Terry Pratchett Złodziej czasu

Według „Drugiego Zwoju Wena Wiecznie Zaskoczonego”, Wen wyszedł z jaskini, gdzie doznał oświecenia, w światło brzasku pierwszego dnia reszty swego życia. Przez pewien czas spoglądał na wschodzące słońce, albowiem nigdy go jeszcze nie widział.

Trącił sandałem Mulisty Staw, swego ucznia śpiącego przed jaskinią, i rzekł:

— Zobaczyłem. I teraz rozumiem.

Po czym przerwał i spojrzał na coś obok Mulistego Stawu.

— Cóż to za niezwykły obiekt? — zapytał.

— Eee… Eee… To jest drzewo, mistrzu — odpowiedział Mulisty Staw, wciąż nie do końca rozbudzony. — Nie pamiętasz? Rosło tu wczoraj.

— Nie było żadnego wczoraj.

— No ale… wydaje mi się, że jednak było, mistrzu. — Mulisty Staw podniósł się z trudem. — Pamiętasz? Przybyliśmy tutaj, a ja przygotowałem ci posiłek i dostałem skórkę z twojego sklang, bo ty jej nie chciałeś.

— Pamiętam wczoraj — oświadczył Wen w zadumie. — Ale to wspomnienie jest w mojej głowie teraz. Czy wczoraj było prawdziwe? Czy może tylko wspomnienie jest prawdziwe? Zaiste, wczoraj się nie urodziłem.

Twarz Mulistego Stawu stała się maską pełnego udręki niezrozumienia.

— Mój drogi głupi Mulisty Stawie, poznałem wszystko — wyjaśnił Wen. — Najkrócej mówiąc, nie ma przeszłości ani przyszłości. Istnieje tylko teraz. Nie ma czasu, jedynie teraźniejszość. Czeka nas wiele pracy.

Mulisty Staw dostrzegł w swym mistrzu coś niezwykłego: oczy mu błyszczały, a kiedy się poruszał, w powietrzu pojawiały się dziwne srebrzystobłękitne rozbłyski, jakby odbicia w płynnych zwierciadłach.

— Powiedziała mi wszystko — ciągnął Wen. — Wiem, że czas został stworzony dla ludzi, a nie na odwrót. Nauczyłem się go kształtować i zaginać, wiem, jak sprawić, by chwila trwała wiecznie, ponieważ to już się stało. I mogę nauczyć tych sztuk nawet ciebie, Mulisty Stawie. Słyszałem puls wszechświata. Znam odpowiedzi na wiele pytań. Zadaj jakieś.

Uczeń patrzył na niego zaczerwienionymi oczami. Ranek był jeszcze zbyt wczesny, by być zwykłym wczesnym rankiem. I to było jedyne, co Mulisty Staw w obecnej chwili wiedział na pewno.

— No… co mistrz chciałby zjeść na śniadanie? — zapytał.

Wen spojrzał poprzez śnieżne połacie, nad fioletowymi górami, ku złocistemu światłu dnia kreującemu świat. I zadumał się nad pewnymi aspektami człowieczeństwa.

— Aha — powiedział. — Jedno z tych trudnych…


Aby coś istniało, musi być obserwowane.

Aby coś istniało, musi mieć pozycję w czasie i przestrzeni.

To tłumaczy, dlaczego nie da się doliczyć dziewięciu dziesiątych masy wszechświata.

Dziewięć dziesiątych masy wszechświata jest wiedzą o pozycji i kierunku wszystkiego w pozostałej jednej dziesiątej. Każdy atom ma swoją biografię, każda gwiazda swoją teczkę, każda przemiana chemiczna swój odpowiednik inspektora z notatnikiem. Nie da się tego wyrachować, tutaj bowiem prowadzona jest rachunkowość całej reszty, a nie można przecież zobaczyć własnej głowy od tyłu.[1]

Dziewięć dziesiątych wszechświata to w rzeczywistości dokumentacja.

A jeśli chcecie usłyszeć opowieść, pamiętajcie, że ona się nie rozwija. Ona faluje. Wydarzenia, które zaczynają się w różnych miejscach i różnych czasach, zmierzają wszystkie do tego maleńkiego punktu w czasoprzestrzeni, który jest momentem perfekcji.

Przypuśćmy, iż ktoś przekonał cesarza, by włożył nowe szaty z materiału tak delikatnego, że dla zwykłego oka szat wcale nie było. I przypuśćmy, że jakiś chłopczyk obwieścił ten fakt czystym, donośnym głosem…

Dostaniecie wtedy „Opowieść o cesarzu, który nie miał ubrania”.

Ale gdybyście wiedzieli trochę więcej, byłaby to „Opowieść o chłopcu, który dostał zasłużone baty za niegrzeczne zachowanie wobec władcy i został zamknięty w komórce”.

Albo „Opowieść o całym tłumie, który został otoczony przez straże i poinformowany, że to się wcale nie wydarzyło. Jasne? Ktoś chce dyskutować?”.

Może to być również opowieść o tym, jak całe królestwo dostrzegło nagle dobrodziejstwa płynące z „nowych szat” i wzbudziło w sobie entuzjazm dla zdrowych zabaw sportowych[2] w wesołej i orzeźwiającej atmosferze, które to zabawy miały z każdym rokiem więcej wyznawców, aż doprowadziły do recesji spowodowanej krachem przemysłu tradycyjnych ubrań.

Może to być nawet opowieść o wielkiej epidemii zapalenia płuc w ’09.

Wszystko zależy od tego, ile wiecie.

Przypuśćmy, że przez tysiące lat obserwujecie powolne nawarstwianie się śniegu, który jest prasowany i pchany po skale, aż lodowiec ocieli się swymi górami lodowymi do morza, a potem patrzycie, jak góra lodowa dryfuje po zimnych wodach, stopniowo poznajecie jej ładunek szczęśliwych niedźwiedzi polarnych i fok, które nie mogą się doczekać nowego, wspaniałego życia na drugiej półkuli, gdzie podobno pola lodowe pełne są chrupiących pingwinów, i nagle bum! — tysiące ton nie wiadomo jakim cudem pływającego żelaza i ekscytująca ścieżka dźwiękowa…

…chcielibyście poznać całą historię.

Ta konkretna zaczyna się od biurka.

Jest to biurko profesjonalisty. To oczywiste, że dla właściciela praca jest całym życiem. Są tu pewne… sentymentalne akcenty. Ale to takie sentymentalne akcenty, które w zimnym świecie obowiązku i rutyny dopuszcza użytkowość.

W większości znajdują się na jedynym fragmencie koloru w tym obrazie czerni i szarości. To kubek. Ktoś gdzieś chciał, by był to wesoły kubek. Znalazł się na nim niezbyt przekonujący obrazek pluszowego misia oraz napis „Dla najlepszego Dziadka na świecie”. Lekka zmiana stylu liternictwa w słowie „Dziadka” zdradzała, że pochodzi z jednego z tych straganów, które mają setki takich kubków, informujących, że są przeznaczone dla najlepszego na świecie Dziadka/Tatusia/Mamy/Babci/Wujka/Cioci/Puste.

W tej chwili w kubku znajduje się herbata z plasterkiem cytryny.

Na posępnym blacie leży również nóż do listów — w kształcie kosy — oraz kilka klepsydr.

Śmierć chwyta kubek szkieletową dłonią…

…wypił łyk, nieruchomiejąc tylko na chwilę, by raz jeszcze spojrzeć na napis, który czytał już tysiące razy. Odstawił kubek.

NO DOBRZE, powiedział tonem dzwonu pogrzebowego. POKAŻ MI.

Kolejnym elementem na biurku była mechaniczna konstrukcja. Konstrukcja to najlepsze słowo na jej określenie. Główny element stanowiły dwa dyski. Jeden ustawiono poziomo, a na nim umocowano krąg małych kwadracików czegoś, co miało się okazać dywanem. Drugi dysk stał pionowo i miał dużą liczbę ramion, z których każde podtrzymywało malutki kawałek chleba z masłem. Kawałki umocowano tak, by obracały się swobodnie, kiedy obrót koła niósł je w stronę kręgu kawałków dywanu.

WYDAJE MI SIĘ, ŻE ZACZYNAM ROZUMIEĆ ZASADĘ, powiedział Śmierć.

Malutka figurka obok machiny zasalutowała sprężyście i rozpromieniła się, jeśli szczurza czaszka może promienieć. Wciągnęła na oczodoły parę gogli, podkasała szatę i wgramoliła się do wnętrza mechanizmu.

Śmierć nigdy nie był do końca pewien, dlaczego pozwolił Śmierci Szczurów na niezależną egzystencję. W końcu był przecież Śmiercią, a to znaczy Śmiercią wszystkiego, łącznie z wszelkiego rodzaju gryzoniami. Ale chyba każdy potrzebuje jakiejś niewielkiej cząstki siebie, która może sobie pozwolić na — metaforycznie — bieganie nago po deszczu,[3] myślenie myśli nie do pomyślenia, chowanie się po kątach i szpiegowanie świata, czyli robienie tego wszystkiego, co zakazane, ale zabawne.

Śmierć Szczurów wolno nacisnął na pedały. Koła zaczęły się obracać.

— Ekscytujące, prawda? — odezwał się chrapliwy głos tuż przy uchu Śmierci. Należał do Miodrzekła, kruka, który zadomowił się tutaj jako osobisty środek transportu oraz dobry kolega Śmierci Szczurów. Angażował się w to wszystko, jak zawsze podkreślał, tylko dla gałek ocznych.

Dywaniki zawirowały. Malutkie kawałki chleba uderzały w nie losowo, czasem z maślanym mlaśnięciem, a czasem bez. Miodrzekł obserwował je uważnie, na wypadek gdyby gdzieś miały się pojawić gałki oczne.

Śmierć zauważył, że sporo czasu i wysiłku poświęcono na wykonanie mechanizmu, ponownie smarującego masłem każdą powracającą kromkę. A inny, jeszcze bardziej skomplikowany, mierzył liczbę ubrudzonych masłem dywaników.

Po kilku pełnych obrotach wskaźnik relatywnego zasmarowania dywaników masłem przesunął się na 60 procent i dyski znieruchomiały.

I CO? — zapytał Śmierć. GDYBYŚ ZROBIŁ TO JESZCZE RAZ, MOGŁOBY SIĘ PRZECIEŻ OKAZAĆ…

Śmierć Szczurów przerzucił dźwignię sprzęgła i znów zaczął pedałować.

PIP, nakazał.

Śmierć posłusznie pochylił się bliżej.

Tym razem wskaźnik przesunął się zaledwie na 40 procent.

Śmierć pochylił się jeszcze bardziej.

Osiem kawałków dywanu, które zostały ubrudzone tym razem, okazało się bez wyjątku kawałkami ominiętymi podczas pierwszego testu.

Pajęczynowe koła zębate zawirowały we wnętrzu. Wysunęła się drżąca tabliczka na sprężynach, z efektem będącym wizualnym odpowiednikiem słowa „brzdęk”.

W chwilę później dwa sztuczne ognie zapłonęły niepewnie po obu stronach słowa ZŁOŚLIWOŚĆ.

Śmierć pokiwał głową. Właśnie coś takiego podejrzewał.

Przeszedł przez gabinet za biegnącym przodem Śmiercią Szczurów i zatrzymał się przed wielkim zwierciadłem. Było ciemne jak dno studni. Ramę zdobił wzór czaszek i kości, głównie dla zachowania stylu: Śmierć nie mógłby spojrzeć sobie w oczodoły w lustrze otoczonym cherubinami i różyczkami.

Śmierć Szczurów wspiął się na ramę i z jej czubka patrzył na Śmierć wyczekująco. Miodrzekł podfrunął i przez chwilę dziobał własne odbicie, zgodnie z zasadą, że zawsze warto spróbować.

POKAŻ MI, powiedział Śmierć. POKAŻ MI… MOJE MYŚLI.


Pojawiła się szachownica, jednak była trójkątna i tak wielka, że dało się zobaczyć tylko najbliższy narożnik. Właśnie w tym miejscu tkwił świat — żółw, słonie, małe orbitujące słońce i wszystko. To był świat Dysku, istniejący tuż przed totalnym nieprawdopodobieństwem, a zatem na pograniczu. Na pograniczu granica bywa przekraczana i czasami przeciskają się do wszechświata stwory, którym chodzi o coś więcej niż tylko lepsze życie dla dzieci i cudowną przyszłość przy zbiorach owoców oraz w sektorze usług domowych.

Nad każdym z pozostałych białych i czarnych trójkątów szachownicy, aż do nieskończoności, unosił się niewielki szary kształt podobny do pustej szaty z kapturem.

Dlaczego teraz? — pomyślał Śmierć.

Poznał je. To nie były formy życia. To były… formy nieżycia. Były obserwatorami działania wszechświata, jego urzędnikami, audytorami… To oni pilnowali, żeby wszystko się kręciło i kamienie spadały.

I wierzyli, że aby obiekt istniał, musi mieć określoną pozycję w czasie i przestrzeni. Ludzkość pojawiła się zatem jako paskudny szok. Ludzkość bowiem praktycznie była elementami, które nie mają pozycji w czasie i przestrzeni — takimi jak wyobraźnia, litość, nadzieja, historia i wiara. Gdyby je odebrać, pozostałyby tylko małpy, które często spadają z drzew.

Życie inteligentne było zatem anomalią. Utrudniało klasyfikację. Audytorzy tego nienawidzili. I okresowo starali się trochę uporządkować sprawy.

Rok temu astronomowie na całym Dysku ze zdumieniem obserwowali gwiazdy wirujące łagodnie na firmamencie — to żółw świata wykonał beczkę. Grubość świata nie pozwoliła im zobaczyć dlaczego, ale pradawna głowa Wielkiego A’Tuina wysunęła się i porwała z nieba asteroidę, której trafienie w Dysk oznaczałoby, że już nikt nigdy nie potrzebowałby terminarza.

Nie, świat sam potrafił się zatroszczyć o takie oczywiste zagrożenia. Więc teraz szare płaszcze preferowały bardziej subtelne i tchórzliwe potyczki dla zaspokojenia swej nieskończonej żądzy wszechświata, w którym nie wydarza się nic, co nie jest całkowicie przewidywalne.

Efekt upadania kromki posmarowaną stroną w dół był jedynie trywialnym, ale wiele mówiącym wskaźnikiem. Dowodził wzrostu ich aktywności. Zrezygnujcie, brzmiał odwieczny przekaz. Wróćcie do egzystencji grudek w oceanie. Grudki są łatwe.

Ale Śmierć dobrze wiedział, że wielka gra toczy się na wielu poziomach. I często trudno zgadnąć, kto prowadzi rozgrywkę.

KAŻDA PRZYCZYNA MA SWÓJ SKUTEK, powiedział głośno. I KAŻDY SKUTEK MA SWOJĄ PRZYCZYNĘ.

Skinął czaszką na Śmierć Szczurów.

POKAŻ MI, rzekł. POKAŻ MI… POCZĄTEK.


Tik


Była mroźna, zimowa noc. Ktoś dobijał się do tylnych drzwi, aż śnieg zsuwał się z dachu.

Dziewczyna, która właśnie podziwiała w lustrze swój nowy kapelusz, poprawiła i tak już głęboki dekolt sukni, by zapewnić nieco lepszą ekspozycję, na wypadek gdyby przybysz okazał się mężczyzną. Dopiero potem otworzyła drzwi.

Lodowate światło gwiazd ukazało ciemną sylwetkę. Płatki śniegu zbierały się już na płaszczu.

— Pani Ogg? — zapytał przybysz. — Akuszerka?

— Właściwie to panna — odparła dumnie. — I czarownica także, oczywiście.

Wskazała swój nowy spiczasty kapelusz. Wciąż jeszcze była na etapie noszenia go w domu.

— Musi pani natychmiast iść ze mną. To bardzo pilne.

Dziewczyna wyglądała, jakby nagle ogarnęła ją panika.

— Czy chodzi o panią Tkacz? Ale jej termin wypada dopiero za parę ty…

— Przebyłem długą drogę — oświadczył przybysz. — Mówią, że jest pani najlepsza na świecie.

— Co? Ja? Odebrałam tylko jednego! — Panna Ogg była przerażona. — Biddy Spective jest o wiele bardziej doświadczona niż ja! I stara Minnie Forthwright! Pani Tkacz miała być moim pierwszym solo, bo ma biodra jak sza…

— Proszę o wybaczenie. Nie będę dłużej zabierał pani czasu.

Przybysz wycofał się w nakrapiany śnieżnymi płatkami mrok.

— Halo! — zawołała panna Ogg. — Halo!

Ale pozostały już tylko ślady stóp na śniegu. Znikały na środku zaśnieżonej ścieżki…


Tik


Ktoś dobijał się do drzwi. Pani Ogg położyła dziecko, które siedziało jej na kolanach, wstała i odsunęła skobel. Ciemna sylwetka rysowała się wyraźnie na tle letniego nocnego nieba. Jej ramiona wydawały się jakieś dziwne.

— Pani Ogg? Jest pani już mężatką?

— Tak. Drugi raz — odparła uprzejmie pani Ogg. — Jak mogę po…

— Musi pani natychmiast iść ze mną. To bardzo pilne.

— Nie wiedziałam, że ktoś ma…

— Przebyłem długą drogę — oznajmił przybysz.

Pani Ogg się zastanowiła. Było coś dziwnego w tym, jak wymawiał słowo „długą”. I teraz zauważyła, że biel na jego płaszczu to topniejący szybko śnieg. Poruszyło się mgliste wspomnienie.

— No więc tak — rzekła, ponieważ wiele się nauczyła przez ostatnie dwadzieścia lat. — To możliwe, i zawsze staram się jak najlepiej, możesz spytać kogokolwiek. Ale nie powiedziałabym, że jestem najlepsza. Zawsze uczę się czegoś nowego. Taka już jestem.

— Och… w takim razie zjawię się w bardziej dogodnym… momencie.

— Dlaczego masz śnieg na…?

Ale, nie znikając właściwie, przybysz nie był już obecny.



Tik



Ktoś dobijał się do drzwi. Niania Ogg ostrożnie odstawiła swoją wieczorną szklaneczkę brandy i przez chwilę wpatrywała się w ścianę. Długie życie poświęcone granicznemu czarownictwu[4] wyostrzyło jej zmysły, z których posiadania większość nie zdaje sobie sprawy. Coś w jej głowie zaskoczyło z kliknięciem.

W kociołku nad paleniskiem właśnie zaczynała wrzeć woda przeznaczona do butelki, która ogrzewała jej łóżko.

Niania Ogg odłożyła fajkę, wstała i otworzyła drzwi na wiosenną noc.

— Tak sobie myślę, że przebyłeś długą drogę — powiedziała, nie okazując zdziwienia.

— To prawda, pani Ogg.

— Wszyscy, którzy mnie znają, mówią mi: Nianiu.

Śnieg na płaszczu przybysza topniał i ściekał na ziemię. W tej okolicy śnieg nie padał już od miesiąca.

— To pilna sprawa, jak sądzę? — spytała, gdy w pamięci rozwijały się wspomnienia.

— Rzeczywiście.

— I teraz masz powiedzieć: musi pani natychmiast iść ze mną.

— Bo musi pani natychmiast iść.

— No więc… owszem, tak, jestem całkiem niezłą akuszerką, choć sama to mówię. Setki przyjęłam na ten świat. Nawet trolle, a to nie jest zajęcie dla osób bez doświadczenia. Znam porody w przód i w tył, a bywało, że prawie na bok. Ale zawsze jestem gotowa, żeby nauczyć się czegoś nowego. — Skromnie spuściła wzrok. — Nie powiem, że jestem najlepsza — dodała. — Choć muszę przyznać, że nikt lepszy nie przychodzi mi na myśl.

— Musi pani ruszać natychmiast.

— Ach, muszę? Tak? — rzuciła niania Ogg.

— Tak!

Graniczna czarownica myśli szybko, ponieważ granice mogą szybko się przesuwać. I uczy się dostrzegać, kiedy tworzy się mitologia, a najlepsze, co można zrobić, to ustawić się na drodze i pędzić, by dotrzymać jej kroku.

— Wezmę tylko…

— Nie ma czasu.

— Przecież nie mogę tak po prostu wyjść…

— Już!

Niania sięgnęła za drzwi po swój porodowy tobołek, trzymany tam właśnie na takie okazje. Był pełen rzeczy, o których wiedziała, że się przydadzą, a zawierał też kilka takich, co do których modliła się, by nigdy nie były potrzebne.

— Gotowe — powiedziała.

I wyszła.


Tik


Kiedy znowu wkroczyła do swojej kuchni, woda właśnie się zagotowała. Niania zdjęła kociołek znad paleniska.

W szklaneczce obok fotela pozostała jeszcze kropelka brandy. Niania wysuszyła ją, po czym dopełniła z butelki po brzegi.

Sięgnęła po fajkę. Jeszcze ciepłą. Pociągnęła i tytoń się rozjarzył.

Potem wyjęła coś z tobołka, w tej chwili znacznie lżejszego, i ze szklaneczką w dłoni usiadła, by się temu przyjrzeć.

— No tak… — odezwała się w końcu. — To było… bardzo niezwykłe…



Tik



Śmierć patrzył, jak obraz się rozpływa. Kilka płatków śniegu, które wyfrunęły z lustra, stopniało już na podłodze, ale w powietrzu wciąż się unosił aromat fajkowego dymu.

ACH, ROZUMIEM. PORÓD W NIEZWYKŁYCH OKOLICZNOŚCIACH, ALE CZY NA TYM WŁAŚNIE POLEGA PROBLEM, CZY TEŻ TAKIE BĘDZIE ROZWIĄZANIE?

PIP, odparł Śmierć Szczurów.

ISTOTNIE, zgodził się Śmierć. CAŁKIEM MOŻLIWE, ŻE MASZ RACJE. WIEM, ŻE AKUSZERKA NIGDY MI NIE POWIE.

Śmierć Szczurów wyglądał na zdziwionego.

PIP?

Śmierć się uśmiechnął.

ŚMIERCI? PYTAJĄCEMU O ŻYCIE DZIECKA? NIE, NIE POWIE.

— Przepraszam — wtrącił kruk. — Ale jak to możliwe, że panna Ogg stała się panią Ogg? Brzmi to trochę jak te wiejskie obyczaje, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi.

CZAROWNICE SĄ MATRONIMICZNE, wyjaśnił Śmierć. O WIELE ŁATWIEJ IM ZMIENIAĆ MĘŻÓW NIŻ NAZWISKO.

Wrócił do biurka i wysunął szufladę. Leżała w niej gruba księga oprawna w noc. Na okładce, gdzie tego typu księga mogłaby w innych okolicznościach nosić napis „Nasz ślub” albo „Album fotograficzny ACME”, litery głosiły: „Wspomnienia”.

Śmierć ostrożnie przewracał grube karty. Niektóre wspomnienia wyrwały się przy okazji, tworząc w powietrzu ulotne wizje, zanim kartka opadła, a one odlatywały i rozpływały się w odległych, ciemnych zakamarkach pokoju. Były tam również skrawki dźwięków, śmiechu, płaczu, krzyków i z jakiegoś powodu krótki wybuch melodii granej na cymbałkach, która sprawiła, że znieruchomiał na chwilę.

Nieśmiertelny ma wiele do zapamiętania. Czasami lepiej umieścić to w miejscu, gdzie będzie bezpieczne.

W powietrzu nad biurkiem zawisło jedno pradawne wspomnienie, pożółkłe i spękane na brzegach. Ukazywało pięć postaci, cztery na koniach, jedną w rydwanie, wszystkie najwyraźniej wyjeżdżające z burzy. Konie były rozciągnięte w galopie. Wokół wiele dymu, płomieni i ogólnego rozgardiaszu.

ACH, DAWNE CZASY, mruknął Śmierć, ZANIM NASTAŁA TA MODA NA KARIERY SOLOWE.

PIP? zainteresował się Śmierć Szczurów.

O TAK, przyznał Śmierć. KIEDYŚ BYŁO NAS PIĘCIU. PIĘCIU JEŹDŹCÓW. ALE WIESZ, JAK TO BYWA. ZAWSZE WYBUCHNIE KŁÓTNIA. TWÓRCZE NIEPOROZUMIENIA, ZDEMOLOWANE POKOJE, TAKIE RZECZY. Westchnął. I SŁOWA, KTÓRE MOŻE NIE POWINNY ZOSTAĆ WYPOWIEDZIANE.

Przewrócił jeszcze kilka kartek i westchnął znowu. Jeśli ktoś potrzebuje sprzymierzeńca, a jest Śmiercią, to na kim może w pełni polegać?

Zamyślony spojrzał na kubek z pluszowym misiem.

Oczywiście, zawsze jest rodzina. Tak. Obiecał, że więcej tego nie zrobi, ale jakoś nigdy nie mógł zrozumieć, o co chodzi z tymi obietnicami.

Wstał i wrócił do lustra. Nie zostało już zbyt wiele czasu. Obiekty w lustrze były bliżej, niż się wydawało.

Zabrzmiał dźwięk, jakby coś się ślizgało, potem moment przeraźliwej ciszy i trzask, jakby na podłogę upadł worek kręgli.

Śmierć Szczurów drgnął. Kruk wystartował natychmiast.

POMÓŻCIE MI WSTAĆ, PROSZĘ, odezwał się głos z mroku. A POTEM WYCZYŚĆCIE TO NIESZCZĘSNE MASŁO.


Tik


To biurko było niczym pole pełne galaktyk.

Obiekty się skrzyły. Były tu skomplikowane koła i spirale jaśniejące na tle czerni…

Jeremy zawsze lubił ten moment, kiedy zegar leżał przed nim w częściach — każde kółko zębate i sprężyna starannie ułożone na czarnym aksamicie. To było tak, jakby patrzył na Czas rozłożony, pod kontrolą, każdy jego element zrozumiały…

Chciałby, żeby jego życie też tak wyglądało. Przyjemnie byłoby zredukować je do niewielkich fragmentów, rozłożyć na blacie, oczyścić i nasmarować, a potem złożyć, żeby zazębiały się i wirowały w doskonałym zgodnym rytmie. Ale czasami się zdawało, że życie Jeremy’ego zostało zmontowane przez niezbyt sprawnego rzemieślnika, który pozwolił, by pewna liczba niewielkich, lecz ważnych elementów zrobiła „ping!” w ciemne kątki pomieszczenia.

Chciałby bardziej lubić ludzi, ale jakoś nigdy sobie z nimi nie radził. Nie wiedział, co ma mówić. Gdyby życie było przyjęciem, to on nie znalazłby się nawet w kuchni. Zazdrościł tym, którzy docierali aż do kuchni. W kuchni prawdopodobnie byłyby resztki przekąsek, a także butelka czy dwie taniego wina, które ktoś przyniósł ze sobą, zapewne całkiem niezłego, jeśli tylko wyłowić z niego potopione niedopałki papierosów. W kuchni mogłaby nawet trafić się jakaś dziewczyna, choć Jeremy dobrze znał granice swojej wyobraźni.

Ale Jeremy nigdy nie dostał zaproszenia.

Za to zegary… zegary to co innego. Wiedział, dlaczego zegary tykają.

Nazywał się Jeremy Clockson i to nie był przypadek. Został członkiem Gildii Zegarmistrzów, kiedy miał zaledwie kilka dni, a wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Oznaczało, że jego życie zaczęło się w koszyku na progu. Każdy wiedział, jak to działa. Wszystkie gildie przyjmowały podrzutków zjawiających się z poranną dostawą mleka. Była to prastara forma dobroczynności, a przecież dzieci mógł spotkać los o wiele gorszy. W ten sposób sieroty otrzymywały życie, swego rodzaju wychowanie, fach, przyszłość i nazwisko. Niejedna piękna dama, mistrz rzemiosła albo miejski dygnitarz nosili wiele mówiące nazwiska, jak Ludd, Doughy, Pune czy Clockson. Otrzymali je po bohaterach swego fachu albo boskich patronach, a to zmieniało ich w swego rodzaju rodzinę. Ci starsi pamiętali, skąd pochodzą, i na Strzeżenie Wiedźm nie żałowali darów — odzieży i pożywienia — dla rozmaitych młodszych sióstr i braci w koszyku. Nie był to system doskonały, ale jakiż jest?

I tak Jeremy wyrósł na zdrowego, choć nieco dziwacznego chłopca. A jego talent w fachu niemal wynagradzał wszystkie osobiste zalety, których nie posiadał.

Zadzwonił dzwonek nad drzwiami warsztatu. Jeremy westchnął i odłożył szkło powiększające. Nie spieszył się jednak. W sklepie było wiele do oglądania… Czasami musiał nawet chrząknąć, by zwrócić uwagę klienta. Zresztą czasami musiał chrząknąć, by zwrócić uwagę własnego odbicia w lustrze przy goleniu.

Starał się być człowiekiem interesującym. Kłopot polegał na tym, że był takim człowiekiem, który — kiedy postanowi być interesującym — przede wszystkim próbuje znaleźć książkę „Jak być interesującym człowiekiem”, a potem sprawdza, czy nie prowadzą gdzieś jakichś kursów. Dziwił się, że ludzie uważają go za nudnego rozmówcę. A przecież potrafił rozmawiać o wszelkiego rodzaju zegarach. Mechanicznych, magicznych, wodnych, ogniowych, kwiatowych, świecowych, piaskowych, z kukułką, o rzadkich hershebiańskich zegarach chrząszczowych… Ale z jakiegoś powodu, zanim wyczerpał wszystkie zegary, wyczerpywał słuchaczy.

Wyszedł do sklepu i znieruchomiał.

— Och… Przepraszam, że kazałem pani czekać — powiedział.

To była kobieta. A dwa trolle zajęły stanowiska tuż za drzwiami. Ich ciemne okulary i obszerne, niedopasowane czarne garnitury przedstawiały ich jako tych, którzy przestawiają ludzi. Kiedy jeden z nich zauważył, że Jeremy mu się przygląda, zacisnął palce, aż trzasnęły mu kości.

Kobieta była otulona ogromnym i bardzo drogim białym futrem, co mogło tłumaczyć trolle. Długie czarne włosy spływały jej kaskadą na ramiona, a twarz miała upudrowaną na kolor tak blady, że niemal w odcieniu futra. Całkiem atrakcyjna, uznał Jeremy, choć trzeba zaznaczyć, że żaden z niego arbiter. Jednak było to piękno monochromatyczne. Zastanowił się, czy ona nie jest zombi. Obecnie spora ich grupa mieszkała w mieście, a ci przewidujący rzeczywiście zabrali majątek ze sobą do grobu, więc pewnie byłoby ich stać na takie futro.

— Zegar chrząszczowy? — powiedziała, odwracając się od szklanej kopuły.

— No… tak. Hershebiański chrząszcz prawniczy ma bardzo stabilny dzienny rozkład zajęć — wyjaśnił Jeremy. — Ja, no… trzymam go tylko jako ciekawostkę.

— Jakież to… organiczne — stwierdziła kobieta. Patrzyła na niego, jakby był kolejnym gatunkiem chrząszcza. — Jesteśmy Myria LeJean. Lady Myria LeJean.

Jeremy uprzejmie wyciągnął rękę. Cierpliwi osobnicy w Gildii Zegarmistrzów zmarnowali dużo czasu, ucząc go, jak traktować ludzi, zanim w desperacji zrezygnowali z tych prób. Jednak pewne odruchy utkwiły mu w pamięci.

Jej wysokość patrzyła na tę wyciągniętą rękę. W końcu podszedł ciężko jeden z trolli.

— Lady nie podaje ręki — oświadczył donośnym szeptem. — Nie jest osobą dotykową.

— Och? — odpowiedział Jeremy.

— Ale może dość już o tym — rzekła lady LeJean, cofając się o krok. — Buduje pan zegary, a my…

Zadzwoniło w kieszeni koszuli Jeremy’ego, który wyjął stamtąd spory zegarek.

— Jeśli właśnie wybił godzinę, to się spieszy — stwierdziła kobieta.

— Eee… nie. Ale może uzna pani za dobry pomysł, żeby zasłonić rękami uszy…

Była trzecia. I wszystkie zegary uderzyły jednocześnie. Kukułki kukały, godzinowe szpilki wypadały z zegara świecowego, wodne zegary bulgotały i kołysały się, opróżniając wiadra, dzwoniły dzwony, biły gongi, grały kuranty, a hershebiański żuk prawniczy wykonał salto.

Trolle przycisnęły do uszu wielkie dłonie, ale lady LeJean stała nieruchomo z rękami wspartymi na biodrach i przechyloną w bok głową, aż ucichły ostatnie echa.

— Wszystkie dokładne, jak widzimy — rzekła.

— Słucham?

Jeremy myślał właśnie: Więc może wampir?

— Wszystkie pańskie zegary wskazują właściwy czas — odparła lady LeJean. — Jest pan bardzo stanowczy w tej kwestii, panie Jeremy?

— Zegar, który nie wskazuje właściwego czasu, jest… zły.

Chciałby, żeby już sobie poszła. Jej oczy budziły niepokój. Słyszał o ludziach z szarymi oczami, a jej oczy naprawdę były szare, jak u niewidomego… Mimo to najwyraźniej patrzyła na niego… i poprzez niego.

— Tak. Wyniknęły z tego pewne drobne kłopoty, prawda?

— Ja… nie… nie wiem, o czym pani…

— W Gildii Zegarmistrzów… Williamson nastawiał swój zegar o pięć minut do przodu… A pan…

— Teraz czuję się o wiele lepiej — oznajmił sztywno Jeremy. — Mam lekarstwo. Gildia była dla mnie bardzo dobra. A teraz proszę już iść.

— Panie Jeremy, chcemy, żeby zbudował pan dla nas zegar, który jest dokładny.

— Wszystkie moje zegary są dokładne — odparł Jeremy, wbijając wzrok w podłogę. Swoje lekarstwo miał wziąć dopiero za pięć godzin i siedemnaście minut, ale czuł, że jest mu potrzebne teraz. — I raz jeszcze muszę prosić…

— Jak dokładne są pańskie zegary?

— Poniżej sekundy na jedenaście miesięcy — poinformował natychmiast Jeremy.

— To bardzo dobra punktualność?

— Tak.

Rzeczywiście była bardzo dobra. Dlatego gildia okazała mu tyle zrozumienia. Geniuszowi zawsze pozwala się na pewną swobodę, kiedy już wyrwie mu się z rąk młotek i zmyje krew.

— Potrzebujemy lepszej dokładności.

— To niemożliwe.

— Mamy zrozumieć, że nie potrafi pan zbudować dokładniejszego zegara?

— Nie, nie potrafię. A jeśli ja nie potrafię, to nie dokona tego żaden inny zegarmistrz w mieście. Wiedziałbym, gdyby im się udało.

— Taki dumny? Jest pan pewien?

— Wiedziałbym.

Wiedziałby. Wiedziałby na pewno. Zegary świecowe czy wodne… to były zabawki, które trzymał ze względu na pewien szacunek dla tych początków mierzenia czasu. A i tak poświęcił długie tygodnie na eksperymenty z różnymi rodzajami wosku i pojemników, nim w końcu zmienił te prymitywne czasomierze w coś, według czego prawie by można regulować zegarek. Nic nie szkodzi, że nie mogły być zbyt dokładne — to proste, organiczne twory, parodie czasu. Nie działały mu na nerwy. Ale prawdziwy zegar… no cóż, to był mechanizm, przedmiot kierowany liczbami, a liczby muszą być perfekcyjne.

Znowu przechyliła głowę.

— A jak pan sprawdza tę dokładność? — zainteresowała się.

Często pytali go o to w gildii, kiedy objawił już swój talent. Wtedy też nie umiał odpowiedzieć, ponieważ takie pytanie nie miało sensu. Buduje się zegar, żeby był dokładny. Malarz portrecista maluje obraz. Jeśli jest podobny do obiektu, to stanowi dokładny portret. Jeśli zbuduje się zegar poprawnie, to będzie dokładny. Nie trzeba go sprawdzać. Po prostu się wie.

— Wiedziałbym.

— Chcemy, żeby zbudował pan zegar, który jest bardzo dokładny.

— Jak dokładny?

— Dokładny.

— Ale każdą moją konstrukcję ograniczają własności materiałów. Owszem, opracowałem pewne techniki, lecz pozostały takie kwestie, jak wibracje ruchu ulicznego, drobne zmiany temperatury… Takie rzeczy.

Lady LeJean przyglądała się teraz rzędowi grubych zegarków napędzanych przez chochliki. Wzięła jeden do ręki i otworzyła kopertę. Wewnątrz były pedały i maleńkie siodełko, ale puste i smutne.

— Nie ma chochlików?

— Trzymam te zegarki jako ciekawostki historyczne — wyjaśnił Jeremy. — Mają dokładność ledwie kilku sekund na minutę, a na noc całkiem się zatrzymują. Mogą się przydać tylko komuś, kto sobie dokładność wyobraża jakoś „tak koło drugiej”.

Skrzywił się, wymawiając tę frazę. Miał uczucie, jakby przejechał paznokciami po tablicy.

— A co z inwarem? — zapytała lady LeJean, wciąż rozglądając się po zegarowym muzeum.

Jeremy był zaszokowany.

— Nie sądziłem, że ktoś poza gildią wie o istnieniu tego stopu. Jest bardzo kosztowny. Wart więcej złota, niż waży.

— Pieniądze nie stanowią problemu — oznajmiła lady LeJean. — Czy inwar pozwoli panu uzyskać całkowitą dokładność?

— Nie. Już teraz go używam. To prawda, że nie wpływa na niego temperatura, ale zawsze istnieją… bariery. Mniejsze i mniejsze zakłócenia stają się większymi i większymi problemami. To paradoks Xenona.

— Ach tak. To ten filozof z Efebu, który twierdził, że nie można trafić strzałą biegnącego człowieka.

— W teorii, ponieważ…

— Ale Xenon przedstawił cztery paradoksy, o ile wiem — rzekła lady LeJean. — Dotyczyły idei, że istnieje coś takiego jak najmniejsza możliwa jednostka czasu. Ale ona musi istnieć, nieprawdaż? Rozważmy teraźniejszość. Musi mieć pewną długość, ponieważ jeden jej koniec łączy się z przeszłością, a drugi z przyszłością. Gdyby nie miała długości, to nie mogłaby istnieć. Nie miałaby czasu, żeby w nim zaistnieć.

Jeremy się zakochał — całkiem nagle. Nie czuł takich emocji od dnia, kiedy zdjął tylną pokrywę z zegara w pokoju dziecinnym. Miał wtedy czternaście miesięcy.

— W takim razie mówi pani o… o słynnym tykaniu wszechświata — powiedział. — Ale żaden mechanik nie zdoła wykonać tak małych trybików…

— To zależy, co nazwiemy trybikiem. Czytał pan to?

Skinęła na jednego z trolli, który przyczłapał i rzucił na ladę podłużny pakunek.

Jeremy odwinął paczkę. Wewnątrz była niewielka książka.

— „Takie srogie bajeczki”?

— Proszę przeczytać opowieść o szklanym zegarze z Bad Schüschein.

— Bajki dla dzieci? — zdziwił się Jeremy. — Czego mogę się z nich nauczyć?

— Kto wie? Odwiedzimy pana znowu jutro — powiedziała lady LeJean. — Aby poznać pańskie plany. A oto niewielki dowód naszego zaufania.

Troll położył na ladzie duży skórzany mieszek, który brzęknął głębokim, mocnym brzękiem złota. Jeremy nie poświęcił mu szczególnej uwagi. Miał całkiem sporo złota. Nawet doświadczeni zegarmistrze przychodzili kupować jego zegary. Złoto było użyteczne, ponieważ dawało mu czas, by pracować nad kolejnymi zegarami. A one przynosiły więcej złota. Praktycznie biorąc, złoto było czymś, co zajmowało miejsce pomiędzy zegarami.

— Możemy także uzyskać dla pana duże ilości inwaru — mówiła dalej. — Będzie częścią pańskiego honorarium, choć zgadzam się, że nawet inwar nie nadaje się do pańskich celów. Panie Jeremy, oboje wiemy, że pańskim wynagrodzeniem za stworzenie pierwszego naprawdę dokładnego zegara będzie szansa na stworzenie pierwszego naprawdę dokładnego zegara. Tak?

Uśmiechnął się nerwowo.

— To by było… cudowne, gdyby okazało się możliwe — przyznał. — Naprawdę, to… byłby koniec zegarmistrzostwa.

— Tak — zgodziła się lady LeJean. — Nikt już więcej nie musiałby budować zegarów.


Tik


To biurko jest uporządkowane.

Leży na nim stos książek i linijka.

W tej chwili jest tam również zegar zrobiony z tektury.

Panna Susan sięgnęła po niego.

Inne nauczycielki w szkole znane były jako Stephanie czy Joan, ale ona dla swoich uczniów zawsze była surową panną Susan. „Surowa” to określenie, które zdawało się całkowicie opisywać pannę Susan; w swojej klasie upierała się przy tej „pannie” tak samo, jak król upiera się przy „waszej wysokości”, i właściwie z tych samych powodów.

Ubierała się na czarno, czego dyrektorka nie aprobowała, ale nic nie mogła poradzić, ponieważ — no cóż — czerń jest kolorem poważnym. Panna Susan była młoda, ale roztaczała wkoło aurę nieokreślonego wieku. Włosy — tak jasne, że aż białe, z jednym czarnym pasmem — zaczesywała w ciasny kok. Tego dyrektorka również nie aprobowała; kok sugerował Archaiczny Wizerunek Nauczania, jak twierdziła z pewnością siebie kogoś, kto potrafi wymawiać wielkie litery. Ale nie śmiała wyrażać dezaprobaty co do sposobu, w jaki panna Susan się porusza, albowiem panna Susan poruszała się jak tygrys.

Prawdę mówiąc, niezwykle trudno wyrażało się dezaprobatę dla panny Susan w jej obecności, ponieważ wtedy rzucała człowiekowi Spojrzenie. Absolutnie nie było groźne, raczej spokojne i obojętne. Ale człowiek nie chciałby znowu go zobaczyć.

Spojrzenie działało też w klasie. Weźmy na przykład pracę domową, kolejną Archaiczną Praktykę, której dyrektorka była bezskutecznie Przeciwna. Nigdy żaden pies nie zjadł pracy domowej żadnego z uczniów panny Susan, ponieważ było w pannie Susan coś, co towarzyszyło im nawet w domu. Dlatego pies raczej przynosił im pióro i patrzył błagalnie, by skończyli odrabiać zadania. Panna Susan posiadała też chyba bezbłędny instynkt pozwalający jej wykrywać lenistwo i pracowitość. Wbrew instrukcjom dyrektorki nie pozwalała dzieciom robić tego, co lubią. Pozwalała im robić to, co sama lubiła. Okazywało się to o wiele ciekawsze dla wszystkich zainteresowanych.

Panna Susan podniosła tekturowy zegar.

— Kto mi powie, co to jest? — zapytała.

W górę podniósł się las rąk.

— Proszę, Mirando.

— To jest zegar, panno Susan.

Panna Susan się uśmiechnęła. Starannie ominęła wzrokiem rękę, którą wymachiwał w górze Vincent, wydający przy tym rozgorączkowane odgłosy „ooo, ooo, ooo, ooo”, i wybrała chłopca siedzącego za nim.

— Prawie dobrze — stwierdziła. — Słucham, Samuelu.

— To jest tektura zrobiona tak, żeby wyglądała jak zegar — powiedział chłopiec.

— Zgadza się. Zawsze starajcie się zobaczyć to, co jest naprawdę. Otóż powinnam teraz nauczyć was odczytywać z tego godziny…

Skrzywiła się z niechęcią i odrzuciła tekturowy zegar.

— Spróbujemy innego sposobu? — zapytała i pstryknęła palcami.

— Tak! — zawołała klasa chórem, po czym westchnęła: — Aach… — kiedy zniknęły ściany, podłoga i sufit, a ławki zawisły wysoko nad miastem.

O kilka stóp od nich tkwiła ogromna, popękana tarcza zegara na wieży Niewidocznego Uniwersytetu.

Dzieci szturchały się nawzajem podniecone. Fakt, że pod ich nogami znajdowało się w tej chwili trzysta stóp świeżego powietrza, najwyraźniej nie wzbudzał w nich niepokoju. Co dziwne, nie były też chyba zaskoczone. Po prostu oglądały ciekawy obiekt. Zachowywały się jak koneserzy, którzy widzieli już dużo takich ciekawostek. Bo widziało się je, kiedy się było w klasie panny Susan.

— Teraz ty, Melanio… — zaczęła panna Susan, a na jej biurku wylądował gołąb. — Duża wskazówka jest na dwunastce, gigantyczna wskazówka prawie na dziesiątce, czyli jest godzina…

Vincent natychmiast wyciągnął rękę.

— Ooo, panno Susan, ooo, ooo…

— Prawie dwunasta — wykrztusiła w końcu Melania.

— Dobrze. Ale tutaj…

Otoczenie się rozmyło. A po chwili ławki, wciąż w idealnej formacji, stanęły twardo na bruku placu w innym mieście. Tak samo jak większa część klasy. Były tu szafki, wystawa przyrody i tablica. Ale ściany nadał się nie pojawiły.

Nikt na placu nie zwracał uwagi na przybyszów, lecz — co dziwne — nikt też nie próbował przejść przez miejsce, jakie zajmowali. Powietrze było tu cieplejsze, pachniało morzem i bagnami.

— Kto wie, gdzie jesteśmy?

— Ooo, panno Susan, ooo, ooo… — Vincent mógłby wyciągnąć rękę wyżej tylko wtedy, gdyby jego stopy oderwały się od podłoża.

— Może ty, Penelopo?

— Oj, panno Susan… — jęknął załamany Vincent.

Penelopa, która była śliczna, potulna i trochę tępa, rozejrzała się po zatłoczonym placu i z wyrazem twarzy bliskim paniki popatrzyła na bielone budynki z licznymi markizami.

— Byliśmy tu w zeszłym tygodniu na geografii — podpowiedziała panna Susan. — Miasto otoczone bagnami. Nad rzeką Vieux. Sławne ze swojej kuchni. Popularne owoce morza…

Zmarszczka przecięła gładkie czoło Penelopy. Gołąb z biurka panny Susan sfrunął i dołączył do stadka gołębi poszukujących odpadków między kamieniami bruku; gruchał cicho w pidgin-gołębim.

Świadoma, że wiele może się zdarzyć, kiedy ludzie czekają, aż Penelopa zakończy proces myślowy, panna Susan skinęła na warsztat zegarmistrza po drugiej stronie placu.

— Kto mi powie, która godzina jest tutaj, w Genoi?

— Ooo, panno Susan, ooo…

Gordon ostrożnie przyznał, że może być trzecia, ku słyszalnemu rozczarowaniu ponownie wyprostowanego Vincenta.

— Zgadza się — pochwaliła panna Susan. — A czy ktoś umie wyjaśnić, dlaczego w Genoi jest trzecia, podczas gdy w Ankh-Morpork dopiero dwunasta?

Tym razem nie było wyjścia. Gdyby ręka Vincenta wystrzeliła do góry choć trochę szybciej, przypaliłaby się od oporu powietrza.

— Tak, Vincencie?

— Ooo panno Susan prędkość światła ono leci sześćset mil na godzinę a słońce wyłania się znad Krawędzi niedaleko Genoi więc dwunasta w południe potrzebuje trzech godzin żeby do nas dotrzeć panno Susan!

Panna Susan westchnęła.

— Bardzo dobrze, Vincencie — powiedziała, wstając.

Dzieci śledziły każdy jej gest, kiedy podchodziła do Komórki z Materiałami Piśmiennymi. Okazało się, że komórka dotarła tu wraz z nimi. Co więcej, gdyby ktokolwiek zwracał uwagę na takie rzeczy, mógłby dostrzec w powietrzu delikatne linie wyznaczające kształty ścian, okien i drzwi. Gdyby w dodatku był inteligentnym obserwatorem, powiedziałby: A zatem ta klasa w pewnym sensie nadal jest w Ankh-Morpork, ale również w Genoi, prawda? Czy to jakaś sztuczka? Czy to prawda? Czy może wyobraźnia? A może, dla tej szczególnej nauczycielki, to całkiem niewielka różnica?

Wnętrze komórki także było obecne. W tej mrocznej, pachnącej papierem głębi panna Susan trzymała… gwiazdki.

Leżały tam złote gwiazdki i srebrne gwiazdki. Jedna złota warta była trzy srebrne.

Dyrektorka ich również nie aprobowała. Twierdziła, że zachęcają do Rywalizacji. Panna Susan odparła, że o to właśnie chodzi, a dyrektorka popędziła gdzieś, zanim trafiło ją Spojrzenie.

Srebrne gwiazdki nie były wręczane często, a złote zdarzały się rzadziej niż raz na dwa tygodnie i walczono o nie odpowiednio. W tej chwili panna Susan wybrała srebrną gwiazdkę. Już niedługo prymus Vincent będzie miał całą własną galaktykę. Trzeba przyznać, że nie przejmował się, jaką gwiazdkę dostaje. Lubił ilość. Panna Susan prywatnie uznała go za Chłopca, który z Największym Prawdopodobieństwem Zostanie Pewnego Dnia Zamordowany przez Własną Żonę.

Wróciła do biurka i położyła kuszącą gwiazdkę przed sobą.

— I jeszcze jedno, ekstraspecjalne pytanie — oznajmiła z lekkim tonem złośliwości w głosie. — Czy to znaczy, że tam jest „wtedy”, kiedy tutaj jest „teraz”?

Ręka zwolniła w połowie drogi.

— Ooo… — zaczął Vincent i znieruchomiał. — Ale to przecież nie ma sensu, panno Susan…

— Pytania nie muszą mieć sensu, Vincencie — odparła panna Susan. — Ale odpowiedzi tak.

Od strony Penelopy rozległo się jakby westchnienie. Ku zaskoczeniu panny Susan, wyraz jej twarzy — która pewnego dnia z pewnością zmusi ojca do wynajęcia ochroniarzy — porzucał normalne szczęśliwe rozmarzenie i formował się do odpowiedzi. Alabastrowa ręka sunęła w górę.

Klasa patrzyła wyczekująco.

— Tak, Penelopo?

— Jest…

— Tak?

— Jest zawsze teraz, wszędzie, panno Susan…

— Właśnie tak. Brawo! Dobrze, Vincencie, masz tu srebrną gwiazdkę. A dla ciebie, Penelopo…

Panna Susan wróciła do komórki. Skłonienie Penelopy do wynurzenia się ze swej chmury na czas dostatecznie długi, by udzielić odpowiedzi na pytanie, samo w sobie godne było gwiazdki. Ale tak głębokie filozoficzne stwierdzenie zasługiwało na złotą.

— Otwórzcie teraz zeszyty i zapiszcie to, co przed chwilą powiedziała nam Penelopa — poleciła panna Susan z satysfakcją, wracając na miejsce.

I wtedy zobaczyła, że kałamarz na jej biurku zaczyna się unosić, całkiem jak ręka Penelopy. Było to ceramiczne naczynie, które gładko wsuwało się w okrągły otwór w blacie. Teraz wysunęło się i zobaczyła, że spoczywa na uśmiechniętej czaszce Śmierci Szczurów.

Mrugnął do panny Susan jarzącym się błękitem oczodołem.

Szybkimi ruchami, nie patrząc nawet, panna Susan jedną ręką odsunęła kałamarz, a drugą sięgnęła po gruby tom baśni. Uderzyła nim w otwór tak mocno, że czarnoniebieski atrament chlapnął na bruk.

Potem uniosła blat biurka i zajrzała do środka.

Oczywiście, niczego tam nie było. Przynajmniej niczego makabrycznego…

…chyba żeby liczyć kawałek czekolady, do połowy zgryziony szczurzymi zębami, i liścik napisany ciężkim gotykiem:


Spotkamy się


podpisany dobrze znanym symbolem alfy i omegi oraz słowem


Dziadek


Susan chwyciła kartkę i zmięła ją w kulkę. Zauważyła, że trzęsie się ze złości. Jak on śmiał? I jeszcze wysłał tu szczura!

Rzuciła kulkę do kosza. Nigdy nie chybiała. Czasami kosz się przesuwał, by nie chybiła.

— A teraz wybierzemy się sprawdzić, która godzina jest w Klatchu — powiedziała do czekających dzieci.

Na biurku książka otworzyła się na pewnej szczególnej stronie. Później nadejdzie czas czytania bajek… Panna Susan zastanowi się — za późno — dlaczego ta książka znalazła się na jej biurku, jeśli wcześniej nawet jej nie widziała.

A plama czarnoniebieskiego atramentu miała pozostać na bruku placu w Genoi, dopóki nie zmyje jej wieczorna ulewa.


Tik


Jakie pierwsze słowa czytają szukający oświecenia w tajemniczych, rozbrzmiewających gongami, nawiedzanych przez yeti dolinach niedaleko osi świata? Te, które widzą, kiedy zaglądają w „Życie Wena Wiecznie Zaskoczonego”.

Pierwsze pytanie, jakie zadają, brzmi:

— Dlaczego on był wiecznie zaskoczony?

I słyszą w odpowiedzi:

— Wen rozważył naturę czasu i zrozumiał, że wszechświat jest, chwila za chwilą, odtwarzany na nowo. Zrozumiał więc, że w rzeczywistości przeszłość nie istnieje, jedynie wspomnienie przeszłości. Mrugnijcie oczami, a świat, który zobaczycie, nie istniał, kiedy zamykaliście powieki. Zatem, jak stwierdził, jedynym właściwym stanem umysłu jest zaskoczenie. Jedynym właściwym stanem serca jest radość. Niebo, które widzicie, nie było jeszcze nigdy przez was oglądane. Moment absolutnej perfekcji jest teraz. Cieszcie się nim.

Pierwsze słowa, jakie przeczytał młody Lu-tze, gdy szukał zdziwienia w mrocznym, tłocznym i zalanym deszczem mieście Ankh-Morpork, brzmiały: „Pokoje do wynajęcia, ceny przystępne”. I cieszył się nimi.



Tik



Tam, gdzie kraina jest odpowiednia dla ziarna, ludzie uprawiają rolę. Znają się na dobrej glebie. Sieją zboże.

W krainie żelaza paleniska przez całe noce pokrywają niebo czerwienią. Młoty nigdy nie cichną. Ludzie wytwarzają stal.

Istnieje kraina węgla i kraina mięsa, i kraina traw. Świat pełen jest takich krain, gdzie jeden element kształtuje ziemię i ludzi. A ta okolica, w górskich dolinach wokół osi świata, gdzie śnieg nigdy nie jest zbyt odległy, jest krainą oświecenia.

Żyją tu ludzie, którzy wiedzą, że nie ma żadnej stali, jest tylko idea stali.[5] Nadają imiona nowym rzeczom i rzeczom, które nie istnieją. Poszukują esencji bytu i natury duszy. Tworzą mądrość.

Świątynie wznoszą się w każdej lodowcowej dolinie, a wiatr niesie drobinki lodu nawet w środku lata.

Są tu mnisi nasłuchujący, próbujący wykryć wśród gwaru świata słabe echa dźwięków, które wprawiły wszechświat w ruch.

Są bracia luzu, skryta i zagadkowa sekta, wierząca, że tylko przez ostateczny luz można zrozumieć wszechświat, że czerń pasuje do wszystkiego, a chrom nigdy naprawdę nie wyjdzie z mody.

W przyprawiającej o zawrót głowy świątyni, poprzecinanej napiętymi linami, mnisi balansujący badają naprężenia świata, a potem wyruszają na długie i niebezpieczne wyprawy, by przywrócić mu równowagę. Ich dzieła można odkryć na wysokich szczytach i odległych wysepkach. Używają małych mosiężnych odważników, nie większych niż pięść. Są skuteczne. Oczywiście, że są skuteczne. Świat się jak dotąd nie przewrócił.

A w największej, najzieleńszej, najprzestronniejszej ze wszystkich dolin, gdzie dojrzewają morele, a nawet w najgorętsze dni strumykami spływa lód, wyrasta klasztor Oi Dong, gdzie żyją waleczni mnisi zakonu Wena. Inne sekty nazywają ich mnichami historii. Niewiele wiadomo o ich działalności, choć niektórzy dostrzegli niezwykły fakt, że w ich dolinie zawsze trwa piękny wiosenny dzień, a gałązki drzew wiśniowych zawsze pokryte są kwiatami.

Plotka głosi, że mnisi mają obowiązek dopilnować, by jutro nastąpiło zgodnie z jakimś mistycznym planem stworzonym przez człowieka, który cały czas był zaskoczony.

W rzeczywistości już od pewnego czasu — a byłoby niemożliwe i wręcz śmieszne określenie, od jak dawna — prawda była bardziej niezwykła i bardziej niebezpieczna.

Obowiązkiem mnichów historii było pilnowanie, by jutro w ogóle nadeszło.

Mistrz nowicjatu spotkał się z Rinpo, głównym akolitą opata. W tych dniach stanowisko głównego akolity było bardzo ważne. W swym obecnym stanie opat wymagał troskliwej opieki, a jego okres skupienia uwagi był dość krótki. W takich okolicznościach zawsze znajdzie się ktoś chętny, by ponieść brzemię. Wszędzie są jacyś Rinpo.

— To znowu Ludd — rzekł mistrz nowicjatu.

— Och, przecież jeden nieposłuszny dzieciak nie może sprawić ci kłopotów.

— Zwykły nieposłuszny dzieciak nie. Skąd on pochodzi?

— Mistrz Soto go przysłał. Pamiętasz? Z sekcji Ankh-Morpork. Znalazł go gdzieś w mieście. Chłopak ma wrodzony talent, jak rozumiem — wyjaśnił Rinpo.

Mistrz nowicjatu był zaszokowany.

— Talent? To złośliwy złodziejaszek! Przypominam sobie, że był uczniem w Gildii Złodziei!

— I co? Dzieci czasami kradną. Wystarczy zbić je trochę i przestają. To edukacja na poziomie podstawowym.

— Aha. Ale jest pewien problem.

— Tak?

— On jest bardzo, ale to bardzo szybki. Wokół niego znikają różne rzeczy. Drobne rzeczy. Nieistotne rzeczy. Ale nawet podczas pilnej obserwacji nikt nie zauważył, kiedy je zabiera.

— Może zatem ich nie zabiera?

— Przechodzi przez pokój i różne rzeczy znikają! — oświadczył mistrz nowicjatu.

— Aż tak jest szybki? W takim razie dobrze się stało, że mistrz Soto go odkrył. Lecz po co kradnie…

— Pojawiają się później w dziwnych miejscach — przyznał mistrz nowicjatu z wyraźną niechęcią. — Jestem pewien, że robi to dla psoty.

Zefirek dmuchnął przez taras zapachem kwiatów wiśni.

— Jestem przyzwyczajony do nieposłuszeństwa — oświadczył mistrz nowicjatu. — Nowicjusze często tacy bywają. Ale on jest również opieszały.

— Opieszały?

— Zjawia się na lekcje spóźniony.

— Jak uczeń może być opieszały tutaj?

— Pan Ludd chyba się nie przejmuje. Pan Ludd wydaje się myśleć, że może robić, co chce. Jest także… bystry.

Akolita pokiwał głową. No tak, bystry. To słowo miało w dolinie bardzo szczególne znaczenie. Bystry chłopiec uważał, że wie więcej od swoich nauczycieli. Odszczekiwał. Wtrącał się. Bystry chłopiec był gorszy od głupiego.

— Nie akceptuje dyscypliny?

— Wczoraj — rzekł mistrz nowicjatu — kiedy zabrałem klasę na zajęcia z teorii temporalnej w Sali Kamiennej, gapił się w ścianę. Widziałem, że nie uważa. Ale kiedy wywołałem go i kazałem odpowiedzieć na pytanie, jakie napisałem kredą na tablicy, wiedząc, że nie potrafi, on odpowiedział. Natychmiast. I poprawnie.

— Mówiłeś przecież, że jest bystry.

Mistrz nowicjatu był wyraźnie zakłopotany.

— Tylko że… to nie było właściwe pytanie. Wcześniej prowadziłem zajęcia z agentami terenowymi Piątego Djimu i zostawiłem na tablicy część ich testu. To był wyjątkowo skomplikowany problem przestrzeni fazowej, z uwzględnieniem rezydualnych wibracji harmonicznych w n-historiach. Żaden z agentów nie rozwiązał go poprawnie. Szczerze mówiąc, nawet ja musiałem zajrzeć do odpowiedzi.

— Zakładam więc, że ukarałeś go za brak odpowiedzi na właściwe pytanie?

— Oczywiście. Ale takie zachowanie zakłóca porządek. Cały czas mam wrażenie, że on nie jest w pełni obecny. Nigdy nie uważa, zawsze zna odpowiedzi i nigdy nie potrafi wytłumaczyć, skąd je zna. Nie możemy bez przerwy go karać. Daje zły przykład innym uczniom. Nie da się wyedukować tak bystrego chłopca.

Akolita w zadumie obserwował stado białych gołębic krążących nad dachem klasztoru.

— Nie możemy go teraz odesłać — stwierdził w końcu. — Soto widział, jak wykonuje Pozycję Kojota! W ten sposób go odkrył! Wyobrażasz sobie? Bez żadnego szkolenia! I czy potrafisz sobie wyobrazić, co mogłoby się stać, gdyby ktoś z takimi umiejętnościami biegał po świecie bez żadnej kontroli? Dzięki losowi, że Soto był czujny.

— Ale przez niego chłopak teraz jest moim problemem. On zakłóca spokój.

Rinpo westchnął. Mistrz nowicjatu był dobrym i odpowiedzialnym człowiekiem, wiedział o tym, ale wiele czasu już minęło od dnia, kiedy wędrował poza doliną. Tacy ludzie jak Soto każdy dzień swego życia spędzali w świecie czasu. Uczyli się elastyczności, ponieważ jeśli ktoś tam był sztywny, to był martwy. Tacy ludzie jak Soto… Zaraz, to całkiem niezły pomysł…

Spojrzał na kraniec tarasu, gdzie dwóch służących zmiatało płatki kwiatów wiśni.

— Dostrzegam harmonijne rozwiązanie — rzekł.

— Tak?

— Chłopiec tak niezwykle utalentowany jak Ludd potrzebuje mistrza, a nie dyscypliny klasowej.

— Możliwe, ale…

Mistrz nowicjatu podążył wzrokiem za spojrzeniem Rinpo.

— Och… — powiedział.

I uśmiechnął się w sposób nie do końca miły. Uśmiech zawierał pewien element wyczekiwania, sugestię, że może różne kłopoty czekają kogoś, kto — jego zdaniem — dobrze na nie zasłużył.

— Pewne imię przychodzi mi na myśl… — powiedział Rinpo.

— Mnie również — zgodził się mistrz nowicjatu.

— Imię, które słyszałem zbyt często — ciągnął Rinpo.

— Przypuszczam, że albo on złamie chłopaka, albo chłopak jego złamie, albo, co zawsze możliwe, złamią się nawzajem…

— A zatem, w dialekcie świata, zawsze będziemy górą.

— Ale czy opat się zgodzi? — zastanowił się mistrz nowicjatu, szukając słabych punktów w tym świetnym planie. — Zawsze żywił pewien irytujący szacunek dla… sprzątacza.

— Opat jest człowiekiem łagodnym i dobrotliwym, ale w tej chwili cierpi na dolegliwości związane z zębami, a w dodatku nie chodzi zbyt sprawnie — odparł Rinpo. — A mamy trudny czas. Jestem pewien, że z przyjemnością przychyli się do naszej wspólnej rekomendacji. Cóż, praktycznie to przecież drobna sprawa dotycząca zwykłej, codziennej działalności.

I w ten sposób zdecydowała się przyszłość.

Nie byli złymi ludźmi. Od setek lat ciężko pracowali dla dobra doliny. Ale możliwe, że po pewnym czasie u takich ludzi pojawiają się pewne groźne przyzwyczajenia myślowe. Jedno z nich mówi, że o ile każde ważne przedsięwzięcie wymaga starannej organizacji, to właśnie organizacja wymaga zorganizowania, nie przedsięwzięcie. A inne — że spokój zawsze jest czymś pożądanym.


Tik


Na nocnej szafce stał rząd budzików. Jeremy ich nie potrzebował, ponieważ budził się, kiedy chciał. Stały tam w celu kontroli. Ustawiał je na siódmą, a potem budził się o 6.59 i sprawdzał, czy odzywają się na czas.

Wieczorem położył się wcześnie, z kubkiem wody i „Takimi srogimi bajeczkami”.

Nigdy nie interesowały go takie historie, w żadnym wieku, i nigdy nie zrozumiał kluczowych założeń. Nigdy nie przeczytał tekstu literackiego do końca. Pamiętał, że jako małego chłopca naprawdę zezłościł go wierszyk „Choć myszka bardzo się stara, nie może przegonić zegara” w poszarpanej książce dziecięcych rymowanek, ponieważ zegar na obrazku zupełnie nie pasował do epoki.

Próbował czytać „Takie srogie bajeczki”. Miały tytuły w stylu: Jak zła królowa tańczyła w rozpalonych do czerwoności trzewiczkach” albo „Staruszka w piekarniku”. I w żadnej z nich nie wspominano o żadnym zegarze dowolnego rodzaju. Autorzy chyba sobie postanowili umyślnie je pomijać.

Dopiero w „Szklanym zegarze z Bad Schüschein” występował zegar. W pewnym sensie. I był… dziwny. Niegodziwy człowiek — czytelnicy wiedzieli, że jest niegodziwy, ponieważ było to napisane czarno na białym — zbudował zegar ze szkła, w którym uwięził Czas, ale nie udało mu się, ponieważ jednej części zegara — sprężyny — nie mógł zrobić ze szkła i ta sprężyna pękła od naprężenia. Czas wyrwała się na wolność, a ów człowiek w jednej sekundzie postarzał się o dziesięć tysięcy lat, rozsypał się w pył i — co Jeremy’ego wcale nie zdziwiło — nikt go już więcej nie widział. Opowieść kończyła się morałem: „Wielkie przedsięwzięcia zależą od drobnych szczegółów”. Jeremy nie rozumiał, czemu nie równie dobrym: „Nieładnie jest więzić nieistniejące kobiety w zegarach” albo „Udałoby się ze szklaną sprężyną”.

Ale nawet dla niedoświadczonego oka Jeremy’ego w całej tej historii coś wyraźnie nie pasowało. Wydawało się, że autor usiłuje jakoś wytłumaczyć coś, co zobaczył albo usłyszał i nie zrozumiał. W dodatku — ha! — choć akcja rozgrywała się przed setkami lat, kiedy nawet w Überwaldzie istniały tylko naturalne zegary z kukułkami, ilustrator narysował wąski zegar szafkowy — taki typ nie istniał jeszcze piętnaście lat temu. Głupota pewnych osób była doprawdy przerażająca. Można by się śmiać, gdyby nie było to takie tragiczne.

Jeremy odłożył książkę i przez resztę wieczoru zajął się drobnym projektem dla gildii. Płacili mu hojnie, pod warunkiem że nigdy nie zjawi się tam osobiście.

Następnie odłożył pracę na nocną szafkę, obok budzików. Zdmuchnął świecę. Zasnął. I śnił.

Szklany zegar tykał. Stał na środku drewnianej podłogi warsztatu, otoczony srebrzystym blaskiem. Jeremy obszedł go dookoła, a może to zegar zawirował łagodnie wokół niego.

Był wyższy niż człowiek. W przezroczystej obudowie połyskiwały niczym gwiazdy czerwone i niebieskie światełka. Powietrze pachniało kwasem.

Po chwili Jeremy zanurkował do wnętrza obiektu, krystalicznego obiektu, sunąc przez warstwy szkła i kwarcu. Przesuwały się obok, ich gładkie powierzchnie zmieniały się w ściany wysokie na setki mil, on zaś wciąż spadał między blokami, które stawały się szorstkie, ziarniste…

…pełne dziur. Błękitne i czerwone światło jaśniało również tutaj i przelewało się wokół.

Dopiero teraz zabrzmiał dźwięk. Dochodził z ciemności przed nim — powolny, śmiesznie znajomy rytm, puls wzmocniony milion razy…

…ts-zumm… ts-zumm…

…każde uderzenie powolniejsze niż góry i większe niż światy, ciemne i krwistoczerwone. Usłyszał jeszcze kilka, po czym wyhamował i zaczął wznosić się z powrotem przez padające światło, aż jasność z przodu stała się pokojem.

Musiał wszystko zapamiętać! Było takie oczywiste, kiedy już to zobaczył! Takie proste! Takie łatwe! Widział każdą część, widział, jak się ze sobą łączą, jak są wykonane.

A potem obraz zaczął się rozwiewać.

Oczywiście, to przecież tylko sen. Powiedział tak sobie i to go pocieszyło. Ale musiał przyznać, że z tym konkretnym snem zadał sobie sporo trudu. Na przykład kubek herbaty parował na blacie obok, a głosy za drzwiami…

Słyszał pukanie. Zastanowił się, czy sen dobiegnie końca, kiedy drzwi się otworzą, a potem drzwi zniknęły, a stukanie trwało nadal. Dobiegało z dołu.

Była 6.47. Jeremy zerknął na budziki, by się upewnić, że chodzą prawidłowo, potem narzucił szlafrok i zbiegł po schodach. Uchylił frontowe drzwi. Nikogo za nimi nie było.

— Nie… Tutaj niżej, szefie.

Ktoś niżej okazał się krasnoludem.

— Niejaki Clockson? — zapytał.

— Tak.

Przez szczelinę zostały wciśnięte jakieś papiery.

— Podpisać tam, gdzie jest napisane „Tu podpisać”. Dziękuję. Dobra, chłopcy…

Za nim dwa trolle przechyliły ręczny wózek. Duża drewniana skrzynia huknęła o bruk.

— Co to jest? — zapytał Jeremy.

— Przesyłka ekspresowa — wyjaśnił krasnolud i odebrał papiery. — Aż z Überwaldu. Musiała kogoś nieźle szarpnąć. Patrz pan na te wszystkie stemple i nalepki.

— Możecie ją wnieść…? — zaczął Jeremy, ale wózek już się oddalał z wesołym brzękiem i dzwonieniem kruchych przesyłek.

Zaczęło padać. Jeremy przyjrzał się skrzyni. Była z pewnością zaadresowana do niego, równym, okrągłym pismem, a zaraz wyżej widniała pieczęć z dwugłowym nietoperzem Überwaldu. Nie znalazł żadnych innych oznaczeń, z wyjątkiem napisu na samym dole:



A potem skrzynia zaczęła kląć. Słowa dobiegały stłumione i w obcym języku, ale wszystkie przekleństwa mają pewną międzynarodową zawartość.

— Halo? — odezwał się Jeremy.

Skrzynia zakołysała się i wylądowała na boku przy akompaniamencie dodatkowych przekleństw.

Ze środka dobiegło łomotanie, głośniejsze przekleństwa i skrzynia znowu chwiejnie stanęła w pionie, z domniemaną górą w górze.

Kawałek deski się odsunął i na ulicę z brzękiem upadł łom. Głos, który niedawno przeklinał, powiedział:

— Jefli pan będzie łafkaw…

Jeremy wsunął łom w dogodnie wyglądającą szczelinę i pociągnął.

Skrzynia się rozpadła. Jeremy upuścił łom. Wewnątrz była… jakaś istota.

— Nie rozumiem — powiedziała, strzepując z siebie kawałki opakowania. — Ofiem niefczęfnych dni bez problemów, aż ci idioci pomylili fię na famym progu. — Skinął Jeremy’emu głową. — Dzień dobry jafnie panu. Jak fądzę, mam przyjemnofć z panem Jeremym?

— Tak, ale…

— Mam na imię Igor, fir. To moje referencje.

Ręka sugerująca katastrofę w tartaku, pokryta licznymi szwami, podała Jeremy’emu plik papierów. Odskoczył odruchowo, ale zaraz się zawstydził i wziął je.

— Myślę, że to jakieś nieporozumienie — oświadczył.

— Nie, żadne nieporozumienie — zapewnił Igor, spośród szczątków skrzyni wyciągając torbę. — Potrzebuje pan afyftenta. A jefli chodzi o afyftentów, nie można trafić lepiej niż z Igorem. Wfyfcy to wiedzą. Czy moglibyfmy zejfć z defczu, fir? Kolana mi rdzewieją.

— Ja wcale nie potrzebuję asys… — zaczął Jeremy, ale to przecież nie była prawda. Nie potrafił tylko utrzymać asystenta. Wszyscy odchodzili po tygodniu.

— Dzień dobry! — odezwał się wesoły głos.

Następny wózek stanął przed drzwiami. Ten lśnił higieniczną bielą, był pełen baniek z mlekiem i miał wymalowane na burcie „Ronald Socha, Mleczarz”. Jeremy z roztargnieniem spojrzał na promiennego pana Sochę trzymającego w obu dłoniach po butelce mleka.

— Pół kwarty, jak zwykle. I może drugie, skoro ma pan gościa?

— No… Tak, dziękuję.

— A jogurt, szefie, jest w tym tygodniu doskonały — dodał zachęcająco pan Socha.

— Nie, raczej nie, panie Socha.

— Potrzebne może jajka, śmietana, masło, maślanka albo ser?

— Właściwie nie, panie Socha.

— Wedle życzenia — rzekł niespeszony pan Socha. — W takim razie do jutra.

— No… tak — rzucił Jeremy, gdy wózek ruszył w dalszą drogę.

Pan Socha był przyjacielem, co w ograniczonym słowniku towarzyskim Jeremy’ego oznaczało kogoś, do kogo się odzywa raz czy dwa razy w tygodniu. Akceptował mleczarza, ponieważ zjawiał się regularnie i był punktualny — butelki z mlekiem trafiały przed drzwi z wybiciem siódmej.

— No to, tego… do widzenia — dodał jeszcze Jeremy.

Zwrócił się do Igora.

— Skąd wiedziałeś, że potrzebuję… — zaczął.

Ale dziwny przybysz zniknął już za drzwiami, a rozgorączkowany Jeremy dogonił go dopiero w warsztacie.

— O tak, bardzo tu ładnie — stwierdził Igor, który rozglądał się z miną konesera. — To chyba mikrotokarka Turnball Mk3, prawda? Widziałem taką w ich katalogu. Bardzo, bardzo ład…

— Nikogo nie prosiłem o asystenta — oświadczył Jeremy. — Kto cię przysłał?

— To my Igory, fir.

— Tak, to już wiem. Ale nie…

— Nie, fir. „To my Igory”, fir. Organizacja, fir.

— Jaka organizacja?

— Biuro zatrudnienia, fir. Widzi pan, chodzi o to… Częfto Igor znajdzie fię między jednym a drugim panem, choć bez żadnej fwojej winy, rozumie pan. Z drugiej ftrony…

— …Masz dwa kciuki — szepnął Jeremy, który właśnie to zauważył i nie mógł się powstrzymać. — Dwa na każdej dłoni!

— A tak, fir, to bardzo poręczne. — Igor nawet nie spojrzał. — Z drugiej ftrony nie brakuje ofób chcących zatrudnić Igora. No więc moja ciotka Igorina prowadzi ekfkluzywną agencję…

— Tylko dla Igorów?

— Och, jeft naf całkiem fporo, fir. Jeftefmy wielką rodziną.

Igor wręczył Jeremy’emu wizytówkę.

Jeremy przeczytał:


To my Igory

„Podamy rękę, gdy trzeba”

Stary Rathaus Bad Schüschein

s-mail: Takjafniepanie Überwald


Jeremy patrzył na adres semaforowy. Jego typowa ignorancja dotycząca wszystkiego, co nie ma związku z zegarami, tutaj się nie stosowała. Zainteresował się transkontynentalnym systemem semaforowym, kiedy usłyszał, że wykorzystuje liczne mechanizmy zegarowe, by przyspieszyć przepływ wiadomości. Czyli można wysłać list sekarem, żeby wynająć Igora? No, to przynajmniej wyjaśniało tempo.

— Rathaus — powiedział. — To oznacza coś w rodzaju budynku rady miejskiej, tak?

— Normalnie tak, fir… Normalnie — zapewnił uspokajająco Igor.

— Naprawdę macie w Überwaldzie adresy semaforowe?

— O tak. Jeftefmy gotowi, by uchwycić przyfłofć obiema rękami.

— I czterema kciukami?

— Tak, fir. Potrafimy chwytać jak nikt.

— I wysłałeś się tutaj pocztą?

— Oczywifcie, fir. My, Igory, jestefmy przyzwyczajeni do niewygód.

Jeremy spojrzał na dokumenty, które Igor mu wręczył, i jego uwagę zwróciło nazwisko.

Papier na samym wierzchu był podpisany. Przynajmniej w pewnym sensie. Była na nim wiadomość wypisana dużymi, kanciastymi literami, równymi jak w druku, a pod spodem nazwisko.


BĘDZIE PRZYDATNY

LEJEAN


Przypomniał sobie.

— Ach, lady LeJean za tym stoi… To ona cię do mnie przysłała?

— W iftocie, fir.

Wyczuwając, że Igor oczekuje od niego czegoś więcej, Jeremy zaczął ostentacyjnie przeglądać resztę papierów, które okazały się referencjami. Niektóre spisano czymś, co — mógł mieć taką nadzieję — było zaschniętym brunatnym atramentem, jedną za pomocą kredki, a kilka było przypalonych na brzegach. Wszystkie zaś okazały się do przesady pochwalne. Po chwili jednak wśród sygnatariuszy dało się zauważyć pewną tendencję.

— Tu się podpisał Szalony Doktor Scoop.

— Och, on się włafciwie nie nazywał Falony, fir. To był raczej taki przydomek.

— To znaczy, że był szalony?

— Kto to wie, fir — odparł filozoficznie Igor.

— A Obłąkany Baron Haha? Jako Powód Rezygnacji wpisano, że został zmiażdżony przez płonący wiatrak.

— Wzięto go za kogof innego, fir.

— Naprawdę?

— Tak, fir. Jak rozumiem, tłum uznał go omyłkowo za Wrzefczącego Doktora Berferka.

— Aha. No tak. — Jeremy zerknął w papiery. — Dla którego również pracowałeś, jak widzę.

— Tak, fir.

— I który zmarł od zakażenia krwi?

— Tak, fir. Fpowodowanego brudnymi widłami.

— A… Nipsie Palownik?

— Ehm… Uwierzy pan, fir, że prowadził budkę z kebabami?

— Tak?

— Choć niezbyt konwencjonalnie, fir.

— Chcesz powiedzieć, że też był szaleńcem?

— No cóż… Miał swoje drobne dziwactwa, mufę przyznać, ale Igor nigdy nie ofądza fwojego pana czy pani, fir. Taki jeft Kodekf Igorów — tłumaczył cierpliwie Igor. — Fmiefny byłby to fwiat, gdybyśmy wfyfcy byli do fiebie podobni.

Jeremy nie miał pojęcia, co powinien teraz zrobić. Nigdy sobie nie radził w rozmowach z ludźmi, a ta obecna — poza spotkaniem z lady LeJean i sporem z panem Sochą na temat niechcianego sera — była najdłuższą konwersacją, jaką prowadził przez ostatni rok. Dlatego że trudno było uznać Igora za pasującego do kategorii „ludzie”. Do tej chwili definicja ludzi według Jeremy’ego nie obejmowała nikogo, kto ma więcej szwów niż damska torebka.

— Nie jestem pewien, czy mam dla ciebie pracę — powiedział. — Dostałem nowe zlecenie, ale nie wiem jeszcze… A zresztą nie jestem szalony!

— To nie jeft obowiązkowe, fir.

— Mam nawet dokument, który stwierdza, że nie jestem, rozumiesz…

— Brawo, fir.

— Niewielu ludzi zdobyło coś takiego!

— Fczera prawda, fir.

— I biorę lekarstwo, wiesz?

— Bardzo fłufnie, fir — pochwalił Igor. — Może pójdę teraz i przygotuję fniadanie? Tymczafem pan fię ubierze… jafnie panie.

Jeremy otulił się wilgotnym szlafrokiem.

— Zaraz wracam — rzucił i pobiegł na górę.

Igor zbadał wzrokiem stojaki na narzędzia. Nie było na nich ani drobinki kurzu. Pilniki, młotki i szczypce leżały ułożone według rozmiarów, a przedmioty na blacie zostały wyrównane z geometryczną precyzją.

Wysunął szufladę. Śrubki leżały w równiutkich rzędach.

Rozejrzał się po ścianach. Były nagie, jeśli nie liczyć szafek z zegarami. To zaskakujące — nawet Zaśliniony Doktor Vibes miał na ścianie kalendarz, który dodawał nieco koloru. Owszem, był to kalendarz Kąpieli Kwasowych, Krępowania i S-ki w Ugli, a dodany kolor był na ogół czerwony, jednak kalendarz dowodził przynajmniej świadomości istnienia świata poza czterema ścianami.

Igor był zdziwiony. Nigdy jeszcze nie pracował dla osoby całkowicie normalnej. Owszem, był asystentem pewnej liczby… no, świat nazywał ich szaleńcami, jak również kilku… zwykłych osób, w takim sensie, że pozwalali sobie tylko na drobne i towarzysko akceptowalne szaleństwa, ale nie pamiętał, by kiedykolwiek zatrudniała go osoba absolutnie normalna.

To oczywiste, rozumował, że jeśli wtykanie sobie śrubek do nosa jest szaleństwem, numerowanie ich i trzymanie starannie poukładanych w pudełkach to normalność, będąca przeciwieństwem…

Aha… Nie, prawda?

Uśmiechnął się. Zaczynał się tu czuć jak w domu.


Tik


Lu-tze, sprzątacz, przebywał w swym Ogrodzie Pięciu Niespodzianek i starannie uprawiał swoje góry. Miotła stała oparta o żywopłot.

Ponad nim wyrastał nad świątynnymi ogrodami wielki posąg Wena Wiecznie Zaskoczonego, siedzącego z szeroko otwartymi oczami i twarzą zamarłą w permanentnym wyrazie… tak, przyjemnego zaskoczenia.

Jako hobby góry interesują zwykle ludzi, o których w normalnych okolicznościach mówi się, że mają dużo czasu. Lu-tze w ogóle nie miał czasu. Czas był czymś, co zwykle zdarzało się innym; Lu-tze miał do niego taki stosunek, jak mieszkający na wybrzeżu do oceanu: jest tam, jest wielki, czasami można zanurzyć w nim palec, ale trudno stale w nim żyć. Poza tym zawsze marszczy się od tego skóra.

W tej chwili, w nieskończonej, wiecznie odtwarzanej chwili spokojnej, zalanej słońcem dolinki Lu-tze majstrował przy zwierciadłach, łopatkach, rezonatorach morficznych i jeszcze dziwniejszych urządzeniach niezbędnych, by ograniczyć wysokość gór do najwyżej sześciu cali.

Drzewa wiśni były obsypane kwiatami. Tutaj kwitły zawsze. Gdzieś na tyłach świątyni zadźwięczał gong. Stadko białych gołębi wzniosło się do lotu z dachu klasztoru.

Cień padł na górę.

Lu-tze obejrzał się na osobę, która weszła do ogrodu. Niedbale wykonał gest symbolizujący posłuszeństwo wobec zirytowanego z wyglądu chłopca w szatach nowicjusza.

— Tak, panie? — zapytał.

— Szukam tego, którego nazywają Lu-tze — odparł chłopiec. — Chociaż nie wydaje mi się, żeby istniał.

— Uzyskałem lodowiec — oświadczył Lu-tze, nie zważając na jego słowa. — Wreszcie. Widzisz, panie? Ma ledwie cal długości, ale już rzeźbi własną dolinę. Wspaniały, prawda?

— Tak, tak, bardzo ładny — przyznał chłopiec z uprzejmości dla służącego. — Czy to jest ogród Lu-tze?

— Chodzi ci, panie, o Lu-tze, który jest znany ze swoich gór bonsai?

Nowicjusz spojrzał na rząd tac, a potem na pomarszczonego, uśmiechniętego staruszka.

— Ty jesteś Lu-tze? Ale przecież jesteś tylko sprzątaczem! Widziałem, jak zamiatasz sale sypialne! Widziałem, jak ludzie cię kopią!

Lu-tze, na pozór nie słuchając, podniósł tacę średnicy około stopy, na której dymił niewielki stożek popiołu.

— Co o tym myślisz, panie? — zapytał. — Wulkaniczna. I demonicznie trudna do uzyskania, przepraszam za swój klatchiański. Nowicjusz zbliżył się o krok, pochylił i spojrzał prosto w oczy sprzątacza.

Lu-tze nieczęsto bywał zakłopotany, ale był w tej chwili.

— Jesteś Lu-tze?

— Tak, chłopcze. Jestem Lu-tze.

Nowicjusz odetchnął głęboko i wyciągnął przed siebie chudą rękę. Trzymał w niej niewielki zwój.

— Od opata… eee, czcigodny.

Zwój drżał lekko w nerwowej dłoni.

— Zwykle nazywają mnie po prostu Lu-tze, chłopcze. Dopóki nie poznają mnie lepiej, niektórzy wołają na mnie „Zejdź mi z drogi”. — Lu-tze starannie spakował swoje narzędzia. — Nigdy nie byłem specjalnie czcigodny, chyba że w przypadku poważnych błędów w pisowni.

Rozejrzał się między tacami, szukając miniaturowego szpadla, którego używał do prac lodowcowych. Nigdzie go nie zauważył. A przecież odłożył go gdzieś tutaj przed chwilą…

Nowicjusz obserwował go z wyrazem szacunku zmieszanego ze szczątkową podejrzliwością. Reputacja takich osób jak Lu-tze zatacza szerokie kręgi. Był to człowiek, który… no, który zrobił właściwie wszystko, jeśli wierzyć plotkom. Ale nie wyglądał na takiego. Wyglądał na niskiego łysego staruszka z rzadką brodą i lekkim, przyjaznym uśmiechem.

Aby jakoś uspokoić młodego człowieka, Lu-tze poklepał go po ramieniu.

— Przekonajmy się, czego chce opat — powiedział. — Aha… Jest tu napisane, że masz mnie do niego zaprowadzić.

Twarz nowicjusza stężała w wyrazie paniki.

— Co? Jak mógłbym to zrobić? Nowicjuszom nie wolno wchodzić do Wewnętrznej Świątyni!

— Naprawdę? W takim razie to ja cię zabiorę, żebyś mnie doprowadził na spotkanie z opatem.

— Wolno ci wchodzić do Wewnętrznej Świątyni? — zdumiał się chłopiec i natychmiast zasłonił usta dłonią. — Ale jesteś tylko sprzą… Oj!

— Zgadza się. Nawet nie prawdziwym mnichem, a co dopiero dongiem — odparł wesoło sprzątacz. — Zadziwiające, nieprawdaż?

— Ale ludzie mówią o tobie, jakbyś stał równie wysoko co opat!

— Och nie, skąd! Absolutnie nie jestem taki świątobliwy. Nigdy naprawdę nie mogłem pojąć całej tej kosmicznej harmonii.

— Przecież dokonałeś niezwykłych…

— Nie twierdzę, że nie jestem dobry w tym, co robię. — Lu-tze ruszył przed siebie z. miotłą na ramieniu. — Po prostu mało świątobliwy. Idziemy?

— Eee… Lu-tze… — odezwał się nowicjusz, kiedy szli ścieżką wyłożoną prastarymi kamieniami.

— Słucham.

— Dlaczego ten ogród nazywa się Ogrodem Pięciu Niespodzianek?

— Jak brzmiało twoje imię w świecie, pochopny młody człowieku? — zapytał Lu-tze.

— Nowobram. Nowobram Ludd, czci…

Lu-tze ostrzegawczo uniósł palec.

— Tak?

— To znaczy: sprzątaczu.

— Ludd, tak? Chłopak z Ankh-Morpork?

— Tak, sprzątaczu. — Zniechęcony nagłe ton sugerował, że chłopiec wie, co zaraz usłyszy.

— Wychowany przez Gildię Złodziei? Jeden z chłopaków Ludda?

Chłopiec, zwany kiedyś Nowobramem, spojrzał starcowi prosto w oczy. I kiedy odpowiedział, mówił śpiewnym tonem kogoś, kto już zbyt wiele razy słyszał te same pytania.

— Tak, sprzątaczu. Tak, byłem podrzutkiem. Tak, nazywają nas chłopakami i dziewczynami Ludda na pamiątkę jednego z założycieli gildii. Tak, to moje przybrane nazwisko. Tak, to było dobre życie i czasami żałuję, że nie mogę do niego wrócić.

Zdawało się, że Lu-tze tego nie słucha.

— Kto cię tu przysłał?

— Odkrył mnie mnich Soto. Uznał, że mam talent.

— Marco? Ten, który ma wszystkie włosy?

— Właśnie. A myślałem, że reguła nakazuje wszystkim mnichom golić głowy.

— Och, Soto twierdzi, że jest całkiem łysy, ale pod włosami — odparł Lu-tze. — Mówi, że włosy to oddzielna istota, która tylko przypadkiem żyje na jego głowie. Gdy wygłosił tę tezę, bardzo szybko wysłano go na placówkę terenową. Ale ciężko pracuje, trzeba mu to przyznać. I jest bardzo serdeczny, pod warunkiem że nie dotykasz jego włosów. Jest w tym pewna ważna lekcja: nie przetrwasz w terenie, przestrzegając wszystkich reguł, w tym również tych dotyczących procesów myślowych. A jakie imię ci nadano, kiedy do nas trafiłeś?

— Lobsang, o czci… ehm, sprzątaczu.

— Lobsang Ludd?

— No… tak, sprzątaczu.

— Zadziwiające. A więc, Lobsangu Luddzie, próbowałeś zliczyć moje niespodzianki, tak? Każdy to robi. Niespodzianka jest naturą Czasu, a pięć jest liczbą Niespodzianki.

— Tak, sprzątaczu. Znalazłem mostek, który przechyla się i zrzuca idącego do sadzawki z karpiami…

— Dobrze. Dobrze.

— …i znalazłem rzeźbę motyla z brązu, który macha skrzydełkami, kiedy na niego chuchnąć…

— To druga.

— …i te małe stokrotki, które w zaskakujący sposób obsypują człowieka trującym pyłkiem…

— A tak. Wielu uważa to za wyjątkowo zaskakujące.

— I wydaje mi się, że czwartą niespodzianką jest jodłujący patyczak.

— Świetnie — rozpromienił się Lu-tze. — Robi wrażenie, prawda?

— Ale nie mogę znaleźć piątej.

— Naprawdę? Daj mi znać, kiedy ci się uda.

Lobsang Ludd zastanawiał się nad tym, idąc za sprzątaczem.

— Ogród Pięciu Niespodzianek to próba — stwierdził w końcu.

— O tak. Jest nią prawie wszystko.

Lobsang skinął głową. Przypominało to Ogród Czterech Żywiołów. Każdy nowicjusz znajdował symbole trzech: w sadzawce, pod kamieniem, wymalowany na latawcu — ale nikt z kolegów Lobsanga nie odszukał Ognia. Zdawało się, że nigdzie w ogrodzie go nie ma.

Po jakimś czasie Lobsang zaczął rozumować tak: w rzeczywistości istnieje pięć żywiołów — tak ich uczono. Cztery tworzyły wszechświat, a piąty — Niespodzianka — pozwalał, by ten wszechświat wciąż się zdarzał. Nikt nie twierdził, że żywioły w ogrodzie są wszystkie materialne, a zatem czwartym może być Niespodzianka polegająca na tym, że nie ma tam Ognia. Poza tym ogień rzadko występuje w ogrodach, natomiast pozostałe znaki były istotnie w swoim żywiole. Udał się więc do piekarni, otworzył jeden z pieców i tam, rozpalony do czerwoności pod bochenkami, tkwił Ogień.

— W takim razie… Sądzę, że piątą niespodzianką jest to, że nie ma piątej niespodzianki — powiedział.

— Nieźle, ale nie dostaniesz cylindrycznego przedmiotu, który dymi — odparł Lu-tze. — I czy nie jest napisane: „Och, taki jesteś ostry, że kiedyś sam się pokaleczysz”?

— Jeszcze nie wyczytałem tego w świętych tekstach, sprzątaczu — przyznał niepewnie Lobsang.

— Nie, zapewne nie.

Opuścili słaby słoneczny blask i wkroczyli w głęboki chłód świątyni. Szli przez starożytne sale i w dół, po wyciętych w skale stopniach. Towarzyszył im odgłos dalekiego śpiewu. Lu-tze, który nie był człowiekiem świątobliwym, a zatem potrafił myśleć niezbyt świątobliwe myśli, zastanawiał się niekiedy, czy mnisi w chórze rzeczywiście śpiewają coś konkretnego, czy tylko powtarzają „aachaachachach”. Przy tych echach trudno było to stwierdzić.

Skręcił z głównego korytarza i sięgnął do uchwytów wielkich wrót pokrytych czerwoną laką. Potem obejrzał się na Lobsanga, który stał jak skamieniały o kilka sążni za nim.

— Idziesz?

— Przecież nawet dongom nie wolno tam wchodzić! — przypomniał Lobsang. — Trzeba być przynajmniej tingiem Trzeciego Djimu!

— Tak, zgadza się. To skrót. Chodź, strasznie tu wieje.

Z najwyższą niechęcią, w każdej chwili oczekując oburzonego krzyku władzy, Lobsang powlókł się za sprzątaczem.

A przecież to tylko sprzątacz! Jeden z tych, którzy zamiatają podłogi, piorą szaty i czyszczą wygódki! Nikt go nie uprzedził! Nowicjusze słuchali o Lu-tze już od pierwszego dnia — jak wyruszył do niektórych najbardziej splątanych węzłów czasu i rozplatał je, jak bezustannie odskakiwał przed wydarzeniami pędzącymi po skrzyżowaniach historii, jak jednym słowem potrafił odchylić czas i wykorzystał to, by rozwinąć najbardziej subtelne sztuki walki…

…a szedł przed nim chudy staruszek, tak generycznie tutejszy, że mógłby pochodzić z dowolnego miejsca na świecie, w szacie, która kiedyś była biała, zanim ją pokryły plamy i łaty, i w sandałach naprawianych sznurkiem. Oraz z przyjaznym uśmiechem, całkiem jakby przez cały czas oczekiwał, że wydarzy się coś zabawnego. I bez żadnego pasa, tylko z kolejnym sznurkiem, którym przewiązywał szatę. A przecież niektórzy nowicjusze już w pierwszym roku osiągali poziom szarego donga!

W dojo pilnie ćwiczyli starsi mnisi. Lobsang musiał odskoczyć przed dwójką walczących, którzy przemknęli obok wśród migotania rąk i nóg, gdy każdy szukał luki w obronie przeciwnika, każdy zestrugiwał czas na cieńsze i cieńsze pasy…

— Hej! Sprzątaczu!

Lobsang rozejrzał się, ale okrzyk był skierowany do Lu-tze. Młody ting, sądząc z jego świeżego pasa całkiem niedawno promowany do Trzeciego Djimu, szedł w stronę staruszka. Twarz miał czerwoną ze złości.

— Po co tutaj przyszedłeś, czyścicielu brudu? To zakazane!

Uśmieszek Lu-tze nie drgnął nawet. Starzec sięgnął pod szatę i wyjął niewielki mieszek.

— Tędy bliżej — wyjaśnił. A gdy ting stanął obok, wznosząc się nad nim groźnie, zaczął zwijać papierosa. — I wszędzie jest pełno brudu. Muszę poważnie porozmawiać z tym, który zamiata tutaj podłogi.

— Jak śmiesz głosić te obelgi! — wrzasnął mnich. — Wracaj do kuchni, sprzątaczu!

Skulony za Lu-tze Lobsang uświadomił sobie, że całe dojo znieruchomiało, by obserwować konflikt. Kilku mnichów szeptało coś do siebie nawzajem. Człowiek w brązowej szacie mistrza dojo patrzył obojętnie ze swego krzesła, wspierając brodę na dłoni.

Z niezwykłą, cierpliwą i doprowadzającą do szału delikatnością, niczym samuraj układający kwiaty, Lu-tze wyrównał ścinki tytoniu na papierosowej bibułce.

— Nie, raczej wyjdę tamtymi drzwiami, jeśli ci to nie przeszkadza — oświadczył.

— To zuchwalstwo! Jesteś zatem gotów do walki, nieprzyjacielu kurzu?

Mnich odskoczył i uniósł ręce do Pozycji Dorsza. Zawirował i trafił ciężkim kopniakiem w ciężki skórzany worek treningowy, uderzając tak mocno, że zerwał łańcuch. Potem znów stanął przed Lu-tze z rękami ułożonymi w Ataku Węża.

— Ai! Shao! Hai-iii… — zaczął.

Mistrz dojo wstał.

— Stać! — zawołał. — Czy nie chcesz poznać imienia człowieka, którego za chwilę zniszczysz?

Mnich zachował pozycję, patrząc gniewnie na Lu-tze.

— Nie muszę znać imienia sprzątacza — oświadczył.

Lu-tze zwinął papierosa w cienki rulonik i mrugnął do wojowniczego mnicha, co tylko mocniej roznieciło jego gniew.

— Zawsze mądrze jest znać imię sprzątacza, chłopcze — rzekł mistrz dojo. — A moje pytanie nie było skierowane do ciebie.


Tik


Jeremy patrzył na swoje prześcieradło.

Było pokryte notatkami. Jego notatkami.

Biegły przez całą poduszkę i dalej na ścianę. Były też szkice wyryte głęboko w tynku.

Ołówek znalazł pod łóżkiem. Naostrzył go nawet. Przez sen zatemperował ołówek! I sądząc na oko, pisał i rysował przez długie godziny. Próbował zanotować sen.

Wraz ze spisaną po jednej stronie kołdry listą części.

Wszystko miało głęboki sens, gdy to oglądał — jak młotek, kij albo wychwyt grawitacyjny Wheelbrighta. Było jak spotkanie ze starym przyjacielem. A teraz… Wpatrywał się w nabazgrane linie. Pisał tak szybko, że pomijał interpunkcję, a także niektóre litery. Ale dostrzegał w tych słowach sens.

Słyszał o takich zdarzeniach. Wielkie wynalazki czasami rzeczywiście brały się ze snów czy marzeń na jawie. Czy Hepzibah Whitlow nie wpadł na pomysł regulowanego wahadła w rezultacie swojej pracy na stanowisku miejskiego kata? Czy Wilframe Balderton nie powtarzał zawsze, że wizja wychwytu typu „rybi ogon” nawiedziła go, kiedy przejadł się homarem?

Tak, we śnie wszystko było oczywiste. Za dnia wymagało trochę więcej pracy.

W małej kuchni za warsztatem brzęknęły talerze. Jeremy zbiegł po schodach, ciągnąc za sobą prześcieradło.

— Zwykle jadam… — zaczął.

— Tofta, jafnie panie. — Igor odwrócił się od piecyka. — Lekko brązowego, jak przypufczam.

— Skąd wiesz?

— Igor uczy fię ftuki przewidywania, jafnie panie — wyjaśnił Igor. — Cóż to za wfpaniała mała kuchnia, jafnie panie. Nigdy jefcze nie widziałem fuflady oznaczonej „Łyżki”, która zawiera wewnątrz łyżki.

— Czy potrafisz jakoś pracować ze szkłem, Igorze? — spytał Jeremy, pomijając milczeniem ostatnią uwagę.

— Nie, jafnie panie — odparł Igor, smarując grzankę masłem.

— Nie?

— Nie pracować, jafnie panie. Ze fkłem potrafię zrobić wfyftko. Wielu moich pracodawców wymagało… fpecjalnych aparatów, trudnych do zdobycia gdziekolwiek. Czego by pan fobie życzył, jafnie panie?

— Jak byś się wziął za budowę czegoś takiego? — Jeremy rozłożył prześcieradło na stole.

Tost wypadł Igorowi spomiędzy palców o czarnych paznokciach.

— Coś nie w porządku? — zdziwił się Jeremy.

— Miałem wrażenie, że ktof przefedł po moim grobie — odparł Igor, ciągle wstrząśnięty.

— Ehm… Ty chyba nigdy naprawdę nie miałeś grobu, prawda?

— To takie powiedzenie, tylko takie powiedzenie — zapewnił urażony Igor.

— Te notatki dotyczą pomysłu, który… który miałem na budowę zegara…

— Fklany zegar… Tak, znam go. Mój dziadek Igor pomagał zbudować pierwfy.

— Pierwszy? Przecież to tylko bajka dla dzieci! Przyśnił mi się i…

— Dziadek Igor zawfe powtarzał, że było w tym cof bardzo dziwnego — oświadczył Igor. — Ta ekfplozja i w ogóle.

— On eksplodował? Z powodu metalowej sprężyny?

— Włafciwie to nie dokładnie ekfplodował, jafnie panie. Ekfplozje to dla naf, Igorów, zwykła rzecz. Ale to było… bardzo dziwne. Choć dziwnofć to dla naf też zwykła rzecz.

— Chcesz mi powiedzieć, że on naprawdę istniał?

Igor wydawał się trochę zakłopotany.

— Tak — powiedział. — Ale z drugiej ftrony… nie.

— Rzeczy albo istnieją, albo nie — oznajmił Jeremy. — Jestem w tej kwestii całkiem pewny. Biorę lekarstwo.

— On iftniał — wyjaśnił Igor. — A potem, kiedy już zaiftniał, to nigdy go nie było. Tak mi mówił dziadek, a budował zegar tymi rękami!

Jeremy spojrzał w dół. Dopiero teraz, kiedy się lepiej przyjrzał, zauważył wyraźne blizny wokół nadgarstków Igora.

— W nafej rodzinie naprawdę wierzymy w dziedziczenie — powiedział Igor, dostrzegając jego spojrzenie.

— Przekazywane z rąk do rąk, hahaha — rzekł Jeremy. Zastanowił się, gdzie jest jego lekarstwo.

— Bardzo zabawne, jafnie panie. Ale dziadek Igor zawfe powtarzał, że potem wfyftko to było… jak fen.

— Sen?

— Warftat wyglądał inaczej. Brakowało w nim zegara. Obłąkany doktor Wingle, który w owym czafie był jego panem, w ogóle nie pracował nad fkłanym zegarem, ale nad odzyfkiwaniem fłonecznego fwiatła z pomarańczy. Wfyftko było inne, i to było od zawfe. Jakby to fię nigdy nie ftało.

— Ale ten zegar pojawił się w bajkach dla dzieci!

— Rzeczywifcie, jafnie panie. Bardzo dziwna fprawa.

Jeremy zapatrzył się na brzemienne w notatki prześcieradło. Dokładny zegar. Nic więcej. Zegar, który sprawi, że inne zegary będą zbędne, jak powiedziała lady LeJean. Zbudowanie takiego zegara zagwarantuje zegarmistrzowi miejsce w historii pomiaru czasu. Owszem, opowieść mówiła o Czasie, która została uwięziona w zegarze, ale Jeremy’ego wcale nie interesowały Rzeczy Wymyślone. Zresztą zegar przecież tylko mierzył. Odległość nie wplątywała się w taśmę mierniczą. Zegar nie robi nic prócz liczenia zębów na kółku zębatym. Albo… w świetle…

Światło z ząbkami. Widział je we śnie. Światło niejako coś jasnego na niebie, ale jako pobudzona linia, sunąca w górę i w dół niczym fala.

— Czy potrafiłbyś… zbudować coś takiego? — zapytał.

Igor raz jeszcze przyjrzał się rysunkom.

— Tak. — Kiwnął głową. Po czym wskazał kilka dużych szklanych pojemników wokół szkicu kolumny centralnej. — I wiem, czym one fą — dodał.

— W moim ś… Wyobrażałem sobie, że musują — powiedział Jeremy.

— Bardzo, bardzo tajemna wiedza, te naczynia — ciągnął Igor, starannie ignorując wypowiedź Jeremy’ego. — Czy można tu doftać miedziane pręty, jafnie panie?

— W Ankh-Morpork? Bez trudu.

— A cynk?

— Całe mnóstwo, owszem.

— Kwaf fiarkowy?

— Na gąsiory, tak.

— Mufiałem umrzeć i trafić do nieba — westchnął Igor. — Niech jafnie pan mnie umiefci w pobliżu miedzi, cynku i kwafu — rzekł. — A wtedy ifkry polecą…


Tik


— Moje imię — rzekł Lu-tze, wspierając się na miotle, gdy gniewny ting wzniósł rękę — brzmi Lu-tze.

Dojo ucichło. Atakujący zamilkł w połowie okrzyku.

— Ai! Hai-gng! Gnh? Ożeżoszlagoszlaaaa…

Nie poruszył się, ale sprawiał wrażenie, jakby zapadł się w siebie, osunął z pozycji bojowej do rodzaju przerażonego, błagalnego przykucnięcia.

Lu-tze pochylił się i potarł zapałkę o jego nieprotestujący podbródek.

— A jak ty masz na imię, chłopcze? — spytał, zapalając zmiętego papierosa.

— Jego imię to Muł, Lu-tze. — Mistrz dojo pochylił się i wymierzył nieruchomemu tingowi kopniaka. — No cóż, Muł, znasz zasady. Zmierz się z człowiekiem, którego wyzwałeś, albo oddaj pas.

Postać przez chwilę trwała w całkowitym bezruchu, a potem ostrożnie, ruchami wykonywanymi niemal teatralnie tak, by nikogo nie urazić, zaczął gmerać przy pasie.

— Nie, nie, naprawdę nie trzeba — zapewnił łagodnie Lu-tze. — To było dobre wyzwanie. Porządne „Ai!” i całkiem przyzwoite „Hai-iii”. Tak sądzę. Ogólnie niezły bojowy bełkot, jaki teraz nieczęsto już można usłyszeć. I nie chcielibyśmy, żeby w takiej chwili opadły mu spodnie, prawda? — Pociągnął nosem i dodał: — Zwłaszcza w takiej chwili.

Poklepał skulonego tinga po ramieniu.

— Pamiętaj tylko regułę, którą nauczyciel przekazał wam pierwszego dnia. Prawda? I… Czemu nie pójdziesz się oczyścić? Znaczy, niektórzy z nas muszą tu sprzątać.

Potem odwrócił się i skinął mistrzowi dojo.

— A skoro już tu jestem, mistrzu, chciałbym pokazać młodemu Lobsangowi Aparat Kapryśnych Kul.

Mistrz dojo skłonił się nisko.

— Jest twój, sprzątaczu Lu-tze.

Kiedy Lobsang podążył za idącym spokojnie Lu-tze, usłyszał mistrza dojo, który — jak wszyscy nauczyciele — nigdy nie przepuszczał okazji, by wtłoczyć uczniom do głów jakąś lekcję.

— Dojo! — zawołał mistrz. — Jak brzmi Pierwsza Zasada?

Nawet skulony agresor wymamrotał odpowiedź wraz z chórem:

— Nie działaj pochopnie, kiedy stajesz naprzeciw łysych, pomarszczonych i uśmiechniętych staruszków!

— To dobra zasada, ta Pierwsza Zasada — stwierdził Lu-tze, prowadząc Lobsanga do sąsiedniego pomieszczenia. — Spotkałem wielu, którzy mogliby się do niej stosować dla własnej korzyści.

Zatrzymał się i nie patrząc na Lobsanga Ludda, wyciągnął rękę.

— Bardzo proszę, zwróć ten mały szpadelek, który mi ukradłeś.

— Przecież nawet się do ciebie nie zbliżyłem, mistrzu!

Uśmiech Lu-tze nawet nie drgnął.

— Aha. No tak. To prawda. Proszę o wybaczenie. Paplanie starego człowieka. Czyż nie jest napisane: „Własnej głowy bym zapomniał, gdyby nie była przytwierdzona”? Idźmy dalej.

Podłoga w sali była drewniana, ale ściany wysokie i wyłożone matami. Tu i tam dało się zauważyć czerwonobrązowe plamy.

— Ehm… Mamy jeden taki w dojo nowicjuszy, sprzątaczu — oznajmił Lobsang.

— Ale w tamtym kule zrobione są z miękkiej skóry, tak? — Starzec podszedł do wysokiego drewnianego sześcianu. Rząd otworów biegł wzdłuż ściany skierowanej ku sali. — I lecą dość wolno, o ile pamiętam.

— No… tak — przyznał Lobsang.

Sprzątacz pociągnął bardzo dużą dźwignię. Gdzieś w dole metal zgrzytnął o metal, a potem zaszumiała gwałtownie woda. Powietrze zaczęło świszczeć w spojeniach skrzyni.

— Te są drewniane — poinformował spokojnie Lu-tze. — Złap którąś.

Coś musnęło ucho Lobsanga, a maty za nim zadygotały, gdy kula wbiła się w nie głęboko, a potem upadła na podłogę.

— Może odrobinę wolniej… — mruknął Lu-tze i przekręcił gałkę.

Po piętnastu przepuszczonych kulach Lobsang chwycił kolejną na brzuch. Lu-tze westchnął i pchnął dźwignię z powrotem.

— Brawo — rzekł.

— Sprzątaczu, nie jestem przyzwyczajony… — zaczął chłopak, wstając z podłogi.

— Och, wiedziałem, że nie złapiesz kuli — oświadczył Lu-tze. — Nawet nasz gwałtowny przyjaciel z dojo przy tej prędkości żadnej by nie złapał.

— Ale powiedziałeś przecież, że je spowolniłeś!

— Tylko tyle, żeby cię nie zabiły. To próba, rozumiesz. Wszystko jest próbą. Chodźmy, mój chłopcze. Nie możemy pozwolić, żeby opat na nas czekał.

I Lu-tze pomaszerował dalej, ciągnąc za sobą smużkę tytoniowego dymu.

Idąc za nim, Lobsang stawał się coraz bardziej nerwowy. To rzeczywiście Lu-tze, dojo wykazało to jasno. Zresztą wiedział i tak. Popatrzył na okrągłą twarz spoglądającą przyjaźnie na rozgniewanego wojownika — i wiedział. Ale… zwykły sprzątacz? Żadnych insygniów? Statusu? Chociaż nie, status był oczywisty — mistrz dojo nawet przed opatem nie mógłby pokłonić się niżej. Mimo to…

A teraz szedł za tym starcem korytarzami, gdzie nawet mnichom nie wolno było wchodzić pod karą śmierci. Wcześniej czy później z pewnością czekają go kłopoty.

— Sprzątaczu, naprawdę uważam, że powinienem wrócić do swoich kuchennych obowiązków… — zaczął.

— A tak. Prace kuchenne — rzekł Lu-tze. — Mają cię nauczyć cnoty posłuszeństwa oraz ciężkiej pracy, zgadza się?

— Tak, sprzątaczu.

— I to działa?

— O tak.

— Naprawdę?

— No więc… nie.

— Muszę ci wyznać, że nie są tym wszystkim, za co się je uważa — powiedział Lu-tze. — Podczas gdy to, co mamy tutaj mój chłopcze… — Przeszedł pod bramą. — To jest edukacja.

Była to największa hala, jaką Lobsang w życiu widział. Strumienie światła padały od góry z przeszklonych otworów w sklepieniu. A niżej, mająca ponad pięćdziesiąt sążni średnicy i doglądana przez starszych mnichów, którzy przechodzili nad nią po delikatnych linowych pomostach, leżała…

Lobsang słyszał już o mandali.

Wyglądała, jakby ktoś wziął całe tony kolorowego piasku i cisnął na podłogę w wielkim wirze barwnego chaosu. Ale porządek walczył w tym chaosie o przetrwanie, wznosząc się, opadając i rozprzestrzeniając. Miliony wirujących przypadkowo ziarenek piasku tworzyło czasem jakiś fragment wzoru, który replikował się i rozbiegał po całym kole, odbijał i zlewał z innymi wzorami, aż w końcu rozpływał w ogólnym szumie. Zdarzało się to raz po raz i zmieniało mandalę w bezgłośną, ale gwałtowną wojnę kolorów.

Lu-tze wstąpił na niepewny z wyglądu mostek z desek i lin.

— I jak? — zapytał. — Co o tym myślisz?

Lobsang odetchnął głęboko. Czuł, że gdyby spadł z mostka, runąłby w rozkołysane kolory i nigdy, nigdy nie uderzył o podłogę. Zamrugał i potarł czoło.

— Jest… zła — powiedział.

— Naprawdę? — zdziwił się Lu-tze. — Niewielu mówi coś takiego za pierwszym razem. Używają raczej takich słów jak „cudowna”.

— Niedobrze się porusza!

— Co?

Lobsang chwycił się linowej poręczy.

— Te wzory… — zaczął.

— Historia się powtarza — wyjaśnił Lu-tze. — Zawsze tam są.

— Nie, one… — Lobsang usiłował ogarnąć wszystko. Widział wzory pod wzorami, zamaskowane jako elementy chaosu. — Chodzi mi… o te inne wzory…

Osunął się do przodu.


Powietrze było chłodne, świat wirował, a grunt pędził mu na spotkanie.

Zatrzymał się w odległości kilku cali.

Powietrze wokół skwierczało, jakby było delikatnie podsmażane.

— Nowobram Ludd?

— Lu-tze? — odpowiedział. — Mandala jest…

Gdzie się podziały kolory? Dlaczego powietrze było wilgotne i pachniało miastem?

Widmowe wspomnienia się rozpłynęły. A znikając, mówiły: Jak możemy być wspomnieniami, kiedy dopiero mamy się zdarzyć? Z pewnością pamiętasz, jak wspiąłeś się na sam dach Gildii Piekarzy i odkryłeś, że ktoś obluzował wszystkie kamienie wieńczące mur, ponieważ to się właśnie zdarzyło…

Ostatnie konające wspomnienie rzuciło jeszcze: Zaraz, przecież minęły już miesiące!

— Nie, nie jesteśmy Lu-tze, tajemniczy spadający chłopcze — usłyszał znowu ten sam głos. — Możesz się odwrócić?

Nowobram z wielkim trudem zdołał poruszyć głową. Miał wrażenie, że tkwi w gęstym powietrzu.

Potężnie zbudowany młody człowiek w brudnej żółtej szacie siedział o kilka stóp od niego na odwróconej skrzynce. Wyglądałby całkiem jak mnich, gdyby nie włosy. Jego włosy wydawały się osobnym organizmem. Powiedzieć, że są czarne i spięte w kucyk, to stracić okazję użycia słowa „słoniowe”. To były włosy mające osobowość.

— Zwykle nazywam się Soto — oświadczył człowiek pod włosami. — Marco Soto. Nie będę się starał zapamiętać twojego imienia, dopóki się nie dowiemy, czy przeżyjesz, prawda? Powiedz mi zatem, czy rozważałeś kiedyś radości, jakie niesie życie duchowe?

— W tej chwili? Oczywiście! — zapewnił… Nowobram. Tak przecież mam na imię, pomyślał. Ale dlaczego pamiętam Lobsanga? — Właśnie się zastanawiałem nad możliwością zmiany zawodu.

— Rozsądny wybór kariery — pochwalił Soto.

— Czy to jakieś czary?

Nowobram spróbował się poruszyć, ale wisiał tylko, obracając się powoli w powietrzu tuż nad wyczekującym gruntem.

— Niezupełnie. Jak się wydaje, przekształciłeś czas.

— Ja? A jak to zrobiłem?

— Nie wiesz?

— Nie.

— No, no, posłuchajcie tylko — rzekł Soto, jakby zwracał się do bliskich towarzyszy. — Prawdopodobnie zużywają pełny czas wirowy prokrastynatora, by nie dopuścić, aby twoja drobna sztuczka spowodowała niewypowiedziane szkody dla całego świata, a ty nie wiesz, jak to zrobiłeś?

— Nie.

— W takim razie wyszkolimy cię. To dobre życie i oferuje znakomite perspektywy. W każdym razie… — dodał, pociągając nosem — lepsze niż te, które masz w tej chwili.

Nowobram z wysiłkiem próbował przekręcić głowę dalej.

— Wyszkolić mnie w czym, tak dokładnie?

Soto westchnął.

— Wciąż zadajesz pytania, mały. Idziesz ze mną czy nie?

— Jak…?

— Posłuchaj. To, co ci proponuję, to okazja życia. Rozumiesz?

— A dlaczego to okazja życia, panie Soto?

— Nie, źle mnie zrozumiałeś. Ja, to znaczy Marco Soto, składam tobie, to znaczy Nowobramowi Luddowi, propozycję życia. Chodzi o to, że będziesz miał życie. A to więcej, niż ci pozostanie za krótką chwilę.

Nowobram się zawahał. Wyczuwał lekkie mrowienie w całym ciele. W pewnym sensie nadal spadał. Nie miał pojęcia, skąd o tym wie, ale wiedza ta była równie realna jak kamienie bruku tuż pod nim. Jeśli dokona błędnego wyboru, ten upadek będzie kontynuowany. Do tej chwili był całkiem łatwy. Dopiero ostatnie kilka cali okaże się śmiertelnie trudne.

— Muszę przyznać, że nie podoba mi się, jak obecnie płynie moje życie — zapewnił. — Może dobrze będzie nadać mu nowy kierunek.

— Słusznie.

Mężczyzna z owłosioną głową wyjął spod szaty jakiś aparat. Przypominał złożone liczydło, ale kiedy je otworzył, niektóre części zniknęły w rozbłyskach światła — jakby przeniosły się tam, gdzie były niewidoczne.

— Co pan robi?

— Wiesz, co to jest energia kinetyczna?

— Nie.

— To coś, czego w tej chwili masz o wiele za dużo. — Palce Soto zatańczyły na koralikach, znikając czasem i pojawiając się znowu. — Przypuszczam, że ważysz około stu dziesięciu funtów, prawda?

Schował niewielkie urządzenie i podszedł do stojącego opodal wozu. Zrobił coś, czego Nowobram nie widział, a potem wrócił.

— Za kilka sekund dokończysz swój upadek — oznajmił. Sięgnął pod chłopca i położył coś na bruku. — Staraj się uznać to za początek nowego życia.

Nowobram upadł. Uderzył o grunt. Powietrze rozbłysło fioletem, a wyładowany wóz po drugiej stronie ulicy podskoczył na stopę w górę i runął ciężko. Jedno koło odpadło i potoczyło się gdzieś.

Soto pochylił się i uścisnął bezwładną dłoń chłopca.

— Dobrze się czujesz? — zapytał. — Jakieś sińce?

— Trochę zabolało — odparł oszołomiony Nowobram.

— Może jesteś trochę cięższy, niż na to wyglądasz. Pozwól… — Soto chwycił Nowobrama pod pachy i zaczął ciągnąć w mgłę.

— Czy mógłbym pójść i…?

— Nie.

— Ale gildia…

— W gildii już nie istniejesz.

— To bez sensu. Przecież jestem zapisany w ich rejestrach.

— Nie, nie jesteś. Zajmiemy się tym.

— Jak? Nie możecie zmienić historii!

— Założymy się?

— Do kogo przystąpiłem?

— Należymy do najtajniejszego związku, jaki możesz sobie wyobrazić.

— Naprawdę? A kim jesteście?

— Mnichami historii.

— Co? Nigdy o was nie słyszałem!

— Sam widzisz, jacy jesteśmy dobrzy.

Rzeczywiście byli tacy dobrzy.

A potem czas napłynął z powrotem.

I wróciła teraźniejszość.


— Dobrze się czujesz, chłopcze?

Lobsang otworzył oczy. Miał wrażenie, że ktoś próbuje wyrwać mu rękę ze stawu.

Spojrzał wzdłuż tej ręki na Lu-tze, który leżał płasko na rozkołysanym mostku i go trzymał.

— Co się stało?

— Myślę, że to podniecenie, mój chłopcze. Albo zawrót głowy. Ale nie patrz teraz w dół.

Z dołu dobiegał głośny szum, jakby brzęczenie roju bardzo rozzłoszczonych pszczół. Lobsang odruchowo zaczął odwracać głowę.

— Powiedziałem: nie patrz w dół! Uspokój się…

Lu-tze wstał na nogi. Uniósł Lobsanga na wyciągniętej ręce, jakby chłopiec był piórkiem, aż jego sandały znalazły się nad deskami mostku. Poniżej mnisi biegali po pomostach i krzyczeli.

— A teraz zamknij oczy… Nie patrz w dół! Poprowadzę cię na drugi koniec, dobrze?

— Ja, tego… Przypomniałem sobie… jak byłem w mieście i Soto mnie znalazł… Pamiętałem… — mówił słabym głosem Lobsang, drepcząc za sprzątaczem.

— Można się było spodziewać. W tych okolicznościach…

— Ale pamiętam, że kiedy tam byłem, pamiętałem też, że byłem tutaj. I o mandali!

— Czyż nie jest zapisane w świętych tekstach „Wiele się dzieje rzeczy, moim zdaniem, o których nie mamy pojęcia”?

— Ja… na tę sentencję też jeszcze nie trafiłem, sprzątaczu — powiedział Lobsang.

Czuł wokół siebie chłodniejsze powietrze, co sugerowało, że dotarli do skalnego tunelu po drugiej stronie hali.

— Smutne, ale w pismach, jakie tu mają, prawdopodobnie jej nie znajdziesz — odparł Lu-tze. — Aha, i możesz już otworzyć oczy.

Szli dalej. Lobsang pocierał głowę, by stłumić niezwykłość własnych myśli.

Za nimi wściekłe wiry na kręgu barw, które koncentrowały się wokół punktu, gdzie spadłby Lobsang, stopniowo uspokoiły się i zabliźniły.


Według „Pierwszego Zwoju Wena Wiecznie Zaskoczonego”, Wen i Mulisty Staw dotarli do zielonej kotliny między wysokimi górami. I powiedział wtedy Wen:

— Oto miejsce. Tutaj stanie świątynia poświęcona zwijaniu i rozwijaniu czasu. Widzę ją.

— Ja nie widzę, mistrzu — odparł Mulisty Staw.

— Jest tam — rzekł Wen.

Wskazał palcem i jego ręka zniknęła.

— Ach! — zawołał Mulisty Staw. — Tam…

Z drzew rosnących dziko między strumykami spłynęło na głowę Wena kilka płatków kwiatu wiśni.

— A ten idealny dzień trwać będzie wiecznie — rzekł Wen. — Powietrze jest rześkie, słońce świeci jasno, lód spływa strumieniami. Każdy dzień w tej dolinie będzie tym doskonałym dniem.

— Może się trochę znudzić, mistrzu — zauważył Mulisty Staw.

— To dlatego że nie potrafisz jeszcze radzić sobie z czasem — odparł Wen. — Ale nauczę cię używać czasu tak samo, jak używasz płaszcza: nosisz, gdy to konieczne, a odrzucasz, kiedy nie potrzebujesz.

— Czy będę musiał go prać? — zapytał Mulisty Staw.

Wen przyjrzał mu się z uwagą.

— To było albo bardzo skomplikowane przemyślenie z twojej strony, Mulisty Stawie, albo usiłowałeś rozciągnąć metaforę w raczej głupawym kierunku. Jak sądzisz, która to z dwóch możliwości?

Mulisty Staw spuścił głowę. Potem spojrzał w niebo. A jeszcze później zwrócił się do Wena.

— Myślę, że jestem głupi, mistrzu.

— Dobrze — przyznał Wen. — I szczęśliwie się składa, że w tej chwili jesteś moim uczniem. Albowiem jeśli potrafię ciebie nauczyć, Mulisty Stawie, to potrafię nauczyć każdego.

Mulisty Staw skłonił głowę z wyraźną ulgą.

— To dla mnie wielki zaszczyt, mistrzu.

— Istnieje też druga część mego planu — oznajmił Wen.

— Ach… — rzekł Mulisty Staw z miną, o której sądził, że wygląda z nią mądrze, choć w rzeczywistości wyglądał raczej jak ktoś, kto przypomina sobie bolesne ruchy jelit. — Plan mający drugą część, mistrzu, zawsze jest dobrym planem.

— Znajdź mi piasek we wszystkich barwach oraz płaską skałę. Pokażę ci sposób, by prądy czasu uczynić widzialnymi.

— Aha. Dobrze.

— Jest również trzecia część mego planu.

— Trzecia część, tak?

— Mogę nauczyć kilku utalentowanych, jak kontrolować swój czas, spowalniać go i przyspieszać, magazynować i kierować niby wodę w tych strumieniach. Ale obawiam się, że większość ludzi nie pozwoli sobie na zyskanie takich umiejętności. Będziemy musieli zbudować… urządzenia zbierające i uwalniające czas tam, gdzie wystąpi potrzeba, ponieważ postęp ludzkości nie jest możliwy, gdy ludzie niesieni są jak liście w nurcie strumienia. Ludzie muszą mieć możliwość marnowania czasu, zyskiwania na czasie, tracenia czasu i grania na czas. To będzie nasze główne zadanie.

Mulisty Staw wykrzywił twarz z wysiłku zrozumienia. Potem wolno podniósł rękę.

Wen westchnął.

— Chcesz zapytać, co się stało z płaszczem, tak?

Mulisty Staw przytaknął.

— Zapomnij o płaszczu, mój uczniu. Płaszcz nie jest ważny. Pamiętaj tylko, że jesteś czystą kartką papieru, na której będę pisał… — Wen uniósł dłoń, gdy Mulisty Staw otworzył usta. — To tylko metafora, kolejna metafora. A teraz przygotuj jakiś obiad.

— Metaforycznie czy realnie, mistrzu?

— Tak i tak.

Stadko białych ptaków poderwało się spomiędzy drzew i zatoczyło krąg na niebie, nim odleciało w głąb doliny.

— Będą tu gołębie — rzekł Wen, gdy Mulisty Staw odszedł rozpalać ogień. — Każdego dnia będą tu gołębie.


Lu-tze zostawił nowicjusza w przedpokoju. Tych, którzy go nie lubili, pewnie by zaskoczyło, że poświęcił chwilę na poprawienie swej szaty, a dopiero potem wszedł na audiencję u opata. Jednak Lu-tze dbał o ludzi, nawet jeśli nie dbał o reguły. Zgasił też papierosa i wetknął niedopałek za ucho. Znał opata już prawie sześćset lat i szanował go. Niewielu było takich, których Lu-tze szanował. Większość mogła liczyć tylko na tolerancję.

Na ogół stosunki sprzątacza z ludźmi układały się odwrotnie proporcjonalnie do ich lokalnej ważności; prawdą była również podobna teza o stosunkach przeciwnych. Najstarsi mnisi… no cóż, wśród ludzi tak oświeconych nie mogą się zdarzyć złe myśli, ale trzeba przyznać, że widok Lu-tze spacerującego bezczelnie po świątyni nieraz splamił tę czy tamtą karmę. Dla myślicieli pewnego rodzaju sprzątacz był osobistą obrazą — wraz ze swym brakiem formalnej edukacji czy oficjalnego statusu, jego głupią i nieważną Drogą i jego niewiarygodnymi sukcesami. Dlatego zaskakujące było, że opat go lubił, jako że wśród mieszkańców doliny nie było nikogo bardziej się różniącego od sprzątacza — nikogo tak uczonego, tak niepraktycznego i tak delikatnego. Ale przecież naturą wszechświata jest niespodzianką.

Lu-tze skinął młodszym akolitom, którzy otworzyli mu wielkie, zdobione laką wrota.

— Jak się dziś czuje jego świątobliwość? — zapytał.

— Zęby wciąż sprawiają mu kłopoty, o Lu-tze, ale zachowuje ciągłość i właśnie w bardzo zadowalającym stylu zrobił swoje pierwsze kroki.

— A tak, rzeczywiście, chyba słyszałem gongi.

Grupa mnichów zebrała się pośrodku sali. Rozstąpili się, gdy Lu-tze zbliżył się do kojca. Niestety, kojec był niezbędny. Opat nigdy nie opanował sztuki kołowego starzenia, musiał zatem osiągać długowieczność metodą bardziej tradycyjną, poprzez seryjną reinkarnację.

— Ach, sprzątaczu — wymamrotał, niezręcznie odrzucając na bok żółtą piłkę. Ucieszył się wyraźnie. — Jak twoje góry? Ciem siaśtećko, ciem siaśtećko!

Udało mi się uzyskać wulkanizm, wasza wielebność. To bardzo zachęcający efekt.

— I czy zdrowie trwale ci dopisuje? — upewnił się opat, pulchną rączką uderzając drewnianą żyrafą o pręty kojca.

— Tak, wasza świątobliwość. Dobrze widzieć, że wasza świątobliwość znów stanął na nogi.

— Na razie to tylko kilka kroków, niestety ciuciu siaśtećko, ciem siaśtećko. Na nieszczęście młode ciała podejmują własne decyzje SIAŚTEĆKO!

— Wysłałeś mi wiadomość, wasza wielebność. Mówiła „Poddaj go próbie”.

— I co sądzisz o naszym ciem siaśtećko, ciem siaśtećko, ciem siaśtećko JUŚ! młodym Lobsangu Luddzie? — Akolita podszedł szybko z tacą sucharków. — Przy okazji, masz ochotę na sucharka? — zaproponował opat. — Siaśtećko cacy!

— Nie, wasza wielebność, mam już wszystkie zęby.

— Ludd to zagadka, nieprawdaż? Jego nauczyciele siaśtećko cacy, mmm, siaśtećko mówili, że jest bardzo utalentowany, ale jakby nie całkiem tutaj. Ty jednak nigdy go nie spotkałeś, nie znasz jego historii i dlatego mmm, siaśtećko chętnie wysłucham twojej bezstronnej opinii mmm, SIAŚTEĆKO.

— Jest więcej niż szybki, wasza wielebność — rzekł Lu-tze. — Mam wrażenie, że zaczyna reagować na zdarzenia, zanim jeszcze się zdarzą.

— Jak ktokolwiek mógłby to stwierdzić? Ciem misia, ciem misia, ciem, ciem MISIA!

— Postawiłem go przed Aparatem Kapryśnych Kul w dojo starszych. Przesuwał się w stronę właściwego otworu na ułamek sekundy przed wyrzuceniem kuli.

— Czyżby jakaś gluglu telepatia?

— Gdyby prosty mechanizm posiadał własny umysł, to sądzę, że mielibyśmy poważne kłopoty. — Lu-tze nabrał tchu. — A w pomieszczeniu mandali zobaczył wzorce w chaosie.

— Pozwoliłeś neoficie zobaczyć mandalę?! — przeraził się główny akolita Rinpo.

— Jeśli chcesz sprawdzić, czy ktoś potrafi pływać, wepchnij go do rzeki — odparł Lu-tze, wzruszając ramionami. — Czy istnieje inny sposób?

— Ale spojrzeć na nią bez odpowiedniego przeszkolenia…

— Zobaczył wzory. I zareagował na mandalę.

Lu-tze nie dodał: a mandala zareagowała na niego. Musiał się nad tym zastanowić. Kiedy człowiek spogląda w otchłań, otchłań nie powinna do niego machać.

— To jest jednak misiomisiomisioplapla absolutnie zakazane. — Opat niezgrabnie pogrzebał wśród zabawek i wybrał duży drewniany klocek z wyrysowanym wesołym niebieskim słoniem. Rzucił klockiem w Rinpo. — Czasami pozwalasz sobie na zbyt wiele, sprzątaczu pać sonik!

Sprawność opata w rozpoznawaniu zwierząt wzbudziła lekkie oklaski akolitów.

— Zobaczył wzory. Wie, co się dzieje. Tyle że jeszcze nie zdaje sobie sprawy z tego, co wie — oświadczył z uporem Lu-tze. — A w pierwszych sekundach naszego spotkania ukradł mi pewien niewielki, ale wartościowy przedmiot. Wciąż się zastanawiam, jak to zrobił. Czy naprawdę może być aż tak szybki bez treningu? Kim jest ten chłopak?


Tik


Kim jest ta dziewczyna?

Madame Frout, dyrektorka Akademii Frout i pionierka Froutowskiej Metody Nauki Poprzez Zabawę, często się nad tym zastanawiała, kiedy musiała przeprowadzać rozmowy z panną Susan. Oczywiście, dziewczyna była jej pracownicą, ale… no cóż, madame Frout niezbyt dobrze radziła sobie z dyscypliną. Może właśnie dlatego stworzyła metodę, która żadnej dyscypliny nie wymagała. Zwykle polegała na przemawianiu do ludzi radosnym głosem, dopóki nie ustępowali z czystego zakłopotania jej zachowaniem.

Wydawało się, że panna Susan niczym nie jest zakłopotana.

— Wezwałam cię, Susan, z powodu… no, powód jest taki… — Madame Frout umilkła.

— Były skargi? — zapytała panna Susan.

— E, nie, no… Chociaż panna Smith mówiła, że dzieci po twoich lekcjach są trochę, no… niespokojne. Ich umiejętność czytania, jak twierdzi, wydaje się dość nieszczęśliwie rozwinięta…

— Panna Smith uważa, że dobra książka mówi o chłopcu i jego psie, jak biegają za dużą czerwoną piłką. Moje dzieci nauczyły się, że należy oczekiwać fabuły. Nic dziwnego, że są niecierpliwe. Obecnie czytamy „Takie srogie bajeczki”.

— To dość nieuprzejma wypowiedź, Susan.

— Nie, madame. To bardzo grzeczna wypowiedź. Byłabym nieuprzejma, gdybym powiedziała, że w piekle jest specjalny krąg przeznaczony dla takich nauczycielek jak panna Smith.

— Przecież to okro… — Madame Frout przerwała i zaczęła od początku. — W ogóle nie powinnaś ich jeszcze uczyć czytać — warknęła gniewnie.

Ale było to warknięcie śpiącego ślepego szczeniaczka. Madame Frout skuliła się w fotelu, kiedy Susan uniosła głowę. Ta dziewczyna miała przerażającą umiejętność poświęcania rozmówcy pełnej uwagi. Trzeba by być lepszą osobą niż madame Frout, żeby przetrwać taką koncentrację. Zdawało się, że Susan bada duszę i stawia małe czerwone kółka wokół tych fragmentów, które jej się nie podobają. Kiedy panna Susan patrzyła na człowieka, to jakby wystawiała mu ocenę.

— Chcę powiedzieć — wymamrotała dyrektorka — że dzieciństwo to czas zabawy i…

— Nauki — dokończyła panna Susan.

— Nauki poprzez zabawę — uzupełniła madame Frout, z wdzięcznością wkraczając na znajome terytorium. — Przecież kociaki i szczenięta…

— …wyrastają na koty i psy, które są jeszcze mniej interesujące. Podczas gdy dzieci powinny wyrosnąć na ludzi dojrzałych.

Madame Frout westchnęła. W żaden sposób nie posuwała się naprzód. Zawsze tak było. Wiedziała, że jest bezsilna. Wieści o pannie Susan szybko się rozchodziły. Zmartwieni rodzice, którzy skierowali się ku Nauce Poprzez Zabawę, ponieważ zwątpili, czy uda się skłonić potomstwo do Nauki Poprzez Zwracanie Uwagi Na To, Co Ktoś Mówi, odkrywali, że dzieci wracają do domu trochę spokojniejsze, trochę bardziej zamyślone i ze stosem pracy domowej, którą — co niezwykłe — odrabiały bez przypominania i nawet pies im pomagał. I wracały z opowieściami o pannie Susan.

Panna Susan mówiła wszystkimi językami. Panna Susan wiedziała wszystko o wszystkim. Panna Susan miała wspaniałe pomysły na szkolne wycieczki…

…a to było szczególnie dziwne, ponieważ — o ile madame Frout wiedziała — żadnej oficjalnie nie zorganizowano. Kiedy mijała drzwi klasy Susan, nieodmiennie dobiegała zza nich pełna skupienia cisza. To ją irytowało. Przypominało te ponure czasy, kiedy dzieci były Musztrowane w klasach stanowiących prawdziwe Izby Tortur Dla Młodych Umysłów. Ale inni nauczyciele opowiadali, że słychać stamtąd jakieś dźwięki. Niekiedy był to cichy szum fal albo dżungli. A raz, panna Frout mogłaby przysiąc, gdyby należała do osób skłonnych do przysięgania, że kiedy przechodziła, za drzwiami odbywała się prawdziwa bitwa. Często się to zdarzało przy Nauce Poprzez Zabawę, jednak tym razem dodatek trąb, świst strzał i wrzaski rannych wydawały się pewną przesadą.

Gwałtownie otworzyła drzwi i poczuła, jak coś przemknęło jej nad głową. Panna Susan na krześle czytała książkę, a przed nią półkolem, ze skrzyżowanymi nogami siedziały dzieci, ciche i zasłuchane. Był to taki właśnie staroświecki obrazek, jakiego madame Frout nienawidziła: jak gdyby te dzieci modliły się przed jakimś Ołtarzem Wiedzy.

Nikt nie powiedział ani słowa. Wszystkie patrzące na nią dzieci oraz panna Susan w uprzejmy sposób dawały do zrozumienia, że czekają, aż dyrektorka wyjdzie.

Odskoczyła na korytarz, drzwi się za nią zatrzasnęły. Dopiero wtedy zauważyła długą, prymitywną strzałę, wciąż wibrującą w przeciwległej ścianie.

Madame Frout spojrzała na drzwi pokryte znajomą zieloną farbą, a potem znów na strzałę…

…która zniknęła.

Przeniosła do klasy panny Susan Jasona. To było okrutne, ale madame Frout uznała, że teraz toczy się między nimi niewypowiedziana wojna.

Gdyby dzieci były bronią, Jason byłby zakazany przez międzynarodowe konwencje. Miał czułych rodziców i okres skupienia uwagi rzędu minus kilku sekund, chyba że chodziło o pomysłowe okrucieństwo wobec małych futrzastych zwierzątek, kiedy to potrafił wykazać się sporą cierpliwością. Jason kopał, bił, gryzł i pluł. Jego obrazki śmiertelnie przerażały pannę Smith, która zwykle o każdym dziecku potrafiła powiedzieć coś miłego. Stanowczo należał do chłopców o szczególnych wymaganiach. W opinii pokoju nauczycielskiego najpierw wymagał egzorcyzmu.

Madame Frout pochyliła się, by podsłuchiwać przez dziurkę od klucza. Usłyszała pierwszy dzienny napad szału Jasona, a potem ciszę. Nie zrozumiała, co powiedziała panna Susan.

Kiedy pół godziny później znalazła pretekst, by zajrzeć do sali, Jason pomagał dwóm małym dziewczynkom wycinać królika z tektury.

Jego rodzice mówili potem, że są zaskoczeni przemianą, choć, jak się zdaje, zasypiał teraz jedynie przy zapalonym świetle.

Madame Frout próbowała kiedyś wypytywać swoją najnowszą nauczycielkę. Znakomite referencje owszem, są przydatne, ale w końcu była to jej pracownica. Kłopot polegał na tym, jak się przekonała, że Susan potrafiła tak odpowiadać, by madame Frout odchodziła całkiem usatysfakcjonowana. Dopiero później, w gabinecie, uświadamiała sobie, że nie uzyskała ani jednej dokładnej odpowiedzi. Jednak wtedy było już za późno.

I rzeczywiście było za późno, gdyż szkoła zyskała nagle listę oczekujących. Rodzice walczyli o to, by zapisać dzieci do klasy panny Susan. A co do historii, jakie opowiadały w domu… Cóż, wszyscy przecież wiedzą, że dzieci mają bujną wyobraźnię, prawda?

Hm, ale to wypracowanie Richendy Higgs… Madame Frout sięgnęła po okulary — była zbyt próżna, by nosić je przez cały czas, zwykle więc wisiały na sznureczku na szyi — i raz jeszcze je przeczytała. W całości wyglądało tak:


Człowiek z samych kości pszyszedł i rozmawiał z nami i wcale nie był straszny i miał wielkiego białego konia. Mogliśmy poklepać konia. On opowiadał nam ciekawe rzeczy i żeby uważać jak, pszechodzimy przez ulicę.


Madame Frout podała kartkę Susan siedzącej po drugiej stronie biurka. Dziewczyna przeczytała z uwagą. Wyjęła czerwony ołówek, zaznaczyła kilka błędów i oddała wypracowanie dyrektorce.

— I jak? — spytała madame Frout.

— Owszem, nie radzi sobie z interpunkcją. Ale niekiedy już sobie przypomina, że po „p” pisze się zwykle „rz”.

— A… o co chodzi z tym wielkim białym koniem w klasie? — wykrztusiła w końcu madame Frout.

Panna Susan spojrzała na nią z politowaniem.

— Czy ktokolwiek zdołałby wprowadzić konia do klasy? Tam są przecież dwa ciągi schodów.

Tym razem panna Frout postanowiła, że nie da się zbić z tropu. Sięgnęła po następne krótkie wypracowanie.


Dzisiaj mówił do nas pan Slumph, który jest strachem, ale teraz jest już grzeczny. Powiedział nam, co robić z tymi drugimi. Można założyć sobie koc na gowę, ale lepiej założyć go na gowę strachowi i on wtedy myśli że nie istnieje i jest zniknienty. I opowiadał nam chistorie o ludziach, co na nich wyskakiwał. I powiedział, że jak panna Susan nas teraz uczy, to myśli że żadne strachy nie przyjdą nam do domu, bo żaden strach nie chce żeby panna Susan go znalazła.


Strachy, Susan?

— Ależ te dzieci mają wyobraźnię — odparła Susan z powagą.

— Czyżbyś wprowadzała dzieci w zjawiska okultyzmu? — spytała podejrzliwie madame Frout. Doskonale zdawała sobie sprawę, że takie rzeczy bardzo niepokoją rodziców.

— O tak.

— Co? Dlaczego?

— Żeby potem nie doznały wstrząsu — wyjaśniła spokojnie panna Susan.

— Ale pani Robertson mówiła mi, że jej Emma chodziła po całym domu i szukała potworów w szafach. Do tej pory zawsze się ich bała!

— Miała kij?

— Miała miecz swojego ojca!

— Bardzo rozsądnie.

— Posłuchaj mnie, Susan… Chyba rozumiem, co chcesz osiągnąć — powiedziała madame Frout, chociaż wcale nie rozumiała. — Ale rodzice nie pochwalają takich rzeczy.

— Owszem — zgodziła się Susan. — Wydaje mi się czasem, że ludzie powinni zdawać porządny egzamin, zanim będą mogli zostać rodzicami. To znaczy nie tylko praktyczny.

— Mimo wszystko musimy szanować ich opinie — oświadczyła madame Frout, choć bez przekonania, gdyż niekiedy miała takie samo zdanie.

Była też ta sprawa z wywiadówką. Madame czuła zbyt wielkie napięcie, by obserwować, co robi jej najmłodsza nauczycielka. Wiedziała tylko, że panna Susan siedzi i rozmawia cicho z kolejnymi parami rodziców — aż tu nagle matka Jasona złapała swoje krzesło i wygoniła ojca Jasona z sali. Następnego dnia dostarczono do szkoły wielki bukiet kwiatów dla Susan od matki Jasona i jeszcze większy od ojca Jasona.

Sporo par odchodziło od biurka panny Susan ze zmartwionymi, znękanymi minami. Ale kiedy nadszedł czas, by wnieść opłaty za kolejny rok, madame Frout nie widziała jeszcze, by ktoś tak chętnie wysyłał pieniądze.

I jeszcze coś. Madame Frout, dyrektorka, która musiała się martwić o reputację, koszty i czesne, od czasu do czasu słyszała daleki głos panny Frout, która była całkiem niezłą, choć dość nieśmiałą nauczycielką, a teraz gwizdała i biła Susan brawo.

Susan zrobiła zatroskaną minę.

— Czy nie jest pani zadowolona z mojej pracy?

Madame Frout znalazła się w pułapce. Nie, nie była zadowolona, ale z całkiem niewłaściwych powodów. I w miarę trwania tej rozmowy docierało do niej, że nie ośmieli się zwolnić panny Susan. Co gorsze, nie może pozwolić jej odejść z własnej woli. Gdyby panna Susan założyła szkołę i wiadomość o tym by się rozniosła, Akademia Nauki Poprzez Zabawę straciłaby uczniów, a co ważniejsze — wpłaty.

— No oczywiście, że… nie, skąd… pod wieloma względami… — zaczęła i uświadomiła sobie, że panna Susan spogląda gdzieś poza nią.

Był tam… madame Frout usiłowała włożyć okulary i odkryła, że sznureczek wplątał się w guziki bluzki. Popatrzyła na półkę nad kominkiem i spróbowała zorientować się w rozmazanych plamach.

— Ależ… to wygląda jak biały szczur w małej czarnej pelerynie — powiedziała. — I chodzi na tylnych łapkach! Widzisz go?

— Nie wyobrażam sobie, w jaki sposób szczur mógłby nosić pelerynę — odparła panna Susan.

Po czym westchnęła i pstryknęła palcami, choć pstrykanie nie było takie istotne. Czas się zatrzymał.

A w każdym razie zatrzymał się dla wszystkich oprócz panny Susan.

I dla szczura na półce nad kominkiem.

W rzeczywistości był to szkielet szczura, choć nie przeszkadzało mu to w próbach kradzieży cukierków ze słoja madame Frout, przeznaczonych dla Grzecznych Dzieci.

Susan podeszła i chwyciła go za kołnierz malutkiej szaty.

PIP? — powiedział Śmierć Szczurów.

— Tak myślałam, że to ty! — warknęła Susan. — Jak śmiesz znowu tu przychodzić? Myślałam, że wczoraj jasno dałam do zrozumienia, co o tym myślę. I niech ci się nie wydaje, że cię nie zauważyłam, kiedy w zeszłym miesiącu przyszedłeś po Henryka Chomika! Wiesz, jak trudno uczyć geografii, kiedy się widzi, jak ktoś kopniakami wyrzuca kupki z kołowrotka?

SNH, SNH, SNH, zachichotał szczur.

— I jesz cukierka! Wyrzuć go natychmiast do kosza!

Susan rzuciła szczura na biurko, przed chwilowo znieruchomiałą madame Frout. Zawahała się.

Zwykle starała się nie pamiętać o takich sprawach, ale bywały chwile, kiedy człowiek po prostu musiał zaakceptować, kim jest.

Otworzyła dolną szufladę biurka, by sprawdzić poziom zawartości w butelce będącej tarczą i pocieszycielem madame Frout w cudownym świecie edukacji. Z satysfakcją stwierdziła, że dyrektorka ostatnio trochę przyhamowała. Większość ludzi ma pewne sposoby wypełnienia szczeliny pomiędzy percepcją a rzeczywistością, a w tych okolicznościach bywają w końcu rzeczy o wiele gorsze niż gin.

Poświęciła też chwilę na przejrzenie osobistych papierów madame. Trzeba to o Susan powiedzieć: nie przyszło jej nawet do głowy, że jest w tym cokolwiek niewłaściwego, choć doskonale rozumiała, że zapewne jest to niewłaściwe dla osób niebędących Susan Sto Helit. Papiery leżały zamknięte w całkiem dobrym sejfie, który kompetentnemu złodziejowi zająłby co najmniej dwadzieścia minut. Fakt, że drzwiczki otworzyły się od jej dotknięcia, sugerował, że działają tu specjalne prawa.

Żadne drzwi nie były zamknięte przed panną Susan. To cecha rodzinna. Pewne geny przekazuje się poprzez ducha.

Kiedy zorientowała się już w bieżących sprawach szkoły — głównie by pokazać szczurowi, że nie jest kimś, kogo można wezwać natychmiast i bez uprzedzenia — wstała.

— No dobrze — powiedziała. — Będziesz mnie tak nachodził, co? Bez przerwy, znowu i znowu.

Śmierć Szczurów przyjrzał się jej, przechylając czaszkę na bok.

PIP, powiedział uprzejmym tonem.

— No owszem, tak, lubię go — przyznała. — W pewnym sensie. Ale przecież, no wiesz, to nie jest właściwe. Do czego mnie potrzebuje? Jest Śmiercią! Nie jest całkiem bezsilny! A ja jestem tylko człowiekiem!

Szczur pisnął znowu, zeskoczył na podłogę i wybiegł przez zamknięte drzwi. Po chwili pojawił się znowu i skinął na nią.

— Dobrze — mruknęła Susan do siebie. — Niech będzie: w większości człowiekiem.


Tik


I kim jest ten Lu-tze?

Wcześniej czy później każdy z nowicjuszy musiał sobie zadać to dość skomplikowane pytanie. Czasami mijały lata, nim odkrywali, że mały człowieczek, który zamiata ich podłogi i bez słowa skargi wywozi zawartość szamba, a od czasu do czasu cytuje jakieś obce, cudzoziemskie powiedzonka, jest tym legendarnym bohaterem, o którym mówiono, że pewnego dnia go spotkają. A kiedy stawali przed nim, najbardziej inteligentni z nich stawali twarzą w twarz ze sobą.

Sprzątacze pochodzili w większości z wiosek w dolinie. Należeli do personelu klasztoru, ale nie mieli żadnego statusu. Wykonywali wszystkie uciążliwe i nisko cenione prace. Byli… sylwetkami w tle: przycinali drzewa wiśniowe, myli podłogi, czyścili sadzawki z karpiami i zawsze zamiatali. Nie mieli imion. To znaczy, jak domyślał się inteligentny nowicjusz, musieli mieć imiona, jakieś określenia, poprzez które byli rozpoznawalni wśród innych sprzątaczy. Ale na terenie świątyni nikt nie używał ich imion, tylko poleceń. Nikt nie wiedział, gdzie odchodzili na noc. Byli po prostu sprzątaczami. Tak samo jak Lu-tze.

Pewnego dnia grupka starszych nowicjuszy dla żartu rozbiła kopniakami malutką kapliczkę, którą Lu-tze miał obok swej maty do spania.

Następnego ranka żaden sprzątacz nie zjawił się do pracy. Zostali w swoich chatach, za zaryglowanymi drzwiami. Po zbadaniu sprawy opat — który wtedy znów miał pięćdziesiąt lat — przywołał trzech nowicjuszy do swego pokoju. Stały tam trzy miotły oparte o ścianę.

Opat przemówił tymi słowy:

— Czy wiecie, że straszliwa bitwa pięciu miast nie wybuchła, ponieważ posłaniec dotarł tam na czas?

Wiedzieli. Uczyli się tego na początkowym etapie szkolenia. I skłonili się nerwowo, ponieważ w końcu był to opat.

— Wiecie zatem, że gdy koń posłańca zgubił podkowę, posłaniec ów dostrzegł człowieka, który szedł obok drogi, dźwigał przenośne palenisko i pchał na taczkach kowadło?

Wiedzieli.

— I wiecie, że tym człowiekiem był Lu-tze?

Wiedzieli to również.

— Z pewnością wiecie też, że Janda Trapp, wielki mistrz okidoki, taro-fu i chang-fu, uległ tylko jednemu człowiekowi?

Wiedzieli.

— I wiecie, że tym człowiekiem był Lu-tze?

Wiedzieli.

— Pamiętacie tę małą kapliczkę, którą rozbiliście zeszłej nocy?

Pamiętali.

— Wiecie, że miała właściciela?

Zapadła cisza. A potem najbystrzejszy z nowicjuszy spojrzał na opata ze zgrozą, przełknął ślinę, chwycił jedną z trzech mioteł i wyszedł.

Dwaj pozostali byli umysłowo bardziej ociężali i musieli wysłuchać historii aż do końca.

Wtedy jeden z nich powiedział:

— Ale to była tylko kapliczka sprzątacza!

— Weźmiecie te miotły i będziecie zamiatać — rzekł opat. — Będziecie zamiatać codziennie, będziecie zamiatać aż do dnia, kiedy odszukacie Lu-tze i odważycie się powiedzieć: „Sprzątaczu, to ja przewróciłem i rozbiłem twoją kapliczkę, a teraz z pokorą udam się z tobą do dojo Dziesiątego Djimu, aby poznać Właściwą Drogę”. Dopiero wtedy, o ile nadal będziecie w stanie, możecie wrócić do swoich studiów.[6]

Starsi mnisi czasem narzekali, ale zawsze znalazł się ktoś, kto tłumaczył:

— Pamiętajcie, że Droga Lu-tze nie jest naszą Drogą. Pamiętajcie, że nauczył się wszystkiego, zamiatając samotnie, podczas gdy studenci są edukowani. Pamiętajcie, że bywał wszędzie i wiele dokonał. Może jest trochę… dziwny, ale pamiętajcie, że wszedł do cytadeli pełnej uzbrojonych żołnierzy i pułapek, a mimo to dopilnował, by pasza Muntabu zadławił się niewinną ością. Żaden mnich nie potrafi lepiej niż Lu-tze znaleźć Czasu i Miejsca.

Ci, którzy nie wiedzieli, mogli pytać:

— Jakaż to Droga daje mu taką moc?

Na co słyszeli:

— To Droga panny Marietty Cosmopilite, ulica Quirmowa 3, Ankh-Morpork, Pokoje do Wynajęcia, Ceny Przystępne. Nie, my też tego nie rozumiemy. Najwyraźniej jakiś subscendentialny bełkot.


Tik


Oparty na miotle Lu-tze słuchał starszych mnichów. Słuchanie było sztuką, którą rozwijał od lat. Przekonał się bowiem, że jeśli ktoś słucha dostatecznie pilnie i długo, ludzie w końcu powiedzą mu więcej, niż sądzą, że sami wiedzieli.

— Soto jest dobrym agentem terenowym — oświadczył w końcu. — Trochę dziwnym, ale dobrym.

— Upadek objawił się nawet na mandali — rzekł Rinpo. — Chłopiec nie znał żadnej odpowiedniej akcji. Soto twierdzi, że zrobił wszystko odruchowo. Jak mówi, wydawało mu się, że jeszcze w życiu nie widział, by ktoś był tak bliski zera jak ten chłopak. Dopiero po godzinie wsadził go na powóz zmierzający w stronę gór. Potem musiał poświęcić pełne trzy dni, by wykonać Zamknięcie Kwiatu w Gildii Złodziei, gdzie chłopca podobno podrzucono jako niemowlę.

— Zamknięcie się udało?

— Upoważniliśmy go do użycia czasu roboczego dwóch prokrastynatorów. Może kilka osób zachowa jakieś mgliste wspomnienia, ale gildia jest duża i zapracowana.

— Żadnych braci ani sióstr. Żadnej miłości rodziców. Jedynie bractwo złodziei — westchnął smutno Lu-tze.

— Był jednak bardzo dobrym złodziejem.

— Nie wątpię. Ile ma lat?

— Wydaje się, że szesnaście albo siedemnaście.

— A więc za stary, żeby go uczyć.

Starsi mnisi wymienili znaczące spojrzenia.

— Niczego nie możemy go nauczyć — rzekł mistrz nowicjuszy. — On…

Lu-tze uniósł pomarszczoną dłoń.

— Pozwólcie, że zgadnę. On już to wie?

— Całkiem jakbyśmy mówili coś, co tylko na chwilę wypadło mu z pamięci — potwierdził Rinpo. — A potem się nudzi i denerwuje. Moim zdaniem nie do końca jest z nami.

Lu-tze poskrobał swą splątaną bródkę.

— Tajemniczy chłopak — stwierdził w zadumie. — Naturalny talent.

— I pytamy samych siebie ciem noćniciek, noćniciek, kaku dlaczego teraz, dlaczego w tym czasie — wtrącił opat, gryząc nogę drewnianego jaka.

— Ach, czyż nie jest powiedziane: „Na Wszystko jest właściwy Czas i Miejsce”? — spytał Lu-tze. — Zresztą, wielce szanowni panowie, uczycie studentów już od setek lat. Ja jestem tylko sprzątaczem. — Z roztargnieniem uniósł rękę w chwili, gdy jak wyfrunął z niezgrabnych palców opata, i chwycił zabawkę w powietrzu.

— Lu-tze — odezwał się mistrz nowicjuszy. — Najkrócej mówiąc, nie byliśmy w stanie cię uczyć. Pamiętasz?

— Ale potem odnalazłem swą Drogę.

— Czy zechcesz go szkolić? — zapytał opat. — Chłopak powinien mmm brmmm odnaleźć sam siebie.

— Czyż nie jest napisane: „Mam tylko jedną parę rąk”?

Rinpo zerknął na mistrza nowicjuszy.

— Nie wiem — przyznał. — Żaden z nas nigdy nie widział tekstów, które cytujesz.

Wciąż zadumany, jakby jego myśli błądziły gdzie indziej, Lu-tze rzekł:

— To może być wyłącznie tu i teraz. Jest bowiem napisane: „Nigdy nie pada, ale leje”.

Rinpo zrobił zdumioną minę, ale natychmiast spłynęło na niego oświecenie.

— Dzbanek — oświadczył, zadowolony z siebie. — Nie pada, ale leje!

Lu-tze ze smutkiem pokręcił głową.

— A odgłos klaskania jedną ręką to „kia” — powiedział. — Dobrze więc, wasza świątobliwość. Pomogę mu odnaleźć Drogę. Czy coś jeszcze, wielebni?


Tik


Lobsang wstał, gdy Lu-tze wrócił do przedpokoju. Uczynił to z wahaniem, jakby zakłopotany, że okazuje szacunek.

— No dobra, zasady są takie — rzekł Lu-tze, przechodząc obok niego. — Po pierwsze, nie nazywasz mnie mistrzem, a ja nie nadaję ci imienia od jakiegoś nieszczęsnego owada. Dyscyplinowanie ciebie nie jest moim zadaniem, ale twoim. Jest bowiem napisane: „Nie pozwolę sobie na takie rzeczy”. Rób, co ci powiem, a wszystko będzie w porządku. Jasne?

— Co? Chcesz mnie przyjąć na ucznia? — upewnił się Lobsang, biegnąc, by dotrzymać mu kroku.

— Nie, nie chcę cię na ucznia, nie w moim wieku, ale zostaniesz nim, więc lepiej obaj spróbujmy jakoś to sobie poukładać.

— I nauczysz mnie wszystkiego?

— Pierwsze słyszę o „wszystkim”. Wiesz, nie znam się specjalnie na mineralogii sądowej. Ale owszem, nauczę cię wszystkiego, co wiem, a ta wiedza może być dla ciebie użyteczna.

— Kiedy?

— Robi się późno…

— Jutro o świcie?

— Och, raczej przed świtem. Obudzę cię.



Tik



W pewnej odległości od akademii madame Frout, na ulicy Ezoterycznej, znajdowała się pewna liczba klubów dla dżentelmenów. Stanowczo nazbyt cyniczne byłoby stwierdzenie, że termin „dżentelmen” oznacza po prostu kogoś, kogo stać na pięćset dolarów rocznie; musieli przecież uzyskać aprobatę innych dżentelmenów, których stać było na taką samą sumę.

I niespecjalnie lubili towarzystwo dam. Co nie oznacza, że byli tym rodzajem dżentelmenów, którzy mieli własne, lepiej urządzone kluby w innej części miasta, gdzie na ogół znacznie więcej się działo. Ci dżentelmeni należeli do ludzi z klasą, którzy — ogólnie rzecz biorąc — od wczesnego dzieciństwa byli dręczeni przez kobiety. Ich życiem kierowały niańki, guwernantki, matrony, matki i żony, a po czterech czy pięciu dziesięcioleciach takiego traktowania przeciętny dobrze wychowany dżentelmen rezygnował i możliwie grzecznie wynosił się do jednego z tych klubów, gdzie mógł przespać całe popołudnie w skórzanym fotelu, z rozpiętym górnym guzikiem spodni.[7]

Najbardziej ekskluzywnym z tych klubów był Fidgett i funkcjonował tak: Susan nie musiała stawać się niewidzialna, ponieważ wiedziała, że członkowie Fidgetta po prostu jej nie zobaczą albo nie uwierzą, że istnieje, nawet gdyby zobaczyli. Kobietom nie wolno było wchodzić do klubu — chyba że zgodnie z Regułą 34b, która niechętnie zezwalała żeńskim członkom rodziny lub szacownym zamężnym damom po trzydziestce być zapraszanymi na herbatkę do Zielonego Gabinetu pomiędzy godziną 15.15 a 16.30, pod warunkiem że cały czas będzie obecna przynajmniej jedna osoba z personelu. Reguła obowiązywała tak długo, że członkowie interpretowali tę porę jako jedyne siedemdziesiąt pięć minut dnia, kiedy kobietom zezwala się na istnienie. Zatem kobiety widziane w klubie w dowolnej innej porze musiały być wytworem wyobraźni.

W przypadku Susan, w jej dość surowym nauczycielskim kostiumie i zapinanych bucikach — które jakoś zdawały się mieć wyższe obcasy, gdy stawała się wnuczką Śmierci — mogło to być prawdą.

Obcasy stukały o marmurową posadzkę, kiedy zmierzała do biblioteki.

Nie mogła zrozumieć, czemu Śmierć zaczął tutaj bywać. Oczywiście, miał wiele cech prawdziwego dżentelmena. Mieszkał we własnej posiadłości za miastem (w dalekiej, posępnej okolicy); był niezawodnie punktualny; był uprzejmy dla wszystkich, z którymi się spotykał (a wcześniej czy później spotykał się z każdym); ubierał się elegancko, choć poważnie; umiał się zachować w każdym towarzystwie, a także był dobrym jeźdźcem.

Jedno tylko nie do końca pasowało. Fakt, że był też Posępnym Żniwiarzem.

Większość wyściełanych foteli w bibliotece zajmowali zadowoleni stołownicy, drzemiący z przyjemnością pod namiotami egzemplarzy „Pulsu Ankh-Morpork”. Susan rozejrzała się i odszukała azetę, spod której wystawała dolna część czarnej szaty i para kościstych stóp. Była też oparta o fotel kosa.

Susan podniosła azetę.

DZIEŃ DOBRY, powiedział Śmierć. JADŁAŚ JUŻ LUNCH? DZIŚ MIELIŚMY ROLADĘ Z DŻEMEM.

— Dlaczego to robisz, dziadku? Przecież nie sypiasz.

ODPOCZYWAM W TEN SPOSÓB. U CIEBIE WSZYSTKO W PORZĄDKU?

— Było, dopóki nie zjawił się szczur.

TWOJA KARIERA SIĘ ROZWIJA? WIESZ, ŻE TROSZCZĘ SIĘ O CIEBIE.

— Dziękuję — odparła krótko Susan. — Wyjaśnij mi, po co…

CZY KRÓTKA ROZMOWA CI ZASZKODZI?

Susan westchnęła. Wiedziała, jaki jest powód tego zachowania — i nie była to radosna myśl. Była raczej maleńka, smętna i chwiejna, a mówiła tyle: Oboje nie mają na świecie nikogo prócz siebie nawzajem. I tyle. Taka myśl szlochała w chusteczkę do nosa, ale była prawdziwa.

Pewnie, Śmierć miał swojego kamerdynera Alberta, no i oczywiście był też Śmierć Szczurów, jeśli można go uznać za towarzystwo.

Jeśli chodzi o Susan…

Cóż, była w części nieśmiertelna, i to właściwie tyle. Widziała rzeczywistość, która istniała naprawdę.[8] Mogła wkładać i zdejmować czas niby płaszcz. Reguły, obejmujące wszystkich pozostałych, takie jak grawitacja, do niej stosowały się tylko wtedy, kiedy im pozwalała. I choćby człowiek bardzo się starał, takie cechy zwykle przeszkadzają w związkach. Trudno nawiązywać bliski kontakt z ludźmi, kiedy jakaś mała część umysłu widzi ich tylko jako chwilowe zbiory atomów, których za kilkadziesiąt lat już tu nie będzie.

I tam właśnie spotykała się z małą częścią umysłu Śmierci, który odkrył, że trudno nawiązywać kontakty z ludźmi, kiedy myśli się o nich jak o rzeczywistych.

Nie przeżyła nawet dnia, w którym nie martwiłaby się swoim niezwykłym pochodzeniem. A potem zwykle się zastanawiała, jak by to było: wędrować przez świat bez ciągłej świadomości skał pod nogami i gwiazd nad głową, mieć tylko pięć zmysłów, być prawie ślepą i niemal głuchą…

DZIECI SĄ ZDROWE? PODOBAŁY MI SIĘ NARYSOWANE PRZEZ NIE MOJE PORTRETY.

— Tak, zdrowe. Co u Alberta?

WSZYSTKO W PORZĄDKU.

…i tak naprawdę nie prowadzić swobodnych rozmów. W wielkim, poważnym wszechświecie nie ma miejsca na swobodne rozmowy.

ŚWIAT WKRÓTCE SIĘ SKOŃCZY.

No, to jest poważna rozmowa.

— Kiedy?

W PRZYSZŁĄ ŚRODĘ.

— Dlaczego?

AUDYTORZY WRÓCILI, wyjaśnił Śmierć.

— Te paskudne małe stwory?

TAK.

— Nienawidzę ich.

JA OCZYWIŚCIE NIE ŻYWIĘ ŻADNYCH EMOCJI, rzekł Śmierć z twarzą tak nieruchomą, jak tylko czaszka potrafi.

— Co tym razem planują?

NIE MAM POJĘCIA.

— Myślałam, że pamiętasz przyszłość!

TAK, ALE COŚ SIĘ ZMIENIŁO. PO ŚRODZIE NIE MA JUŻ ŻADNEJ PRZYSZŁOŚCI.

— Przecież musi coś być, choćby same ruiny!

NIE. PO GODZINIE PIERWSZEJ W PRZYSZŁĄ ŚRODĘ NIE MA JUŻ NIC. TYLKO GODZINA PIERWSZA W PRZYSZŁĄ ŚRODĘ, JUŻ NA ZAWSZE. NIKT NIE BĘDZIE ŻYŁ, NIKT NIE UMRZE. TYLE TERAZ WIDZĘ. PRZYSZŁOŚĆ SIĘ ZMIENIŁA. ROZUMIESZ?

— A co to ma wspólnego ze mną? — Susan wiedziała, że dla każdej innej osoby byłoby to głupie pytanie.

WYDAWAŁOBY SIĘ, ŻE KONIEC ŚWIATA DOTYCZY KAŻDEGO, PRAWDA?

— Wiesz, o co mi chodzi!

JAK SĄDZĘ, MA TO JAKIŚ ZWIĄZEK Z NATURĄ CZASU, KTÓRY JEST ZARÓWNO NIEŚMIERTELNY, JAK I LUDZKI. POJAWIŁY SIĘ… SWEGO RODZAJU ZMARSZCZKI.

— Oni chcą coś zrobić z Czasem? Myślałam, że tego im nie wolno.

IM NIE, ALE LUDZIE MOGĄ. KlEDYŚ JUŻ TO SIĘ STAŁO.

— Nikt nie byłby tak głu…

Susan urwała. Oczywiście, że ktoś byłby tak głupi. Niektórzy ludzie zrobią cokolwiek, żeby tylko sprawdzić, czy zrobienie tego jest możliwe. Gdyby w jakiejś grocie umieścić duży przełącznik z tabliczką: „Przełącznik Końca Świata! NIE DOTYKAĆ”, farba na niej nie zdążyłaby nawet wyschnąć.

Pomyślała jeszcze chwilę. Śmierć przyglądał się jej w skupieniu.

Potem powiedziała:

— To zabawne, ale jest taka książka, którą czytam mojej klasie. Pewnego dnia znalazłam ją na biurku. Nazywa się „Takie srogie bajeczki”…

ACH, RADOSNE OPOWIASTKI DLA NAJMŁODSZYCH, rzekł Śmierć bez cienia ironii.

— …które w większości mówią o złych ludziach ginących w straszny sposób. Dzieciom całkiem odpowiada ta koncepcja. Jakoś ich nie martwi.

Śmierć milczał.

— Z wyjątkiem „Szklanego zegara z Bad Schüschein” — dokończyła Susan, obserwując jego czaszkę. — Ta bajka wzbudziła w nich niepokój, mimo że ma coś w rodzaju szczęśliwego zakończenia.

MOŻE DLATEGO ŻE OPOWIEŚĆ JEST PRAWDZIWA.

Susan zbyt długo znała już Śmierć, by protestować.

— Chyba rozumiem — powiedziała. — Dopilnowałeś, żeby ta książka się tam znalazła.

TAK. RZECZ JASNA, TE BZDURY O PIĘKNYM KSIĘCIU I RÓŻNYCH TAKICH SĄ W OCZYWISTY SPOSÓB DODANE. NATURALNIE, TO NIE AUDYTORZY WYNALEŹLI ZEGAR. BYŁ DZIEŁEM SZALEŃCA. ALE ŚWIETNIE POTRAFIĄ SIĘ ADAPTOWAĆ. NIE UMIEJĄ TWORZYĆ, LECZ UMIEJĄ SIĘ DOSTOSOWAĆ. I ZEGAR JEST ODTWARZANY.

— Czy czas naprawdę stanął?

ZOSTAŁ UWIĘZIONY. TYLKO NA CHWILĘ, ALE REZULTATY TEGO WCIĄŻ NAS OTACZAJĄ. HISTORIA ROZSYPAŁA SIĘ I ROZPADŁA. PRZESZŁOŚCI NIE BYŁY JUŻ POWIĄZANE Z PRZYSZŁOŚCIAMI. MNISI HISTORII MUSIELI WSZYSTKO ODBUDOWAĆ PRAKTYCZNIE OD ZERA.

Susan nie traciła czasu na wygłaszanie opinii typu „To niemożliwe”. Tak mówią tylko ludzie, którzy wierzą, że żyją w realnym świecie.

— Musiało im to zabrać sporo… czasu.

CZAS, OCZYWIŚCIE, NIE BYŁ TU PROBLEMEM. ONI KORZYSTAJĄ Z PEWNEJ FORMY LAT, OPARTYCH NA CZĘSTOTLIWOŚCI LUDZKIEGO PULSU, I TAKICH LAT POTRZEBOWALI OKOŁO PIĘCIUSET.

— Ale jeśli historia się rozpadła, to skąd wzięli…

Śmierć złożył palce w piramidkę.

MYŚL TEMPORALNIE, SUSAN. SĄDZĘ, ŻE PODKRADLI NIECO CZASU Z JAKIEJŚ WCZEŚNIEJSZEJ ERY ŚWIATA, GDZIE I TAK SIĘ MARNOWAŁ. NA MASY GADÓW. W KOŃCU CZYM JEST CZAS DLA WIELKIEJ JASZCZURKI? TE PROKRASTYNATORY, JAKICH UŻYWAJĄ MNISI… WSPANIAŁE URZĄDZENIA. POTRAFIĄ MAGAZYNOWAĆ CZAS, PRZESUWAĆ GO, ROZCIĄGAĆ… CAŁKIEM POMYSŁOWE. A KIEDY TO SIĘ STAŁO? TO PYTANIE TAKŻE NIE MA SENSU. GDY BUTELKA SIĘ ROZTRZASKA, CZY MA ZNACZENIE, W KTÓRYM MIEJSCU SZKŁO ZOSTAŁO UDERZONE? W KAŻDYM RAZIE ODPRYSKI TEGO ZDARZENIA NIE ISTNIEJĄ JUŻ W ODBUDOWANEJ HISTORII.

— Zaraz, zaraz. Jak można zabrać kawałek, no… jakiegoś dawnego wieku i doszyć go do współczesnego? Czy nikt nie zauważy, że… — Susan zawahała się przez moment. — No, że ludzie noszą nieodpowiednie pancerze, budynki są nie takie, jak być powinny, i że trwa jakaś wojna, która wydarzyła się przed wiekami?

WEDŁUG MOICH OBSERWACJI, SUSAN, WE WŁASNYCH GŁOWACH AŻ ZBYT WIELU LUDZI SPĘDZA MNÓSTWO CZASU W SAMYM ŚRODKU WOJEN, KTÓRE WYDARZYŁY SIE PRZED WIEKAMI.

— Bardzo filozoficzne, ale chodziło mi o to…

NIE POWINNAŚ MYLIĆ ZAWARTOŚCI Z OPAKOWANIEM. Śmierć westchnął. JESTEŚ W WIĘKSZEJ CZĘŚCI CZŁOWIEKIEM. NAJWYRAŹNIEJ POTRZEBUJESZ LEKCJI POKAZOWEJ. CHODŹMY.

Wstał i ruszył przez hol do jadalni. Wciąż siedziało tam kilku spóźnionych stołowników, znieruchomiałych przy pracy, z serwetkami wciśniętymi pod brody, w szczęśliwej węglowodanowej atmosferze.

Śmierć podszedł do stołu nakrytego już do kolacji i chwycił za róg obrusa.

CZAS JEST OBRUSEM, POWIEDZIAŁ. SZTUĆCE I TALERZE TO WYDARZENIA, JAKIE MAJĄ MIEJSCE W CZASIE…

Zabrzmiał werbel. Susan spojrzała w dół. Śmierć Szczurów usadowił się przed nimi z małą perkusją.

OBSERWUJ.

Śmierć szarpnął za obrus. Zabrzęczały sztućce, nastąpił moment niepewności w kwestii wazonu z kwiatami, ale prawie wszystkie nakrycia pozostały na swoich miejscach.

— Rozumiem — powiedziała Susan.

STÓŁ NADAL POZOSTAJE NAKRYTY, ALE OBRUS MOŻNA WYKORZYSTAĆ DO INNEGO POSIŁKU.

— Przewróciłeś solniczkę.

TECHNIKA NIE JEST DOSKONAŁA.

— A na obrusie są plamy z poprzednich posiłków, dziadku.

Śmierć się rozpromienił.

OTÓŻ TO, powiedział. JAK NA METAFORY, TA JEST DOŚĆ UDANA, NIE SĄDZISZ?

— Ludzie by zauważyli!

DOPRAWDY? LUDZIE SĄ NAJMNIEJ SPOSTRZEGAWCZYMI ISTOTAMI WE WSZECHŚWIECIE. OCH, JEST SPORO ANOMALII, OCZYWIŚCIE — TROCHĘ ROZSYPANEJ SOLI. ALE HISTORYCY JAKOŚ JE WYTŁUMACZĄ. ONI TAKŻE SĄ BARDZO UŻYTECZNI W TEJ KWESTII.

Susan wiedziała, że istnieje coś, co nazywa się Prawami. Nie były spisane, w ten sam sposób, w jaki nie są spisane góry. Były bardziej fundamentalne niż zwykłe zjawiska mechaniczne, takie jak grawitacja. Audytorzy mogli nienawidzić chaosu spowodowanego powstaniem życia, ale Prawa nie pozwalały im nic zrobić. Rozwój ludzkości musieli potraktować jak dar losu — wreszcie pojawił się gatunek, który można przekonać, by sam sobie strzelił w stopę.

— Nie wiem, czego ode mnie oczekujesz — powiedziała.

WSZYSTKIEGO, DO CZEGO JESTEŚ ZDOLNA, odparł Śmierć. JA, ZGODNIE ZE ZWYCZAJEM I PRAKTYKĄ, MAM CHWILOWO INNE OBOWIĄZKI.

— Takie jak…?

WAŻNE SPRAWY.

— Tak bardzo ważne, że nie możesz mi ich zdradzić?

TAK BARDZO WAŻNE, ŻE NIE ZAMIERZAM CI ICH ZDRADZIĆ. ALE TWOJE INTUICJE SĄ CENNE. MASZ TAKI SPOSÓB MYŚLENIA, JAKI MOŻE SIE PRZYDAĆ. MOŻESZ PÓJŚĆ TAM, GDZIE JA NIE MOGĘ. JA TYLKO WIDZIAŁEM PRZYSZŁOŚĆ, TY POTRAFISZ JĄ ZMIENIAĆ.

— Gdzie odbudowują ten zegar?

NIE WIEM. DOBRZE, ŻE CHOĆ TYLE UDAŁO MI SIĘ WYDEDUKOWAĆ. TA SPRAWA JEST PRZEDE MNĄ ZAKRYTA CHMURAMI.

— Dlaczego?

PONIEWAŻ SPRAWY ZOSTAŁY UKRYTE. Śmierć wydawał się zakłopotany. UCZESTNICZY W NICH KTOŚ… KTO NIE JEST MI PODDANY.

— Nieśmiertelny?

KTOŚ PODDANY… KOMUŚ INNEMU.

— Będziesz musiał wyrażać się o wiele jaśniej.

SUSAN… WIESZ, ŻE ADOPTOWAŁEM I WYCHOWAŁEM TWOJĄ MATKĘ, A POTEM ZNALAZŁEM DLA NIEJ ODPOWIEDNIEGO MĘŻA.

— Tak, tak — burknęła Susan. — Jak mogłabym zapomnieć? Przecież codziennie patrzę w lustro.

TO… TO DLA MNIE TRUDNE. CHODZI O TO, ŻE NIE JA JEDYNY PODJĄŁEM TAKIE DZIAŁANIA. CZEMU JESTEŚ TAKA ZDZIWIONA? CZY NIE WIADOMO POWSZECHNIE, ŻE BOGOWIE CAŁY CZAS TO ROBIĄ?

— Bogowie tak, ale nie tacy jak ty!

TACY JAK JA SĄ JEDNAK JAK LUDZIE…

Susan zrobiła coś niezwykłego: zaczęła słuchać. Nie jest to łatwe dla nauczycielki.

SUSAN, MUSISZ WIEDZIEĆ, ŻE CI, KTÓRZY SĄ… POZA CZŁOWIECZEŃSTWEM…

— Wcale nie jestem poza człowieczeństwem — przerwała ostro. — Mam tylko kilka… dodatkowych zdolności.

NIE MÓWIŁEM O TOBIE, NATURALNIE. CHODZIŁO MI O INNYCH, KTÓRZY NIE SĄ LUDŹMI, A JEDNAK NALEŻĄ DO LUDZKIEGO WSZECHŚWIATA: WOJNA, PRZEZNACZENIE, ZARAZA I RESZTA Z NAS — LUDZIE WYOBRAŻAJĄ NAS SOBIE W LUDZKICH POSTACIACH I DLATEGO NA RÓŻNE SPOSOBY PRZEJMUJEMY PEWNE ASPEKTY CZŁOWIECZEŃSTWA. NIE MOŻE BYĆ INACZEJ. NAWET SAM KSZTAŁT CIAŁA WYMUSZA NA NASZYCH UMYSŁACH PEWIEN SPOSÓB OBSERWOWANIA ŚWIATA. PRZEJMUJEMY LUDZKIE CECHY: CIEKAWOŚĆ, GNIEW, NIEPOKÓJ…

— To dość podstawowa wiedza, dziadku.

TAK. WIESZ ZATEM, ŻE NIEKTÓRZY Z NAS… INTERESUJĄ SIĘ LUDZKOŚCIĄ.

— Wiem. Jestem jednym z rezultatów tego zainteresowania.

TAK. EEE… A NIEKTÓRZY Z NAS… PRZEJAWIAJĄ ZAINTERESOWANIE, KTÓRE JEST BARDZIEJ…

— Interesujące?

…OSOBISTE. SŁYSZAŁAŚ PEWNIE, JAK OPOWIADAŁEM O… PERSONIFIKACJI CZASU…

— Niewiele mi o niej mówiłeś. Wspominałeś chyba, że mieszka w szklanym pałacu.

Susan czuła delikatną, wstydliwą, ale dziwnie wyraźną satysfakcję z obserwacji zakłopotania Śmierci. Wyglądał jak ktoś, kto jest zmuszony do ujawnienia szkieletu w szafie.

TAK. EEE… ZAKOCHAŁA SIĘ W CZŁOWIEKU.

— Jakiż to musiał być romantik — stwierdziła Susan, wyraźnie wymawiając „i”.

Zachowywała się po dziecinnemu złośliwie, zdawała sobie z tego sprawę, ale życie wnuczki Śmierci nie jest łatwe i czasami ogarniała ją przemożna chęć zirytowania kogoś.

OCH… KALAMBUR, CZYLI GRA SŁÓW, rzekł Śmierć ze znużeniem. CHOCIAŻ PODEJRZEWAM, ŻE STARASZ SIĘ PO PROSTU BYĆ NIEZNOŚNA.

— Wiesz, tak często się zdarzało w starożytności. Poeci stale zakochiwali się w świetle księżyca, hiacyntach czy czymś jeszcze, a boginie bez przerwy…

ALE TO BYŁO NAPRAWDĘ, przerwał jej Śmierć.

— Jak bardzo naprawdę masz na myśli?

CZAS MIAŁA SYNA.

— Jak mogła…

CZAS MIAŁA SYNA. KOGOŚ W ZASADZIE ŚMIERTELNEGO. KOGOŚ TAKIEGO JAK TY.


Tik


Raz w tygodniu odwiedzał Jeremy’ego ktoś z Gildii Zegarmistrzów. Nie była to w żadnym razie wizyta oficjalna — i tak często trzeba było dostarczyć jakieś zlecenie albo odebrać wykonaną pracę, ponieważ cokolwiek by o nim mówić, chłopak był geniuszem, jeśli idzie o zegary.

Nieoficjalnie — wizyty były też delikatną metodą sprawdzenia, czy młody człowiek bierze swoje lekarstwo i czy nie jest zauważalnie obłąkany.

Zegarmistrze doskonale zdawali sobie sprawę, że ze skomplikowanego mechanizmu ludzkiego mózgu może od czasu do czasu wypaść jakaś śrubka. Członkowie gildii byli zwykle ludźmi skrupulatnymi, wciąż zajętymi pogonią za nieludzką dokładnością, a to miało swoje skutki. Mogło sprawiać kłopoty. Sprężyny to nie jedyna rzecz, która się nakręca. Komitet gildii składał się w większej części z ludzi łagodnych i pełnych zrozumienia. Nie należeli do osób spodziewających się podstępów.

Doktor Hopkins, sekretarz gildii, zdziwił się, kiedy drzwi do pracowni Jeremy’ego otworzył mu człowiek, który wyglądał, jakby przeżył bardzo poważny wypadek.

— Chciałbym się zobaczyć z panem Jeremym — rzekł.

— Tak, profę pana. Jafnie pan jeft u fiebie.

— A pan…?

— Jeftem Igor, profę pana. Pan Jeremy był tak łafkawy, że mnie przyjął.

— Pracuje pan dla niego? — Doktor Hopkins zmierzył Igora wzrokiem.

— Tak, profę pana.

— Hm… Stał pan za blisko jakiejś niebezpiecznej maszynerii?

— Nie, profę pana. Jeft w warftacie, profę pana.

— Panie Igorze — odezwał się Hopkins, kiedy został wprowadzony do wnętrza. — Wie pan, że pan Jeremy musi przyjmować lekarstwo?

— Tak, profę pana. Częfto o tym wfpomina.

— A… w jakim jest stanie…?

— Dofkonałym, profę pana. Pełen entuzjazmu do pracy. Oczy mu się fkrzą i fterczy ogon.

— Fterczy ogon… — powtórzył doktor Hopkins słabym głosem. — Hm… pan Jeremy zwykle nie miewa służących. Obawiam się, że ostatniemu asystentowi rzucił w głowę zegarem.

— Doprawdy, profę pana?

— Panu niczym w głowę nie rzucił, prawda?

— Nie, profę pana. Zachowuje fię całkiem normalnie — zapewnił Igor, człowiek o czterech kciukach i ze szwami dookoła szyi. Otworzył drzwi warsztatu. — Doktor Hopkinf, panie Jeremy. Przygotuję herbatę.

Jeremy siedział wyprostowany sztywno przy stole. Oczy mu błyszczały.

— Ach, doktorze — powiedział. — Jak to miło, że mnie pan odwiedził.

Doktor Hopkins zbadał wzrokiem pomieszczenie.

Zauważył zmiany. Na sztalugach stał teraz przyniesiony skądś spory kawał ściany z drewna i tynku, pokryty ołówkowymi szkicami. Blaty, zwykle zastawione zegarami na różnych etapach składania, zasypane były bryłami kryształu i płytkami szkła. Unosił się ostry zapach kwasu.

— Mhm… coś nowego? — zainteresował się doktor Hopkins.

— Tak, doktorze. Badam właściwości pewnych supergęstych kryształów.

Doktor Hopkins odetchnął z ulgą.

— Ach, geologia! Wspaniałe hobby! Tak się cieszę. Nie można przecież bez przerwy myśleć tylko o zegarach — dodał jowialnie, z odrobiną nadziei.

Jeremy zmarszczył czoło, jakby ukryty za nim mózg usiłował przyjąć jakąś obcą koncepcję.

— Tak — przyznał w końcu. — Czy wie pan, doktorze, że oktiran miedzi wibruje dokładnie dwa miliony czterysta tysięcy siedemdziesiąt osiem razy na sekundę?

— Tak dużo? Coś podobnego.

— Istotnie. A światło padające przez naturalny pryzmat oktiwialnego kwarcu rozszczepia się tylko na trzy kolory.

— Fascynujące — przyznał doktor Hopkins, myśląc, że mogłoby być gorzej. — Hm… czy mi się wydaje, czy w powietrzu jest… dość ostry zapach?

— Kanalizacja — wyjaśnił Jeremy. — Oczyszczamy ją. Kwasem. Po to właśnie potrzebny nam kwas. Do czyszczenia kanalizacji.

— Kanalizacja, tak? — Doktor Hopkins zamrugał. W świecie kanalizacji czuł się raczej nieswojo.

Rozległy się trzaski, a pod drzwiami kuchni zamigotało niebieskie światło.

— Pański, mhm… człowiek, Igor — powiedział doktor Hopkins. — Stara się?

— Tak, doktorze, dziękuję. Jest z Überwaldu, wie pan.

— Och, bardzo… wielki ten Überwald. Bardzo wielki kraj. — Była to jedna z dwóch rzeczy, które wiedział o Überwaldzie. Chrząknął nerwowo i wspomniał o tej drugiej: — Słyszałem, że tamtejsi mieszkańcy są trochę dziwni.

— Igor zapewnia, że nigdy nie miał do czynienia z takimi osobami — oznajmił spokojnie Jeremy.

— Dobrze. Dobrze. Bardzo dobrze. — Nieruchomy uśmiech Jeremy’ego zaczynał doktora niepokoić. — Wydaje się, że ma bardzo dużo, mm… szwów i blizn.

— Owszem, to kulturowe.

— Kulturowe, tak? — Hopkinsowi wyraźnie ulżyło.

Był człowiekiem, który w każdym starał się dostrzec najlepsze cechy. Jednak życie w mieście bardzo się skomplikowało od czasów, kiedy był małym chłopcem, przy tych wszystkich krasnoludach, trollach, golemach, a nawet zombi. Nie był pewien, czy podoba mu się wszystko, co się ostatnio dzieje, ale wiele z tego było najwyraźniej „kulturowe”, a przeciw czemuś takiemu nie można protestować. Więc nie protestował. Słowo „kulturowe” tak jakby rozwiązywało problemy, tłumaczyło, że naprawdę wcale nie istnieją.

Światło pod drzwiami zgasło. Po chwili wszedł Igor, niosąc na tacy dwie filiżanki herbaty.

To była dobra herbata, doktor Hopkins musiał to przyznać. Jednak od oparów kwasu łzawiły mu oczy.

— A więc jak, mhm, idzie praca nad nowymi tablicami nawigacyjnymi? — zapytał.

— Imbirowe ciafteczko, profę pana? — zaproponował Igor.

— Co? A tak, chętnie… Och, bardzo dobre.

— Niech pan weźmie dwa, profę pana.

— Dziękuję. — Mówiąc, doktor Hopkins rozsypywał okruszki. — Tablice nawigacyjne… — powtórzył.

— Obawiam się, że nie dokonałem znaczących postępów — odparł Jeremy. — Byłem zajęty właściwościami kryształów.

— Aha. Tak. No tak, mówiłeś. Cóż, oczywiście będziemy wdzięczni za każdą chwilę, którą będziesz mógł im poświęcić. I jeśli wolno stwierdzić, dobrze widzieć cię zainteresowanego czymś nowym. Zbytnie skupienie na jednym temacie, mhm, sprzyja złym humorom mózgu.

— Mam lekarstwo — przypomniał Jeremy.

— Tak, oczywiście. A ponieważ akurat przechodziłem dziś obok apteki… — Doktor Hopkins wyjął z kieszeni dużą, owiniętą papierem butelkę.

— Dziękuję panu. — Jeremy wskazał półkę za sobą. — Jak pan widzi, już mi się kończy.

— Tak sobie właśnie pomyślałem, że to możliwe — rzekł doktor Hopkins, jak gdyby poziom lekarstwa w butelce na półce u Jeremy’ego nie był czymś, na co zegarmistrze zwracali baczną uwagę. — No, chyba już pójdę. Dobrze się złożyło z tymi kryształami. Kiedy byłem chłopcem, lubiłem zbierać motyle. Wspaniała rzecz takie hobby. Wystarczył mi słoik z eterem i siatka, a byłem radosny jak szczygiełek.

Jeremy się uśmiechnął. W tym uśmiechu było coś szklistego.

Doktor Hopkins wypił resztkę herbaty i odstawił filiżankę na spodek.

— A teraz naprawdę muszę już iść — wymamrotał. — Tyle jeszcze do zrobienia… I nie chciałbym przeszkadzać ci w pracy. Kryształy, tak? Wspaniałe są. Piękne.

— Piękne? — Jeremy zawahał się, jakby usiłował rozwiązać jakiś drobny problem. — A tak. Gra świateł.

— Migoczą — dodał doktor Hopkins.

Kiedy dotarł do drzwi na ulicę, czekał tam Igor. Skinął mu głową.

— Mhm… Jest pan pewien co do lekarstwa? — zapytał cicho.

— Abfolutnie, profę pana. Dwa razy dziennie widzę, jak nalewa pełną łyżeczkę.

— To dobrze. On może być… no, czasami nie potrafi postępować z ludźmi.

— Tak, profę pana?

— Bardzo, hm, bardzo pedantyczny, jeśli idzie o dokładność…

— Tak jeft, profę pana.

— …co się chwali, naturalnie. Wspaniała rzecz, taka dokładność — oświadczył doktor Hopkins i pociągnął nosem. — Do pewnych granic, oczywiście. No cóż, miłego dnia.

— Do widzenia, profę pana.

Kiedy Igor wrócił do warsztatu, Jeremy ostrożnie nalewał na łyżeczkę niebieskie lekarstwo. Gdy łyżeczka była już całkiem napełniona, wylał ją do zlewu. — Oni mnie sprawdzają — powiedział. — Myślą, że tego nie widzę.

— Jeftem pewien, że to z życzliwofci, jafnie panie.

— Obawiam się, że kiedy biorę lekarstwo, nie potrafię tak dobrze myśleć. Właściwie wydaje mi się, że bez niego wszystko idzie mi o wiele lepiej. Nie sądzisz? Ono mnie spowalnia.

Igor szukał ucieczki w milczeniu. W jego opinii sporo największych wynalazków świata zostało dokonanych przez ludzi, których według powszechnie uznanych norm uważano za szaleńców. Zawsze powtarzał, że szaleństwo zależy od punktu widzenia, a jeśli ten punkt znalazł się wewnątrz bielizny właściciela, wszystko było w porządku.

Jednakże młody pan Jeremy zaczynał go martwić. Nigdy się nie śmiał, a Igor lubił dobry, maniakalny śmiech. Takiemu śmiechowi można było wierzyć.

Odkąd Jeremy zrezygnował z lekarstwa, był bardziej skoncentrowany. Wcale nie zaczął bełkotać ani nic wykrzykiwać w stylu „Szalony! Mówili, że jestem szalony! Ale ja im wszystkim pokażę! Hahahahaha!”, choć Igor na to właśnie liczył.

No i jeszcze ten uśmiech… Igor niełatwo dawał się wystraszyć, w przeciwnym razie nie mógłby patrzeć w lustro, ale zaczynał odczuwać pewien niepokój.

— Przy czym to…? — mruknął Jeremy. — A tak. Pomóż mi.

Razem odsunęli stół na bok. Pod nim syczało kilkanaście wielkich słojów.

— Za mało mocy — stwierdził Igor. — Poza tym nie uftawilifmy jefcze lufter.

Jeremy zdjął materiał z urządzenia stojącego na pulpicie. Szkło i kryształ zamigotały, a tu i tam zamigotały bardzo dziwnie. Zauważył wczoraj — w stanie klarowności, jaka powracała teraz, kiedy dwa razy dziennie starannie wylewał do zlewu łyżeczkę lekarstwa — że niektóre kąty jakoś nie pasują. Wstawiony na miejsce jeden z kryształów całkiem zniknął, choć najwyraźniej wciąż tam był, bo Jeremy widział odbijające się od niego światło.

— I ciągle mamy w nim za dużo metalu, jafnie panie — poskarżył się Igor. — Oftatnim razem wfyftko rozleciało fię od fprężyny.

— Znajdziemy sposób — odparł Jeremy.

— Te błyfkawice włafnej roboty nigdy nie fą takie dobre jak prawdziwe.

— Dostatecznie dobre, żeby przetestować zasadę.

— Przeteftować zafadę, przeteftować zafadę… — burczał Igor. — Przeprafam, jafnie panie, ale my, Igory, nie „teftujemy zafad”. Przywiąż do ftołu i przepufć folidną błyfkawice, to nafa dewiza. Tak fię cokolwiek teftuje.

— Wydajesz się zdenerwowany, Igorze.

— Bardzo mi przykro, jafnie panie. Klimat tak na mnie działa. Jeftem przyzwyczajony do regularnych burz z piorunami.

— Słyszałem, że są ludzie, którzy naprawdę ożywają dopiero w czasie burzy — rzucił Jeremy, starannie ustawiając kryształ pod właściwym kątem.

— Ach, to było, kiedy pracowałem dla barona Finkelfteina — oznajmił Igor.

Jeremy odstąpił. Oczywiście, to jeszcze nie był zegar. Wciąż pozostało wiele pracy (ale widział go przed sobą, kiedy tylko zamknął oczy). Ty był zaledwie szkic, by sprawdzić, czy podąża właściwą ścieżką.

Podążał właściwą ścieżką. Wiedział to.


Tik


Susan wróciła po zastygłych w bezruchu ulicach, usiadła w gabinecie madame Frout i zanurzyła się znowu w strumieniu czasu.

Nigdy nie mogła pojąć, jak to działa. Ale działało. Czas nie zatrzymywał się dla reszty świata i nie zatrzymywał się dla niej — po prostu wchodziła w jakiś rodzaj pętli czasowej, a wtedy wszystko trwało dokładnie w takim samym niezmiennym stanie, dopóki nie skończyła tego, co miała do zrobienia. Była to kolejna z odziedziczonych rodzinnych zdolności. Najlepiej funkcjonowała, kiedy człowiek w ogóle o tym nie myślał, jak podczas chodzenia po linie. Zresztą w tej chwili Susan miała inne zmartwienia.

Madame Frout odwróciła wzrok od bezszczurzej teraz półki nad kominkiem.

— Och, chyba gdzieś zniknął.

— To prawdopodobnie złudzenie optyczne, madame — uspokoiła ją Susan.

Ktoś w zasadzie śmiertelny. Taki jak ja, myślała.

— Tak, oczywiście.

Madame Frout zdołała w końcu włożyć okulary, mimo że sznureczek wciąż był zaczepiony o guzik. Oznaczało to, że zacumowała się do własnej piersi, ale raczej demony ją porwą, niż spróbuje teraz coś z tym zrobić. Susan potrafiłaby nawet lodowiec wyprowadzić z równowagi. Wystarczało, że siedziała spokojnie, wyglądając na uprzejmą i skupioną.

— Po co konkretnie mnie pani wezwała, madame? — odezwała się. — Chodzi o to, że zostawiłam uczniów zajętych algebrą. Będą niespokojni, kiedy skończą.

— Algebra? — zdumiała się madame Frout, z konieczności spoglądając na własne łono, czego nikt inny jeszcze nigdy nie robił. — Przecież jest o wiele za trudna dla siedmiolatków!

— Owszem, ale nie powiedziałam im o tym i jak dotąd tego nie odkryły — odparła Susan. Nadszedł czas, by pchnąć sprawę do przodu. — Przypuszczam, że chciała mnie pani widzieć w sprawie mojego listu…

Madame Frout zrobiła zdumioną minę.

— Jaki… — zaczęła.

Susan westchnęła i pstryknęła palcami.

Obeszła biurko, otworzyła szufladę obok nieruchomej madame Frout, wyjęła kartkę papieru i przez dłuższą chwilę starannie pisała list. Odczekała, aż wyschnie atrament, trochę pomięła papier, żeby wyglądał na nieco stary, a następnie wsunęła go tuż pod szczytem stosu pism obok madame Frout. Wystawał akurat na tyle, żeby łatwo dawał się zauważyć.

Wróciła na miejsce. I znowu pstryknęła palcami.

— …ego listu? — dokończyła madame Frout. A potem spojrzała na biurko. — Och…

To było okrutne i Susan zdawała sobie z tego sprawę. Ale chociaż madame Frout w żadnym razie nie była złą kobietą i była dobra dla dzieci, niekiedy się zdarzało, że bywała głupia. A Susan nie miała czasu na głupotę.

— Tak, prosiłam o kilka dni wolnego — wyjaśniła. — Niestety, bardzo pilne sprawy rodzinne. Oczywiście przygotowałam pracę dla dzieci, żeby miały co robić na lekcjach.

Madame Frout się zawahała. Na to Susan też nie miała czasu. Pstryknęła palcami.

— NA BOGÓW, TO PRAWDZIWA ULGA — powiedziała głosem, którego drgania sięgały aż do podświadomości. — MUSIMY JĄ POWSTRZYMAĆ, BO WKRÓTCE SKOŃCZĄ NAM SIĘ RZECZY, KTÓRYCH MOŻEMY UCZYĆ! ONA KAŻDEGO DNIA DOKONUJE NIEWIELKICH CUDÓW I ZASŁUŻYŁA NA PODWYŻKĘ.

Potem oparła się wygodnie, znów pstryknęła i patrzyła, jak słowa zapadają we frontowe części mózgu madame Frout, która w skupieniu poruszała wargami.

— No cóż, naturalnie — wymamrotała w końcu. — Pracowałaś tak ciężko… i… i… — Nie wszystkie cele zdoła osiągnąć nawet głos pradawnej komendy, i jednym z nich jest wydostanie dodatkowych pieniędzy od szefa szkoły, więc dokończyła: — Któregoś dnia będziemy musieli pomyśleć, czy nie podwyższyć ci trochę pensji.

Susan wróciła do klasy i jeszcze przez parę godzin dokonywała niewielkich cudów, jak usunięcie kleju z włosów Richendy, opróżnienie z siusiu butów Billy’ego oraz zabranie klasy na krótką wycieczkę na kontynent Czteriksów.

Kiedy rodzice przyszli odebrać swe pociechy po lekcjach, wszystkie dzieci machały wyrysowanymi kredkami obrazkami kangurów. Susan miała tylko nadzieję, że czerwony pył na ich butach — czerwone błoto w przypadku Billy’ego, którego wyczucie czasu wcale się nie poprawiło — pozostanie niezauważony. Prawdopodobnie tak. Klub Fidgetta to nie jedyne miejsce, gdzie dorośli nie widzą tego, co przecież nie może być prawdą.

W końcu usiadła za biurkiem.

W pustej klasie jest coś przyjemnego. Oczywiście, jak wyjaśni każdy nauczyciel, jedną z przyjemnych cech jest ta, że nie ma w niej żadnych dzieci, a w szczególności żadnego Jasona.

Ale ławki i półki wokół sali prezentowały dowody dobrze wykorzystanego czasu. Obrazki na ścianach zdradzały poprawne stosowanie perspektywy i koloru. Dzieci zbudowały z kartonowych pudeł białego konia naturalnych rozmiarów — przy okazji nauczyły się dużo o koniach, a Susan odkryła niezwykłą spostrzegawczość Jasona. Musiała mu odebrać kartonową rurkę, tłumacząc, że to grzeczny koń.

Miała za sobą pracowity dzień. Podniosła blat biurka i wyjęła „Takie srogie bajeczki”. Przemieściły się jakieś papiery i odsłoniły niewielkie złocisto-czarne pudełko.

Był to skromny prezent od rodziców Vincenta.

Codziennie musiała przez to przechodzić. Przecież Higgs Meakins nawet nie robią dobrych czekoladek. Tylko masło, cukier i…

Pogrzebała wewnątrz, wśród smętnych resztek brązowego papieru, i wyjęła czekoladkę. Od nikogo przecież nie można wymagać, żeby nie zjadł tylko jednej jedynej czekoladki.

Włożyła ją do ust.

Do licha, do licha, do licha, do licha! To był nugat! Jedyna czekoladka na dzisiaj, a w środku przeklęty sztuczny przeklęty różowo-biały przeklęty słodki nugat!

Nie można od nikogo wymagać, by uznał, że coś takiego się liczy.[9] Ma prawo do następnej…

Nauczycielska część umysłu — ta mająca oczy z tyłu głowy — dostrzegła jakiś ruch. Susan odwróciła się błyskawicznie.

— Żadnego biegania z kosami!

Śmierć Szczurów wyhamował trucht przez stolik z wystawą przyrody i rzucił jej zawstydzone spojrzenie.

PIP?

— I żadnego zaglądania do Komórki z Materiałami Piśmiennymi — dodała odruchowo Susan i zatrzasnęła blat.

PIP!

— Owszem, chciałeś. Słyszałam, jak o tym myślisz.

Można było sobie poradzić ze Śmiercią Szczurów. Należało wyobrażać go sobie jako bardzo małego Jasona.

Komórka z Materiałami Piśmiennymi! Była jednym z wielkich pól bitewnych w historii klasy — tak jak i sala zabaw. Jednak panowanie w sali zabaw zwykle rozwiązywało się samo, bez interwencji Susan, która musiała tylko mieć w pogotowiu maść, chusteczkę do nosa i łagodne współczucie dla przegranych. Za to Komórka z Materiałami Piśmiennymi była terenem wojny na wyniszczenie. Zawierała słoiki farbek w proszku, ryzy papieru i pudełka kredek oraz obiekty bardziej specyficzne, jak choćby zapasowa para majtek dla Billy’ego, który naprawdę się starał. Leżały tam również Nożyczki, zgodnie z regułami klasy traktowane jak Broń Totalnej Zagłady, oraz naturalnie pudełka z gwiazdkami. Do komórki wolno było zaglądać jedynie Susan i — zwykle — Vincentowi. Mimo że Susan podejmowała wszelkie próby, poza zwykłym oszukiwaniem, chłopczyk był oficjalnie „najlepszy we wszystkim” i codziennie zdobywał bezcenny przywilej otwierania Komórki z Materiałami Piśmiennymi, wyjmowania z niej ołówków i rozdawania kolegom. Dla reszty klasy, a szczególnie Jasona, Komórka z Materiałami Piśmiennymi stanowiła jakąś mistyczną, magiczną domenę, do której należało wkraczać przy każdej okazji.

Susan uznała, że kiedy człowiek posiądzie już umiejętność obrony Komórki z Materiałami Piśmiennymi, przechytrzania Jasona i utrzymywania przy życiu klasowego zwierzaka — przynajmniej do końca roku szkolnego — to opanował połowę sztuki nauczania.

Podpisała dziennik, podlała smętne kwiatki na parapecie okna i zerwała kilka świeżych liści z ligustrowego żywopłotu — dla patyczaków, które były następcami Henryka Chomika (wybranymi głównie dlatego, że trudno rozpoznać, czy zdechły). Sprzątnęła kilka zapomnianych kredek i rozejrzała się po sali, po małych stolikach i krzesełkach. Czasami martwiło ją to, że prawie każdy, kogo dobrze zna, ma najwyżej trzy stopy wzrostu.

W takich chwilach jak obecna nigdy nie była pewna, czy ufa dziadkowi. Wszystko to miało związek z Regułami. Nie mógł się wtrącać, ale znał przecież jej słabości. Potrafił ją nakręcić i posłać w świat…

Ktoś taki jak ja… Tak, umiał ją zainteresować.

Ktoś taki jak ja… Nagle na świecie pojawia się jakiś niebezpieczny zegar i równie nagle dowiaduję się, że istnieje ktoś taki jak ja.

Taki jak ja… Tylko że nie taki. Ja przynajmniej znałam swoich rodziców.

Słuchała opowieści Śmierci o wysokiej, smagłej kobiecie wędrującej z komnaty do komnaty w zamku ze szkła, szlochającej nad dzieckiem, które urodziła i które oglądała codziennie, ale nie mogła go dotknąć…

Od czego w ogóle mam zacząć?


Tik


Lobsang wiele się nauczył. Nauczył się, że każdy pokój ma co najmniej cztery kąty. Nauczył się, że sprzątacze zaczynają pracę, kiedy niebo jest dostatecznie jasne, by widzieć kurz, i kończą z zachodem słońca.

Jako mistrz, Lu-tze był raczej łagodny. Zawsze uprzejmie wskazywał miejsca, których Lobsang nie sprzątnął należycie.

Po początkowej irytacji i drwinach byłych kolegów Lobsang odkrył, że praca ma pewien urok. Dni przepływały mu pod miotłą…

…aż raz, z niemal słyszalnym kliknięciem w mózgu, postanowił, że już dość. Dokończył swój odcinek korytarza i odszukał Lu-tze, w zadumie popychającego miotłę wzdłuż tarasu.

— Sprzątaczu…

— Tak, chłopcze?

— Co próbujesz mi powiedzieć?

— Słucham?

— Nie spodziewałem się, że zostanę… sprzątaczem! Ty jesteś Lu-tze! Myślałem, że zostanę uczniem… no, uczniem bohatera!

— Tak myślałeś? — Lu-tze poskrobał się po brodzie. — Ojejej. Niech to. Tak, widzę, na czym polega problem. Mogłeś mnie uprzedzić. Dlaczego nic nie mówiłeś? Nie zajmuję się już takimi rzeczami.

— Nie?

— Całe to majstrowanie przy historii, bieganie po świecie, zaczepianie różnych ludzi… Nie, już nie. Szczerze ci wyznam, że nigdy nie byłem całkiem pewien, czy powinniśmy to robić. Nie, sprzątanie całkiem mi wystarcza. W zamiecionej do czysta podłodze jest coś takiego… prawdziwego.

— To jakaś próba? — zapytał chłodno Lobsang.

— O tak.

— Wiem, jak się to odbywa. Mistrz każe uczniowi wykonywać różne prymitywne prace, a potem nagle okazuje się, że w rzeczywistości uczeń poznawał prawdy o wielkiej wartości… Tylko nie wydaje mi się, żebym teraz cokolwiek poznawał, oprócz tego, że ludzie są często niechlujni i bezmyślni.

— Przyznasz, że nie jest to bezwartościowa lekcja — odparł Lu-tze. — Czyż nie jest bowiem napisane: „Ciężka praca jeszcze nikomu nie zaszkodziła”?

— Gdzie to jest napisane, Lu-tze? — zapytał Lobsang, głęboko zdesperowany.

Sprzątacz się rozpromienił.

— Aha. Być może, uczeń gotów jest do nauki. Czy jest tak, że nie chcesz poznawać Drogi Sprzątacza, a chciałbyś za to poznać Drogę pani Cosmopilite?

— Czyją?

— Dobrze zamiataliśmy. Wyjdźmy teraz do ogrodów. Czyż nie jest bowiem napisane „Dobrze ci zrobi, jeśli wyjdziesz czasem na świeże powietrze”?

— A jest napisane? — Lobsang wciąż był oszołomiony.

Lu-tze wyjął z kieszeni mały, obszarpany notes.

— Tutaj jest — zapewnił. — Ja wiem najlepiej.


Tik


Lu-tze cierpliwie ustawiał małe lusterko, by bardziej korzystnie skierować światło słońca na jedną z gór bonsai. Nucił coś przy tym pod nosem.

Lobsang siedział na kamieniach ze skrzyżowanymi nogami, w skupieniu przewracając pożółkłe kartki prastarego notesu, na którym wypisano wyblakłym atramentem „Droga pani Cosmopilite”.

— I co? — zainteresował się Lu-tze.

— Droga zawiera odpowiedzi na wszystkie pytania, prawda?

— Tak.

— W takim razie… — Lobsang wskazał maleńki wulkan. — Dlaczego to działa? Stoi na talerzyku!

Lu-tze zapatrzył się w przestrzeń i bezgłośnie poruszył wargami.

— Strona siedemdziesiąta szósta, jak sądzę — powiedział.

Lobsang otworzył we wskazanym miejscu.

— „Dlatego” — przeczytał.

— Dobra odpowiedź — uznał Lu-tze, pędzlem z wielbłądziej sierści delikatnie pieszcząc miniaturową grań.

— Po prostu „Dlatego”, sprzątaczu? Bez żadnych powodów?

— Powody? Jakie powody może mieć góra? A kiedy przybędzie ci lat, przekonasz się, że większość odpowiedzi sprowadza się w końcu do „Dlatego”.

Lobsang milczał. Księga Drogi sprawiała mu problemy. Chciałby powiedzieć coś takiego: Lu-tze, to wygląda jak spis powiedzonek starszej pani. To takie rzeczy, które mówią starsze panie. Co to za koan: „Nie zagoi się, jeśli będziesz rozdrapywał”, Jedz jarzyny, to będziesz silniejszy” albo „Cierpliwością i pracą ludzie się bogacą”? Takie mądrości wypisują na strzeżeniowiedźmowych kartkach!

— Naprawdę? — spytał Lu-tze, wciąż na pozór zajęty swoją górą.

— Nic nie mówiłem.

— Och. Wydawało mi się, że powiedziałeś. Tęsknisz za Ankh-Morpork?

— Tak. Tam nie musiałem zamiatać podłóg.

— Byłeś dobrym złodziejem?

— Byłem fantastycznym złodziejem.

Wietrzyk dmuchnął aromatem kwiatów wiśni. Choć raz, pomyślał Lu-tze, przyjemnie byłoby zebrać wiśnie.

— Byłem kiedyś w Ankh-Morpork — oświadczył. Wyprostował się i przeszedł do następnej góry. — Widziałeś tych przybyszów, jacy tu docierają?

— Tak. Wszyscy się z nich śmieją.

— Naprawdę? — Lu-tze uniósł brwi. — Choć przebyli tysiące mil w poszukiwaniu prawdy?

— Ale czy Wen nie powiedział, że jeśli prawda jest gdziekolwiek, to jest wszędzie?

— Brawo. Widzę, że czegoś się jednak nauczyłeś. No więc któregoś dnia zacząłem odnosić wrażenie, jakby wszyscy inni uznali, że mądrość można znaleźć jedynie gdzieś bardzo daleko. I wyruszyłem do Ankh-Morpork. Oni wszyscy przychodzili do nas, więc wydawało się to uczciwe.

— Szukałeś oświecenia?

— Nie. Człowiek mądry nie szuka oświecenia, ale na nie czeka. Póki więc czekałem, przyszło mi do głowy, że szukanie zdziwienia może się okazać zabawniejsze. W końcu oświecenie zaczyna się tam, gdzie kończy się zdziwienie. I znalazłem owo zdziwienie. A także pewien rodzaj oświecenia. Na przykład nie minęło jeszcze pięć minut mojego tam pobytu, kiedy jacyś ludzie w zaułku próbowali oświecić mnie w kwestii zbędności rzeczy materialnych, jakie posiadałem. Udzielili mi ważnej lekcji na temat śmieszności wszelkiego majątku.

— Ale czemu do Ankh-Morpork? — nie mógł zrozumieć Lobsang.

— Zajrzyj na tył książki — poradził mu Lu-tze.

Był tam wciśnięty pożółkły, rozsypujący się kawałek papieru. Chłopiec go rozłożył.

— To kartka z almanachu — zauważył. — Jest tam bardzo popularny.

— Tak. Pewien poszukiwacz mądrości zostawił go tutaj.

— Na tej kartce są tylko fazy księżyca.

— Po drugiej stronie.

Lobsang odwrócił kartkę.

— To reklama Ankhmorporskiej Gildii Kupców. „W Ankh-Morpork znajdziesz wszystko!” — Popatrzył na uśmiechniętego Lu-tze. — I… i pomyślałeś, że…

— Och, jestem stary, prosty i łatwowierny — odparł sprzątacz. — Ty jesteś młody i skomplikowany. Czy Wen nie dostrzegał znaków w zawirowaniach owsianki w swojej miseczce albo w kluczach ptaków? A to było wprost napisane. Owszem, stada ptaków bywają bardzo złożone, ale tutaj miałem wyraźne słowa. I po całym życiu poszukiwań zobaczyłem wreszcie początek Drogi. Mojej Drogi.

— Więc ruszyłeś aż do Ankh-Morpork… — szepnął słabym głosem Lobsang.

— I znalazłem się na ulicy Quirmowej z chłodnym umysłem, ale z pustymi kieszeniami — potwierdził sprzątacz, uśmiechając się z rozczuleniem do wspomnień. — Zauważyłem w oknie tabliczkę „Pokoje do wynajęcia”. Zapukałem i tak poznałem panią Cosmopilite. A kiedy zawahałem się, nie będąc pewien języka, powiedziała: „Nie mam całego dnia, wie pan…”. Niemal co do słowa jedna z sentencji Wena! Natychmiast zrozumiałem, że znalazłem to, czego szukałem! Całe dnie zmywałem naczynia w jadłodajni, dostając za to dwadzieścia pensów dziennie i wszystkie resztki, jakie potrafiłem zabrać, a wieczorami pomagałem pani Cosmopilite sprzątać dom i słuchałem, co mówi. Była naturalnym talentem w zamiataniu, miała dobre, rytmiczne ruchy oraz niezgłębione zasoby mądrości. Nie minęły nawet dwa dni, a wypowiedziała do mnie niemal te same słowa, których użył Wen, kiedy zrozumiał prawdziwą naturę Czasu! Poprosiłem o obniżkę czynszu, ponieważ naturalnie nie sypiałem w łóżku, a ona odpowiedziała: „Nie urodziłam się wczoraj, panie Tze”. Zadziwiające! Przecież nie mogła widzieć Świętych Tekstów!

Oblicze Lobsanga przypominało starannie nakreślony rysunek.

— „Nie urodziłam się wczoraj”? — powtórzył.

— No tak, oczywiście, jako nowicjusz nie doszedłeś jeszcze tak daleko — odparł Lu-tze. — Stało się to, kiedy zasnął w jaskini i we śnie zobaczył przed sobą Czas. Czas pokazała mu, że wszechświat odtwarza się z sekundy na sekundę, bez końca, a przeszłość jest jedynie wspomnieniem. Wen wyszedł z jaskini na prawdziwie nowy świat i rzekł wtedy: „Wczoraj się nie urodziłem”!

— No tak, ale…

— Ach, pani Cosmopilite… — Lu-tze oczy zamgliły się ze wzruszenia. — Jak ta kobieta dbała o czystość! Gdyby ona była tutaj sprzątaczką, nikomu nie byłoby wolno chodzić po podłodze! A jej dom! Taki niezwykły! Prawdziwy pałac! Świeża pościel co drugi tydzień! No i kuchnia… Za samo skosztowanie jej Fasolki w Sosie Pomidorowym na Grzance człowiek oddałby pełny cykl wszechświata!

— Uhm… — mruknął Lobsang.

— Zostałem tam przez trzy miesiące i zamiatałem jej dom, jak wypada uczniowi. Potem wróciłem tutaj, jasno widząc przed sobą Drogę.

— A te, no… te historie o tobie?

— Och, wszystkie są prawdziwe. No, większość. Trochę przesadzone, ale na ogół prawdziwe.

— A ta z cytadelą w Muntabie, paszą i rybią ością?

— O tak.

— Jak się tam dostałeś, gdy sześciu wyszkolonych i uzbrojonych mężczyzn nie zdołało nawet…?

— Jestem małym człowiekiem i noszę miotłę — wyjaśnił z prostotą Lu-tze. — W każdym domu jest jakiś bałagan, który wymaga sprzątnięcia. Jakie zagrożenie stanowi człowiek z miotłą?

— Co? I to wszystko?

— Cóż, reszta to tylko sprawa kuchni. Pasza nie był dobrym człowiekiem, lecz był prawdziwym łakomczuchem. I uwielbiał zapiekankę z rybą.

— Żadnych sztuk walki?

— To zawsze ostatnia deska ratunku. Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

— Czy znasz okidoki?

To tylko masa króliczych podskoków.

Shiitake?

— Gdybym chciał wbijać palce w gorący piasek, wyjechałbym nad morze.

Upsidazi?

Marnowanie dobrych cegieł.

No kando?

Sam to wymyśliłeś.

Tung-pi?

Gniewna aranżacja kwiatów.

Dejd-fu?

To wzbudziło reakcję. Lu-tze uniósł brwi.

Dejd-fu? Więc słyszałeś te plotki? Ha! Żaden z tutejszych mnichów nie zna dejd-fu — zapewnił. — Gdyby poznał, szybko bym się o tym dowiedział. Posłuchaj, chłopcze, agresja jest ucieczką agresywnych. W większości trudnych sytuacji wystarcza miotła.

— Tylko w większości, tak? — mruknął Lobsang, nie próbując ukrywać sarkazmu.

— Ach, rozumiem. Czy chciałbyś zmierzyć się ze mną w dojo? Jest taka bardzo stara prawda: kiedy uczeń zdoła pokonać mistrza, nic więcej mistrz nie może mu powiedzieć, gdyż nauka dobiegła końca. Czy chcesz się uczyć?

Загрузка...