała się dość nędznie, zdenerwowanie zaczęło rosnąć. Przy stoliku tuż za barierką siedziano jakieś mocno przejęte towarzystwo, do którego dobił Kapulas. Czestków to był jego koń, coś im powiedział, nie usłyszałam, ale zdanie musiał mieć pozytywne, bo ponure gęby nieco się rozjaśniły. Zdanie Kapulasa nie świadczyło o niczym, zeszłam na dół popatrzeć na paddock. Triplę kończyłam samotną Marcją.

– Jest znakomita – powiedziała Monika Gąsowska. – Będę ją grała ze wszystkim, z wyjątkiem trójki i siódemki. Nie nadają się, niższa grupa, w ogóle nie wiem, co tu robią.

– Iidery. Dla Czestkowa i dla Marcji.

– A, rzeczywiście. Nie zwróciłam uwagi. Liderów nie będę grała.

– Kiedyś, dawno temu, podobno przyszły dwa lidery. W folblutach, w imiennej gonitwie. Był jeden bilet na torze i jakiś pijany go miał.

– Co to za dystans? Dwa dwieście? Nie, tym razem te lidery nie przyjdą…

Zagrałam w kółko jedynkę, dwójkę i trójkę, Dotację, Marcję i Czestkowa, w natchnieniu dołożyłam im Rosiczkę i wróciłam na górę. Kończąca się kwinta, którą wszyscy mieli, wywierała zdecydowany wpływ na atmosferę. Waldemar kłócił się równocześnie z rozognionym panem Zdzisiem i urażonym panem Sobiesławem, Maria wydzierała Mieciowi środowy program. Jak go zdołał wypatrzyć pod piwem, było nie do pojęcia, ale już jej zaczął stawiać kółka. Czterej panowie przy stoliku za nami bez mała wybierali się już do kasy, Kapulas prezentował filozoficzny spokój.

Bomba poszła, konie ruszyły, dystans był stosunkowo długi.

Lidery od razu wyszły na prowadzenie. Towarzystwo za barierką poderwało się od stolika i stłoczyło za fotelami.

– Prowadzi w odstępie Sekwens, drugi Dywan, na trzecim miejscu Dotacja – mówił obojętnie głośnik. – Czwarta Rosiczka, piąta Marcją…

– Rany boskie, co on robi?! – wrzasnął ktoś z tyłu. – Ty popatrz, co się dzieje…!

Prowadzący Sekwens odskoczył o dobre trzydzieści długości, za nim leciał Dywan, drugi lider, a następnie dwadzieścia długości z tyłu cała stawka, mocno zgrupowana. Dywan dochodził do Sekwensa, przy czym oba oddalały się od reszty koni coraz bardziej, przeszły już połowę przeciwległej prostej i zbliżały się do zakrętu.

– Nie złapią ich! – krzyknął pan Edzio ze zgrozą.

– Ty wiesz, że faktycznie mogą ich nie złapać – powiedział Jurek niespokojnie. – Sekwens lekko idzie. I bez wagi leci…

– Sekwens z Dywanem! Porządek trzy siedem! – wykrzykiwał z zapałem pan Zdzisio. – Proszę państwa, to jest sensacja…!

– Sensacja w tej gonitwie nie leci – zaprzeczyła Maria z zimną krwią. – Zawracanie głowy, nie złapią…

– Dawaj, Sensacja! – kwiknął radośnie Miecio.

– Dwa lidery przyjdą…!

– Chcieliście wybuch, macie wybuch! Chcieliście wybuch, macie wybuch! Chcieliście wybuch, macie wybuch! – powtarzał w kółko ktoś za panem Edziem.

– Jaki wybuch, puknijcie się, raz tak leciały…?!

– Nie złapią ich…!!!

– Złapią na prostej!

– A ja wam mówię, że nie złapią…!

– Za daleko wypuścili! Włóczka sobie zlekceważył! Wiśniak też!

– Złapią…!

– Nie złapią…!!!

– Rusz tą czwórką, kretynie…!!!

Konie przechodziły zakręt, stawka zdecydowanie przyśpieszyła, oba lidery ciągle znajdowały się w przedzie. Głośnik coś mówił, nie było go słychać, kończąca się wszystkim kwinta wzburzyła namiętności. Wrzeszczeli gremialnie.

– Podchodzą…!!!

– Gówno podchodzą! My tu mamy skrót…!

– Już ich mają…!!!

– Czwórka wychodzi!!! Dawaj, czwórka!!!

– Dawaj, jedynka…!!!

– Jaka jedynka, jedynka odpada…!

– Gnój głupi, na duże koło poszedł…!!!

Pan Edzio trwał w przysiadzie, nakłaniając do wysiłków Czestkowa, pan Zdzisio szalał przed szybą, Miecio uparcie powtarzał „dawaj, Sensacja”, facet od stolika bełkotał coś pełną gębą i prychał flaczkami drobiowymi za kołnierz pana Rysia. Lidery dociągnęły do połowy prostej i wreszcie osłabły, finiszująca stawka, ciągle skupiona, zaczęła przechodzić, na pierwsze miejsce wyszła Marcja, od bandy pchała się Rosiczka, Czestków szedł polem. Pan Rysio ostro zaprotestował przeciwko flaczkom, bełkoczącego zadławiło, jego towarzysze wrzeszczeli „dawaj, Kapulas!!!” Kapulas nadal siedział przy stoliku i nawet nie drgnął.

– Marcja, Rosiczka – dał się słyszeć głośnik i zamilkł.

– Mam! – powiedział Jurek żywo i zaraz się zreflektował. – Żadna wypłata…

– Mam kwintę! – głosił pan Zdzisio. – Proszę państwa, bez Czestkowa, to są pieniądze…!

– Z Marcja, akurat! – parsknęła urągliwie Maria.

– Panie, te pańskie dopingi to ja mam we włosach – mówił z irytacją pan Rysio. – Albo pan żre, albo pan krzyczy, jedno z dwojga…

– A mówiłem, nie grać czwórki! – wypominał zwycięsko Waldemar.

– Dwa sześć, bez Czestkowa, bez Dotacji, to jest porządek…!

– No i wykrakałaś tę Rosiczkę! – stwierdził z uciechą Miecio.

Tripla zapowiadała się nędzna, Marcja z Rosiczka stwarzały większą szansę. Rosiczkę zgadłam sama, Marcję dostałam od Moniki Gąsowskiej, mogłam to grać chociaż z pięć razy, a nie raz. Idiotka.

– Co mną kieruje, na litość boską… – zaczęłam z furią do Marii.

– To samo, co mną – odparła krótko. – Popatrz!

Miała w programie kwintę, wyraźnie wypisaną pojedynczymi końmi. Przyszły wszystkie.

– I co? Grałaś przecież…?

– Jedną, z Mieciem do spółki! A miałam zamiar zagrać trzy takie dla siebie! l dlaczego nie zagrałam?

– No właśnie, dlaczego?

– A skąd ja mam to wiedzieć? Może mi powiesz, co mną kieruje…?!

– To samo, co mną…

– Czestkowem nie jechał – powiedziała za mną spokojnie Monika Gąsowska. – Z jakichś powodów tego konia oszczędzał, nie trzymał go, ale nie zmuszał do wysiłku. I tak by zresztą nie wygrał, Marcja była w wielkiej formie.

Dotarły do mnie krzyki przy stoliku za barierką, posłuchałam chwilę i pocieszyłam Marię.

– Sitwa Kapulasa podniesie ci wypłatę. Z Czestkowem mieli czterdzieści kwint, a z Marcją tylko dwie. Może zapłacą pół miliona.

– I co z tego? Miałabym to trzy i pół rażą, a mam tylko pół. Nawet nie umiem policzyć, ile straciłam.

– Nie licz – poradził Miecio. – Strat liczyć nie należy.

– Pan zwariował, czy co?! – rozzłościł się Jurek na pana Zdzisia. – Z faworytem pięćdziesiąt tysięcy…?!

– Ale kwinta…

– Kwinta będzie dwieście pięćdziesiąt! Wielkie rzeczy!

– Tylko dwie – narzekał pan Edzio. – Z czwórką miałem dziesięć…

Za kwintę w rezultacie dali 480 tysięcy. Od samych kontrastów można było obłędu dostać, wczoraj 180 milionów, dziś 480 tysięcy. Triplę Czestków trochę podniósł, doszła do czterdziestu dwóch. Najlepszy był porządek, bo Rosiczki nikt nie grał, zapłacili 31 tysięcy. W wyniku tych wypłat rzetelny sukces odniosły wyłącznie pani Ada i Monika Gąsowska, obie grały drożej.

– Wygrywa pani dzięki temu, że ciągle jeszcze jadą uczciwie – poinformowałam ostrzegawczo Monikę. – Nie wiem, jak długo to będzie trwało, bo wątpię, czy im w nałóg wejdzie. Lada chwila znów zaczną chować lepsze konie, więc na wszelki wypadek niech pani zachowa ostrożność.

– Zygmuś Osika jedzie – odparła Monika. – Czy to nie jest przypadkiem koń po Derczyku…?

Zgodnie z przewidywaniami toru w młodych arabach wygrała Walkiria, a Osika na Eterze był drugi. Porządek wypadł nieźle, bo głównie grana była Formina, ale tripla utrzymała się na nędznym poziomie. Jurek był pełen rozgoryczenia.

– Popatrz, wystarczyłoby, gdyby przyszły te drugie konie. Miałem je! Rosiczka, teraz ten Eter i masz pojęcie, jak by tripla skoczyła? Nie mam fartu dzisiaj! Dużo brakowało? O łeb!

– Nie wymagaj za wiele – zganiłam go. – Nie co dzień święto.

– Przy kasie nie byłem – powiedział z pretensją pan Sobiesław. – Wygra ten Bolek teraz czy nie? Mówił coś?

– Odjeżdżam – powiadomiła mnie Monika Gąsowska. – Miała pani rację, poprosili mnie, żebym z nimi od razu pojechała, pewnie mi każą rozpoznawać tego Jerczyka, tak zgaduję. Teraz najlepsza jest piątka, a trójka i szóstka nie liczą się wcale.

Zrozumiałam, że nadkomisarz Jarkowski zadziałał, a Józio Wolski poranną wizytę u ciotki Moniki potraktował poważnie. Pomyślałam, że nawet jeśli nie dziś wieczorem, to w każdym razie jutro rano coś usłyszę, a w środę od Moniki dowiem się szczegółów. Zeszłam na dół zagrać coś z tą piątką i nadkomisarz Jarkowski stanął za moimi plecami.

– Mają go – mruknął pod nosem.

– Którego?!

– Zabójcę Derczyka. Pani uważa, że tej szóstki nie będzie?

– W żadnym wypadku. Przedostatnia. I kto to jest?

– Jeden taki łup. Na dwa fronty zatrudniony, średni łomżyniak i Sylwuś.

– Jaki Sylwuś?

– A, prawda, pani nie zna nazwisk. Bukmacher taki. A jedynkę pani liczy?

– Jedynka może być. Głównie liczę piątkę, Monika ją wydłubała z paddocku.

– Ta Gąsowska? Ona dobra, będę grał do piątki, tylko co…?

– Jeden, dwa, cztery. Trójka i szóstka do bani. I co?

– Nic. Już go mieli, bo to on był u tej Jolki Szpulcowej. Pracodawcy go przeznaczyli na stracenie, bo po Derczyku już był nieprzydatny. Moim zdaniem, on tę robotę odwalił bez premedytacji, mam swoje poglądy.

Poglądy nadkomisarza Jarkowskiego zainteresowały mnie żywo.

– Ma pan chwilę czasu? Usiądźmy z drugiej strony i patrzmy w program. I niech pan powie, co pan myśli, bo pan jest, można powiedzieć, tutejszy.

– A dobrze, tylko najpierw zagram…

Nie siadaliśmy z drugiej strony, bo konie zeszły na tor i przed paddockiem zrobiło się pusto, można było spokojnie porozmawiać na byle której ławce. Otwarte programy w rękach stanowiły kamuflaż stuprocentowo pewny.

– Mnie się wydaje, że on miał tylko załatwić z nim transakcję i ewentualnie dać wycisk – powiedział nadkomisarz Jarkowski, pokazując palcem konia numer dwa w ósmej gonitwie, akurat wycofanego. – Ale to jest tępe i silne bydlę i mógł mu kark skręcić zwyczajnie z rozpędu. Szczególnie, że Derczyk filmu przy sobie nie miał… Pani to wszystko wie? – zaniepokoił się nagle.

Kiwnęłam głową.

– Wiem nawet, gdzie był i kiedy go ta Jolka Derczyka zabrała.

– Chwała Bogu, bo już się wystraszyłem, że tajemnice służbowe wyjawiam. Derczyk ryzykował cholernie tym usiłowaniem szantażu, ale pewne jest dla mnie, że to nie łomżyniaki go wyciszyły, bo oni to mają gdzieś. Bazylemu zagroził.

– Mam nadzieję, że garderoby nie zmienił? O ile wiem, dowody leżą w mikrośladach. Mnie tam wypatrzyli, chociaż się z nikim nie biłam, powinni tym bardziej wypatrzeć i jego?

– Co do tego, nie ma sprawy. I ta Jolka mu jeszcze dochodzi. Zdaje się, że on szybko pęknie…

Wróciłam na górę, pełna optymizmu. Łup i prymityw, ale nie zapomniał chyba, kto mu zlecił te wszystkie roboty i wyjawi mocodawcę. Może nawet zdenerwowany Bazyli zdąży jeszcze popełnić jakiś dodatkowy błąd…

– Byłaś kiedy w męskim wychodku na dole? – spytała mnie w zadumie Maria.

Zdziwiłam się nieco.

– Nie, ani razu. Bo co?

– Bo nie wiem, jak tam jest urządzone. Można się jakoś dyskretnie porozumieć?

– Przypuszczam, że w każdym wychodku można, z wyjątkiem radzieckich. Spytaj Miecia, jeśli też nie był, niech pójdzie i sprawdzi. A co…?

– Ten z kędziorkami, mówiłaś jak się nazywa, ale zapomniałam…

– Figat.

– Figat. Poszedł tam z jakimś. Niby nic, ale chciałam sprawdzić, co zagra, z ciekawości i dlatego go przez chwilę pilnowałam, popatrzył na tego jakiegoś, potarł nos i poszedł to toalety.

A ten jakiś natychmiast za nim. Coś w tym było takiego, że przyszła mi myśl o tym porozumieniu.

– Dziwiłabym się, gdyby nie poszedł – rzekłam kąśliwie. – Mam nic nie mówić, bo to tajemnice śledztwa, ale dopadli zabójcę Derczyka, a jak Figat w tym nie siedzi, to ja jestem arcybiskup Canterbury. Policja milczy strasznie, ale co z tego, niech pęknę, jeśli się nie rozejdzie między nimi jeszcze przed dziewiątą gonitwą. Chociaż może się nie rozejdzie, bo nie z toru go zabrali… Rozejdzie, stajenny Kalarepy zgadł.

– Coś się stało – powiedział Miecio, siadając na swoim fotelu i pochylając się ku nam. – Nie wiem dlaczego, ale wszystkie informacje w tej aferze pochodzą dla mnie z urządzeń sanitarnych…

– Dopadł w wychodku Figata! – ucieszyłam się.

– Figat to był? Możliwe, głosu nie rozpoznałem. Powiadomił kogoś, że chyba mają Szymka. Nie wiem, kto to jest Szymek. Bardzo był niezadowolony, stosował groźby karalne i wygłosił komunikat że za nikogo oczami świecił nie będzie, więc ratuj się kto może. Ale nie miał pewności, ile wiedzą.

– No proszę! – zdumiała się Maria. – Dobrze zgadłam!

– Mówiłam, że się rozejdzie! Muszę to powiedzieć Jarkowskiemu, bo siedział ze mną przed paddockiem i sceny nie widział. Cholera, ile razy ja mam latać po tych schodach…?!

Ostatnia tripla nieco wzrosła, bo w dziewiątej gonitwie wygrał Sarnowski na koniu dotychczas uporczywie chowanym. Nikt go nie grał, porządek wyniósł 37 tysięcy, a tripla 156. Grono przyjaciół Kapulasa urżnęło się ostatecznie, a sam Kapulas zleciał ze schodów. Krótko leciał, bo dawna sprawność dżokejska pozwoliła mu opanować sytuację, zatrzymał się na podeście i na dół dotarł zdrowy i cały, aczkolwiek strasznie pijany. W drzwi wyjściowe trafił z trudem. Figat z zimną krwią odebrał trzy miliony siedemset, bo grał za dwieście tysięcy i spokojnym krokiem znikł z horyzontu. Dyrektor głosem jak pieprz poprosił do siebie na rozmowę Kalarepę, wyjątkowo nieskazitelnie trzeźwego. Usłyszałam to przypadkiem. Wróciłam do domu, pełna wielkich nadziei, że dowiem się o zakończeniu imprezy.


* * *

– Honorata powiedziała, że też chce wiedzieć, więc macie przyjść i złożyć potrójną relację – zakomunikował Miecio w środę. – Najlepiej zaraz jutro.

– Mnie się zdaje, że jest nas dwie – zauważyła Maria. – Nie bardzo umiem liczyć, ale do tylu jeszcze potrafię. Więc skąd potrójna?

– A ja to pies?

– Jak to? Jeszcze jej nic nie powiedziałeś?

– Powiedziałem wszystko, ale ona twierdzi, że niewyraźnie. Takie specjalne klopsiki mają być w grzybowym sosie i baranina w śmietanie z jagnięcia, palce lizać, rajska potrawa, mówię wam, ambrozja! Na nektar za gęste.

Tor grzmiał sensacją. Wszyscy już wiedzieli, że złapano zabójcę Derczyka oraz aresztowano tajemniczego Bazylego. Z bukmacherów prosperował tylko jeden, Kalarepa był zawieszony, po łomżyńskiej mafii nie pozostał żaden ślad, dwóch dotychczasowych pośredników prezentowało dezorientację absolutną i bezradność nie do pojęcia. Pałętali się bez przydziału i nawet zagrać nie potrafili, co było o tyle dziwne, że do tej pory ich znajomość koni znacznie przewyższała możliwości pracodawców. Niewykluczone jednak, że po prostu nie przywykli do gry za własne pieniądze.

Monika Gąsowska przyszła dopiero na trzecią gonitwę i uzupełniła moją wiedzę pod każdym względem.

– Widziałam paddock i zdążyłam zagrać – oznajmiła, siadając na fotelu za mną. – Nie rozumiem, co ci ludzie robią, bo tu się liczą tylko dwa konie. Symfonia i Katar, trzy dwa. Żaden inny nie ma prawa nawet się do nich przybliżyć. Mam nadzieję, że gra pani Symfonię z Katarem?

– Gram. I co było z tym Podwalskim-Jerczykiem?

– Jednak to był Podwalski. Okazuje się, że on zabił Zawiejczyka, słyszała już pani o tym? Nie powiedzieli mi tego wyraźnie, ale tak wywnioskowałam, zdumiona jestem i nic z tego nie rozumiem. W każdym razie zamknęli go i siedzi. Dlaczego on to zrobił?

– Bo go Zawiejczyk wyśledził.

– To co z tego? Chciał z nim robić interesy. Oszalał chyba. Lepiej przecież robić interesy, niż zostać mordercą? Po co mu to było?

– Może nie lubił wspólników. Nie wiem, jeszcze nie znam jego zeznań…

– …bo Kalarepa rządził i tego swojego stajennego tak chronił i proszę, co mu z tego przyszło! – głosił pan Edzio. – Ale nic mu nie zrobią, bo skąd wezmą trenerów…

– Trenerów to jeszcze, ale dżokejów skąd wezmą! – martwił się Waldemar. – Podobno chcieli zatrzymać połowę personelu, dyrektor ich wybronił chociaż na dziś, bo chyba gracze musieliby pojechać…

– To jest myśl! – zainteresował się pan Rysio. – I każdy jedzie z obowiązkiem grania na siebie!

– A waga? – zaprotestował pułkownik. – Wszystkie gonitwy musieliby robić starymi arabami.

– …nic podobnego, wcale nie Kalarepa, łomżyńską mafię zamknęli i wszystkich bukmacherów – mówił ktoś za barierką. – Derczyk im siedział jak drzazga w oku!

– Jaka tam mafia, nie żadna mafia, tylko wiceminister z handlu zagranicznego! Okazuje się, że trzymał ich za mordę, to jest afera na szczeblu…

– Z rolnictwa, a nie z handlu zagranicznego! Dawny dyrektor siedzi…

– Wcale nie siedzi, przeciwnie, za głównego świadka staje…!

– A tam, zawracanie Wisły kijem, łapówy brali od tych łomżyniaków i tyle, od bukmacherów też i wcale nie w ministerstwie, tylko w MSW…

– Już nie ma MSW!

– Coś tam jest, jak zwał, tak zwał, ale władza wykonawcza została, nie?

– …owszem, była mafia, proszę państwa, ale to była dawna mafia, ta milicyjna i partyjna, cicho siedzieli i tylko tutaj rządzili…

– … komisja techniczna, ja wam to mówię! Jakie tam grali, na co im było granie, szmal doili prosto od tamtych…

– To dlaczego nie siedzą?

– Opłacili się…

– No i same rozumiecie, dlaczego Honorata życzy sobie informacji bezpośrednich, dobrych czy złych, ale zawsze prawdziwych. W jej ministerstwie aż się trzęsie i nikt nic nie wie…

Pomyślałam, że do jutra wyjaśni się cała reszta i dałam się nakłonić do przyjęcia zaproszenia. W dodatku niektóre kwestie Miecio znał lepiej, niż cała policja razem wzięta, i mogłam odnieść z tego osobistą korzyść. Maria wyznała, że o paru drobnostkach usłyszała od Waldemara, który usłyszał je od Kujawskiego, który policji tego wcale nie powiedział. Nie będzie omawiać sprawy teraz, bo jest zajęta, znów jej idzie omyłkowa tripla, ale jutro proszę bardzo.

– Możliwe, że jeszcze dzisiaj pojadą uczciwie – wysunął przypuszczenie pułkownik. – Przepłoszeni są wszyscy, więc nic nie wykombinują, ale od soboty już nie wiadomo. Korzystajmy z okazji.

– A skąd pan wiesz, co to będzie to uczciwe, skoro do tej pory wszystko chowali…

– Jak Glebowski te konie zapisywał, to jeszcze nic nie było wiadomo – zwróciła mi uwagę Maria. – Zobacz, co zapisał. Grasz triple Glebowskiego?

– Gram dwie triple Glebowskiego.

– Jakie dwie?

– Jak to jakie? Czterema końmi idzie po kolei! Trzecia, czwarta, piąta i szósta. Czy ja jestem duch święty, żeby wiedzieć, którymi chce przyjść?

– O cholera! Poważnie? A ja to przeoczyłam… Czekaj, w trzeciej? Teraz? Co to jest?

– Symfonia, trójka, na paddocku się wyróżnia pozytywnie.

– Był dzwonek…?!!!

– Był, już przepadło. Nie masz jej?

– Nie, mówię ci, że przeoczyłam. Kończę nią jedną triple, tę omyłkową, ale nic dalej, ani nie przechodzę, ani nie zaczynam! Zaczynam Glebowskim dopiero w czwartej!

– I masz trzech Glebowskich?

– Tak, ale nie samych. Zapomniałam, że to ma być Glebowski i zagrałam w zbiorowej, więc mu podokładałam i mam mieszaninę. A Miecio Glebowskiego w ogóle wyrzucił…

– Jaki Glebowski, w czwartej przychodzi Prażynka – wtrącił się Miecio stanowczo. – Dawaj, Prażynka!

– Mieciu, masz pomieszanie zmysłów? Prażynka najbliżej była piąta!

– Dzisiaj będzie pierwsza. Dawaj, Prażynka!

– Prażynka, cha, cha! – powiedział drwiąco Waldemar.

– Oj, oj! – skorygował ostrzegawczo pan Rysio. – A ja tę Prażynkę podejrzewam…

– …siedemnaście procent na niego głosowało! Siedemnaście procent społeczeństwa! Te siedemnaście procent to akurat mogą być sami karani…

– Tylko niech oni nie zaczynają o polityce! – zażądała gwałtownie Maria.

– Internowanych pan też liczy?

– Dawaj, Prażynka…!

Głośnik na szczęście zawył i zagłuszył gadanie. Sztuki, jakie cała stawka zaczęła wyczyniać przed maszyną, usunęły w cień inne tematy, dwulatki, wśród nich jeden debiut. Nie było widać dokładnie, bo drzewo zasłaniało start na 1200 metrów i z migających wśród listowia kolorów można było wyciągać rozmaite wnioski. Coś czerwonego, co pałętało się w niejakim oddaleniu i budziło niepokoje, okazało się chłopakiem stajennym. Ruszyły w końcu, bardzo nierówno, debiutująca jedynka ostatnia, co najmniej o sześć długości w tyle.

– Trzeba ją zapamiętać – powiedziałam, kiedy już Symfonia z Katarem osiągnęły celownik. – Trzecia, widziałaś ten finisz? Gdyby nie straciła, mogła wygrać.

– Nie mogła, Symfonię trzymał z całej siły. Ale druga owszem. No i to jest właśnie to, skończyć, skończyłam, ale na tym koniec. Dlaczego ja się tak wygłupiłam z tym Glebowskim, jak ja go mogłam nie zauważyć w trzeciej?!

– A co tu grałaś?

– Katara. I tę kretyńską Gawroszkę, przez Miecia, zdążył mi zrobić kółko, słuchaj, ja go naprawdę zabiję…

– Nie masz czego żałować, ja to gram, więc pewnie nie przyjdzie.

– Nie, niech przyjdzie! Będę miała szansę na dalszy ciąg. Tripla Glebowskiego przyszła, czemu trudno było się dziwić, bo udało mu się do każdej gonitwy wepchnąć najlepszego konia. Zdumiewająca okazała się wysokość wypłaty, 150 tysięcy, tym razem widocznie zmyliły graczy te cztery kolejne konie. Więcej grano drugą triplę, tymczasem ta druga już nie przyszła, w szóstej gonitwie Kujawski nie popuścił, pojechał genialnie i wygrał na koniu zdecydowanie gorszym.

– Ten Glebowski jest chyba nienormalny – powiedział pan Rysio. – Popatrzcie, kogo on sadza na swoich koniach, jak już nie ma Derczyka, wydłubuje jakieś Lejby, ten Lejba to też wielki talent, czy on w ogóle wygrał kiedykolwiek?

– Nie. Najbliżej był trzeci.

– Glebowskiego żona mówi, że on zgłupiał na starość.

– I chyba ma rację. Lejbę posadzić na najlepszym koniu…!

– Drugi był. Sukces życiowy.

– …ale trzecia była o nos! Mogła wygrać? Mogła! – kłócił się Miecio o Prażynkę.

– Nie mogła!!!

– No to wygra następnym razem.

– Mieciu, przestań! Wyjechany koń w następnej gonitwie nie wygrywa!

– A Prażynka wygra! Ona jest z późno dojrzewających! Wcale nie była wyjechana!

– Nie była – powiedziała cichutko Monika Gąsowska za moimi plecami. – Ja na tę Prażynkę zwróciłam uwagę. Ledwo ją puścił i wcale się nie wysilała. Zależy z kim pójdzie, ale powinno się ją zapamiętać…

– No dobrze – zgodziła się Maria. – To na razie jeszcze go nie zabiję. Mieciu, zamknij się teraz, ja chcę zagrać, ostatnia gonitwa!

– Nie gram w ostatniej i w ogóle odjeżdżam z jednym takim.

To do jutra, panienki, o szóstej jesteście oczekiwane…


* * *

– Malinowski się nie załamał, bo jego trudno załamać, ale jest wściekły – mówił Miecio nazajutrz nad baraniną w śmietanie. – Proponuję zdrowie Malinowskiego!

Spełniłyśmy toast chętnie. Nie lubię baraniny, ale musiałam przyznać, że wyszła Honoracie genialnie, prawie była lepsza, niż w knajpie na Krymie. Klopsiki z grzybkami stanowiły arcydzieło i w obliczu takich produktów można było zdradzić wszystkie tajemnice świata.

– Ja ciągle nic z tego nie rozumiem – powiedziała Honorata. – To znaczy, może nawet trochę rozumiem, ale nie mam ciągłości. Oderwane kawałki mi z tego wychodzą i jedno przeczy drugiemu. Niech mi to ktoś powie jakoś porządnie.

– Cały czas ci mówię porządnie, kochana żono moja, ale możliwe, że posiadam obraz tylko jednej strony. To one mają tę drugą połowę księżyca, Joanna głównie.

– Joanna, może ty powiesz to jakoś po kolei…? Za protestowałam.

– Po kolei wykluczone, nie znam początków. Zakończenie owszem, ale początki zna Miecio.

– Właśnie nie znam, były przede mną ukryte!

– Mogę wam powiedzieć, bo o początkach akurat wiem – wtrąciła Maria. – Ale wcale nie wiedziałam, że to ma dalszy ciąg.

– Nie rozumiem jeszcze bardziej – oznajmiła stanowczo Honorata. – Udzielcie sobie głosu w porządku chronologicznym. Ty naprawdę wiesz, jak ta afera powstała?

– Okazuje się, że wiem, ale nic nie wiedziałam, że wiem. Nie przyszło mi to do głowy. Zaraz, zjem jeszcze kawałek i dopiero wtedy powiem.

Potrawy Honoraty miały to do siebie, że nie można było przestać ich jeść. Jak długo znajdowały się na stole, tak długo wszelka konwersacja potykała się i kulała. Na całe szczęście część baraniny Miecio pożarł wczoraj i zostało jej już najwyżej dla sześciorga gości. W wykańczaniu klopsików wzięłam żywy udział, bo chciałam usłyszeć o tym początku.

– Znałam jedną taką – powiedziała wreszcie Maria. – Wszyscy ją znaliście, taka czarna. Lalka jej było na imię, jej mąż był synem dostojnika, najgorzej mu życzę, jak tylko mogę. Jeden z tych wyjątkowych łobuzów. I ten mąż się włączył. Konieczny jeszcze wtedy jeździł, Glebowski był dżokejem, Kusznieruk już się starzał, on miał szalone chody w MSW…

– Ten mąż, nie Kusznieruk? – upewniła się Honorata.

– Ten mąż. Lalka się z nim rozeszła i nie oszczędzała go i od niej wiem, że szantażował kogo popadło. Zaczęli to całe świństwo ze wstrzymywaniem koni, ale nikt za to nie płacił, tylko szantażem działali. Kalarepa był głównym zarządcą, jeździł jeszcze wtedy, trzymał w ręku całą organizację. Potem ten mąż wyjechał na zawsze, a jego ojciec zdechł, bo nie zgadzam się mówić, że umarł, więc myślałam, że się skończyło. Okazuje się, że nie.

– Wcale nie, bo został Bazyli – podchwycił Miecio. – Bazyli jest z tych samych sfer. Gdybym wiedział, że Gienio Podwalski ma na drugie imię Bazyli, wiedziałbym wszystko. Podwalski to jest taka cicha pluskwa, ukradkiem przejął pałeczkę.

– A co ma do tego Malinowski?

– Jak to co, Malinowski siedzi w koniach od początku do końca! I wyobraźcie sobie, razem z Podwalskim omawiał całą końską politykę, Malinowski jest koniarz stuprocentowy! Bazyli miał od niego całą końską wiedzę, pochodzenie, szansę, forma, jazdy, trenerzy, hodowcy, Malinowski ma to w małym palcu! Od niego Bazyli wiedział, na kogo może liczyć, na kogo nie, jakość koni miał porównawczo, Malinowski przecież wie, co tam jest na długie dystanse, co na krótkie, co na błoto, co na twardy tor, reproduktory zna lepiej, niż siebie samego i tak na bazie tej wiedzy Bazyli mógł rządzić jak chcąc! Jak to wyszło na jaw, mówię wam, Malinowskiego o mało szlag nie trafił, bo do głowy mu przedtem nie przyszło, że Bazyli to Podwalski!

– I co? Zorganizował to sobie?

– Zaraz… Kto sobie…?

– Podwalski!

– Zorganizował bardzo ładnie – włączyłam się, bo te informacje posiadałam już od dwóch dni. – Dwustronnie, miał haka na bukmacherów i podporządkował sobie mafię łomżyńską, bo mafia łomżyńska też nie święta. Wiedział strasznie dużo i o nich i o Kalarepie, a tego stajennego sam mu wtrynił. Kalarepa ze swoim stajennym czym prędzej się zaprzyjaźnił, tyle miał rozumu, żeby wiedzieć, że lepsza dla niego współpraca, niż wojna.

– Trochę się dziwię, że mu się tak jakoś łatwo udało. Bo łatwo chyba, nie?

– Pewnie, że łatwo. Wykorzystał kretyństwa. W pierwszej kolejności tę idiotyczną wysokość nagród, nawet jeden milion to jest więcej niż dwieście tysięcy, a co mówić trzy, cztery czy dziewięć. Wiesz chyba, że oni mają tylko procent? Wiesz, to dobrze, trenerzy pięć, jeźdźcy dwa i pół, dwa i pół procent od piętnastu milionów na przykład, policz sobie, ile to jest…

– Trzysta siedemdziesiąt pięć tysięcy – powiedziała od razu Honorata.

– A Bazyli proponował dziesięć razy tyle. Nie on płacił, tylko łomżyniacy, więc co mu szkodziło. On układał gonitwy in plus, rozumiesz, wiedział, kogo nie będzie i z pozostałych umiał wybrać wygrywające. Dziwiłam się, skąd mu się bierze ten talent, ale teraz słyszę, że od Malinowskiego, więc się przestaję dziwić. Niegłupi, chociaż pluskwa. Sam się nie pokazywał, działał przez Figata, przez stajennego Kalarepy i jeszcze przez takiego jednego, który dalej miał swoich pośredników. A stajenny Kalarepy z kolei pilnował pośredników mafii łomżyńskiej. Cała książka telefoniczna u tej policji leży albo zgoła spis ludności, ja ich nazwisk nie zapamiętałam, bo na co mi to, ale rozszyfrowani są dokładnie. Sam dbał o to, znaczy nakazywał, żeby tym łomżyniakom dawać idiotyczne konie…

– Dlaczego? Do czego mu to było?

– Primo, grali także w kasach i robili mu wypłatę, a secundo robił to dla bukmacherów, żeby ich utrzymać w zależności od siebie. Dobry układ z Bazylim dawał im zysk. I tak sobie fajnie prosperował, aż się potknął na Derczyku.

– No więc właśnie, po co oni tego Derczyka zabili?

– Nie po co, tylko dlaczego. Derczyk się czuł pokrzywdzony. Nie dostawał pieniędzy za wstrzymywane konie, nawet mafia łomżyńska nie chciała mu płacić, wiadomo było, jak jeździ, a do tego chyba nie miał szczęścia, przypomnijcie sobie, zapisywał Glebowski faworyta-monstre, konia z wyższej grupy i zawsze się znalazł ktoś, kto Derczyka przegonił. Jak wygrał trzy razy do roku, to już było wielkie święto. Więc nie dostawał pieniędzy, nie wygrywał i zdenerwowało go to, postanowił się zemścić. Wyśledził całą organizację i porobił zdjęcia, to umiał. Podwalski nawet na nich jest w poufnych konszachtach z Figatem i ze stajennym Kalarepy, wszystkie spotkania, kontakty i przekazywanie pieniędzy. Same zdjęcia by wystarczyły, żeby im zrobić coś złego, chociaż nie bardzo wiem co, bo paragrafu w kodeksie karnym na nich nie ma. Ale mógł im dyrektor zabrać wejściówki i pogonić z toru. A szantaż jest karalny. Derczyk zaś obiecał, że te zdjęcia roześle po świecie z komentarzem, jeśli mu nie zapłacą. Wysłali na pertraktacje tego ćwoka, z tym, że ćwok twierdzi, jakoby Bazyli przez telefon kazał mu Derczyka wyciszyć definitywnie. Zapiera się zadnimi łapami, że wcale nie chciał i tylko w nerwach tak jakoś tego Derczyka pchnął albo może przycisnął i Derczyk, nie wiadomo dlaczego, taki delikatny, życie stracił. Zdjęcia mu zabrał, ale filmu przy nim nie znalazł. Nie jest to urodzony morderca, tylko kretyn i wszystko mówi nadgorliwie.

– A Bazyli co?

– Wypiera się telefonu, oczywiście. Ćwoka w ogóle nie zna.

– I o nim naprawdę nikt nie wiedział?

– Tylko wąskie grono, bo konspirował się z całej siły. Nawet nie wiedzieli, gdzie on mieszka, bo interesy załatwiał w domu swojej siostry, Antczakowej. Tam mu dowozili pieniądze. Całe szczęście, że z tą drugą zbrodnią wygłupił się osobiście.

– O drugiej zbrodni Miecio nie mówił…?

– Bo druga zbrodnia leży po drugiej stronie księżyca, kochana żono! – usprawiedliwił się Miecio pośpiesznie.

Honorata popatrzyła na niego z tak głęboką naganą i ciężkim wyrzutem, że czym prędzej podjęłam wątek.

– Bazyli miał tyle rozumu, żeby końskie kontakty utrzymywać wszechstronnie, więc w stadninach też bywał i znał ludzi…

– Był doradcą od końskiego eksportu – przypomniał Miecio.

– I dzięki niemu sprzedaliśmy najlepsze konie? – zainteresowała się gwałtownie Maria.

– Między innymi…

– Mów, co dalej! Może się dowiem, że coś mu wreszcie zaszkodziło, bo to przecież szlag trafia…!

– Mówię przecież. Gąsowskiego znał i jego córkę Monikę. I ciotkę znał. Przy jakiejś okazji zetknął się z nim ten zamordowany Zawiejczyk, a Zawiejczyk miał nosa do interesów i Bazylego wywęszył od pierwszego kopa. Nie wiedział, co on naprawdę robi, i postanowił dojść, tak twierdzi Karczak. Pętał się za nim można powiedzieć, szczególnie w końskiej dziedzinie, bo to był maniak wyścigowy, aż dotarł do jego pomocników, od Figata zaczynając, a na rozmaitych prymitywach kończąc, wreszcie rozszyfrował Harcapskiego. Coś mu się udało podsłuchać, ale co, nikt nie wie i już się nie dowie, w każdym razie w efekcie zagrał te dwie pierwsze triple na konie po Derczyku. Ciągle tylko nie wiedział, kto to jest Bazyli, a koniecznie chciał z nim nawiązać bezpośredni kontakt. Dopadł go wreszcie, czatował pod domem Antczaków, Harcapski się połapał, zawiadomił Bazylego, ale nie wiedział, co będzie dalej. Miga się teraz, na kolanach przysięga, że wierzył w porozumienie, Bazyli mu kazał odezwać się do Zawiejczyka i powiedzieć, że ma czekać na Argentyńskiej w dalszym ciągu. Myślał, że pójdzie na tę spółkę i wciągnie go do interesów i tak dalej, o zbrodniczych zamiarach, broń Boże, nie miał pojęcia. Możliwe. Bazyli przylazł na Saską Kępę, wsiadł do samochodu Zawiejczyka tak, że go prawie nikt nie widział, Zawiejczyk frajer, świeć Panie nad jego duszą, nawet się ucieszył, po czym nastąpiło zabójstwo. Bazyli otumanił go gazem, pewnie się w tym celu gdzieś zatrzymali, potem go dowiózł do domu, sam prowadził okręcony tym kocem Moniki Gąsowskiej, żeby żadnych śladów nie zostawić, dowlókł go do mieszkania, sąsiad myślał, że Zawiejczyk jest pijany, a temu drugiemu, co go prowadził, nie przyjrzał się wcale, bo już było ciemno. W mieszkaniu raz go trzasnął i po krzyku. Drzwi zatrzasnął, poszedł sobie precz i potem go o mało szlag nie trafił, jak się dowiedział, że u ciotki znalazł się notes Zawiejczyka…

– Skąd wiedział?

– Ciotka osobiście zawiadomiła wszystkich znajomych, bo ona nie z tych, co swoje przeżycia głęboko ukrywają, i ktoś z tych znajomych powiedział o tym Bazylemu. Ale przez posły wyszło trochę niedokładnie, więc Bazyli przyleciał od razu rano, gotów zabić tę Monikę, żeby znów śladu po sobie nie zostawić. To znaczy, nie chodziło mu o Monikę, myślał, że trafi na ciotkę. I pewnie by mu się udało, żeby nie hydraulik, tego ciecia mam na myśli, który do kranu przyszedł.

– Po pierwszej mokrej robocie takiego upodobania nabrał, że zaraz zaczął pchać się do drugiej – zauważył pouczająco Miecio.

Honorata zażądała szczegółów sceny, przekazałam wszystkie. Zgodnie uznaliśmy, że nad Moniką Gąsowską czuwała Opatrzność, bo mógł się ten cięć spóźnić jedną minutę i już by jej nie było na świecie. Honorata z lekkim powątpiewaniem popatrzyła na swój amarylis, również kwitnący.

– Jednak uważam, że zgłupiał – zaopiniowała stanowczo.

– Możliwe, że ze zdenerwowania trochę go odbiegł zdrowy rozsądek – zgodziłam się. – Możliwe, że naprawdę Derczyk miał tylko dostać wycisk, pobity też by nie jechał, a jak się okazało, że trup, Bazyli wpadł w panikę.

– W nic nie wpadł – zaprzeczył Miecio energicznie. – Osobiście co prawda do tej pory fizycznej pracy nie odwalał, ale względów nie okazywał nikomu. Parę osób mu się naraziło i wszystkim zrobił coś złego, jeden taki, na przykład, dostał mocno po mordzie, obrabowali go nieznani sprawcy i dowiedział się, że słowo powie i będzie gorzej, Bazyli go ostrzega. Daję wam słowo, że nikt nie wiedział, kto to jest!

– Zawiejczyk podejrzewał. Trzy osoby tam sobie wytypował w tym notesie prywatnym szyfrem, który odczytali, w tym Podwalskiego. Z trzech osób wybrać już nie tak trudno.

Honorata kręciła głową.

– Nie do pojęcia mi się wydaje, że tak się umiał uchować w sekrecie…

– Bo on głupi nie był – wyjaśnił Miecio. – Pluskwa owszem, ale umysłowo rozwinięta. Malinowskiego, na przykład, poznał dobrze, Malinowski trochę stracił serce do Podwalskiego, bez racjonalnych powodów, taki instynkt się w nim zalągł i zaraz miał telefon od Bazylego. Bazyli mu zabronił rozmawiać z Podwalskim o koniach, no to co Malinowski zrobił? Od następnego dnia o niczym innym z nim nie gadał, nie patrzył nawet, czy Podwalski słucha, pchał w niego te konie na siłę. I czekał, co mu spróbują zrobić złego, a tu nic. On był jedyny, który tego Bazylego trochę lekceważył, inni bali się go cholernie, bo stosował wszystkie możliwe chwyty, od mordobicia po donosy z dowodami.

– Pójdzie siedzieć?

– Jeśli dowiodą mu Zawiejczyka, to owszem.

– Dowiodą – zapewniłam wszystkich. – Już o tym wiem. Kocem Moniki okręcił się przezornie, ale nie wiedział, że linieje.

– Koc…?

– Nie, Bazyli. Kłak mu ze łba wyleciał i na oparciu został, mówiłam, że te zagłówki to kretyństwo! Ręczę wam, że teraz Bazyli mnie poprze.

– Duży kłak? – zaciekawiła się Maria.

– Nie, dwa włosy, ściśle biorąc. Mieli je zabezpieczone, porównali i proszę bardzo, niech teraz Bazyli wyjaśnia, z jakiej okazji poniewierał się po zagłówku kierowcy w samochodzie Zawiejczyka.

– Może twierdzić, że Zawiejczyk zasłabł, a on go dowiózł do domu. I zostawił żywego.

– Twierdzić może, ale dużej korzyści nie zyska. Bo, po pierwsze, po jaką cholerę zawiózł ten jego samochód na dworzec Centralny, a po drugie znaleziono narzędzie.

– Jakie?!

– Ten drążek z kulą na końcu. Rzeczywiście miał coś takiego…

Ze szczerą satysfakcją wyjaśniłam, że zdenerwowany Bazyli opuścił dom ciotki i narzędzie zbrodni ulokował w samochodzie pod siedzeniem. Prawdopodobnie zamierzał gdzieś je ukryć, względnie wyrzucić, ale zgubiła go własna przebiegłość. Nie przyjechał tam swoim samochodem, tylko szwagra, Antczaka, swój zostawił pod ich willą, brakowało mu czasu na inne machinacje. Wrócił i bał się przenosić drążek z jednego pojazdu do drugiego, bo wszędzie pętali się ludzie. Była niedziela, piękna pogoda, wszyscy wylegli albo do ogródków, albo na spacery z pieskami. Drążek został u Antczaka i tam go znaleziono, odciski palców na nim były jak byk, Bazyli nie mógł przecież w trakcie pogawędki z Moniką ubierać się w rękawiczki. Notes Zawiejczyka padł mu na umysł i w rezultacie wygłupił się rekordowo, a w dodatku koc Moniki znajdował się u jego siostry. Też się przypuszcza, że zamierzał go zniszczyć, ale nie zdążył.

– Skąd to wszystko wiesz? – spytała Maria z zainteresowaniem.

– Od policji. Wyjątkowo w całej sprawie nie byłam podejrzana, a za to uzyskiwałam z boku bezcenne wiadomości. Mówili mi różne rzeczy z wdzięczności, a wczoraj wieczorem powiedzieli resztę. Najważniejsza okazała się ta wizyta u Moniki, doniosłam o niej odpowiednio wcześnie, dodali gazu i wszystko zdążyli. Gdyby się zwłóczyło, Bazyli poniszczyłby te przecudowne ślady.

– I dlaczego ty, Mieciu, tak strasznie na ten temat milczałeś? – wytknęła z wyrzutem Honorata. – Nic mi nie mówiłeś i ja się niepotrzebnie musiałam denerwować!

– Niepotrzebnie…! – prychnął Miecio z irytacją. – No dobrze, teraz wam już mogę powiedzieć. Mnie też kiedyś przyłożyli brzytwę do gardła, goryle jakieś, okropnie zamaskowane, kazali mi się odczepić od Bazylego, bo możliwe, że z początku trochę powęszyłem. A potem chyba miałem pecha albo co, bo uporczywie się nadziewałem na te jego konszachty. Już sam nie wiedziałem, gdzie oczy i uszy podziać, jeszcze ze dwa razy mnie ostrzegał przez posły, a ten ostatni incydent miał mnie zapewne usunąć z tego padołu. Miałem mówić, żeby jeszcze i was narażać! A który Bazyli, naprawdę nie wiedziałem i do tej pory nie wiem, czy to nie w niego tak się wpatrywałem na tym przyjęciu!

– W niego – przyświadczyłam. – Tak zeznał. Od pierwszego słowa przyznał się do końskich machinacji i zaczął zwalać na wszystkich dookoła, na ciebie też. Wszyscy wszystko wiedzieli i brali w tym udział, a ty go w ogóle wzrokiem przymusiłeś do czegoś tam. Wpatrywałeś się w niego spojrzeniem groźby karalnej.

– Świnia.

– Jeszcze jaka! Tylko zbrodni wypiera się z uporem, ale nic mu to nie pomoże. Mało trupem nie padł, jak się dowiedział o tych dwóch włosach i o drążku i już zaczął majaczyć, jak to Zawiejczyk w domu sam się przewrócił i walnął głową w twardy mebel. Nie udzielił mu pomocy, bo myślał, że jest zwyczajnie pijany. Bredzi, krótko mówiąc, i może liczy na rezultaty krętactwa.

– A stajenny Kalarepy? – spytała Maria. – Wyrzucą go wreszcie?

– Już go wyrzucili. Kalarepa odżył, okazuje się, że bał się go panicznie, ze strachu udawał przyjaźń i teraz z przyjemnością na niego skarży. To on dostarczył te usypiające rzeczy dla koni i wywarł presję na chłopaczków, a Czerski go złapał osobiście koło konia z wiadrem wody. Bez Bazylego stajenny się nie liczy, jeszcze mu dowalą ukrywanie zabójcy, bo wszystko wskazuje, że o Derczyku wiedział. Za to nic nie zrobią ani mafii łomżyńskiej, ani bukmacherom, bo nie ma na nich paragrafu.

– W obliczu Bazylego – powiedział Miecio uroczyście – cała mafia łomżyńska i wszyscy bukmacherzy świata to są niewinne dziatki w białych sukieneczkach z falbankami. Zdrowie niewinnych dziatek!

– Zwariował, zdrowie łomżyńskich ćwoków będę piła! – oburzyła się Maria. – Mowy nie ma! Zdrowie koni mogę.

– Zdrowie koni! – zgodził się Miecio bez oporu. – Te Figa- ty i Harcapskie też może trochę przyschną. Mogę wam powiedzieć, co jeszcze wyjdzie na jaw. Nie ma trenera, któremu ten Bazyli nie zrobił koło nogi, teraz trochę odetchną. Co wam się zdaje, że taki Rybiński. Lipecki, Czerwiak, ślepi byli? Nie mówiąc już, na przykład, o Wróblewskim i Kapulasie, oni te kanty mają w najmniejszym paznokciu! Dużo mieli do gadania, jak Bazyli mógł im zrobić każde świństwo, o konie się bali najbardziej. A tak naprawdę, to też nie wiem, czy jeszcze by się to wszystko nie rozmyło, gdyby nie to, że oni się zbuntowali. Od Bolka wiem. Nie uwierzyli w żaden przypadek, zabijać nas ten skurwysyn nie będzie, tak postanowili i odmówili wszelkich usług. I w końcu zaczęli gadać, z tym, że po cichu. Teraz może zaczną gadać jawnie.

– Zaczną – zapewniłam go. – Już zaczęli.

– Nareszcie trochę zrozumiałam – powiedziała Honorata. – Ciekawi mnie jeszcze, jak ta policja doszła do rezultatów, bo wiem, że wszyscy milczeli tak samo strasznie, jak Miecio. Teraz może i mówią, ale co po drodze?

– Słyszysz przecież, że przemówiły kłaki Bazylego – przypomniała Maria.

– Po drodze im się wyrywało – rzekłam równocześnie.

– Wtyczki mieli – uzupełnił Miecio. – Od lat ci to mówię, kochano żono. Ze dwie sztuki od samego początku, a potem się te dwie sztuki rozmnożyły i tak mi się widzi, że tam każdy kombinator był obstawiony.

– A komisja techniczna co? – spytała nagle Maria.

– A w komisji technicznej był taki jeden – odparł Miecio beztrosko. – Jest, nie przestał być, ale możliwe, że przestał się bać. Też go Bazyli trzymał w ręku i nawet wiem czym. Obiecał mu mianowicie, że jego wnuczce zrobią krzywdę. Kto tych pozostałych trzyma w ręku i czym, pojęcia nie mam, ale jeden zyskał wolność.

– Jeden to zawsze więcej niż zero – zaopiniowała z przekonaniem Honorata. – To teraz mogę wam dać deser…


* * *

– Dwójka wyróżnia się zdecydowanie – powiedziała Monika Gąsowska. – I ta czwórka jest w świetnej formie, wyjątkowo dobrze przygotowana. Reszta mniej więcej jednakowa, będę grała dwa cztery i nic poza tym.

Czwórka to była klacz Wągrowskiej, Czeremcha, i jechał na niej amator Kwiatkowski. Do awansu brakowało mu dwóch zwycięstw, powinien się pchać. Na dwójce Białas, że Goleniów najlepszy, wiadomo było powszechnie, ale już wszedł do pierwszej grupy. Wątpliwe, czy przez taki drobiazg, jak dwie zbrodnie, Białasowi się zmienił charakter, tę dwójkę chyba schowa. Zwyczajna grupowa gonitwa, nie opłaca mu się wygrywać murowanym faworytem, wygra nim w imiennej, jak już przestaną w niego wierzyć i przeistoczy się w fuksa. Właściwie należałoby ominąć Białasa i zagrać Czeremchę z pozostałymi końmi.

Wymyśliłam to wszystko, poszłam do kasy i zawahałam się.

Od Czeremchy miałam triple i kwintę, bo w trzeciej gonitwie szedł również koń Wągrowskiej, Fiszbin, na Szczudłowskim. Miał szansę i Wągrowska mogła sobie robić widły.” Grałam tę kombinację, zaniepokoiła mnie zatem myśl, że obgrywając Czeremchę zauroczę i ona nie przyjdzie. Ale Białasa też miałam…

Zirytowałam się nagle, dałam spokój myśleniu i zagrałam z Czeremchą wszystko, przypomniało mi się bowiem, że moje triplowe konie uwielbiają przychodzić drugie. Zastanowiłam się nad Wiśniakiem, mało grany, może pojedzie, dograłam go z Biała- sem, którego nie powinno być, zreflektowałam się, popukałam w głowę, odczepiłam od kasy i poszłam na górę.

– …a diabli wiedzą, kto tam rządzi – mówił Waldemar. – Eksport-import-handel-ministerstwo i nawet nie wiem, które…

– I stadniny – podsunął pułkownik. – Hodowla bierze wszystkie pieniądze, mogliby za to coś zrobić.

– Jak to, wszystkie pieniądze?

– No, z wyścigów. Podobno cały dochód idzie do stadnin…

– …i nic im nie zrobili. Już są, gablotę pod parkanem postawili i prosperują aż miło.

– Nie żartuj! Ta cała mafia? Nie siedzą?

– Skąd, tylko ten zbrodniarz siedzi…

– Ale panie, co pan gada, paru siedzi! Zbrodniarzy to w ogóle dwóch, jeden zabił Derczyka, a drugi to jakaś gruba ryba, co tu wszystkim trzęsła…

– Po zbrodni to już się chyba nie wywinie…?

– …jeden taki szczerbaty, pyskował strasznie, że kant, „panie” – mówię mu – „a pan grał Smagliczkę, jakby ta Smagliczka z tymi końmi wygrała, to według pana, toby nie był kant?” l wtedy zamknął gębę…

Jurek wrócił z dołu i zażądał ode mnie wyjaśnień w kwestii afery. Przekazałam mu w skrócie najważniejsze elementy i wyraziłam wątpliwość co do Białasa. Potwierdził ją w całej rozciągłości.

– Mam go, na wszelki wypadek, ale jakoś dziwnie go grają. Zależy, w której kasie…

– Daj otwieracz – zażądała Maria.

– Czy my musimy pić to piwo ciepłe? – zaprotestowałam, sięgając do torby. – W bufecie jest z lodówki!

– Ja nie mogę z lodówki, bo zaraz anginy dostanę. Gdyby był jakiś garnek, zrobiłabym grzane.

– Grzane owszem, konsekwentnie. Albo gorące, albo zimne, takie pośrednie najgorsze.

Pan Zdzisio znów przyleciał z kwiatami. Przyniósł je damom dla uczczenia rozwikłania zbrodniczej afery, bo o złapaniu Bazy- lego wiedziało już całe miasto.

– W czwartej Etiuda i to będzie wybuch! – oznajmił z zapałem.

– To chyba że pan wybuchnie – zaprzeczył natychmiast Waldemar. – Cały tor ją gra!

– Cały tor, proszę państwa, gra Desperata…!

– Pan myli te rzeczy – zwrócił uwagę pułkownik łagodnym głosem. – Nie tor gra Desperata, tylko tu wszystko grają desperaci…

– …tę Kryśkę mają puścić, bo ją Sarnowski proteguje – usłyszałam za barierką. – Starszego ucznia przed końcem jeszcze będzie robiła…

– Uczeń Majer to chłopak czy dziewczyna? – spytała pani Ada, ale odpowiedzi nie uzyskała, bo nikt tego nie wiedział.

– Spóźniają się – stwierdził pan Rysio. – Już sześć minut.

– No, już jestem – powiedział Miecio, siadając za Marią. – Wszystko zdążyłem zagrać. Może ta bomba wyjść.

Bomba, jakby tylko na niego czekała, zaczęła wyłazić do góry. Głośnik zawył. Konie na przeciwległej prostej zawróciły ku maszynie. Pojawił się pan Edzio.

– Kalarepę już puścili i podobno dzisiaj wszystkimi końmi wygrywa! – ogłosił powszechnie.

– Jak ten Białas może tu przegrać? – powiedziała Maria. – Ten koń jest o grupę lepszy.

Stawka weszła do maszyny po krótkich oporach. Głośnik oznajmił, że ruszyły, i w chwilę potem Białas zaprezentował sztukę wielkiej klasy. Nawet nie stracił startu, tyle że jakoś znalazł się na zewnątrz, wszedł w zakręt po wielkim kole, po czym zaczął się pchać do bandy. W tym celu musiał nieco przyzostać, co uczynił bez trudu, do bandy się dopchał, ale ku przodowi wyjść nie zdołał, bo uczynił to niedostatecznie ciasno. Na prostą wyszedł zamknięty szczelnie, zamarkował próbę przebicia się, było to niemożliwe, znów zatem cofnął konia i od tyłu wyszedł na duże pole. Do pierwszego konia miał już w tym momencie straty co najmniej dwadzieścia pięć długości.

– Patrz, co ten łobuz robi! – zdenerwowała się Maria.

– Patrzę z podziwem – zapewniłam ją. – Nie wiedziałaś, jak on tu może przegrać, właśnie ci pokazuje. To jest utalentowany dżokej.

– Słuszne byłoby może, żeby patrzyła komisja techniczna – zauważył kąśliwie pan Rysio.

– Dawaj, Bolek – zaproponował Miecio bez przekonania.

– Mieciu, Bolek w tej gonitwie nie jedzie…

– A może ja już mówię o drugiej…?

– Teraz finiszuje, skurczybyk…! – wrzasnął z ciężkim rozgoryczeniem pan Edzio.

– Rychło w czas, teraz to może finiszować…

– Patrz, jak idzie! Patrz, jaka świnia…!

Białas na Goleniowie ocenił odległość od celownika i ruszył z imponującym przyśpieszeniem. Przeszedł przez całą stawkę i osiągnął trzecie miejsce, przed nim była tylko Czeremcha i Wiś- niak na Bukwicy.

– No i już, macie swoją pierwszą grę – powiedział z satysfakcją pułkownik. – Byłem pewien, że on nie przyjdzie i grałem tylko te cztery pięć.

– Czeremcha, proszę państwa! – odzyskał mowę pan Zdzisio. – Mówiłem, że będą wybuchy…!

– Czeremcha to druga gra – skorygował pan Rysio. – Widziałem w życiu większe wybuchy. To jest taki wyjątkowy fuks, którego wszyscy mają.

– Ale zapłacą za nią! Z Goleniowa spadło!

– Zaraz się dowiemy, co spadło…

– Pojechał potwornie – powiedziała za mną Monika Gąsowska, ciężko zgorszona. – Niemożliwe, żeby doświadczony dżokej popełniał takie błędy. Finiszować zaczął za późno, koń miał olbrzymi zapas siły, mógł w ogóle przyjść z miejsca do miejsca. Czy ten Białas nie jest przypadkiem pijany?

– Wykluczone, Białas się w czasie jazd nie upija. Jak na siebie, pojechał normalnie. Ostrzegałam panią, że to rajskie życie może się skończyć lada chwila.

– Zdaje się, że sytuacja wraca do normy – orzekł pan Rysio melancholijnie.

Ogłosili wynik, do Białasa nikt się nie przyczepił, aczkolwiek na rozmowę do komisji został wezwany. Zdołał się widocznie wytłumaczyć. Za Czeremchę zapłacili górą zaledwie pięć tysięcy i pan Zdzisio nie był pewien, czy już powinien triumfować.

Monika Gąsowska obejrzała paddock.

– Trudny wybór – powiedziała w zadumie. – Wyjątkowo wyrównana stawka i wszystkie średniej jakości. Sześć? W programie jest osiem?

– Dwa wycofane, nie ma jedynki i czwórki. Skoro stawka wyrównana, trzeba grać na jeźdźców. Kujawski z Włóczką na przykład, obaj lecą. Zaraz, Gomorek… Gomorek na koniu Dwójnickiego? Dlaczego nie Zameczek?

W następnych gonitwach Zameczek jechał, obniżka wagi nie wchodziła tu w rachubę, zmiana jazdy na Gomorka wydała mi się podejrzana. Albo wiedzą, że koń nie ma szans i Zameczek nie chce się kompromitować, albo przeciwnie, koń w formie ma nie przyjść i Zameczek nie chce się narażać. Zagrać go trzeba, na wszelki wypadek…

– Chyba jednak najlepszy tu jest Dominik – zdecydowała się w końcu Monika. – Zagram go z czymś… Może z tą klaczą, Bandurą.

Na Dominiku jechał Rowkowicz, przeszłam do kas i od razu zobaczyłam, że tłum go wyraźnie faworyzuje, różne rzeczy grają, ale przeważnie wszystko z piątką. Nie była to sytuacja, w której Rowkowicza można by się spodziewać na pierwszym miejscu.

– Niech im pani coś dołoży – poradziłam Monice. – Węszę tu jakiś kant, chociaż nie wiem jaki. W każdym razie grany Rowkowicz nie ma prawa przyjść i do ręki go nie wezmę. Bandurą z Włóczką, może być, Kujawski i ten cholerny Gomorek… W kółko ich zagram, a Rowkowicz niech przychodzi beze mnie.

– Ale to jest naprawdę najlepszy koń! Nawet jeśli nie wygra, dalej niż drugi nie powinien być!

– Już pani widziała przed chwilą Białasa, który nie powinien być dalej, niż pierwszy…

Pokręciła głową, pomyślała i przezornie przeniosła się do tańszej kasy. Najtańsza kasa w loży dyrekcji i tak stanowiła pięciokrotną stawkę. Spełniłam zamierzenie, w tripli miałam Bandurę i Kujawskiego, do nich zaś niepotrzebnie dostawionego Rowkowicza, ale kiedy dyktowałam triple, nie wiedziałam jeszcze, że zrobią z niego pierwszą grę. Panicznie zaczęłam się bać Gomorka i zagrałam do niego wszystkie pozostałe.

Stoliki na górze obsadzone były gęsto, głównie personelem. Wróblewski, Kapulas, Glebowski i bezczelnie pewny siebie Kalryp, każdy w innym towarzystwie, zgodnie prezentowali wiarę we własne konie. Wygrywały wszystkie. W poglądach graczy zaczęło się lęgnąć wyraźnie zamieszanie, jakiś jeden zerwał się nagle i runął na dół, do kasy triplowej. Pozostali skupili głowy, z dobiegających fragmentów rozmowy można było wywnioskować, że omawiana jest razem z końmi ostatnia sensacja.

– Są wszyscy – oznajmił radośnie Miecio po powrocie na górę. – Kwitną i owocują, zarówno łomżyńska mafia, jak i nasi kochani bukmacherzy. Bolkowi pchali szmal, czyli mamonę złudną, ale nie wziął.

– Kiedy ci to zdążył powiedzieć? – zdumiała się Maria.

– Przed chwilą, jak zjeżdżał na tor. Ale na pytanie, czy przyjdzie, wzruszył ramionami, więc nie rzucili się go grać. Włóczka splunął na prawą stronę, nie wiem, co to znaczy.

– To krótko ich trzymali…

– A po co w ogóle ich mieli trzymać? Przecież i tak im nic nie zrobią. Wydoili z nich, co trzeba, i wypuścili z kazamatów. Ale dowiedziałem się także, tak krótko, w dwóch zdaniach, że grzeczni są strasznie, żadnych gróźb, stosują tylko pokusy. Rowkowicza w tej gonitwie można sobie darować, podobno siedem milionów ich to kosztowało.

– Tak podejrzewałam – powiedziałam, kiwając głową. – Chyba że przyjdzie tak, jak kiedyś Wiśniak, co się przyznał, że płakał i wygrywał, a potem musiał im forsę zwrócić. Na najlepszym koniu jedzie.

– Ja lubię grać górą – mówiła pani Ada. – Teraz widzę, że Kapulas kompletnie nie jest grany, nie rozumiem dlaczego. Zagrałam go sobie na wszelki wypadek.

– Kapulas siedzi za nami i głośno mówi, że każdym koniem wygrywa, a po cichu się krzywi.

– Jak kapitalizm?

– Dlaczego kapitalizm?

– Była taka jedna partyjna… – zaczął pułkownik.

– Panie, na własne oczy widziałem, jak jego siostra grała! – grzmiał pan Edzio. – Ja ją znam, co pan uważa, że on rodzoną siostrę w maliny wpuści?

– Ale dżokeja nie posadził!

– Może dla zmyłki…

– …i w przemówieniu tak powiedziała: kapitalizm z przodu się do nas uśmiecha, a z tyłu zęby szczerzy. Żadna anegdota, tak było…

– …dwójka to już wisi, tylko co do niej…

– Nie, panie Waldku, prawdziwy miód w nogi wchodzi, do głowy nie uderza – tłumaczył pan Sobiesław. – Stary miód, księżowski, pamiętam, jak nas kiedyś proboszcz ugościł…

– To przed wojną chyba? Pan, partyjny, u proboszcza…?

– …a co im zrobią? Nawet podatku nie mogą z nich ściągnąć, bo nie są zalegalizowani. Prywatnie, między sobą, to pan się możesz o wszystko zakładać, nie ma zakazu. I dowodów też nie ma, przecież oni pokwitowań nie dają, na gębę tylko…

– Ruszyły – powiedział głośnik. – Prowadzi Zbójnik… Na prowadzenie przeszła Milena, drugi Zbójnik, trzecia Rozeta, czwarta Bandura, piąty Dominik, na ostatnim miejscu Toros. Do przodu przeszła Bandura, drugi Zbójnik…

– Bandura może być, a ten Gomorek niech się nie wygłupia – powiedziałam niespokojnie.

– Znów nie masz Dwójnickiego! – wykrzyknęła potępiająco Maria.

– Tylko w porządkach. W tripli nie mam i boję się go panicznie.

– Dawaj, Bolek – zachęcił Miecio.

– Gdzie Bolek, czwarty idzie…

– Już trzeci! Przechodzi!

– Dwójka przechodzi! Patrz pan, jak ich liczy!

– Prowadzi Bandura, drugi Zbójnik, trzecia Rozeta, czwarty Dominik – mówił głośnik. – Słabnie Milena, na ostatnim miejscu Toros. Konie wchodzą w zakręt, kolejność bez zmian…

– Mam tę Bandurę, ale czy ona dociągnie? – powiedziała z powątpiewaniem pani Ada.

– Dociągnie – zapewnił pan Zdzisio. – Mnie wszystko jedno, gram tu ścianą…

– Gdzie ten cholernik? – zdenerwował się pan Edzio. – Ruszy wreszcie tym koniem, czy nie?!

– Na głęboki finisz pójdzie i jeszcze dużym kołem…

– Dawaj, Bolek! – wrzasnął Waldemar.

– Na prostą wprowadza Bandura, drugi Zbójnik, polem finiszuje Dominik z Rozetą…

– Dawaj, dwójka! Już wychodzi! Dawaj, Dominik!

– Lekko idzie, chyba ich złapie – powiedział pan Rysio.

– Żeby panu język kołkiem stanął – wyraziłam serdeczne życzenie.

– Dawaj, Gomorek! – ożywiła się nagle Maria.

– Zwariowałaś? Nie mam Gomorka, już lepszy Kujawski! Dawaj, Bolek!

Na celowniku znalazły się trzy konie razem, Bandura, Rozeta i Zbójnik, Dominik był o wyraźne pół długości czwarty. Tor pogwizdał trochę, ale krótko i bez zapału, bo wyglądało to tak, jakby Rowkowicz starał się wszelkimi siłami i zwyczajnie nie dał rady. Pan Rysio miał rację, sytuacja wracała do normy.

– Dobrze mi pani poradziła – odezwała się Monika Gąsowska. – Nie grałam do Dominika, tylko do tej Bandury. Chyba jest pierwsza?

– Trudno powiedzieć. Ten jest pierwszy, który dalej pysk wyciągnął. Popatrzmy w telewizorze.

– Patrz pan, własne pieniądze traci na to swoje głupie gadanie – mówił ze zgrozą pan Edzio. – No może i racja, że nie trzeba ich słuchać, ale zawsze człowiekowi coś nabajtlują…

Ogłosili w końcu wyniki, Bandura utrzymała pierwsze miejsce, za nią była Rozeta, Zbójnik trzeci, dzięki czemu porządki przegrałam. Zapłacili za tego Kapulasa dziesięć i pół tysiąca górą, szła ładna tripla, którą kończyłam jednym koniem.

– Ciekawe, kto mi tu zrobi świństwo – powiedziałam smętnie. – Gram na widły Wągrowskiej i mam jednego konia, jak nie przyjdzie, łamie mi się wszystko. Dopiero od czwartej gram zbiorowe.

– Ona by sobie te widły może i zrobiła, też ją mam, ale tu idzie Zielnik – odparła Maria. – I Wiśniak na nim siedzi.

– Faworyt?

– A jak?

– To zaczynam mieć wielkie nadzieje. Widzisz przecież, że już znów robią swoje sztuki, ten Dominik powinien był wygrać…

Miecio wrócił z dołu już po dzwonku i z wielkim oburzeniem wytknął mi niedokładność relacji. Ominęłam różne szczegóły, które z pewnością znajdują się w zeznaniach oskarżonych i świadków. Harcapski na przykład…

– Mieciu, znów zełgałeś? – przerwałam podejrzliwie. – Mówiłeś, że Harcapskiego nie znasz!

– Ze słyszenia już go zdążyłem poznać. Poza tym, okazuje się, że znam takich, co go znają. Okazuje się, że był najbardziej zaufanym wspólnikiem Bazylego. Okazuje się, że Derczyka wcale się nie spodziewał, oni rzeczywiście mieli w planach bardzo porządny wycisk, a trup im zgryzoty przyczynił ogromnej. Okazuje się, że po Zawiejczyku Harcapski się prawie popłakał, bo nie spodziewał się po Bazylim takiej energicznej akcji i ja wiem, dlaczego klepał się w czoło na tej ulicy Argentyńskiej. A ty wiesz?

– Wiem.

– To dlaczego nie powiedziałaś? – spytała z wyrzutem Maria i zaczęła rozlewać piwo do szklanek.

– Umknęło mi w ferworze. Zeznał, że to miał być podstęp. Wyszedł, zobaczył z daleka, że Zawiejczyk czatuje w samochodzie, uznał, że musi o tym zawiadomić Bazylego i postanowił udawać, że wcale go nie widzi. Klepnął się w czoło w celach demonstracyjnych, coś sobie przypomniał i dlatego wraca do willi. W rzeczywistości wrócił, żeby zadzwonić do Bazylego.

– Zgadza się – potwierdził Miecio. – Takie zwierzenie zdążył wykonać do zaprzyjaźnionej jednostki, którą to jednostkę ja też znam…

– Na litość boską…!

Chwyciłam szklankę, z której piana już się zaczęła wylewać na mój program i papierosy. Upór Marii, żeby w butelce nie zostawić ani kropli, przerastał wszystko. Część piany z jej szklanki wyciekła mi do torby.

– I tak lepiej wyglądam, niż jedna facetka, która w nerwach wsypała sobie do torebki zawartość popielniczki, a zaraz potem wlała tam szklankę herbaty – pocieszyłam sama siebie. – A co do tych dziesięciu minut, których mu brakowało, to wtedy właśnie zatrzymał Zawiejczyka i przekazał mu polecenia. Przysięga na kolanach, że wspólnikiem zbrodni nie był, nie jest i nie będzie.

– To możliwe – zgodził się Miecio. – Te wszystkie gwałtowne czyny bardzo im zaszkodziły…

Monika Gąsowska z tyłu pochyliła się ku mnie.

– Do głowy by mi nie przyszło, że można tak pojechać, jak oni to robią – wyznała. – Ja bym tak nie potrafiła, naturalną jest rzeczą, że jeśli koń idzie, jeździec się stara. I to powstrzymywanie nie zawsze widać. Myśli pani, że ten na Dominku został przekupiony?

– Podobno za siedem milionów…

– Podobno na Gomorka jechali – wtrąciła się Maria. – Włóczka nie był przewidziany i dlatego był wysoki porządek.

– Włóczka z Kapulasem robią co chcą i stawiają się sztorcem – stwierdził Miecio, nie bacząc na obecność Kapulasa za plecami.

Fiszbin wygrał, Wiśniak na Zielniku gonił go zacięcie i bezskutecznie, bo za późno zaczął. Nie ośmielił się być dalej niż drugi, ale pierwszego miejsca udało mu się uniknąć. Pan Zdzisio dostał szału i wykrzykiwał coś o milionach, na szczęście rachuba liczyła wyjątkowo szybko i amok rychło mu przeszedł. Za triplę dali 380 tysięcy.

– Jak mi powiesz, że Wągrowska na siebie nie grała… – zaczęła Maria złym głosem.

– A dlaczego miała nie grać? Co to ona, nie człowiek? Musiałaby być nienormalna, pewnie że grała i mam nadzieję, że co najmniej dziesięć razy. Ja jej dobrze życzę.

– Te ich jazdy cholerne, przecież widać, że to robione! – rozzłościł się Jurek. – I masz triplę, bez Zielnika to powinno być półtora miliona! l dlaczego ich nie spieszą, ja się pytam, no dlaczego, powiedzcie…?!

– Bo nie miałby kto jeździć – wyjaśnił mu pan Rysio cierpko i zimno. – Dlatego mogą robić, co im się podoba. Brakuje dżokejów.

– Niech chłopaków sadzają…!

– No i widzi pan, co się dzieje – mówił z rozgoryczeniem pan Sobiesław. – Zabójstwa, zbrodnie, pozamykali przestępców, a oni tutaj swoje…

– Jakich przestępców? Ilu? Dwóch może albo trzech, a ich tu jest ze trzystu!

– Myśli pan, że byłoby lepiej, gdyby wszystkich trzystu zamknęli? – spytał sceptycznie Waldemar.

– Trzystu…? – zdziwiła się pani Ada. – Tylko…?

– … ja tu więcej nie przyjdę!

– A to niech pan nie przychodzi! Każe panu kto…?

– Nie przyjdzie, cha, cha…

– Joanna ma rację – powiedział znienacka Miecio.

– Przecież nic nie mówię! – zdumiałam się.

– Ale mówiłaś. Nie ukróci się tego bez zmiany kretyńskich przepisów, dżokejowi nie opłaca się wygrywać, bo nagrody są pożałowania godne, bukmacherzy prosperują, bo za wcześnie zamykają kasy…

Mówiłam niewątpliwie więcej, ale Miecio już tego nie streścił. Wszyscy zaczęli gadać równocześnie. Pan Rysio chciał wiedzieć, skąd brać te anielskie istoty, które się nie połaszczą na dodatkowe dochody, pan Sobiesław szkalował razem bukmacherów i urząd podatkowy, Jurek obwiniał za wszystko miniony ustrój, czemu gorąco przyklaskiwałam, z dołu przyszła Monika Gąsowska, stwierdziła, że w tej gonitwie najlepsza jest Okaryna i zaskoczona nieco, zatrzymała się przy barierce, pan Zdzisio z ogniem wychwalał Etiudę, pan Edzio był stanowczo przeciwny komisji technicznej, ktoś z tyłu domagał się, żeby przestać mówić o polityce, jeźdźców potępiano i broniono równocześnie i na zmianę, Waldemar przekonywał, że wyścigi są najuczciwszą instytucją na świecie. Zainteresował w końcu swoim poglądem co najmniej ze trzy osoby.

– Panu się umysł pomieszał? – spytał podejrzliwie Jurek, którego słyszałam najlepiej, ponieważ siedział tuż przede mną.

– Co pomieszał, dlaczego pomieszał? Ludzie, myślcie logicznie…!

– …tak, Okaryna, trójka. Ona się wyraźnie wyróżnia…

– To dlaczego on tutaj siebie daje…?!

– Cicho bądźcie, ja mówię! Połowę tej imprezy stanowią konie! Tak, czy nie?

– … jakby im nikt nie płacił, toby nie brali…!

– A dla siebie robić, nie łaska?! Co oni, święci…?!

– Cicho, mówię! Konie!

– Zamknijcie się, niech powie…!

– No konie, no to co?

– A to, że koń to jest stworzenie uczciwe! Wódki nie pije, łapówki nie weźmie, nie zełga, jak jest w formie, to pokaże! Gdzie jest, ja się was pytam, taka druga instytucja, co ma połowę gwarantowanie uczciwą…?!

– Coś w tym jest…

– Ale ludzie jadą!

– A ludzie to jest właśnie ta druga połowa…

– … balonów z nas robią, to jak tu można wygrać…?!

– A kto powiedział, że pan tu musi wygrać? Nie ma takiego przepisu, dla rozrywki pan przychodzi…

– Rozrywki! Na serce można umrzeć od tej rozrywki…!

– Dla rozrywki!!! Za rozrywkę się płaci! W knajpie też pan płaci, nie? Tu panu czasem nawet zwracają, a nie było wypadku, żeby panu w knajpie kelner zwrócił…!

– …i jaka swoboda! – mówił Miecio zachwyconym głosem – przy czym chwilami było go słychać. – Nie ma przymusu, można przyjść, można nie przyjść, można grać, można nie grać, można patrzeć na konie, można czytać gazetę…

– Czy tutaj wszyscy poszaleli? – spytała Monika Gąsowska z wyraźną zgrozą.

Głośnik zawył i zagłuszył opinie i poglądy. Bomba poszła w górę.

chwilowo koniec

Загрузка...