KSIĘGA TRZECIA

SUFFOLK

I

Kiedy Dalgliesh dotarł do Pentlands, mijała dziewiąta. Domek zastał pusty i przez chwilę znów poczuł nocny niepokój. Wtedy jednak zobaczył kartkę na kuchennym stole; ciotka zjadła śniadanie wcześniej i poszła wzdłuż brzegu w stronę Sizewell. Na odgrzanie czekał dzbanek kawy, a stół był nakryty na jedną osobę. Dalgliesh uśmiechnął się. Jakież to typowe dla ciotki! Miała zwyczaj co rano zażywać spaceru i nie widziała powodu, aby to zmieniać tylko dlatego, że jej bratanek, miotający się między Londynem i Monk-smere w poszukiwaniu mordercy, chciał być może podzielić się z nią nowinami. Ale, jak zwykle w Pentlands, sprawy zasadnicze nie pozostawiały nic do życzenia: kuchnia była ciepła i gościnna, kawa mocna, zaś obok niebieskiej miski, pełnej świeżo zniesionych jaj, piętrzyły się bułeczki prosto z pieca. Ciotka najwyraźniej wstała bardzo rano. Dalgliesh szybko zjadł śniadanie i, pragnąc wyprostować zdrętwiałe w samochodzie nogi, postanowił pójść jej na spotkanie.

Dużymi susami zbiegł stromą, piaszczystą ścieżką, prowadzącą z Pentlands na plażę. Na wzburzonym morzu grzywy fal bieliły się aż po horyzont; w brunatnoszarej pustce nie dostrzegł ani jednego żagla, tylko daleko na tle nieba majaczyła niewyraźna sylwetka przybrzeżnego kutra. Przypływ szybko się zbliżał. Potykając się o kamienie, znalazł pas drobnego żwiru, wiodący między brzegiem morza i porośniętą morską trawą wydmą na krawędzi bagien. Tutaj szło się łatwiej, choć czasem, aby zaczerpnąć oddechu, musiał odwracać się plecami do wiatru. Targany wichurą, zbryzga-ny pianą, parł do przodu po kamykach, z ulgą witając nieliczne kawałki twardego, ubitego piachu i przystając czasem, aby spojrzeć na zielone podbrzusza wysokich fal, walących się z hukiem na brzeg w zamęcie rozpryskujących się kamyków i wodnych pióropuszy. To był samotny brzeg, pusty i opuszczony jak ostatnia krawędź świata. Nie przywoływał przytulnych wspomnień dzieciństwa i zaczarowanych wakacji nad morzem. Nie było tu kałuż ani egzotycznych muszli, nie było łach żółtego piasku, pociętego niezliczonymi łopatkami. Tu panowały niepodzielnie niebo, morze i bagna; monotonię długich kilometrów mokrego żwiru jedynie czasem przerywała splamiona smołą belka lub żelazny pręt ze starych fortyfikacji. Dalgliesh kochał tę samotność, tę jedność morza i nieba, ale dzisiaj jakby ujrzał je na nowo -puste wybrzeże, dziwne, złowrogie i obce. Złe przeczucie wzmogło się w nim; z radością ujrzał, że z piasku podnosi się znajoma postać ciotki, wyprężona przeciw wiatrowi, w czerwonym, powiewającym za nią szaliku.

Prawie od razu go zobaczyła i ruszyła na jego spotkanie. Gdy przystanęli, walcząc z wiatrem o oddech, rozległo się chrapliwe „kraaa” i nad ich głowami przeleciały dwie czaple, ciężko młócąc powietrze wielkimi skrzydłami. Dalgliesh spojrzał na nie; ich długie szyje były wciągnięte, zaś delikatne, brązowe nogi wyciągnęły się za nimi jak ogony latawców.

– Czaple – powiedział z udawaną dumą.

Jane Dalgliesh roześmiała się i podała mu lornetkę.

– A co o tym powiesz?

Małe stadko biało-brązowych ptaków ćwierkało na piargu, ale zanim Dalgliesh miał czas zauważyć coś więcej ponad białe zadki i czarne, zagięte w dół dzioby, poderwały się jednocześnie i znikły na wietrze jak smuga bladego dymu.

– Piaskowce? – zaryzykował.

– Sądziłam, że tak pomyślisz. Są bardzo podobne, ale to były brodzce piskliwe.

– Ale ostatnim razem, gdy mi je pokazywałaś, miały różowe upierzenie – zaprotestował Dalgliesh.

– To było latem. Jesienią pióra młodych ptaków przybierają białoszary odcień. Dlatego wyglądają jak piaskowce… Czy udało ci się w Londynie?

– Przez większość dnia dreptałem, dość bezsensownie, po śladach Recklessa. Ale kiedy objadałem się w Klubie Cadaver na obiedzie z Maxem Gurneyem, dowiedziałem się czegoś nowego. Okazuje się, że Seton chciał prawie cały swój kapitał przeznaczyć na nagrodę literacką. Stracił widać nadzieję na osobistą sławę i choć w ten sposób chciał kupić sobie nieśmiertelność. I wcale nie miał zamiaru oszczędzać. A poza tym mam pewien pomysł, jak zabito Setona, ale ponieważ nie da się tego udowodnić, Reckless mi za to nie podziękuje. Chyba powinienem do niego zadzwonić, gdy tylko wrócimy.

Mówił bez entuzjazmu. Jane Dalgliesh rzuciła nań okiem, ale o nic nie pytała i szybko odwróciła twarz, aby nie zobaczył malującej się na niej wyraźnej troski.

– Czy Digby wiedział, że przepadnie mu spadek? – spytała w końcu.

– Wygląda na to, że nie wiedział nikt oprócz Maxa. Dziwna rzecz, ale Seton własnoręcznie napisał do niego na maszynie, a Reckless nie znalazł kopii w Seton House, inaczej na pewno by o tym wspomniał. I postarałby się wydusić od Sylwii Kedge i Digby’ego, czy o tym wiedzieli.

– Jeśli Maurice chciał zachować to w tajemnicy, to może nie zrobił kopii? – zauważyła panna Dalgliesh.

– Kalka zawinęła się, gdy wkręcał papier w maszynę, i ostatnich kilka wierszy listu odbiło się na odwrocie. Poza tym na górnej krawędzi jest ślad kalki. Może później postanowił zniszczyć kopię, ale to mało prawdopodobne; w interesach był bardzo skrupulatny. Co więcej, to nie jest jedyna tajemnica związana, z kalką. Podobno ten fragment o tym, jak jego bohater odwiedza Klub Cortez, Seton napisał podczas pobytu w Londynie. Ale obsługa w Klubie Cadaver mówi, że w pokoju nie było żadnych kopii. A więc co się z nimi stało?

Ciotka zastanawiała się przez chwilę. Po raz pierwszy rozmawiał z nią o śledztwie, co ją zaintrygowało i mile połechtało, dopóki nie przypomniała sobie, że przecież nie on je prowadzi. Za śledztwo odpowiadał Reckless i to on musiał zdecydować, jakie znaczenie ma brak kopii w Klubie Cadaver.

– Wydaje mi się, że jest kilka możliwości – powiedziała. -Może Seton nie wziął ze sobą kalki, ale wobec jego pedante-rii nie sądzę, aby tak było. Albo może zniszczył je sam lub ktoś, kto miał dostęp do pokoju. Albo ten maszynopis, który pokazała nam Sylvia, nie jest tym, który przysłał jej Seton. Reckless pewnie sprawdził u listonosza, czy doręczył jej dużą, szarą kopertę, ale mamy tylko jej słowo na to, co zawierała. A nawet jeśli zawierała ten tekst, to ktoś, kto wiedział, że Seton mieszka w klubie, mógł zamienić jeden plik papierów na drugi jeszcze przed wysłaniem przesyłki. Czy to możliwe? Czy w klubie zostawia się listy do wysłania w widocznym miejscu? Czy też samemu chodzi się na pocztę?

– O to też pytałem Planta. Nikt w Klubie Cadaver nic Se-tonowi nie wysyłał. Ale koperta mogła leżeć w jego pokoju na tyle długo, by ktoś się do niej dobrał. Albo mógł dać ją do wysłania jakiejś nieznanej osobie. Ale chyba morderca nie mógł na to liczyć? Pamiętajmy, że to było morderstwo z premedytacją. Przynajmniej ja jestem o tym przekonany. Na razie muszę przekonać Recklessa, że to w ogóle było morderstwo.

– Czy nie ma innej możliwości? – zapytała ciotka. – Wiemy, że Seton nie mógł wysłać drugiego maszynopisu, tego, gdzie opisuje dryfujące ciało. Wtedy już nie żył. Nie wiemy nawet, czy go napisał. Mamy na to tylko słowo Sylvii Kedge.

– Sądzę, że jednak tak – odparł Dalgliesh. – Gdy Max Gurney pokazał mi list, poznałem sposób pisania. Drugi tekst napisał ten sam człowiek.

Rozmawiając, instynktownie ukryli się przed wiatrem na zagłębionej ścieżce, wiodącej między wydmami i rezerwatem ptaków. Około dwudziestu metrów przed nimi leżał trzeci z serii małych punktów obserwacyjnych, który zwykle stanowił naturalny cel ich spacerów; Dalgliesh nawet nie musiał pytać ciotki, czy zamierza wejść do środka. Owe dziesięć minut, podczas których, osłonięty od wschodniego wiatru, obserwował przez lornetkę ciotki kępy sitowia na bagnach, stanowiło nieodłączny, rytualny element jego urlopów na Monksmere. Schron był typowy: surowy, drewniany szałas z trzcinowym dachem, z ławą wzdłuż tylnej ściany dla podtrzymania zmęczonych nóg i niskim, długim, wychodzącym na bagna oknem na poziomie oczu. Latem pachniał mocno rozgrzanym w słońcu drewnem, wilgotną ziemią i trawą. Nawet gdy było już zimno, trochę ciepła pozostawało, jakby upał i zapachy lata nie całkiem umknęły z drewnianych ścian.

Dotarli już prawie do wejścia i panna Dalgliesh zrobiła krok w jego kierunku, gdy Dalgliesh zawołał znienacka:

– Nie! Stój!

Jeszcze przed chwilą szedł prawie jak we śnie, ale teraz, jakby przebudzony, dostrzegł nagle znaczenie śladów, które od jakiegoś czasu podświadomie rejestrował jego wyćwiczony umysł: odciski męskich butów, prowadzących z piaszczystej ścieżki do szałasu i nikła, lecz wyraźna woń, nie mająca nic wspólnego z zapachem traw i ziemi. Minął ciotkę i wszedł do środka.

Stojąc w wejściu zasłonił swoim ciałem światło, więc wyczuł śmierć, zanim jeszcze ją zobaczył. Kwaśny odór wymiotów, krwi i biegunki uderzył go w nozdrza, jakby samo powietrze w małym szałasie przesiąkło złem i zepsuciem. Ten zapach nie był mu obcy, ale, jak zwykle, musiał zwalczyć natychmiastowy, nieznośny odruch wymiotny. Potem pochylił się, światło wpadło do szałasu i po raz pierwszy zobaczył ciało.

Aby umrzeć, Digby Seton jak pies wczołgał się w najdalszy kąt szałasu; nie.była to lekka śmierć. Żałosne, zesztyw-niałe ciało leżało przy tylnej ścianie z podciągniętymi pod brodę kolanami i głową uniesioną w górę, jakby szkliste oczy rozpaczliwie pragnęły raz jeszcze zobaczyć światło. W agonii przegryzł dolną wargę prawie na dwoje; strumień czarnej, zmieszanej z wymiocinami krwi zasechł na jego podbródku i klapach ongiś eleganckiego płaszcza. Przed śmiercią kopał pokrwawionymi dłońmi ziemię w szałasie. Jego twarz i włosy były nią umazane, usiłował nawet wpychać ją do ust, aby choć na chwilę poczuć chłód i wilgoć. Dwadzieścia centymetrów od ciała leżała metalowa piersiówka z odkręconą nakrętką.

Dalgliesh usłyszał spokojny głos ciotki:

– Adam, kto tam jest?

– Digby Seton. Nie, nie wchodź. Nic już nie możemy dla niego zrobić. Nie żyje od co najmniej dwunastu godzin. Biedak zażył jakąś silnie żrącą truciznę.

Usłyszał, jak ciotka wzdycha i niewyraźnie mruczy coś pod nosem.

– Czy mam pójść po inspektora Recklessa – zapytała -czy wolałbyś, żebym,tu została?

– Proszę, bądź tak dobra i idź po niego. Ja tu popilnuję.

Możliwe, że idąc sam zaoszczędziłby dziesięć do piętnastu minut, ale Setonowi nie mogli już pomóc, a nie zamierzał zostawiać jej samej w tym cuchnącym śmiercią miejscu. Zresztą, chodziła szybko i wytrwale; wiedział, że nie będzie tracić czasu.

Wyruszyła natychmiast, a on patrzył za nią, dopóki nie znikła za zakrętem ścieżki. Potem wspiął się na wydmę, znalazł osłonięte od wiatru zagłębienie i usiadł, opierając się plecami o kępę traw. Z tego miejsca mógł obserwować szałas, mając po prawej ręce plażę, a po lewej położoną niżej ścieżkę. Od czasu do czasu migała mu sylwetka idącej ciotki; szła w dobrym tempie, ale Reckless z ludźmi, noszami i innym sprzętem mógł tu dotrzeć najwcześniej za trzy kwadranse. Najbliższym miejscem, do którego mogła dojechać karetka, był podjazd pod Pentlands, a. najkrótszą drogą do szałasu – ścieżka, którą przyszli. Obciążeni sprzętem, pod wiatr, policjanci mieli przed sobą trudne zadanie.

Dalgliesh spędził w szałasie ledwie kilka minut, ale jasno i wyraźnie pamiętał wszystkie szczegóły. Nie miał wątpliwości, że Digby Seton został zamordowany. Aczkolwiek nie ob-szukał ciała – to było zadanie Recklessa – i dotykał go jedynie, aby sprawdzić, czy zaczęło już tężeć, nie sądził, aby znaleziono przy nim list pożegnalny. Digby Seton, ten powierzchowny, nieskomplikowany, niemądry młody człowiek, zadowolony ze swej świeżej fortuny jak dziecko z nowej zabawki, pełen pogodnych planów stworzenia lepszych i większych nocnych klubów, nie należał do potencjalnych samobójców. Poza tym, nawet on miał dość rozumu, by wiedzieć, że są przyjemniejsze sposoby umierania, niż wypalenie sobie wnętrzności trucizną. Obok ciała nie było innej butelki prócz piersiówki i prawie na pewno ona zawierała truciznę. Dawka musiała być bardzo duża. Dalgliesh w myślach rozpatrywał różne możliwości: arszenik? antymon? rtęć? ołów? Wszystkie dawały podobne objawy. Ale to były czcze zgadywanki; w swoim czasie patolodzy odpowiedzą na wszystkie pytania, podadzą nazwę trucizny, dawkę, czas, jaki zajęło Setonowi umieranie. A reszta należy do Recklessa.

Ale jeśli trucizna znajdowała się w piersiówce, to kto ją tam umieścił? Rzecz jasna ktoś, kto miał dostęp zarówno do trucizn, jak i do piersiówki. Ktoś, kto znał dobrze ofiarę; ktoś, kto wiedział, że samotny i znudzony Digby nie oprze się pociągnięciu łyka przed długą drogą do domu w przenikliwym wietrze. A to znaczyło, że ktoś potrafił go namówić na spotkanie w szałasie. Inaczej, po cóż by tam chodził? Nikt na Monksmere nigdy nie stwierdził u Digby’ego skłonności do spacerów czy podglądania ptaków; Digby nie był ubrany odpowiednio do żadnego z tych zajęć, nie miał też lornetki. Nie, to było morderstwo. Nawet Reckless nie będzie mógł twierdzić, że Digby Seton zmarł naturalną śmiercią, albo że ktoś o spaczonym poczuciu humoru umieścił jego ciało w szałasie, aby przysporzyć kłopotów Dalglieshowi i jego ciotce.

Dalgliesh nie wątpił, że oba morderstwa są ze sobą związane, ale uderzył go brak ich podobieństwa, zupełnie jakby stanowiły dzieło dwóch różnych umysłów. Zabójstwo Mauri-ce’a Setona było wręcz niepotrzebnie skomplikowane. Aczkolwiek wobec wyników sekcji niełatwo byłoby udowodnić, że istotnie został zamordowany, jednak wszystkie inne okoliczności okazały się wysoce nienaturalne. Problem leżał nie w braku poszlak, lecz w ich nadmiarze, zupełnie jakby morderca nie tyle chciał zabić Setona, co zademonstrować własny spryt. Nowe zabójstwo przeciwnie – było prostsze, bardziej bezpośrednie. Tu bynajmniej nie groziło orzeczenie śmierci z naturalnych przyczyn, morderca nie próbował żadnych sztuczek. Nie próbował nawet zainscenizować samobójstwa, zasugerować, że Digby zabił się nękany wyrzutami sumienia po śmierci brata. Niewątpliwie nie byłoby to łatwe, ale Dalglłesh uważał za znaczący fakt, że nawet nie podjęto takiej próby. Zaczynał również pojmować, dlaczego; istniał jeden zasadniczy powód, dla którego ten morderca chciał za wszelką cenę uniknąć podejrzenia, że Digby Seton zabił się sam lub że w jakikolwiek sposób spowodował śmierć swego brata.

Ukrytemu w trawie Dalglieshowi było zaskakująco ciepło i wygodnie. Słyszał, jak wiatr gwiżdże na wydmach, jak przypływ nieustannie wali o brzeg, ale wysokie kępy traw osłaniały go tak skutecznie, że czuł się dziwnie izolowany, jakby wszystkie te odgłosy dobiegały z bardzo daleka. Przez wysokie źdźbła widział dach szałasu: znajomy, prymitywny kształt, na pozór nie różniący się niczym od innych, okalających rezerwat ptaków. Prawie udało mu się przekonać samego siebie, że istotnie niczym się nie wyróżnia. Pogrążony w nierzeczywistej izolacji, musiał powstrzymać niedorzeczny impuls, by pójść i sprawdzić, czy ciało Setona jeszcze tam jest.

Jane Dalgliesh musiała bardzo się śpieszyć; nie minęło czterdzieści minut, gdy na ścieżce mignęła pierwsza z nadchodzących postaci. Następnie ukazała się cała, rozciągnięta grupa, która zaraz skryła się za wydmami. Gdy ujrzał ich ponownie, zdawało mu się, że wcale się nie przybliżyli, po czym, nieoczekiwanie, wynurzyli się zza najbliższego zakrętu. Zobaczył targaną wiatrem grupkę objuczonych sprzętem ludzi, ociągających się jak źle zorganizowana i zdemoralizowana ekspedycja. Był wśród nich Reckless, zesztywniały ze złości, w zapiętym pod szyję, wszędobylskim prochowcu, a także sierżant, lekarz policyjny, fotograf i dwóch młodych konstabli z noszami i zwiniętym, brezentowym parawanem. Nie mówili wiele; Dalgliesh wyryczał swój raport prosto w ucho inspektora i wrócił do schronienia na wydmach. To nie była jego sprawa. Po cóż im jeszcze jedna para butów, niepotrzebnie zadeptująca ślady na mokrym piasku? Głośno krzycząc i gestykulując, policjanci zabrali się do pracy. Wiatr, jakby na złość, wzmógł się tak bardzo po ich przybyciu, że nawet na względnie osłoniętej ścieżce trudno było cokolwiek usłyszeć. Reckless z lekarzem zniknęli w szałasie. Tam przynajmniej będzie ciszej, pomyślał Dalgliesh. Ciszej, duszniej i bliżej śmierci. Nie zazdrościł im. Po pięciu minutach wyłonili się ponownie i fotograf, najwyższy w grupie, zgiął się wpół i zaczął przepychać do środka swój sprzęt. Tymczasem dwóch policjantów bezskutecznie usiłowało osłonić parawanem miejsce zbrodni; płótno uciekało im z rąk i owijało się wokół kostek za każdym porywem wiatru. Dalgliesh zastanawiał się, po co to robią. Nie spodziewali się chyba żadnych gapiów, nie sądził również, aby piaszczyste otoczenie szałasu mogło dostarczyć jeszcze jakichś wskazówek. Do drzwi prowadziły tylko trzy ślady: jego, jego ciotki oraz trzeci, należący prawdopodobnie do Digby’ego Setona. Zostały już zmierzone i sfotografowane, niebawem unoszący się wszędzie piach miał zniszczyć je całkowicie.

Zanim wydostali ciało i umieścili je na noszach, minęło pół godziny. Nie czekając aż zapną paski na okrywającym je brezencie, Reckless podszedł do Dalgliesha i powiedział:

– Wczoraj telefonował do mnie pański znajomy, pan Max Gurney. Wygląda na to, że był w posiadaniu ciekawych informacji na temat testamentu Maurice’a Setona.

Tego Dalgliesh się nie spodziewał.

– Kiedy jadłem z nim wczoraj obiad, zapytał mnie, czy powinien skontaktować się z wami – powiedział.

– Tak też mówił. Ciekawe, że nie potrafił sam na to wpaść. Setona znaleziono martwego, a jego zwłoki noszą ślady przemocy. To przecież jasne, że interesujemy się stroną materialną.

– Może podzielał pański pogląd, że to naturalna śmierć -zauważył Dalgliesh.

– Możliwe. Ale to nie jego sprawa. Tak czy inaczej, wszystko nam powiedział; przyznam, że dla mnie to była nowina. W Seton House nie ma o tym żadnej wzmianki.

– Seton zrobił kopię listu – powiedział Dalgliesh. – Kiedy Gurney przyśle panu oryginał, zobaczy pan, że na odwrocie są ślady kalki. Ktoś zapewne zniszczył tę kopię.

– Ktoś – mruknął Reckless ponuro. – Może nawet sam Seton. Jeszcze nie zmieniłem zdania co do tej śmierci, panie Dalgliesh. Ale pan może mieć rację, zwłaszcza w tej sytuacji – kiwnął głową w stronę noszy, przy których właśnie kucnęło dwóch policjantów, usiłując je podnieść. – Tu nie ma wątpliwości, to na pewno morderstwo. A więc mamy wybór: jeden morderca i jeden paskudny dowcipniś albo jeden morderca i dwie zbrodnie, albo dwóch morderców.

Dalgliesh zwrócił uwagę, że w tak małej społeczności to ostatnie jest mało prawdopodobne.

– Ale możliwe, panie Dalgliesh. W końcu obie te śmierci niewiele mają ze sobą wspólnego. Ta tutaj, na przykład, nie jest szczególnie subtelna czy przemyślana. Po prostu solidna porcja trucizny w piersiówce Setona oraz świadomość, że prędzej czy później z niej pociągnie. Morderca musiał się tylko upewnić, że kiedy tak się stanie, nie będzie w okolicy pomocy lekarskiej. Chociaż wygląda na to, że Digby’emu niewiele by to pomogło.

Dalgliesh zastanawiał się, jak zabójcy udało się zwabić Setona do szałasu. Czy użyto gróźb, czy perswazji? Czy Seton spodziewał się spotkać wroga, czy przyjaciela? Jeśli to pierwsze, to czy przyszedłby sam, bez broni? A może to była schadzka zupełnie innego rodzaju? Dla ilu ludzi na Monk-smere Digby zgodziłby się przejść dwie mile po nierównym terenie w jesienny dzień podczas szalejącej wichury?

Nosze ruszyły. Jeden z konstabli pozostał na straży przy szałasie, reszta rzędem podążyła za zwłokami jak nędzny, przypadkowy kondukt. Dalgliesh i Reckless szli razem w milczeniu. Osłonięty brezentem tłumok przed nimi kołysał się z boku na bok, gdy noszowi pokonywali nierówności gruntu. Brezent łopotał miarowo jak żagiel na wietrze; samotny ptak zawisł wysoko nad noszami i, krzycząc jak potępiona dusza, zakreślił łuk, by w końcu zniknąć nad bagnami.

II

Dopiero pod wieczór Dalgliesh spotkał się z Recklessem sam na sam. Inspektor spędził dzień przesłuchując podejrzanych i sprawdzając, co Digby Seton robił przez kilka ostatnich dni. W Pentlands zjawił się około szóstej, rzekomo po to, by zapytać pannę Dalgliesh, czy poprzedniego dnia nie widziała nikogo idącego w stronę Sizewell i czy domyśla się, co mogło skłonić Setona do odwiedzenia szałasu. Jane Dalgliesh oświadczyła, że cały poniedziałkowy wieczór spędziła w Pentlands i nikogo nie widziała, wspomniała jednak, że Digby -a w zasadzie ktokolwiek – mógł pójść do szałasu ścieżką pod wydmami, której większa część nie była widoczna z Pentlands.

– Mimo to – upierał się Reckless – żeby wejść na ścieżkę, musiał przejść obok pani domku. Czy to możliwe, aby pani go nie widziała?

– Och, jak najbardziej, pod warunkiem, że szedłby blisko skał. Jest takie dwadzieścia metrów między moim zejściem na plażę i początkiem ścieżki, na których mogłabym go dostrzec. Ale nic nie widziałam. Może nie chciał zwracać na siebie uwagi i wybrał odpowiednią chwilę, aby się przemknąć.

– A to sugeruje tajemną schadzkę – mruknął Reckless, jakby do siebie. – Tak podejrzewamy. Nie był człowiekiem, który samotnie obserwuje ptaki. Poza tym, kiedy wyruszył, musiało się już zmierzchać. Sylvia Kedge mówiła, że zjadł podwieczorek w Seton House; dziś rano znalazła w zlewie brudną filiżankę.

– Ale kolacji nie zjadł? – spytała panna Dalgliesh.

– Nie, kolacji nie zjadł, panno Dalgliesh. Zdaje się, że umarł przed wieczornym posiłkiem; oczywiście, więcej będziemy wiedzieć po sekcji.

Jane Dalgliesh przeprosiła ich i poszła do kuchni robić kolację. Dalgliesh domyślił się, że chciała taktownie zostawić ich samych. Gdy tylko drzwi się za nią zamknęły, zapytał:

– Kto go widział ostatni?

– Latham i Bryce. Ale prawie każdy przyznaje, że wczoraj spędził z nim trochę czasu. Panna Kedge widziała go rano, kiedy poszła do Seton House trochę popracować. Zatrudniał ją jako coś w rodzaju sekretarko-gospodyni i zdaje się, że wykorzystywał ją tak samo jak jego brat. Potem zjadł obiad z panną Calthrop i jej siostrzenicą w Rosemary Cottage, skąd wyszedł tuż po trzeciej. W drodze do Seton House wpadł do Bryce’a, aby poplotkować o tym, że znalazł się tasak pańskiej ciotki i dowiedzieć się, po co pan pojechał do Londynu. Ten pański mały wypad wzbudził spore zainteresowanie. Latham był wtedy u Bryce’a i siedział tam aż do czwartej, kiedy Seton wyszedł.

– Co miał na sobie?

– Ubranie, w którym go znaleziono. Mógł schować piersiówkę w marynarce, w spodniach, w kieszeni płaszcza. Oczywiście w Rosemary Cottage zdjął płaszcz i panna Calthrop odwiesiła go do szafy w przedpokoju. U Bryce’a rzucił go na krzesło. Nikt nie przyznaje się do tego, że widział pier-siówkę. Według mnie, truciznę mogło tam umieścić każde z nich: Kedge, Calthrop, Marley, Bryce i Latham. Każde. I to niekoniecznie wczoraj.

Dalgliesh zauważył, że nie wspomniał o pannie Dalgliesh, ale to nie znaczyło, że nie było jej na liście.

– Oczywiście, niewiele zdziałam – ciągnął Reckless – dopóki nie ma wyników sekcji i nie wiadomo, jakiej trucizny użyto. Wtedy może coś się ruszy. Chyba nie będzie trudno dowiedzieć się, kto miał do niej dostęp. To nie jest coś, co można kupić w byle drogerii.

Dalgliesh pomyślał, że chyba wie, co to za trucizna i skąd pochodziła, ale nie powiedział nic. Już i tak w tej sprawie za często teoretyzowano na wyrost, uznał więc, że lepiej będzie poczekać na sekcję. Ale jeśli okaże się, że ma rację, udowodnienie posiadania trucizny nie przyjdzie Recklessowi tak łatwo; do tego konkretnego źródła mieli dostęp prawie wszyscy na Monksmere. Zaczął trochę żałować inspektora.

Przez chwilę siedzieli nic nie mówiąc, nie było to jednak przyjazne milczenie. Dalgliesh wręcz wyczuwał panujące między nimi napięcie. Nie wiedział co prawda, co czuje Reckless, ale z irytacją rozpoznawał własną niechęć. Spojrzał z ukosa na twarz inspektora, dokonując w myślach rozbioru rysów, jakby konstruował portret pamięciowy; dostrzegł płaskie, szerokie kości policzkowe, białą, gładką skórę po obu stronach ust, fałdy w kącikach oczu oraz nieznaczne drganie górnej powieki – jedyną oznakę, że ten człowiek w ogóle miał nerwy. W swej zwyczajności, anonimowości, twarz inspektora była nieubłagana, a jednak, gdy tak siedział w brudnym prochowcu, poszarzały ze zmęczenia, nadal emanował niezwykłą siłą. Możliwe, że jego osobowość nie wszystkim się podobała, ale nie ulegało wątpliwości, że istnieje.

Znienacka Reckless, jakby podejmując decyzję, powiedział szorstko:

– Komisarz okręgowy chce wezwać Yard. Na razie postanowił poczekać, ale myślę, że już podjął decyzję. A są tacy, co powiedzą, że wcale nie przed czasem.

Dalgliesh nie umiał na to znaleźć właściwej odpowiedzi. Nie patrząc na niego, Reckless mruknął:

– Wygląda na to, że tak jak pan, uważa te dwie zbrodnie za związane ze sobą.

Dalgliesh przez chwilę pomyślał, że jest oskarżany o wywieranie wpływu na komisarza. Nie pamiętał, aby mówił Recklessowi, jakie ma zdanie na temat zabójstw, ale wydawało mu się, że wniosek nasuwał się sam. Powiedział o tym, po czym dodał:

– Kiedy byłem wczoraj w Londynie, przyszedł mi do głowy pomysł, jak mógł zostać zabity Maurice Seton. To na razie tylko domysły i Bóg jeden wie, jak pan to udowodni. Ale chyba wiem, jak tego dokonano.

Krótko przedstawił swoją teorię, wręcz chorobliwie pilnując, aby w jego głosie nie zabrzmiał żaden ton, który inspektor mógłby uznać za oznakę samozadowolenia lub krytyki jego osoby. Reckless wysłuchał go w milczeniu.

– Jak pan na to wpadł? – zapytał wreszcie.

– Sam nie wiem. Dało mi do myślenia kilka drobiazgów.

Treść testamentu Setona, jego zachowanie przy stoliku w Klubie Cortez, jego naleganie, aby w Klubie Cadaver zajmować zawsze ten sam, konkretny pokój; nawet architektoniczny układ jego domu.

– To chyba możliwe – powiedział wolno Reckless. – Ale nigdy tego nie udowodnię, chyba że ktoś wpadnie w panikę i sam się przyzna.

– Można poszukać narzędzia.

– Dziwne to narzędzie, panie Dalgliesh.

– Niemniej narzędzie, i to śmiercionośne.

Reckless wyciągnął z kieszeni mapę terenu i rozłożył ją na stole. Obaj pochylili się nad nią, po czym inspektor zakreślił ołówkiem okrąg o środku w Monksmere i średnicy około dwudziestu mil.

– Tutaj? – zapytał.

– Albo tutaj. Na miejscu zabójcy szukałbym głębokiej wody.

– Ale nie morza – zauważył Reckless. – Mogłoby wypłynąć na brzeg za wcześnie i ktoś mógłby td rozpoznać. Chociaż mało prawdopodobne, aby ktokolwiek powiązał to z morderstwem.

– Pan mógłby, a morderca wolał nie ryzykować. Uznał, że lepiej pozbyć się tego w miejscu, gdzie nikt tego nie znajdzie albo znajdzie za późno. Jeśli nie ma tu starych szybów, głosowałbym za śluzą lub rzeką.

Ołówek opadł na mapę i Reckless zrobił trzy małe krzyżyki.

– Spróbujemy najpierw tutaj, panie Dalgliesh. I mam szczerą nadzieję, że pan ma rację. Inaczej, z tą drugą śmiercią na tapecie, to będzie tylko strata czasu.

Bez słowa zwinął mapę i odszedł.

III

Po kolacji mieli gości. Celia Calthrop z siostrzenicą, Latham i Bryce, wszyscy zjawili się w krótkich odstępach czasu, jadąc lub idąc przez szalejącą burzę, aby poszukać wątpliwej pociechy u kominka Jańe Dalgliesh. Może, myślał Dalgliesh, źle czuli się sami, a nie mogli już znieść swego towarzystwa. Tu przynajmniej byli na neutralnym terenie, stwarzającym iluzję normalności, tutaj, uciekając przed mrokiem i wrogością nocy, mogli oddać się pod opiekę światła, ognia i ciepła. Niewątpliwie dla nerwowych i wrażliwych nie był to dobry czas na samotność. Wiatr na cyplu na przemian wył i jęczał, szybko wzbierający przypływ grzmiał na plaży, niosąc przed sobą zwały żwiru. Nawet w bawialni Pentlands słychać było westchnienia cofających się fal. Od czasu do czasu blady księżyc rzucał swe martwe światło na cypel i wówczas z okien domku widać było sztorm, udrękę karłowatych drzew szamoczących się na wietrze i wielkie pustkowie białego, rozszalałego morza pod burzliwym niebem.

Nieproszeni goście, opuściwszy głowy, parli ścieżką ku drzwiom panny Dalgliesh z rozpaczą bandy uciekinierów. O ósmej byli już na miejscu; oprócz Sylvii Kedge, po którą nikomu nie chciało się jechać, stawili się wszyscy uczestnicy spotkania sprzed pięciu dni. Dalgliesha uderzyła zmiana, która w nich zaszła, i po namyśle uświadomił sobie, że wyglądają o dziesięć lat starzej. Wówczas robili wrażenie trochę zmartwionych i zaciekawionych zniknięciem Setona, teraz byli przerażeni i poruszeni, opętani obrazami krwi i śmierci, z których niełatwo było im się otrząsnąć. Za ich dzielnie podtrzymywaną beztroską, za rozpaczliwymi pozorami normalności czuć było strach.

Maurice Seton zmarł w Londynie i teoretycznie nadal istniała możliwość, że zmarł śmiercią naturalną lub że odpowiedzialny za nią jest jednak ktoś obcy. Ale Digby umarł tutaj, nieledwie u siebie, i nikt nie mógł udawać, że sądzi, iż stało się to w sposób naturalny. Co prawda Celia Calthrop miała właśnie zamiar spróbować; kucnęła przy ogniu, niezdarnie rozstawiając kolana i ułożywszy dłonie na podołku powiedziała:

– Cóż za okropna tragedia! Biedny chłopak! Chyba nigdy się nie dowiemy, co go do tego zmusiło! A miał w życiu wszystko: młodość, pieniądze, talent, urodę, wdzięk.

Ta zdumiewająco nieprawdziwa ocena osoby Digby’ego Setona została przyjęta w milczeniu.

– Przyznaję, Celio, że miał pieniądze – rzekł wreszcie Bryce. – W każdym razie w perspektywie. Poza tym mieliśmy Digby’ego za dość bezbarwnego, nieudolnego, zarozumiałego i wulgarnego dupka. Ale nikt mu źle nie życzył i, na marginesie, nikt nie wierzy, że się sam zabił.

– Oczywiście, że nie! – wybuchnął Latham. – Celia też w to nie wierzy! Czemu na odmianę nie będziesz uczciwa? Czemu nie przyznasz, że boisz się tak jak wszyscy?

– Ja wcale się nie boję! – oznajmiła z godnością Celia.

– Ale powinnaś! – Twarz Bryce’a rozjaśniła się kpiąco, oczy rozbłysły tak, że na chwilę przestał wyglądać jak osaczony stary człowiek. – W końcu to ty zyskujesz na jego śmierci. Nawet po zapłaceniu podwójnych podatków dostanie ci się niezła sumka. A Digby ostatnio bywał u ciebie regularnie, prawda? Jadł chyba wczoraj u ciebie obiad? Miałaś mnóstwo okazji, aby wpuścić mu coś do tej jego piersiówki. To ty nam powiedziałaś, że zawsze ją nosi, pamiętasz? W tym pokoju.

– A skądże wzięłabym arszenik?

– Ach, ale nie wiemy, czy to był arszenik, Celio! To właśnie taka rzecz, jakiej nie powinnaś mówić. Jeśli chodzi o mnie czy Olivera, to nie ma znaczenia, ale inspektor może mieć inne zdanie. Mam nadzieję, że nie rozmawiałaś z nim o arszeniku!

– O niczym z nim nie rozmawiałam. Odpowiadałam na jego pytania tak uczciwie, jak potrafię. Proponuję, abyście z Oliverem zrobili to samo. I nie rozumiem, czemu tak się uparłeś, by udowodnić, że Digby został zamordowany. Ta twoja chorobliwa skłonność do peSylviizmu!

– To chorobliwa skłonność do przyjmowania faktów do wiadomości – powiedział sucho Latham.

Ale Celia była nieustraszona.

– Jeśli to było morderstwo, to powiem tylko, że Jane Dal-gliesh miała wielkie szczęście, że był z nią Adam, kiedy znaleźli ciało. Inaczej ludzie mogliby zacząć mówić. No, ale nad-inspektor policji śledczej – on oczywiście wie, jakie to ważne, aby niczego nie dotykać i nie ruszać dowodów.

Dalgliesh, zafascynowany niesłychanym nietaktem tej uwagi i zdolnością Celii do samooszustwa, nie protestował, zastanawiając się jedynie, czy to możliwe, aby zapomniała o jego obecności. Ale najwyraźniej inni też zapomnieli.

– Co ludzie mieliby zacząć mówić? – zapytał cicho Latham.

– Chyba nie podejrzewasz panny Dalgliesh, Celio! – zaśmiał się Bryce. – Ale jeśli tak, to wkrótce będziesz musiała rozwiązać drobny problem z dziedziny etykiety. Twoja gospodyni właśnie w tej chwili własną ręką przyrządza ci kawę. Co zrobisz, wypijesz ją z wdziękiem, czy ukradkiem wylejesz do doniczki?

Nagle Eliza Marley odwróciła się ku nim z rozmachem.

– Na litość boską, zamknijcie się, obaj! Digby Seton nie żyje i umarł okropną śmiercią. Może nie dawał się lubić, ale był człowiekiem, a co więcej, na swój sposób umiał cieszyć się życiem. Może to nie był wasz sposób, ale co z tego? Wymyślał te swoje koszmarne kluby nocne i był szczęśliwy. Możecie tym pogardzać, ale nikomu nie szkodził. A teraz nie żyje i zamordował go ktoś z nas. Jakoś mnie to nie śmieszy.

– Kochanie, nie denerwuj się. – W głosie Celii zabrzmiał wibrujący, emocjonalny ton, który ostatnio na poły świadomie przyjmowała, dyktując co bardziej dramatyczne fragmenty swych powieści. – Wszyscy wiemy, jaki jest Justin. Maurice i Digby obchodzili jego i Olivera tyle, co zeszłoroczny śnieg, więc nie oczekuj, że będą zachowywać się przyzwoicie, nie mówiąc już o szacunku. To po prostu samolubstwo; samolubstwo i zawiść. Żaden z nich nie wybaczył Maurice’owi, że odniósł sukces pisarski, podczas gdy wszystko, do czego oni są zdolni, to krytyka pracy innych i umniejszanie ich talentu. Widać to na każdym kroku: zazdrość pasożyta literackiego wobec prawdziwego twórcy. Pamiętasz, co się stało ze sztuką Maurice’a? Oliver ją zniszczył, bo nie mógł znieść świadomości, że mogłaby się podobać.

– Aha, o to ci chodzi – roześmiał się Latham. – Moja droga, jeśli Maurice chciał odreagować emocjonalnie, to powinien był pójść do psychiatry, a nie zmuszać publiczność, by oglądała jego wynurzenia pod postacią sztuki. Dramaturg musi spełniać trzy warunki, z których Maurice Seton nie spełniał żadnego: musi umieć pisać dialogi, musi rozumieć, co to jest konflikt dramatyczny i musi wiedzieć coś o rzemiośle inscenizacji.

To była stała śpiewka Lathama i na Celii nie zrobiła większego wrażenia.

– Proszę, nie mów mi o rzemiośle, Oliverze. Jeśli wyprodukujesz coś, w czym będzie choć ślad twórczego talentu, to wtedy pogadamy sobie o rzemiośle. To dotyczy również ciebie, Justin.

– A moja powieść? – zawołał Bryce, urażony.

Celia posłała mu spojrzenie pełne ubolewania i głęboko westchnęła. Najwyraźniej nie miała ochoty komentować powieści Bryce’a. Dalgliesh przypomniał sobie ten utwór: krótka i dobrze przyjęta wprawka z wrażliwości, na powtórzenie której nie starczyło jednak Bryce’owi energii. Usłyszał śmiech Elizabeth Marley.

– Czy to nie ta książka, o której recenzenci mówili, że jest tak intensywna i przenikliwa jak nowela? Nic dziwnego, nie była niczym więcej. Nawet ja potrafiłabym być wrażliwa przez sto pięćdziesiąt stron.

Dalgliesh nie czekał na jękliwy protest Bryce’a; sprzeczka wyraźnie przekształcała się w literacką pyskówkę. Nie dziwił się, gdyż zaobserwował już tę skłonność u swych przyjaciół pisarzy, ale nie miał ochoty brać w tym udziału. W każdej chwili mogli zapytać go o zdanie, a i jego własne wiersze zapewne padłyby pastwą bezwzględnie szczerej młodości. Istotnie, kłótnia odwróciła ich uwagę ód morderstwa, ale istniały przyjemniejsze sposoby spędzenia wieczoru.

Przytrzymawszy drzwi swej ciotce, która właśnie wnosiła tacę z kawą, skorzystał z okazji i wymknął się po cichu. Może to nie było ładnie, porzucać ją właśnie wtedy, gdy wśród gości panowała niezgoda, ale nie wątpił w jej umiejętności przetrwania; swoich nie był tak pewien.

W jego pokoju było bardzo cicho; solidne mury i dębowe drewno całkowicie głuszyły jazgot głosów na parterze. Podszedł do okna wychodzącego na morze i zmagając się z wichurą otworzył oba skrzydła. Wiatr wpadł do pokoju i zerwał narzutę z tapczanu, zrzucił papiery z biurka i przewrócił stronice leżącego przy łóżku tomu Jane Austen.

Dalglieshowi na chwilę zaparło dech; oparł się o parapet, z radością przyjmując na twarz ostre igły kropel i smak wysychającej na wargach soli. Gdy zamknął okno, otoczyła go absolutna cisza. Huk przyboju oddalił się i zacichł, jak odległy jęk na jakimś innym brzegu.

Zrobiło się zimno. Otulił się szlafrokiem i włączył piecyk elektryczny, po czym pozbierał rozrzucone papiery i z obsesyjną starannością ułożył je, kartka po kartce, na małym stoliku do pisania. Białe arkusze wydawały się czynić mu wyrzuty; przypomniał sobie, że nie napisał jeszcze do Deborah. Nie dlatego, że się lenił czy był zbyt zajęty morderstwem Setona; doskonale wiedział, że powstrzymywała go tchórzliwa niechęć do zadeklarowania się choćby jednym słowem, dopóki nie podejmie decyzji co do ich przyszłości, to zaś zdawało się równie odległe w tej chwili, jak w dniu przyjazdu. Gdy rozstawali się ostatniego wieczora pojął, że ona rozumie, iż to rozstanie jest dla ich związku bardzo istotne, że on nie wyjeżdża jedynie po to, by uciec z Londynu bądź odpocząć po poprzedniej sprawie. Inaczej dlaczego nie miałaby tu z nim przyjechać? Nie była aż tak przywiązana do swej pracy. Ale on jej tego nie zaproponował, ona zaś powiedziała jedynie: „Pamiętaj o mnie w Blythburgh”. Chodziła do szkoły w pobliżu Southwold, znała więc i kochała Suffolk. On zaś pamiętał o niej, i to nie tylko w Blythburgh. Nagle zatęsknił za nią pragnieniem tak silnym, że już nie zastanawiał się, czy mądrze jest pisać. Wobec potrzeby, aby znów ją zobaczyć, usłyszeć jej głos, wszystkie jego rozterki i niepokoje wydały mu się nieważne i groteskowo nierealne, jak koszmar, który znika w blasku dnia. Marzył o tym, by z nią porozmawiać, ale salonik był pełen ludzi – dziś nie zdoła do niej zadzwonić. Włączył lampę, odkręcił wieczne pióro i usiadł. Słowa, jak czasem się zdarzało, przyszły lekko i prosto. Zapisał je nie myśląc, nie zastanawiając się nawet, czy są szczere.

Pamiętaj o mnie, powiedziałaś, w Blythburgh,

jak gdybyś zawsze w mych myślach nie była

i sklonić serce bez reszty oddane

bardziej ku Tobie moglajakaś sita.

Tęskniąc za Tobą, dusza urzeczona

tym wyraźniejszy obraz przywołuje

gracji niezapomnianej, co niezakłócona

żyje w tej pustce świętej, którą czuję.

Ty bylaś ze mną; to pamiętam jeszcze

W Blythburgh, najmilsza, lub gdziekolwiek zechcesz.


Jak większość drugorzędnej poezji, tak i ten metafizyczny koncept ma ukryte znaczenie. Nie muszę Ci mówić, jakie. Nie napiszę, że chciałbym, abyś tu była, chciałbym jednak być z Tobą. Tutaj spotyka mnie tylko śmierć i przykrości; doprawdy, nie wiem, co jest gorsze. Ale o ile Bóg i policja z Suffolk pozwolą, będę w Londynie w piątek wieczorem. Dobrze byłoby wiedzieć, że mógłbym cię spotkać w moim mieszkaniu w Queenhithe.


Napisanie tej kartki zajęło mu więcej czasu, niż myślał, i zdziwił się, słysząc stukanie do drzwi.

– Wychodzą, Adamie – powiedziała ciotka. – Nie wiem, czy chcesz się z nimi pożegnać.

Zszedł z nią na dół. Rzeczywiście, wychodzili już i ze zdumieniem zobaczył, że zegar wskazuje dwadzieścia minut po jedenastej. Nikt z nim nie rozmawiał; jego pojawienie się wzbudziło równie mało emocji, jak jego odejście. Ogień prawie zgasł, zamieniwszy się w kupkę białego popiołu.

Celia, której Bryce pomagał włożyć płaszcz, powiedziała:

– To nieładnie, żeśmy się tak zasiedzieli. A ja jutro muszę wcześnie wstać. Sylvia dzwoniła dzisiaj do mnie z Seton House i prosiła, abym jutro z rana zawiozła ją do.Zielonego Człowieka”. Musi pilnie coś zakomunikować Recklessowi.

Latham, już przy drzwiach, odwrócił się gwałtownie.

– Co to znaczy: „pilnie mu coś zakomunikować”?

– Oliverze, mój drogi, a skądże ja mam wiedzieć? – Celia wzruszyła ramionami. – Robiła jakieś aluzje do Digby’ego, ale sądzę, że po prostu usiłuje poczuć się ważna. Wiesz przecież, jaka jest. Ale rozumiesz, że nie mogłam jej odmówić.

– I nie powiedziała, o co jej chodzi? – nalegał Latham.

– Nie, nie powiedziała. A ja nie zamierzałam dać jej tej satysfakcji i o to pytać. I nie zamierzam się śpieszyć. Jeśli dalej będzie tak wiało, to niewiele pośpię tej nocy.

Latham wyglądał, jakby chciał jeszcze o coś zapytać, ale Celła już przepchnęła się obok niego i wyszła. Pożegnał się w roztargnieniu i podążył za nią w sztormową noc. Po kilku chwilach Dalgliesh przez wycie wiatru usłyszał trzaskanie drzwi i cichy pomruk odjeżdżających samochodów.

IV

Wiatr obudził Dalgliesha tuż przed trzecią. Jeszcze w półśnie usłyszał trzy uderzenia zegara w bawialni i jego pierwszą myślą było, że ów słodki, nienatrętny dźwięk tak wyraźnie daje się słyszeć w tumulcie żywiołów. Leżał i nasłuchiwał. Senność ustąpiła miejsca radości, a ta podnieceniu. Zawsze lubił sztormy na Monksmere, tę znajomą i przewidywalną przyjemność; dreszczyk niebezpieczeństwa, iluzję zawieszenia na krawędzi chaosu, kontrast między ciepłym, wygodnym łóżkiem i gwałtownością nocy. Nie martwił się. Pentlands przez czterysta lat opierało się morzu i dzisiaj też wytrzyma. Dźwięki, które słyszał, nie zmieniały się od stuleci; przez czterysta lat ludzie leżeli w tym pokoju i słuchali morza.

Za dwadzieścia czwarta wydało mu się, że burza cichnie, wkrótce potem musiał znowu zapaść w sen. Nagle ocknął się, obudzony podmuchem tak gwałtownym, że domek zdawał się kołysać; morze ryczało, jakby lada moment miało zalać dach. Nigdy nie przeżył nic podobnego, nawet na Monksmere, wśród takiej furii niepodobna było spać.

Gdy zapalał lampę, w drzwiach pojawiła się ciotka w zapiętym pod szyję szlafroku w kratę, z ciężkim warkoczem przerzuconym przez ramię.

– Przyszedł Justin – powiedziała. – Mówi, że powinniśmy zajrzeć do Sylvii Kedge. Może trzeba ją będzie zabrać z domu, przypływ zbliża się bardzo szybko.

Dalgliesh sięgnął po ubranie.

– Jak się tu dostał? Nic nie słyszałem.

– To chyba nic dziwnego, pewnie spałeś. Przyszedł na piechotę. Mówi, że droga jest zalana i nie można jechać samochodem. Będziemy musieli iść przez cypel. Próbował dzwonić po straż przybrzeżną, ale wiatr zerwał linię.

Znikła, Dalgliesh zaczął się ubierać, klnąc cicho pod nosem. Co innego leżeć w cieple, analizując sztormowe odgłosy, co innego przedzierać się przez najwyższy punkt cypla podczas wyprawy, której urok mógł odczuwać jedynie młody, nieuleczalny romantyk. Poczuł irracjonalne rozdrażnienie wobec Sylvii Kedge, jakby w jakiś sposób odpowiadała za grożące jej niebezpieczeństwo. W końcu, do licha, dziewczyna powinna wiedzieć, że w czasie sztormu jej dom jest zagrożony! Oczywiście, mogło być i tak, że to Bryce niepotrzebnie narobił zamieszania. Jeśli Tanner’s Cottage ostał się powodzi w pięćdziesiątym trzecim, to i dzisiaj nic się nie stanie. Jednak – dziewczyna była kaleką. Należało się upewnić. Tyle, że nie był tym zadaniem zachwycony.

Ciotkę zastał w salonie. Całkowicie ubrana, pakowała termos i kubki do plecaka. Dalgliesh uświadomił sobie, że wizyta Bryce’a nie była tak całkiem niespodziewana i że położenie Sylvii Kedge mogło być groźniejsze, niż podejrzewał. Bryce, w mokrym, sięgającym kostek sztormiaku i rybackim, ceratowym kapeluszu na głowie, lśnił na środku pokoju niczym ożywiona reklama sardynek. W ręku ściskał zwój grubej liny, sprawiając wrażenie człowieka w pełni kompetentnego i gotowego do akcji.

– Jeśli trzeba będzie pływać, drogi Adamie, to ty się tym zajmiesz. Ja mam astmę, niestety.

Spojrzał chytrze na Dalgliesha i samokrytycznie dodał:

– No i nie umiem pływać.

– Rozumiem – powiedział niewyraźnie Dalgliesh. Czy Bryce serio uważał, że ktoś mógłby pływać w taką noc?

– Nie zaglądałem do Celii i Liz – ciągnął Bryce. – Nie trzeba robić tłoku. Poza tym, alejka jest zalana i nie mogłyby się przedostać. Ale poszedłem po Olivera. Niestety, nie ma go w domu. Będziemy musieli radzić sobie sami.

Najwyraźniej nie przejął się nieobecnością Lathama. Dalgliesh powstrzymał się od oczywistych pytań; i bez tego mieli dość problemów. Ale co Latham mógł robić poza domem przy tej pogodzie? Czy wszyscy na Monksmere poszaleli?

Gdy z osłoniętej od wiatru ścieżki wspięli się na grzbiet cypla, mieli już tylko tyle energii, aby posuwać się do przodu i Dalgliesh przestał myśleć o Lathamie. Przedzierali się przez wichurę zgięci w pół, dopóki obolałe mięśnie ud i brzuchów nie zmusiły ich do padnięcia na czworaki, aby odzyskać oddech i siły. Jednak noc okazała się cieplejsza, niż Dalgliesh przypuszczał i krople deszczu, mniej już gęstego, szybko wysychały na ich twarzach. Od czasu do czasu udawało im się schronić za jakimś krzakiem lub żywopłotem i wówczas, nagle uwolnieni od ciśnienia wichury, lekko jak bezcielesne duchy przebiegali przez ciepły, pachnący zielenią mrok.

Wyłaniając się zza ostatniej takiej osłony ujrzeli przed sobą światła Priory House, jarzące się nad morzem, jakby dom pruł poprzez sztorm niczym wielki statek. Bryce wciągnął ich z powrotem za zarośla ł krzyknął:

– Proponuję, żeby panna Dalgliesh poszła do Sinclaira po pomoc. Wygląda na to, że nie śpią. Będzie nam potrzebna długa, mocna drabina. Najlepiej, jeśli ty, Adamie, przejdziesz w bród przez Tanner’s Lane i jak najprędzej dostaniesz się do domku. Reszta z nas podejdzie do domu wałem od północy. Spróbujemy stamtąd podać ci drabinę.

Zanim skończył objaśniać swój zaskakująco przejrzysty i konkretny plan, panna Dalgliesh bez słowa wyruszyła w stronę Priory House. Dalgliesh, podniesiony wbrew swej woli do rangi głównego bohatera, zainteresował się nagłą przemianą Bryce’a. Mały człowieczek najwyraźniej hołubił skrywaną żądzę przygody, nawet jego afektacja gdzieś znikła. Dalgliesh poczuł, że przeżywa coś nowego i wcale przyjemnego; raz nareszcie on był odbiorcą cudzych rozkazów. Nadal nie wierzył, że istnieje jakieś realne zagrożenie, lecz jeśli tak było, to plan Bryce’a mógł się okazać równie skuteczny jak każdy inny.

Kiedy dotarli do Tanner’s Lane i stojąc na jej południowej krawędzi spojrzeli w dół na domek, niebezpieczeństwo nie podlegało już dyskusji. W ulotnym świetle księżyca alejka lśniła od białej piany, kłębiącej się na prowadzącej od furtki ścieżce i podchodzącej do drzwi frontowych. Bryce jednak uznał, że sytuacja nie jest tak groźna, jak oczekiwał.

– Woda nie jest zbyt wysoka – syknął w ucho Dalgliesha. – Weź linę i przejdź na drugą stronę, powinno ci się udać. Myślałem, że będzie gorzej. – Zabrzmiało to niemal jakby się rozczarował.

Woda okazała się niewiarygodnie zimna. Dalgliesh spodziewał się tego, niemniej zaparło mu dech w piersiach. Zdjął sztormiak oraz marynarkę, pozostając jedynie w swetrze i spodniach, i obwiązał się liną w pasie; z drugiej strony Bryce owinął ją wokół drzewa i wydawał cal po calu. Bystry nurt sięgał już po pachy i Dalgliesh musiał nieźle się napracować, aby utrzymać się na nogach. Niekiedy jego stopa osuwała się w koleinę; wtedy na moment tracił grunt i walczył o łyk powietrza, miotając się na końcu liny niczym ryba na haczyku.

Gdy wreszcie dotarł do drzwi i oparł się o nie plecami, światło w domku nadal się paliło. Morze gotowało się wokół jego kostek, podnosząc się z każdą kolejną falą. Dysząc ciężko dał Bryce’owi znak, aby zwolnił linę. Pękata figurka przy drzewie pomachała mu entuzjastycznie w odpowiedzi, nie zamierzając jednak odwiązać liny; zapewne te przesadne gesty miały jedynie wyrażać radość z faktu, iż Dalglieshowi udało się dotrzeć do celu. Dalgliesh zaklął, wściekły na swoją głupotę, która sprawiła, że zanim z takim ferworem rzucił się w odmęty, zgodził się, aby to Bryce miał pieczę nad liną. Teraz żadna ustna komunikacja między nimi nie była już możliwa, więc jeśli nie chciał na wieki pozostać przywiązany do drzewa – sytuacja i tak zakrawała na burleskę – musiał mu ją oddać. Odwiązał się, Bryce zaś natychmiast zaczął ją zwijać szerokimi zamachami ramion.

Wiatr ucichł nieco, ale z wnętrza domku nie dobiegały żadne dźwięki i nikt nie odpowiadał na wołanie. Dalgliesh pchnął drzwi, jednak okazało się, że się zacięły; coś stawiało opór. Pchnął silniej i poczuł, że przeszkoda przesuwa się, jakby ciężki worek ślizgał się po podłodze. Wreszcie powstała szpara, przez którą mógł się przecisnąć i wówczas zobaczył, że owa przeszkoda to ciało Olivera Lathama.

Latham leżał w poprzek wąskiego korytarzyka, z korpusem opartym o otwarte drzwi bawialni i głową na pierwszym stopniu schodów. Wyglądał, jakby uderzył się o poręcz; z rozcięcia za lewym uchem wciąż sączyła się krew, nad prawym okiem widniała jeszcze jedna rana. Dalgliesh ukląkł nad nim i stwierdził, że żyje i lada moment odzyska przytomność. Czując dotknięcie Dalgliesha, Latham jęknął, obrócił głowę na bok i zwymiotował. Szare oczy otworzyły się, spróbowały skupić, po czym znów się zamknęły.

Dalgliesh spojrzał na jaskrawo oświetloną bawialnię i wyprostowaną postać, siedzącą nieruchomo na kanapie. Owal jej twarzy w ramie ciemnych włosów jaśniał śmiertelną bladością, czarne, ogromne oczy patrzyły nań uważnie i badawczo. Wydawała się zupełnie nieświadoma wirującej na podłodze wody.

– Co się stało? – zapytał Dalgliesh.

– Chciał mnie zabić – odparła spokojnie. – Użyłam broni, jaką miałam pod ręką. Rzuciłam w niego przyciskiem do papieru. Musiał uderzyć się głową, kiedy padał. Chyba go zabiłam.

– Przeżyje – powiedział krótko Dalgliesh. – Nic wielkiego się nie stało. Ale muszę zabrać go na górę. Proszę poczekać i nie ruszać się stąd. Przyjdę po panią.

Wzruszyła ramionami i zapytała:

– Czemu nie możemy przejść alejką? Pan tamtędy przyszedł.

– Dlatego, że woda sięga już po pachy i jest bardzo rwąca. Nie mogę tamtędy przepłynąć, obarczony nieprzytomnym człowiekiem i kaleką – oznajmił Dalgliesh brutalnie. -Musimy dostać się na górę, na dach, jeśli będzie trzeba.

Wsunął ramię pod ciało Lathama i napiął mięśnie. Schody były strome, źle oświetlone i wąskie, lecz właśnie ta wą-skość mu pomogła; umieściwszy Lathama na ramionach, mógł podciągać się w górę na poręczach, szczęśliwie pozbawionych zakrętów. Na górze przekręcił kontakt i podest zalało blade światło. Przystanął, zastanawiając się, gdzie jest świetlik, po czym pchnął drzwi i znów poszukał po omacku kontaktu. Stojąc w otwartych drzwiach, poczuł docierający ze środka zapach – zatęchły, mdlący zapach zgnilizny. Wreszcie jego palce natrafiły na kontakt i ujrzał przed sobą pokój, oświetlony pojedynczą, nagą żarówką, wiszącą pośrodku sufitu. Tu najwyraźniej mieściła się niegdyś sypialnia pani Kedge; jego zdaniem, wyglądała tak jak wówczas, gdy właścicielka po raz ostatni tutaj spała. Meble były ciężkie i brzydkie, wielkie łóżko, wciąż zasłane, zajmowało prawie całą przestrzeń. Dalgliesh delikatnie złożył na nim Lathama i spojrzał na skośny sufit. Miał rację, był tu świetlik i jeszcze jedno małe okienko, wychodzące jednak na alejkę. Jeśli mieli wydostać się z domku, musieli wyjść na dach.

Wrócił do bawialni po dziewczynę. Woda sięgała już po pas i Sylvia stała na kanapie, trzymając się półki nad kominkiem. Dalgliesh zwrócił uwagę, że na jej szyi wisi mały woreczek; zapewne zawierał wszystkie posiadane przez nią kosztowności. Gdy wszedł, rozejrzała się po pokoju, jakby sprawdzając, czy nie ma nic innego, co chciałaby zabrać ze sobą. Przedarł się ku niej, nawet w tej maleńkiej przestrzeni czując siłę przypływu, niepewny jak długo fundamenty domku będą się opierać żywiołowi. Łatwo było pocieszać się myślą, że domek przetrwał wcześniejsze powodzie, niemniej przypływ i wiatr nie dawały się przewidzieć; może wcześniej woda podnosiła się nawet wyżej, ale chyba jeszcze nigdy nie wdzierała się w ląd z taką siłą. Brodząc ku czekającej postaci miał wrażenie, że czuje, jak drżą ściany.

Podszedł do Sylvii i bez słowa wziął ją na ręce. Była niespodziewanie lekka. Co prawda metalowe obejmy nóg ciągnęły ją w dół, lecz górna część jej ciała wydała mu się bez-kostna, prawie niematerialna; nieomal ze zdumieniem poczuł pod dłońmi jej żebra i twardość wysokich piersi. Gdy niósł ją po wąskich schodach do pokoju jej matki, zachowywała się całkowicie biernie, on zaś dopiero na górze przypomniał sobie o jej kulach. Poczuł nagłe zażenowanie, wręcz niechęć, by o nich mówić, lecz ona, jakby czytając w jego myślach, powiedziała:

– Przepraszam, powinnam była pamiętać. Są zaczepione o półkę nad kominkiem.

To oznaczało jeszcze jedną podróż na dół, której jednak i tak nie dałoby się uniknąć; nie potrafiłby za jednym zamachem przynieść na górę dziewczyny i jej kuł. Chciał położyć ją na łóżku, spojrzała jednak na niespokojnie rzucającego się Lathama i zaprotestowała gwałtownie:

– Nie! Tylko nie tam! Proszę mnie tu postawić!

Delikatnie wypuścił ją z ramion i oparł o ścianę. Przez chwilę ich oczy znajdowały się na jednym poziomie; popatrzyli na siebie bez słów. Dalglieshowi wydało się, że w owej chwili nawiązali ze sobą kontakt, ale później nigdy już nie był pewien, czy w tych czarnych źrenicach czaiła się prośba czy ostrzeżenie.

Nie miał trudności z odzyskaniem kuł. Woda pokryła Już półkę nad kominkiem i w chwili, gdy Dalgliesh dotarł na dół, właśnie wypłynęły z drzwi bawialni. Złapał je za gumowe uchwyty i wciągnął przez poręcz; gdy odwrócił się, by wejść na górę, wielka fala wpadła przez rozbite drzwi wejściowe,; które rzuciła do jego stóp. Kolumna, na której wspierała się poręcz pękła, zawirowała, po czym roztrzaskała się o ścianę. Tym razem nie miał wątpliwości: domek zadrżał.

Świetlik znajdował się około trzech metrów nad podłogą sypialni i aby doń sięgnąć, trzeba byłp na czymś stanąć. Ciężkie łóżko nie dawało się przesunąć, jednak obok niego Dalgliesh zauważył kwadratową, solidną komodę, którą przyciągnął na środek pokoju.

– Jeśli popchnie mnie pan do góry – powiedziała dziewczyna – to wyjdę i pomogę z… nim.

Spojrzała na Lathama, który jakoś zdołał się podnieść i teraz siedział na krawędzi łóżka, obejmując dłońmi głowę i głośno jęcząc.

– Mam silne ręce i ramiona – dodała Syhrta, wyciągając swe brzydkie, duże dłonie.

Taki właśnie był plan Dalgliesha, który zdawał sobie sprawę, że umieszczenie Lathama na dachu będzie najtrudniejszą częścią przedsięwzięcia; wątpił, czy bez pomocy dziewczyny dałoby się.cokolwiek zrobić.

Świetlik, oblepiony brudem i spowity pajęczynami wyglądał, jakby trudno go było otworzyć, ale gdy Dalgliesh uderzył w ramę, usłyszał trzask zbutwiałego drewna. Okienko odskoczyło do góry, gdzie natychmiast porwał je sztorm. Do dusznego pokoiku wpadła noc, napełniając go podmuchami zimnego, pachnącego powietrza. W tej chwili zgasło światło; jak z głębi otchłani dojrzeli nad sobą mały, szary kwadrat burzliwego nieba, na którym zataczał się księżyc.

Potykając się, podszedł do nich Latham.

– Co do diabła…? Kto zgasił to cholerne światło?

Dalgliesh odprowadził go z powrotem na łóżko.

– Niech pan tu zostanie i oszczędza siły. Przydadzą się panu; musimy wyjść na dach.

– To sobie wychodźcie, ja tu zostaję. Zawołajcie lekarza. Ja chcę lekarza! O Boże, moja głowa!

Dalgliesh zostawił go, zawodzącego płaczliwie, na krawędzi łóżka i wrócił na komodę.

Podciągnął się na futrynie świetlika i wyjrzał na dwór. Tak jak oczekiwał, szczyt krytego łupkiem dachu znajdował się tuż nad nim, ale spadek był większy, niż pamiętał, a komin, za którym mogliby się skryć, wznosił się co najmniej dwa metry na lewo. Zeskoczył na podłogę i powiedział do Sylvii:

– Proszę spróbować usiąść okrakiem na dachu i przesunąć się do komina. Jeśli będą jakieś problemy, proszę się nie ruszać i czekać na mnie. Na dachu poradzę sobie z Lathamem, ale żeby go wyciągnąć, potrzebna mi pani pomoc. Podniosę go do góry, kiedy pani się już usadowi. Proszę krzyknąć. Czy chce pani zabrać kule?

– Tak – powiedziała spokojnie. – Chcę kule. Mogę je zaczepić o szczyt dachu i w ogóle mogą się przydać.

Podniósł ją do góry, trzymając za metalowe rusztowania, które obejmowały jej nogi od ud do kostek. Ich sztywność pozwoliła mu pchnąć ją wysoko, aż na szczyt dachu. Uchwyciła się go, po czym przerzuciła jedną nogę na drugą stronę i z rozwianymi włosami skuliła się pod podmuchem wiatru. Energicznie kiwnęła głową na znak, że jest gotowa, po czym pochyliła się ku niemu i wyciągnęła ręce.

Właśnie wówczas coś go ostrzegło; jakiś instynkt, przeczucie niebezpieczeństwa, nieomylny węch, należący do jego policyjnego wyposażenia, który, podobnie jak broń, już wielokrotnie ocalił mu życie. Teraz jednak nie było czasu na analizy i spory; jeśli mieli przetrwać, musieli wszyscy znaleźć się na dachu. Ale wiedział już, że pod żadnym pozorem Latham i dziewczyna nie mogą znaleźć się tam sami.

Niełatwo przyszło mu przepchnąć Lathama przez świetlik. Oliver był półprzytomny i nawet strugi wody przelewające się po podłodze pokoju nie potrafiły go otrzeźwić. Nie dostrzegał niebezpieczeństwa, pragnął jedynie opaść na poduszki i w spokoju walczyć z mdłościami, jednak w pewnym stopniu starał się współpracować i nie zwisał całkiem bezwładnie. Dalgliesh zdjął buty sobie i jemu, po czym wciągnął go na komodę i uniósł do góry. Nie puścił go nawet wówczas, gdy dłonie dziewczyny ujęły Lathama pod pachy, lecz natychmiast przedostał się przez otwór i usiadł ze zwieszonymi do środka nogami, odwrócony plecami do alejki. Wspólnie przeciągnęli nieprzytomnego, aż znalazł się na szczycie dachu i legł na nim nieruchomo. Dziewczyna puściła go i chwyciwszy kule dopóty przesuwała się do tyłu, dopóki nie oparła się plecami o komin. Dalgliesh podciągnął się ku Lathamowi.

I wtedy to się stało; uderzyła w chwili, gdy puścił Lathama, tak niespodziewanie, że Dalgliesh ledwie dostrzegł gwałtowne kopnięcie uzbrojonej nogi. Żelazna obejma trafiła w kurczowo zaciśnięte dłonie Lathama, który natychmiast rozluźnił chwyt i zaczął zsuwać się po pochyłości. Dalgliesh wyciągnął ręce i złapał go za nadgarstki. Poczuł silne szarpnięcie; cały ciężar rozpostartego na dachu ciała zawisł na jego ramionach. Ale dziewczyna znów kopała, tym razem starając się trafić w dłonie Dalgliesha. Były zbyt zgrabiałe, aby odczuwał ból, lecz nagle zobaczył, że leje się z nich krew i zrozumiał, że niedługo Sylvia połamie mu kości, Latham wyślizgnie się z jego bezsilnych rąk, a potem przyjdzie kolej na niego. Siedziała bezpiecznie oparta o komin, uzbrojona w kule i te śmiercionośne żelaza na nogach. Nikt na wale ich nie widział, znajdowali się po drugiej stronie dachu, noc była ciemna. Uważny obserwator dostrzegłby jedynie ciemne sylwetki na tle nieba. A kiedy wreszcie ciała jego i Lathama się odnajdą, nie będzie na nich żadnych obrażeń, których nie dałoby się wyjaśnić furią bijącego o skały morza. Miał jedną, jedyną szansę: puścić Lathama. Sam zapewne wyrwałby jej kule, sam dałby sobie z nią radę. Ale ona doskonale wiedziała, że Dalgliesh właśnie tego zrobić nie może; zawsze wiedziała, jak postąpi jej przeciwnik. A więc trzymał się, a ciosy nadal spadały na jego dłonie.

Oboje zapomnieli o Lathamie; być może dziewczyna sądziła, że nadal jest nieprzytomny. Nagle jednak z dachu oderwała się dachówka, obluzowana jego upadkiem, i udało mu się znaleźć oparcie dla jednej stopy. Obudził się w nim instynkt przetrwania. Rzucił się do przodu i wyrwawszy jedną rękę ze słabnącego uścisku Dalgliesha, niespodziewanie mocno złapał Sylvię za nogę. Zaskoczona, zachwiała się i w owej chwili w dach uderzył podmuch wiatru; gdy Latham znów pociągnął, zaczęła się zsuwać. Dalgliesh wyciągnął dłoń i złapał za sznurek wiszącego na jej szyi woreczka, który jednak natychmiast pękł. Przetoczyła się obok niego, nie mogąc znaleźć oparcia dla ciężkich, sztywnych obejm, nieubłaganie ściągających ją ku krawędzi dachu. W końcu uderzyła o rynnę i poleciała w dół, obracając się jak mechaniczna lalka z rozwartymi nogami. Usłyszeli jeden szaleńczy krzyk, a potem już nic. Dalgliesh wcisnął woreczek do kieszeni i zamarł bez ruchu, oparłszy głowę na rękach. Wtedy poczuł na plecach szturchnięcie drabiny.

Gdyby nie był ranny, wędrówka na wał byłaby czymś wręcz łatwym; niestety, jego ręce do niczego się nie nadawały. Zaczął odczuwać ból tak wielki, że z trudem zginał palce. Nie był w stanie zacisnąć dłoni. Również Latham, wyczerpany swym ostatnim wysiłkiem, zdawał się znów popadać w letarg. Zmuszenie go do wejścia na drabinę zajęło Dalglieshowi dobrych kilka chwil.

Usiadł pierwszy na drabinie i zaczął posuwać się tyłem, ciągnąc za sobą Lathama, którego w miarę możności podtrzymywał pod pachami. Niekiedy ich twarze znajdowały się bardzo blisko siebie; czuł wówczas jego oddech, słodko-kwaśny od zbyt wielkiej ilości picia i użycia. Zastanawiał się z goryczą, czy ostatnim odkryciem przed osunięciem się w otchłań będzie stwierdzenie, że Lathamowi cuchnie z ust. Przecież istniały chyba bardziej znaczące odkrycia i przyjemniejsze sposoby umierania! Czemu ten Latham nie przyłoży się choć trochę? Czemu, do diabła, facet nie może utrzymywać jakiej takiej kondycji? Dalgliesh na przemian mamrotał groźby i zachęty, aż Latham, najwyraźniej rozbudzony, zmusił się do wysiłku i złapawszy oburącz najbliższy szczebel podciągnął się do przodu. Nagle szczebel wygiął się, po rzym trzasnął ł szerokim łukiem wypadł z dłoni Lathama, znikając bezdźwięcznie w odmętach fal. Przez jedną, przyprawiającą o mdłości chwilę ich głowy zwisły przez powstałą wyrwę nad gotującą się sześć metrów niżej kipielą. Potem Latham podniósł głowę, oparł ją na boku drabiny i mruknął:

– Niech pan sam idzie. Ta drabina nie wytrzyma dwóch osób. Po co mamy obaj się zamoczyć.

– Niech pan sobie daruje – powiedział Dalgliesh. – I niech się pan ruszy.

Zgiął łokcie pod pachami Lathama i przesunął się o kilka szczebli. Drabina skrzypnęła i wygięła się. Zastygli na chwilę, po czym znów spróbowali. Tym razem Lathamowi udało się zaprzeć nogami o szczebel i szarpnąć do przodu tak silnie, że Dalgliesh omal nie stracił równowagi. Drabina, tar-gnięta silniejszym podmuchem, zakołysała się; jej koniec przesunął się na szczycie dachu i zanim szalony ruch się nie uspokoił, żaden z nich nie odważył się odetchnąć.

Znów przesunęli się o kilka centymetrów. Musieli już zbliżać się do wału, gdyż Dalgliesh dostrzegł pokręcone zarysy drzew. Domyślił się, że czekająca na nich grupka zachowuje zupełne milczenie, obawiając się zakłócić ich straszliwą koncentrację okrzykami otuchy. I nagle było po wszystkim. Poczuł na kostkach silny uścisk; ktoś ściągał go w bezpieczne miejsce.

Nie odczuł żadnej szczególnej ulgi, jedynie ogromne znużenie i niechęć do samego siebie. W jego ciele nie pozostała ani odrobina siły, umysł jednak miał jasny, a myśli gorzkie; nie docenił trudności, zlekceważył zagrożenie, dał się wciągnąć Bryce’owi w amatorską farsę i w ogóle zachował się jak beztroski głupiec. Wyruszyli jak para harcerzyków na pomoc dziewczynie, w efekcie zaś dziewczyna utonęła. A trzeba było po prostu zaczekać w sypialni na pięterku dopóki woda nie opadnie. Sztorm już słabnął i rano wydobyto by ich bez trudu, zmarzniętych, lecz całych i zdrowych.

I wówczas, jakby w odpowiedzi na jego rozmyślania, rozległ się głuchy huk, który zamienił się w ryk, po czym osłupiała grupka na wale ujrzała, jak domek z niezdarną gracją zapada się w morze. Ryk odbił się echem po cyplu, nadpływające fale z grzmotem rozbiły się o ceglany mur, piana wzbiła się w niebo roztańczonym pióropuszem i zalała im oczy. Wreszcie rumor ucichł. Ostatni dom na Tanner’s Lane zapadł się w głębinę.

Cypel roił się od ciemnych ludzkich postaci, tłoczących się wokół Dalgliesha i osłaniających go od burzy. Ich usta otwierały się i zamykały, ale nie słyszał, co mówią. W pewnej chwili wyraźnie ujrzał na tle księżyca rozwiane białe włosy R.B. Sinclaira i usłyszał jak Latham, płaczliwie niczym dziecko, domaga się lekarza. Marzył, aby osunąć się na miękką murawę i leżeć w spokoju, dopóki nie minie ból dłoni i umęczone ciało nie odpocznie, ale ktoś go podtrzymał, chyba Reckless. Dłonie pod jego pachami okazały się nadspodziewanie silne, czuł przy twarzy mocny zapach mokrej, szorstkiej gabardyny. W końcu z niemych, ruszających się jak u kukiełek ust zaczęły wydobywać się dźwięki. Pytali, jak się czuje; ktoś, chyba Alice Kerrison, zaproponował, aby wszyscy udali się do Priory House. Ktoś inny wspomniał o landroverze; jeśli panna Dalgliesh chciała zabrać Adama do domu, można było spróbować pokonać nim alejkę. Dalgliesh zauważył jego ciemny kształt na skraju grupy. To pewnie ten, który należy do Billa Colesa, pomyślał, a ta potężna postać w żółtym sztormiaku to sam Coles; jak u licha się tu dostał? Białe, zamazane twarze wyraźnie czekały, aż coś postanowi.

– Chcę jechać do domu – powiedział.

Odtrącił ich pomocne dłonie i na łokciach podciągnął się na siedzenie landrovera. Na podłodze stało kilka latarni sztormowych, rzucających żółte światło na siedzące wewnątrz postacie. Po raz pierwszy zobaczył ciotkę, która obejmowała ramieniem opierającego się o nią Lathama. Z tą bladą twarzą, zamkniętymi oczami i czołem przewiązanym zakrwawioną białą chustką wygląda, pomyślał Dalgliesh, jak romantyczny bohater wiktoriańskiego melodramatu.

Reckless wsiadł ostatni. Gdy landrover poskakując ruszył przez cypel, Dalgliesh wyciągnął przed siebie poranione ręce i powiedział:

– Jeśli sięgnie pan do mojej kieszeni, znajdzie pan plastikowy woreczek, który może pana zainteresuje. Zerwałem go z szyi Sylvii Kedge. Sam nie mogę niczego dotknąć.

Odsunął się, aby Reckless, rzucany przez samochód, mógł włożyć rękę do jego kieszeni. Inspektor wyciągnął woreczek, rozluźnił sznurek i wysypał na podołek zawartość: małą, wyblakłą fotografię kobiety w owalnej, srebrnej ramce, szpulkę taśmy, złożone na czworo świadectwo ślubu i złotą obrączkę.

V

Czując w gałkach ocznych bolesny ucisk, Dalgliesh wypłynął na powierzchnię przez kalejdoskop wirujących czerwono-niebieskich plam i mrugając w jaskrawym świetle dnia, zmusił się do otwarcia sklejonych powiek. Pora, o której zwykle się budził musiała już dawno minąć; na jego twarzy leżały ciepłe smugi słońca. Przez chwilę przeciągał się, niele-dwie z przyjemnością witając ból w nadwerężonych mięśniach. Miał wrażenie, że dłonie mu ciążą; wolno wyciągnął spod kołdry dwa białe kokony i skupił na nich napięty jak u dziecka wzrok. Zapewne to ciotka tak wprawnie nałożyła mu bandaże, ale zupełnie sobie tego nie przypominał. Musiała także użyć jakiejś maści, gdyż pod warstwami gazy czuł nieprzyjemną śliskość. Uzmysłowił sobie, że dłonie nadal go bolą, lecz może nimi poruszać; palce zginały się, zaś końce trzech widocznych spod opatrunku wyglądały normalnie. Najwyraźniej kości były całe.

Narzucił na ramiona szlafrok i podszedł do okna. Poranek na zewnątrz stał cichy i jasny, jak w dniu, w którym tu przyjechał. Przez chwilę groza nocnej burzy wydawała się czymś odległym i należącym do legendy, jak wielkie sztormy przeszłości. Jednak dowody miał przed sobą: widoczny z okna wschodni koniec cypla nosił ślady spustoszenia, jakby przeszła po nim wielka armia, zostawiając za sobą połamane gałęzie i wyrwane z korzeniami krzaki janowca. I chociaż wiatr ustał i na lądzie nic się nie poruszało, wzburzone aż po horyzont morze nadal ociężale toczyło wielkie fale o barwie błota, zbyt zmącone, by odbijać błękitną przejrzystość powietrza. Przyroda sama sobie przeczyła; woda wciąż jeszcze wrzała w objęciach wojny domowej, ląd leżał wyczerpany pod dobrotliwym niebem.

Odwrócił się od okna, spoglądając na pokój świeżym okiem. Na oparciu fotela przy oknie leżał złożony koc, na poręczy – poduszka. A więc ciotka spędziła tu noc. Ale chyba nie z powodu troski o niego? Nagle przypomniał sobie; przecież zabrali ze sobą Lathama i ciotka zapewne oddała mu swój pokój. Ta myśl rozdrażniła go i przez chwilę zastanawiał się, czy naprawdę jest na tyle małostkowy, by niechętnie traktować jej względy dla kogoś, kogo on sam nie lubił. No cóż, jeśli nawet tak, to co z tego? Niechęć ta była wzajemna, jeśli to cokolwiek usprawiedliwiało, a dzień zapowiadał się zbyt przykro, by ulegać chorobliwej skłonności do samokrytyki. Niemniej wolałby, żeby Lathama tu nie było. Pamiętał dokładnie wydarzenia minionej nocy i nie miał ochoty gawędzić o nich przy śniadaniu ze świadkiem i wspornikiem swej głupoty.

Schodząc na dół, usłyszał szmer głosów. Wszędzie unosił się znajomy, poranny zapach kawy i smażonego bekonu, lecz bawialnia była pusta; ciotka i Latham zapewne jedli śniadanie w kuchni. Arogancki tenor Lathama i ciche pomrukiwanie ciotki docierały doń coraz wyraźniej. Stwierdził, że idzie przez pokój na palcach; nie chciał, aby zauważyli jego obecność. Wkrótce nieuchronnie będzie musiał stawić czoło wykrętom i wyjaśnieniom Lathama, może nawet -o zgrozo – jego wdzięczności, niedługo całe Monksmere przybędzie pytać, spierać się i dziwić. Większość całej historii nie była już dla niego tajemnicą, a dawno wyrósł z okresu, gdy świadomość, że miał rację, sprawiała mu zadowolenie. Od dawna wiedział „kto”, zaś od poniedziałku wieczór wiedział również „jak”. Jednak podejrzani mieli dzisiaj uzyskać zadośćuczynienie i należało oczekiwać, że nie odmówią sobie żadnej satysfakcji. Zostali przestraszeni, wytrąceni z równowagi, upokorzeni; byłoby grubiaństwem żałować im czegokolwiek. Teraz jednak stąpał ostrożnie, jakby niechętnie budząc nowy dzień.

Na kominku w bawialni palił się mały ogień, blady w jasnych promieniach słońca. Ujrzał, że poczta już przyszła; na półce nad kominkiem stała zaadresowana doń koperta, na której nawet z tej odległości rozpoznał duże, ukośne pismo Deborah. Wymacał w kieszeni szlafroka swój własny, nie wysłany list i z trudem oparł go obok pierwszej przesyłki. Jego małe, proste pismo wyglądało obsesyjnie schludnie w porównaniu z jej zamaszystym gryzmołem. Koperta była cienka, co oznaczało najwyżej jedną kartkę. Znienacka zrozumiał, co Deborah mogła napisać na ćwiartce papieru, i list nasycił się dlań złowrogą aurą dnia, zaś jego otworzenie stało się obowiązkiem, który zapragnął odłożyć na później. Stał, zły na siebie za niezdecydowanie, próbując się zmusić do tej jednej, prostej czynności, gdy usłyszał zbliżający się samochód; a więc już przybywali, chciwi informacji, ociekający ciekawością i miłym podnieceniem. Jednak gdy podszedł do okna, rozpoznał forda Recklessa i ujrzał, że inspektor jest sam. Chwilę później trzasnęły drzwiczki i Reckless przystanął, jakby zbierając się w sobie, aby podejść do domku. Pod pachą niósł magnetofon Celii Calthrop. Dzień się zaczął.

Pięć minut później zasiedli we czwórkę, by wysłuchać spowiedzi mordercy. Reckless pilnował magnetofonu z nieco rozdrażnioną miną, jakby spodziewając się, że lada chwila urządzenie się zepsuje; Jane Dalgliesh siedziała nieruchomo w swym fotelu na lewo od ognia, ze złożonymi na podołku rękami, skupiona, jakby słuchała muzyki. Latham oparł się o ścianę i zwiesił dłoń z półki nad kominkiem. Dalgliesh pomyślał, że ze spowitą w bandaże głową na tle szarego kamienia wygląda jak nieco podstarzały aktor, pozujący do fotografii. Sam usiadł naprzeciwko ciotki, trzymając na kolanach tacę pokrojonych w kostkę grzanek z masłem i grzejąc zawinięte dłonie o kubek dymiącej kawy.

Głos zmarłej dziewczyny nie przemawiał do nich ze swą zwykłą, irytującą uległością, przeciwnie, brzmiał jasno i pewnie, czasem tylko dało się w nim słyszeć szybko powściągane podniecenie. To był pean triumfu, jednak wygłaszała go z obojętnością godną zawodowego spikera, czytającego książkę na dobranoc.

Czwarty już raz dyktuję swoje zeznanie i zapewne nie ostatni. Taśmę można wykorzystać wielokrotnie i człowiek zawsze ma szansę poprawy. Nic nie jest ostateczne. Maurice Seton zawsze tak mówił, gdy pracował nad swymi żałosnymi książkami, zupełnie jakby warto było je pisać, jakby kogokolwiek obchodziło, jakiego słowa użyje. A na ogół było to moje słowo, moja sugestia, wyszeptana tak delikatnie, tak subtelnie, że nawet nie zauważał, iż to mówi człowiek. Nigdy nie uważał mnie za człowieka, lecz za urządzenie, które stenografowało, pisało na maszynie, cerowało mu ubrania, zmywało, nawet gotowało. Rzecz jasna, urządzenie niezbyt sprawne, wszak nie mogłam chodzić. Ale to mu tylko ułatwiało sprawę. Nie musiał widzieć we mnie istoty płci żeńskiej. Oczywiście, nigdy nie postrzegał we mnie kobiety, ale po jakimś czasie przestałam w ogóle mieć płeć. Można mnie było zatrzymywać do późna, prosić, bym została na noc, korzystała z tej samej łazienki. Nikt by nie gadał, nikogo by to nie obeszło. Żadnych skandali. A niby czemu? Któż chciałby mnie dotknąć? Och, ze mną w domu czuł się bezpieczny. A ja, Bóg jeden wie, czułam się bezpieczna z nim.

Śmiałby się, gdybym mu powiedziała, że mogę być dlań dobrą żoną. Nie, nie śmiałby się; byłby zniesmaczony. Byłoby to dla niego jak kopulacja ze zwierzęciem, z istotą niedorozwiniętą. Czemu kalectwo jest takie odrażające? Och, on nie był jedyny, widziałam ten wyraz i na innych twarzach. Adam Dalgliesh. Czemu wybieram właśnie jego? Nie znosi nawet patrzeć na mnie, zupełnie jakby mówił: „Lubię, kiedy kobiety są piękne, lubię, kiedy kobiety są zgrabne. Żal mi ciebie, ale mnie razisz”. Siebie też rażę, nadinspektorze, siebie też. Ale nie mogę marnować taśmy na wstępy. Moje pierwsze wyznania były za długie, źle skomponowane. W końcu sama się nimi nudziłam. Z czasem jednak uda mi się opowiedzieć to tak, jak trzeba, tak doskonale, że będę mogła odtwarzać taśmę raz po raz, zawsze odczuwając tę samą, przenikliwą przyjemność. A potem, kiedyś, wszystko wymażę. Ale jeszcze nie teraz – a może nigdy. Zabawnie będzie zostawić to wszystko dla potomności. Jedyną wadą doskonałego morderstwa jest to, że nikt inny nie może go docenić. Należy mi się ta dziecinna satysfakcja, że chociaż po śmierci będą o mnie pisać gazety.

Intryga była zawiła, przyznaję, ale sprawiła mi tym większą radość. W końcu, zabić człowieka, to nic trudnego. Każdego roku robią to setki ludzi, ciesząc się krótkotrwałą sławą, dopóki świat o nich nie zapomni,, jak o wszelkich wczorajszych wiadomościach. Mogłam zabić Maurice’a Setona kiedy tylko chciałam, zwłaszcza gdy w moje ręce wpadło te pięć gramów arszeniku. Zabrał go z Klubu Cadaver, kiedy pisał „Śmierć w garnku”, zamieniając w gablocie na proszek do pieczenia. Biedny Maurice, miał obsesyjną potrzebę wiarygodności. Nie mógł pisać o zatruciu arszenikiem, jeśli nie powąchał go, nie dotknął, nie zobaczył, jak się rozpuszcza, nie nacieszył tą zabawą ze śmiercią. To jego przywiązanie do szczegółów, do prawdziwych doświadczeń, było kluczowe dla mojego planu. Doprowadziło go, jak bezwolną ofiarę, do Lily Coombs i Klubu Cortez, doprowadziło go do mordercy. Był ekspertem od wiarygodnego umierania. Żałuję, że nie widziałam, jak naprawdę podoba mu się ten stan. Oczywiście, zamierzał oddać truciznę, w końcu tylko ją pożyczył. Ale zanim to zrobił, ja też zamieniłam co nieco. Proszek do pieczenia w klubie został ponownie zastąpiony przez proszek do pieczenia. Sądziłam, że arszenik może się przydać. I przyda się, już niebawem. Bez trudności wsypię go do tej piersiówki, którą Digby zawsze nosi ze sobą. A co potem? Może poczekam do następnej chwili, gdy zostanie sam i nie będzie mógł już dłużej wytrzymać, żeby się nie napić? Albo powiem mu, że Eliza Marley odkryła coś o śmierci Maurice’a i chce się z nim potajemnie spotkać na plaży? Wszystko jedno, koniec i tak będzie taki sam. A kiedy umrze, to co mi kto udowodni? Po jakimś czasie zadzwonię do inspektora Recklessa i powiem mu, że ostatnio Digby skarżył się na niestrawność i że widziałam go przy apteczce Maurice’a. Wyjaśnię, że kiedyś Maurice pożyczył trochę arszeniku z klubu Cadaver, ale zapewniał mnie, że dawno go zwrócił. Ale załóżmy, że nie? Załóżmy, że nie potrafił się z nim rozstać? To dla niego typowe, wszyscy to potwierdzą. Wszyscy wiedzą o „Śmierci w garnku”. Zbadają proszek z gabloty w klubie i stwierdzą, że jest nieszkodliwy, Digby Seton zaś zginął w tragicznym wypadku przez nieuwagę przyrodniego brata. To bardzo zadowalający finał, moim zdaniem. Wielka szkoda, że Digby, który tak doceniał moje pomysły, nigdy nie pozna tej ostatniej części planu.

Oczywiście, mogłam w każdej chwili podać ten arszenik Maurice’owi i patrzeć, jak umiera w męczarniach. To by było łatwe, za łatwe. Za łatwe i nieinteligentne. Otrucie nie spełniało żadnego z warunków, jakie śmierć Maurice’a spełniać musiała. Właśnie dzięki tym warunkom planowanie zbrodni stało się tak ciekawe, a jej wykonanie – tak przyjemne. Po pierwsze, musiał umrzeć śmiercią naturalną. Digby, jako jedyny spadkobierca, byłby pierwszym podejrzanym, a zależało mi na tym, aby nic nie mogło podważyć jego prawa do spadku. Po drugie, musiał umrzeć z dala od Monksmere; przecież nikt nie powinien podejrzewać mnie. Z drugiej strony jednak chciałam, aby zbrodnię powiązano z mieszkańcami Monksmere. Im większe przykrości i strach przeżywali, tym lepiej, miałam mnóstwo starych rachunków do spłacenia. Poza tym, chciałam być świadkiem śledztwa i prowadzenie go w Londynie mi nie odpowiadało. Oprócz uciechy, jaką sprawiały mi reakcje podejrzanych, pragnęłam mieć oko na to, co robi policja. Musiałam być na miejscu, aby ich obserwować i -jeśli to konieczne – sterować nimi. Nie wyszło całkiem tak, jak sobie zaplanowałam, ale, ogólnie rzecz biorąc, miało miejsce niewiele zdarzeń, o których bym nie wiedziała. Jak na ironię, dużo trudniej przychodziło mi czasem panowanie nad własnymi emocjami, ale wszyscy inni zachowywali się dokładnie tak, jak przewidziałam.

Poza tym, trzeba było spełnić warunek Digby’ego. Chciał, aby zbrodnię skojarzono z Klubem Cortez i L.J. Lukerem. Oczywiście, jego motywy były inne, nie zależało mu na rzucaniu na Lukera podejrzeń, pragnął jedynie udowodnić, że popełnić morderstwo bezkarnie można na wiele sposobów. Digby’emu zależało, aby policja uznała śmierć za naturalną – bo taką być miała – ale też, by Luker wiedział, że to morderstwo. Dlatego tak nalegał na wysłanie mu tych odrąbanych dłoni. Większość tkanki rozpuściłam w kwasie – to zaleta posiadania ciemni i kwasu pod ręką – ale pomysł nadal mi się nie podobał jako głupie, niepotrzebne ryzyko. Uległam jednak kaprysowi Digby’ego, w końcu skazańcom się ustępuje i spełnia ich nieszkodliwe życzenia.

Ale zanim opiszę, jak umarł Maurice, muszę załatwić dwie uboczne kwestie. Żadna z nich nie jest specjalnie ważna, wspominam o nich jedynie dlatego, że pośrednio wpłynęły na śmierć Maurice’a i sprawiły, iż podejrzenia padły na Lathama i Bryce’a. Nie mogę sobie przypisywać śmierci Dorothy Seton. Jestem, rzecz jasna, za to odpowiedzialna, ale nie zamierzałam jej zabić. Stratą czasu byłoby mordowanie kogoś tak usilnie dążącego do samozagłady. I tak nie trwałoby to długo. Przedawkowanie leków, upadek ze skały podczas jednego z jej delirycznych nocnych spacerów, wypadek podczas szalonej przejażdżki z kochankiem po okolicy, zapicie się na śmierć; to była tylko kwestia czasu. Niespecjalnie mnie to interesowało. Jednak wkrótce po tym, jak wyjechały z Alice Kerrison do Le Touquet, znalazłam ten rękopis. Zdumiewający kawałek prozy! Jaka szkoda, że nie mogli go przeczytać ci, którzy twierdzą, że Maurice nie umiał pisać. Kiedy chciał, pisał tak, że papier dymił. A tym razem chciał. Wszystko tam było: ból, frustracja seksualna, zazdrość, jad, chęć ukarania. Któż lepiej niż ja wie, co on czuł? Spisanie tego musiało sprawić mu wielką przyjemność. Żadna, maszyna, żadne klawisze nie mogły pośredniczyć między bólem i jego ekspresją; pragnął widzieć, jak słowa formują się pod jego ręką. Oczywiście nie zamierzał tego wykorzystać, to ja zrobiłam. Otworzyłam nad parą jeden z jego cotygodniowych listów do żony i dołożyłam tam ten tekst. Teraz już nawet nie wiem, co chciałam osiągnąć. Chyba po prostu zależało mi na rozrywce. Nawet gdyby nie zniszczyła listu od razu i pokazała mu go, nigdy już nie mógł być pewien, czy sam nieopatrznie go nie wysłał. Widzicie, znałam go tak dobrze. Zawsze bał się, że jego podświadomość go zdradzi. Następnego dnia miałam sporo uciechy patrząc, jak wpada w panikę, jak rozpaczliwie szuka, jak z niepokojem zerka na mnie, niepewny, ile wiem. Kiedy zapytał mnie, czy wyrzucałam jakieś papiery, odpowiedziałam spokojnie, że spaliłam tylko trochę śmieci. Zobaczyłam na jego twarzy ulgę; postanowił uwierzyć, że zniszczyłam ten list przed czytaniem. Każda inna świadomość byłaby dlań nie do zniesienia, a więc wierzył w to do końca swoich dni. Listu nigdy nie odnaleziono. Mam pewne podejrzenia co do tego, co się z nim stało. Tak czy owak, całe Monksmere uważa, że Maurice Seton, przynajmniej częściowo, był odpowiedzialny za samobójstwo swej żony. A któż, zdaniem policji, miał lepszy motyw zemsty niż jej kochanek, Oliver Latham?

Chyba nie muszę też wyjaśniać, że to ja zabiłam kotkę Bryce’a. Gdyby Bryce tak rozpaczliwie nie chciał jej odciąć ze sznura, to zauważyłby pętlę zaciskową i od razu by na to wpadł. Ale wtedy – tak jak przewidywałam – nie był w stanie ani działać racjonalnie, ani trzeźwo myśleć, a więc nie domyślił się, że wieszając ją w ten sposób nie musiałam podnosić się z wózka więcej niż na kilka centymetrów. Ani na chwilę nie przyszło mu do głowy, że winowajcą nie jest Maurice Seton. Może wydawać się dziwne, że tracę czas, omawiając zabicie kota, ale w moich planach śmierć Arabelli zajmowała ważne miejsce; gwarantowała, że cień niechęci między Brycem i Mauricem przekształci się w aktywną nienawiść, a więc Bryce, tak jak Latham, zyska motyw zemsty. Oczywiście, śmierć kota to nie powód, aby zabić człowieka i wątpiłam, czy policja będzie się tym długo zajmować, ale odrąbanie rąk, to już całkiem co innego. Kiedy sekcja wykazała, iż Maurice umarł z naturalnych przyczyn, uwaga policji musiała skupić się na okaleczeniu ciała. Nie wolno było dopuścić, aby zaczęli podejrzewać, jakie powody naprawdę stały za tym zabiegiem; a zatem istnienie na Monksmere dwóch ludzi z motywem, co więcej ludzi mściwych i złośliwych, niesłychanie ułatwiało mi sprawę. Ale zabiłam Arabellę z jeszcze dwóch innych powodów. Po pierwsze, miałam na to ochotę. To było zupełnie bezużyteczne stworzenie. Tak jak Dorothy Seton. Utrzymywał ją i rozpieszczał człowiek, który uważał, że piękno – bez względu na to, jak głupie i szkodliwe – ma prawo istnieć samo dla siebie, po prostu dlatego, że jest pięknem. Wystarczyły dwie sekundy drgawek na sznurze od bielizny, aby rozprawić się z tą bzdurą. Ponadto jej śmierć stanowiła, w pewnym sensie, próbę generalną. Chciałam wypróbować swoje umiejętności aktorskie, sprawdzić, jak reaguję pod presją. Nie będę teraz tracić czasu opisując, czego wówczas dowiedziałam się o sobie. Nigdy tego nie zapomnę; owo poczucie władzy, przerażenie, upajająca mieszanka strachu i podniecenia. Od tamtej pory wiele razy to czułam, czuję to i teraz. Bryce bardzo plastycznie opisuje moją rozpacz, mój uciążliwy brak panowania nad sobą, kiedy odcinano małe ciałko; zapewniam, że to nie była tylko gra.

Wróćmy jednak do Maurice’a. Szczęśliwy traf zrządził, że odkryłam u niego pewną przypadłość, która stała się osią mojego planu – mianowicie, cierpiał na klaustrofobię. Doro-thy oczywiście o rym wiedziała; w końcu przecież czasami łaskawie pozwalała mu przychodzić do swej sypialni. Musiał ją budzić swoimi koszmarami, podobnie jak budził mnie. Ciekawa jestem, ile naprawdę wiedziała i czy mówiła o tym Lathamowi? Musiałam zaryzykować. Ale nawet jeśli mu powiedziała, to co? Nikt nie udowodni, że ja również o tym wiedziałam. Nic nie zmieni faktu, że Maurice zmarł śmiercią naturalną.

Dobrze pamiętam tę wrześniową noc sprzed dwóch lat. Poprzedzający ją dzień był wietrzny i mokry, a z zapadnięciem zmroku zawierucha wzmogła się jeszcze. Pracowaliśmy od dziesiątej rano i szło nam nie najlepiej. Maurice usiłował skończyć serię opowiadań dla jakiejś popołudniówki, ale to nie było jego metier i wiedział o tym; ponadto, pracował na czas, czego nienawidził. Przerywaliśmy tylko dwukrotnie, raz, żeby zjeść lekki obiad około wpół do drugiej i ponownie o ósmej, kiedy podałam zupę i kanapki. O dziewiątej, gdy skończyliśmy posiłek, wiatr rozszalał się wokół domu i słyszałam huczący na plaży przybój. Nawet Maurice nie oczekiwał, że przy tej pogodzie, w ciemnościach, pojadę do domu na wózku. Nigdy nie proponował, że mnie odwiezie; musiałby wówczas zadać sobie trud przywiezienia mnie znów następnego ranka. A więc zaproponował, abym została na noc. Nie spytał, czy mi to odpowiada, nie przyszło mu nawet do głowy, że mogłabym mieć coś przeciwko temu, że może wolę własną szczotkę do zębów, piżamę, własne łóżko. Uprzejmość, zwykle należna innym, do mnie nie miała zastosowania. Powiedział mi, abym posłała sobie w pokoju jego żony, po czym przyszedł, żeby spośród jej rzeczy wybrać dla mnie koszulę nocną. Nie wiem, dlaczego to zrobił. Sądzę, że być może wtedy po raz pierwszy zmusił się, by otworzyć jej szafy i komody, zaś moja obecność stanowiła dlań zarówno pretekst, jak i wsparcie. Teraz, gdy mogę do woli nosić jej bieliznę, bądź, jeśli będę miała taki kaprys, porwać ją na strzępy, nawet uśmiecham się na wspomnienie tamtej nocy. Biedny Maurice! Zdążył już zapomnieć, że te szyfonowe przejrzystości, te jedwabne i nylonowe koronki są tak ładne, tak delikatne, tak niesłychanie nieodpowiednie dla mojego pokręconego ciała. Zobaczyłam to w jego twarzy, gdy dotykał ich dłońmi. Nie mógłby znieść myśli o jej ubraniu na mojej skórze. Aż nareszcie znalazł coś stosownego: na dnie szuflady leżała stara, wełniana koszula nocna Alice Kerrison, którą Dorothy włożyła niegdyś, gdy miała grypę i musiała się wypocić. I właśnie tę koszulę Maurice mi podał. Ciekawa jestem, czy gdyby wówczas zachował się inaczej, spotkałby go inny los? Zapewne nie. Ale sprawia mi przyjemność myśl, że jego dłonie, wahające się nad stertą kolorowych szmatek, w istocie wybierały między życiem i śmiercią.

Tuż po trzeciej obudził mnie jego krzyk. Najpierw myślałam, że to ptak nocny, ale krzyk powtórzył się kilkakrotnie. Po omacku znalazłam kule i pokuśtykałam do niego. Oszołomiony, na poły leżał na parapecie okiennym, wyglądając trochę jak przebudzony lunatyk. Udało mi się namówić go, aby wrócił do łóżka, co nie było trudne; ujął mą rękę jak dziecko i pozwolił się otulić. Gdy podciągałam kołdrę, znienacka złapał mnie za rękę i zawołał:»Nie zostawiaj mnie! Nie odchodź! To mój koszmar, zawsze taki sam. Śni mi się, że pochowano mnie żywcem. Zostań ze mną, dopóki nie usnę«. A więc zostałam. Siedziałam, trzymając go za rękę, dopóki nie zgrabiały mi palce i nie rozbolało mnie całe ciało. W ciemności opowiadał mi o sobie, o tym straszliwym, zżerającym go lęku, aż wreszcie jego dłonie się rozluźniły, mamrotanie ucichło i zapadł w spokojny sen. Szczęka mu opadła, co sprawiało, że wyglądał głupio, brzydko i bezradnie. Nigdy przedtem nie widziałam go śpiącego i z przyjemnością patrzyłam na tę jego brzydotę, bezbronność, które dawały mi poczucie władzy tak wspaniałe, że wręcz się przestraszyłam. I gdy tak siedziałam, słuchając jego spokojnego oddechu, rozmyślałam o tym, jak wykorzystać to, czego się dowiedziałam. Wtedy właśnie zaczęłam się zastanawiać, jak mogłabym go zabić.

Rano nie wspomniał o wydarzeniach minionej nocy; nigdy nie byłam pewna, czy w ogóle pamiętał o swym koszmarze i mojej wizycie w jego pokoju. Wydawało mi się, że tak, że pamięta, lecz postanowił o tym nie myśleć, przecież nie musiał się przede mną tłumaczyć. Przed służbą i zwierzętami nie trzeba usprawiedliwiać swoich słabości; dlatego tak przyjemnie mieć w domu coś oswojonego.

Nie musiałam się spieszyć, nie dążyłam do jego śmierci w jakimś ustalonym terminie, co samo w sobie czyniło problem bardziej zajmującym, gdyż mogłam zaplanować morderstwo bardziej skomplikowane i wyrafinowane niż wówczas, gdybym miała przeciwko sobie czas. Tutaj podzielam pogląd Maurice’a: nikt nie pracuje dobrze w pośpiechu. Oczywiście, pod koniec sprawa stała się pilna, gdyż znalazłam – i zniszczyłam – kopię listu do Maxa Gurneya, w którym Maurice oznajmiał, iż ma zamiar zmienić testament. Lecz wtedy już moje plany były gotowe od ponad miesiąca.

Od początku wiedziałam, że będzie mi potrzebny wspólnik, wiedziałam również, kto nim będzie. Decyzja, by przy pomocy Digby’ego Setona pozbyć się jego brata, potem zaś jego samego, była w swej śmiałości tak wspaniała, że czasem przerażała mnie moja własna odwaga. Ale ryzyko nie było tak wielkie, jak mogłoby się zdawać. Znam dobrze Dig-by’ego, jego słabe i mocne strony; jest znacznie mniej głupi, a zarazem bardziej chciwy, niż się sądzi, bardziej praktyczny, lecz mniej pomysłowy, niespecjalnie odważny, lecz wytrwały i uparty, przede wszystkim jednak jest słaby i próżny. W swoim planie wykorzystałam zarówno jego zalety, jak i wady. Posługując się nim, zrobiłam bardzo niewiele błędów, a jeśli czasem go nie doceniałam, to skutki nie były tak zgubne, jak można by się obawiać. Teraz stał się uciążliwy i groźny, lecz naturalnie już niedługo będę musiała go znosić. Gdyby okazał się mniej irytujący i bardziej godzien zaufania, mogłabym pozwolić mu pożyć jeszcze rok czy dwa – wolałabym uniknąć podwójnego podatku od spadku po Maurisie. Nie pozwolę jednak, by chciwość popchnęła mnie do błędu.

Z początku powstrzymywałam się od prostackiego wtajemniczenia Digby’ego w plan uśmiercenia Maurice’a. Zaproponowałam mu jedynie pomysł na skomplikowany żart. Oczywiście, niedługo w to wierzył, ale też i nie musiał. Podczas wszystkich wstępnych rozmów ani razu nie padło słowo „morderstwo”; on wiedział i ja wiedziałam, ale żadne z nas nawet się nie zająknęło. Skrupulatnie podtrzymywaliśmy bajeczkę, że interesuje nas jedynie eksperyment naukowy – być może niebezpieczny, ale zupełnie pozbawiony złośliwości – który miał udowodnić Maurłce’owi, że można potajemnie przewieźć człowieka z Londynu na Monksmere bez jego zgody i współpracy. To miało być nasze alibi; jeśliby nam się nie udało, mieliśmy gotową opowieść i nikt nie mógłby udowodnić, że nie jest prawdziwa. Pan Seton założył się z nami, że nie będziemy umieli porwać go na Monksmere i nie dać się złapać. Chciał opisać coś takiego w swojej nowej książce. Byłoby wielu świadków skłonnych zeznać, że zawsze przywiązywał wielką wagę do szczegółów. A jeśli w drodze umarłby na atak serca, któż mógłby nas za to winić? O co by nas oskarżono? O nieumyślne zabójstwo? Może. Morderstwo – nigdy.

Wydaje mi się, że Digby przez jakiś czas prawie wierzył w naszą bajeczkę, ja w każdym razie robiłam wszystko, aby go w tym utwierdzić. Niewielu ludzi ma dość odwagi i siły woli, by z zimną krwią zaplanować morderstwo, Digby zaś na pewno do nich nie należy. Lubi, gdy nieprzyjemne prawdy są ładnie opakowane, woli przymykać oczy na rzeczywistość, tak jak zawsze wolał nie wiedzieć całej prawdy o mnie.

Kiedy już przekonał sam siebie, że to wszystko rozkoszna, pozbawiona ryzyka zabawa o łatwych regułach, dzięki której można zdobyć dwieście tysięcy funtów, zaczął doskonale się bawić. To, co mu zleciłam, nie wykraczało poza jego specyficzne zdolności, poza tym miał dużo czasu. Najpierw musiał kupić używany motocykl, a do niego długą przyczepę w kształcie pocisku. Musiał kupić je oddzielnie i w takiej części Londynu, w której nikt go nie znał. Następnie miał wynająć mieszkanie, dość odosobnione i wyposażone w garaż, i nie podawać Maurice’owi adresu. Wszystko to było dość proste i z zadowoleniem ujrzałam, że mój golem radzi sobie całkiem dobrze. Osobiście bardzo się w tym okresie denerwowałam, gdyż miałam bardzo niewielki wpływ na rozwój wypadków. Z chwilą, gdy ciało znalazłoby się na Monksmere, mogłam wszystkim pokierować, ale na razie musiałam polegać na Digbym. To Digby musiał dopilnować epizodu w Klubie Cortez, mnie zaś nie bardzo podobał się plan zwabienia go do Carrington Mews; był zbyt skomplikowany i niebezpieczny, potrafiłam wymyślić łatwiejszy sposób, Digby jednak nalegał. Zamierzał w ten sposób wplątać w intrygę klub Lukera, na którym chciał zrobić wrażenie. W końcu więc pozwoliłam mu na to – wszak mnie to nie obciążało -i przyznaję, że poszło znakomicie. Digby zwierzył się Lily Coombs z zamiaru porwania brata dla eksperymentu, powiedział jej również, iż Maurice założył się z nim o kilka tysięcy, że tego nie dokona. Za swój trud Lily dostała sto funtów. Musiała jedynie rozpoznać Maurice’a, opowiedzieć mu historyjkę o handlu narkotykami i wysłać na Carrington Mews po dalsze informacje. Gdyby nie złapał się na tę przynętę, nic nie traciliśmy, miałam w zanadrzu inne plany. Ale, oczywiście, połknął haczyk. Musiał tam iść, wszak robił to w imię sztuki. Podczas każdej z wizyt w Seton House Digby umiejętnie wspominał Lily Coombs i Klub Cortez, toteż Maurice zdążył już dołączyć do swej kartoteki odpowiednio wypełnioną fiszkę. A kiedy zjawił się w Londynie na swój doroczny pobyt, było więcej niż pewne, że złoży w Klubie Cortez wizytę; równie pewne jak to, że w Klubie Cadaver zamieszka w swym zwykłym pokoju, jedynym, do którego nie trzeba było jeździć tą małą, klaustrofobiczną windą. Digby potrafił nawet co do dnia przewidzieć, kiedy Seton wybierze się do Lukera. O tak, Maurice połknął haczyk! Dla swych książek poszedłby nawet do piekła. I tak się właśnie stało.

Gdy Maurice pojawił się w drzwiach domku na Carrington Mews, zadanie Digby’ego stało się proste. Lekki, ogłuszający cios – niezbyt mocny, aby nie zostawić śladów – nie był rzeczą trudną dla kogoś, kto kiedyś uprawiał boks. Podobnie łatwo przyszła Digby’emu przeróbka przyczepy motocykla, mająca zamienić ją w podróżną trumnę; pamiętajmy, że własnoręcznie zbudował swoją żaglówkę. A więc gotowa przyczepa już czekała, zaś garaż był bezpośrednio połączony z domem. Drobne, nieprzytomne, głośno dyszące ciało – Lily zrobiła, co do niej należało i Maurice wypił o wiele za dużo wina – zostało umieszczone w trumnie, wieko zaś porządnie przybite gwoździami. Oczywiście po bokach znajdowały się otwory, uduszenie Maurice’a nie leżało w moich zamiarach. Digby wypił pół litra whisky i podążył załatwiać sobie alibi. Nie wiedzieliśmy, rzecz jasna, na kiedy trzeba je przygotować, co nas nieco martwiło; byłoby fatalnie, gdyby Maurice umarł za wcześnie. Bo to, że umrze, i to w męczarniach, nie ulegało wątpliwości, nie wiedzieliśmy tylko, kiedy zaczną się te męczarnie i jak długo potrwają. Wobec tego kazałam Digby’emu dać się zaaresztować natychmiast, gdy znajdzie się w bezpiecznej odległości od domu.

Następnego dnia, wcześnie rano, zwolniony z aresztu Digby wyruszył motocyklem na Monksmere. Nie oglądał ciała. Powiedziałam mu, aby nie otwierał wieka, ale i bez tego wątpię, czy dałby się skusić. Nadal usiłował żyć w owym wygodnym, na poły baśniowym świecie, który dla niego stworzyłam. Nie podejrzewałam nawet, jak wyjątkowo się zachowa, gdy już nie będzie mógł dłużej udawać, iż weń wierzy. Jestem jednak pewna, że kiedy owego ranka opuszczał Car-rington Mews, był tak niewinnie podniecony jak uczniak, któremu udał się figiel.

Podróż przebiegła bez żadnych trudności. Tak jak się spodziewałam, czarny strój motocyklowy, kask i gogle stanowiły znakomite przebranie. W kieszeni miał bilet do Saxmundham z dworca Liverpool Street, a zanim wyjechał z West Endu, wysłał jeszcze do Seton House sporządzony przeze mnie opis Klubu Cortez. Nie muszę chyba mówić, że sposób pisania na maszynie znacznie łatwiej ukryć niż typ maszyny, jakiej się używa. Napisałam ten fragment kilka tygodni wcześniej na maszynie Maurice’a; na prawą dłoń włożyłam rękawiczkę, palce lewej zaś zabandażowałam. Ustęp o okaleczonych zwłokach przepisał sam Maurice, po prostu wyjęłam go z jego papierów. Pomysł, aby go wykorzystać jako miły, subtelny szczegół w moim planie przyszedł mi do głowy, gdy dowiedziałam się, jaki początek dla jednej z jego książek podsunęła mu panna Calthrop. Zrobiła wówczas prezent nie tylko Maurice’owi, lecz również i mnie; świetnie przeze mnie wykorzystany, w dużej mierze określił przyszły kształt morderstwa.

Jest jeszcze jeden, istotny element planu, którego do tej pory nie wyjaśniłam. Co dziwniejsze, aczkolwiek myślałam, że sprawi mi najwięcej trudności, okazał się najłatwiejszy ze wszystkich. Musiałam sprawić, aby Digby mnie poślubił. Sądziłam, że przekonanie go, aby to uczynił, będzie mnie kosztować tygodnie żmudnych perswazji, a tyle czasu nie miałam. Wszystkie rozmowy musieliśmy odbywać podczas tych rzadkich okazji, gdy spędzał weekend na Monksmere; pozwalałam mu do siebie pisać, gdyż miałam pewność, że listy zostaną spalone, lecz sama do niego nie pisałam, nigdy też nie rozmawialiśmy przez telefon. Poza tym nakłonienie go do zgody na tę, być może niemiłą, lecz konieczną część planu nie było czymś, co mogłam powierzyć poczcie. Obawiałam się nawet, że o tę właśnie rafę rozbije się całe przedsięwzięcie – ale nie doceniłam Digby’ego. Nie był zupełnie głupi – inaczej nigdy nie uczyniłabym go wspólnikiem jego własnej destrukcji – i potrafił zrozumieć, że pewne rzeczy są nieuniknione; poza tym, miał w tym swój interes. Aby dostać pieniądze, musiał się ożenić. Nie było w jego życiu nikogo innego, nie chciał też żony, która wtrącałaby się we wszystkie jego sprawy i która nawet mogłaby żądać, by z nią sypiał. Poza tym – istniał jeszcze jeden, zasadniczy powód, dla którego musiał zostać moim mężem. Jeżeli oboje zachowalibyśmy milczenie, nikt nigdy by nie udowodnił, że zabiliśmy Maurice’a, a żony nie można zmusić, aby zeznawała przeciwko mężowi. Oczywiście ustaliliśmy, że po jakimś rozsądnym czasie rozwiedziemy się, ja zaś podpisałam intercy-zę bardzo dla niego korzystną. Nie za korzystną, żeby nie wzbudzać podejrzeń, ale bardzo, bardzo godziwą. Mogłam sobie na to pozwolić: on musiał się ze mną ożenić, żeby dostać spadek i zaniknąć mi usta, ja natomiast chciałam wyjść za niego, bo chciałam – jako wdowa po nim – dziedziczyć cały jego majątek.

15 marca wzięliśmy w Londynie cichy ślub cywilny. Wynajął samochód i przyjechał po mnie wcześnie rano. Naszego odjazdu nikt nie widział, a zresztą, któż miałby to być? Celia Calthrop wyjechała, więc nie ryzykowaliśmy, iż do mnie zajrzy, Oliver Latham i Justin Bryce byli w Londynie. Co do Jane Dalgliesh, niewiele mnie obchodziło, gdzie jest. Zadzwoniłam do Maurice’a, że jestem chora i nie przyjdę do pracy. Zirytował się, ale nie przejął, nie obawiałam się więc, że mógłby wpaść do mnie dowiedzieć się, jak się czuję. Mau-rice nienawidził chorób. Zmartwiłby się, gdyby chorował jego pies, ale z drugiej strony, lubił swojego psa. Dzisiaj jest mi przyjemnie sądzić, że żyłby jeszcze, gdyby tego dnia pofatygował się do Tanner’s Cottage, aby sprawdzić, co się ze mną dzieje – i stwierdzić, że skłamałam.

Ale czas i taśma się już kończą. Wyrównałam rachunki z Maurice’em Setonem; to jest mój triumf, nie zaś usprawiedliwienie, a muszę jeszcze niejedno opowiedzieć.

Digby, wraz z motocyklem i przyczepą, przyjechał do Tanner’s Cottage w środę około szóstej wieczorem. Zapadł już zmrok i nikogo nie było w okolicy, jak zwykle zresztą na tym wybrzeżu. Maurice oczywiście już nie żył. Kiedy zrywaliśmy wieko przyczepy, Digby zbladł jak ściana. Myślę, że przypuszczał, iż twarz ofiary będzie skurczona w grymasie przerażenia, a martwe oczy spojrzą nań oskarżycielsko. Nie czytał, tak jak ja, podręczników medycyny sądowej Maurice^ i nie wiedział o pośmiertnym rozluźnieniu mięśni. Spokojna, zwyczajna, wyprana z uczuć twarz brata, tak zupełnie pozbawiona mocy straszenia lub wzbudzania współczucia, w jakiś sposób pomogła mu się opanować. Zapomniałam mu jednak powiedzieć o stężeniu pośmiertnym i nie spodziewał się, że będziemy musieli przełamać je w kolanach, aby posadzić zwłoki w moim wózku i zawieźć je na brzeg. To mu się wyraźnie nie podobało; nadal słyszę jego nerwowy chichot na widok chudych nóg Maurice’a, sterczących jak patyki z łych jego idiotycznych spodni. Ale potem Digby w nie uderzył, stężenie w kolanach puściło i stopy zawisły luźno jak stopy dziecka. Ten mały akt przemocy wobec nieboszczyka odmienił Digby’ego. Byłam przygotowana na to, że będę musiała sama odrąbać dłonie i nawet przyniosłam tasak, ale Digby zabrał mi go bez słowa i poczekał, aż ułożę ręce Maurice’a na ławce. Pewnie zrobiłabym to zręczniej, ale wątpię, czy z większą przyjemnością. Później odebrałam mu je i włożyłam do plastikowego woreczka. Digby chciał zrobić z nich użytek i wysłać je Lukerowi, musiałam jednak jeszcze trochę nad nimi popracować w zaciszu mojej ciemni. Tymczasem zawiesiłam woreczek na szyi i z przyjemnością poczułam dotyk tych rąk, jakby pełznących po mojej skórze.

Wreszcie Digby wszedł do wody i wypchnął łódkę na morze, na zaczynający się odpływ. Nie martwiłam się śladami krwi; martwi, jeśli w ogóle krwawią, to bardzo mało. Wszelkie plamy na kostiumie motocyklowym miało zmyć morze. Digby, połyskując, wyszedł ku mnie z ciemności z rękami wzniesionymi nad głowę, jak ktoś poddany rytualnemu oczyszczeniu i milcząc odwiózł mnie na wózku do domu. Jak już mówiłam, chyba go nie doceniłam i podczas tego powrotu wąską alejką po raz pierwszy zrozumiałam, że może być niebezpieczny.

Reszta zadań tej nocy miała być prosta; według planu Digby miał pojechać jak najszybciej do Ipswich, po drodze zatrzymać się gdzieś przy śluzie Sizewell, odłączyć przyczepę i zepchnąć ją do głębokiej wody. W Ipswich miał zdjąć z motocykla numery rejestracyjne i porzucić go w jakiejś ciemnej uliczce. To był stary motor i nikt raczej nie szukałby właściciela. A nawet jeśli ktoś ustaliłby jego związek z Digbym i odnalazł przyczepę, dysponowaliśmy jeszcze naszą koronną obroną: opowieścią o porwaniu i tragicznie zakończonym zakładzie, zaś Lily Coombs potwierdziłaby nasze zeznanie.

Udzieliłam Digby’emu zupełnie jasnych instrukcji; po pozbyciu się motocykla winien był wysłać napisany przez Maurice’a fragment tekstu o ciele dryfującym na morzu. Potem, nadal w kombinezonie, miał iść na stację i kupić peronówkę. Nie chciałam, aby konduktor zapamiętał pasażera, który wsiada w Ipswich z biletem kupionym w Londynie. Digby wmieszałby się w tłum, wsiadł do pociągu do Saxmundham, w ubikacji zdjął kombinezon, schował go w torbie i przyjechał do Saxmundham o wpół do dziewiątej. Stamtąd miał wziąć taksówkę do Seton House, gdzie czekałam nań po ciemku, aby sprawdzić, czy wszystko poszło zgodnie z planem i poinstruować go, co ma robić dalej. Jak wspomniałam, było to bardzo proste i nie oczekiwałam problemów. Ale Digby poczuł się mocny i natychmiast zrobił dwa głupstwa: po pierwsze, nie oparł się pokusie, by odłączyć przyczepę i pojeździć trochę po okolicy z pełną prędkością, przy czym od razu natknął się na Bryce’a, po drugie, poprosił Liz Marley, aby wyjechała po niego do Saxmun-dham. Pierwszy wyczyn wynikał jedynie z dziecinnej chęci popisania się, drugi jednak mógł się bardzo źle skończyć. Byłam już bardzo zmęczona fizycznie i nie potrafiłam stawić czoła takiej niesubordynacji. Gdy usłyszałam podjeżdżający pod dom samochód Liz i spojrzałam nań zza firanki, zadzwonił telefon. Teraz wiem, że to tylko Plant dzwonił, aby się czegoś dowiedzieć o panu Setonie, ale wtedy aż się wzdrygnęłam. Dwie nieprzewidziane rzeczy działy się naraz, a ja nie przygotowałam się na żadną z nich. Gdybym miała czas, aby wziąć się w garść, pewnie poradziłabym sobie lepiej, w tej sytuacji jednak strasznie pokłóciłam się z Dig-bym. Nie ma sensu cytować, co każde z nas powiedziało, ale skończyło się tym, że Digby wściekły odjechał w noc, z zamiarem, jak oznajmił, powrotu do Londynu. Nie uwierzyłam mu; stawka była zbyt wysoka, aby teraz miał zrezygnować. To był tylko kolejny, sprowokowany przez kłótnię, dziecinny gest niezależności, który miał jedynie mnie nastraszyć. Czekałam jednak aż do świtu na powrót vauxhalla, nie śmiać zapalić światła, zastanawiając się, czy jeden moment gniewu zniszczy cały, tak starannie obmyślony plan i czy można jeszcze coś uratować. Wreszcie poszłam do domu, ale rano znów wróciłam do Seton House, by stwierdzić, że vauxhalla nadal nie ma. Dopiero w czwartek wieczorem, gdy zadzwonili do Pentlands, dowiedziałam się, co się stało. Wtedy nie musiałam już udawać, że jestem wstrząśnięta. Dobrze jest wiedzieć, że Digby Seton wkrótce zapłaci za to, co przeżyłam przez te dwadzieścia cztery godziny. Trzeba przyznać, że wykazał się wielką przedsiębiorczością, a już jego opowieść o fałszywym telefonie była niezwykle sprytna. Tłumaczyła wszystko, co w malignie mógłby zdradzić na temat śmierci Maurice’a, równocześnie wzmacniając jego alibi; poza tym stwarzała mieszkańcom Monksmere dodatkowe problemy. Podziwiając jego pomysłowość i wyobraźnię, ciekawa jednak byłam, kiedy zacznie rozważać pozbycie się mnie.

Niewiele więcej mam do powiedzenia. Zwrot tasaka Jane Dalgliesh nie był trudniejszy niż jego kradzież. Kombinezon motocyklowy pocięłam na kawałki i wrzuciłam do morza. Skórę na kostkach dłoni Maurice’a wypaliłam kwasem, potem zaś Digby nadał swoją paczkę. Wszystko to było bardzo proste i zgodne z planem. A teraz czekam już tylko na ostatni rozdział. Za kilka dni podyktuję tę opowieść raz jeszcze. Nie czuję do Digby’ego szczególnej nienawiści; ucieszę się, kiedy umrze, ale nie muszę patrzeć na jego męczarnie, mogę je sobie wyobrazić; natomiast bardzo żałuję, że nie byłam przy śmierci Maurice’a Setona.

A to mi przypomina, że powinnam wyjaśnić jeszcze jedno. Dlaczego nie pozwoliłam, by jego zwłoki zostały w Londynie, by legły gdzieś w rynsztoku Paddington jak kupa mięsa i szmat? Powód jest prosty. Musieliśmy obciąć mu dłonie, te wszystko mówiące dłonie, z których zdarł sobie skórę do kości, waląc kostkami w wieko trumny”.

Głos skończył mówić. Przez chwilę taśma jeszcze się kręciła, aż wreszcie Reckless wstał i zatrzymał magnetofon. Bez słowa schylił się i wyciągnął sznur z kontaktu. Jane Dal-gliesh także wstała, mruknęła coś do Lathama i poszła do kuchni; prawie natychmiast dobiegły Dalgliesha odgłosy puszczanej wody i szczękanie pokrywki czajnika. Co ona robi, pomyślał, nastawia obiad? Przygotowuje gościom kawę? O czym myśli? Czy teraz, gdy już jest po wszystkim, nie interesuje jej nawet ta orgia nienawiści, która zniszczyła i zakłóciła życie tylu osób, nie wyłączając jej samej? Jednego mógł być pewien: jeśli kiedyś jeszcze jego ciotka wspomni o Sylvii Kedge, na pewno nie pozwoli sobie na sentymentalne żale w rodzaju: „Gdybyśmy tylko wiedzieli! Gdybyśmy jej tylko pomogli!” Dla Jane Dalgliesh ludzie byli jacy byli i próby wpłynięcia na nich uważała za równie aroganckie i niestosowne, jak litowanie się nad nimi. Nigdy jeszcze brak zaangażowania ciotki nie uderzył go z taką mocą; nigdy jeszcze nie był tak przerażający.

Latham z wolna porzucił swą sztuczną pozę przy kominku i opadł na pusty fotel.

– Biedak! – zaśmiał się z przymusem. – Zabity z powodu wyboru koszuli nocnej! A może z powodu wyboru sypialni?

Reckless nie odpowiedział, starannie zwijając kabel od magnetofonu. Wziąwszy urządzenie pod pachę ruszył ku drzwiom, ale przy drzwiach odwrócił się do Dalgliesha.

– Wyciągnęliśmy tę przyczepę. Znaleźliśmy ją dwadzieścia metrów od miejsca, które pan zaznaczył na mapie. Kolejny szczęśliwy traf, panie Dalgliesh.

Dalgliesh wyobraził sobie tę scenę. Teraz, w porannym słońcu, przy samotnej śluzie musiało być bardzo przyjemnie; zielony spokój, zakłócany tylko przez szum dalekiej szosy, śpiew rzeki, głębokie głosy mężczyzn przeszukujących dno. A potem poszukiwany przedmiot zapewne się wynurzył, wyglądając jak gigantyczny, pasiasty kabaczek, z kadłubem w girlandach wodorostów, lśniący od kapiącego błota. Nie wątpił, że grupie utrudzonych, ciągnących go ku brzegowi policjantów wydał się bardzo mały, ale też Maurice Seton był małym mężczyzną.

Po wyjściu Recklessa Latham powiedział gniewnie:

– Muszę panu podziękować za ocalenie mi życia.

– Musi pan? Wydawało mi się, że na odwrót. W końcu to pan zrzucił ją z dachu.

– To był wypadek – padła szybka, obronna odpowiedź. – Nie chciałem, żeby spadła.

Oczywiście, że nie, pomyślał Dalgliesh. To musiał być wypadek, Latham był ostatnim człowiekiem na świecie, który potrafiłby żyć ze świadomością, że zabił kobietę, nawet w samoobronie. No cóż, jeśli miał tak o tym myśleć, równie dobrze mógł zacząć od razu. A w ogóle, jakie to miało, do cholery, znaczenie? Chciał, żeby Latham już sobie poszedł. Sama myśl o wyrazach wdzięczności była dlań idiotyczna i krępująca, poza tym zbyt wielkie czuł zmęczenie, aby cieszyć się na pogawędkę przy śniadaniu. Jednak musiał się dowiedzieć czegoś jeszcze.

– Ciekaw jestem, co sprawiło, że poszedł pan wczoraj do Tanner’s Cottage. Widział ich pan razem – Digby’ego i pannę Kedge?

Dwie prostokątne koperty lśniły bielą na tle szarej kamiennej ściany nad kominkiem. Niebawem będzie musiał otworzyć list Deborah. To upokarzające i śmieszne, to pragnienie, aby wrzucić go do ognia nie czytając, jakby jednym gestem można było rozprawić się z przeszłością. Usłyszał, że Latham mówi:

– Oczywiście. Pierwszego wieczora po przyjeździe. Skłamałem, co do czasu – dotarłem tu po szóstej. Zaraz potem poszedłem na spacer wzdłuż klifu i zobaczyłem dwie postacie z łódką. Rozpoznałem Sylvię, wydawało mi się też, że drugi człowiek to Seton, ale nie byłem pewien. Było za ciemno, by dokładnie zobaczyć, co robią, ale wyraźnie widziałem, że spuszczają łódkę na wodę. Nie wiedziałem tylko, co to za tłumok na dnie, ale później domyśliłem się, oczywiście. Nie przejąłem się; jeśli o mnie chodzi, Maurice na to zasłużył. Jak pan najwyraźniej odgadł, Dorothy Seton przysłała mi ten ostatni list, który do niej napisał, pewnie chciała, bym ją pomścił. Obawiam się, że pomyliła się co do mnie; zbyt często widziałem, jak drugorzędni aktorzy wygłupiają się w tej roli, bym miał teraz sam w niej wystąpić. Nie miałem obiekcji, aby ktoś inny zrobił to za mnie, ale kiedy Digby został zamordowany, stwierdziłem, że pora się dowiedzieć, co u licha ta Kedge zamierza. Celia powiedziała, że Sylvia chciała widzieć się z Recklessem dziś rano i pomyślałem, że roztropnie będzie, jeśli pierwszy z nią pogadam.

Daremnie było dowodzić, że gdyby Latham przemówił wcześniej, zapewne ocaliłby życie Digby’emu. Czy to w końcu takie pewne? Mordercy mieli gotowe wyjaśnienie: zakład z Setonem, który tak strasznie się skończył, panika, gdy odkryli martwe ciało, obcięcie dłoni jako próba zatarcia śladów. Czy bez tego wyznania dałoby się udowodnić, że Maurice Seton nie umarł w sposób naturalny?

Ujął list Deborah pomiędzy lewy kciuk i sztywno obandażowaną dłoń, próbując wsunąć czubki palców prawej ręki pod klapkę, jednak mocny papier stawiał opór.

– Niechże pan to da! – zawołał Latham niecierpliwie. W jego długich, poplamionych tytoniem palcach koperta rozdarła się bez trudu.

– Proszę nie zwracać na mnie uwagi – powiedział, wręczając ją Dalglieshowi.

– W porządku – odparł Dalgliesh – wiem, co to jest, mogę poczekać.

Ale mówiąc te słowa, już rozkładał kartkę. Zawierała tylko osiem wierszy; nawet w listach miłosnych Deborah nie była wylewna, tu jednak jej powściągliwość graniczyła z brutalnością. A czemuż by nie? Stali wobec zasadniczego ludzkiego dylematu: albo prowadzi się wspólne życie, z trudem pokonując przeszkody, albo załatwia się z nim w ośmiu linijkach. Przyłapał się na tym, że liczy wiersze, słowa, z nienaturalnym zainteresowaniem bada odstępy między wyrazami, szczegóły pisma. Postanowiła przyjąć propozycję nowojorskiego oddziału swojej firmy. Nie może już znieść wyczekiwania na obrzeżach jego życia, aż on podejmie decyzję. Wątpiła, czy jeszcze się kiedyś zobaczą. Tak będzie lepiej dla nich obojga.

Zdania trąciły konwencją, wręcz banałem, pożegnanie pozbawione było werwy i oryginalności, a nawet godności. Jeśli pisała je z bólem, to w jej pewnym, zamaszystym piśmie nie było po nim śladu.

W tle słyszał wysoki, arogancki głos Lathama, który mówił coś o szpitalu w Ipswich i prześwietleniu czaszki, sugerował, aby Dalgliesh z nim pojechał i dał sobie zbadać ręce, rozważał podatek, jaki będzie musiała zapłacić Celia, zanim dorwie się do fortuny Setona i z niezręcznością uczniaka usiłował raz jeszcze wytłumaczyć się ze spowodowania śmierci Sylvii Kedge. Dalgliesh odwrócił się doń plecami i wziąwszy swój własny list z kominka, złożył razem obie koperty, niecierpliwie próbując je przedrzeć; były jednak za grube i wreszcie musiał wrzucić je całe do ognia. Paliły się długo, każda kartka oddzielnie zajmowała się ogniem, zwijała i czerniała, zaś atrament bladł, tak że w końcu ujrzał swoje własne strofy, srebrne na czarnym tle; nie chciały umrzeć, on zaś nawet nie mógł złapać pogrzebacza, aby rozbić je w proch.

Загрузка...