— Aha! Wiedziałem, że jest coś, czego mogę się nauczyć!

Lu-tze wstał.

— Dlaczego ty? — powiedział. — Dlaczego tutaj? Dlaczego teraz? „Na wszystko jest właściwy czas i miejsce”. Dlaczego właśnie ten czas i to miejsce? Jeśli mam cię zabrać do dojo, zwrócisz, co mi ukradłeś. Już!

Spojrzał na tekowy stolik, przy którym zajmował się górami.

Mała łopatka leżała na blacie.

Na ziemię spłynęło kilka płatków kwiatów wiśni.

— Rozumiem — rzekł sprzątacz. — Jesteś aż tak szybki? Nic nie widziałem.

Lobsang nie odpowiedział.

— To rzecz drobna i bez wartości. Wyjaśnij, proszę, dlaczego ją zabrałeś.

— Żeby sprawdzić, czy potrafię. Nudziłem się.

— Ach… Przekonamy się więc, czy zdołamy uczynić twe życie ciekawszym. Nic dziwnego, że się nudzisz, skoro potrafisz już tak kroić czas.

Lu-tze obracał w dłoniach mały szpadelek.

— Bardzo szybki — powiedział. Pochylił się i zdmuchnął z maleńkiego lodowca płatki kwiatu. — Kroisz czas szybko jak Dziesiąty Djim. A przecież dotąd prawie nie ćwiczyłeś. Musiałeś być wybitnym złodziejem! Teraz… ojej, muszę zmierzyć się z tobą w dojo…

— Nie ma potrzeby! — zapewnił Lobsang, ponieważ teraz Lu-tze wydawał się przestraszony i poniżony, a także z jakiegoś powodu mniejszy i kruchy.

— Nalegam — upierał się starzec. — Załatwmy to od razu. Jest bowiem napisane „Nie masz chwili nad teraźniejszą”, co dowodzi najgłębszego zrozumienia u pani Cosmopilite.

Westchnął i spojrzał na gigantyczny posąg Wena.

— Popatrz na niego — rzekł. — Niezły był gość, co? Kompletnie zachwycony wszechświatem. Zobaczył przeszłość i przyszłość jak jedną żywą osobę i napisał „Księgę Historii”, żeby wyjaśnić, jak opowieść powinna się toczyć. Nie możemy sobie nawet wyobrazić, co widziały te oczy. I przez całe życie nigdy nie podniósł ręki na żadnego człowieka.

— Posłuchaj, ja wcale nie chcę…

— A przyjrzałeś się innym posągom? — zapytał Lu-tze, jakby całkiem zapomniał o dojo.

Lobsang odruchowo podążył wzrokiem za spojrzeniem sprzątacza. Na kamiennej platformie biegnącej wzdłuż całych ogrodów stały setki mniejszych posągów, w większości wyrzeźbionych z drewna. Wszystkie pomalowano na krzykliwe kolory. Ponad doliną spoglądały stwory mające więcej oczu niż nóg, więcej ogonów niż zębów, monstrualne połączenia ryby, mątwy, tygrysa i pasternaku, istoty złożone razem, jak gdyby stwórca wszechświata wysypał skrzynkę części zamiennych i przypadkowo je posklejał, a pomalowane na różowo, pomarańczowo, fioletowo i złoto.

— Och, dhlang… — zaczął Lobsang.

— Demony? To tylko jedno z ich określeń — oświadczył sprzątacz. — Opat nazywa ich Wrogami Umysłu. Wen napisał cały zwój na ich temat. I stwierdził, że tamten jest najgorszy.

Wskazał niewielką szarą postać w kapturze. Wyglądała jakby nie na miejscu wśród festiwalu oszalałych kończyn.

— Nie wydaje się niebezpieczny — zauważył Lobsang. — Słuchaj, sprzątaczu, nie chcę…

— Potrafi być bardzo niebezpieczne… to, co nie wygląda na niebezpieczne. I jest tym bardziej niebezpieczne, bo na niebezpieczne nie wygląda. Jest bowiem napisane „Nie będziesz sądził książki po okładce”.

— Lu-tze, ja naprawdę nie chcę z tobą walczyć…

— Och, twoi wykładowcy powiedzą, że dyscyplina sztuk walki pozwala na krojenie czasu. To prawda — mówił Lu-tze, jakby nie słuchał. — Ale tak samo jest z zamiataniem, jak może się przekonałeś. Zawsze szukaj momentu doskonałości, mówił Wen. Tyle że ludzie najchętniej wykorzystują ten moment, by kopać innych ludzi w tył głowy.

— Przecież to nie było wyzwanie, chciałem tylko, żebyś mi pokazał…

— I pokażę. Chodźmy. Zawarłem układ. Muszę go dotrzymać, choć stary ze mnie głupiec.

Najbliższe okazało się dojo Dziesiątego Djimu. Było puste — tylko dwóch mnichów, którzy rozmywając się w oczach, tańczyli po matach i zwijali wokół siebie czas.

Lobsang wiedział, że Lu-tze ma rację. Czas jest zasobem. Można się nauczyć, jak przyspieszać lub spowalniać jego bieg. Mnich może bez trudu przejść wśród tłumu, a przy tym porusza się tak szybko, by nikt go nie zauważył. Albo potrafi stanąć bez ruchu na kilka sekund i patrzeć, jak słońce i księżyc ścigają się po migoczącym niebie. Może w ciągu minuty medytować przez cały dzień. Tutaj, w dolinie, dzień trwał wiecznie. Kwiaty nigdy nie zmieniały się w wiśnie.

Kiedy zamgleni walczący zauważyli Lu-tze, zmienili się w parę zakłopotanych mnichów. Skłonili się obaj.

— Proszę o użyczenie dojo na krótki czas, w którym mój uczeń zademonstruje mi szaleństwa wieku starczego — odezwał się sprzątacz.

— Naprawdę nie chodziło mi… — zaczął Lobsang, ale Lu-tze szturchnął go pod żebro.

Mnisi spojrzeli na starca nerwowo.

— Należy do ciebie, Lu-tze — zapewnił jeden z nich.

Wyszli spiesznie, potykając się niemal o własne nogi, kiedy się oglądali.

— Nauczać w tym miejscu powinniśmy czasu i panowania nad nim — rzekł Lu-tze, spoglądając za nimi. — Sztuki walki służą tylko pomocą. Nie są niczym więcej. A przynajmniej taki był ich cel. Nawet w zewnętrznym świecie, podczas walki, dobrze wyszkolony człowiek dostrzega, jak elastyczny może być czas. Tutaj możemy to wykorzystać. Możemy ścieśniać czas. Rozciągać czas. Zatrzymywać chwilę. Wybijanie pięścią czyichś nerek przez nos to tylko niemądry efekt uboczny.

Lu-tze zdjął ze stojaka ostry jak brzytwa miecz pika i wręczył zaszokowanemu chłopakowi.

— Widziałeś już taki? Nie są właściwie przeznaczone dla nowicjuszy, lecz ty zdradzasz wielki talent.

— Tak, sprzątaczu, ale…

— Wiesz, jak go używać?

— Dobrze sobie radziłem z ćwiczebnymi, ale one są zrobione…

— Weź go zatem i zaatakuj mnie.

Z góry dobiegło szuranie. Lobsang uniósł wzrok i zobaczył mnichów wbiegających do galerii obserwacyjnej nad dojo. Wśród nich było też wielu bardzo starych. W małym światku wieści szybko się rozchodzą.

— Zasada Druga nakazuje nigdy nie odmawiać broni — rzekł Lu-tze. Cofnął się o kilka kroków. — Kiedy tylko będziesz gotów, chłopcze.

Lobsang niepewnie ścisnął rękojeść wygiętego miecza.

— I co? — rzucił Lu-tze.

— Nie mogę tak…

— Czy to dojo Dziesiątego Djimu? Och, coś takiego, chyba rzeczywiście! To znaczy, że nie obowiązują tu żadne reguły, prawda? Dowolna broń, dowolna strategia… wszystko jest dozwolone. Rozumiesz? Może jesteś głupi?

— Ale przecież nie mogę kogoś zabić tylko dlatego, że mnie o to prosi!

— Czemu nie? Gdzie się podziały twoje dobre maniery?

— Ale…

— Trzymasz śmiercionośną broń. Przed sobą masz nieuzbrojonego człowieka stojącego w pozie uległości! Czyżbyś był wystraszony?

— Tak!

— Dobrze. To Trzecia Zasada — pochwalił Lu-tze. — Widzisz, jak dużo już się nauczyłeś? Starłem ci z twarzy ten uśmieszek, co? No dobrze, odłóż ten miecz na stojak i weź… Tak, weź kij dakka. Najgorsze, co możesz nim zrobić, to poobijać moje stare kości.

— Wolałbym, żebyś miał na sobie ubranie ochronne…

— Taki jesteś dobry w walce kijem?

— Jestem bardzo szybki…

— Więc jeśli natychmiast nie zaczniesz walczyć, wyrwę ci ten kij i połamię na głowie — ostrzegł starzec i odstąpił jeszcze o krok. — Gotów? Jedyną obroną jest skuteczny atak. Tak słyszałem.

Lobsang pochylił kij w niepewnym salucie.

Lu-tze skrzyżował ręce na piersi i — gdy Lobsang tanecznym krokiem ruszył ku niemu — zamknął oczy i uśmiechnął się.

Lobsang znów wzniósł kij.

I zawahał się.

Druga Zasada, Trzecia Zasada… Jaka była ta Pierwsza?

Zawsze pamiętaj Pierwszą Zasadę…

— Lu-tze!

Pierwszy akolita opata stanął zdyszany w drzwiach. Nerwowo machał ręką.

Lu-tze otworzył jedno oko, później drugie, a potem mrugnął do Lobsanga.

— Niewiele brakowało, co? — mruknął. Odwrócił się do akolity. — Słucham, szacowny.

— Musisz przybyć natychmiast! I wszyscy mnisi, którzy mają zezwolenie na wyprawy do świata! Do mandali! Szybko!

Na galerii zaczął się ruch. Kilku mnichów przeciskało się przez tłum widzów.

— Ach, podniecenie…

Lu-tze wyjął kij z osłabłych dłoni Lobsanga i odłożył na stojak. Sala szybko pustoszała. Wokół całego Oi Dongu gorączkowo rozbrzmiewały gongi.

— Co się dzieje? — zapytał Lobsang, kiedy wybiegł ostatni z mnichów.

— Przypuszczam, że wkrótce zostaniemy poinformowani. — Lu-tze zaczął skręcać papierosa.

— Czy nie powinniśmy się spieszyć?

W oddali już ucichł stukot sandałów.

— Chyba nic się nie pali — odparł spokojnie Lu-tze. — A jeśli chwilę odczekamy, to kiedy dotrzemy na miejsce, wszyscy przestaną już krzyczeć i może zaczną mówić z sensem. Chodźmy Ścieżką Zegarową. O tej porze dnia klomby są wyjątkowo piękne.

— Ale… ale…

— Jest napisane: „Musisz nauczyć się chodzić, zanim zaczniesz biegać” — oświadczył sprzątacz i zarzucił sobie miotłę na ramię.

— Znowu pani Cosmopilite?

— Niezwykła kobieta. I odkurzała jak wszystkie demony.

Ścieżka Zegarowa wiła się od głównego zespołu budynków przez tarasy ogrodów i dobiegała do szerszej alei, która prowadziła do tunelu w ścianie urwiska. Nowicjusze zawsze pytali, dlaczego nazywa się Ścieżką Zegarową, skoro nigdzie nie ma nawet śladu zegara.

Odezwały się kolejne gongi, ale listowie tłumiło dźwięk ich uderzeń. Lobsang słyszał tupot stóp biegnących po głównej alei. Tu, w dole, kolibry przemykały od kwiatu do kwiatu, nieświadome ogólnego zamieszania.

— Ciekawe, która jest godzina — rzucił Lu-tze.

Wszystko jest próbą. Lobsang rozejrzał się uważnie.

— Piętnaście po dziewiątej — oznajmił.

— Tak? A skąd o tym wiesz?

— Polne nagietki już się otworzyły, czerwone macierzanki piaskowe się otwierają, fioletowe powoje się zamknęły, a żółte kozibrody się zamykają.

— Całkiem sam rozpracowałeś kwiatowy zegar?

— Tak. To przecież łatwe.

— Doprawdy? A która jest godzina, kiedy otwiera się biała wodna lilia?

— Szósta rano.

— Przyszedłeś popatrzeć?

— Tak. Ty sadziłeś kwiaty w tym ogrodzie, prawda?

— To jedno z moich skromnych… dzieł.

— Jest piękny.

— Niezbyt dokładny we wczesnych godzinach. Niewiele jest rozkwitających nocą roślin, które dobrze się tutaj przyjmują. Otwierają kwiaty dla ciem, rozumiesz…

— Tak właśnie czas chciałby być mierzony — stwierdził Lobsang.

— Naprawdę? Oczywiście nie jestem ekspertem. — Lu-tze zdusił papierosa i wsadził niedopałek za ucho. — Chodźmy. Może wszyscy przestali już się kłócić. Dasz radę przejść znowu przez Salę Mandali?

— Tak, nic mi nie będzie. Ja tylko… zapomniałem o tym, to wszystko.

— Naprawdę? I w dodatku nigdy wcześniej jej nie widziałeś… Ale czas wyczynia z nami dziwne sztuczki. Ja sam kiedyś… — Lu-tze urwał i przyjrzał się uczniowi. — Dobrze się czujesz? — zapytał niespokojnie. — Bardzo zbladłeś.

Lobsang skrzywił się i pokręcił głową.

— Poczułem coś dziwnego. — Skinął ręką w ogólnym kierunku nizin rozrzuconych w niebiesko-szarych deseniach na horyzoncie. — Stamtąd…

Szklany zegar. Wielki szklany dom, a tutaj, gdzie nie powinno go być, zegar ze szkła. Właściwie był tylko odrobinę; pojawiał się jako migotliwe linie w powietrzu, jak gdyby dało się pochwycić odblask światła na lśniącej powierzchni — bez samej powierzchni.

Wszystko tu było przezroczyste — delikatne krzesła, stoliki, wazony z kwiatami. I teraz uświadomił sobie, ze szkło nie jest odpowiednim określeniem. Kryształ byłby lepszym. Albo lód — taki cienki lód bez żadnej skazy, jaki pojawia się czasem po ostrych przymrozkach. Wszystkie przedmioty ukazywały jedynie swe krawędzie.

Poprzez dalekie ściany dostrzegał schody. Powyżej, poniżej i ze wszystkich stron szklane pokoje ciągnęły się w nieskończoność.

A jednak wszystko to wydawało się znajome. Czuł się jak w domu.

Dźwięk wypełniał szklane pomieszczenia. Przepływał w czystych, ostrych nutach, jak ton wydawany przez mokry palec przesuwany po brzegu kieliszka. Był także ruch — mgiełka w powietrzu poza przejrzystymi ścianami, przesuwająca się, falująca i… obserwująca go…

— Jak coś mogło tu dotrzeć stamtąd? I co to znaczy „dziwnego”? — dopytywał się Lu-tze.

Lobsang zamrugał. Raczej „tutaj” było dziwnie, w tym miejscu, w sztywnym i szorstkim świecie…

A potem wrażenie rozwiało się i przeminęło.

— Po prostu dziwnego. Tylko przez chwilę — wymamrotał.

Czuł wilgoć na policzku. Dotknął jej palcami.

— To przez to zjełczałe masło jaka, które dodają do herbaty. Zawsze im to powtarzam — narzekał Lu-tze. — Pani Cosmopilite nigdy… A to było niezwykłe — dodał, unosząc głowę.

— Co? Co takiego? — spytał Lobsang, patrząc tępo na mokre czubki palców, a potem na bezchmurne niebo.

— Prokrastynator wchodzący na zbyt wysokie obroty. — Lu-tze zmienił pozycję. — Nie czujesz?

— Niczego nie słyszę!

— Nie: czy słyszysz, ale: czy czujesz. Przechodzi przez sandały. Oj, teraz następny… i jeszcze jeden… i znowu. Naprawdę nic nie wyczuwasz? Ten to… stary sześćdziesiąty szósty, nigdy go porządnie nie wyważyli. Usłyszysz je za chwilę… Na bogów! Popatrz, na kwiaty!

Lobsang spojrzał do tyłu.

Przypołudniki otwierały się, a polne mieczyki zamykały.

— Wyciek czasowy — stwierdził Lu-tze. — Posłuchaj! Teraz już je słyszysz, prawda? Zrzucają czas losowo! Chodźmy!


Według „Drugiego zwoju Wena Wiecznie Zaskoczonego”, Wen Wiecznie Zaskoczony wypiłował pierwszy prokrastynator z pnia drzewa wamwam, wyrył na nim pewne symbole, umocował trzpień z brązu i przywołał swego ucznia, Mulisty Staw.

— Bardzo ładny, mistrzu — oświadczył Mulisty Staw. — To młynek modlitewny, tak?

— Nie, nic aż tak skomplikowanego — odparł Wen. — On tylko magazynuje i przesuwa czas.

— To proste, tak?

— A teraz go wypróbuję — rzekł Wen.

I ręką przekręcił prokrastynator o pół obrotu.

— Bardzo ładny, mistrzu — oświadczył Mulisty Staw. — To młynek modlitewny, tak?

— Nie, nic aż tak skomplikowanego — odparł Wen. — On tylko magazynuje i przesuwa czas.

— To proste, tak?

— A teraz go wypróbuję — rzekł Wen.

Przekręcił go trochę mniej.

— To proste, tak?

— A teraz go wypróbuję — rzekł Wen.

Tym razem przesuwał go delikatnie tam i z powrotem.

— To pro-pro-pro… to proste-ste, tak tak tak proste, tak?

— Wypróbowałem go — oznajmił Wen.

— I działa, mistrzu?

— Chyba tak. — Wen wstał. — Daj mi sznur, którego używasz do noszenia drewna na opał. I… pestkę którejś z wiśni, co to je zerwałeś wczoraj.

Owinął wystrzępiony sznur wokół walca i rzucił pestkę na kawałek błotnistego gruntu. Mulisty Staw odskoczył na bok.

— Widzisz te góry? — spytał Wen i pociągnął za sznur.

Walec zawirował w równowadze, brzęcząc cicho.

— O tak, mistrzu — potwierdził posłusznie Mulisty Staw.

Nie było tu nic oprócz gór — tak wielu, że czasem trudno było je zauważyć, bo wszystko przesłaniały.

— Ile czasu potrzebuje skała? — rzekł Wen. — Albo głębokie morze? Przesuniemy go… — ustawił lewą dłoń tuż ponad wirującym walcem — …tam, gdzie bardziej się przyda.

Popatrzył na pestkę wiśni. Bezgłośnie poruszył wargami, jak gdyby rozwiązywał skomplikowaną łamigłówkę. Potem wskazał pestkę prawą ręką.

— Odsuń się — uprzedził i delikatnie dotknął palcem walca.

Nie zabrzmiał żaden dźwięk prócz trzasku odpychanego na bok powietrza i syku pary nad błotem.

Wen spojrzał na koronę nowego drzewa i uśmiechnął się.

— Mówiłem, żebyś się odsunął — rzekł.

— Ja, tego, no… Może zejdę na dół, dobrze? — odpowiedział mu głos spośród obsypanych kwieciem gałęzi.

— Ale ostrożnie!

Mulisty Staw runął na ziemię w deszczu płatków.

— Zawsze będą tu kwitły wiśnie — oznajmił Wen.


Lu-tze podwinął szatę i pobiegł ścieżką. Lobsang ruszył za nim. Wysoki pisk zdawał się dochodzić ze skał… Sprzątacz zakręcił przy sadzawce z karpiami, której powierzchnia burzyła się teraz w niezwykłe fale, i pognał cienistą dróżką wzdłuż strumienia. Czerwone ibisy zrywały się do lotu…

Stanął nagle i rzucił się płasko na kamienne płyty.

— Padnij!

Ale Lobsang już upadał. Usłyszał, jak coś z głośnym jękiem przelatuje mu nad głową. Obejrzał się i zobaczył, że ostatni ibis wiruje w powietrzu, otoczony aureolą bladoniebieskiego światła. Ptak zaskrzeczał i zniknął z głośnym puknięciem.

Chociaż nie zniknął całkowicie. Przez kilka sekund tą samą trajektorią mknęło jajo, które po chwili roztrzaskało się na kamieniach.

— Losowy czas! Chodź, szybciej! — krzyknął Lu-tze.

Poderwał się na nogi i podbiegł do ozdobnej kraty w ścianie urwiska. Z zaskakującą siłą wyrwał ją ze skały.

— Trochę trzeba zeskoczyć, ale nic ci się nie stanie, jeśli się przetoczysz przy lądowaniu — powiedział, wsuwając się do otworu.

— Dokąd on prowadzi?

— Do prokrastynatorów, oczywiście!

— Ale nowicjuszom nie wolno tam wchodzić pod karą śmierci!

— To zabawny zbieg okoliczności — odparł sprzątacz, opuszczając się niżej, aż zawisł na czubkach palców. — Ponieważ śmierć to właśnie to, co cię czeka tutaj, jeśli zostaniesz.

I opadł w ciemność. Po chwili z głębi dobiegło nieoświecone przekleństwo.

Lobsang wsunął się do otworu, zawisł na palcach, spadł i przetoczył się, kiedy uderzył nogami o podłogę.

— Brawo — pochwalił go z mroku Lu-tze. — W razie wątpliwości wybieraj życie. Tędy!

Tunel dobiegał do szerokiego korytarza. Hałas był tutaj przeraźliwy. Coś mechanicznego cierpiało w agonii.

Zabrzmiał huk, a w chwilę później gwar.

Zza zakrętu wybiegło kilkudziesięciu mnichów, którzy oprócz tradycyjnych szat nosili też hełmy korkowe. Większość krzyczała. Kilku rozsądniejszych oszczędzało tchu, by szybciej biec. Lu-tze pochwycił jednego, który usiłował się wyrwać.

— Puść mnie!

— Co się dzieje?

— Lepiej uciekaj stąd, zanim wszystkie się posypią!

Mnich uwolnił się i pognał za towarzyszami.

Lu-tze schylił się, podniósł korkowy hełm i z powagą wręczył go Lobsangowi.

— Bezpieczeństwo i higiena pracy — powiedział. — Bardzo ważne.

— Będzie mnie chronić? — zdziwił się Lobsang, wciskając hełm.

— Właściwie nie. Ale gdyby znaleźli twoją głowę, może być rozpoznawalna. Kiedy dostaniemy się do hali, niczego nie dotykaj.

Lobsang spodziewał się jakiejś wysoko sklepionej i wspaniałej budowli. Ludzie mówili o Hali Prokrastynatorów, jakby była ogromną katedrą. Tymczasem przy końcu tunelu były tylko opary błękitnego dymu. Dopiero kiedy oczy przyzwyczaiły się do zamglonego półmroku, zauważył najbliższy walec.

Była to szeroka kamienna kolumna mająca jakieś sześć łokci średnicy i dwanaście wysokości. Wirowała tak szybko, że wydawała się rozmazana. Wokół w powietrzu migotały odpryski srebrzysto-błękitnego światła.

— Widzisz? Dokonują zrzutu! Tam! Szybciej!

Biegnąc za Lu-tze, Lobsang odkrył, że są tu setki… nie, tysiące walców. Niektóre sięgały aż do stropu jaskini.

Wciąż byli tu mnisi. Biegali tam i z powrotem z wiadrami wody ze studni; błyskawicznie zmieniała się w parę, kiedy wylewali ją na dymiące kamienne łożyska u podstawy walców.

— Głupcy — mruknął sprzątacz. Po czym przyłożył do ust zwinięte dłonie. — Gdzie jest nadzorca?!! — wrzasnął.

Lobsang wskazał brzeg zbudowanego przy ścianie drewnianego podestu. Leżał tam gnijący korkowy hełm i para bardzo starych sandałów. Między nimi wyrastał stosik szarego pyłu.

— Biedak — westchnął Lu-tze. — Wygląda to na pełne pięćdziesiąt tysięcy lat w jednym uderzeniu. — Popatrzył gniewnie na rozbieganych mnichów. — Może uspokoicie się wszyscy i podejdziecie tutaj? Nie będę drugi raz powtarzał!

Kilku strzepnęło z rzęs krople potu i potruchtało do podestu, z ulgą przyjmując coś, co przypominało rozkaz. Za nimi wyły prokrastynatory.

— No dobrze, posłuchajcie mnie teraz! To po prostu przepięcie kaskadowe. Wszyscy o takich słyszeliście. Poradzimy sobie! Musimy tylko połączyć krzyżowo przyszłości i przeszłości, najpierw te najszybsze…

— Biedny pan Shoblang już tego próbował — wtrącił jeden z mnichów, wskazując smętny stosik.

— W takim razie trzeba utworzyć dwa zespoły… — Lu-tze urwał. — Nie, nie mamy czasu! Załatwimy to na wyczucie, przez podeszwy stóp, jak dawniej. Jeden człowiek na wirnik, tylko niech walnie w belkę, kiedy powiem! Gotowi? Wywołam numery!

Wspiął się na podest i zbadał wzrokiem tablicę pokrytą drewnianymi szpulkami. Nad każdą unosił się czerwony albo niebieski nimb.

— Cóż za bałagan — powiedział. — Cóż za bałagan…

— Co one znaczą? — chciał wiedzieć Lobsang.

Lu-tze uniósł dłonie nad tablicą.

— No dobra. Te czerwone odwijają czas i go przyspieszają. Te zabarwione niebiesko zwijają czas i go spowalniają. Jaskrawość koloru zależy od tego, jak szybko to robią. Tyle że teraz wszystkie wirują swobodnie, bo przepięcie je zerwało. Rozumiesz?

— Zerwało z czego?

— Z obciążenia. Ze świata. Widzisz tam, u góry?

Wskazał dwa długie stelaże biegnące wzdłuż całej jaskini. Każdy podtrzymywał rząd obrotowych przesłon, w jednej linii niebieskie, w drugiej czerwone.

— Im więcej przesłon pokazuje kolor, tym więcej czasu się zwija albo rozwija?

— Świetnie, chłopcze. I musimy to równoważyć. Załatwiamy to w ten sposób, że sprzęgamy wirniki parami, tak że zwijają i rozwijają się nawzajem. Kasują się. Biedaczysko Shoblang próbował włączyć je z powrotem w cykl roboczy, jak podejrzewam. Ale to niemożliwe przy kaskadzie. Trzeba odczekać, aż wszystko padnie, a potem ratować co się da, kiedy jest już cicho i spokojnie. — Przyjrzał się szpulkom, a potem szeregom mnichów. — Do roboty. Ty… sto dwudziesty siódmy do siedemnastego, potem czterdziesty piąty do osiemdziesiątego dziewiątego. Ruszaj. A ty… pięćset dziewięćdziesiąty szósty do… niech popatrzę… tak, do czterysta drugiego…

— Siedemset dziewięćdziesiąty! — wykrzyknął Lobsang, wskazując szpulkę.

— Co takiego?

— Siedemset dziewięćdziesiąty!

— Nie bądź głupi. On ciągle jeszcze rozwija, chłopcze. Czterysta drugi to ten, o który nam chodzi. O tutaj.

— Siedemset dziewięćdziesiąty zaraz będzie znowu zwijał czas!

— Ciągle jest ostro niebieski.

— Zacznie zwijać. Wiem. Ponieważ… — Nowicjusz przesunął palec nad rzędami szpulek, znieruchomiał na chwilę, po czym wskazał jedną po przeciwnej stronie tablicy. — Dopasowuje prędkość do tego.

Lu-tze przyjrzał się uważnie.

— Zostało napisane „A bodaj ci nóżka spuchła” — powiedział. — Formują naturalną inwersję. — Zerknął na Lobsanga. — Nie jesteś przypadkiem czyjąś reinkarnacją? To często się tu zdarza.

— Nie wydaje mi się. Po prostu… to oczywiste.

— Jeszcze przed chwilą nic o tym nie wiedziałeś!

— Tak, tak. Ale kiedy się je zobaczy… to oczywiste.

— Ach tak? Oczywiste? W takim razie tablica jest twoja, cudowne dziecko! — Lu-tze odstąpił.

— Moja? Ale ja…

— Bierz się do roboty! To rozkaz!

Wokół Lobsanga zajaśniała na moment sugestia błękitnego światła. Lu-tze zastanowił się, ile czasu chłopak zwinął wokół siebie w ciągu tej sekundy. Z pewnością dosyć, żeby się zastanowić.

A potem wywołał pół tuzina par liczb. Lu-tze zwrócił się do mnichów.

— Ale z życiem, chłopcy! Pan Lobsang rządzi tablicą! Wy uważajcie na łożyska!

— On jest nowicjuszem… — zaczął któryś z mnichów, urwał i cofnął się, widząc minę Lu-tze. — Już dobrze, sprzątaczu. Już dobrze…

Po chwili rozległy się stuki zaskakujących na miejsca zworników. Lobsang wywołał kolejne pary liczb.

Kiedy mnisi pobiegli do dołów tłuszczowych po smar, Lu-tze przyjrzał się najbliższej kolumnie. Wciąż kręciła się szybko, ale był pewien, że widzi już rzeźbienia.

Lobsang znów przebiegł wzrokiem po tablicy, popatrzył na dudniące walce, a potem na rzędy przesłon.

Te wiadomości nigdzie nie były zapisane. Lu-tze wiedział o tym. Tego nie dało się uczyć w klasie, choć próbowali. Dobry operator wirnika wchłaniał umiejętności przez podeszwy stóp — mimo całej teorii, jaką ostatnio wykładali. Uczył się wyczuwać prądy, widzieć prokrastynatory jako spływy albo fontanny czasu. Stary Shoblang był tak dobry, że potrafił ściągnąć kilka godzin zmarnowanego czasu z klasy pełnej znudzonych uczniów, którzy niczego nawet nie zauważali, a potem zrzucić je do warsztatu w pełnym rozruchu o tysiąc mil dalej, czysto i gładko.

A ta sztuczka z jabłkiem, którą powtarzał, by rozbawić uczniów… Kładł je na kolumnie obok nich, a potem przerzucał w nie czas z którejś z mniejszych szpul. W jednej chwili stawało się kępką niskich, cienkich drzewek, które rozsypywały się w pył. „I was to czeka, jeśli popełnicie błąd”, mawiał.

Raz jeszcze zerknął na stos szarego pyłu pod rozpadającym się hełmem korkowym. Cóż, może tak właśnie chciałby odejść…

Zgrzyt udręczonego kamienia kazał mu unieść wzrok.

— Polewajcie te łożyska, lenie! — huknął, biegnąc wzdłuż szeregu walców. — Uważać na szyny! Ręce z daleka od wypustów! Dobrze idzie!

Biegnąc, cały czas obserwował kolumny. Nie wirowały już przypadkowo. Teraz miały cel.

— Chyba wygrywasz, chłopcze! — zawołał do niewysokiej postaci na podeście.

— Tak, ale nie mogę tego zrównoważyć! Mam za dużo nawiniętego czasu i nie mam gdzie go zrzucić!

— Ile?

— Prawie czterdzieści lat!

Lu-tze zerknął na przesłony. Czterdzieści lat wyglądało na poprawną ocenę, ale przecież…

— Ile?

— Czterdzieści! Przykro mi! Nie ma nic, co mogłoby je przejąć.

— Żaden problem! Wykradnij je! Podziel zakresy! Zawsze możemy je potem wyciągnąć! Zrób zrzut!

— Gdzie?

— Poszukaj jakiegoś dużego kawałka morza! — Sprzątacz wskazał wymalowaną na ścianie prymitywną mapę świata. — Wiesz, jak się to… Czy widzisz, jak im nadać odpowiedni moment i kierunek?

I znowu powietrze zbłękitniało.

— Tak! Chyba tak!

— Owszem, tak właśnie przypuszczałem! No to jak tylko będziesz gotów…

Lu-tze pokręcił głową. Czterdzieści lat? Chłopak martwił się o czterdzieści lat? Czterdzieści lat to nic! Zdarzało się, że początkujący operatorzy robili zrzuty po pięćdziesiąt tysięcy lat. Kluczową cechą morza było to, że pozostawało wielkie i mokre. Pewno, może jacyś rybacy zaczną wyciągać w sieciach dziwne, wąsate ryby, które dotąd widywali tylko jako skamieliny, ale kto by się przejmował, co spotyka bandę dorszy?

Dźwięk się zmienił.

— Co robisz?

— Znalazłem miejsce na numerze 422! Może przyjąć jeszcze czterdzieści lat! Nie warto marnować czasu! Odciągam je… teraz!

Znów zmienił się ton.

— Mam je! Na pewno trafiłem!

Niektóre z wielkich walców zwalniały już i stawały. Oszołomiony Lu-tze nie nadążał wzrokiem za tempem, w jakim Lobsang przesuwał po tablicy zatyczki. Przesłony pod sklepieniem zatrzaskiwały się kolejno, pokazując zamiast koloru poczerniałe ze starości drewno.

Przecież nikt nie może być tak dokładny…

— Odchylenie rzędu miesięcy, chłopcze! Miesięcy! — zawołał. — Tak trzymać! A niech mnie, zjechałeś do dni! Dni! Uważaj na mnie!

Sprzątacz ruszył biegiem na drugi koniec hali, gdzie pracowały mniejsze prokrastynatory. Czas był tu regulowany precyzyjnie, na walcach z kredy, drewna i innych mniej wytrzymałych materiałów. Ku jego zdumieniu niektóre także już zwalniały.

Pognał przejściem między wysokimi na kilka stóp kolumnami z dębu. Ale nawet prokrastynatory mogące zwijać czas w godzinach i minutach cichły kolejno.

Coś zgrzytnęło.

Ostatni niewielki kredowy walec na końcu rzędu zagrzechotał na łożysku niby upuszczona na podłogę pokrywka.

Lu-tze zbliżył się do niego, patrząc czujnie, z uniesioną w górę ręką. Teraz słychać było tylko cichy zgrzyt i pojedyncze trzaski stygnących łożysk.

— Już prawie! — zawołał Lu-tze. — Zwalnia… czekaj jeszcze, czekaj… chwilę…

Kredowy prokrastynator, nie większy od szpulki bawełny, zwolnił jeszcze… zakręcił się… stanął.

Na stelażach zatrzasnęły się dwie ostatnie przesłony.

Lu-tze opuścił rękę.

— Teraz! Odciąć tablicę! Nikt niczego nie dotyka!

Przez chwilę w hali panowała absolutna cisza. Mnisi patrzeli, wstrzymując oddech.

To była właśnie pozaczasowa chwila idealnej równowagi.


Tik


W tej pozaczasowej chwili duch pana Shoblanga, dla którego cała scena wydawała się zamglona i niewyraźna, jakby oglądana przez warstwę gazy, powiedział:

— To zwyczajnie niemożliwe! Widziałeś coś takiego?

CO WIDZIAŁEM? — odezwała się stojąca obok mroczna postać.

— Och! — Shoblang obejrzał się i stwierdził z nagłą pewnością w głosie: — Jesteś Śmierć, tak?

TAK. PRZEPRASZAM ZA SPÓŹNIENIE. BYŁEM ZAJĘTY.

Duch, znany wcześniej jako Shoblang, spojrzał na stos pyłu, resztki doczesnej powłoki, w której mieszkał przez ostatnie sześćset lat.

— Ja też byłem — stwierdził. I szturchnął Śmierć pod żebra.

PRZEPRASZAM?

— Powiedziałem, że byłem. Bum, bum.

NIE CAŁKIEM…

— Eee… Byłem. Już nie jestem. Znaczy: nie żyję.

Śmierć kiwnął głową.

ACH, ROZUMIEM. TYLKO TO „BUM, BUM” MNIE ZMYLIŁO.

— To miało pokazać, że chodzi o żart.

NO TAK. WIDZĘ, ŻE TO MOGŁO BYĆ KONIECZNE. JEDNAKŻE, PANIE SHOBLANG, WPRAWDZIE BYŁ PAN, ALE I JEST PAN. A JEST PAN ZBYT WCZEŚNIE. BUM, BUM.

— Słucham?

ZGINĄŁ PAN PRZED SWOIM WŁAŚCIWYM CZASEM.

— No tak. Też tak uważam.

DOMYŚLA SIC PAN DLACZEGO? TO BARDZO NIEZWYKŁE.

— Wiem tylko, że wirniki nagle oszalały, a ja musiałem dostać ładunkiem, kiedy jeden z nich rozkręcił się powyżej progu szybkości. Ale co powiesz na tego dzieciaka? Przyjrzyj się tylko, jak te łobuzy tańczą mu pod rękami! Chciałbym móc go szkolić! Co ja wygaduję? To on mógłby udzielić mi paru lekcji!

Śmierć rozejrzał się zdziwiony.

KOGO PAN MA NA MYŚLI?

— Ten chłopak na podeście. Widzisz?

NIE. OBAWIAM SIĘ, ŻE NIE WIDZĘ TAM NIKOGO.

— Co? Przecież jest tutaj! Wyraźny jak nos na twojej… Przepraszam, oczywiście nie na twojej twarzy…

WIDZĘ PORUSZAJĄCE SIĘ KOLOROWE ZATYCZKI.

— A jak myślisz, kto nimi porusza? Przecież jesteś Śmierć, nie? Myślałem, że widzisz każdego!

Śmierć przyglądał się tańczącym szpulkom.

KAŻDEGO… KOGO POWINIENEM WIDZIEĆ, rzekł. Wciąż patrzył w skupieniu.

— Ehem… — odezwał się Shoblang.

A TAK. NA CZYM SKOŃCZYLIŚMY?

— Słuchaj, skoro jestem byłym za wcześnie, to może mógłbyś…

WSZYSTKO, CO ZASZŁO, POZOSTAJE ZASZŁE.

— Co to za filozofia?

JEDYNA, KTÓRA DZIAŁA. Śmierć wyjął klepsydrę. JAK WIDZĘ, ZE WZGLĘDU NA TEN PROBLEM PAŃSKA REINKARNACJA NASTĄPI DOPIERO ZA SIEDEMDZIESIĄT DZIEWIĘĆ LAT. MA PAN GDZIE SIĘ ZATRZYMAĆ?

— Zatrzymać? Przecież jestem martwy! To nie tak, że zatrzasnęły mi się drzwi do mieszkania! — zawołał Shoblang, który zaczynał się już rozwiewać.

MOŻE UDA SIĘ PANA PRZESUNĄĆ DO WCZEŚNIEJSZYCH NARODZIN?

Shoblang zniknął.

W pozaczasowej chwili Śmierć odwrócił się, by jeszcze raz spojrzeć na halę walców…


Tik


Kredowy walec znów się zakręcił, zgrzytając cicho.

Jeden po drugim ruszyły dębowe prokrastynatory, przejmując rosnące obciążenie. Tym razem nie było słychać pisku łożysk. Wirowały dostojnie, jak podstarzałe baleriny, w tę i w tamtą stronę, łagodząc naprężenia, kiedy miliony ludzkich istot zwijały wokół siebie czas. Trzaski brzmiały jak na herbacianym kliprze opływającym Przylądek Gniewu.

Potem stęknęły wielkie kamienne walce, wychwytując czas, z którym mniejsze nie mogły sobie poradzić. Pod trzeszczeniem słychać było teraz głuchy turkot, jednak wciąż był delikatny, kontrolowany…

Lu-tze powoli opuścił rękę i wyprostował się.

— Eleganckie, płynne przyłączenie — pochwalił. — Dobrze się wszyscy spisaliście.

Odwrócił się do oszołomionych, zdyszanych mnichów i skinieniem wezwał do siebie najstarszego. Wyjął pomięty niedopałek ze stałego miejsca za uchem.

— No więc, Rambucie Handisidesie, co tu się twoim zdaniem wydarzyło?

— No… Mieliśmy przepięcie, które rozwaliło…

— Nie, nie. Potem. — Lu-tze zapalił zapałkę o podeszwę sandała. — Widzisz, bo mnie osobiście nie wydaje się, żebyście, chłopaki, biegali w kółko jak kurczaki bez głów, a jakiś nowicjusz wszedł na platformę i wykonał najgładsze, najsłodsze podjęcie, jakie w życiu widziałem. To nie mogło się zdarzyć, bo takie rzeczy się nie zdarzają! Mam rację?

Mnisi z hali prokrastynatorów nie należeli do najznakomitszych analityków politycznych świątyni. Ich praca polegała na doglądaniu, smarowaniu, rozkładaniu i montowaniu oraz wykonywaniu poleceń człowieka na podeście. Rambut Handisides zmarszczył brwi.

Lu-tze westchnął.

— Widzisz, moim zdaniem zdarzyło się to, że wy, chłopcy, wznieśliście się na wyżyny, prawda, aż ja i ten młody człowiek oczy otwieraliśmy z podziwu, widząc praktyczne umiejętności, jakie wszyscy demonstrowaliście. Sam opat będzie pod wrażeniem i zapluje się z radości. Przy kolacji możecie szukać dodatkowych momos w waszej thugpa, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

Handisides wciągnął to wszystko na swój psychiczny maszt, który przesłał modlitwę do nieba. Mnich zaczął się uśmiechać.

— Jednakże — podjął Lu-tze, podchodząc bliżej i zniżając głos — wkrótce zapewne znowu tu zajrzę. Tu się przyda porządne zamiatanie… I jeśli nie zastanę was, chłopcy, bardzo zapracowanych, w ciągu tygodnia ty i ja stoczymy… rozmowę.

Uśmiech znikł.

— Tak, sprzątaczu.

— I niech ktoś zmiecie pana Shoblanga.

— Tak, sprzątaczu.

— No to się dogadaliśmy. Ja i ten młody Lobsang już pójdziemy. Bardzo się przyczyniliście do jego edukacji.

Wziął za rękę niestawiającego oporu Lobsanga i poprowadził go wzdłuż długiego szeregu obracających się, szumiących prokrastynatorów. Całun błękitnego dymu wciąż wisiał pod wysokim sklepieniem.

— Zaiste jest napisane: „Mógłbyś mnie piórkiem powalić” — mruknął, kiedy wspinali się nachylonym korytarzem. — Zauważyłeś tę inwersję, zanim się zaczęła. Przerzuciłaby nas do przyszłego tygodnia. Co najmniej.

— Przepraszam, sprzątaczu.

— Przepraszasz? Nie masz za co przepraszać. Nie wiem, kim naprawdę jesteś, synu. Jesteś za szybki. Czujesz się tutaj jak kaczka w wodzie. Nie musisz uczyć się tego, na co inni poświęcają lata. Stary Shoblang, niech zreinkarnuje się w jakimś miłym i ciepłym miejscu, nawet on nie potrafił zrównoważyć obciążenia co do sekundy. Sekundy! Na całym nieszczęsnym świecie! — Zadrżał. — Udzielę ci wskazówki: nie zdradzaj się z tym. Ludzie czasem dziwnie reagują na takie rzeczy.

— Tak, sprzątaczu.

— I jeszcze jedno. — Lu-tze prowadził chłopca drogą do światła. — Co się właściwie stało akurat na moment przed wyrwaniem prokrastynatorów? Poczułeś coś?

— Nie wiem. Wydawało mi się, że… jakby przez chwilę wszystko było nie tak.

— Zdarzyło ci się już coś takiego?

— Nie-e… To było trochę podobne do tego, co czułem przy mandali.

— Cóż… nie rozmawiaj z nikim na ten temat. Większość tych ważniaków dzisiaj nie wie nawet, jak działają te wirniki. Nikt już się nimi nie przejmuje. Nikt nie zauważa czegoś, co funkcjonuje dobrze. Oczywiście, za dawnych czasów nie zostałbyś nawet mnichem, póki byś nie przepracował w hali sześciu miesięcy, smarując, czyszcząc i nosząc narzędzia. I tak było lepiej! Dzisiaj stale tylko mówią o nauce posłuszeństwa i kosmicznej harmonii. No więc kiedyś uczyłeś się ich w hali. Uczyłeś się, że jeśli nie odskoczysz, kiedy ktoś wrzaśnie „Zrzut!”, dostaniesz parę lat tam, gdzie zaboli. I że nie ma wspanialszej harmonii niż ta, kiedy wszystkie wirniki równo się obracają.

Korytarz doprowadził ich do głównego kompleksu budynków świątyni. Ludzie wciąż jeszcze biegali niespokojnie, kiedy obaj skierowali się do mandali.

— Jesteś pewien, że możesz znowu na nią popatrzeć? — upewnił się Lu-tze.

— Tak, sprzątaczu.

— No dobrze. Sam wiesz najlepiej.

Balkony nad salą pełne były mnichów, ale dzięki uprzejmemu, aczkolwiek stanowczemu użyciu miotły Lu-tze przedostał się do pierwszych rzędów. Starsi mnisi zebrali się na samym brzegu.

Zauważył go Rinpo.

— Ach, sprzątacz — powiedział. — Czyżby jakiś kurz cię zatrzymał?

— Wirniki się wyrwały i przeszły w nadobroty — mruknął Lu-tze.

— Tak, ale przecież otrzymałeś wezwanie opata — przypomniał z wyrzutem akolita.

— Był taki czas, kiedy każdy z nas popędziłby do hali, gdyby uderzyły gongi.

— Tak, ale…

BRRRRbrrrrbrrrr — odezwał się opat niesiony przez akolitę w chuście na plecach. Miał na głowie haftowaną spiczastą czapeczkę. — Lu-tze zawsze bardzo cenił praktyczne podejście BRRbrr. — Dmuchnął bąbelkami mleka w ucho akolity. — Cieszę się, że problem został rozwiązany, Lu-tze.

Sprzątacz pokłonił się, a opat zaczął lekko tłuc akolitę po głowie drewnianym misiem.

— Historia się powtarza, Lu-tze. Dum, dum BBBRRRR…

— Szklany zegar? — upewnił się Lu-tze.

Starsi mnisi aż syknęli.

— Skąd możesz o tym wiedzieć? — zdumiał się główny akolita. — Nie odtworzyliśmy jeszcze mandali.

— Napisane jest „Czuję to w mojej wodzie”. Poza tym to był jedyny przypadek, kiedy szpule tak oszalały. Wyrwały się wszystkie. Ześlizg czasowy. Ktoś znowu buduje szklany zegar.

— Przecież to niemożliwe — oświadczył akolita. — Usunęliśmy wszelkie ślady…

— Ha! Napisane jest: „Nie jestem zielony jak szczypiorek czy kapusta” — burknął Lu-tze. — Czegoś takiego nie da się zlikwidować! Przesącza się z powrotem. Opowieści. Sny. Rysunki naskalne. Cokolwiek…

Lobsang spojrzał w dół, na podłogę, gdzie była mandala. Mnisi tłoczyli się wokół kilku wysokich walców po drugiej stronie sali. Wyglądały jak prokrastynatory, ale obracał się powoli tylko jeden, całkiem mały. Pozostałe stały w bezruchu, ukazując masę symboli wyrzeźbionych na powierzchni od szczytu do podstawy.

Przechowywanie wzorów…

Myśl pojawiła się w jego głowie. To tam zapamiętuje się wzory mandali, by dało się je odtworzyć. Dzisiejsze wzory na tym małym walcu, przechowywanie długoterminowe na wielkich.

Poniżej mandala zafalowała; po powierzchni sunęły plamy kolorów i strzępy wzorów. Któryś z oddalonych mnichów krzyknął coś i mały walec znieruchomiał.

Toczące się ziarenka piasku zamarły.

— Tak wyglądała dwadzieścia minut temu — wyjaśnił Rinpo. — Widzicie tę niebieskobiałą kropkę, o tam? Potem się rozlała…

— Wiem, co widzę — przerwał mu posępnie Lu-tze. — Człowieku, byłem tu, kiedy to się stało poprzednio! Wasza świątobliwość, niech przepuszczą starą sekwencję szklanego zegara! Nie mamy zbyt wiele czasu!

— Naprawdę uważam, że… — zaczął akolita, ale przerwał mu cios gumowego klocka.

Ciem nocnik ciem jeśli Lu-tze ma rację, to nie możemy tracić czasu, panowie. A jeśli się myli, to mamy rezerwę czasową, czyż nie? Nocnik już ciem zajaz!

— Dziękuję — powiedział sprzątacz. Złożył dłonie przy ustach. — Oi! Wy tam! Wałek drugi, czwarty bhing, około dziewiętnastego gupa! I z życiem!

— Z całym szacunkiem muszę zaprotestować, wasza świątobliwość — nie ustępował akolita. — Ćwiczyliśmy na takie właśnie sytuacje zagrożenia…

— Tak, znam procedury ćwiczebne na wypadek zagrożenia — oświadczył Lu-tze. — I zawsze w nich czegoś brakuje.

— To śmieszne! Podejmujemy wszelkie starania…

— Zawsze opuszczacie to nieszczęsne zagrożenie. — Lu-tze odwrócił się twarzą do oczekujących robotników. — Gotowe? Dobrze! Rzućcie to na podłogę, ale już! Inaczej będę zmuszony tam zejść! A nie chcę być zmuszany do zejścia!

Ludzie przy walcach wzięli się do pracy. Nowy wzór zastąpił ten pod balkonem. Linie i kolory znajdowały się w innych miejscach, ale niebieskobiały krążek zajmował środek.

— Macie — rzekł Lu-tze. — To było dziesięć dni przed uderzeniem zegara.

Mnisi zamilkli.

Lu-tze uśmiechnął się ponuro.

— A dziesięć dni później…

— Czas się zatrzymał — dokończył Lobsang.

— Można i tak to ująć — zgodził się Lu-tze. Poczerwieniał.

Jeden z mnichów położył mu dłoń na ramieniu.

— Już dobrze, sprzątaczu — powiedział uspokajająco. — Wiemy, że nie mogłeś tam dotrzeć na czas.

— Docieranie na czas jest podobno tym, co robimy — odparł Lu-tze. — Byłem już prawie przy tych nieszczęsnych drzwiach, Charlie. Za wiele zamków, za mało czasu…

Za nim mandala powróciła do powolnego odmierzania teraźniejszości.

— To nie była twoja wina — zapewnił mnich.

Lu-tze strząsnął jego dłoń, odwrócił się i nad ramieniem głównego akolity spojrzał na opata.

— Proszę o zgodę na wytropienie go natychmiast, świątobliwy. — Stuknął się palcem w nos. — Złapałem jego zapach! Tyle lat czekałem na okazję! I tym razem nie zawiodę!

Wśród ciszy opat wydmuchał mleczną bańkę.

— To będzie znowu w Überwaldzie — stwierdził Lu-tze. W jego głosie zabrzmiał błagalny ton. — Tam właśnie majstrują przy elektryce. Znam każdą piędź tego kraju! Daj mi paru ludzi, a przetniemy tę sprawę, zanim wypączkuje.

Bababababa… To wymaga przedyskutowania, Lu-tze, ale dziękujemy ci za tę propozycję bababababa — odparł opat. — Rinpo, niech wszyscy bdum, bdum, bdum starsi mnisi terenowi stawią się w Komnacie Ciszy za pięć bababa minut. Czy wirniki pracują bdum, bdum harmonijnie?

Jeden z mnichów uniósł wzrok znad zwoju, który mu podano.

— Tak się wydaje, wasza świątobliwość.

— Przekażcie moje gratulacje dla operatora tablicy CIUCIU!

— Ale Shoblang nie żyje — mruknął Lu-tze.

Opat przestał wypuszczać bąbelki.

— Smutna wiadomość. Jak rozumiem, był twoim przyjacielem.

— To nie powinno się wydarzyć — powiedział sprzątacz. — Nie powinno.

— Uspokój się, Lu-tze. Wkrótce z tobą porozmawiam. Ciaśtećko!

Główny akolita, ponaglony uderzeniem gumową małpką w ucho, odszedł pospiesznie.

Tłum zaczął się przerzedzać, gdy mnisi wracali do swoich obowiązków. Wkrótce Lu-tze i Lobsang zostali sami. Patrzyli z góry na mandalę.

Lu-tze odchrząknął.

— Widzisz te szpule na końcu? — zapytał. — Mała rejestruje wzory każdego dnia, a potem wszystko, co ciekawe, magazynowane jest w tych wielkich.

— Właśnie sobie przedpomniałem, że to powiesz.

— Dobre słowo. Całkiem dobre. Masz talent. — Lu-tze zniżył głos. — Ktoś nas obserwuje?

Lobsang rozejrzał się wokół.

— Kilka osób jeszcze zostało.

Lu-tze znowu zaczął mówić głośniej.

— Uczyli cię o Wielkim Krachu?

— Słyszałem tylko plotki, sprzątaczu.

— Tak, plotek nie brakowało. „Dzień, w którym czas zamarł” i takie rzeczy. — Lu-tze westchnął. — Wiesz, większość tego, czego cię nauczono, to kłamstwa. Czasami, kiedy poznasz całą prawdę naraz, nie możesz jej zrozumieć. Znałeś chyba dobrze Ankh-Morpork, co? Byłeś kiedyś w operze?

— Tylko na ćwiczeniach z kradzieży kieszonkowych, sprzątaczu.

— A zastanowiłeś się kiedyś nad tym? Zauważyłeś ten mały teatr po drugiej stronie ulicy? Nazywa się Disk, o ile pamiętam.

— O tak! Kupowaliśmy najtańsze bilety, siadaliśmy na ziemi i rzucaliśmy orzeszki na scenę.

— I nie skłoniło cię to do myślenia? Wielki gmach opery, cały w pluszach i złoceniach, wielkie orkiestry, a obok stoi mały teatrzyk kryty strzechą, z gołego drewna, bez siedzeń, i jeden gość gra na rożku dla akompaniamentu?

Lobsang wzruszył ramionami.

— Właściwie nie. Tak po prostu jest.

Lu-tze niemal się uśmiechnął.

— Bardzo elastyczne są te ludzkie umysły. Zadziwiające, jak potrafią się rozciągnąć, by coś dopasować. Wykonaliśmy tam niezłą robotę…

— Lu-tze?

Jeden z młodszych akolitów czekał z szacunkiem.

— Opat przyjmie cię teraz — oznajmił.

— To dobrze. — Sprzątacz szturchnął Lobsanga i szepnął: — Ruszamy do Ankh-Morpork, mały.

— Co? Mówiłeś przecież, że chcesz, by cię wysłano…

Lu-tze mrugnął porozumiewawczo.

— Ponieważ jest napisane: „Ci, którzy proszą, nie dostają”, rozumiesz. Istnieje wiele lepszych sposobów zduszenia dangdang niż nadzianie go na pling, mój chłopcze.

— Istnieje?

— O tak, jeśli masz dosyć pling. A teraz spotkamy się z opatem, co? Jest chyba jego pora karmienia. Na szczęście przyjmuje już stale pokarmy, skończył z mamką. To było takie krępujące dla niego i tej młodej damy, naprawdę, człowiek nie wiedział, gdzie oczy podziać, i on też nie. Wiesz, psychicznie ma dziewięćset lat…

— To na pewno jest bardzo mądry.

— Całkiem mądry, całkiem mądry. Ale wiek niekoniecznie idzie w parze z mądrością. Już dawno to zauważyłem — oświadczył Lu-tze, kiedy zbliżali się do komnat opata. — Niektórzy ludzie po prostu stają się głupi z większym autorytetem. Nie jego świątobliwość, oczywiście.

Opat siedział w swoim krzesełku i właśnie chlapnął łyżką pożywnej papki. Główny akolita uśmiechał się jak człowiek, którego stanowisko zależy od tego, czy potrafi się zachwycać, że przecier pasternakowo-agrestowy ścieka mu z czoła.

Lobsangowi przyszło do głowy, nie po raz pierwszy, że ataki opata na tego człowieka nie są czysto przypadkowe. Akolita w istocie był osobnikiem budzącym delikatną niechęć, a u każdego zdrowo myślącego budził trudne do opanowania pragnienie wylania mu jakiejś mazi na głowę i uderzenia go gumowym jakiem. Opat był już dostatecznie stary, by słuchać głosu swego wewnętrznego dziecka.

— Wasza świątobliwość mnie wzywał. — Lu-tze skłonił się z szacunkiem.

Opat wylał swoją miseczkę na szatę akolity.

Uahahahhhaha ach tak, Lu-tze. Ile masz lat?

— Osiemset, wasza świątobliwość. To żaden wiek.

— A jednak wiele czasu spędziłeś w świecie. Jak rozumiem, planowałeś się wycofać i zająć pielęgnacją swych ogrodów.

— Tak, ale…

— Ale — opat uśmiechnął się anielsko — jak stary rumak bojowy wołasz „ihaha”, słysząc granie trąb.

— Nie wydaje mi się — odparł sprzątacz. — W trąbach nie ma nic zabawnego.

— Chodziło mi o to, że tęsknisz, by znowu wyjść w pole. Ale od wielu lat pomagasz w szkoleniu agentów terenowych, prawda? Tych osobników?

Pod ścianą siedziało kilku krzepkich, muskularnych mężczyzn. Byli wyekwipowani do drogi, ubrani w luźne czarne kostiumy i mieli przytroczone na plecach zwinięte maty do spania. Nieśmiało skinęli głowami Lu-tze. Ponad maskami zasłaniającymi dolne części twarzy ich oczy spoglądały z zakłopotaniem.

— Robiłem, co mogłem — przyznał Lu-tze. — Oczywiście szkolili ich inni. Ja tylko starałem się naprawić szkody. Nie uczyłem ich, jak być ninjami. — Szturchnął Lobsanga. — To słowo, mój uczniu, oznacza po agatejsku „Puszczony Wiatr” — dodał scenicznym szeptem.

— Sugeruję, żeby wysłać ich natychmiast BACH! — Opat walnął łyżeczką w krzesełko. — To jest rozkaz, Lu-tze. Jesteś legendą, ale byłeś nią już od bardzo dawna. Dlaczego nie zaufać przyszłości? Ciuciu!

Rozumiem — zgodził się zasmucony Lu-tze. — No cóż, kiedyś musiało się to stać. Dziękuję za troskę, wasza świątobliwość.

Brrm, brrm… Lu-tze, znam cię już bardzo długo. Nie zbliżysz się nawet na sto mil do Überwaldu. Tak?

— Absolutnie, wasza świątobliwość.

— To rozkaz!

— Rozumiem, oczywiście.

— Zdarzało ci się bababa działać wbrew rozkazom. W Omni, jeśli dobrze pamiętam.

— Była to decyzja taktyczna, podjęta przez człowieka na miejscu akcji, wasza świątobliwość. Pewna interpretacja twojego rozkazu.

— Chodzi ci o to, że udałeś się tam, gdzie wyraźnie zakazałem ci się udawać, i zrobiłeś to, czego absolutnie ci zabroniłem robić?

— Tak, wasza świątobliwość. Czasami aby podnieść huśtawkę, trzeba nacisnąć na jej drugi koniec. Kiedy zrobiłem to, czego nie należało robić, w miejscu, gdzie nie powinno mnie być, osiągnąłem to, czego należało dokonać w miejscu, gdzie powinno się to zdarzyć.

Opat rzucił sprzątaczowi długie, surowe spojrzenie — które tak dobrze wychodzą dzieciom.

— Lu-tze, nie wolno ci nmnmnbuubuu ruszać do Überwaldu ani nigdzie w pobliże Überwaldu, rozumiesz?

— Naturalnie, wasza świątobliwość. Masz rację, oczywiście. Ale czy mogę w swym starczym zdziecinnieniu podążyć inną ścieżką, ścieżką mądrości raczej niż przemocy? Chcę pokazać temu młodemu człowiekowi… Drogę.

Mnisi parsknęli śmiechem.

— Drogę Praczki? — zadrwił Rinpo.

— Pani Cosmopilite jest krawcową — sprostował chłodno Lu-tze.

— Której mądrość leży w takich powiedzonkach jak: „Nie zagoi się, jeśli będziesz rozdrapywał”. — Rinpo mrugnął na innych mnichów.

— Nic się nie goi, kiedy się to rozdrapuje — oświadczył Lu-tze, a jego chłód był teraz niczym jezioro spokoju. — Może to być nieciekawa i prosta Droga, ale choć skromna i niegodna, jest moją Drogą. — Zwrócił się do opata. — Tak właśnie kiedyś bywało, wasza świątobliwość. Pamiętasz? Mistrz i uczeń wyruszają w świat, gdzie uczeń może uzyskać praktyczne instrukcje poprzez przekazy i przykłady, a potem uczeń odnajduje swoją własną Drogę, a na końcu tej Drogi…

— …odnajduje siebie bdum — dokończył opat.

— Najpierw odnajduje nauczyciela — poprawił Lu-tze.

— Ma szczęście, że to ty bdum, bdum będziesz jego nauczycielem.

— Świątobliwy mężu, w naturze Dróg leży to, że nikt nie jest pewien, kim może być nauczyciel. Ja mogę tylko wskazać mu ścieżkę.

— Która będzie prowadziła w stronę miasta — dodał opat.

— Tak — przyznał Lu-tze. — Ankh-Morpork zaś leży bardzo daleko od Überwaldu. Nie chcesz mnie wysłać do Überwaldu, gdyż jestem już starym człowiekiem. Zatem, proszę z całym należnym szacunkiem, spełnij kaprys starego człowieka.

— Nie mam wyboru, kiedy tak to ujmujesz — rzekł opat.

— Wasza świątobliwość… — wtrącił Rinpo, który czuł, że on ma wybór.

Łyżeczka znów uderzyła o tacę.

— Lu-tze jest osobą godną najwyższego szacunku! — zawołał opat. — Ufam mu bezwarunkowo, na pewno postąpi właściwie. Chciałbym tylko blum, blum wierzyć, że zrobi to blum, blum, czego chcę. Zakazałem mu odwiedzać Überwald. Czy chcesz teraz, żebym zakazał mu nie odwiedzać Überwaldu? CIUCIU! Powiedziałem! A teraz zechcecie panowie być tak uprzejmi i opuścić ten pokój? Mam pilną sprawę do załatwienia.

Lu-tze pokłonił się i chwycił Lobsanga za ramię.

— Idziemy, chłopcze — szepnął. — Znikajmy stąd, zanim ktokolwiek to rozgryzie!

Po drodze minęli młodszego akolitę niosącego nieduży nocnik pomalowany w puszyste króliczki.

— Niełatwa sprawa taka reinkarnacja — stwierdził Lu-tze, biegnąc korytarzem. — A teraz musimy wydostać się stąd, zanim ktoś zacznie kombinować. Łap swój śpiwór i matę!

— Przecież nikt nie ośmieli się sprzeciwić poleceniom opata, prawda? — upewnił się chłopak, kiedy z poślizgiem minęli zakręt.

— Ha! Za dziesięć minut położą go spać, a jeśli po obudzeniu dostanie nową zabawkę, może tak się zająć wbijaniem kwadratowych zielonych kołków w czerwone okrągłe otwory, że całkiem zapomni, co mówił — stwierdził Lu-tze. — To polityka, mój mały. Zbyt wielu idiotów zacznie tłumaczyć, że są pewni, co opat miał na myśli. Biegnij teraz, spotkamy się za minutę w Ogrodzie Pięciu Niespodzianek.

Kiedy Lobsang dotarł na miejsce, Lu-tze starannie przywiązywał do bambusowej ramy jedną z gór bonsai. Zaciągnął ostatni węzeł i wsunął ją do worka, który zarzucił na ramię.

— Nie uszkodzi się? — spytał Lobsang.

— To przecież góra. Jak można ją uszkodzić? — Lu-tze chwycił miotłę. — Zanim pójdziemy, pogadamy z moim starym przyjacielem. Może weźmiemy od niego parę rzeczy.

— Ale co się dzieje, sprzątaczu? — chciał wiedzieć Lobsang, ruszając za starcem.

— Widzisz, chłopcze, to jest tak. Ja i opat, i jeszcze ten gość, do którego się wybieramy, znamy się już od bardzo dawna. Ale sytuacja jest teraz inna. Opat nie może zwyczajnie powiedzieć: „Lu-tze, stary draniu, to ty podsunąłeś wszystkim myśl o Überwaldzie, ale widzę, że wpadłeś na coś ważnego, więc idź i podążaj za własnym nosem”.

— Myślałem, że on jest tu najwyższym władcą!

— Otóż to! Bardzo trudno jest cokolwiek załatwić, kiedy jest się najwyższym władcą. Za wielu ludzi stoi na drodze i wszystko paprze. A w ten sposób nowe chłopaki będą miały trochę zabawy, biegając po Überwaldzie i wrzeszcząc „Hai!”, natomiast my, mój chłopcze, skierujemy się do Ankh-Morpork. Opat wie o tym. Prawie.

— A skąd ty wiesz, że nowy zegar powstaje w Ankh-Morpork? — dopytywał się Lobsang, skręcając za Lu-tze na porośniętą mchem, zapuszczoną ścieżkę prowadzącą przez gąszcze rododendronów do murów klasztoru.

— Wiem. Powiem ci szczerze, gdyby ktoś kiedyś wyciągnął korek z dna wszechświata, łańcuszek prowadziłby do Ankh-Morpork i jakiegoś typa mówiącego: „Chciałem tylko zobaczyć, co się stanie”. Wszystkie drogi prowadzą do Ankh-Morpork.

— Wydawało mi się, że wszystkie drogi prowadzą z Ankh-Morpork.

— Ale nie ta, którą pójdziemy. No, jesteśmy na miejscu.

Lu-tze zastukał do drzwi dużej, choć prymitywnej szopy zbudowanej bezpośrednio przy murze. W tej samej chwili wewnątrz nastąpiła eksplozja i ktoś, a raczej — Lobsang poprawił się w myślach — połowa kogoś, koziołkując, wyleciała bardzo szybko przez nieoszklone okno i z kruszącą kości siłą uderzyła o ścieżkę. Dopiero kiedy przestała się toczyć, zobaczył, że to drewniany manekin w mnisiej szacie.

— Qu się bawi, jak widzę — stwierdził Lu-tze.

Nie odsunął się, kiedy manekin przeleciał mu koło ucha.

Drzwi odskoczyły na bok i wyjrzał przez nie podniecony, pulchny stary mnich.

— Widzieliście to? Widzieliście? A to była tylko jedna łyżeczka! — Skinął im głową. — O, witaj, Lu-tze. Spodziewałem się ciebie. Przygotowałem kilka drobiazgów.

— Jakich drobiazgów? — zdziwił się Lobsang.

— Co to za chłopak?

— To niewyszkolone dziecko nosi imię Lobsang — przedstawił ucznia Lu-tze, rozglądając się po wnętrzu szopy. Na kamiennej podłodze zauważył dymiący krąg, a wokół pasma poczerniałego piasku. — Nowe zabawki, Qu?

— Wybuchowa mandala — wyjaśnił Qu radośnie. — Wystarczy szczypta specjalnego piasku na prostym wzorze, w dowolnym miejscu, a pierwszy nieprzyjaciel, który na nią nadepnie… bang! Natychmiastowa karma. Nie dotykaj tego!

Lu-tze wyciągnął rękę i wyrwał z ciekawych dłoni Lobsanga żebraczą miseczkę, którą chłopak właśnie podniósł ze stołu.

— Pamiętaj o Pierwszej Zasadzie — powiedział i cisnął miseczkę przez izbę.

Kiedy zawirowała, wysunęły się ukryte ostrza i miseczka wbiła się w ścianę.

— To przecież obcięłoby człowiekowi głowę! — zawołał Lobsang.

I wtedy usłyszeli ciche tykanie.

— …trzy, cztery, pięć… — odliczył Qu. — Padnij!

Lu-tze pchnął Lobsanga na podłogę na moment przed eksplozją miseczki. Ostre odłamki metalu przemknęły im nad głowami.

— Dołożyłem małe co nieco, odkąd ostatni raz ją oglądałeś — wyjaśnił z dumą Qu, gdy już się podnieśli. — Urządzenie o bardzo wszechstronnym zastosowaniu. Plus, oczywiście, można ją wykorzystać do jedzenia ryżu. A to widziałeś?

Sięgnął po bębenek modlitewny. Lu-tze i Lobsang równocześnie cofnęli się o krok.

Qu zakręcił bębenkiem kilka razy, a obciążony powróz zaterkotał po bokach.

— Powróz można błyskawicznie odłączyć, otrzymując poręczną garotę. Sam bębenek także można zdjąć… o tak… odsłaniając ten oto użyteczny sztylet.

— Plus, oczywiście, można go wykorzystać do wznoszenia modłów — zauważył Lobsang.

— Słuszne spostrzeżenie — pochwalił go Qu. — Bystry chłopak. Modlitwa zawsze jest użyteczna w trudnej sytuacji. Od jakiegoś czasu pracuję nad bardzo obiecującą mantrą zawierającą tony akustyczne, dość szczególnie działające na system ner…

— Chyba nic z tego nie będzie nam potrzebne, Qu — przerwał mu Lu-tze.

Qu westchnął.

— Przynajmniej pozwól nam przerobić twoją miotłę na tajną broń. Pokazywałem ci plany…

— To jest tajna broń — odparł sprzątacz. — To miotła.

— A co powiesz na te nowe jaki, które teraz hodujemy? Od dotyku uzdy ich rogi…

— Chcemy dostać szpule, Qu.

Mnich nagle jakby się zawstydził.

— Szpule? Jakie szpule?

Lu-tze przeszedł przez salę i przycisnął dłoń do fragmentu ściany, która odsunęła się na bok.

— Te szpule, Qu. I nie zagaduj mnie, nie mamy czasu.

Lobsang zobaczył coś, co bardzo przypominało dwa małe prokrastynatory w przykręconych do desek metalowych ramach. Do każdej deski przymocowano uprząż.

— Nie mówiłeś jeszcze o nich opatowi, prawda? — spytał Lu-tze, zdejmując z haka jeden z aparatów. — Kazałby ci przestać. Wiesz o tym.

— Nie sądziłem, że ktokolwiek o nich wie — mruknął Qu. — Skąd ty…

Lu-tze uśmiechnął się dobrotliwie.

— Nikt nie zauważa sprzątacza — wyjaśnił.

— Wciąż jeszcze są na etapie eksperymentu! — tłumaczył Qu bliski paniki. — Oczywiście zamierzałem powiedzieć o nich opatowi, ale czekałem, aż będę miał coś do pokazania! A byłoby straszne, gdyby wpadły w niepowołane ręce.

— Dopilnujemy zatem, by tak się nie stało — zapewnił Lu-tze, oglądając uprząż. — Jak są napędzane?

— Obciążniki i zapadki okazały się zbyt zawodne. Obawiam się, że musiałem wykorzystać nakręcane mechanizmy zegarowe.

Lu-tze zesztywniał i spojrzał badawczo na mnicha.

— Zegarowe?

— Tylko jako źródło ruchu, jako siłę napędową. Nic więcej! — protestował Qu. — Naprawdę nie miałem innego wyboru!

— Teraz już za późno, muszą nam wystarczyć. — Lu-tze zdjął z haka drugą deskę i podał ją Lobsangowi. — Trzymaj, chłopcze. Wystarczy owinąć kawałkiem worka, a będzie wyglądać jak tobołek wędrowca.

— Co to jest? — zdziwił się chłopiec.

Qu westchnął.

— To przenośne prokrastynatory. Proszę, postarajcie się ich nie zepsuć.

— A po co nam będą potrzebne?

— Mam nadzieję, że nie będziesz musiał się przekonać — odrzekł Lu-tze. — Dziękujemy, Qu.

— Na pewno nie wolicie raczej bomb czasowych? — zaproponował Qu z nadzieją w głosie. — Wystarczy rzucić taką na podłogę, a czas zwolni na…

— Dzięki, ale nie.

— Inni mnisi wyruszyli w pełni wyposażeni.

— Ale my podróżujemy z minimalnym bagażem — oświadczył stanowczo Lu-tze. — Wyjdziemy tylnymi drzwiami, dobrze?

Tylne drzwi prowadziły na wąską ścieżkę, a ona do furtki w murze. Rozczłonkowane drewniane manekiny i czarne plamy na kamieniach dowodziły, że Qu i jego asystenci często tu zaglądali. A dalej była kolejna ścieżka wzdłuż jednego z lodowatych strumyków.

— Qu ma dobre chęci — powiedział Lu-tze, idąc szybko. — Ale gdyby go słuchać, człowiek brzęczałby przy każdym kroku i wybuchał, kiedy usiądzie.

Lobsang biegł, by dotrzymać mu kroku.

— Droga piechotą do Ankh-Morpork zajmie nam całe tygodnie, sprzątaczu!

— Wykroimy sobie przejście. — Lu-tze zatrzymał się i odwrócił. — Myślisz, że sobie poradzisz?

— Robiłem to setki razy — zapewnił go Lobsang.

— Owszem, w Oi Dong. Ale w dolinie są wszelkiego rodzaju osłony i zabezpieczenia. Och, nie wiedziałeś o tym? Krojenie w Oi Dong jest łatwe, mój chłopcze. Tutaj to co innego. Powietrze usiłuje zagrodzić drogę. Popełnisz błąd, a staje się jak skała. Musisz kształtować wokół siebie warstwę, żeby przemieszczać się niczym ryba przez wodę. Wiesz, jak to robić?

— Uczyliśmy się trochę teorii, ale…

— Soto mówił, że w mieście zatrzymałeś wokół siebie czas. Nazywa się to Pozycją Kojota. Bardzo trudna do wykonania, a nie sądzę, żeby was tego uczyli w Gildii Złodziei, co?

— Myślę, że miałem szczęście, sprzątaczu.

— Dobrze. I tak trzymaj. Mamy mnóstwo czasu, żebyś to przećwiczył, zanim przekroczymy granicę śniegu. Naucz się, zanim pójdziesz po trawie, albo pożegnaj się ze stopami.

Nazywali to krojeniem czasu…

Istnieje sposób gry na pewnych instrumentach muzycznych, zwany oddechem kołowym. Stworzono go, by pozwolić ludziom grać na didgeridoo albo dudach tak, by nie implodować i nie dać się wessać do rury. Krojenie czasu jest całkiem podobne, tyle że czas zastępuje powietrze. No i jest o wiele cichsze. Wyszkolony mnich potrafi rozciągnąć sekundę do ponad godziny…

Ale to nie wystarcza. Mnich poruszałby się wtedy w sztywnym świecie. Musi się nauczyć widzieć przy echu światła i słyszeć ducha dźwięku, pozwalać czasowi przesączać się do najbliższego wszechświata. Nie jest to trudne, kiedy już człowiek nabierze pewności. Krojony świat wygląda prawie jak normalny, z wyjątkiem kolorów…

To było jak chodzenie wśród zachodów słońca, choć słońce stało wysoko na niebie i ledwie się poruszało. Świat przed nimi nabrał odcienia fioletu, a z tyłu — kiedy Lobsang się obejrzał — przypominał barwą starą krew. I był pusty. A najgorsza, jak uświadomił sobie chłopak, okazała się cisza. Niby rozbrzmiewał jakiś dźwięk, tak jakby niskie skwierczenie, ale na granicy słyszalności. Kroki były dziwnie przytłumione, a ich odgłos docierał do uszu niezsynchronizowany z poruszeniami stóp.

Dotarli do granic doliny i opuścili nieskończoną wiosnę, przechodząc do rzeczywistego świata śniegów. Chłód objął Lobsanga, poruszając się wolno niczym nóż sadysty.

Lu-tze szedł przodem, jak gdyby całkiem nieczuły.

Oczywiście, tak mówiła jedna z historii o nim. Lu-tze, jak opowiadano, potrafił iść całe mile przy takiej pogodzie, że same chmury zamarzały i roztrzaskiwały się, spadając z nieba. Zimno nie miało na niego wpływu, jak twierdzono.

A jednak…

W tych historiach Lu-tze bywał większy, silniejszy… nie był chudym, niskim i łysym staruszkiem, który woli unikać walki.

— Sprzątaczu!

Lu-tze zatrzymał się i odwrócił. Jego kontur rozmył się na moment, kiedy Lobsang wywijał się z czasu. Kolory wróciły do świata, a zimno, choć utraciło moc świdra, wciąż kąsało mocno.

— Tak, chłopcze?

— Zamierzasz mnie uczyć, prawda?

— O ile zostało jeszcze coś, czego nie wiesz, cudzie natury — rzekł oschle Lu-tze. — Kroisz dobrze, to widzę.

— Nie wiem, jak możesz wytrzymać ten mróz!

— Ach, nie znasz tego sekretu?

— Taką siłę daje ci Droga pani Cosmopilite?

Lu-tze podwinął szatę i zatańczył na śniegu, odsłaniając swe chude nogi okryte grubymi, żółtawymi rurami.

— Bardzo dobrze, bardzo dobrze — powiedział. — Wciąż jeszcze mi przysyła te podwójnie dziergane kalesony, jedwab od wewnątrz, potem trzy warstwy wełny, wzmacniane kliny i wygodne klapy. Bardzo rozsądna cena sześć dolarów za parę, ponieważ jestem starym klientem. Jest bowiem napisane: „Ubieraj się ciepło, bo przeziębisz się na śmierć”.

— Więc to tylko sztuczka?

Lu-tze zdziwił się wyraźnie.

— Co?

— No, to wszystko są sztuczki, prawda? Wszyscy uważają cię za wielkiego bohatera, a… ty nie walczysz. Oni myślą, że posiadłeś wszelkie odmiany tajemnej wiedzy, ale to… to tylko… oszukiwanie ludzi! Tak? Nawet opata? Miałem nadzieję, że nauczysz mnie… tego, co warto jest poznać…

— Mam jej adres, jeśli o to ci chodzi. Możesz powołać się na mnie… No tak, widzę, że nie o tym myślałeś, prawda?

— Nie chcę być niewdzięczny, tylko że myślałem…

— Myślałeś, że powinienem wykorzystywać tajemne moce, które posiadłem po długim życiu poświęconym zdobywaniu wiedzy, tylko po to, żeby nie marzły mi nogi?

— No…

— Deprecjonować święte nauki dla dobra moich kolan? Tak uważasz?

— Jeśli tak to ujmujesz…

I wtedy coś kazało Lobsangowi spojrzeć w dół.

Sam stał w sześciocalowej warstwie śniegu. Ale Lu-tze wcale nie. Jego sandały tkwiły w dwóch kałużach. Lód topniał wokół palców… jego różowych, ciepłych palców.

— Palce u nóg to całkiem inna sprawa — oświadczył sprzątacz. — Pani Cosmopilite jest prawdziwą czarodziejką, jeśli chodzi o kalesony, ale nie potrafi zrobić porządnej skarpety.

Lobsang uniósł głowę i zobaczył, że sprzątacz mruga do niego porozumiewawczo.

— Zawsze pamiętaj o Pierwszej Zasadzie… — Lu-tze poklepał wstrząśniętego chłopca po ramieniu. — Ale dobrze sobie radzisz — pochwalił. — Usiądźmy gdzieś spokojnie i napijmy się herbaty.

Wskazał kilka skał, które gwarantowały jakąś osłonę od wiatru. Śnieg zbierał się pod nimi w wielkich białych kopcach.

— Lu-tze…

— Słucham cię, chłopcze.

— Mam pytanie. Czy możesz odpowiedzieć na nie wprost?

— Spróbuję, oczywiście.

— Co się tu dzieje, u demona?

Lu-tze zmiótł śnieg z kamienia.

— No tak… — rzekł. — Jedno z tych trudnych…


Tik


Igor musiał to przyznać: jeśli chodzi o dokonywanie dziwnych rzeczy, człowiek normalny wygrywał z szaleńcem jedną ręką.

Przyzwyczajony był do panów, którzy — mimo wykonywania wspaniałych stójek na rękach na krawędzi krzywej psychicznej katastrofy — nie potrafili bez mapy wciągnąć własnych spodni. Jak wszystkie Igory, nauczył się z nimi pracować. Prawdę mówiąc, nie było to takie trudne (choć niekiedy wymagało pracy na cmentarnej wachcie). Kiedy już wprowadziło się ich w rutynę, można było się zająć własną robotą, a oni nie przeszkadzali, dopóki nie trzeba było wystawić piorunochronu.

Z Jeremym wyglądało to całkiem inaczej. Naprawdę był człowiekiem, według którego można regulować zegarek. Igor nigdy jeszcze nie widział tak zorganizowanego życia, tak ograniczonego, tak wyliczonego. Zaczął myśleć o swoim panu jak o tiktaktorze.

Jeden z wcześniejszych panów Igora zbudował kiedyś tiktaktora, całego z dźwigni, kółek zębatych, korb i przekładni. Ten stwór zamiast mózgu miał długą taśmę z dziurkami, zamiast serca — wielką sprężynę. Jeśli tylko wszystko w kuchni było bardzo starannie ułożone, potrafił zamieść podłogę i zrobić filiżankę znośnej herbaty. Jeśli wszystko nie było starannie ułożone, brzęczący, tykający stwór zdzierał tynk ze ścian i robił filiżankę wściekłego kota.

Potem jego pan wpadł na pomysł, żeby ożywić stwora, aby sam mógł sobie dziurkować taśmy i nakręcać sprężynę. Igor, który dokładnie wiedział, kiedy wykonywać instrukcje co do słowa, wieczorem przed naprawdę porządną burzą posłusznie zmontował klasyczny zestaw wysuwanego w górę stołu i piorunochronu. Nie widział jednak, co się stało, kiedy błyskawica trafiła mechanizm. Nie — uciekał wtedy ile sił w nogach i był już w połowie drogi ze wzgórza do wioski, niosąc w torbie cały swój majątek. Mimo to rozżarzone do białości kółko zębate zawarczało mu nad głową i wbiło się w pień drzewa.

Lojalność wobec pana jest bardzo ważna, ustępuje jednak przed lojalnością wobec igorstwa.

Igor niezbyt lubił zegar. Jako człowiek towarzyski wolał istoty, które krwawią. A kiedy zegar się rozrastał, z wieloma częściami, które wydawały się nie do końca znajdować w tym świecie, Jeremy stawał się coraz bardziej zaabsorbowany, a Igor czuł coraz większe napięcie. Wyraźnie działo się tu coś nowego, a chociaż Igory zawsze chętnie uczyły się czegoś nowego, to przecież istniały pewne granice. Igory nie wierzyły w zakazaną wiedzę ani w „To, czego Człowiek nie Powinien Poznawać”, jednak oczywiście pewnych spraw człowiek nie powinien poznawać, na przykład jakie to uczucie, kiedy każda cząsteczka ciała wysysana jest przez bardzo mały otwór. A to właśnie wydawało się jedną z opcji dostępnych w najbliższej przyszłości.

Była też lady LeJean. Igor dostawał dreszczy na jej widok, a nie należał do ludzi skłonnych do najlżejszych choćby dreszczyków. Lady LeJean nie była zombi i nie była wampirem, ponieważ nie pachniała jak żadne z nich. Nie pachniała jak cokolwiek. Doświadczenie mówiło Igorowi, że wszystko pachnie jak coś.

I jeszcze jedna sprawa…

— Jej ftopy nie dotykają ziemi, jafnie panie — powiedział.

— Oczywiście, że dotykają — odparł Jeremy, przecierając rękawem fragment mechanizmu. — Będzie tu znowu za minutę i siedemnaście sekund i jestem przekonany, że jej stopy będą dotykać ziemi.

— Och, czafem dotykają, jafnie panie. — Igor westchnął. — Ale profę ją obferwować, kiedy idzie w górę albo w dół. Nie opanowała tego całkiem jak należy. Można niemal zobaczyć cienie na fchodach.

— Wchodach?

— Na ftopniach, jafnie panie.

Igor westchnął. Seplenienie sprawiało czasem kłopoty. Prawdę mówiąc, Igor mógłby z łatwością wyleczyć tę wadę wymowy, ale stanowiła ona ważną cechę igorstwa. Równie dobrze mógłby przestać utykać.

— Idź i stań przy drzwiach — polecił Jeremy. — Unoszenie się w powietrzu nikogo nie czyni złym człowiekiem.

Igor wzruszył ramionami. Miał wrażenie, że w ogóle nie czyni to człowiekiem. W dodatku trochę się martwił, gdyż Jeremy ubrał się chyba dziś rano z większą niż zwykle starannością.

Uznał, że w tych okolicznościach lepiej nie poruszać tematu swego zatrudnienia. Próbował jednak rozgryźć tę kwestię. Czy został zatrudniony, zanim lady LeJean zaangażowała Jeremy’ego do realizacji swego zlecenia? No cóż, to by wskazywało, że znała się na ludziach. Ale jego zatrudniła osobiście w Bad Schüschein. A on tego samego dnia wysłał się dyliżansem pocztowym. Po czym okazało się, że lady LeJean odwiedziła Jeremy’ego także tego samego dnia.

Jedno tylko pokonuje odległość między Überwaldem i Ankh-Morpork szybciej od dyliżansu pocztowego — magia. Chyba że ktoś wynalazł metodę podróży semaforami. Lady LeJean nie wyglądała na czarownicę.

Zegary w sklepie odezwały się kanonadą dźwięków, sygnalizując mijanie siódmej, kiedy Igor otworzył drzwi. Zawsze Wypada[10] uprzedzić stukanie. To kolejna reguła kodeksu Igorów.

Szarpnął za klamkę.

— Dwie półkwaterki, szanowny panie, czyściutkie i świeże — rzekł pan Socha, wręczając mu butelki. — A taki dzień jak dzisiaj wręcz woła o świeżą śmietanę, prawda?

Igor spojrzał na niego niechętnie, ale wziął butelki.

— Wolę, kiedy już zielenieje — oznajmił z wyższością. — Miłego dnia, panie Focha.

Zamknął drzwi.

— To nie ona? — spytał Jeremy, kiedy Igor wrócił do warsztatu.

— To był mleczarz, jafnie panie.

— Jest już spóźniona o dwadzieścia pięć sekund! — zaniepokoił się Jeremy. — Sądzisz, że coś mogło się jej przytrafić?

— Prawdziwe damy częfto bywają modnie fpoźnione, jafnie panie — stwierdził Igor, chowając mleko. Było lodowato zimne pod palcami.

— Jestem pewien, że ona jest prawdziwą damą.

— Trudno mi ocenić, jafnie panie — odparł Igor, który miał w tej kwestii wspomniane już wątpliwości.

Wrócił do sklepu i stanął z ręką na klamce. Rozległo się stukanie.

Lady LeJean przepłynęła obok Igora. Dwa trolle, nie zwracając na niego uwagi, zajęły pozycję przy drzwiach warsztatu. Igor uznał ich za kamienie do wynajęcia, pracujące dla każdego, kto zapłaci dwa dolary dziennie plus stawka za odległość.

Lady LeJean była pod wrażeniem.

Praca nad zegarem zbliżała się ku końcowi. Nie był to kanciasty mechanizm, o jakim Igorowi opowiadał dziadek. Jeremy, ku zaskoczeniu Igora — w całym domu nie było śladu żadnych ozdób — zdecydował się na imponujący wygląd.

— Twój dziadek pomagał budować pierwszy z nich — powiedział jakiś czas temu. — No więc zbudujemy taki w stylu dziadków, co?

I oto stał przed nimi wysoki, smukły zegar szafkowy z kryształu i szkła, w niepokojący sposób odbijający światło.

Igor wydał majątek na ulicy Chytrych Rzemieślników. Za odpowiednie pieniądze w Ankh-Morpork dało się kupić wszystko, ludzi także. Dopilnował, by żaden szlifierz kryształów ani szklarz nie wykonywał tylu elementów, że dałyby mu jakieś pojęcie o całości zegara — jednak martwił się niepotrzebnie. Za pieniądze można kupić także brak zainteresowania. Poza tym kto by uwierzył, że można mierzyć czas kryształami?

Dopiero w warsztacie wszystkie części składały się w całość.

Igor krzątał się dookoła i przecierał to i owo, uważnie słuchając, jak Jeremy demonstruje swoje dzieło.

— …nie trzeba tu żadnych części metalowych — mówił. — Odkryliśmy metodę pozwalającą błyskawicy płynąć przez kryształ i znaleźliśmy rzemieślnika, który potrafi wytopić uginające się trochę szkło…

„My”, jak zauważył Igor. No cóż, to typowe. „My” odkryliśmy oznacza, że jaśnie pan czegoś żądał, a Igor to wymyślał. Zresztą przepływ błyskawic był prawdziwą pasją całej rodziny. Mając do dyspozycji piasek, trochę chemikaliów i kilka sekretów zawodowych, można zmusić błyskawicę, by służyła na dwóch łapkach.

Lady LeJean wyciągnęła dłoń w rękawiczce i dotknęła ścianki zegara.

— A to mechanizm podzielnika — zaczął Jeremy, podnosząc z blatu krystaliczną tablicę.

Ale lady LeJean patrzyła na zegar.

— Dodałeś mu tarczę i wskazówki — powiedziała. — Po co?

— Och, bardzo dobrze się sprawdzi przy pomiarze tradycyjnego czasu. Oczywiście tryby wszędzie są ze szkła. W teorii nigdy nie będzie wymagał regulacji. Wzór czasu pobiera z tykania wszechświata.

— Aha… czyli je odkryłeś?

— To czas, którego potrzebuje najmniejsze możliwe zdarzenie, jakie może się zdarzyć, aby się zdarzyć. Wiem, że istnieje.

Zrobiła minę, jakby jej niemal zaimponował.

— Ale zegar nie jest jeszcze dokończony.

— Pewne problemy musimy rozstrzygać metodą prób i błędów. Ale uda się nam. Igor twierdzi, że w poniedziałek będzie wielka burza. Dostarczy nam energii, jak mówi. A potem… — Uśmiech rozjaśnił twarz Jeremy’ego. — Potem nie będzie już powodu, by wszystkie zegary na świecie nie wskazywały dokładnie tego samego czasu.

Lady LeJean zerknęła na Igora, który zaczął się krzątać bardziej gorliwie.

— Czy sługa jest zadowalający?

— Och, marudzi trochę, ale ma dobre serce. I drugie, zapasowe, jak rozumiem. Jest też niezwykle sprawny we wszelkich rzemiosłach.

— Tak, Igory zwykle są takie — zgodziła się z roztargnieniem. — Opanowały chyba sztukę dziedziczenia talentów.

Pstryknęła palcami. Jeden z trolli podszedł i wyjął dwie sakiewki.

— Złoto i inwar — powiedziała. — Zgodnie z obietnicą.

— Ha… Ale inwar będzie bezwartościowy, kiedy dokończymy ten zegar — stwierdził Jeremy.

— Przykro nam. Czy chciałbyś więcej złota?

— Nie, nie! Była pani bardzo hojna.

I słusznie, pomyślał Igor, energicznie ścierając kurz z blatu.

— A więc do następnego razu — powiedziała lady LeJean.

Trolle odwracały się już do drzwi.

— Przyjdzie tu pani na rozruch? — zapytał Jeremy.

Igor wyszedł na korytarz, by otworzyć drzwi, gdyż cokolwiek myślał o lady LeJean, istniało coś takiego jak tradycja.

— Możliwe. Ale mamy do ciebie pełne zaufanie, Jeremy.

— Urn…

Igor zesztywniał. Nigdy jeszcze nie słyszał u Jeremy’ego takiego tonu. W głosie pana to był niedobry ton.

Jeremy odetchnął nerwowo, jakby badał maleńki i trudny mechanizm zegarowy, który przy najwyższej ostrożności rozłoży się katastrofalnie i rozrzuci trybiki po podłodze.

— Ehm… Zastanawiałem się, no… czy nie zechciałaby pani, lady Mirio… może, tego… zjeść ze mną kolację… dziś wieczorem?

Jeremy się uśmiechnął. Igor widywał lepsze uśmiechy u zwłok.

Twarz lady LeJean zamigotała. Naprawdę. Igor miał wrażenie, że przeskakuje od jednego wyrazu do drugiego, jakby były serią nieruchomych obrazów, bez dostrzegalnego ruchu mięśni pomiędzy nimi. Od zwykłej obojętności przeszła do nagłego zamyślenia, a potem prosto do zaskoczenia. Później, ku zdumieniu Igora, pokryła się rumieńcem.

— Ależ panie Jeremy, ja… nie wiem, co powiedzieć… — jąkała się. Jej lodowata wyższość topniała w ciepłą kałużę. — Doprawdy… sama nie wiem… może kiedy indziej? Dzisiaj mam ważne spotkanie. Miło było pana odwiedzić, muszę już iść. Do widzenia.

Igor stał sztywno, tak wyprostowany, jak to jest możliwe dla przeciętnego Igora. I niemal zamknął drzwi za lady LeJean, kiedy spłynęła po schodach i wyszła z budynku.

Zatrzymała się na moment o pół cala nad powierzchnią ulicy. Tylko na chwilę, po czym zaraz opadła. Nie mógł tego zauważyć nikt prócz Igora, który spoglądał wrogo przez szczelinę między drzwiami a framugą.

Wrócił pospiesznie do warsztatu. Jeremy stał jak sparaliżowany, zaczerwieniony tak mocno, jak przed chwilą jego gość.

— Może wyfkoczę po te nowe fkła do multiplikatora, jafnie panie — powiedział Igor. — Powinny już być gotowe. Tak?

Jeremy odwrócił się szybko i stanął przy warsztacie.

— Bardzo dobrze, Igorze. Dziękuję — rzekł nieco zduszonym głosem.

Lady LeJean z ochroną oddalała się ulicą, kiedy Igor wymknął się przez drzwi i ukrył w cieniu.

Na skrzyżowaniu lady LeJean skinęła ręką i trolle odeszły. Igor trzymał się za nią. Mimo tradycyjnego utykania Igory umieją poruszać się bardzo szybko, kiedy muszą. A często muszą, gdy tłum uderzy w wiatrak.[11]

Na otwartej przestrzeni dostrzegał więcej niepokojących zjawisk. Lady LeJean nie poruszała się normalnie — całkiem jakby musiała kontrolować swe ciało, zamiast pozwolić mu sterować sobą samodzielnie, tak jak to robią ludzie. Nawet zombi po pewnym czasie opanowują tę umiejętność. Efekt był dyskretny, ale Igory mają dobry wzrok — poruszała się jak ktoś nieprzyzwyczajony do noszenia skóry.

Zwierzyna skręciła w wąską uliczkę i Igor przez chwilę miał nadzieję, że jest w okolicy ktoś z Gildii Złodziei. Bardzo chciałby zobaczyć, co się stanie, gdy któryś z nich stuknie ją w czaszkę, co było zwyczajowym wstępem do negocjacji. Wczoraj jeden spróbował tego z Igorem, najpierw się zdziwił, słysząc metaliczny brzęk, a zaraz potem zupełnie osłupiał, kiedy ofiara chwyciła go za rękę i złamała ją z anatomiczną precyzją.

Tymczasem lady LeJean skręciła w zaułek między dwoma budynkami.

Igor się zawahał. Pozwolić, by światło dnia wyraźnie pokazało jego sylwetkę w wylocie zaułka, to pierwszy punkt w tutejszej liście przyczyn zgonu. Ale z drugiej strony nie robił przecież nic złego, prawda? A ona nie wyglądała na uzbrojoną.

Z zaułka nie dobiegał odgłos kroków… Igor odczekał chwilę, po czym wysunął głowę za róg.

Nie było śladu po lady LeJean. Nie było też żadnej drogi wyjścia — widział przed sobą zasypany śmieciami ślepy zaułek.

Był za to rozpływający się w powietrzu szary kształt, który zniknął, zanim Igor mu się przyjrzał. Jakby szata z kapturem, szara jak mgła. Zlała się z półmrokiem i przepadła.

Zmieniła kierunek marszu, a potem zmieniła się… w coś innego.

Igor poczuł, że mrowią go dłonie.

Pojedyncze Igory miewają swoje szczególne specjalności, wszystkie jednak są znakomitymi chirurgami i bardzo nie lubią, kiedy ktoś się marnuje. W górach, gdzie zwykle zatrudnia się drwali i górników, mieszkający w pobliżu Igor uważany jest za prawdziwy dar losu. Zawsze istnieje ryzyko, że odskoczy siekiera albo ostrze piły nagle oszaleje. Człowiek cieszył się, że ma niedaleko Igora, który zawsze chętnie podawał pomocną dłoń — a nawet całe ramię, jeśli się miało szczęście.

I choć Igory hojnie szafowały swymi umiejętnościami w służbie dla społeczeństwa, jeszcze bardziej dbały o to, by wykorzystywać je między sobą. Znakomity wzrok, para mocnych płuc, potężny system trawienny… Straszna byłaby myśl, że takie cudowne dzieło stanie się pokarmem dla robaków. Pilnowały więc, by się nie stało. Lepiej niech wszystko zostanie w rodzinie.

Igor naprawdę miał ręce po dziadku. A w tej chwili zaciskały się w pięści, całkiem samodzielnie.


Tik


Bardzo mały kociołek grzał się na ogniu z drewnianych wiórów i suszonego nawozu jaków.

— To było… dawno temu — zaczął Lu-tze. — Dokładnie kiedy nie ma znaczenia z powodu tego, co się stało. Prawdę mówiąc, pytanie o to, kiedy dokładnie, też nie ma już sensu. Odpowiedź zależy od tego, gdzie się znajdziesz. W pewnych miejscach było to setki lat temu. W innych… może jeszcze się nie zdarzyło. No więc żył w Überwaldzie pewien człowiek. Wynalazł zegar. Zadziwiający zegar. Zegar, który odmierzał tykanie wszechświata. Wiesz, co to takiego?

— Nie.

— Ja też nie. Opat zna się na takich rzeczach. Niech pomyślę… No dobrze. Wyobraź sobie najkrótszy moment czasu. Naprawdę malutki. Tak malutki, że sekunda jest przy nim jak miliard lat. Masz? No więc kosmiczne tyknięcie kwantowe… tak opat je nazywa… to tyknięcie kwantowe jest jeszcze o wiele krótsze. To czas potrzebny do przejścia od teraz do wtedy. Czas, jakiego potrzebuje atom, żeby pomyśleć o zadrżeniu. To…

— To czas, którego potrzebuje najmniejsze możliwe wydarzenie, jakie może się zdarzyć, aby się zdarzyć? — zapytał Lobsang.

— No właśnie. Bardzo dobrze. — Lu-tze odetchnął głęboko. — To również czas potrzebny do tego, by cały wszechświat uległ zniszczeniu w przeszłości i został odbudowany na nowo. Nie patrz tak na mnie… Tak twierdzi opat.

— Czy to się dzieje, kiedy rozmawiamy?

— Miliony razy. Gazyliony razy, prawdopodobnie.

— To znaczy ile?

— To jedno z tych słów, których używa opat. Oznacza większą liczbę, niż możesz sobie wyobrazić w ciągu yonku.

— Co to jest yonk?

— To bardzo długi czas.

— I my tego nie czujemy? Wszechświat ulega zniszczeniu, a my tego nie odczuwamy?

— Mówią, że nie. Za pierwszym razem, kiedy mi to wytłumaczyli, trochę się zdenerwowałem, ale wszystko dzieje się za szybko, żebyśmy cokolwiek zauważyli.

Przez dłuższą chwilę Lobsang wpatrywał się w biel śniegu.

— No dobrze — powiedział w końcu. — Mów dalej.

— Ktoś w Überwaldzie zbudował taki zegar ze szkła. Napędzany błyskawicą, o ile dobrze pamiętam. I jakoś zszedł do poziomu, kiedy zegar mógł tykać w tempie wszechświata.

— Czemu to zrobił?

— No wiesz… Mieszkał w wielkim starym zamku na skale w Überwaldzie. Tacy ludzie nie potrzebują innych powodów niż „bo mogę”. Mają koszmarny sen, a potem usiłują go zrealizować.

— Ale przecież nie da się zbudować takiego zegara, ponieważ znajduje się on wewnątrz wszechświata, więc… byłby niszczony i odbudowany tak samo jak wszechświat, prawda?

Lu-tze wyglądał, jakby był pod wrażeniem. I powiedział to.

— Jestem pod wrażeniem — oświadczył.

— To jakby otwierać skrzynię łomem, który jest wewnątrz.

— Opat sądzi jednak, że część zegara znalazła się na zewnątrz.

— Nie można zbudować czegoś na zewnątrz…

— Wytłumacz to człowiekowi, który pracował nad tym problemem przez dziewięć kolejnych żywotów — odparł Lu-tze. — Chcesz poznać resztę tej historii?

— Tak, sprzątaczu.

— No więc… W tamtych czasach brakowało nam ludzi, ale był sobie pewien młody sprzątacz…

— Ty — domyślił się Lobsang. — To będziesz ty, prawda?

— Tak, tak — przyznał kwaśno Lu-tze. — Wysłano mnie do Überwaldu. W tamtych czasach historia nie odchylała się jeszcze zbytnio i wiedzieliśmy, że coś poważnego ma się zdarzyć w okolicach Bad Schüschein. Szukałem chyba całe tygodnie. Wiesz, ile tam jest samotnych zamków nad wąwozami? Ruszyć się nie można przez te samotne zamki.

— I dlatego nie dotarłeś do tego właściwego na czas? Pamiętam, co mówiłeś opatowi.

— Byłem już w dolinie, kiedy błyskawica uderzyła w wieżę. Wiesz, że jest napisane: „Wielkie wydarzenia zawsze rzucają cienie”. Ale nie potrafiłem wykryć, gdzie to się dzieje, a potem było już za późno. Półmilowy sprint pod górę, szybszy niż błyskawica… Nikt by nie zdążył. Prawie mi się udało. Przechodziłem już przez drzwi, kiedy wszystko poszło w demony.

— Czyli nie ma powodów, byś się winił…

— Owszem, ale wiesz, jak to jest… Człowiek myśli: Gdybym tylko wstał trochę wcześniej, gdybym poszedł inną drogą…

— I zegar uderzył — przypomniał Lobsang.

— Nie. Stanął. Mówiłem ci, że jego część znajdowała się poza wszechświatem. Nie chciała płynąć z prądem. Próbowała odliczać tykanie, a nie poruszać się wraz z nim.

— Ale przecież wszechświat jest ogromny! Nie można go zatrzymać jakimś mechanizmem!

Lu-tze pstryknął niedopałkiem papierosa w ognisko.

— Opat twierdzi, że rozmiar nie ma znaczenia. Zrozum, przez dziewięć żywotów dochodził do tego, co wie, zatem to nie nasza wina, że nie możemy zrozumieć. Prawda? Historia się rozpadła. Była jedynym, co mogło ustąpić. Bardzo niezwykłe zdarzenie. Wszędzie zostały po nim pęknięcia. Te… nie mogę sobie przypomnieć słowa… te mocowania, które mówią kawałkom przeszłości, do jakich kawałków teraźniejszości należą, trzepotały pozrywane. Niektóre zaginęły bezpowrotnie. — Lu-tze spoglądał w gasnące płomienie. — Pozszywaliśmy to jakoś — dodał. — Tam i z powrotem, przez całą historię. Zapełniliśmy dziury fragmentami zabranymi z innych miejsc. W tej chwili to taka łatanina.

— Ludzie nic nie zauważyli?

— W jaki sposób? Kiedy już to zrobiliśmy, to przecież zawsze tak było. Zdziwiłbyś się, jakie numery udało się nam przepchnąć. Na przykład…

— Jestem pewien, że ktoś by się zorientował.

Lu-tze rzucił chłopcu jedno ze swych ukośnych spojrzeń.

— Zabawne, że to mówisz. Sam się zawsze nad tym zastanawiałem. Ludzie często przecież powtarzają coś w stylu: „Gdzie się podział ten czas?” albo „Wydaje się, że to było wczoraj”. Cóż, musieliśmy to zrobić. Zresztą wszystko zagoiło się całkiem ładnie.

— No ale ludzie zajrzą do książek historycznych i zobaczą…

— Słowa, mój chłopcze. To wszystko. Zresztą ludzie majstrowali przy czasie, odkąd stali się ludźmi. Marnowali go, zabijali, oszczędzali, zajmowali. I wciąż to robią. Ludzkie głowy zostały stworzone do zabaw z czasem. Tak samo jak my to robimy, tyle że my jesteśmy lepiej przeszkoleni i posiadamy kilka dodatkowych umiejętności. I poświęciliśmy stulecia, żeby znów ustawić wszystko jak należy. Popatrz na prokrastynatory, nawet w spokojny dzień. Przesuwają czas, tam go rozciągną, tutaj skompresują… To poważne zadanie. I nie chcę patrzeć, jak wszystko się rozpada po raz drugi. Za drugim razem nie będzie już czego naprawiać.

Lu-tze zapatrzył się w dogorywający żar.

— To zabawne — rzekł. — Sam Wen miał pod koniec bardzo dziwne przemyślenia na temat czasu. Pamiętasz, mówiłem ci, że uważał czas za żywy. Twierdził w każdym razie, że zachowuje się jak żywa istota. Bardzo dziwny pomysł. Twierdził, że spotkał Czas i że była kobietą. Przynajmniej dla niego. Wszyscy uważają, że to bardzo skomplikowana metafora, a mnie może coś wtedy trafiło w głowę czy jak… Ale owego dnia spojrzałem na szklany zegar w chwili, kiedy eksplodował, i…

Wstał i chwycił miotłę.

— Lepiej ruszajmy, chłopcze. Jeszcze dwie, może trzy sekundy, a będziemy już w Bong Phut.

— Co chciałeś powiedzieć? — dopytywał się Lobsang, wstając.

— Nic. Zwykłe majaki starego człowieka. Myśli uciekają trochę, kiedy się przekroczy siedemset lat. Idziemy.

— Sprzątaczu…

— Tak, chłopcze?

— Dlaczego nosimy na plecach wirniki?

— Wszystko w swoim czasie, mój chłopcze. Mam nadzieję.

— Nosimy własny czas, prawda? Jeśli czas się zatrzyma, my nadal będziemy mogli się poruszać? Jak… nurkowie?

— Znakomicie.

— I…

— Jeszcze jedno pytanie?

— Czas to ona? Żaden z nauczycieli o tym nie wspominał i nie pamiętam nic takiego zapisanego w zwojach.

— Nie myśl o tym. Wen napisał… no, Sekretny Zwój, tak go nazywają. Trzymają go w zamkniętej komnacie. Tylko opaci i najstarsi mnisi mogą tam zaglądać.

Lobsang nie mógł się opanować.

— Więc w jaki sposób ty…? — zaczął.

— Chyba nie sądzisz, że tacy ludzie będą tam zamiatać, prawda? A strasznie się kurzy.

— I o czym tam napisał?

— Nie przeczytałem zbyt wiele. Jakoś miałem wrażenie, że nie wypada — odrzekł Lu-tze.

— Ty? Ale co przeczytałeś?

— To był wiersz miłosny. I to dobry…

Obraz Lu-tze się zamglił, kiedy sprzątacz rozkroił czas. Potem zbladł i zniknął. Na powierzchni śniegu pojawiła się linia śladów. Lobsang zwinął czas wokół siebie i ruszył za nim. I wtedy — całkiem znikąd — nadeszło wspomnienie: Wen miał rację.


Tik


Istniało wiele miejsc podobnych do tego składu. Zawsze się takie znajdą w każdym starym mieście, niezależnie od tego, jak cenny jest grunt pod zabudowę. Czasami przestrzeń po prostu się gubi.

Ktoś buduje warsztat, potem ktoś inny obok. Wyrastają kolejne, przy nich magazyny, szopy, prowizoryczne przybudówki pełzną ku sobie, stykają się i łączą. Przestrzenie między zewnętrznymi ścianami zostają zadaszone papą. Kawałki terenu o dziwacznych kształtach są kolonizowane metodą przybicia kawałka ściany i wycięcia drzwi. Dawne otwory drzwiowe znikają, zamaskowane stosami drewna albo nowymi półkami na narzędzia. Starzy ludzie, którzy wiedzieli, gdzie co jest, odchodzą i umierają, tak jak muchy znaczące punktami grube pajęczyny kurzu na brudnych szybach. Młodzi z hałaśliwego świata warczących tokarek, warsztatów malarskich i zagraconych blatów roboczych nie mają czasu na badanie okolicy.

I tak powstają miejsca podobne do tego — niewielki skład z brudnym świetlikiem w dachu. Aż czterech właścicieli warsztatów było przekonanych, że jest własnością któregoś z pozostałej trójki. W rzeczywistości każdy z nich był posiadaczem jednej ściany, a nikt nie pamiętał, kto położył dach. Ze wszystkich czterech stron ludzie i krasnoludy gięli żelazo, cięli deski, splatali powrozy i dokręcali śruby. Tu jednak panowała cisza znana tylko szczurom.

Powietrze drgnęło po raz pierwszy od lat. Kłębki kurzu potoczyły się po podłodze. Jakieś pyłki błysnęły, wirując w świetle, które przeciskało się do wnętrza przez dach. W obszarze dookoła, niewidocznie i subtelnie, poruszyła się materia. Pochodziła z kanapek robotników, z brudu w ściekach, z gołębich piórek — tu atom, tam molekuła… Wszystkie sunęły ku centrum pustej przestrzeni.

Tu zawirowały. I w końcu powstała z nich — po przejściu przez kilka dziwnych, pradawnych i strasznych form — lady LeJean.

Zachwiała się, ale zdołała utrzymać równowagę.

Inni Audytorzy również się pojawili i wydawało się, że tak naprawdę nigdy nie byli tu nieobecni. Martwa szarość światła po prostu nabierała kształtów; wynurzali się jak statki z mgły. Człowiek wpatruje się w mgłę i nagle jej część staje się kadłubem, który był tam przez cały czas, a teraz można już tylko pędzić do szalup…

— Nie mogę dalej tego robić — odezwała się lady LeJean. — To zbyt bolesne.

Jeden powiedział: Ach… Czy możesz nam opowiedzieć, jaki jest ból? Często się zastanawialiśmy.

Nie… Chyba nie potrafię. To… sprawa ciała. Nie jest przyjemny. Od tej chwili będę zachowywać ciało.

Jeden powiedział: To może być niebezpieczne.

Lady LeJean wzruszyła ramionami.

— Już o tym mówiliśmy. To tylko kwestia wyglądu. I zaskakujące, że o wiele łatwiej kontaktować się z ludźmi w takiej postaci.

Jeden powiedział: Wzruszyłaś ramionami. I mówisz ustami. Otworem dla pożywienia i powietrza.

Tak. To niezwykłe, prawda?

Ciało lady LeJean znalazło starą skrzynkę, podciągnęło ją i usiadło. Prawie wcale nie musiała myśleć o poruszeniach mięśni.

Jeden powiedział: Chyba nie jesz, co?

— Jak dotąd nie.

Jeden powiedział: Jak dotąd ? To prowadzi do całej ohydnej tematyki… cielesnych otworów.

Jeden powiedział: I jak się nauczyłaś rozruszać ramionami?

— To przychodzi wraz z ciałem — wyjaśniła. — Nigdy nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, prawda? Większość czynności ciało wykonuje automatycznie. Stanie w pozycji pionowej nie wymaga żadnego wysiłku. Wszystko to jest za każdym razem łatwiejsze.

Ciało zmieniło lekko pozycję i założyło nogę na nogę. Przedziwne, pomyślała. Zrobiło to, żeby mu było wygodniej. Wcale nie musiałam o tym myśleć. Nigdy się nie domyślaliśmy…

Jeden powiedział: Padną pytania.

Audytorzy nienawidzili pytań. Nienawidzili ich prawie tak bardzo jak decyzji, decyzji zaś prawie tak bardzo, jak nienawidzili idei indywidualnej osobowości. Ale tym, czego nienawidzili najbardziej, były przypadki.

— Możecie mi wierzyć, wszystko będzie dobrze — uspokoiła ich lady LeJean. — Nie będziemy łamać żadnych reguł. Jedyne, co się wydarzy, to że zatrzyma się czas. Potem wszystko już będzie poukładane. Żywe, ale nieruchome. Uporządkowane.

Jeden powiedział: I możemy zamknąć dokumentację.

— Otóż to. A on chce to zrobić. To właśnie jest najdziwniejsze. On właściwie nie myśli o konsekwencjach.

Jeden powiedział: Znakomicie.

Nastąpiła jedna z tych chwil milczenia, kiedy nikt nie jest jeszcze gotów do zabrania głosu. Aż wreszcie…

Jeden powiedział: Wytłumacz nam… Jak to jest?

— Co jak jest?

Jeden powiedział: Być obłąkanym. Być człowiekiem.

— Dziwne. Zdezorganizowane. Kilka poziomów myślenia odbywa się jednocześnie. Są… rzeczy, na które nie mamy nazwy. Na przykład idea jedzenia wydaje się teraz dość pociągająca. Ciało mi o tym mówi.

Jeden powiedział: Przyciąganie? Jak grawitacja?

— No… tak. Jedzenie przyciąga.

Jeden powiedział: Jedzenie w wielkiej masie?

— Nawet w niewielkich ilościach.

Jeden powiedział: Ale jedzenie to tylko funkcja. Jaka może być… atrakcyjność w wykonywaniu funkcji? Z pewnością wystarczy świadomość, że jest ona niezbędna dla kontynuacji istnienia.

— Trudno mi powiedzieć.

Jeden powiedział: Stale używasz zaimka osobowego w liczbie pojedyńczej.

A jeden dodał: I nie umierasz! Być osobą to żyć, a żyć to umrzeć!

Tak. Wiem. Ale dla ludzi użycie zaimka osobowego jest kluczowe. Rozdziela wszechświat na dwie części: ciemność za oczami, gdzie rozbrzmiewa cichy głos, i całą resztę. To… to okropne uczucie. To jakby… jakby cały czas być przesłuchiwanym.

Jeden powiedział: Czym jest ten cichy głos?

— Czasem myślenie przypomina rozmowę z inną osobą, tylko że tą inną osobą też jestem ja.

Spostrzegła, że zaniepokoiło to innych Audytorów.

— Nie chciałabym trwać w tej formie dłużej, niż to będzie konieczne — oznajmiła. I uświadomiła sobie, że kłamie.

Jeden powiedział: Nie winimy cię o to.

Lady LeJean kiwnęła głową.

Audytorzy potrafili zajrzeć do ludzkich umysłów. Widzieli skwierczenie i brzęczenie myśli. Ale nie umieli ich odczytać. Widzieli przepływ energii z węzła do węzła, widzieli mózg migoczący jak strzeżeniowiedźmowa dekoracja. Nie rozumieli tylko, co się dzieje.

Dlatego zbudowali sobie człowieka.

To było logiczne rozwiązanie. Już kiedyś używali ludzkich agentów, ponieważ bardzo wcześnie odkryli, że są ludzie, którzy za odpowiednią ilość złota zrobią wszystko. Nie rozumieli tego, ponieważ złoto — ich zdaniem — nie przedstawia szczególnej wartości dla ludzkiego ciała. Ciało potrzebuje żelaza, miedzi i cynku, ale jedynie minimalnych, śladowych ilości złota. Zatem, rozumowali, jest to kolejny dowód, że ludzie pożądający złota mają jakąś usterkę i właśnie dlatego próby wykorzystania ich skazane są na klęskę. Ale dlaczego mieli usterkę?

Zbudowanie istoty ludzkiej było łatwe — Audytorzy doskonale wiedzieli, jak przemieszczać materię. Kłopot polegał na tym, że wynik tych działań nic nie robił; leżał tylko i po jakimś czasie zaczynał się rozkładać. Co było irytujące, ponieważ istoty ludzkie bez żadnego specjalnego treningu czy szkolenia potrafiły z łatwością tworzyć swe działające repliki.

Później odkryli, że potrafią zbudować działające ludzkie ciało, jeśli umieszczą w nim Audytora.

Oczywiście wiązało się to z licznymi zagrożeniami. Jednym z nich była śmierć. Audytorzy unikali śmierci. Nigdy nie posuwali się tak daleko, by żyć. Starali się być tak nierozróżnialni jak atomy wodoru, ale bez ich joie de vivre. Jakiś pechowy Audytor mógłby narazić się na śmierć, „sterując” ciałem. Ale po długich konsultacjach doszli do wniosku, że jeśli tylko sternik zachowa ostrożność i będzie w stałym kontakcie z resztą Audytorów, ryzyko jest minimalne i warte podjęcia dla osiągnięcia założonego celu.

Zbudowali kobietę. To był logiczny wybór. Wprawdzie mężczyźni posiadają bardziej oczywistą władzę, jednak sprawując ją, narażają się często na osobiste ryzyko, a żadnemu z Audytorów nie odpowiadała perspektywa takiego zagrożenia. Piękne kobiety za to często osiągały bardzo wiele, tylko się uśmiechając do potężnych mężczyzn.

Cała kwestia piękna sprawiła Audytorom wiele trudności. Piękno nie ma żadnego sensu na poziomie molekularnym. Jednak dokładne badania pozwoliły odkryć fakt, że kobieta przedstawiona na obrazie Kobieta trzymająca fretkę Leonarda z Quirmu uznawana jest za uosobienie piękna. Na niej więc się oparli, projektując lady LeJean. Oczywiście dokonali pewnych zmian. Twarz na obrazie była asymetryczna i pełna drobnych skaz, które starannie usunęli.

Rezultat przekroczyłby najśmielsze marzenia Audytorów, gdyby kiedykolwiek marzyli. Teraz, kiedy mieli już swojego agenta, swojego niezawodnego człowieka, wszystko stało się możliwe. Uczyli się szybko, a przynajmniej zbierali dane, co uważali za identyczne z uczeniem się.

Podobnie jak lady LeJean. Była człowiekiem od dwóch tygodni, dwóch oszałamiających, szokujących tygodni. Kto mógł przewidzieć, że mózg działa w taki sposób? Albo że kolory mają znaczenie wykraczające daleko, bardzo daleko poza analizę widma? Jak mogłaby choć próbować zacząć opisywać błękitność błękitu? Albo odkrycie, jak wiele myślenia mózg przeprowadza całkiem samodzielnie? Niekiedy ją to przerażało. Przez połowę czasu wydawało się, że jej myśli nie należą do niej.

Trochę ją zaskoczyło, kiedy odkryła, że nie chce o tym mówić innym Audytorom. O wielu rzeczach nie chciała im mówić. I przecież nie musiała!

Miała władzę. Och, nad Jeremym, to oczywiste, choć obecnie ta władza stawała się trochę niepokojąca. Powodowała, że jej ciało zachowywało się całkiem samodzielnie — na przykład czerwieniło się na twarzy. Ale miała też władzę nad innymi Audytorami. Sprawiała, że stawali się nerwowi.

Oczywiście pragnęła, by projekt się powiódł. Taki był ich cel: uporządkowany, przewidywalny wszechświat, gdzie wszystko pozostawało na swoim miejscu. Gdyby Audytorzy marzyli, to byłoby ich kolejnym marzeniem.

Tylko że… Tylko że…

Ten młody człowiek uśmiechnął się do niej niepewnie i wszechświat okazał się o wiele bardziej chaotyczny, niż Audytorzy podejrzewali.

A duża część tego chaosu rozgrywała się w głowie lady LeJean.


Tik


Lu-tze i Lobsang przeszli przez Bong Phut i Long Nap niczym duchy o zmierzchu. Ludzie i zwierzęta stali się niebieskawymi statuami i absolutnie, jak powiedział Lu-tze, nie wolno było ich dotykać, w żadnych okolicznościach.

Lu-tze naładował swą podróżną sakwę jedzeniem z kilku mijanych domów, pamiętając, żeby zostawić w tych miejscach małe miedziane żetony.

— To znaczy, że jesteśmy im wdzięczni — wyjaśnił, napełniając też sakwę Lobsanga. — Następny mnich, który tutaj dotrze, będzie musiał dać komuś minutę czy dwie.

— Minuta czy dwie to niewiele.

— Dla umierającej kobiety, która chce się pożegnać z dziećmi, to całe życie. Czyż nie jest napisane: „Każda sekunda się liczy”? Idziemy dalej.

— Jestem zmęczony, sprzątaczu!

— Powiedziałem przecież, że liczy się każda sekunda.

— Każdy musi czasem się przespać!

— Owszem, ale jeszcze nie teraz — nie ustępował Lu-tze. — Możemy odpocząć w jaskiniach niedaleko Songset. Nie możesz zwijać czasu, kiedy śpisz, rozumiesz?

— Możemy użyć tych wirników — zaproponował Lobsang.

— Tak, w teorii.

— W teorii? Mogą rozwinąć dla nas czas! Będziemy spali raptem kilka sekund…

— Są przeznaczone tylko na sytuacje krytyczne — odparł surowo Lu-tze.

— A jak definiujemy sytuację krytyczną, sprzątaczu?

— Sytuacja krytyczna nastąpi wtedy, kiedy uznam, że nadeszła pora, by użyć nakręcanych prokrastynatorów skonstruowanych przez Qu, drogi chłopcze. Pas ratunkowy służy ratowaniu życia… I wtedy dopiero wypróbuję te nieskalibrowane, niepobłogosławione wirniki napędzane sprężynami. Kiedy będę musiał. Wiem, że Qu uważa…

Lobsang mrugnął i potrząsnął głową. Lu-tze chwycił go za ramię.

— Znowu coś poczułeś?

— Jakby ząb wbił mi się do mózgu. — Lobsang roztarł głowę. Wyciągnął rękę. — To nadeszło stamtąd.

— Ból przyszedł stamtąd? — Lu-tze przyjrzał się chłopcu z uwagą. — Tak jak ostatnim razem? Ale nigdy przecież nie znaleźliśmy metody wykrywania, którędy…

Przerwał i sięgnął do sakwy. Potem użył tej sakwy, by odgarnąć śnieg z płaskiego kamienia.

— Zobaczymy, co…

Szklany dom.

Tym razem Lobsang mógł się skupić na tonach brzmiących w powietrzu. Mokry palec na brzegu kieliszka do wina ? Owszem, można od tego zacząć. Ale palec musiałby być palcem boga, a szkło pochodzić z jakiejś sfery niebieskiej. Natomiast cudowne, złożone, zmienne tony nie po prostu brzmiały w powietrzu, ale były powietrzem.

Ruchoma plama za ścianami zbliżała się teraz. Przez chwilę była tuż za szafą, a potem znalazła otwarte drzwi… i zniknęła.

Coś stało za Lobsangiem.

Odwrócił się. Nie było tam nic, co mógłby zobaczyć, ale wyczuwał ruch i na krótki moment coś ciepłego musnęło jego policzek…

…mówi piasek — rzekł Lu-tze i wysypał na kamień zawartość małego woreczka.

Kolorowe ziarenka odbijały się i rozsypywały na boki. Nie miały czułości mandali, ale wśród chaosu widoczny był niebieski kwiat.

Lu-tze spojrzał badawczo na Lobsanga.

— Zostało udowodnione, że nikt nie może zrobić tego, co właśnie zrobiłeś — powiedział. — Nigdy nie odkryliśmy żadnego sposobu ustalenia, gdzie wywoływane jest zawirowanie czasowe.

— Eee… przepraszam. — Lobsang uniósł dłoń do policzka. Był wilgotny. — Ale… co zrobiłem?

— Potrzebne są wielkie… — Lu-tze urwał. — W tamtym kierunku leży Ankh-Morpork. Wiedziałeś o tym?

— Nie! Zresztą sam miałeś przeczucie, że wszystko to dzieje się w Ankh-Morpork!

— Owszem, ale za mną stoi całe życie doświadczeń i cynizmu. — Lu-tze zebrał piasek do woreczka. — A ty jesteś po prostu utalentowany. Idziemy.

Kolejne rozkrojone cienko cztery sekundy doprowadziły ich poniżej linii wiecznych śniegów, na osypujące się pod stopami piargi, a potem przez lasy olch niewiele wyższych niż oni. I tam właśnie spotkali stojących w szerokim kręgu łowców.

Myśliwi nie zwrócili na nich specjalnej uwagi. W tych okolicach mnichów widywało się często. Przywódca — w każdym razie ten, który krzyczał, a ci są zwykle przywódcami — uniósł głowę i gestem kazał im przejść dalej.

Lu-tze przystanął jednak i spojrzał przyjaźnie na coś pośrodku kręgu. Coś także na niego popatrzyło.

— Niezła zdobycz — powiedział. — Co teraz zrobicie, chłopcy?

— A czy to twoja sprawa? — burknął przywódca.

— Nie, skąd. Tak tylko spytałem. Wy, chłopcy, jesteście z nizin, co?

— Tak. Zdziwiłbyś się, co można dostać za złapanie jednego takiego.

— Tak — przyznał Lu-tze. — Rzeczywiście byś się zdziwił.

Lobsang przyglądał się łowcom. Było ich kilkunastu, wszyscy ciężko uzbrojeni i wszyscy czujnie obserwowali sprzątacza.

— Dziewięćset dolarów za dobrą skórę i dodatkowo tysiąc za stopy — poinformował przywódca.

— To sporo — przyznał Lu-tze. — Dużo pieniędzy jak za parę stóp.

— Dlatego że to wielkie stopy. A wiesz, co mówią o mężczyznach z wielkimi stopami?

— Że potrzebują większych butów?

— Dobra, dobra. — Łowca wyszczerzył zęby. — Kupa bzdur, moim zdaniem, ale bogate i podstarzałe chłopaki z młodymi żonami na Kontynencie Przeciwwagi zapłacą majątek za sproszkowaną stopę yeti.

— A ja myślałem, że są pod ochroną — rzekł Lu-tze, opierając miotłę o drzewo.

— Przecież to tylko odmiana trolli. Kto będzie je tutaj chronił? — rzucił łowca.

Za nim miejscowi przewodnicy, którzy znali Pierwszą Zasadę, odwrócili się i rzucili do ucieczki.

— Ja — oznajmił Lu-tze.

— Och… — Tym razem uśmieszek łowcy stał się nieprzyjemny. — Nie masz nawet żadnej broni. — Obejrzał się, by spojrzeć na uciekających przewodników. — Jesteś pewnie jednym z tych dziwacznych mnichów, co żyją w kotlinach, tak?

— Zgadza się — przyznał Lu-tze. — Mały, uśmiechnięty, dziwaczny mnich. Całkowicie nieuzbrojony.

— A nas jest piętnastu. Uzbrojonych nieźle, jak widzisz.

— Bardzo ważne jest, żebyście wszyscy byli dobrze uzbrojeni. — Sprzątacz podkasał rękawy. — To trochę wyrównuje szanse.

Zatarł ręce. Nikt nie zdradzał ochoty, by się wycofać.

— Ehm… Czy któryś z was, chłopcy, słyszał o jakichś zasadach? — zapytał po chwili.

— Zasadach? — zdziwił się któryś z łowców. — Jakich zasadach?

— No wiecie… Takich zasadach jak… Zasada Druga, powiedzmy, albo Zasada Dwudziesta Siódma. Jakiekolwiek zasady tego rodzaju.

Dowodzący łowca zmarszczył czoło.

— Co ty, chłopie, wygadujesz, do wszystkich potępieńców?

— Ehm… Żaden ze mnie chłop, raczej sporo wiedzący, stary, całkiem nieuzbrojony dziwaczny mnich — poprawił go Lu-tze. — Zastanawiam się, czy cokolwiek w tej sytuacji budzi w was, no wiecie, pewną nerwowość?

— Znaczy, że my jesteśmy dobrze uzbrojeni i mamy przewagę liczebną, a ty się tak wycofujesz?

— Aha. No tak. Być może, mamy tu do czynienia z nieporozumieniem kulturowym. No więc co powiecie… na to? — Lu-tze stanął na jednej nodze i chwiejąc się lekko, wzniósł obie ręce. — Ai! Hai-iii! Ye-hai! Nic? Nikt nie kojarzy?

Wśród łowców dało się zauważyć pewne oznaki zdumienia.

— Czy to z książki? — zapytał jeden, trochę bardziej inteligentny. — Grubej?

— Usiłuję właśnie tutaj ustalić — wyjaśnił Lu-tze — czy macie jakiekolwiek pojęcie, co się stanie, kiedy spora grupa uzbrojonych mężczyzn spróbuje zaatakować drobnego, starego i nieuzbrojonego mnicha.

— Tak mi się wydaje — rzekł intelektualista oddziału — że stanie się on bardzo pechowym mnichem.

Lu-tze wzruszył ramionami.

— No cóż — mruknął. — W takim razie trzeba spróbować tym trudniejszym sposobem.

Jakaś rozmyta plama uderzyła intelektualistę w kark. Przywódca spróbował zrobić krok naprzód i zbyt późno odkrył, że ma związane sznurówki. Łowcy sięgali po noże, których nie było już w pochwach, po miecze, które w niewyjaśniony sposób stały oparte o drzewo po przeciwnej stronie polany. Coś podcinało im nogi, niewidzialne łokcie trafiały w miękkie części ciała, ciosy padały z pustki. Ci, którzy runęli na ziemię, szybko się uczyli, że lepiej na niej zostać. Podniesiona głowa bolała.

Łowiecki oddział zmienił się w ludzi leżących pokornie na ziemi i jęczących cicho. Dopiero wtedy usłyszeli niski, rytmiczny odgłos.

Yeti klaskał. Były to powolne oklaski, ponieważ miał bardzo długie ramiona. Ale kiedy dłonie się spotykały, miały za sobą długą drogę i cieszyły się na swój widok. Uderzenia odbijały się echem wśród gór.

Lu-tze pochylił się i chwycił przywódcę za brodę.

— Jeśli miło spędziliście to popołudnie, opowiedzcie o tym kolegom — rzekł. — I przekażcie, żeby pamiętali o Pierwszej Zasadzie.

Puścił łowcę, podszedł do yeti i się skłonił.

— Czy uwolnić pana, czy woli pan sam to zrobić?

Yeti wyprostował się, spojrzał na obejmującą mu nogę okrutną żelazną pułapkę, po czym skoncentrował się na chwilę.

Pod koniec owej chwili stał oddalony nieco od pułapki, która wciąż była zastawiona i prawie całkiem ukryta pod liśćmi.

— Dobra robota — pochwalił Lu-tze. — Metodyczna. I bardzo płynna. Zmierzał pan w stronę nizin?

Yeti musiał zgiąć się wpół, by zbliżyć swą długą twarz do Lu-tze.

— Teak — powiedział.

— Co chce pan uczynić z tymi ludźmi?

Yeti obejrzał się na przerażonych łowców.

— Cieemno będzie zeareaz — stwierdził. — Nie mea przeewodników.

— Mają pochodnie — zauważył Lu-tze.

— Ha, ha — powiedział yeti. Właśnie powiedział, a nie roześmiał się. — To dobrze. Pochodnie wideać noocą.

— Aha. No tak. Czy zechce pan nas ponieść? To naprawdę ważne.

— Ciebie i teego szybkieego chłopeakea, co go team wideać?

Plama szarości na skraju polany stała się nieco zdyszanym Lobsangiem, który odrzucił trzymaną w dłoni złamaną gałąź.

— Chłopak ma na imię Lobsang. Szkolę go — wyjaśnił Lu-tze.

— Wyglądea, że musisz się spieeszyć, zeanim ci się skoończą rzeczy, których niee wie — oświadczył yeti. — Ha, ha.

— Sprzątaczu, co ty… — zaczął Lobsang, podchodząc do nich.

Lu-tze przyłożył palec do warg.

— Nie przy naszych powalonych przyjaciołach — ostrzegł. — Staram się, by w rezultacie naszych dzisiejszych dokonań Pierwsza Zasada zyskała w tej okolicy większy szacunek.

— Ale to ja musiałem wszy…

— Ruszajmy. — Lu-tze uciszył go gestem ręki. — Myślę, że prześpimy się wygodnie, kiedy nasz przyjaciel nas poniesie.

Lobsang zerknął na yeti, a potem znów na Lu-tze. I znów na yeti. Stwór był wysoki. W pewien sposób przypominał trolle, które chłopiec spotykał w mieście, tyle że był chudy. Prawie dwa razy wyższy niż człowiek, większość z tego dodatkowego wzrostu zawdzięczał cienkim nogom. Ręce także miał cienkie, a stopy rzeczywiście wielkie. Jego korpus wyglądał jak kula futra.

— Jeśli w dowolnym momencie mógł się wydostać z pułap… — zaczął.

— Jesteś uczniem, zgadza się? — przerwał mu Lu-tze. — A ja jestem mistrzem? Na pewno gdzieś to sobie zapisałem…

— Ale obiecałeś, że nie będziesz powtarzał tych przemądrzałych…

— Pamiętaj o Pierwszej Zasadzie! Aha, i zabierz któryś z tych mieczy. Wkrótce będzie nam potrzebny. W porządku, wasza wysokość…

Yeti podniósł ich delikatnie, ale pewnie, usadził sobie na ramionach i ruszył po śniegu między drzewami.

— Przytulnie tu, co? — odezwał się po chwili Lu-tze. — Ich sierść jest w jakiś sposób uprzędziona z kamieni, ale całkiem wygodna.

Z drugiego ramienia nie dobiegła żadna odpowiedź.

— Spędziłem trochę czasu wśród yeti — ciągnął sprzątacz. — Zadziwiający lud. Nauczyły mnie tego i owego. Wartościowe rzeczy. Czyż nie jest bowiem napisane: „Póki życia, póty nauki”?

Odpowiedziała mu cisza — rodzaj urażonego, demonstracyjnego milczenia.

— Uważałbym się za szczęśliwca, gdybym był chłopcem w twoim wieku, naprawdę niesionym przez prawdziwego yeti. Wielu z żyjących w dolinie nigdy nawet takiego nie widziało. Chociaż trzeba pamiętać, że już do ludzkich osad się nie zbliżają, odkąd rozeszła się plotka o ich stopach.

Lu-tze odnosił wrażenie, że uczestniczy w jednoosobowym dialogu.

— Chciałbyś może coś powiedzieć? — zaproponował.

— No więc, prawdę mówiąc, rzeczywiście chciałbym, to fakt — odparł Lobsang. — Pozwoliłeś mi wykonać całą robotę! Sam nic nie zamierzałeś zrobić!

— Starałem się, by poświęcili mi całą swoją uwagę — wyjaśnił gładko Lu-tze.

— Po co?

— Żeby tobie nie poświęcali uwagi. Miałem do ciebie pełne zaufanie, naturalnie. Dobry mistrz daje uczniowi możliwość wykazania się umiejętnościami.

— A co byś zrobił, gdyby mnie tam nie było, jeśli wolno spytać? Modlił się?

— Bardzo prawdopodobne.

— Co?

— Ale przypuszczam, że znalazłbym jakiś sposób, by wykorzystać przeciw nim ich głupotę. Zwykle daje się taki znaleźć — zapewnił Lu-tze. — Masz z tym jakiś problem?

— No bo myślałem… myślałem… Więc myślałem, że będziesz więcej mnie uczył i tyle.

— Przez cały czas cię uczę. Oczywiście nie znaczy to, że ty się uczysz.

— Ach, rozumiem — burknął Lobsang. — Bardzo sprytnie. Czyli teraz masz zamiar spróbować nauczyć mnie czegoś o tym yeti? A dlaczego kazałeś mi zabrać miecz?

— Miecz jest niezbędny, żeby nauczyć się czegoś o yeti — zapewnił Lu-tze.

— W jaki sposób?

— Za kilka minut znajdziemy jakieś spokojne miejsce, zatrzymamy się i możesz wtedy odciąć mu głowę. Jeśli to panu odpowiada.

— Teak. Jeasne — powiedział yeti.


W „Drugim Zwoju Wena Wiecznie Zaskoczonego” zapisana jest opowieść o pewnym dniu, kiedy to uczeń Mulisty Staw w buntowniczym nastroju zbliżył się do Wena i przemówił tymi słowy:

— Mistrzu, czym się różni humanistyczny, monastyczny system wierzeń, w którym mądrości szuka się metodą pozornie nonsensownego ciągu pytań i odpowiedzi, od zwykłego mistycznego bełkotu wymyślanego pod wpływem chwili?

Wen rozważał ten problem przez pewien czas. I wreszcie odpowiedział:

— Rybą!

A Mulisty Staw odszedł zadowolony.


Tik


Kodeks Igorów jest bardzo surowy.

Nie Sprzeciwiaj się — nie należy do obowiązków Igora mówienie na przykład „Nie, jafnie panie, to jest arteria”. Pan zawsze ma rację.

Nie Narzekaj — Igor nigdy nie powie: „Ale to przecież tyfiąc mil ftąd!”.

Nie Wygłaszaj Uwag Osobistych — żadnemu Igorowi nawet by się nie śniło powiedzenie czegoś w stylu: „Na panfkim miejfcu zrobiłbym cof z tym fmiechem”.

I nigdy, nigdy Nie Zadawaj Pytań. Oczywiście Igor wiedział, że oznacza to zakaz zadawania WAŻNYCH pytań. „Czy jafnie pan życzy fobie filiżankę herbaty?” jest w porządku, ale „A po co panu tyfiąc dziewic?” albo „Fkąd niby mam wziąć mózg w frodku nocy?” już nie.

Igor był symbolem lojalnej, sprawnej i dyskretnej służby, zawsze z uśmiechem, a co najmniej z odciągniętym na bok policzkiem czy zakrzywioną w górę blizną w odpowiednim miejscu.[12] Tymczasem Igor zaczynał się martwić. Sprawy wyglądały marnie, a kiedy Igor tak myśli, to naprawdę wyglądają marnie. Największa trudność polegała na przekazaniu tego Jeremy’emu tak, by nie naruszyć kodeksu. Igor coraz gorzej się czuł w obecności kogoś tak oczywiście, nieskazitelnie zdrowego psychicznie. Mimo to próbował.

— Lady zjawi fię u naf dzif rano. Znowu — powiedział, obserwując, jak w roztworze narasta kolejny kryształ.

I wiem, że o tym wiesz, pomyślał, bo przygładziłeś włosy mydłem i włożyłeś czystą koszulę.

— Tak — zgodził się Jeremy. — Szkoda, że nie możemy jej zademonstrować szybszych postępów. Jestem jednak pewien, że zbliżamy się do celu.

— Tak… to bardzo dziwne, prawda? — zauważył Igor, dostrzegając możliwe otwarcie.

— Dziwne, powiadasz?

— Profę mnie nazywać głuptafem, jafnie panie, ale mam wrażenie, że gdy lady fkłada nam wizytę, zawfe jeftefmy blifcy fukcefu, ale kiedy wychodzi, natrafiamy na nowe trudnofci.

— Czyżbyś coś sugerował, Igorze?

— Ja, jafnie panie? Nie należę do ofób fugerujących. Ale oftatnim razem pękła częfć tablicy podzielnika.

— Wiesz przecież, że moim zdaniem przyczyną była niestabilność wymiarowa.

— Tak jeft, jafnie panie.

— Dlaczego tak dziwnie mi się przyglądasz, Igorze?

Igor wzruszył ramionami. To znaczy, że jedno ramię przez moment znalazło się na tym samym poziomie co drugie.

— To normalne przy mojej twarzy, jafnie panie.

— Nie płaciłaby nam przecież tak hojnie, żeby potem sabotować projekt, prawda? Czemu miałaby to robić?

Igor zawahał się. Stał teraz z plecami przyciśniętymi do kodeksu.

— Ciągle fię zaftanawiam, jafnie panie, czy ona jeft tym, kim ftara fię fugerować.

— Słucham? Nie zrozumiałem.

— Zaftanawiam fię, czy możemy jej ufać, jafnie panie — wyjaśnił cierpliwie Igor.

— Och, idź lepiej skalibrować rezonator kompleksowy, co?

Igor posłuchał niechętnie.

Kiedy za drugim razem śledził ich pracodawczynię, wróciła do hotelu. Następnego dnia skierowała się do dużego domu przy Drodze Królewskiej; czekał tam na nią oślizły typ, który bardzo teatralnie wręczył jej klucz. Igor podążył za oślizłym typem do jego biura przy pobliskiej ulicy, a tam — ponieważ niewiele pozostaje ukryte przed człowiekiem z twarzą pełną szwów — dowiedział się, że właśnie wydzierżawiła ten dom, płacąc bardzo dużą sztabą złota.

Potem Igor postąpił zgodnie z prastarą ankhmorporską tradycją i zapłacił komuś, by śledził lady LeJean. Niebiosa świadkami, że w warsztacie nie brakowało złota, a pan wcale się nim nie interesował.

Lady LeJean poszła do opery. Lady LeJean odwiedzała galerie sztuki. Lady LeJean żyła pełnią życia. Tyle że lady LeJean — o ile Igor zdołał to ustalić — nigdy nie bywała w restauracjach i nie dostarczano jej jedzenia do domu.

Lady LeJean coś knuła. Igor domyślił się tego bez trudu. Lady LeJean nie występowała także w „Herbarzu Niemózgiego” ani w „Almanac de Gothick” czy jakimkolwiek innym tego typu informatorze, które naturalnie sprawdził. To oznaczało, że ma coś do ukrycia. Oczywiście Igor pracował dla licznych panów, którzy mieli bardzo wiele do ukrycia, często w głębokich dołach o północy. Jednakże obecna sytuacja była moralnie inna, i to z dwóch powodów. Lady LeJean nie była jego panem, tylko Jeremy, więc wobec niego powinien być lojalny. Po drugie, Igor zdecydował, że sytuacja jest moralnie inna.

Stanął przed szklanym zegarem.

Wyglądał na prawie ukończony. Jeremy zaprojektował mechanizm, który krył się za tarczą, a Igor kazał go wykonać — w całości ze szkła. Nie miał nic wspólnego z tym drugim mechanizmem, który migotał czasem w dole, za wahadłem, i zajmował teraz, po złożeniu, niepokojąco mało miejsca. Pewna liczba jego części nie znajdowała się już w tym samym zestawie współrzędnych co reszta. Ale zegar miał tarczę, a tarcza potrzebuje wskazówek, więc szklane wahadło kołysało się, szklane wskazówki się przesuwały i wskazywały zwyczajny, codzienny czas. Tykanie brzmiało delikatnym tonem dzwonów, jakby ktoś trącał paznokciem kryształowy kieliszek.

Igor spojrzał na swe odziedziczone dłonie. Zaczynały go martwić… Teraz, kiedy szklany zegar rzeczywiście wyglądał jak zegar, zaczynały drżeć, gdy tylko się do niego zbliżał.


Tik


Nikt nie zauważył Susan w bibliotece Gildii Historyków, kiedy kartkowała stos książek. Od czasu do czasu coś notowała.

Nie wiedziała, czy ten dar pochodził od Śmierci, ale zawsze powtarzała dzieciom, że mają leniwe oko i pracowite oko. Istniały dwa możliwe spojrzenia na świat. Leniwe oko widziało wszystko powierzchownie. Pracowite oko zaglądało w rzeczywistość ukrytą pod spodem.

Przewróciła kartkę.

Obserwowana pracowitym okiem historia okazywała się naprawdę dziwna. Blizny były wyraźne. Na przykład zagadkowa historia krainy Efebu — albo sławni tamtejsi filozofowie żyli bardzo długo, albo dziedziczyli swoje imiona, albo ktoś powszywał w tamtejszą historię dodatkowe kawałki. Historia Omni to prawdziwy bałagan — na oko sądząc, dwa stulecia złożono tam w jedno, a mogło to ujść niezauważone tylko z powodu charakteru Omnian, których religia i tak mieszała przeszłość i przyszłość z teraźniejszością.

A co z Doliną Koom? Wszyscy wiedzieli, że rozegrała się tam słynna bitwa między krasnoludami i trollami oraz najemnikami po obu stronach, ale ile tych bitew było naprawdę? Historycy uważali, że dolina znajdowała się akurat we właściwym miejscu spornego terytorium, więc stała się idealnym terenem wszelkich konfrontacji. Równie łatwo można by jednak uwierzyć — przynajmniej komuś, kto miał dziadka Śmierć — że fragment, który akurat pasował, został wmontowany w historię kilka razy. W efekcie różne pokolenia w kółko powtarzały tę nieszczęsną katastrofę, krzycząc przy tym „Pamiętaj Dolinę Koom!”.[13]

Wszędzie występowały anomalie.

I nikt niczego nie zauważał.

Trzeba przyznać ludzkim istotom — dysponowały jedną z najbardziej niezwykłych mocy we wszechświecie. Żaden inny gatunek nigdzie nie wymyślił nudy. Może to właśnie nuda, nie inteligencja, pchnęła ich po drabinie ewolucyjnej. Trolle i krasnoludy także ją posiadały — tę przedziwną zdolność spojrzenia na świat i pomyślenia: Och, taki sam jak wczoraj, jaki nudny… Ciekawe, co się stanie, jeśli walnę tym kamieniem w tamtą głowę.

A wraz z nią istniała stowarzyszona zdolność do przyzwyczajania się. Świat zmieniał się dramatycznie, a już po kilku dniach ludzie uważali to za normalne. Mieli tę zadziwiającą umiejętność eliminowania i zapominania wszystkiego, co nie pasowało. Opowiadali sobie drobne historyjki wyjaśniające to, co niewyjaśnione.

Szczególnie historycy dobrze sobie z tym radzili. Jeśli nagle wydawało się, że prawie nic nie zaszło w czternastym wieku, wyjaśniali to, wysuwając ze dwadzieścia rozmaitych teorii. Ani jedna nie sugerowała, że może większość czasu została wycięta i wklejona do dziewiętnastego wieku, gdzie katastrofa nie pozostawiła dość spójnego czasu na wszystko, co powinno się zdarzyć, a przecież do wynalezienia końskiego chomąta wystarczy tydzień.

Mnisi historii dobrze wykonali swoją pracę, ale ich największym sprzymierzeńcem była ludzka zdolność do narracyjnego myślenia. A ludzie stanęli na wysokości zadania. Mówili tylko: Już czwartek? Gdzie ten tydzień przeleciał?”, „Mam wrażenie, że ostatnio czas jakoś szybciej płynie” albo „Wydaje się, jakby to było wczoraj”.

Jednak pewne ślady pozostały.

Mnisi historii starannie wykasowali czas, kiedy uderzył szklany zegar. Został chirurgicznie wycięty z historii. Prawie…

Susan znowu sięgnęła po „Takie srogie bajeczki”. Kiedy była dzieckiem, rodzice nie kupowali jej takich książek. Starali się wychowywać ją normalnie; wiedzieli, że to nie najlepszy pomysł, by ludzie żyli zbyt blisko Śmierci. Nauczyli ją, że fakty są ważniejsze niż wymysły. A potem dorosła i odkryła, że prawdziwe fantazje to nie Niesamowity Jeździec, Wróżka Zębuszka czy strachy — wszystko to twarde fakty. Wielką fantazją jest wiara, że świat jest miejscem, w którym kromka chleba nie dba, czy spadnie posmarowaną stroną w dół, w którym logika jest rozsądna i gdzie można sprawić, by coś się nie wydarzyło.

Coś takiego jak szklany zegar okazało się zbyt wielkie, by można to ukryć. Przesączało się poprzez ciemne, sekretne labirynty ludzkich umysłów, aż stało się ludową baśnią. Ludzie usiłowali pokryć ją lukrem i magicznymi mieczami, ale jej prawdziwa natura wciąż czaiła się niczym grabie na zarośniętym trawniku, gotowe poderwać się przy nacisku nieostrożnej stopy.

I teraz ktoś znów chciał na nie nadepnąć. A najważniejszym, kluczowym faktem było to, że podbródek, na którego spotkanie wyskakiwały, należał do…

…do kogoś takiego jak ona.

Przez chwilę siedziała zapatrzona w pustkę. Wokół niej historycy wspinali się na biblioteczne drabiny, przenosili księgi na pulpity i ogólnie przerabiali obraz przeszłości tak, by dostosować go do dzisiejszego spojrzenia. Jeden z nich akurat szukał okularów.

Czas miała syna, myślała Susan. Kogoś, kto wędruje po świecie.

Był pewien człowiek, który tak całkowicie poświęcił się badaniu czasu, że dla niego czas stał się realny. Poznał drogi czasu — i Czas go zauważyła. Pojawiło się coś zbliżonego do miłości.

I Czas urodziła syna.

Jak? Susan miała umysł, który potrafi jednym takim pytaniem zepsuć całą opowieść. Czas i człowiek śmiertelny. Jak oni mogli w ogóle…? No, jak mogli?

A potem pomyślała: moim dziadkiem jest Śmierć. Adoptował moją matkę. Mój ojciec był przez jakiś czas jego uczniem. Tylko tyle się wydarzyło. Oboje byli ludźmi i ja przyszłam na świat w zwykły sposób. Nie ma żadnych powodów, bym potrafiła przenikać ściany, żyć poza czasem i być trochę nieśmiertelna. Ale jestem, zatem nie jest to obszar, w którym logika oraz — powiedzmy szczerze — podstawowa biologia mają cokolwiek do powiedzenia.

Zresztą czas bezustannie tworzy przyszłość. A przyszłość zawiera fakty, które nie istniały w przeszłości. Małe dziecko nie powinno być trudne dla czegoś… dla kogoś, kto raz na mgnienie oka przebudowuje wszechświat.

Susan westchnęła. Nie wolno też zapominać, że Czas nie jest prawdopodobnie czasem, tak samo jak Śmierć nie jest dokładnie śmiercią, a Wojna to nie to samo co wojna. Poznała Wojnę — wielkiego, grubego mężczyznę z rubasznym poczuciem humoru i skłonnością do gubienia wątku. Z pewnością nie zjawiał się osobiście przy każdej drobnej potyczce. Nie lubiła Zarazy, który dziwnie się jej przyglądał, a Głód był zwyczajnie wychudzony i dziwaczny. Żaden z nich nie kierował swoją… nazwijmy to dyscypliną. Uosabiał ją.

Biorąc pod uwagę, że poznała też Wróżkę Zębuszkę, Duchociastną Kaczkę i Starą Biedę, i tak dziwiła się, że wyrosła na osobę będącą prawie człowiekiem, niemal normalną.

Kiedy spoglądała na swoje notatki, włosy uwolniły się z ciasnego koka i przyjęły pozycję podstawową, to znaczy włosów kogoś, kto właśnie dotknął czegoś mocno naelektryzowanego. Rozpostarły się wokół jej głowy niczym chmura, z jednym czarnym pasemkiem prawie zwykłych włosów.

Dziadek może być niszczycielem światów i ostateczną prawdą wszechświata, ale nie znaczy to przecież, że nie interesuje się małymi ludkami. Może Czas również.

Uśmiechnęła się.

Mówią, że czas na nikogo nie czeka.

Może jednak na kogoś czekała, ten jeden raz.

Susan zdała sobie sprawę, że ktoś na nią patrzy. Obejrzała się i zobaczyła Śmierć Szczurów wyglądającego przez szkła okularów nieco roztargnionego mężczyzny, który szukał ich właśnie po przeciwnej stronie sali. Na zakurzonym popiersiu dawnego historyka stroszył pióra kruk.

— Tak? — rzuciła.

PIP.

— Tak powiedział?

Drzwi biblioteki otworzyły się pod delikatnym pchnięciem pyska i wszedł biały koń. Koniarze mają paskudny zwyczaj nazywania białych koni siwymi, jednak nawet ktoś z tego krzywonogiego bractwa musiałby przyznać, że ten jeden koń w każdym razie jest biały. Może nie tak biały jak śnieg, barwą martwej bieli, ale przynajmniej biały jak mleko, które jest żywe. Miał czarną uprząż i wodze, podobnie jak siodło, ale nosił je właściwie tylko na pokaz. Jeśli koń Śmierci pozwoli komuś się dosiąść, ten ktoś trzyma się na grzbiecie, z siodłem czy bez. Nie istniała też górna granica liczby osób, jakie mógł ponieść — przecież zdarzały się nagłe wybuchy epidemii.

Historycy nie zwracali na niego uwagi. Konie nie wchodzą do bibliotek.

Susan wskoczyła na siodło. Wiele już razy żałowała, że nie urodziła się całkiem człowiekiem, osobą w pełni normalną, i w rzeczywistości choćby jutro zrezygnowałaby ze wszystkiego…

…oprócz Pimpusia.

Po chwili odciski czterech kopyt zapłonęły nad biblioteką niczym plazma, a potem rozwiały się wolno.


Tik


W ciszy słychać było tylko chrzęst stóp yeti na śniegu i wycie wiecznego górskiego wichru.

W końcu odezwał się Lobsang.

— Mówiąc „odciąć mu głowę”, masz na myśli…

— Oddzielenie jego głowy od ciała — wyjaśnił Lu-tze.

— A… jemu to nie przeszkadza? — Lobsang mówił tonem kogoś, kto bardzo ostrożnie bada wszystkie zakątki nawiedzanej groty.

— Noo, to jest pewnea niewygodea — przyznał yeti. — Włeaściwie to takea sztuczkea towearzyskea. Eale nie mea problemu, jeeśli mea pomóc. Sprzeąteacz zeawsze był dlea neas doobry. Winni mu jesteśmy wieele przysług.

— Próbowałem nauczać ich Drogi — wyjaśnił z dumą Lu-tze.

— Teak. Beardzo użytecznea. „Najwolniej gotuje się woda w szorowanym garnku” — powiedział yeti.

Ciekawość walczyła w głowie Lobsanga z irytacją — i zwyciężyła.

— Co przeoczyłem? — zapytał. — Nie umrzesz?

— Jea nie umrę? Z odreąbaną głową? Śmieszne! Ho, ho — rzekł yeti. — Oczywiściee, że umrę. Eale to nie teakea streasznea rzecz.

— Całe lata zajęło nam wykrycie, o co im chodzi — wtrącił Lu-tze. — Te ich pętle płatały figle w działaniu mandali, dopóki opat nie wymyślił, jak je uwzględnić. Yeti wymarły już trzy razy.

— Trzy razy? — zdziwił się Lobsang. — To sporo wymierania. Przecież większości gatunków udaje się to tylko raz, prawda?

Yeti wszedł teraz między wyższe drzewa, w większości stare sosny.

— Tu będzie dobre miejsce — uznał Lu-tze. — Zechce nas pan zdjąć?

— A my odrąbiemy panu głowę… — dokończył słabym głosem Lobsang. — Co ja wygaduję? Nikomu nie będę ucinać głowy!

— Przecież słyszałeś, że mu to nie przeszkadza — przypomniał sprzątacz, kiedy yeti delikatnie postawił ich na ziemi.

— Nie o to chodzi! — zawołał gniewnie chłopiec.

— Przecież to jego głowa — zauważył Lu-tze.

— Ale mnie to przeszkadza!

— No cóż, w takim razie… Czyż nie jest napisane: Jeśli chcesz, żeby coś było zrobione jak należy, zrób to sam”?

— Teak, jest — zgodził się yeti.

Lu-tze odebrał Lobsangowi miecz. Trzymał go niepewnie, jak ktoś nieprzyzwyczajony do broni. Yeti przyklęknął uprzejmie.

— Wszystko zaktualizowane?

— Teak.

— Nie mogę uwierzyć, że naprawdę chcesz to zrobić! — jęknął Lobsang.

— To ciekawe — stwierdził Lu-tze. — Pani Cosmopilite mówi: „Zobaczyć znaczy uwierzyć”. Co dziwne, Wielki Wen powiedział: „Zobaczyłem. I wierzę”!

Zamachnął się mieczem i odciął yeti głowę.


Tik


Zabrzmiał dźwięk, jakby ktoś rozciął na pół główkę kapusty, a potem głowa potoczyła się do kosza przy wtórze oklasków tłumu i okrzyków „Nie ma co, dobra robota!”. Quirm był miłym, spokojnym i praworządnym miastem, a rada miejska zachowywała go w takim stanie z pomocą polityki karnej, łączącej maksimum odstraszania i minimum możliwości recydywy.

SPRUWACZ „RZEŹNIK” SMARTZ?

Zmarły Spruwacz roztarł szyję.

— Domagam się wznowienia procesu! — oznajmił.

TO MOŻE NIE BYĆ NAJLEPSZY MOMENT, ostrzegł Śmierć.

— Nie mogło to być morderstwo, ponieważ… — Dusza Spruwacza Smartza przeszukała widmowe kieszenie i znalazła upiorny kawałek papieru. Rozłożyła go i ciągnęła głosem kogoś, dla kogo słowo pisane to trudna droga pod górę. — Ponieważ równo-waga mojego umysłu była za-skłócona.

DOPRAWDY? — zdziwił się uprzejmie Śmierć. Przekonał się, że najlepiej pozwolić niedawno zmarłym zrzucić z barków całe brzemię.

— Tak, bo naprawdę, ale naprawdę chciałem go zabić, tak? A nie powiesz, że to normalny stan umysłu, tak? Zresztą był krasnoludem, więc nie powinienem odpowiadać jak za człowieka.

ROZUMIEM, ŻE TO BYŁ SIÓDMY KRASNOLUD, JAKIEGO ZABIŁEŚ.

— Jestem bardzo podatny na bycie za-skłóconym — wyjaśnił Spruwacz. — Tak po prawdzie to w tym wszystkim ja jestem ofiarą. Potrzebowałem tylko odrobiny zrozumienia i współczucia, kogoś, kto przez pięć minut spojrzy z mojego punktu widzenia…

JAKI BYŁ TWÓJ PUNKT WIDZENIA?

— Moim zdaniem wszystkim krasnoludom się należy, żeby je porządnie skopać. Ale zaraz, ty jesteś Śmierć! Tak?

TAK, ISTOTNIE.

— Jestem twoim fanem! Zawsze chciałem cię poznać, wiesz? Mam cię wytatuowanego na ramieniu, popatrz! Sam to załatwiłem!

Oszołomiony Spruwacz obejrzał się, słysząc stukanie kopyt. Młoda kobieta w czerni prowadziła ku nim wielkiego białego wierzchowca, kompletnie niezauważalna dla tłumu skupionego wokół straganów zjedzeniem, straganów z pamiątkami i gilotyny.

— Masz nawet parking z obsługą! — zachwycił się Spruwacz. — To właśnie nazywam stylem!

I nagle zniknął.

CO ZA DZIWNY OSOBNIK, stwierdził Śmierć. OCH, SUSAN, DZIĘKUJĘ, ŻE PRZYSZŁAŚ. KRĄG NASZYCH POSZUKIWAŃ SIĘ ZAWĘŻA.

— Naszych poszukiwań?

WŁAŚCIWIE TWOICH.

— Więc teraz są tylko moje?

JA MUSZĘ ZAJĄĆ SIĘ CZYMŚ INNYM.

— Czymś ważniejszym niż koniec świata?

KIEDY TO WŁAŚNIE Z POWODU KOŃCA ŚWIATA. REGUŁY MÓWIĄ, ŻE JEŹDŹCY POWINNI WYRUSZYĆ.

— Ta stara legenda? Ale przecież nie musisz tego robić!

TO JEDNA Z MOICH FUNKCJI. MUSZĘ PRZESTRZEGAĆ REGUŁ.

— Dlaczego? Oni przecież je łamią!

NAGINAJĄ. ZNALEŹLI SZCZELINĘ. JA NIE MAM TEGO RODZAJU WYOBRAŹNI.

To tak jak z Jasonem i bitwą o Komórkę z Materiałami Piśmiennymi. Człowiek szybko się przekonywał, że „Nikomu nie wolno otwierać drzwiczek do Komórki z Materiałami Piśmiennymi” jest zakazem, którego siedmiolatek zwyczajnie nie potrafi zrozumieć. Trzeba się zastanowić i wyrazić to w terminach bardziej bezpośrednich, na przykład „Nikomu, Jasonie, choćby nie wiem co, nie, nawet gdyby mu się zdawało, że słyszy wołanie o pomoc, nikomu… uważasz, co mówię, Jasonie?… nie wolno otwierać drzwiczek do Komórki z Materiałami Piśmiennymi ani przypadkiem upaść na klamkę tak, że same się otworzą, ani grozić, że ukradnie pluszowego misia Richendy, jeśli ona nie otworzy drzwiczek do Komórki z Materiałami Piśmiennymi, ani stać w pobliżu, kiedy tajemniczy wiatr dmuchnie znikąd i te drzwiczki się otworzą całkiem same z siebie, słowo, naprawdę same, ani w żaden sposób otwierać, powodować otwarcie, prosić kogoś, żeby otworzył, podskakiwać na obluzowanej desce podłogi, żeby się otworzyły, ani w żaden inny sposób nie próbować zyskać dostępu do Komórki z Materiałami Piśmiennymi, Jasonie!”.

— Szczelinę… — powtórzyła Susan.

TAK.

— To może ty też mógłbyś znaleźć?

JESTEM POSĘPNYM ŻNIWIARZEM. NIE WYDAJE MI SIĘ, BY LUDZIE ŻYCZYLI SOBIE U MNIE… KREATYWNOŚCI. RACZEJ ŻYCZĄ SOBIE, ŻEBYM WYKONAŁ ZADANIE POWIERZONE MI W TAKIM CZASIE PRZEZ TRADYCJĘ I PRAKTYKĘ.

— To znaczy po prostu… wyruszył?

TAK.

— Dokąd?

WSZĘDZIE, JAK PRZYPUSZCZAM. A TYMCZASEM BĘDZIE CI TO POTRZEBNE.

Śmierć wręczył jej życiomierz.

Był to jeden z tych specjalnych, trochę większy niż zwyczajne. Wyglądał jak klepsydra, ale migoczące kształty, przesypujące się przez zwężenie, były sekundami.

— Wiesz, że nie lubię… no, tych działań z kosą — powiedziała. — To nie… Hej, on jest naprawdę ciężki!

TO LU-TZE, MNICH HISTORII. MA OSIEMSET LAT. MA TEŻ UCZNIA. DOWIEDZIAŁEM SIĘ O TYM, ALE NIE WYCZUWAM GO, NIE MOGĘ GO ZOBACZYĆ. ON JEST TYM, KTÓREGO SZUKASZ. PIMPUŚ ZABIERZE CIĘ DO MNICHA, A WTEDY ZNAJDZIESZ DZIECKO.

— I co wtedy?

PRZYPUSZCZAM, ŻE PRZYDA MU SIĘ KTOŚ DO POMOCY. KIEDY JUŻ GO ZNAJDZIESZ, ODEŚLIJ PLMPUSIA. BĘDZIE MI POTRZEBNY.

Susan poruszyła wargami, kiedy wspomnienie zderzyło się z myślą.

— Żeby wyruszyć? — spytała. — Naprawdę mówisz o Apokalipsie? Poważnie? Nikt już nie wierzy w takie rzeczy!

Ja wierzę.

Susan otworzyła usta.

— Naprawdę chcesz to zrobić? Wiedząc to wszystko, co wiesz?

Śmierć poklepał Pimpusia po pysku.

TAK, OŚWIADCZYŁ.

Susan spojrzała na dziadka z ukosa.

— Czekaj… To jakaś sztuczka, co? Planujesz coś i nie masz zamiaru tego zdradzić nawet mnie. Tak? Przecież tak naprawdę nie chcesz czekać, aż świat się skończy, i świętować tego. Tak?

WYRUSZYMY.

— Nie!

NIE BĘDZIESZ MÓWIĆ RZEKOM, BY NIE PŁYNĘŁY. NIE BĘDZIESZ MÓWIĆ SŁOŃCU, BY NIE ŚWIECIŁO. NLE BĘDZIESZ MI MÓWIĆ, CO POWINIENEM, A CZEGO NIE POWINIENEM ROBIĆ.

— Ale to takie… — Wyraz twarzy Susan zmienił się nagle i Śmierć drgnął. — Myślałam, że ci zależy!

WEŹ TO TAKŻE.

Nie chcąc właściwie, odebrała od dziadka mniejszy życiomierz.

Z TOBĄ MOŻE ZECHCE ROZMAWIAĆ.

— A kim jest?

TO AKUSZERKA, wyjaśnił Śmierć. A TERAZ… ODSZUKAJ SYNA.

Zniknął.

Susan przyjrzała się dwóm życiomierzom, które trzymała w dłoniach. Znowu ci to zrobił! — wrzeszczała na siebie. Nie musisz go słuchać, możesz zostawić wszystko, wrócić do klasy i znowu być normalna, ale wiesz, że tego nie zrobisz, i on też wie…

PIP?

Śmierć Szczurów siedział między uszami Pimpusia, ściskając pasmo białej grzywy i demonstrując ogólny wygląd kogoś, kto nie może się już doczekać wyjazdu. Susan uniosła rękę, żeby go strącić, ale się powstrzymała. Zamiast tego wcisnęła mu w łapki ciężkie życiomierze.

— Przydaj się na coś — mruknęła, chwytając za uzdę. — Czemu ja to robię?

PIP.

— Wcale nie jestem miła!


Tik


To dziwne, ale nie było nawet wiele krwi. Głowa potoczyła się po śniegu, a ciało wolno runęło do przodu.

— Naprawdę zabiłeś… — zaczął Lobsang.

— Poczekaj — przerwał mu Lu-tze. — Lada moment…

Bezgłowe ciało zniknęło. Klęczący yeti zwrócił głowę ku Lu-tze i zamrugał.

— Troochę zeaszczypeało — powiedział.

— Przepraszam.

Lu-tze odwrócił się do Lobsanga.

— Staraj się utrzymać to wspomnienie — nakazał. — Będzie próbowało zniknąć, ale zostałeś przeszkolony. Musisz zapamiętać, że widziałeś coś, co teraz nigdy się nie zdarzyło. Rozumiesz? Pamiętaj, że czas jest o wiele mniej sztywny, niż ludzie sądzą, jeśli tylko właściwie pracujesz głową! Taka drobna lekcja… Zobaczyć znaczy uwierzyć.

— Jak on to zrobił?

— Dobre pytanie. Mogą zachować swoje życie do pewnego punktu i wrócić do niego, kiedy ktoś ich zabije. Jak to się dzieje… Cóż, opat poświęcił prawie dziesięć lat, żeby to rozpracować. Co nie znaczy, że ktokolwiek inny coś zrozumiał. W każdym razie w grę wchodzi dużo kwantów. — Sprzątacz zaciągnął się swym wiecznym cuchnącym papierosem. — Musiał dobrze rozpracować, skoro nikt nie rozumie.[14]

— A jeak się obeecnie czuje opeat? — zapytał yeti. Podniósł się i usadził sobie wędrowców na ramionach.

— Ząbkuje.

— Each… Reinkearneacja to zeawsze poweażny prooblem. — Yeti ruszył naprzód swym długim, równym krokiem.

— Mówi, że zęby są najgorsze. Zawsze albo rosną, albo wypadają.

— Jak szybko idziemy? — zainteresował się Lobsang.

Marsz yeti przypominał raczej ciąg skoków z jednej nogi na drugą, a były tak sprężyste, że każde lądowanie budziło tylko łagodne uczucie kołysania. Można było niemal wypoczywać w drodze.

— Robimy chyba mniej więcej trzydzieści mil na godzinę czasu zegarowego — odparł Lu-tze. — Zdrzemnij się trochę. Rankiem będziemy już powyżej Miedzianki, a stamtąd mamy z górki.

— Powrót z martwych… — mruknął chłopiec.

— To raczej jakby w ogóle tam nie dotrzeć — wyjaśnił sprzątacz. — Badałem je trochę, ale… Widzisz, jeśli to nie jest wrodzone, musisz się tego nauczyć. I czy zaryzykujesz, że już za pierwszym razem wszystko pójdzie jak należy? Trudna sprawa. Trzeba być naprawdę w rozpaczliwej sytuacji. Mam nadzieję, że w tak rozpaczliwej nigdy się nie znajdę.


Tik


Susan rozpoznała z góry krainę Lancre — niewielką misę lasów i pól leżącą niczym gniazdo na skraju Ramtopów. Znalazła też dom — który nie był taką podobną do pryzmy kompostu chatką z kominem jak korkociąg, wizją mieszkania czarownicy, spopularyzowaną przez „Takie srogie bajeczki” — ale całkiem nowym budynkiem, ze lśniącą strzechą i wychuchanym trawnikiem od frontu.

Wokół malutkiej sadzawki stało więcej ozdób — gnomów, muchomorów, różowych króliczków i wielkookich jeleni — niż umieściłby rozsądny ogrodnik. Susan zauważyła jednego jaskrawo pomalowanego gnoma, łowiącego… Nie, przecież nie wędkę trzymał… Z pewnością miła starsza pani nie wstawiłaby czegoś takiego do swojego ogrodu, prawda? Prawda?

Susan była dostatecznie zorientowana, by przejść na tył domu, ponieważ czarownice alergicznie reagują na drzwi frontowe. Otworzyła jej niska, gruba, rumiana kobieta, której małe oczka mówiły: Tak, to mój gnom, zgadza się, i bądź wdzięczna, że tylko siusia do sadzawki.

— Pani Ogg? Akuszerka?

Nastąpiła chwila ciszy, nim pani Ogg odpowiedziała:

— Ta sama.

— Nie zna mnie pani, ale… — zaczęła Susan i spostrzegła, że pani Ogg spogląda poza nią, na Pimpusia, który stał przy bramie. Była przecież czarownicą.

— Może jednak cię znam. Oczywiście jeśli po prostu ukradłaś tego konia, to zwyczajnie nie wiesz, w jakie kłopoty się wpakowałaś.

— Pożyczyłam go. Właścicielem jest… mój dziadek.

Znowu cisza. Zadziwiające, jak spojrzenie tych przyjaznych oczek potrafiło wwiercać się w człowieka niby świder.

— Może lepiej wejdź — zaproponowała pani Ogg.

Wnętrze domku wyglądało równie lśniąco i świeżo jak zewnętrze. Różne przedmioty błyszczały — a wiele było takich, które mogą błyszczeć. To miejsce było prawdziwą kaplicą brzydkich, ale entuzjastycznie malowanych porcelanowych bibelotów, które stały na każdej poziomej powierzchni. Pozostałą przestrzeń zajmowały obrazki w ramkach. Dwie udręczone kobiety polerowały i odkurzały.

— Mam towarzystwo — rzuciła surowo pani Ogg i obie wyszły tak szybko, że lepszym określeniem byłoby chyba „uciekły”. — Moje synowe — wyjaśniła pani Ogg, siadając w miękkim fotelu, który przez lata dopasował się do niej. — Chętnie pomagają biednej staruszce, która jest całkiem sama na świecie.

Susan przyjrzała się obrazkom. Jeśli wszystkie przedstawiały członków rodziny, to pani Ogg dowodziła całą armią. Pani Ogg, bezwstydnie przyłapana na oczywistym kłamstwie, mówiła dalej:

— Siadaj, dziewczyno, i mów, o co ci chodzi. Herbata się parzy.

— Chcę się czegoś dowiedzieć.

— Większość ludzi chce. I mogą sobie chcieć dalej.

— Chcę się dowiedzieć o… narodzinach — nie ustępowała Susan.

— Tak? No więc byłam przy setkach porodów. Pewnie nawet tysiącach.

— Przypuszczam, że ten był trudny.

— Wiele jest takich.

— Ten by pani zapamiętała. Nie wiem, jak to się zaczęło, ale przypuszczam, że ktoś obcy zapukał do drzwi.

— Tak? — Twarz pani Ogg stała się nieruchoma jak mur. Czarne oczka spoglądały na Susan, jakby była armią najeźdźców.

— Nie pomaga mi pani, pani Ogg.

— Ano nie pomagam. I chyba jednak wiem coś o tobie, panienko, ale nie dbam o to, kim jesteś. Możesz iść i sprowadzić tego drugiego, jeśli masz ochotę. Nie myśl, że jego też nie widziałam. Wiele razy siedziałam przy łożu śmierci. Ale łoża śmierci są publiczne, na ogół, a łoża narodzin nie. Nie, jeśli dama sobie tego nie życzy. Więc dawaj tu tego drugiego, a napluję mu w oko.

— To bardzo ważne, pani Ogg.

— Tutaj masz rację — odparła pani Ogg stanowczo.

— Nie wiem, jak dawno temu to się stało. Może nawet w zeszłym tygodniu. Czas… czas jest tu kluczem.

I trafiła. Pani Ogg nie była pokerzystką, przynajmniej nie przeciw komuś takiemu jak Susan. W jej oczach błysnęły maleńkie iskierki.

Fotel uderzył oparciem o ścianę, kiedy próbowała się podnieść, ale Susan pierwsza dobiegła do kominka i chwyciła to, co stało nad nim na półce, ukryte na widoku między bibelotami.

— Oddaj to natychmiast! — krzyknęła pani Ogg, kiedy Susan uniosła przedmiot poza jej zasięg. Czuła jego moc. Zdawało się, że pulsuje jej w dłoni.

— Domyśla się pani, co to takiego, pani Ogg? — spytała, otwierając dłoń, by odsłonić małe szklane bańki.

— Tak. To klepsydra do gotowania jajek, która nie działa. — Pani Ogg tak energicznie usiadła w swoim wypchanym fotelu, że na moment jej stopy oderwały się od podłogi.

— Wygląda na jeden dzień, pani Ogg. Czas jednego dnia.

Pani Ogg popatrzyła na Susan, a potem na małą klepsydrę w jej dłoni.

— Tak myślałam, że jest w niej coś dziwnego — przyznała. — Piasek się nie przesypuje, nawet kiedy ją przekręcić. Widzisz?

— Bo jeszcze nie jest pani potrzebny, pani Ogg.

Zdawało się, że pani Ogg się uspokoiła. Susan raz jeszcze przypomniała samej sobie, że rozmawia z czarownicą. One zwykle nie ustępują.

— Zatrzymałam to, bo to prezent — wyjaśniła staruszka. — I ładnie wygląda. Co mówią te litery przy brzegu?

Susan przeczytała słowa wytrawione w metalowej podstawie życiomierza: Tempus Redux.

— Czas zwrócony — powiedziała.

— Tak, to będzie to. Ten człowiek mówił, że zwróci mi za stracony czas.

— Ten człowiek…? — powtórzyła delikatnie Susan.

Niania Ogg spojrzała na nią z ogniem w oczach.

— Nie próbuj wykorzystywać tego, że przez chwileczkę byłam trochę wzburzona! — warknęła ze złością. — Nie zdołasz wyminąć niani Ogg!

Susan przyjrzała się, ale teraz nie tym leniwym okiem. I rzeczywiście, nie istniała droga pozwalająca ominąć panią Ogg. Ale była też inna droga, skuteczna — biegnąca prosto przez jej serce.

— Dziecko powinno znać swoich rodziców, pani Ogg. Powinien wiedzieć, kim jest naprawdę. Będzie mu ciężko, a ja chciałabym mu pomóc.

— Czemu?

— Bo chciałabym, żeby dawno temu i mnie ktoś pomógł.

— Owszem, ale akuszerka ma pewne zasady — przypomniała niania Ogg. — Nie mówisz, co było powiedziane ani co widziałaś. Nie, jeśli dama sobie nie życzy.

Czarownica kręciła się w fotelu z zakłopotaniem; twarz jej czerwieniała. Ona chce mi powiedzieć, odgadła Susan. Rozpaczliwie chce tego. Ale muszę dobrze to rozegrać, żeby mogła jakoś to sobie wytłumaczyć.

— Nie pytam o imiona, pani Ogg, bo sądzę, że ich pani nie zna.

— To prawda.

— Ale dziecko…

— Słuchaj no, panienko… ani żywa dusza nie powinna się o tym ode mnie dowiedzieć…

— Jeśli to ma w czymś pomóc, nie mam pewności, czy nią jestem — powiedziała Susan. Przez chwilę przyglądała się pani Ogg. — Ale rozumiem. Muszą być jakieś zasady, prawda? Dziękuję za pani czas.

Wstała, odstawiła zachowany dzień z powrotem nad kominek i wyszła z domku. Pimpuś czekał u bramy. Wskoczyła na siodło i dopiero wtedy usłyszała, że drzwi się otwierają.

— Tak właśnie powiedział — rzekła pani Ogg. — Kiedy dawał mi tę klepsydrę. „Dziękuję za pani czas, pani Ogg”, powiedział. Wróć, moja droga.


Tik


Śmierć znalazł Zarazę w hospicjum w Llamedos. Zaraza lubił szpitale. Zawsze miał w nich coś do roboty.

W tej chwili próbował usunąć znad pękniętej umywalki tabliczkę „Umyj ręce!”. Obejrzał się.

— Ach, to ty… — mruknął. — Mydło? Ja im dam mydło!

PRZESŁAŁEM CI WEZWANIE, POWIEDZIAŁ ŚMIERĆ.

— Aha. No tak. Rzeczywiście. Tak — przyznał Zaraza, wyraźnie zakłopotany.

NADAL MASZ SWOJEGO KONIA?

— Oczywiście, ale…

TO BYŁ PIĘKNY RUMAK.

— Posłuchaj, Śmierć… chodzi o to… wiesz, nie w tym rzecz, że nie podzielam twojego punktu widzenia, ale… Przepraszam.

Zaraza odstąpił na bok, kiedy ubrana na biało zakonnica przeszła między dwójką Jeźdźców, zupełnie nie zdając sobie sprawy z ich obecności. Skorzystał jednak z okazji, by dmuchnąć jej w twarz.

— Tylko lekka grypa — zapewnił, widząc minę Śmierci.

CZYLI MOŻEMY NA CIEBIE LICZYĆ, TAK?

— Że wyruszę…

TAK.

— Na Wielki Występ…

TEGO SIĘ OD NAS OCZEKUJE.

— Ilu z pozostałych przekonałeś?

TY JESTEŚ PIERWSZY.

— Ehm…

Śmierć westchnął. Oczywiście, już na długo przed pojawieniem się ludzi istniało mnóstwo chorób, ale ludzie stworzyli Zarazę. Byli prawdziwymi geniuszami, jeśli chodzi o tłoczenie się blisko siebie, włóczenie się gdzieś po dżunglach czy wygodne umieszczanie śmietnika tuż obok studni. Zaraza był zatem częściowo ludzki, ze wszystkim, co się z tym wiązało.

ROZUMIEM.

— Jeśli tak stawiasz sprawę…

BOISZ SIĘ?

— Ja… pomyślę o tym.

TAK. JESTEM TEGO PEWIEN.


Tik


Pani Ogg chlusnęła sporo brandy do swej szklanki. Spojrzała pytająco na Susan i pomachała butelką.

— Nie, dziękuję.

— Jak chcesz, jak chcesz. — Czarownica odstawiła butelkę i pociągnęła brandy, jakby to było piwo. — Jakiś mężczyzna zapukał do drzwi — powiedziała. — Trzy razy się zjawił w moim życiu. Ostatnio, bo ja wiem, jakieś dziesięć dni temu. Szukał akuszerki…

— Dziesięć dni temu? — zdziwiła się Susan. — Przecież chłopiec ma co najmniej sze…

Zamilkła.

— Aha, zrozumiałaś. Od razu zauważyłam, że jesteś bystra. Czas nie miał dla niego znaczenia. Szukał najlepszej akuszerki. I wyszło chyba na to, że usłyszał o mnie, ale pomylił daty. Tak jakbyś ty albo ja zastukały do niewłaściwych drzwi. Rozumiesz, o co mi chodzi?

— Więcej, niż pani sądzi — zapewniła Susan.

— Za trzecim razem… — kolejny łyk brandy — …był już mocno zdenerwowany. Stąd wiedziałam, że to tylko człowiek, mimo późniejszych wydarzeń. Bo on panikował, prawdę mówiąc. Ciężarnym ojcom często się to zdarza. Ciągle powtarzał, że musimy zaraz ruszać i że nie ma czasu. A przecież miał cały czas świata, tyle że nie myślał rozsądnie, bo mężowie nigdy nie myślą, kiedy nadchodzi ta chwila. Panikują, ponieważ to już nie jest ich świat.

— A co się stało potem? — spytała Susan.

— Zabrał mnie swoim… no, podobny był do któregoś z tych dawnych rydwanów, i pojechaliśmy do… — Pani Ogg się zawahała. — Wiele niezwykłych rzeczy w życiu widziałam, musisz wiedzieć — oświadczyła, jakby przygotowując grunt dla sensacji.

— Mogę w to uwierzyć.

— To był zamek zbudowany ze szkła.

Rzuciła Susan takie spojrzenie, jakby wyzywała ją, by spróbowała nie dowierzać. Susan postanowiła troche ją ponaglić.

— Pani Ogg, w jednym z moich najwcześniejszych wspomnień pomagam karmić Bladego Konia. Wie pani? Tego, który czeka przed domem. Wierzchowca Śmierci. Ma na imię Pimpuś. Więc proszę już nie przerywać. Praktycznie nie istnieje granica tego, co uważam za normalne.

— Była tam kobieta… no, w końcu była kobietą — opowiadała czarownica. — Możesz sobie wyobrazić kogoś, kto eksploduje i rozpada się w milion kawałków? No tak, myślę, że możesz. No więc wyobraź sobie coś odwrotnego. Jest jakby mgła, a potem cała spływa w jedno miejsce i szszu… jest kobieta. Potem szszuu… i znowu mgła. I przez cały czas ten dźwięk…

Pani Ogg przejechała palcem po brzegu szklanki. Szkło zadźwięczało.

— Kobieta na zmianę… ucieleśniała się i znowu znikała? Dlaczego?

— Bo była wystraszona, oczywiście. Pierwszy raz, rozumiesz. — Pani Ogg uśmiechnęła się szeroko. — Osobiście nigdy nie miałam z tym kłopotów, ale pomagałam przy wielu narodzinach, kiedy dla dziewczyny wszystko było nowe, więc się bała jak demony, a kiedy parcie przeszło w pchanie, jeśli chwytasz, co mam na myśli, to takie stare powiedzonko akuszerskie, wtedy wrzeszczą i przeklinają ojca, i tak sobie myślę, że oddałyby wszystko, żeby się znaleźć gdzie indziej. No więc ta dama mogła się znaleźć gdzie indziej. Wpadlibyśmy w niezłe bagno, gdyby nie ten mężczyzna, jak się okazało.

— Mężczyzna, który panią sprowadził?

— Był taki jakby zagraniczny, rozumiesz. Jak ci ludzie w pobliżu Osi. Łysy jak łyska. Pamiętam, że pomyślałam sobie: Wyglądasz mi pan na młodego człowieka, ale takiego, co to jest młody już od bardzo, bardzo dawna, o ile mogę to ocenić. Normalnie nie pozwalam żadnym mężczyznom na to patrzeć, ale on siedział tam, rozmawiał z nią w tej zagranicznej mowie, śpiewał jej piosenki i recytował jakieś wiersze, i uspokajał ją, aż się pojawiła z powietrza, a ja już czekałam, więc poszło raz-dwa, gotowe. I potem zniknęła. Tylko że ciągle tam była, tak myślę. W powietrzu.

— Jak wyglądała? — chciała wiedzieć Susan.

Pani Ogg spojrzała na nią z ukosa.

— Musisz pamiętać, jaki miałam widok ze swojego miejsca — powiedziała. — Taki opis, jaki mogę ci podać, to nie coś, co można by umieścić na afiszu, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Zresztą w takiej chwili żadna kobieta nie wygląda najlepiej. Była młoda i miała ciemne włosy… — Pani Ogg ponownie napełniła szklaneczkę, więc milczenie potrwało dłużej. — I była też stara, jeśli chcesz znać prawdę. Nie stara jak ja. Stara.

Zapatrzyła się w ogień.

— Stara jak ciemność i gwiazdy — rzuciła w stronę płomieni.

— Chłopca zostawili przed Gildią Złodziei — odezwała się Susan, by jakoś wypełnić ciszę. — Uznali zapewne, że przy takich uzdolnieniach łatwo sobie poradzi.

— Chłopiec? Ha… Wytłumacz mi, panienko… Dlaczego mówimy „on”?


Tik


Lady LeJean starała się być silna.

Nie zdawała sobie sprawy, w jakim stopniu ludzkie istoty kontrolowane są przez ciało. Dokuczało jej bez przerwy. Ciągle było zbyt zimne, zbyt gorące, zbyt pełne, zbyt puste, zbyt zmęczone…

Nie miała wątpliwości, że kluczem jest dyscyplina. Audytorzy są nieśmiertelni. Jeśli ktoś nie potrafi rozkazać ciału, co ma robić, to nie zasługuje na to, by je posiadać. Ciało to główna ludzka słabość.

Zmysły również. Audytorzy mieli setki zmysłów, jako że każdy możliwy fenomen musiał być dostrzeżony i zarejestrowany. Teraz potrafiła odkryć jedynie pięć. Ale za to były bezpośrednio podłączone do reszty ciała. Nie tylko dostarczały informacji, lecz stawiały żądania!

Wystarczyło, że przeszła obok straganu sprzedającego pieczone mięsa, a natychmiast zaczynała się ślinić. Zmysł węchu bez konsultacji z mózgiem nakazywał ciału jeść! Ale to jeszcze nie było najgorsze. Sam mózg dokonywał własnego myślenia.

To okazało się najtrudniejsze. Ukryta za oczami bryła gąbczastej tkanki funkcjonowała niezależnie od swojego właściciela. Pobierała informacje od zmysłów, porównywała ją z pamięcią i przedstawiała możliwości. Niekiedy jakieś ukryte części walczyły nawet o sterowanie ustami! Ludzie nie byli pojedynczymi osobnikami; każdy z nich stanowił cały komitet.

Niektórzy z członków tego komitetu byli mroczni, czerwoni i całkowicie niecywilizowani. Przyłączyli się do mózgu, zanim jeszcze zaczęła się cywilizacja, część z nich jeszcze przed początkiem ludzkości. A ta część, która odpowiadała za połączone myślenie, musiała w ciemności jaźni walczyć o decydujący głos.

Po zaledwie paru tygodniach przeżytych jako człowiek jaźń będąca lady LeJean miała poważne kłopoty.

Na przykład jedzenie. Audytorzy nie jedli. Owszem, rozumieli, że nędzne formy życia muszą konsumować się nawzajem, by uzyskać energię i materiały do budowy ciał. Proces był jednak szokująco nieefektywny, więc lady LeJean próbowała pobierać substancje odżywcze wprost z powietrza. Działało, ale wrażenie było… jak brzmiało to słowo? A tak, niesamowite.

Poza tym część mózgu nie wierzyła, że ciało jest karmione, i upierała się, że jest głodne. To bezustanne dopominanie się zakłócało procesy myślowe, tak więc mimo wszystko musiała się zmierzyć z całą… hm, sprawą otworów cielesnych.

Audytorzy wiedzieli o nich od dawna. Ciało ludzkie posiadało do ośmiu takich otworów. Jeden był chyba wyłączony, a pozostałe, jak się wydawało, działały wielozadaniowo, choć — co zaskakujące — istniała tylko jedna czynność, jaką wykonywały uszy.

Wczoraj spróbowała suchego chleba.

Było to najgorsze doznanie jej egzystencji.

Było to najgłębsze doznanie jej egzystencji.

Było także czymś innym. O ile była w stanie zrozumieć język, było także przyjemne.

Okazało się, że ludzki zmysł smaku bardzo się różni od zmysłu wykorzystywanego przez Audytorów. Tamten był precyzyjny, wymierzony, analityczny, ale ludzki zmysł smaku przypominał raczej uderzenie w usta przez cały świat. Był półgodzinnym oglądaniem fajerwerków we własnej głowie, zanim przypomniała sobie, że powinna przełknąć.

Jak ludzie mogli to przeżyć?

Fascynowały ją galerie sztuki. Było jasne, że niektórzy z ludzi potrafią prezentować rzeczywistość w sposób, który czynił ją jeszcze bardziej rzeczywistą, przemawiał do widza, rozpalał duszę… Ale co mogło przeważyć świadomość, że genialny artysta musi wtykać sobie obce substancje do twarzy? Czy możliwe, że ludzie się przyzwyczajają? A to był tylko początek…

Im szybciej powstanie ten zegar, tym lepiej. Gatunek tak obłąkany jak ten nie powinien istnieć. Ostatnio codziennie odwiedzała zegarmistrza i jego brzydkiego asystenta, udzielając tyle pomocy, ile się ośmielała. Zawsze jednak jeden kluczowy krok dzielił ich od ukończenia pracy…

Zadziwiające! Potrafiła okłamywać samą siebie! Ponieważ inny głos w jej głowie, głos należący do tego mrocznego komitetu mówił: Wcale nie pomagasz, prawda? Wykradasz części, psujesz części… I wracasz tam codziennie dlatego, że on tak na ciebie patrzy, prawda?

Elementy wewnętrznego komitetu tak stare, że nie miały nawet głosów, tylko bezpośrednią kontrolę nad ciałem, próbowały się w tym momencie wtrącić. Na próżno usiłowała wypchnąć je z umysłu.

A teraz musiała się spotkać z innymi Audytorami. Na pewno będą punktualni.

Opanowała się. Ostatniej woda zaczynała cieknąć jej z oczu bez żadnego powodu. Zrobiła co mogła z włosami i przeszła do dużej bawialni.

Szarość wypełniała już powietrze. W tej przestrzeni nie było miejsca dla zbyt wielu Audytorów, ale to nie miało znaczenia. Jeden mógł mówić za wszystkich.

Lady LeJean zauważyła, że kąciki jej ust odruchowo uniosły się w górę, kiedy pojawiło się ich dziewięciu. Dziewięć to trzy trójki, a Audytorzy lubili trójki. W ten sposób dwóch pilnowało trzeciego. Każda dwójka uważała na każdego trzeciego. Nie mają do siebie zaufania, stwierdził jeden z głosów w jej głowie. A inny głos wtrącił: To my, my nie mamy do siebie zaufania. I pomyślała: No tak. To my, nie oni. Muszę pamiętać, że jestem nami.

Audytor zapytał: Dlaczego nie ma dalszych postępów?

Kąciki ust znowu opadły w dół.

— Pojawiły się drobne kłopoty z precyzją i regulacją — wyjaśniła lady LeJean.

Zauważyła, że jej dłonie pocierają wolno o siebie. Zastanowiła się dlaczego. Przecież im nie kazała.

Audytorzy nigdy nie potrzebowali mowy ciała, a zatem jej nie rozumieli.

Jeden powiedział: Jaka jest natura tych… ?

Ale przerwał mu inny: Dlaczego zamieszkujesz w tym budynku? W jego głosie brzmiała podejrzliwość.

— Ciało wymaga od nosiciela pewnych czynności, których nie można wykonać na ulicy — odparła lady LeJean. A ponieważ poznała już trochę Ankh-Morpork, dodała: — A w każdym razie na wielu ulicach. Sądzę również, że sługa zegarmistrza coś podejrzewa. Pozwoliłam ciału, by poddawało się grawitacji, gdyż do tego właśnie było zaprojektowane. Lepiej jest wywoływać wrażenie człowieczeństwa.

Jeden, i to ten sam, powiedział: A jaki jest sens tego?

Zauważył farby i sztalugi. Lady LeJean gwałtownie pożałowała, że nie pamiętała, by je usunąć.

Ten jeden powiedział: Produkujesz obrazy za pomocą pigmentów?

— Tak. Bardzo marne, niestety.

Jeden powiedział: Z jakiego powodu ?

— Chciałam się przekonać, jak to robią ludzie.

Jeden powiedział: To proste: oko otrzymuje dane wejściowe, ręka aplikuje pigment.

— Tak też myślałam, ale wydaje się, że to o wiele bardziej skomplikowane.

Jeden — ten, który pytał o malowanie — przepłynął do jednego z krzeseł i powiedział: A co to jest?

— To kot. Przyszedł. Nie wydaje się, żeby chciał odejść.

Dziki rudy kocur zastrzygł poszarpanym uchem i zwinął się w ciaśniejszy kłębek. Coś, co zdołało przetrwać na ulicach Ankh-Morpork z ich porzuconymi smokami bagiennymi, stadami psów i agentami kuśnierzy, nie miało zamiaru otwierać nawet jednego oka na grupę pływających w powietrzu nocnych koszul.

Ten jeden, który zaczynał już działać lady LeJean na nerwy, powiedział: A powód jego obecności?

— Zdaje się tolerować towarzystwo lu… pozornych ludzi, nie żądając w zamian nic poza jedzeniem, wodą i pieszczotą — tłumaczyła lady LeJean. — To mnie interesuje. Naszym celem jest uczenie się i tak oto zaczęłam, jak widzicie.

Jeden powiedział: Kiedy będą rozwiązane te problemy z zegarem, o których była mowa ?

— Och, niedługo. Już wkrótce. Tak.

Ten jeden, który zaczynał lady LeJean przerażać, powiedział: Czy jest możliwe, że w jakiś sposób spowalniasz prace?

Lady LeJean poczuła łaskotanie na czole. Dlaczego?

— Nie. Czemu miałabym spowalniać prace? To nie byłoby logiczne!

Jeden powiedział: Hm.

Audytor nie mówi „Hm” przypadkiem. „Hm” ma bardzo dokładnie określone znaczenie.

Mówił dalej: Wytwarzasz wilgoć na głowie.

— Tak. To działanie ciała.

Jeden powiedział: Tak.

I to również miało określony i złowieszczy sens.

Jeden powiedział: Zastanawiamy się, czy zbyt długie przebywanie w materialnym ciele nie osłabia stanowczości. Ponadto trudno nam zobaczyć twoje myśli.

— Obawiam się, że to znowu kwestia ciała. Mózg jest bardzo nieprecyzyjnym instrumentem. — Lady LeJean zapanowała w końcu nad swoimi dłońmi.

Jeden powiedział: Tak.

Inny powiedział: Kiedy woda wypełnia dzban, przybiera kształt dzbana. Ale woda nie jest dzbanem ani dzban wodą.

— Oczywiście — zgodziła się lady LeJean.

A myśl, o której nie wiedziała, że ją myśli, która wynurzyła się z ciemności za oczami, oznajmiła: Z pewnością jesteśmy najgłupszymi istotami we wszechświecie.

Jeden powiedział: Niedobrze jest działać samotnie.

Oczywiście — powtórzyła lady LeJean.

I raz jeszcze myśl wyłoniła się z ciemności: Teraz mam kłopoty.

Jeden powiedział: A zatem będziesz mieć towarzyszy. To niczyja ruina. Jeden nie powinien nigdy być sam. Razem stanowczość jest wzmocniona.

Pyłki zamigotały w powietrzu.

Ciało lady LeJean cofnęło się odruchowo, a kiedy zobaczyła, co się formuje, cofnęło się dalej. Widziała istoty ludzkie we wszystkich stanach życia i śmierci, ale patrzenie, jak z pierwotnej materii zaczyna się splatać ciało, okazało się dziwnie niepokojące, zwłaszcza gdy w tym momencie samemu zamieszkiwało się podobne ciało. Była to jedna z tych chwil, kiedy żołądek przejmował myślenie i wydawało mu się, że chce zwymiotować.

Sześć postaci nabrało kształtów, zamrugało i otworzyło szeroko oczy. Trzy z nich były męskie, trzy kobiece. Nosiły na sobie odpowiedniki szat Audytorów w ludzkim rozmiarze.

Pozostali Audytorzy wycofali się, ale jeden powiedział: Udadzą się z tobą do zegarmistrza i sprawa zostanie rozwiązana dzisiaj. Nie będą jeść ani oddychać.

Ha! — pomyślał jeden z cichych głosów, które tworzyły myśli lady LeJean.

Jedna z postaci jęknęła.

— Ciało będzie oddychać — oznajmiła lady LeJean. — Nie przekonacie go, że powietrze nie jest konieczne.

Słyszała wyraźne odgłosy duszenia się.

— Myślicie: Przecież możemy wymieniać niezbędne materiały z zewnętrznym światem, i to prawda — ciągnęła. — Ale ciało tego nie wie. Myśli, że umiera. Pozwólcie mu oddychać.

Rozległy się głośne sapnięcia.

— Szybko poczujecie się lepiej — stwierdziła.

Z zachwytem usłyszała, jak jej wewnętrzny głos myśli: To mają być twoi dozorcy, a ty już jesteś silniejsza od nich.

Jedna z postaci niezgrabnie obmacała dłonią swą twarz.

— Do kogo przemawiasz ustami? — spytała, dysząc ciężko.

— Do was — odparła lady LeJean.

— Nas?

— To wymaga pewnych wyjaśnień…

— Nie — rzekł Audytor. — Na tej drodze czyha niebezpieczeństwo. Sądzimy, że ciało narzuca mózgowi sposób myślenia. To niczyja wina. To… wada konstrukcyjna. Będziemy ci towarzyszyć podczas wizyty u zegarmistrza. Uczynimy to teraz.

— Nie w tych ubraniach — uprzedziła lady LeJean. — Wystraszycie go. A to może prowadzić do działań nieracjonalnych.

Zapadła cisza. Ucieleśnieni Audytorzy spoglądali na siebie bezradnie.

— Musicie mówić ustami — zasugerowała im lady LeJean. — Myśli pozostają w głowie.

Jeden powiedział:

— Dlaczego te ubrania nie są odpowiednie? To prosty kształt, występuje w wielu ludzkich kulturach.

Lady LeJean podeszła do okna.

— Widzicie tych ludzi na dole? — spytała. — Musicie się ubrać odpowiednio do miejskiej mody.

Audytorzy posłuchali niechętnie i choć zachowali szarość, utworzyli sobie ubrania, które na ulicy mogły nie zwracać uwagi. Przynajmniej do pewnego stopnia.

— Tylko ci o żeńskim wyglądzie powinni nosić suknie — zaznaczyła lady LeJean.

Unoszący się w powietrzu szary kształt powiedział: Uwaga. Zagrożenie. Ten nazywający siebie lady LeJean może udzielać niebezpiecznych porad. Uwaga.

Zrozumiane — odparł jeden z posiadających ciała. — Znamy drogę. Poprowadzimy.

Ruszył do wyjścia, a za nim inni Audytorzy. Przez chwilę stali razem pod drzwiami, aż jeden obejrzał się niechętnie na lady LeJean. Uśmiechnęła się.

— Klamka — podpowiedziała.

Audytor odwrócił się znowu, spojrzał na mosiężną klamkę, a potem od góry do dołu zmierzył wzrokiem drzwi.

Rozsypały się w proch.

— Klamka byłaby prostsza — zauważyła lady LeJean.


Tik


Wokół Osi wyrastały liczne ogromne góry. Ale z tych wznoszących się nad świątynią nie wszystkie miały nazwy, ponieważ było ich zwyczajnie za dużo. Tylko bogowie mają dość czasu, by nadać imiona wszystkim kamykom na plaży, jednak bogom brakuje cierpliwości.

Miedzianka była dostatecznie mała, by być dostatecznie wielką, by otrzymać nazwę. Lobsang przebudził się i zobaczył jej zakrzywiony szczyt wznoszący się powyżej niższych okolicznych gór, wyraźnie zarysowany na tle wschodzącego słońca.

Czasami bogowie nie mają gustu nawet za pensa. Dopuszczają do wschodów i zachodów w bezsensownych odcieniach różu i błękitu, jakie każdy zawodowy malarz odrzuciłby jako dzieło entuzjastycznego amatora, który nigdy nie widział prawdziwego wschodu ani zachodu słońca. Ten wschód należał do takich właśnie zjawisk. Był to wschód słońca, na który człowiek patrzy i mówi: „Nie, żaden prawdziwy wschód słońca nie mógłby zabarwić nieba w taki odcień różu preparatów chirurgicznych”.

Mimo to był piękny.[15]

Lobsang leżał na wpół przykryty w stosie zeschniętych paproci. Po yeti nie pozostał nawet ślad.

Trwała tu wiosna. Wciąż leżał śnieg, ale zdarzały się łaty odkrytej ziemi albo kawałki zieleni. Rozejrzał się i zauważył zwinięte w pączek listki.

Lu-tze stał niedaleko z uniesioną głową i patrzył na drzewo. Nie obejrzał się, gdy podszedł Lobsang.

— Gdzie jest yeti?

— Nie chciał iść dalej. Nie można prosić yeti, żeby opuścił śnieg — szepnął sprzątacz.

— Aha… — szepnął Lobsang. — A dlaczego mówimy szeptem?

— Spójrz na tego ptaka.

Ptak siedział w rozwidleniu konarów obok czegoś, co wyglądało jak domek dla ptaków. Dziobał mniej więcej okrągły kawałek drewna, który przytrzymywał pazurkiem.

— Pewnie naprawia stare gniazdo — wyjaśnił Lu-tze. — Tak wczesną wiosną nie mógł posunąć się tak daleko z budową nowego.

— Przypomina mi to jakąś starą skrzynkę — uznał Lobsang. Zmrużył oczy, by lepiej widzieć. — Czyżby… stary zegar?

— Przyjrzyj się, co wydziobuje ten ptak — zasugerował Lu-tze.

— Przypomina… prymitywne kółko zębate… Ale czemu?

— Spostrzegawczy jesteś. To jest, mój chłopcze, kukułka zegarowa. Młoda, na oko sądząc. Próbuje zbudować gniazdo, żeby zwabić partnerkę. Nie ma wielkich szans… Widzisz? Całkiem pomylił cyfry na tarczy, a wskazówki umocował krzywo.

— Ptak buduje zegary? Myślałem, że zegar z kukułką to taki zegar, w którym wbudowano mechaniczną kukułkę wyskakującą, kiedy…

— A jak myślisz, skąd ludziom przyszedł do głowy taki pomysł?

— Ale to przecież prawdziwy cud!

— Dlaczego? — zdziwił się Lu-tze. — Rzadko kiedy chodzą dłużej niż pół godziny, zupełnie nie są punktualne, a te nieszczęsne głupie samczyki dostają obłędu, bez przerwy je nakręcając.

— Przecież nawet…

— Przypuszczam, że wszystko gdzieś się zdarza. Nie warto tego roztrząsać. Zostało ci jeszcze coś do jedzenia?

— Nie. Wczoraj wieczorem skończyliśmy wszystko. — Lobsang westchnął. Po czym dodał z nadzieją: — Słyszałem, że bardzo zaawansowani mnisi potrafią się żywić, no… energią życiową z samego powietrza.

— Tylko na planecie Parówka, podejrzewam — mruknął Lu-tze. — Nie, ominiemy Miedziankę i poszukamy czegoś w dolinach po drugiej stronie. Chodźmy, nie mamy wiele czasu.

Ale dość, żeby oglądać ptaka, pomyślał Lobsang, kiedy świat wokół niego zbłękitniał i się rozmył. I ta myśl go uspokoiła.

Marsz bez śniegu pod nogami okazał się łatwiejszy, pod warunkiem unikania dziwnego oporu stawianego przez krzewy i wysoką trawę. Lu-tze sunął przodem, zaskakująco barwny na tle wyblakłego pejzażu.

Minęli wejście do kopalni krasnoludów, ale nikogo nie zauważyli na powierzchni. Lobsanga to ucieszyło. Posągi, które spotykał wczoraj w wioskach, nie były martwe, wiedział o tym, jedynie zastygłe w innej szybkości czasu. Lu-tze zabronił mu zbliżać się do kogokolwiek, lecz niepotrzebnie się martwił. Wymijanie tych żywych posągów było w jakimś sensie agresywne. Człowiek czuł się jeszcze gorzej, kiedy sobie uświadomił, że tak naprawdę się poruszają, tylko bardzo, bardzo powoli…

Słońce ledwie się wzniosło nad horyzontem, kiedy zeszli przez cieplejsze lasy na krawędziową stronę góry. Okolica wydawała się tutaj bardziej udomowiona; otaczały ich tereny porośnięte drzewami, a nie prawdziwe lasy. Zwierzęca ścieżka, którą podążali, przecięła strumień w miejscu, gdzie zauważyli ślady wozów — stare, ale wciąż jeszcze niezarośnięte.

Lobsang obejrzał się, gdy przechodzili brodem. Woda bardzo powoli zalewała kształt jego stóp odbity w wodzie strumienia.

Wraz z innymi nowicjuszami uczył się krojenia czasu na śnieżnych polach powyżej doliny. Dlatego żeby nie stała im się jakaś krzywda, tłumaczyli mnisi, choć nie wyjaśniali, jaka krzywda mogłaby się im stać. Teraz, poza klasztorem, Lobsang po raz pierwszy kroił czas w żyjącym pejzażu.

Było cudownie! Ptaki tkwiły na niebie. Wczesne trzmiele wisiały nad otwierającymi się kwiatami. Świat był niczym kryształ zbudowany z żywych istot.

Lobsang zwolnił przy stadku saren szczypiących trawę. Patrzył, jak oko jednej z nich przesuwa się z geologiczną powolnością, by go obserwować. Zobaczył, jak przesuwa się skóra, gdy mięśnie pod nią napinają się do ucieczki…

— Pora na dymka — oznajmił Lu-tze.

Świat wokół Lobsanga przyspieszył. Sarny uciekły, a wraz z nimi magia cudownej chwili.

— Co to znaczy „na dymka”? — zapytał Lobsang. Zirytował się. Spokojny, powolny świat był zabawny.

— Byłeś kiedyś w Czteriksach?

— Nie. Ale Pod Kiścią Winogron mają barmana, który stamtąd pochodzi.

Lu-tze zapalił papierosa.

— To niewiele znaczy — rzekł. — Wszędzie jakiś barman stamtąd pochodzi. Dziwny kraj. Duże źródło czasu w samym środku, bardzo użyteczne. Czas i przestrzeń zupełnie się tam zaplątały. Prawdopodobnie przez to całe piwo. Ale kraj miły… Widzisz to państewko w dole?

Z jednej strony polany grunt opadał stromo, ukazując czubki drzew, a za nimi szachownicę pól wciśniętych w zakątek między górami. W oddali widać było wąwóz, a Lobsang miał wrażenie, że dostrzega nad nim most.

— Nie wygląda mi na państwo — stwierdził. — Raczej na półkę skalną.

— To kraina czarownic — oświadczył Lu-tze. — A my chcemy pożyczyć miotłę. Do Ankh-Morpork to jedyny sensowny sposób podróży.

— Czy to nie, no… interwencja w historię? Mówili nam, że takie zjawiska są możliwe u nas, w dolinach, ale w dole, na świecie…

— Nie, to absolutnie zakazane. Ponieważ to Interwencja w Historię. Trzeba tylko uważać na czarownice. Niektóre są bardzo sprytne. — Zauważył minę Lobsanga. — No przecież do tego służą reguły, rozumiesz? Żebyś się dobrze zastanowił, zanim je złamiesz.

— Ale…

Lu-tze westchnął i zdusił koniec papierosa.

— Ktoś nas obserwuje — rzekł.

Lobsang odwrócił się błyskawicznie. Otaczały ich jedynie drzewa i brzęczące w porannym powietrzu owady.

— W górze — rzucił Lu-tze.

Kruk siedział na złamanej gałęzi sosny poszarpanej zimową burzą. Przyglądał się, jak mu się przyglądają.

— Kra? — powiedział.

— To tylko kruk — stwierdził Lobsang. — W dolinie jest ich mnóstwo.

— Obserwował nas na postoju — upierał się Lu-tze.

— Kruki żyją w całych górach, sprzątaczu.

— I kiedy spotkaliśmy yeti.

— To wyjaśnia sprawę. Na pewno przypadek. Żaden kruk nie może tak szybko latać.

— Może to jakiś specjalny kruk. W każdym razie to nie żaden z naszych górskich kruków. Górskie kruki skrzeczą, nie kraczą. Ciekawe, dlaczego się nami interesuje.

— To trochę… dziwaczne sądzić, że jesteśmy śledzeni przez ptaka — uznał Lobsang.

— Kiedy będziesz w moim wieku, zaczniesz zauważać, co jest na niebie — odparł Lu-tze. Wzruszył ramionami i uśmiechnął się. — Zaczniesz się martwić, że to może sępy.

Rozpłynęli się w czasie i zniknęli.

Kruk nastroszył pióra.

— Skrzeczą? — zdziwił się. — A niech to.


Tik


Lobsang pomacał pod strzechą na okapach dachu chatki. Dłonią trafił na gałązki miotły wciśniętej między źdźbła słomy.

— To tak jakbyśmy kradli — powiedział, kiedy Lu-tze pomógł mu zejść.

— Nie, wcale nie — zapewnił sprzątacz. Uniósł miotłę, by spojrzeć wzdłuż kija. — I powiem ci dlaczego. Jeśli załatwimy sprawę, podrzucimy ją w drodze powrotnej i czarownica nigdy się nie dowie, że miotła zniknęła. A jeśli nie załatwimy sprawy, to też się nie dowie, że zniknęła. Szczerze powiem, że czarownice niezbyt dbają o swoje miotły. Nie użyłbym tego, żeby sprzątnąć sadzawkę! No dobrze… Wracamy do czasu zegarowego, chłopcze. Nie chciałbym na tym lecieć, kiedy kroimy.

Stanął okrakiem nad kijem i złapał uchwyt. Miotła uniosła się nieco.

— Zawieszenie ma dobre — stwierdził. — Możesz siadać z tylu. Trzymaj mocno moją miotłę i nie zapomnij owinąć się szatą. W górze nieźle wieje.

Lobsang zajął miejsce i miotła wzleciała. Kiedy osiągnęła poziom dolnych gałęzi drzew wokół doliny, twarz Lu-tze osiągnęła poziom kruka, który wiercił się nerwowo i przekręcał głowę w jedną i w drugą stronę, usiłując spoglądać na starca oboma oczami.

— Zastanawiam się, zakraczesz czy zaskrzeczysz — mruknął Lu-tze jakby do siebie.

— Zaskrzeczę — odparł kruk.

— Czyli nie jesteś tym krukiem, którego widzieliśmy po drugiej stronie góry?

— Ja? Skąd! Tu jest przecież terytorium skrzeczenia.

— Sprawdzałem tylko.

Miotła wzleciała wyżej i ponad drzewami skierowała się w stronę Osi.

Kruk nastroszył pióra i zamrugał.

— Niech to licho! — powiedział.

Obszedł drzewo dookoła, do miejsca gdzie siedział Śmierć Szczurów.

PIP?

— Słuchaj no, jeśli mam dalej pracować jako tajniak, to lepiej załatw mi jakiś podręcznik ornitologii, co? — odpowiedział Miodrzekł. — Ruszajmy, bo nigdy ich nie dogonię.


Tik


Śmierć znalazł Głód w nowej restauracji w Genoi. Głód miał boks tylko dla siebie i jadł Kaczkę z Brudnym Ryżem.

— Och, to ty — powiedział.

TAK. MUSIMY WYRUSZYĆ. NA PEWNO ODEBRAŁEŚ MOJĄ WIADOMOŚĆ.

— Przysuń sobie krzesło — syknął Głód. — Podają tu bardzo dobre kiełbaski z aligatora.

POWIEDZIAŁEM, ŻE MUSIMY WYRUSZYĆ.

— Dlaczego?

Śmierć usiadł i zaczął tłumaczyć. Głód słuchał, choć ani na chwilę nie przestał jeść.

— Rozumiem — odezwał się w końcu. — Dziękuję, ale myślę, że raczej sobie to odpuszczę.

ODPUŚCISZ? JESTEŚ JEŹDŹCEM !

— Tak, oczywiście. Ale jaka jest w tym moja rola?

SŁUCHAM?

— Wydaje się, że sprawa nie obejmuje klęski głodu, prawda? Braku pożywienia per se? Jako takiego?

NO WIĘC… NIEJAKO TAKIEGO, ISTOTNIE, ALE…

— Czyli wychodzi na to, że zjawiłbym się tylko po to, żeby pomachać ręką. Nie, dziękuję.

KIEDYŚ WYRUSZAŁEŚ ZA KAŻDYM RAZEM, rzekł Śmierć oskarżycielskim tonem.

Głód lekceważąco machnął kością.

— W tamtych czasach mieliśmy porządne apokalipsy — oświadczył i zaczął wysysać kość. — Coś, w co można było wbić zęby.

MIMO WSZYSTKO TO PRZECIEŻ KONIEC ŚWIATA.

Głód odsunął talerz i otworzył menu.

— Są inne światy — rzekł. — Jesteś zbyt sentymentalny, Śmierć. Zawsze to powtarzam.

Śmierć wyprostował się. Ludzie stworzyli także Głód. Pewnie, zawsze zdarzały się susze albo szarańcza, ale żeby uzyskać naprawdę porządny głód, żeby żyzna kraina zmieniła się w pustynię wskutek głupoty i skąpstwa, potrzebni są ludzie. Głód był arogancki.

PRZEPRASZAM, ŻE ZAJĄŁEM CI CZAS, powiedział Śmierć.

Wyszedł na zatłoczoną ulicę całkiem sam.


Tik


Miotła spłynęła ku nizinom i wyrównała lot kilkaset stóp nad ziemią.

— Jesteśmy na dobrej drodze! — zawołał Lu-tze, wskazując przed siebie.

Lobsang zauważył w dole smukłą drewnianą wieżę obwieszoną skomplikowanymi pudełkami. W oddali majaczyła kolejna, jak wykałaczka w porannej mgle.

— Wieże semaforowe! — wołał Lu-tze. — Widziałeś je kiedyś?

— Tylko w mieście! — Lobsang starał się przekrzyczeć szum wiatru.

— To Wielki Pień! Biegnie prosto jak strzała aż do miasta! Musimy tylko podążać za nim!

Lobsang trzymał się mocno. W dole nie widział śniegu — wyglądało na to, że wiosna nadeszła już na dobre. A zatem nie było sprawiedliwe, że tutaj, o wiele bliżej słońca, powietrze było lodowate, a pęd lotu uderzał nim o skórę.

— Strasznie tu zimno!

— Owszem! Wspominałem ci o podwójnych kalesonach?

— Tak!

— Mam w sakwie zapasową parę. Możesz je wziąć, kiedy się zatrzymamy!

— Twoja własna para?

— Tak! Nie te najlepsze, ale porządnie zacerowane!

— Nie, dziękuję!

— Są wyprane!

— Lu-tze!

— Tak?

— Czemu nie możemy kroić, kiedy na tym lecimy?

Wieża znalazła się daleko za nimi. Następna urosła już do rozmiarów ołówka. Czarno-białe przesłony na pudełkach migotały w blasku słońca.

— A wiesz, co się stanie, jeśli spróbujesz kroić czas w magicznie napędzanym pojeździe przemieszczającym się z prędkością ponad siedemdziesiąt mil na godzinę?

— Nie!

— Ja też nie! I wolę tego nie sprawdzać!


Tik


Igor otworzył drzwi, zanim ktoś zastukał po raz drugi. Igor może napełniać ziemią trumny w piwnicy albo na dachu ustawiać przewodnik błyskawic, ale przybysz nigdy nie musi pukać dwa razy.

— Lady… — wymruczał i skłonił głowę. Spojrzał obojętnie na sześć stojących za nią postaci.

— Przybyliśmy, żeby ocenić postęp — oznajmiła lady LeJean.

— A te panie oraz panowie?

— Moi partnerzy. — Patrzyła na niego z równą obojętnością.

— Zechcą pańftwo łafkawie wejfć do frodka, a ja zobaczę, czy jafnie pan jeft w domu — powiedział Igor, stosując się do tradycji, że prawdziwy kamerdyner nigdy nie zna miejsca pobytu nikogo z domowników, dopóki oni nie zdecydują, że chcą, by było znane.

Wycofał się drzwiami do warsztatu, a następnie pokuśtykał do kuchni, gdzie Jeremy spokojnie wylewał do zlewu łyżkę lekarstwa.

Загрузка...