Następnego dnia rano, po zjedzonym samotnie wczesnym śniadaniu, Dalgliesh wyruszył w drogę, zadzwoniwszy uprzednio do Recklessa, aby dowiedzieć się o londyński adres Digby’ego Setona i nazwę hotelu Elizabeth Marley. Nie tłumaczył, po co mu są potrzebne, inspektor zaś nie pytał, życzył jedynie Dalglieshowi udanej i przyjemnej podróży. Dalgliesh odparł, że wątpi, czy taka będzie, ale dziękuje inspektorowi za współpracę. Żaden nie zadał sobie trudu, aby ukryć ironię; ich wzajemna niechęć aż trzeszczała w przewodach.
Dalgliesh z przykrością budził Bryce’a o tak wczesnej porze, chciał jednak pożyczyć fotografię z pikniku na plaży. Mimo iż liczyła sobie dobrych kilka lat, wciąż jednak na tyle dobrze przedstawiała Setonów, Olivera Lathama ł samego Bryce’a, że można jej było użyć do celów identyfikacyjnych.
Usłyszawszy dzwonek, Bryce przydreptał na dół; wczesna godzina pozbawiła go nie tylko mowy, lecz i rozumu, więc dopiero po chwili pojął, o co chodzi Dalglieshowi i odszukał zdjęcie. Znienacka ogarnęły go wątpliwości co do tego, czy mądrze robi; biegł za Dalglieshem po ścieżce, piszcząc z niepokojem:
– Adamie, ale nie powiesz Oliverowi, że ja ci ją dałem? Wścieknie się, jeśli się dowie, że współpracuję z policją.
Obawiam się, że Oliver troszkę ci nie dowierza. Błagam o dyskrecję.
Dalgliesh zamruczał uspokajająco i zachęcił go, by wrócił do łóżka; zbyt dobrze znał grymasy Justina, by traktować go poważnie. Wiedział, że gdy Bryce zje śniadanie i odzyska siłę, by nadal psocić, prawie na pewno zadzwoni do Celii Calthrop i pogrąży się w uroczej pogawędce o zamiarach Adama Dalgliesha. W południe całe Monksmere, nie wykluczając Lathama, będzie wiedziało, że pojechał do Londynu i wziął ze sobą fotografię.
Podróż przebiegła bez zakłóceń. Pojechał najkrótszą trasą i już o wpół do dwunastej zbliżał się do miasta. Nie spodziewał się, że tak szybko wróci; to było jak przedwczesny koniec i tak już zepsutych wakacji. Na poły próbując ocalić nadzieję, że jednak tak nie jest, oparł się pokusie odwiedzenia swego mieszkania, wysoko nad Tamizą w Queenhithe, i podążył prosto na West End. Tuż przed dwunastą zaparkował samochód na Lexington Street i ruszył piechotą w stronę Bloomsbury, do Klubu Cadaver.
Klub Cadaver jest swoiście angielską instytucją w tym sensie, że jego funkcja, aczkolwiek nie całkiem określona, dla wszystkich zainteresowanych pozostaje całkowicie jasna. Założył go pewien prawnik w 1892 roku jako miejsce spotkań panów interesujących się morderstwami; później zapisał klubowi w testamencie swój przyjemny dom na Tavi-stock Crescent. Klub ten jest przeznaczony wyłącznie dla mężczyzn; kobiet nie przyjmuje się na członków, nie wolno też ich zapraszać. Oprócz sporej grupki autorów powieści kryminalnych – wybieranych ze względu na prestiż wydawców raczej niż ilość sprzedanych książek – należy doń kilku oficerów policji, dziesiątek adwokatów, trzech emerytowanych sędziów, większość bardziej znanych kryminologów-amatorów, reporterzy sądowi oraz drobnica, której jedyną zaletę stanowią opłacane punktualnie składki i umiejętność dyskutowania o subtelnościach obrony Madeline Smith. Wykluczenie kobiet oznacza, wprawdzie brak kilku najlepszych autorek kryminałów, ale nikt się tym nie przejmuje; Komitet jest zdania, że ich obecność nie zrównoważyłaby kosztów instalacji drugiej toalety. W istocie, kanalizacja w klubie przetrwała, w prawie nie zmienionym stanie, od roku 1900, gdy klub przeniósł się na Tavistock Crescent. Nie tylko zresztą rury są w klubie staroświeckie; nawet jego eks-luzywność tłumaczy się założeniem, że w obecności kobiet nie wypada dyskutować o morderstwach. Morderstwo zaś jawi się tu jako cywilizowany archaizm, który dzięki upływowi czasu lub ochronnemu pancerzowi prawa przestał mieć cokolwiek wspólnego z rzeczywistością, z plugawymi i żałosnymi zbrodniami, którymi na co dzień zajmował się Dalgliesh. Tutaj morderstwo kojarzy się z wiktoriańską panną służącą w czepku i fartuszku, zerkającą przez drzwi sypialni, jak Adelaide Bartlett odmierza mężowi truciznę; ze smukłą dłonią, która w edynburskiej suterenie podaje komuś filiżankę kakao, być może z dodatkiem arszeniku; z doktorem Lamsonem, który częstuje gości ciastem na ostatnim podwieczorku swego bogatego szwagra; wreszcie z Lizzie Borden, skradającą się z siekierą pewnego gorącego lata przez zastygły w upale dom w Fali River, Massachusetts.
Każdy klub ma swój atut; w Klubie Cadaver są to Planto-wie. Członkowie pytają czasem: „Cóż byśmy poczęli bez Plantów?”, zupełnie jakby pytali: „Cóż poczniemy, jeśli zrzucą Bombę?” Oba pytania są zasadne, lecz rozpatrują je tylko chorobliwi ponuracy. Pan Plant spłodził – można by sądzić, że ku chwale klubu – pięć hożych i sprawnych dziewcząt, z których trzy najstarsze: Rosę, Marigold i Violet, są już zamężne i przychodzą czasami do pomocy. Dwie najmłodsze, Heather i Primrose, zatrudnione są w jadalni jako kelnerki. Sam Plant pełni funkcję zarządcy i człowieka do wszystkiego, zaś jego żona uważana jest za jedną z najlepszych kucharek w Londynie. To Plantom właśnie Klub Cadaver zawdzięcza atmosferę prywatnej, miejskiej rezydencji, gdzie komfort rodziny powierzony został w ręce oddanych, kompetentnych i dyskretnych służących. Ci z członków, którzy w młodości mieli okazję cieszyć się podobnymi przywilejami, ulegają miłemu złudzeniu, że znaleźli się w krainie młodości, inni zaczynają rozumieć, ile stracili. Nawet dziwactwa Plantów, nie ujmując w niczym ich sprawności, są na tyle niezwykłe, by stali się interesujący, a niewielu jest służących w klubie, o których można powiedzieć to samo.
Aczkolwiek Dalgliesh nie był członkiem klubu, jednak jadał tam od czasu do czasu i Plant go znał; tak się również szczęśliwie złożyło, iż dzięki działającej w takich przypadkach szczególnej alchemii został przezeń zaaprobowany. Toteż Plant bez trudu dał się przekonać, aby go oprowadzić i odpowiedzieć na jego pytania; Dalgliesh nie musiał też podkreślać, że tym razem występuje w charakterze nieoficjalnym. Mówili niewiele, ale rozumieli się doskonale. Plant poszedł przodem do leżącego na pierwszym piętrze małego pokoju od frontu, z którego zawsze korzystał Seton, i czekał przy drzwiach, podczas gdy Dalgliesh dokonywał oględzin; na szczęście Dalgliesha, przywykłego do pracy pod obserwacją, nie speszyła jego nieruchoma czujność. Plant przykuwał do siebie uwagę. Miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, szerokie ramiona oraz bladą, plastyczną niczym glinka twarz z cienką, ukośną blizną na lewym policzku. Ten ślad, skutek niezręcznego upadku z roweru na spiczaste ogrodzenie, tak dalece przypominał pamiątkę z pojedynku, że Plant nie oparł się pokusie wzmocnienia efektu i nosił pince-nez oraz fryzurę „na jeża”, niczym złowieszczy komandor z antynazistowskiego filmu. Ubrany był, bardzo właściwie, w uniform z ciemnoniebieskiej wełny z maleńkimi czaszkami na obu klapach; ten wulgarny koncept, wprowadzony w 1896 roku przez założyciela klubu, został już dawno, jak sam Plant, uświęcony przez czas i obyczaj. W rzeczy samej, gdy goście komentowali czasami niezwykły wygląd Planta, członkowie byli na ogół nieco zdziwieni.
W pokoju niewiele było do oglądania. Przez cienłćie zasłonki z terylenu prześwitywało do środka szare światło październikowego popołudnia. Komoda i szafa były puste, małe biureczko przy oknie zawierało jedynie czysty bibularz i zapas klubowej papeterii. Pojedyncze łóżko, świeżo posłane, czekało na następnego lokatora.
– Policjanci z Wydziału Śledczego w Suffolk zabrali jego ubranie i maszynę do pisania – powiedział Plant. – Oni też szukali papierów, ale prawie ich nie miał. Paczka szarych kopert, pięćdziesiąt arkuszy przebitki i ze dwie nowe kalki, to wszystko. To był bardzo schludny dżentelman, sir.
– Zwykle tu mieszkał w październiku, prawda?
– Co roku, przez ostatnie dwa tygodnie, sir. I zawsze brał ten pokój. Na tym piętrze jest tylko jeden, a on nie mógł chodzić wyżej po schodach z powodu serca. Oczywiście, mógł jeździć windą, ale mówił, że nie ma zaufania do wind. A więc musiał mieszkać tutaj.
– Czy pracował tutaj?
– Tak, sir. Co rano od dziesiątej do wpół do pierwszej. Potem jadł obiad i znowu siadał do pracy, od wpół do trzeciej do wpół do piątej. To wtedy, kiedy pisał. Jeśli miał czytać lub robić notatki, szedł do biblioteki. Ale tam nie wolno pisać na maszynie, aby nie przeszkadzać innym członkom.
– Słyszeliście, jak pisał we wtorek?
– Słyszeliśmy z żoną, że ktoś pisze, i oczywiście założyliśmy, że to pan Seton. Na drzwiach była kartka, żeby nie przeszkadzać, ale i tak byśmy nie weszli. Nie wtedy, kiedy pracował. Inspektor chyba myślał, że mógł tutaj być ktoś inny.
– To ciekawe. A pan, co myśli?
– No, chyba mógł. Żona słyszała maszynę o jedenastej rano, a ja o czwartej po południu, ale nie wiemy na pewno, czy to był pan Seton. Wydawało mi się, że to szybkie i fachowe pisanie, ale czy to o czymś świadczy? Ten inspektor pytał jeszcze, czy ktoś mógł tu wejść. Nie widzieliśmy co prawda nikogo obcego, ale podczas obiadu byliśmy dość zajęci, a potem pracowaliśmy na dole. Ludzie tu chodzą dość swobodnie, sir, jak pan zapewne wie. Oczywiście, gdyby to była jakaś pani… ktoś by zauważył, któryś z członków, gdyby do klubu weszła jakaś pani. Ale tak… nie mogłem przed inspektorem udawać, że mamy ten lokal pod dobrym nadzorem, jak to mówią. Nie bardzo mu się podobały nasze środki bezpieczeństwa. No, ale jak mu mówiłem, nasz klub to nie komisariat.
– I czekał pan dwa dni, zanim zgłosił pan zaginięcie?
– Niestety tak, sir. I nawet wtedy nie wezwałem policji, tylko zadzwoniłem do jego sekretarki, panny Kedge. Powiedziała, żeby na razie nic nie robić i że spróbuje skontaktować się z bratem przyrodnim pana Setona. Nigdy nie poznałem tego pana, ale pan Maurice Seton chyba kiedyś o nim wspominał. O ile pamiętam, nigdy nie był w klubie. O to inspektor szczególnie mnie wypytywał.
– I pewnie pytał także o pana Olivera Lathama i pana Ju-stina Bryce’a?
– Tak, sir. Obaj są członkami i tak mu powiedziałem. Ale ostatnio nie widziałem żadnego z tych panów i nie sądzę, żeby przyszli tu nie zamieniając słowa ze mną ani z moją żoną. O, tutaj jest sypialnia i ubikacja. Proszę bardzo, może pan spojrzy. Pan Seton korzystał z całego apartamentu. Tamten inspektor nawet zaglądał do rezerwuaru.
– Doprawdy? Mam nadzieję, że znalazł to, czego szukał.
– Tylko dzwon, i mam szczerą nadzieję, że go nie zepsuł. To bardzo kapryśna ubikacja, sir. Pewnie zechce pan zajrzeć do biblioteki. Pan Seton pracował tam, kiedy nie pisał na maszynie. To piętro wyżej.
Najwyraźniej wizyta w bibliotece była w planie. Inspektor Reckless wykazał ogromną skrupulatność i Plant nie zamierzał pozwolić, aby jego protegowany w czymś mu ustępował. Gdy wcisnęli się do maleńkiej, klaustrofobicznej windy, Dalgliesh zapytał jeszcze o kilka spraw. Nie, ani Plant, ani nikt z personelu nie wysyłał nic dla pana Setona, nikt też nie robił w pokoju porządków ani nie wyrzucał papierów. O ile Plant wiedział, nie było co wyrzucać. Pomijając brak ubrań i maszyny do pisania, pokój wyglądał dokładnie tak, jak tego wieczora, gdy Seton zniknął.
Biblioteka, której południowe okna wychodziły na skwer, była zapewne najładniejszym pomieszczeniem w całym domu. Kiedyś pełniła rolę bawialnł i nie licząc półek na zachodniej ścianie wyglądała prawie tak samo jak wówczas, gdy dom został przekazany klubowi. Zasłony były kopiami oryginałów, na tapecie rysował się wyblakły, prerafaelicki wzór, umieszczone pomiędzy wysokimi oknami biurka pochodziły z epoki wiktoriańskiej. Zebrane książki składały się na małą, lecz wyczerpującą bibliografię zbrodni. Znajdowały się tu znakomite serie, poświęcone słynnym brytyjskim procesom, podręczniki medycyny sądowej, toksykologii i patologii, pamiętniki sędziów, adwokatów, lekarzy sądowych i policjantów, rozliczne książki autorstwa kryminologów-: amatorów, poświęcone szczególnie kontrowersyjnym sprawom, podręczniki prawa karnego i kodeksy postępowania oraz nieliczne traktaty, dotyczące socjologicznych i psychologicznych aspektów zbrodni, które jednak nie nosiły śladów zbyt częstego otwierania. Na półkach z beletrystyką stały pierwsze wydania Poego, Le Fanu i Conan Doyle’a; co do reszty, większość stanowiły powieści kryminalne amerykańskich i brytyjskich autorów, przy czym widać było, że członkowie klubu chętnie ofiarowywali własne dzieła. Dalgliesh z zainteresowaniem zauważył, że książki Maurice’a Setona zostały przezeń dane do specjalnej oprawy i opatrzone złotym monogramem; dostrzegł również, że aczkolwiek klub nie przyjmował kobiet, zakaz ten nie rozciągał się na ich prace, tak więc biblioteka była w miarę reprezentatywną próbką pisarstwa kryminalnego z ostatnich stu pięćdziesięciu lat.
Po przeciwnej stronie pokoju stało kilka gablot, mieszczących coś w rodzaju małego muzeum morderstwa. Ponieważ eksponaty, pozyskiwane głównie z darowizn lub zapisów członków klubu, przyjmowane były w duchu bezkrytycznej aprobaty, znacznie różniły się między sobą co do wartości oraz, jak podejrzewał Dalgliesh, autentyczności. Nie podjęto próby ich chronologicznej klasyfikacji i tylko nieliczne z nich opatrzono dokładnym opisem; znacznie więcej troski poświęcono ogólnemu estetycznemu wrażeniu niż logicznemu porządkowi. Znajdujący się tu pojedynkowy pistolet skałkowy o srebrnej rękojeści opisany został jako broń, której wielebny James Hackman, powieszony w Tyburn w 1779 roku, użył przeciwko swej ofierze, Margaret Reay, kochance księcia Sandwich, co Dalgliesh uznał za wysoce nieprawdopodobne. Jego zdaniem pistolet wykonano około piętnastu lat później, nie wątpił jednak, że ten piękny, połyskliwy przedmiot ma za sobą ponurą historię. Natomiast autentyczność następnego eksponatu nie ulegała wątpliwości; pożółkły, kruchy ze starości list, jaki Mary Blandy wysłała swojemu kochankowi w podzięce za „proszek do czyszczenia szkockich kamyków” – arszenik, który posłużył do otrucia jej ojca – zaprowadził ją w końcu na szubienicę. W tej samej gablocie leżała jeszcze Biblia, podpisana „Constance Kent”, strzęp piżamy, okrywającej niegdyś ciało doktora Crippena, mała bawełniana rękawiczka, podobno własność Madeline Smith, oraz fiolka białego proszku, czyli „arszenik znaleziony w posiadaniu majora Herberta Armstronga”. Jeśli ten ostatni był prawdziwy, to znajdująca się tu dawka wprowadziłaby w jadalni niezły zamęt, gablota wszak nie była zamknięta. Ale kiedy Dalgliesh dał głośny wyraz swym obawom, Plant uśmiechnął się pobłażliwie.
– To nie arszenik, sir. Sir Charles Winkworth powiedział to samo jakieś dziewięć miesięcy temu. „Plant – powiedział -jeśli to jest arszenik, to musimy się go pozbyć albo zamknąć na klucz”. Daliśmy więc po cichu próbkę do analizy i okazało się, że to dwuwęglan sodu, ot co. Nie twierdzę, że nie pochodzi od majora Armstronga, nie twierdzę też, że jego żona umarła otruta zwykłą sodą. Ale to, co tu mamy, jest nieszkodliwe, więc zostawiliśmy, nic nikomu nie mówiąc. Jeśli przez ostatnie trzydzieści lat był to arszenik, to może być nim dalej. Jak powiedział sir Charles, gdy zaczniemy się bacznie przyglądać eksponatom, to nie będziemy już mieli muzeum. A teraz proszę mi wybaczyć, sir, ale muszę iść do jadalni. To znaczy, chyba że chce pan zobaczyć coś jeszcze.
Dalgliesh podziękował i pozwolił mu odejść, sam jednak został jeszcze przez chwilę w bibliotece. Miał dręczące i irracjonalne uczucie, że niedawno widział gdzieś coś, co stanowiło wskazówkę w sprawie śmierci Setona, jakiś ulotny ślad, który zarejestrował podświadomie i który uparcie nie l chciał się ujawnić. Nie było to dlań nowe doświadczenie; jak każdy dobry policjant, już wielokrotnie je przeżył, czasem, nawet doprowadzało do któregoś z owych pozornie intuicyj-; nych rozwiązań, na których częściowo opierała się jego reputacja. Jeszcze częściej te przejściowe wrażenia, rozpoznane i przeanalizowane, okazywały się kompletnie nieistotne. Ale nie mógł do niczego zmuszać swojej podświadomości; wskazówka, jeśli istotnie nią była, na razie pozostawała niedostępna, a zegar nad kominkiem wybił pierwszą. Jego gospodarz go oczekiwał.
Na kominku w jadalni palił się mały ogień, ledwie wi-Isdoczny w promieniach jesiennego słońca, padających ukoliśnie na stoły i dywan. Był to prosty, wygodny pokój, przeznaczony wyłącznie do poważnego zadania, jakim jest jedzenie; na solidnych stołach błyszczały obrusy o bieli nie zakłóconej czymś tak frywolnym jak kwiaty. Na ścianach wisiały oryginalne ilustracje do „Martina Chuzzlewitta”, podarowane przez jakiegoś wybitnego członka. Zdaniem Dalgliesha stanowiły miłą odmianę od serii widoków z Tyburn, które uprzednio przyozdabiały pokój, choć podejrzewał, że przywiązany do przeszłości Komitet rozstał się z nimi z żalem.
Na obiad i kolację w Klubie Cadaver podaje się tylko jedno danie, gdyż pani Plant jest zdania, że przy ograniczonym personelu doskonałość nie da się pogodzić z rozmaitością. Zawsze można zdecydować się na zimne mięso ł sałatę, a ci, którym i to nie odpowiada, mogą spróbować szczęścia gdzie indziej. Dzisiaj, jak głosił wywieszony w bibliotece jadłospis, członkowie mogli spożyć przystawkę z melona, zapiekankę z wołowiny ł nerek, a na deser suflet cytrynowy. Już wnoszono pierwsze zapiekanki, spowite w białe serwetki.
Max Gurney, czekający nań przy narożnym stoliku, konferował z Plantem na temat wina. Podniósłszy pulchną dłoń w biskupim pozdrowieniu, zdawał się nie tylko witać gościa, lecz także błogosławić wszystkie obiady. Widząc go, Dalgliesh od razu poczuł się lepiej; obecność Maxa Gurneya z reguły wywoływała taki skutek. Jego towarzystwo rzadko bywało niemile widziane. Uprzejmy, cywilizowany i szczodry, cieszył się życiem i ludźmi w sposób, który udzielał się innym i podtrzymywał ich na duchu. Ten wielki mężczyzna wywoływał wrażenie lekkości, podskakując nieco na małych stopach o wysokim podbiciu, trzepocząc dłońmi i błyskając czarnymi oczami za rogową oprawą olbrzymich okularów.
– Adam! – promiennie uśmiechnął się do Dalgliesha. -Jakże mi miło. Uzgodniliśmy z Plantem, że johannisberger auslese rocznik 1959 będzie najbardziej odpowiednie, chyba że masz ochotę na coś lżejszego. Nie znoszę dyskutować o winie dłużej, niż to konieczne. Czuję wtedy, że zaczynani się zachowywać jak czcigodny Martin Carruthers.
To rzucało nowe światło na wymyślonego przez Setona detektywa. Dalgliesh odparł, iż nie miał pojęcia, że Seton znał się na winie.
– Bo też się nie znał, biedaczek. Nawet go specjalnie nie l: lubił. Wymyślił sobie, że mu szkodzi na serce. Nie, wszystkie informacje czerpał z książek. Co oczywiście oznaczało, że gusta Carruthersa były straszliwie sztampowe. Bardzo dobrze wyglądasz, Adamie. Obawiałem się już, że konieczność obserwowania cudzego śledztwa wytrąciła cię trochę z równowagi.
Dalgliesh odparł z powagą, że jego duma ucierpiała bardziej niż zdrowie, ale istotnie, napięcie jest spore. Jak zwykle, od razu odczuł kojące działanie obiadu z Maxem.
Zajęci przystawką, przez następne dwadzieścia minut nie wspominali o śmierci Setona. Ale gdy obiad został podany, wino zaś rozlane do kieliszków, Max powiedział:
– A więc, Adamie, ta sprawa Maurice’a Setona. Muszę powiedzieć, że wiadomość o jego śmierci wstrząsnęła mną i bardzo mnie – tu nabił na widelec soczysty kawałek wołowiny, mały grzybek ł kawałek nerki – oburzyła. Jak również, oczywiście, wszystkich w firmie. Nie spodziewaliśmy się, że będziemy tracić autorów w tak spektakularny sposób.
– Ale to sprzyja sprzedaży? – zauważył Dalgliesh figlarnie.
– Ależ nie! Nic podobnego, mój drogi. To typowe nieporozumienie. Nawet gdyby jego śmierć była tylko sztuczką reklamową – a przyznasz, że byłaby to z jego strony zbytnia gorliwość – to nie sprzedalibyśmy dzięki temu ani jednego egzemplarza więcej. Kilka staruszek wypożyczyłoby z biblioteki jego ostatnią powieść, to wszystko. A propos, czytałeś ją? Nazywa się „Śmierć w garnku” i rozgrywa w zakładach garncarskich. W zeszłym roku w kwietniu spędził trzy tygodnie w takiej manufakturze, biedny Maurice, zawsze taki sumienny. Ale nie, ty pewnie nie czytasz kryminałów.
– Nie dlatego, iżbym się wywyższał – powiedział Dalgliesh. – Możesz uznać, że to z zawiści. Niechęcią napawa mnie fakt, że w powieściach detektywi mogą aresztować złoczyńcę i uzyskać przyznanie się do winy w oparciu o dowody, które mnie nie wystarczyłyby do wystąpienia o nakaz. Bardzo chciałbym, żeby prawdziwi mordercy tak łatwo wpadali w panikę.
– Ale za to czcigodny Martin to prawdziwy dżentelmen, jestem pewien, że możesz się od niego dużo nauczyć. Zawsze ma pod ręką odpowiedni cytat. No i to diabelne powodzenie u kobiet… Oczywiście wszystko odbywa się jak najprzyzwoiciej, ale widać, że podejrzane aż dyszą, żeby pójść z czcigodnym do łóżka, gdyby tylko Seton im pozwolił. Biedny Maurice! Czuję w tym niezrealizowane marzenia.
– Co powiesz o jego stylu? – zapytał Dalgliesh, który zaczynał sądzić, że chyba niepotrzebnie ograniczał swoje lektury.
– Napuszony, ale gramatyczny. A w dzisiejszych czasach, gdy każda niepiśmienna pannica uważa się za pisarkę, czemuż miałbym to krytykować? Pisane ze słownikiem po prawicy i encyklopedią po lewicy, nieświeże, płaskie i, niestety, sprzedające się coraz gorzej. Nie chciałem go brać, kiedy pięć lat temu porzucił Maxwella Dawsona, ale mnie przegłosowali. Już wówczas miałem wrażenie, że się wypisał. Ale zawsze mieliśmy dwóch czy trzech autorów kryminałów, więc go przyjęliśmy. Obie strony tego żałowały, ale nie doszło do ostatecznego zerwania.
– A jaki był jako człowiek?
– Och, nieznośny. Absolutnie nieznośny, biedaczek! Myślałem, że go znałeś. Pedantyczny, apodyktyczny, nerwowy człowieczek, bez końca martwiący się o sprzedaż, promocję albo obwoluty. Przeceniał własny talent i nie doceniał cudzego, co nie przysparzało mu bynajmniej popularności.
– Czyli typowy pisarz? – wtrącił Dalgliesh drwiąco.
– Zaraz, zaraz, Adamie, to nieładnie. A ze strony pisarza, to zdrada. Dobrze wiesz, że nasi ludzie pracują równie ciężko, są równie utalentowani i mili jak wszyscy inni, z wyłączeniem, być może, wariatów. Nie, nie był typowy. Znacznie bardziej denerwował się i przejmował. Czasem nawet było mi go szkoda, ale wszelkie miłosierne odruchy gasły po dziesięciu minutach przebywania z nim.
Dalgliesh zapytał, czy Seton nie wspominał o tym, że zamierza zmienić gatunek literacki.
– Owszem. Kiedy widziałem go ostatnio około dwóch miesięcy temu, musiałem najpierw wysłuchać zwykłej diatryby na temat ogólnego obniżenia się poziomu oraz panoszenia się seksu i sadyzmu, ale potem powiedział, że sam też chce napisać powieść sensacyjną. Teoretycznie powinienem się cieszyć, ale jakoś nie sądziłem, że sobie poradzi. Nie znał tego jeżyka ani nie miał odpowiedniej wiedzy. To zabawa dla zawodowców, a Seton gubił się natychmiast, gdy coś wykraczało poza jego doświadczenie.
– To chyba spora przeszkoda również dla autora kryminałów?
– Och, o ile wiem, do tej pory nie popełnił morderstwa, przynajmniej nie w imię swej twórczości. Ale trzymał się miejsc i osób, jakie dobrze znał. Wiesz o co mi chodzi; przytulne angielskie wioski lub małe miasteczka, miejscowe postacie, przesuwające się po planszy zgodnie z pozycją i stanowiskiem. Pocieszające złudzenie, że przemoc to coś wyjątkowego, że wszyscy policjanci są uczciwi, że angielski system klasowy od dwudziestu lat się nie zmienił, że morderca nie może być dżentelmenem. Był niesłychanie dokładny w szczegółach. Na przykład nigdy nie opisał morderstwa przez zastrzelenie, gdyż nie znał się na broni palnej. Nieźle orientował się w toksykologii i miał sporą wiedzę na temat medycyny sądowej. Bardzo wiele uwagi poświęcał takim sprawom jak stężenie pośmiertne. Złościło go, że recenzenci tego nie dostrzegają, a czytelnikom jest wszystko jedno.
– A więc widziałeś go dwa miesiące temu?
– Napisał, że chce się ze mną zobaczyć. Przyjechał specjalnie do Londynu i spotkaliśmy się u mnie w biurze piętnaście po szóstej, gdy większość personelu już wyszła. Potem przyszliśmy tutaj na kolację. O tym właśnie chciałem z tobą rozmawiać, Adamie. Pragnął zmienić testament i w tym liście tłumaczy, dlaczego.
Wyjął z portfela złożony arkusz papieru i podał go Dalglieshowi. Nagłówek głosił: „Seton House, Monksmere, Suffolk”, zaś napisany na maszynie list datowany był 30 lipca. Aczkolwiek wyglądał na poprawny, to spacjowanie i podziały wyrazów na końcu wierszy zdradzały rękę amatora; Dal-gliesh natychmiast zorientował się, że niedawno widział inny tekst pisany przez tego samego człowieka. Zaczął czytać.
Drogi Gumey,
przemyślawszy jeszcze raz naszą piątkową rozmowę – tu muszę panu jeszcze raz podziękować za przemiłą kolację -doszedłem do wniosku, że mój pierwszy odruch był właściwy. Nie ma sensu robić niczego połowicznie. Jeśli literacka nagroda im. Maurice’a Setona ma spełnić przewidziany przeze mnie szczytny cel, to musi być wsparta sporym kapitałem; nie tylko dlatego, że jej pieniężna wartość powinna w pełni odpowiadać jej znaczeniu, ale również dlatego, żeby zapewnić jej ciągłość. Nie ma nikogo, kto mógłby rościć sobie prawa do mojego majątku. Są pewne osoby, którym wydaje się, że jest inaczej, ale to inna sprawa. Mój jedyny żyjący krewny odziedziczy sumę, którą ciężka praca i rozwaga niewątpliwie pomnożą, jeśli tylko zechce on kultywować te cnoty. Nie mam ochoty robić nic więcej. Jeśli więc odejmiemy ten oraz inne niewielkie zapisy, pozostanie nam suma wynosząca około 120000 funtów, którą mógłbym przeznaczyć na nagrodę. Komunikuję to panu, aby był pan świadom, moich zamiarów. Jak pan wie, nie cieszę się dobrym zdrowiem i choć nie ma powodu, abym nie pożył jeszcze dobrych kilku lat, chciałbym jednak uruchomić tę sprawę. Moje stanowisko pan zna. Nagroda ma być przyznawana raz na dwa lata za znaczącą pracę w dziedzinie beletrystykl Nie zależy mi szczególnie na popieraniu młodych; zbyt często w ostatnich latach musieliśmy znosić samolubny emocjonalizm piszących nastolatków. Nie jestem również zwolennikiem realizmu; powieść ma być tworem uskrzydlonego rzemiosła, nie zaś popłuczyną po raportach służb socjalnych. Nie chciałbym ograniczać nagrody do powieści kryminalnych; to, co rozumiem przez powieść kryminalną, nie jest już uprawiane.
Może przemyśli pan te uwagi i da mi znać, co proponuje. Będzie nam oczywiście potrzebny zarząd powierniczy, zasięgnę też porady prawnika co do treści nowego testamentu. Na razie nie zamierzam nikomu o tym mówić i ufam, że pan będzie równie dyskretny. Niewątpliwie ujawnienie szczegółów wywoła pewien rozgłos, ale bardzo byłbym nierad wszelkim przedwczesnym wystąpieniom. Przez dwa ostatnie tygodnie października będę jak zwykle mieszkał w Klubie Cadauer i mam nadzieję wówczas skontaktować się z panem.
Pozostaję z szacunkiem
Maurice Seton
Czytając Dalgliesh był świadom, że spoczywa na nim spojrzenie małych, czarnych oczu Gurneya. Gdy skończył, oddał mu list ze słowami:
– Sporo się po tobie spodziewał, prawda? A co miałaby z tego firma?
– Zupełnie nic, drogi Adamie, oprócz pracy i kłopotów, a wszystko to oczywiście ku większej chwale Maurice’a Setona. Nawet nie ograniczył nagrody do naszych autorów, choć przyznaję, że to by nie było rozsądne. Chciał przyciągnać naprawdę wielkie nazwiska i głównie martwił się o to, czy zechcą ubiegać się o tę nagrodę. Powiedziałem mu, że jeśli będzie dostatecznie duża, to zechcą, a jakże. Ale sto dwadzieścia tysięcy funtów! Nie przypuszczałem, że był aż tak bogaty.
– Jego żona miała pieniądze… Nie wiesz, Max, czy mówił o swoich planach jeszcze komuś?
– Twierdził, że nie. Zachowywał się trochę jak uczniak. Musiałem uroczyście przysiąc, że nie będę nawet do niego dzwonił w tej sprawie. Ale rozumiesz mój problem: mam to oddać policji czy nie?
– Naturalnie, że tak. Konkretnie inspektorowi Recklessowi z policji w Suffolk. Dam ci adres. I zadzwoń do niego, że to wysyłasz.
– Myślałem, że tak powiesz. To właściwie oczywiste, ale człowiek ma takie irracjonalne zahamowania. Nie wiem, kto po nim teraz dziedziczy, ale sądzę, że ten list dałby komuś kolosalny motyw.
– O tak. Ale nie mamy dowodów, że spadkobierca o tym wiedział. I jeśli cię to pocieszy, dodam jeszcze, że człowiek z najsilniejszym motywem finansowym ma również najlepsze alibi. W chwili śmierci Setona był w areszcie policyjnym.
– A to spryciarz… A nie mógłbym po prostu oddać tego tobie?
– Przykro mi, Max, ale nie.
Gurney westchnął, schował list do portfela i zajął się posiłkiem. Nie rozmawiali już o Setonie.
Gdy wychodzili, Max otulił się swą czarną peleryną, którą nosił od października do maja jak podupadły magik-amator, i powiedział:
– Jeśli się nie pośpieszę, spóźnię się na zebranie zarządu. Zrobiliśmy się bardzo oficjalni, Adamie. Wszystkie decyzje podejmuje się uchwałą zarządu. To przez te nowe budynki. W dawnych czasach siedzieliśmy w naszych zakurzonych komórkach i sami podejmowaliśmy decyzje. To prowadziło do pewnego rozmycia strategii firmy, ale nie jestem pewien, czy to źle… Podrzucić cię gdzieś? Kogo będziesz teraz śledził?
– Dziękuję Max, pójdę piechotą. Idę do Soho pogawędzić z pewnym mordercą.
Max zatrzymał się, zaskoczony.
– Chyba nie z mordercą Setona? Myślałem, że i ty, i policja z Suffolk jesteście jeszcze w lesie. Czy chcesz powiedzieć, że na próżno walczyłem ze swym sumieniem?
– Nie, ten morderca nie zabił Setona, chociaż wątpię, czy miałby jakieś skrupuły. Ale na pewno ktoś chce przekonać policję, że jest w to wplątany. To L.J. Luker. Pamiętasz go?
– Czy to nie on zabił swego wspólnika na środku Picca-dilly i wykręcił się sianem? W pięćdziesiątym dziewiątym, prawda?
– To właśnie ten. Sąd apelacyjny odrzucił werdykt pierwszej instancji ze względu na sugerowanie wyroku. Sędzia Brothwick w napadzie jakiejś aberracji powiedział ławie przysięgłych, że człowiek, który nie odpowiada, gdy stawia mu się zarzuty, ma zapewne coś do ukrycia. Musiał zdać sobie sprawę z konsekwencji, gdy tylko zamknął usta. Ale już się stało i Luker wyszedł na wolność, tak jak się przechwalał.
– A co go łączy z Mauricem Setonem? Nie potrafię wyobrazić sobie dwóch ludzi, którzy mieliby mniej ze sobą wspólnego.
– Tego właśnie – odparł Dalgliesh – mam nadzieję się dowiedzieć.
Do klubu Cortez Dalgliesh poszedł przez Soho; po czystej i świeżej pustce Suffolk, wąwozy ulic, nawet podczas popołudniowego zastoju, wywarły na nim wrażenie bardziej przygnębiających niż zwykle. Trudno było uwierzyć, że kiedyś bawiło go chodzenie po tych obskurnych rynsztokach. Miesięczna nieobecność sprawiła, że powrót tutaj stał się jeszcze bardziej nieznośny. Niewątpliwie miało to coś wspólnego z jego nastrojem, gdyż, jak wiadomo, w tej dzielnicy każdy znajdzie coś dla siebie; oferuje ona wszystko, co można kupić za pieniądze. Każdy postrzega ją tak, jak ma ochotę. To świetne miejsce na kolację na mieście; wielonarodowa wioska, ukryta tuż za Piccadilly; jedno z najlepszych centrów zakupów spożywczych; wylęgarnia najbardziej plugawej zbrodni w Europie. Nawet dziennikarze-podróżnicy, opętani jej wieloznacznością, nie bardzo wiedzą, jak ją określić. Mijając kluby striptizowe, brudne wejścia do suteren i oświetlone okna, w których rysowały się sylwetki znudzonych dziewcząt, Dalgliesh pomyślał, że codzienny spacer po tych brzydkich ulicach każdego wpędziłby do klasztoru, nie tyle z powodu obrzydzenia seksem, co wiedzionego nieznośnym znużeniem i monotonią żądzy tak zupełnie pozbawionej radości.
Klub Cortez nie był ani lepszy, ani gorszy od swych sąsiadów. Na zewnątrz wisiały nieuniknione fotosy, obok wejścia kłębiła się grupka przygnębionych mężczyzn w średnim wieku, zerkających na nie bez większego zainteresowania.
Lokal nie był jeszcze czynny, ale drzwi poddały się pod ręką Dalgliesha. W małej, przeszklonej recepcji nie zobaczył jednak nikogo. Zszedł więc wolno na dół po schodach wysłanych sfatygowanym czerwonym dywanem i odsunął pretensjonalną zasłonkę z koralików, oddzielającą restaurację od korytarza.
Niewiele się tu zmieniło; Klub Cortez, podobnie jak jego właściciel, posiadał niespożyte umiejętności przetrwania. Może teraz było tu trochę schludniej, mimo obnażonych przez popołudniowe słońce tandetnych, pseudohiszpań-skich dekoracji i brudnych ścian. Na podłodze tłoczyły się stoliki, w większości jednoosobowe i ustawione zbyt blisko siebie. Ale też klienci nie przychodzili tu na obiad z rodziną i nie jedzenie ich przyciągało.
Na końcu sali wznosiła się mała scena, na której stało jedno krzesło i duży trzcinowy parawan. Przy pianinie na lewo od sceny siedział przygarbiony, chudy młody człowiek w spodniach i swetrze, brzdąkając melodię lewą ręką i zapisując ją prawą. Mimo leniwej pozy i ogólnie znudzonego wyglądu był całkowicie pochłonięty swą pracą. Zerknął przelotnie na Dalgliesha i natychmiast powrócił do jednostajnego uderzania w klawisze.
Sala właściwie była pusta, jeśli nie liczyć ciemnoskórego mężczyzny z Zachodniej Afryki, który niespiesznie przesuwał szczotkę po podłodze.
– Jeszcze nieczynne, proszę pana – powiedział niskim, miękkim głosem. – Obsługę zaczynamy o wpół do siódmej.
– Dziękuję, nie potrzebuję obsługi. Czy jest pan Luker?
– Muszę się dowiedzieć, proszę pana.
– Bardzo proszę. I przy okazji chciałbym się widzieć z panną Coombs.
– Dowiem się, proszę pana. Nie jestem pewien, czy jest.
– Och, myślę, że pan ją znajdzie. Proszę jej powiedzieć, że chce z nią mówić Adam Dalgliesh.
Mężczyzna zniknął. Pianista, nie podnosząc głowy, nadal ciągnął swoją improwizację, a Dalgliesh usiadł przy jednym ze stolików, aby odsiedzieć dziesięć minut, które, jak sądził, Luker zamierzał kazać mu czekać. Dla zabicia czasu zaczął rozmyślać o czającym się na górze człowieku.
Luker obiecał swego czasu, że zabije wspólnika i dotrzymał słowa. Powiedział, że nie zawiśnie za to – i nie zawisł. Ponieważ raczej nie mógł się spodziewać współpracy sędziego Brothwicka, ta przechwałka świadczyła o niezwykłej umiejętności przewidywania bądź też o podziwu godnej wierze we własne szczęście. Niektóre z opowieści, jakie od czasu procesu narosły wokół jego osoby, niewątpliwie były apokryfami, jednak nie zrobił nic, aby je zdementować. Zawodowi przestępcy znali go i uznawali, chociaż nie był jednym z nich. Szanowali go z na poły zabobonną czcią, jaką ludzie, którzy doskonale wiedzą, ile opłaca się ryzykować, darzą kogoś, kto jednym, nieodwracalnym aktem przekroczył wszelkie dopuszczalne granice. Wokół człowieka, który cudem uniknął owego straszliwego ostatniego spaceru, unosiła się aura grozy. Dalgliesh stwierdzał z irytacją, że nawet policjanci nie zawsze potrafili jej się oprzeć. Nie mogli uwierzyć, że Luker, który zabił ot tak sobie, z powodu prywatnej urazy, zadowala się kierowaniem szeregiem drugorzędnych nocnych klubów; spodziewali się po nim występku bardziej efektownego niż unikanie podatków, łamanie ustawy o wyszynku i sprzedawanie umiarkowanie erotycznej rozrywki posępnym biznesmenom. Jeśli miał jakieś inne zajęcia, nic nie było o nich wiadomo. Może nie było co wiedzieć; może pragnął jedynie tej dostatniej, na poły szacownej egzystencji, tej podrabianej reputacji, tej wolności człowieka na ziemi niczyjej pomiędzy dwoma światami.
Minęło dokładnie dziesięć minut zanim czarny mężczyzna wrócił na salę mówiąc, że pan Luker go przyjmie. Dalgliesh wszedł schodami na górę, do dużego pokoju od frontu, skąd Luker kierował nie tylko Klubem Cortez, lecz wszystkimi swoimi klubami. Było tu za dużo mebli i za mało powietrza, panowało gorąco i duchota. Na środku stało biurko, pod ścianą dwie szafki na akta, duży sejf obok piecyka gazowego oraz trzy fotele i kanapa, zgrupowane przed telewizorem. W rogu stała szafka z małym zlewem. Pokój najwyraźniej miał służyć zarówno jako biuro, jak i salonik, ale w efekcie nie spełniał dobrze żadnej z tych ról. Obecne były trzy osoby: sam Luker, Sid Martelli, jego totumfacki w Klubie Cortez, oraz Lily Coombs. Sid, w samej koszuli, podgrzewał na piecyku mleko w rondelku ze swą zwykłą, głęboko nieszczęśliwą miną. Panna Coombs, przebrana już w wieczorową czerń, przysiadła na pufie przed ogniem, lakierując paznokcie; na widok Dalgliesha uniosła dłoń w pozdrowieniu i obdarzyła go szerokim, beztroskim uśmiechem. Dalgliesh uznał, że jej opis, zawarty w maszynopisie, jest bardzo trafny. Osobiście nie dostrzegał w niej błękitnej krwi rosyjskiej, ponieważ jednak doskonale wiedział, że wychowała się nie dalej na wschód niż Whitechapel Road, nie poczuł się tym zaskoczony. Była dużą, zdrową blondynką o mocnych zębach i grubej, białej skórze, która tak świetnie opiera się starości. Mogła mieć około czterdziestu lat, ale wyglądała dokładnie tak samo jak pięć lat wcześniej; zapewne nie miała się wiele zmienić przez kolejnych pięć.
Luker przytył od ich ostatniego spotkania. Kosztowny garnitur napiął się na ramionach, z nieskazitelnego kołnierzyka wylewał się gruby kark. Miał dużą, mocną twarz o skórze tak czystej i lśniącej, iż wyglądała na wypolerowaną, i niezwykłe, jakby sztuczne oczy, których tęczówki, szare jak kamyczki, tkwiły dokładnie pośrodku białek. Jego włosy, grube i czarne, schodziły trójkątem na czoło niczym wdowi czepek, nadając twarzy osobliwie kobiecy wyraz; krótko obcięte, lśniły na całej głowie jak sierść psa. Wyglądał na to, czym był. Ale gdy się odezwał, jego głos zdradził, skąd pochodzi. Było tam wszystko: plebania w małym miasteczku, starannie kultywowana przyzwoitość, szkoła dobra, ale nieco gorsza niż należało. Potrafił bardzo się zmienić, ale nie umiał wpłynąć na swój głos.
– Ach, nadinspektor. Cóż za przyjemność. Obawiam się, że jesteśmy zajęci dziś wieczorem, ale może Michael znajdzie panu stolik. Zapewne chce pan obejrzeć występy.
– Za kolację i występy dziękuję. Zdaje się, że wasza kuchnia trochę zaszkodziła jednemu z moich znajomych, który był tu ostatnio. I lubię, gdy kobiety wyglądają jak kobiety, nie jak karmiące hipopotamy. Fotosy na zewnątrz zupełnie mi wystarczą. Skąd u licha pan je bierze?
– Wcale nie biorę. Kochane dziewczęta uznają, że posiadają, powiedzmy, naturalne zalety, i same do nas przychodzą. Niech pan nie będzie takim Katonem, nadinspektorze. Wszyscy mamy prywatne marzenia seksualne. To, że nie zaspokajamy tu pańskich nie znaczy, że pan ich nie ma. Chyba istnieje takie przysłowie o źdźbłach i belkach? Proszę pamiętać że, tak jak pan, jestem synem pastora. Ale jakoś inaczej to na nas wpłynęło.
Zamilkł na chwilę, jakby zaciekawiony odmiennością ich reakcji, po czym lekko ciągnął dalej:
– Nadinspektor i ja mamy tego samego pecha, Sid. Obaj mieliśmy duchownych za tatusiów. To dla chłopca niedobry początek. Jeśli są szczerzy, pogardzasz nimi za głupotę; jeśli nie, skreślasz ich jako hipokrytów. Tak czy inaczej, są przegrani.
Sid, którego spłodził cypryjski barman z cofniętą w rozwoju sprzątaczką, namiętnie pokiwał głową.
– Chciałem zamienić słowo z panem i panną Coombs.
Chodzi o Maurice’a Setona. To nie jest moje śledztwo, więc nie musicie mówić, jeśli nie chcecie. Ale oczywiście wiecie o tym.
– To prawda, nie muszę nic mówić, ani słóweczka. Ale może na przykład jestem w przyjaznym nastroju? Nigdy nic nie wiadomo. Niech pan spróbuje.
– Zna pan Digby’ego Setona, prawda? Dalgliesh mógłby przysiąc, że nie oczekiwali tego pytania. Martwe oczy Lukera zabłysły.
– Digby pracował tu kilka miesięcy w zeszłym roku, gdy straciłem poprzedniego pianistę. To było po tym, jak jego klub zrobił klapę. Pożyczyłem mu trochę na przetrwanie, ale nic z tego nie wyszło. Digby się do tego nie nadaje. Ale pianista z niego niezły.
– Kiedy był tu ostatnio?
Luker rozłożył ręce i zwrócił się do towarzyszy:
– Robił tu przez tydzień w maju, gdy Ricki Carlis przedawkował, prawda? Od tamtej pory go nie widziałem.
– Zaglądał tu kilka razy, L.J. – powiedziała Lil. – Ale ciebie wtedy nie było.
Mówiąc doń, personel Lukera używał jego inicjałów; Dalgliesh nie był pewien, czy dlatego, aby podkreślić ogólną zażyłość, czy też aby Luker poczuł się jak amerykański bogacz.
– Czy nie przyszedł tu latem z jakimś towarzystwem, Sid? – ciągnęła pomocnie Lil.
Sid popadł w długą, żałobną zadumę.
– Nie latem. Lil. Prędzej późną wiosną. Chyba przyszedł z Mavłs Manning i jej znajomymi po tym, jak w maju skończyła występy.
– To był Ricki, Sid. Myli ci się z Rickim. Digby Seton nigdy nie chodził z Mavis.
Są tak wytresowani jak do numeru wodewilowego, pomyślał Dalgliesh.
– Czemu się czepiać Digby’ego? To nie jest morderstwo, a nawet gdyby tak było, to Digby jest w porządku. Fakty są takie. Digby miał bogatego brata. To miłe. Brat miał słabe serce, które mogło wysiąść w każdej chwili. To przykre dla niego, ale dla Digby’ego nadal miłe. I któregoś dnia naprawdę wysiadło. Śmierć naturalna, jeśli to określenie jeszcze cokolwiek znaczy, nadinspektorze. Przyznaję, ktoś musiał zawieźć ciało do Suffolk i spuścić je na wodę. A przedtem wykonać parę paskudnych czynności, jeśli to, co słyszałem, jest prawdą. Wygląda mi na to, że biedny pan Seton nie cieszył się wielką sympatią swoich sąsiadów-literatów. Dziwię się, nadinspektorze, że pańska ciotka chce mieszkać wśród takich ludzi, że już nie wspomnę o tym poręcznym tasaku.
– Jest pan dobrze poinformowany – powiedział Dalgliesh. I szybko, dodał w myślach. Ciekaw był, kto dostarczył Luke-rowi tak świeżych informacji.
– To nie jest karane – wzruszył ramionami Luker. – Przyjaciele mówią mi różne rzeczy. Wiedzą, że się wszystkim interesuję.
– Zwłaszcza wtedy, gdy dziedziczą drobne dwieście tysięcy funtów?
– Niech pan posłucha, nadinspektorze. Każdy głupiec potrafi zrobić fortunę poza prawem, ale żeby ją zrobić legalnie, trzeba być naprawdę mądrym człowiekiem. Jeśli Digby Seton ma ochotę, może mi zwrócić te półtora tysiąca, które mu pożyczyłem, gdy chciał ratować „Złotego Bażanta”. Ja go poganiał nie będę.
Sid zwrócił na szefa swoje spojrzenie lemura. Oddanie w jego oczach było wręcz nieprzyzwoite.
– W dzień swojej śmierci Maurice Seton jadł tutaj kolację – powiedział Dalgliesh. – Digby Seton jest z tym miejscem związany, w dodatku ma odziedziczyć dwieście tysięcy. Nie może się pan dziwić, że zadaję pytania, szczególnie, że ostatnią osobą, która widziała Maurice’a żywego, była panna Coombs.
– Lepiej nic nie mów – zwrócił się Luker do Lil. – A jeszcze lepiej znajdź sobie adwokata. Zadzwonię do Berniego.
– A po cholerę mi Bemie? Wszystko już raz opowiedziałam, kiedy był tu ten inspektor. Mówię prawdę. Michael i chłopcy widzieli, jak zawołał mnie do stolika i siedzieliśmy razem do wpół do dziesiątej, kiedy żeśmy wyszli. Wróciłam o wpół do jedenastej. Widziałeś mnie, Sid, i widział mnie cały ten cholerny klub.
– Tak jest, nadinspektorze, Lil wróciła o wpół do jedenastej.
– Lil nie powinna była w ogóle wychodzić – wtrącił gładko Luker. – Ale to moja sprawa, nie wasza.
Panna Coombs w obliczu niezadowolenia Lukera okazywała wspaniałą obojętność. Jak wszyscy jego pracownicy, dokładnie wiedziała, jak daleko może się posunąć. Reguły były nieliczne, proste i zrozumiałe. Opuszczenie klubu na godzinę podczas zastoju w interesie mogło zostać wybaczone; w pewnych, jasno określonych okolicznościach morderstwo również. Ale jeśli ktoś z Monksmere miał nadzieję wrobić Lukera w tę konkretną zbrodnię, to miał się gorzko rozczarować. Luker nie należał do ludzi, którzy mordują dla cudzej korzyści, nie zadawałby sobie też trudu, aby zacierać ślady. Gdy Luker zabijał, nie miał nic przeciwko temu, by przestępstwo nosiło jego znamię.
Dalgliesh zapytał Lil, co się zdarzyło. Nie wspominała więcej o adwokacie i już bez trudu wyciągnął od niej całą opowieść. Nie umknęło mu spojrzenie, jakie Lil wymieniła przedtem ze swym szefem; z jakichś, sobie tylko wiadomych powodów, Luker postanowił pozwolić jej mówić.
– No więc, przyszedł około ósmej i zajął stolik przy drzwiach. Od razu go zauważyłam. Był taki dziwny, nieduży, schludny i strasznie się denerwował. Pomyślałam, że to pewnie jakiś urzędnik państwowy chce się zabawić. Różni tu przychodzą. Regularni klienci zwykle są w grupach, ale czasem trafi się ktoś samotny. Tacy na ogół szukają dziewczyny. No, ale my się tym nie zajmujemy i do mnie należy im to powiedzieć.
Panna Coombs zrobiła świątobliwie surową minę, która jednak nikogo nie zwiodła – i zwieść nie miała. Dalgliesh zapytał, co stało się później.
– Michael przyjął od niego zamówienie. Smażone scampi, zielona sałata, chleb z masłem i butelka ruffino. Wiedział dokładnie, czego chce, żadnego marudzenia. Gdy Michael go obsłużył, ten gość zapytał, czy mógłby mówić ze mną. No, to podeszłam do niego. Zapytał, co będę piła. Zamówiłam gin z limoną i wypiłam go, podczas gdy on skubał swoje scampi. Albo nie miał apetytu, albo chciał mieć coś na talerzu podczas rozmowy. W końcu nawet zjadł dość dużo, ale nie wyglądało na to, że mu smakuje. Ale wino wypił. Prawie całą butelkę.
Dalgliesh zapytał, o czym rozmawiali.
– O narkotykach – powiedziała szczerze panna Coombs. -Tym się interesował. Nie dla siebie, uważasz. Widać było, że to nie ćpun, a gdyby był, nie przyszedłby do mnie. Tamci dobrze wiedzą, gdzie kupić towar. U nas ich nie ma. Ten gość powiedział, że jest pisarzem, znanym, sławnym pisarzem, i że pisze książkę o handlu narkotykami. Nie mówił, jak się nazywa, a ja nie pytałam. W każdym razie ktoś mu powiedział, że mogę udzielić informacji, jeśli mi się to opłaci. Podobno ten znajomy powiedział, że jeśli chce się dowiedzieć wszystkiego o Soho, ma iść do Klubu Cortez i zapytać o Lil. Ładne rzeczy. Nigdy nie uważałam się za fachowca od narkotyków, ale wyglądało na to, że ktoś mi robi przysługę. Mogłam trochę zarobić, a ten facet nie wyglądał mi na takiego, co by wiedział, czy mówię prawdę. Chciał tylko trochę folkloru do swojej książki, więc uznałam, że mu tego dostar- 174 czę. W Londynie kupisz wszystko, czego zapragniesz, jeśli tylko masz gotówkę i wiesz, dokąd pójść. Wiesz o tym, kotku, tak samo jak ja. Pewnie, że mogłam mu podać nazwy paru lokali, gdzie popycha się towar, ale co by mu z tego przyszło? On chciał koloru ł przygody, a w narkotykach ani w tych nieszczęsnych ćpunach nie ma żadnego koloru. Więc powiedziałam, że mogę mu trochę opowiedzieć i że co będę z tego miała? Powiedział, że dziesięć funtów, więc się zgodziłam. I nie mów mi o wyłudzaniu. Uczciwie się wywiązałam.
Dalgliesh powiedział, że jest pewien, iż panna Coombs zawsze wywiązuje się uczciwie, panna Coombs zaś, po krótkiej walce wewnętrznej, pozwoliła tej uwadze przejść bez komentarza.
– Czy uwierzyła pani w tę historyjkę, że jest pisarzem? -spytał.
– Nie, kotku. Przynajmniej nie z początku. Za często ją słyszę. Zdziwiłbyś się, ilu gości chce poderwać dziewczynę, „żeby mieć autentyczne tło do mojej nowej powieści”. A jak nie to, to robią badania socjologiczne. Założę się, że robią! On też wyglądał mi na takiego. Wiesz, niepozorny, nerwowy i jednocześnie strasznie napalony. Ale kiedy zaproponował, żebyśmy wzięli taksówkę i żebym dyktowała, a on od razu będzie pisał, zaczęłam się zastanawiać. Powiedziałam, że mogę wyjść z klubu najwyżej na godzinę i że wolę, żebyśmy poszli do mnie. Jak nie wiesz, z kim grasz, to lepiej na własnym terenie, zawsze to mówię. Więc powiedziałam, żebyśmy pojechali do mnie taksówką. Zgodził się i wyszliśmy tuż przed wpół do dziesiątej. Tak było, Sid?
– Tak jest, Lil. O wpół do dziesiątej. – Sid przerwał niechętną kontemplację szklanki mleka, na którym powoli tworzył się pomarszczony kożuch. Mdlący i nieco stęchły zapach zdawał się przenikać całe biuro.
– Na litość boską, Sid, wypij to świństwo albo wylej – powiedział Luker. – Denerwujesz mnie.
– Pij, koteczku – zachęciła Sida panna Coombs. – Pomyśl o swoich wrzodach. Nie chcesz chyba skończyć tak, jak biedny Solly Goldstein.
– Solly umarł na zawał i mleko nic mu nie pomogło. Nawet wręcz przeciwnie. A poza tym, to świństwo jest radioaktywne. Pełno w nim strontu 90. Sid, to szkodliwe.
Sid podszedł do zlewu i wylał mleko. Tłumiąc pokusę, by otworzyć na oścież okno, Dalgliesh zapytał:
– Jak zachowywał się pan Seton, gdy siedzieliście razem przy stoliku?
– Nerwowo, kiciu. Był naraz podniecony i rozdrażniony. Michael chciał go przenieść do innego stolika, przy drzwiach jest przeciąg, ale nie dał się ruszyć. Kiedy rozmawialiśmy, cały czas zerkał na drzwi.
– Jakby na kogoś czekał?
– Nie, kiciu. Jakby chciał się upewnić, że jeszcze tam są. Prawie spodziewałam się, że zaraz da nogę. Dziwadło było z niego, nie ma co.
Dalgliesh zapytał, co się stało, gdy wyszli z klubu.
– Tak jak mówiłam temu policjantowi z Suffolk. Na rogu Greek Street złapaliśmy taksówkę i właśnie chciałam podać swój adres, kiedy pan Seton nagle powiedział, że wolałby po prostu trochę pojeździć i czy mam coś przeciwko temu. Jakby się mnie kto pytał, to myślę, że nagle dostał cykora. Przeraził się, że coś mu się stanie, biedny kurdupel. No, ale mnie było wszystko jedno, więc pojeździliśmy trochę po West Endzie i wokół Hyde Parku. Ponawijałam mu trochę o handlu narkotykami, a on zapisywał to w notesie. Jakby się kto pytał, to był trochę pijany. Nagle mnie złapał i chciał pocałować. Miałam już trochę dość tego wszystkiego i nie chciałam, żeby mnie macał taki dupek. Odniosłam wrażenie, że dobiera się do mnie tylko dlatego, że uznał, że powinien. Powiedziałam więc, że muszę wracać do klubu. Poprosił, żeby go wysadzić przy dworcu Paddington i że pojedzie metrem. Bez urazy. Dał mi dwie piątki i jeszcze funta na taksówkę.
– Powiedział, dokąd jedzie?
– Nie. Przyjechaliśmy Sussex Gardens – teraz Praed Street jest jednokierunkowa – ł wysadziliśmy go przy linii Dłstrict, ale mógł przejść przez ulicę do linii Bakerloo. Nie czekałam, żeby to sprawdzić. Około kwadransa po dziesiątej pożegnałam się z nim na Paddington i więcej go nie widziałam. I taka jest prawda.
A nawet jeśli nie, pomyślał Dalgliesh, to trudno będzie podważyć tę historię. Za wiele dowodów ją potwierdzało, a Lil była ostatnią kobietą w Londynie, która popadłaby w panikę na tyle, by zmienić zeznanie. Cała wizyta w Klubie Cortez okazała się stratą czasu. Luker przejawił niezwykłą, wręcz podejrzaną chęć współpracy, Dalgliesh jednak nie dowiedział się niczego, czego nie mógłby się bez trudu dowiedzieć od Recklessa.
Poczuł, jak ogarnia go ta sama niepewność i świadomość własnych niedostatków, jaka nękała młodego konstabla Dalgliesha dwadzieścia lat wcześniej. Wyjmując zdjęcie Bryce, przedstawiające piknik na plaży, nie miał wielkiej nadziei na sukces; pokazując je, czuł się trochę jak komiwojażer, który proponuje nie chcianą tandetę. Zebrani obejrzeli je uprzejmie. Może litowali się nad nim, jak życzliwe gospodynie domowe. Uparł się jednak i mimo wszystko zapytał, czy którąś z osób na fotografii widziano w klubie Cortez. Ul zmrużyła oczy w udawanym wysiłku, równocześnie trzymając zdjęcie na odległość ręki, co skutecznie uniemożliwiło jej dokładne jego obejrzenie. Jak większość kobiet, najlepiej kłamała wówczas, gdy była przekonana, że w zasadzie mówi prawdę.
– Nie, kiciu, nie mogę powiedzieć, żebym kogoś tu widziała, oczywiście oprócz Maurice’a Setona i Digby’ego. Ale to nie znaczy, że tu nie bywali. Najlepiej sam ich zapytaj.
Luker i Sid, mniej dbający o pozory, ledwie zerknęli na zdjęcie, po czym przysięgli, że na oczy nie widzieli żadnej z przedstawionych tam osób.
Dalgliesh popatrzył na całą trójkę. Zbolały, lekko zmartwiony Sid wyglądał jak niedożywiony chłopczyk, beznadziejnie zagubiony w świecie zepsutych dorosłych. Luker, zdaniem Dalgliesha, śmiał się w duchu – to znaczy, jeśli w ogóle umiał się śmiać. Lil spoglądała nań matczynym, zachęcającym, pełnym współczucia wzrokiem, który – pomyślał z goryczą – rezerwuje zwykle dla swych klientów. Nic więcej nie mógł się od nich dowiedzieć. Podziękował im za pomoc – Luker zapewne dosłyszał w jego glosie nutę chłodnej ironii – i wyszedł na zewnątrz.
Po wyjściu Dalgliesha Luker skinieniem głowy dał znak Si-dowi, który nie oglądając się wyszedł bez słowa. Lil, pozostawiona sam na sam z szefem, nie przejawiała szczególnego niepokoju, lecz rozsiadła się wygodniej na wytartym fotelu na lewo od ognia, spoglądając nart wzrokiem uprzejmym i równie pozbawionym zainteresowania jak wzrok kota. Luker podszedł do sejfu w ścianie. Gdy otwierał zamek, widziała tylko jego szerokie, nieruchome plecy. Odwrócił się trzymając w ręce owiniętą w brązowy papier paczuszkę wielkości pudełka do butów, luźno przewiązaną sznurkiem.
– Czy już to widziałaś? – zapytał, kładąc paczkę na biurku.
Lil nie zniżyła się do wulgarnej ciekawości.
– Przyszła poranną pocztą, prawda? Sid ją przyjął. A coś z nią nie w porządku?
– Nic podobnego. Wręcz przeciwnie, to znakomicie zrobiona paczka. Już ją rozpakowałem, jak widzisz, ale kiedy przyszła, wyglądała bardzo porządnie. Spójrz na adres: „L.J. Luker, Esq., Klub Cortez, W. l”. Drukowane litery, starannie wypisane długopisem, bez znaków szczególnych. Niełatwo będzie rozpoznać pismo. Podoba mi się to Esq. Nie jestem szlachcicem, a więc nadawca jest nieco pretensjonalny, ale to samo można powiedzieć o inspektorze podatkowym i połowię kupców w Soho, zatem to żadna wskazówka. Papier też jest zwyczajny, sprzedają go na arkusze w każdym sklepie papierniczym. Teraz weźmy sznurek. Czy widzisz w nim coś niezwykłego?
Skupiwszy się Lil przyznała, że sznurek wydaje się jej zupełnie niegodny uwagi.
– Niezwykła jednak – ciągnął Luker – jest liczba znaczków, którą on – lub ona – nalepił. Przynajmniej o szyling za dużo. A zatem paczki nie frankowano na poczcie, tylko gdzieś indziej, a potem nadano ją w godzinach szczytu, nie czekając na zważenie. W ten sposób trudniej człowieka zapamiętać.
– Gdzie ją nadano?
– W Ipswich, w sobotę. Czy to ci coś mówi?
– Tyle tylko, że nadano ją cholerny kawał drogi stąd. Czy Ipswich nie leży blisko tego miejsca, gdzie znaleziono Maurice’a Setona?
– Najbliższe duże miasto w okolicach Monksmere. Najbliższe miejsce, gdzie można być pewnym, że nikt człowieka nie rozpozna. Trudno byłoby to wysłać z Walberswick czy Southwold i mieć pewność, że nikt tego nie dostrzeże.
– Na litość boską, L.J.! Co to jest?
– Otwórz i sama zobacz.
Lil, pozornie beztroska, podeszła ostrożnie. Warstw brązowego papieru było więcej, niż się spodziewała, samo pudełko natomiast objawiło się jako zwykłe, białe, kartonowe pudełko po butach, z oddartymi etykietami. Wyglądało na bardzo stare, jak te, które upchnięte w szufladach i szafach zalegają w prawie każdym domu. Dłonie Lil zawahały się nad pokrywką.
– Jeśli ze środka wyskoczy na mnie jakieś cholerne zwierzę, to cię zabiję, L.J., tak mi dopomóż Bóg. Nienawidzę głupawych dowcipów. Co to w ogóle tak śmierdzi?
– Formalina. No, otwieraj.
Zainteresowany, wręcz rozbawiony, patrzył na nią uważnie swymi zimnymi, szarymi oczami. Zaniepokoiła się. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, po czym Lil cofnęła się o krok i wyciągnąwszy rękę szybkim ruchem dłoni zrzuciła pokrywkę z pudełka.
Zapachniało słodko i przenikliwie, jakby środkiem usypiającym. Odrąbane dłonie, złożone niczym w parodii modlitwy, spoczywały na podłożu z wilgotnej waty; skóra, a raczej to, co z niej zostało, była kredowobiała i tak pomarszczona, że wydawało się, iż przy lada dotknięciu zejdzie z kości niczym stara rękawiczka. Już teraz odsłoniła zmasakrowane nadgarstki, a paznokieć palca wskazującego nieco się przesunął.
Kobieta wlepiła w przesyłkę zafascynowane, pełne wstrętu spojrzenie, a następnie złapała pokrywkę i z rozmachem wcisnęła ją na pudełko, aż tektura wygięła się od siły ciosu.
– To nie morderstwo, L.J., przysięgam! Digby nie miał z tym nic wspólnego. Za bardzo się boi.
– Tyle to i ja wiem. Powiedziałaś mi prawdę, Lil?
– Oczywiście. Calutką prawdę, L.J. Słuchaj, on nie mógł tego zrobić. Całą noc we wtorek siedział na dołku.
– Słyszałem. Ale jeśli on tego nie przysłał, to kto? Pamiętaj, że to on ma dostać dwieście tysięcy.
– Powiedział mi kiedyś, że jego brat umrze. – Patrzyła na pudełko przerażona.
– Oczywiście, że miał umrzeć – powiedział Luker. – Kiedyś. Miał przecież słabe serce, prawda? To nie znaczy, że Digby go załatwił. To naturalna śmierć.
Możliwe, że Lil dosłyszała w jego głosie nutkę niepewności, gdyż zerknęła nań i powiedziała pośpiesznie:
– Zawsze chciał się do ciebie przyłączyć, L.J., wiesz o tym. A teraz ma pieniądze.
– Jeszcze nie. I może ich nigdy nie dostać. Nie chcę mieć u siebie głupka, z kapitałem czy bez.
– Jeśli wykończy! Maurice’a i upozorował śmierć naturalną to może nie taki z niego giupek, L.J.
– Może i nie. Poczekajmy i zobaczmy, czy mu się udało.
– A co z… tym? – spytała Lil, wskazując głową niewinnie wyglądające pudełko.
– Do sejfu Jutro powiem Sidowi, żeby je zapakował i wysłał Digbyemu. Coś z tego wyniknie. Wypadałoby załączyć wizytówkę. A w ogóle, najwyższa pora, abym sobie pogadał z Digbym Setonem.
Dalgliesh zamknął za sobą drzwi Klubu Cortez i głęboko wciągnął w płuca powietrze Soho, jakby to był świeży morski wiatr na cyplu Monksmere; Luker zawsze sprawiał, że atmosfera wydawała mu się skażona. Cieszył się, że nareszcie opuścił duszne biuro, że nie musi już patrzeć w te martwe oczy. W czasie, gdy był w klubie, spadł krótki deszcz i teraz koła samochodów syczały na mokrym asfalcie, a chodnik pod jego stopami lekko się lepił. Soho budziło się do życia; wąska ulica od krawężnika po krawężnik kipiała jaskrawym tłumem. Wiał ostry wiatr, szybko osuszając jezdnię. Ciekaw był, czy wieje także na Monksmere i czy właśnie w tej chwili jego ciotka zamyka okiennice.
Idąc wolno w stronę Shaftesbury Avenue, zastanawiał się nad następnym ruchem. Jak dotąd, ten wypad do Londynu, spowodowany gniewnym impulsem, przyniósł mu niewiele więcej, niż dowiedziałby się siedząc wygodnie w fotelu w Suffolk. Nawet Max Gurney mógł przekazać mu swoją nowinę przez telefon, aczkolwiek Max znany był ze swej ostrożności. Dalgliesh nie żałował, że przyjechał, ale miał za sobą długi dzień i nie chciał go przedłużać. Tym bardziej drażniło go przeświadczenie, że powinien jeszcze coś zrobić.
Nie bardzo wiedział, co to właściwie ma być. Żadna z ewentualności go nie pociągała. Mógł odwiedzić drogie, położone w modnym punkcie miasta mieszkanie Lathama i spróbować coś wyciągnąć z portiera, ale wątpił, czy to się uda, działał przecież nieoficjalnie. Poza tym ludzie Reckles-sa na pewno byli tam przed nim i jeżeli alibi Lathama dałoby się podważyć, to by je podważyli. Mógł spróbować szczęścia w szacownym hotelu w Bloomsbury, gdzie Eliza Marley podobno spędziła wtorkową noc, ale i tu zapewne nie spotkałby się z uprzejmym przyjęciem, ponadto Reckless pewnie tutaj też już był. Trochę go zmęczyło chodzenie jak oswojony pies po śladach inspektora.
Mógł także rzucić okiem na mieszkanie Justina Bryce w City, ale nie sądził, aby to miało sens. Bryce nadal przebywał w Suffolk, więc Dalgliesh nie mógłby wejść do środka, a niewiele by zyskał, oglądając sam budynek. Znał go dobrze jako jedno z ładniejszych założeń architektonicznych w City; Bryce mieszkał nad biurem „Miesięcznego Przeglądu Krytycznego” przy Fleet Street, w osiemnasto-wiecznym podwórku tak doskonale zachowanym, że wyglądało na sztuczne. Jedyne prowadzące zeń wyjście na świat stanowiła alejka Pie Crust Passage, w której ledwie się mieścił pojedynczy człowiek. Dalgliesh nie wiedział, gdzie Bryce garażuje swój samochód, ale na pewno nie stawiał go na rym podwórku. Nagle owładnęła nim fantastyczna wizja małego człowieczka, słaniającego się pod ciężarem trupa na Pie Crust Passage, a. następnie upychającego ciało w bagażniku pod okiem miejscowej służby ruchu. Nie bardzo potrafił w to uwierzyć.
Oczywiście, mógł spędzić wieczór zupełnie inaczej. Mógł zadzwonić do Deborah Riscoe – na pewno już zbierała się do wyjścia z pracy – i poprosić, aby przyjechała do jego mieszkania. I przyjechałaby; dni słodkiej udręki, gdy nigdy nie był jej pewien, dawno już minęły. Przyjechałaby bez względu na to, jakie miała plany na wieczór. Wówczas przynajmniej nuda, niepewność i rozdrażnienie znalazłyby fizyczne ujście.
A jutro znów zmierzyłby się z problemem, który tak mu ciążył.
Nagle podjął decyzję. Ruszył energicznie w stronę Greek Street, zatrzymał pierwszą napotkaną taksówkę i kazał się zawieźć na stację metra Paddington.
Postanowił pójść piechotą z dworca do mieszkania Digby’ego Setona. Jeśli Maurice Seton również podążał tą trasą, to mógł oczywiście wziąć taksówkę albo pojechać autobusem (Dalgliesh był ciekaw, czy Reckless to sprawdził), ale istniała spora szansa, że poszedł piechotą. Dalgliesh mierzył czas; dokładnie po szesnastu minutach szybkiego marszu minął rozsypującą się ceglaną bramę, prowadzącą do Carrington Mews. Maurice’owi mogło to zająć nieco dłużej.
Brukowane wejście było źle oświetlone i zniechęcająco cuchnęło uryną. Nie było tu żywej duszy; Dalgliesh bez przeszkód wszedł na duże podwórko, oświetlone tylko pojedynczą żarówką nad rzędem podwójnych garaży. Kiedyś widocznie mieściła się tu szkoła jazdy i nieliczne, porwane ogłoszenia wciąż jeszcze wisiały na drzwiach. Teraz jednak garaże służyły szlachetniejszemu celowi, przyczyniając się do zwiększenia zasobów mieszkaniowych Londynu; inaczej mówiąc, zostały przerobione na ciemne, za małe i za drogie domki, które niewątpliwie niedługo ktoś zareklamuje jako „klejnoty wśród miejskich rezydencji”, sprzedając je tym, którzy nad wygodę przedkładają londyński adres i upodobanie do blichtru. Istniejące podwójne garaże przegrodzono na pół, uzyskując w ten sposób, oprócz miejsca na jeden samochód, dodatkowy salonik na parterze, zaś stryszki mieściły dwie maleńkie sypialnie i łazienkę.
Domek Digby’ego Setona był jedynym, który został wykończony. Jego wystrój przygnębiał banałem; na pomarańczowych drzwiach przytwierdzono kołatkę w kształcie syreny, u dwóch maleńkich okienek wisiały skrzynki na kwialy, a nad okapem – kuta latarnia. Nie paliła się, w czym nie było nic dziwnego, jako że – o ile Dalgliesh mógł dostrzec – nie została podłączona do prądu. Uderzyła go jej pozbawiona wdzięku pretensjonalność i niefunkcjonalna wulgarność, w jakiś sposób symboliczna dla całego domu. Pomarańczowe skrzynki uginały się pod ciężarem skawalonej ziemi. Posadzone w nich złote chryzantemy kiedyś zapewne uzasadniały dodatkowy wydatek, teraz jednak, zwiędłe i połamane, cuchnęły zgnilizną.
Krążył po brukowanym podwórku, świecąc latarką w ciemne oczodoły okien. Obecnie modernizowano dwa sąsiadujące ze sobą garaże; usunięto wszystko z ich wnętrza i zdjęto bramy, mógł więc swobodnie wejść do środka, gdzie zauważył, że między salonikiem i garażem przewidziane było przejście. Wszędzie pachniało świeżym drewnem, farbą i cementem. Ta okolica, pomyślał, zanim będzie zaakceptowana, czy wręcz modna, ma przed sobą jeszcze długą drogę, ale jej akcje idą w górę. Digby był jedynie pierwszym, który wyczuł tendencję.
To zaś prowadziło wprost do pytania, dlaczego właściwie Digby postanowił tu zamieszkać. Jego wybór nie dziwił; taki właśnie symbol pośledniego statusu bardzo do niego pasował. Ale czy to nie za wielki zbieg okoliczności, że wybrał dom tak świetnie nadający się do popełnienia morderstwa? O dwadzieścia minut drogi od miejsca, gdzie Maurice Seton wysiadł z taksówki; w ciemnym, niepozornym podwórku, wyludnionym po odejściu robotników; z garażem, z którego drzwi prowadziły wprost do saloniku. A był jeszcze jeden fakt, być może najbardziej znaczący: Digby przeprowadził się dopiero niedawno i nie podał swego adresu nikomu na Monksmere. Gdy Sylvia Kedge po zniknięciu Maurice chciała się z nim skontaktować, nie wiedziała, gdzie go szukać. A to znaczyło, że jeśli Maurice naprawdę przyszedł tu za namową Lily Coombs, to nie wiedział, że czeka na niego właśnie Digby. Z Klubu Cortez Maurice niewątpliwie poszedł na śmierć; Digby zaś był jedynym podejrzanym, który miał z klubem jakikolwiek związek.
Wszystko to jednak były tylko podejrzenia, nie oparte na żadnych dowodach. Nie istniały żadne poszlaki, wskazujące na to, że Lil tutaj skierowała Maurice’a, a nawet gdyby tak było, to Lil potrafiła obstawać przy swojej wersji zdarzeń z uporem godnym lepszej sprawy. Aby zmusić ją do mówienia, należałoby zastosować środki, jakich nie zaakceptowałby żaden policjant w AngLil. Nie było również dowodów, że Maurice w ogóle tu był. Dalgliesh co prawda nie mógł dostać się do zamkniętego domku, ale Reckless i jego ludzie z pewnością go przeczesali i znaleźli wszystko, co było do znalezienia. Wreszcie, nie istniał żaden dowód, że Maurice naprawdę został zamordowany. Reckless w to nie wierzył, nie wierzył w to komisarz okręgowy ani zapewne nikt inny. z wyjątkiem jego, Adama Dalgliesha, głupio i ślepo upierającego się przy swoim przeczuciu wbrew wszelkim dostępnym danym. A nawet jeśli Maurice’a w istocie zamordowano, to i tak pozostawał jeszcze jeden nie rozwiązany problem: zmarł o północy, w chwili, na którą wszyscy podejrzani, nie wyłączając Digby’ego Setona, mieli niepodważalne alibi. Dopóki nie wiadomo było „jak”, zastanawianie się nad „kto” nie miało większego sensu.
Dalglłesh po raz ostatni oświetlił latarką opuszczony dziedziniec, drewno ułożone pod plandeką, sterty nowych cegieł, drzwi od garaży i łuszczące się na nich plakaty. Potem wyszedł przez bramę tak cicho jak wszedł i ruszył w stronę Lejdngton Street i swego samochodu.
Fala zmęczenia ogarnęła go pod Ipswich, gdzie zdał sobie sprawę, że w tym stanie nie może dalej prowadzić. Musiał coś zjeść; od obiadu z Maxem nie miał nic w ustach. O ile mógł bez zastrzeżeń spędzić noc w samochodzie na poboczu, to zdecydowanie nie miał ochoty obudzić się o świcie z pustym żołądkiem, bez szans na jakiekolwiek śniadanie. Na wizytę w pubie było już za późno, nie zamierzał też zatrzymywać się w jakimś przydrożnym hotelu i walczyć z właścicielem, sądzącym, że posiłki podaje się o ustalonych porach, za cenę, która odstraszyłaby nawet kogoś umierającego z głodu. Jednak po przejechaniu kilku kilometrów napotkał kafejkę przydrożną, przeznaczoną głównie dla kierowców, której obecność obwieszczało ciemne stado ciężarówek przed wejściem i blask bijący z niskich okien. Panował w niej tłok, w powietrzu unosiły się kłęby dymu, wokół rozbrzmiewał gwar rozmów i kakofonia dźwięków dobiegających z szafy grającej, ale z przyjemnością usiadł przy czystym stoliku w rogu i zamówił jajka, kiełbaski z frytkami oraz duży kubek gorącej, słodkiej herbaty.
Po jedzeniu odnalazł telefon, niewygodnie umieszczony na końcu wąskiego przejścia prowadzącego do kuchni i zadzwonił do Pentlands. Nie musiał dzwonić, jego ciotka nie spodziewała się go o żadnej konkretnej porze, nagle jednak poczuł niepokój; gdyby nie podniosła słuchawki, pojechałby dalej. Tłumaczył sobie, że jego lęk jest bezpodstawny, ciotka wszak mogła pójść do Priory House lub na samotny spacer po plaży. Nic nie wskazywało na to, że grozi jej niebezpieczeństwo, wciąż jednak miał uczucie, że coś jest nie tak. Zapewne był to skutek frustracji i zmęczenia, jednak musiał się upewnić.
Wydawało mu się, że bardzo dużo czasu upłynęło nim wreszcie usłyszał jej znajomy, spokojny głos. Jeśli zdziwił ją ten telefon, nie dała nic po sobie poznać. Rozmawiali krótko w szczęku zmywanych naczyń i ryku odjeżdżających ciężarówek; gdy odkładał słuchawkę, czuł się lepiej, ale niepokój pozostał. Obiecała mu, że dziś zarygluje drzwi domku. Nic więcej nie mógł zrobić. Drażnił go ten stan, gdyż pozbawiony był rozsądnych podstaw; w przeciwnym razie, mimo zmęczenia, wróciłby do Pentlands.
Stał jeszcze przy telefonie, gdy zaświtała mu pewna myśl. Pogrzebał w kieszeni, wyciągając z niej jeszcze kilka monet. Tym razem połączenie zajęło więcej czasu, wreszcie jednak usłyszał głos Planta i zadał mu swoje pytanie. Tak, odpowiedział Plant, pan Dalgliesh ma rację, on, Plant, dzwonił do Seton House w środę wieczorem. Przykro mu, że o tym nie wspomniał. Tego wieczoru dzwonił tam co trzy godziny, w nadziei, że zastanie Setona. O której? Gdzieś około szóstej, dziewiątej i dwunastej w nocy. Nie ma za co, Plant cieszy się, że mógł pomóc. Do widzenia.
Czy rzeczywiście pomógł? Dalgliesh nie był pewien. Dowodziło to jedynie, że telefon Planta mógł być tym, który Eli-zabeth Marley usłyszała, wysadziwszy Digby’ego przed Seton House. Czas się zgadzał, Reckless zaś nie zdołał się dowiedzieć, kto dzwonił, aby wprowadzić w błąd Digby’ego. Jednak aby udowodnić, że młody Seton kłamie, trzeba było czegoś więcej.
Dziesięć minut później Dalgliesh zaparkował w cieniu przydrożnego żywopłotu i ułożył się w samochodzie tak wygodnie, jak tylko było to możliwe dla kogoś o jego wzroście. Mimo pół litra herbaty i ciężkostrawnej kolacji sen przyszedł natychmiast i trwał przez kilka godzin, głęboki i pozbawiony marzeń. Obudził go grzechot żwiru o maskę i wysokie zawodzenie wiatru. Zegarek wskazywał piętnaście po trzeciej. Zaczynała się wichura i nawet pod osłoną żywopłotu samochód lekko się kołysał. Chmury latały po księżycowym niebie niczym czarne furie, gałęzie nad nim jęczały i skrzypiały jak chór oszalałych wiedźm. Wygramolił się z samochodu i przeszedł kawałek bezludną drogą. Opierając się o drewniane ogrodzenie, stanął twarzą do wiatru, którego siła zaparła mu dech w piersiach i spojrzał przed siebie na mroczne, płaskie pola. Czuł się jak wówczas, gdy jako mały chłopiec jeździł na samotne rowerowe wycieczki i wychodził z namiotu na nocne spacery. To była jedna z jego największych przyjemności, owo poczucie całkowitego osamotnienia, polegające nie tylko na tym, że nie miał towarzysza, ale i na tym, że nikt na całym świecie nie wiedział dokładnie, gdzie się znajduje – samotność nie tylko ciała, lecz również i ducha. Zamknąwszy oczy, czując w nozdrzach głęboki aromat mokrej trawy i ziemi, potrafił prawie wyobrazić sobie, że jest znów dzieckiem; zapach i noc, i radość były te same.
Pół godziny później znów ułożył się do snu. Ale zanim zapadł w pierwszą warstwę nieświadomości, coś się stało. Rozmyślając sennie i bez napięcia o morderstwie Setona, nagle, niewytłumaczalnie, wpadł na pomysł, jak można było tego dokonać.