— Przyfła ta kobieta — oznajmił. — I fprowadziła prawników.

Jeremy wyciągnął dłoń grzbietem do góry i przyjrzał się jej krytycznie.

— Widzisz, Igorze? — odezwał się. — Oto dotarliśmy już niemal do końca naszego wielkiego dzieła, a ja pozostaję absolutnie spokojny. Mógłbyś na mojej ręce zbudować dom, taka jest pewna.

— Prawnicy, jafnie panie — powtórzył Igor, nadając temu słowu głębię znaczeń.

— I…?

— No, mamy tu dużo pieniędzy, jafnie panie — wyjaśnił Igor z pełnym przekonaniem kogoś, kto nieformalnie ukrył we własnym bagażu niewielką, ale znaczącą ilość złota.

— Skończyliśmy zegar — oświadczył Jeremy, wciąż obserwując swoją dłoń.

— Od wielu dni był już prawie fkończony. Gdyby nie ona, to myflę, że moglifmy złapać tę przedwczorajfą burzę.

— Kiedy będzie następna?

Igor skrzywił się i kilka razy uderzył otwartą dłonią w skroń.

— Jakif front atmofferyczny nifkiego cifnienia zbliża fię od Krawędzi — stwierdził. — Niczego nie obiecuję przy tej fpapranej pogodzie, jaką tu macie. Ha, w domu burze z piorunami pędziły na wyfcigi, kiedy tylko człowiek wyftawił żelazny pręt. No więc co mam zrobić z tymi prawnikami?

— Wprowadź ich, naturalnie. Nie mamy niczego do ukrycia.

— Jeft pan pewien, jafnie panie? — upewnił się Igor, którego torby podróżnej nie dało się podnieść jedną ręką.

— Zrób to, Igorze.

Jeremy przygładził włosy. Burczący coś pod nosem Igor zniknął za drzwiami sklepu i po chwili wrócił z gośćmi.

— Lady LeJean, jafnie panie. Oraz inne… ofoby.

— Miło znów panią widzieć — rzekł Jeremy ze szklistym uśmiechem. Niejasno przypomniał sobie coś, co kiedyś czytał. — Czy zechce mnie pani przedstawić swoim towarzyszom?

Lady LeJean spojrzała na niego nerwowo. A tak… ludzie zawsze chcieli znać imiona. A on znowu się uśmiechał… Trudno było jej myśleć.

— Panie Jeremy, to są moi… partnerzy — powiedziała. — Pan Czarny, pan Zielony, panna Brązowa, panna Biała, panna… Żółta. I pan Niebieski.

— Cieszę się, że mogę państwa poznać. — Jeremy wyciągnął rękę.

Sześć par oczu spojrzało na nią niepewnie.

— Tutejszy zwyczaj nakazuje uścisk dłoni — poinformowała lady LeJean.

Audytorzy równocześnie chwycili się jedną ręką za drugą i ścisnęli mocno.

— Dłoni tej drugiej osoby — uzupełniła lady LeJean. Uśmiechnęła się z przymusem do Jeremy’ego. — To cudzoziemcy — wyjaśniła.

Rozpoznała panikę w ich oczach, nawet jeśli oni nie zdawali sobie z niej sprawy. Potrafimy policzyć ilość i typy atomów w tym pokoju, myśleli. Jak może być tu coś, czego nie rozumiemy?

Jeremy zdołał wyrwać jedną ze ściskanych dłoni.

— A pan to…?

Audytor zerknął niespokojnie na lady LeJean.

— Pan Czarny — podpowiedziała.

— Rozumieliśmy, że to my jesteśmy panem Czarnym — wtrącił inny Audytor w męskiej postaci.

— Nie, jesteście panem Zielonym.

— Mimo to wolimy pana Czarnego. Jesteśmy ważniejsi, a czarny to bardziej znaczący odcień. Nie chcemy być panem Zielonym.

— Tłumaczenie waszych imion nie jest, moim zdaniem, szczególnie ważne. — Lady LeJean znów uśmiechnęła się do Jeremy’ego. — To moi księgowi — dodała.

Niektóre dokumenty, z jakimi się zaznajomiła, sugerowały, że może to wyjaśnić większość dziwacznych zachowań.

— Widzisz, Igorze? — rzucił Jeremy. — To po prostu księgowi.

Igor się skrzywił. Ze względu na kwestię bagażu, księgowi oznaczali prawdopodobnie wieści jeszcze gorsze niż prawnicy.

— Szary byłby do przyjęcia — nie ustępował pan Zielony.

— A jednak jesteście panem Zielonym. My jesteśmy panem Czarnym. To kwestia statusu.

— Jeśli tak — wtrąciła panna Biała — to biały oznacza wyższy status niż czarny. Czerń to nieobecność kolorów.

— Słuszna uwaga — przyznał pan Czarny. — A zatem od teraz jesteśmy panem Białym. Wy jesteście panną Czerwoną.

— Poprzednio twierdziliście, że jesteście panem Czarnym.

— Nowa informacja powoduje zmianę stanowiska. Co nie oznacza, że poprzednie stanowisko było błędne.

To już się dzieje, myślała lady LeJean. W tym mroku, którego wasze oczy nie widzą. Wszechświat dzieli się na połowy, a wy żyjecie w tej połówce, która mieści się za oczami. Kiedy już zyskacie ciało, pojawia się „ja”.

Widziałam, jak umierają galaktyki. Patrzyłam na taniec atomów. Ale dopóki nie miałam tej ciemności za oczami, nie odróżniałam tańca od śmierci. Myliliśmy się. Kiedy nalewasz wody do dzbana, nabiera kształtu dzbana i nie jest już tą samą wodą. Jeszcze godzinę temu nawet nie myśleli o posiadaniu imion, a teraz kłócą się o nie…

I nie słyszą moich myśli!

Chciała mieć więcej czasu. Przyzwyczajenia miliardów lat nie ustępują łatwo przed kęsem chleba; rozumiała, że tak obłąkana forma życia jak ludzkość nie powinna istnieć. Tak, oczywiście. Na pewno. Naturalnie.

Ale chciała więcej czasu.

Powinno się ich badać. Tak, badać.

Powinny się pojawić… raporty. Tak. Raporty. Pełne raporty. Długie, bardzo długie pełne raporty.

Ostrożność. To jest to. To jest właściwe słowo. Audytorzy je kochali. Zawsze odkładaj do jutra to, co jutro możesz odłożyć do, powiedzmy, przyszłego roku.

Trzeba tu zaznaczyć, że w tej chwili lady LeJean nie była sobą. Nie całkiem miała siebie, żeby nią być. Pozostała szóstka Audytorów… z czasem zaczną myśleć w podobny sposób. Ale nie było tego czasu. Gdyby tylko zdołała ich przekonać, by coś zjedli. To by… tak, to by przywróciło im zmysły. Czy raczej rozbudziło. Ale wydawało się, że w pomieszczeniu nie ma nic do jedzenia.

Zauważyła leżący na ławie bardzo duży młotek.

— Jak postępy, panie Jeremy? — zapytała, podchodząc do zegara.

Igor przesunął się bardzo szybko i niemal opiekuńczo zajął miejsce pomiędzy nią a szklaną kolumną.

Jeremy zbliżył się pospiesznie.

— Bardzo starannie wyregulowaliśmy wszystkie systemy…

— Znowu — burknął Igor.

— Tak, znowu…

— A nawet kilka razy — dodał Igor.

— Teraz po prostu czekamy na odpowiednie warunki pogodowe.

— Ale wydawało mi się, że magazynujecie błyskawice?

Wskazała cylindry z zielonkawego szkła, które syczały i bulgotały pod ścianą warsztatu. Tuż obok ławy z leżącym na niej, tak, z leżącym młotkiem. I nikt nie umiał odczytywać jej myśli! Co za potęga!

— Tego całkiem wystarczy, by utrzymywać mechanizm w ruchu, ale aby uruchomić zegar, trzeba czegoś, co Igor nazywa przeskokiem.

Igor zademonstrował dwa zaciski krokodylowe rozmiarów własnej głowy.

— Zgadza fię — powiedział. — Ale tutaj rzadko kiedy w ogóle fię trafia odpowiedni rodzaj burzy. Ciągle powtarzam, że powinnifmy budować go w Überwaldzie.

— Jaka jest natura tego opóźnienia? — zapytał pan, być może, Biały.

— Potrzebujemy burzy z piorunami — wyjaśnił Jeremy. — Żeby uzyskać błyskawicę.

Lady LeJean cofnęła się, stając nieco bliżej ławy.

— I co? Zorganizujcie ją — rzekł pan Biały.

— No cóż, gdybyfmy byli w Überwaldzie…

— To tylko kwestia ciśnień i potencjałów. Nie możecie jej stworzyć?

Igor obrzucił go spojrzeniem pełnym niedowierzania zmieszanego z szacunkiem.

— Nie jeft pan może z Überwaldu? — upewnił się. A potem syknął i uderzył się w skroń. — Hej, poczułem cof! Lupf! Jak pan to zrobił? Cifnienie fpada jak kamień!

Iskry zamigotały na jego czarnych paznokciach. Rozpromienił się.

— Podniofę piorunochron. — Ruszył do systemu wielokrążków na ścianie.

Lady LeJean zwróciła się do pozostałych. Tym razem żałowała, że nie mogą odczytać jej myśli. Nie znała dostatecznie wielu wymawialnych ludzkich przekleństw.

— To wbrew regułom — syknęła.

— Zwykłe względy praktyczne — odparł pan Biały. — Gdyby nie twoja… powolność, sprawa byłaby już zakończona.

— Doradzałam dalsze badania!

— Zbędne!

— Jakiś kłopot? — spytał Jeremy innym tonem, który stosował w rozmowach niedotyczących zegarów.

— Zegar nie powinien jeszcze ruszać — oświadczyła lady LeJean, nie odrywając wzroku od pozostałych Audytorów.

— Ale prosiła mnie pani… Mówiliśmy… Wszystko już gotowe!

— Mogą wystąpić… problemy! Uważam, że konieczny jest jeszcze tydzień prób.

Ale nie było żadnych problemów — wiedziała to dobrze. Jeremy zbudował zegar tak samo, jak budował wcześniej dziesiątki innych. Jednak tylko w ten sposób mogła przeciągać sprawę, tym bardziej że Igor obserwował ją niczym jastrząb.

— Jakie jest twoje imię, młoda osobo? — zwrócił się do Jeremy’ego pan Biały.

Zegarmistrz cofnął się o krok.

— Jeremy — powiedział. — I ja… nie rozumiem, panie… Biały. Zegar mierzy czas. Zegar nie jest niebezpieczny. Jak zegar może powodować problemy? To zegar doskonały!

— Więc uruchom go!

— Ale lady…

Załomotała kołatka u drzwi.

— Igorze? — rzucił Jeremy.

— Tak, jafnie panie? — odpowiedział Igor z korytarza.

— Jak ta służąca osoba się tam przedostała? — zdziwił się pan Biały, wciąż obserwując lady LeJean.

— To taka ich zwykła sztuczka — wyjaśnił Jeremy. — Ale ja… jestem pewien, że to tylko…

— To doktor Hopkinf, jafnie panie — zaanonsował gościa Igor. — Powiedziałem, że jeft pan zajęty, lecz…

…lecz doktor Hopkins, choć z pozoru łagodny jak mleko, był także wyższym funkcjonariuszem gildii i trwał na tym stanowisku od wielu lat. Przemknięcie pod ręką Igora nie sprawiło żadnych kłopotów komuś, kto potrafił kierować spotkaniem zegarmistrzów, z których żadnych dwóch nie tykało w rytmie zgodnym z resztą ludzkości.

— Przypadkiem akurat miałem sprawy w tej okolicy — oświadczył. — Więc to nie był żaden kłopot zajrzeć do aptekarza i odebrać… Och, masz gości?

Igor skrzywił się, ale musiał pamiętać o kodeksie.

— Czy podać herbatę, jafnie panie? — zapytał, gdy Audytorzy spojrzeli na doktora z niechęcią.

— Co to jest ta herbata? — chciał wiedzieć pan Biały.

— Należy do protokołu — warknęła niechętnie lady LeJean.

Pan Biały się zawahał. Protokół był ważny.

— Hm, no tak… — jąkał się Jeremy. — Podaj herbatę, Igorze. Proszę.

— Coś podobnego! Widzę, że ukończyłeś swój szklany zegar! — zawołał doktor Hopkins, najwyraźniej nieświadom atmosfery, w której mogłoby pływać żelazo. — Jakież wspaniałe dzieło!

Audytorzy spoglądali po sobie. Doktor Hopkins wyminął ich i przyjrzał się szklanej tarczy.

— Brawo, Jeremy — pochwalił. Zdjął okulary i przetarł je z entuzjazmem. — A co to za piękne niebieskie lśnienie?

— To jest… kryształowy pierścień, proszę pana — odparł Jeremy. — On… on…

— On przędzie światło — wyjaśniła lady LeJean. — A potem robi dziurę we wszechświecie.

— Naprawdę? — Doktor Hopkins znów włożył okulary. — Co za oryginalny pomysł. Czy wyskakuje kukułka?


Tik


Ze wszystkich najgorszych słów, które może usłyszeć człowiek znajdujący się wysoko w powietrzu, „oj-oj” łączy prawdopodobnie maksimum grozy z minimalnym marnowaniem tchu.

Kiedy Lu-tze je wymówił, Lobsang nie potrzebował tłumaczenia. Już od pewnego czasu obserwował chmury — stawały się coraz czarniejsze, gęściejsze i ciemniejsze.

— Uchwyt zaczyna mrowić! — krzyknął Lu-tze.

— Burza jest bezpośrednio nad nami! — wrzasnął Lobsang.

— Przecież parę minut temu niebo było czyste jak dzwon!

Ankh-Morpork znalazło się już o wiele bliżej. Lobsang rozróżniał niektóre wyższe budynki i widział rzekę płynącą zakolami przez miasto. Ale burza nadciągała ze wszystkich stron.

— Muszę tym wylądować, póki jeszcze można! — stwierdził Lu-tze. — Trzymaj się…

Miotła opadła, aż znalazła się o kilka stóp nad polami kapusty. Główki wyglądały jak pędzące rozmazane plamy tuż pod sandałami Lobsanga.

Lobsang usłyszał kolejne słowo — choć nie najgorsze, jakie można usłyszeć w czasie lotu, jednak wcale nie za dobre, kiedy wypowiada je osoba sterująca.

— Eee…

— Wiesz, jak to zatrzymać?! — wrzasnął Lobsang.

— Nie tak dokładnie! — odkrzyknął Lu-tze. — Trzymaj się, spróbuję coś zrobić!

Miotła przekrzywiła się kijem do góry, ale nadal mknęła w tym samym kierunku. Gałązki zaryły się w główki kapusty.

Całej szerokości pola potrzebowali, by zwolnić na samym końcu bruzdy, wśród zapachu, jaki potrafią wydać z siebie tylko zgniecione kapuściane liście.

— Jak wąsko umiesz kroić czas? — zapytał sprzątacz, przeskakując poniszczone rośliny.

— Jestem całkiem dobry… — zaczął Lobsang.

— Więc bądź lepszy, i to szybko!

Lu-tze rozpłynął się w błękicie, gdy pobiegł w stronę miasta. Lobsang dogonił go po pięćdziesięciu sążniach, ale sprzątacz wciąż zanikał, wciąż kroił czas na cieńsze i cieńsze warstwy. Uczeń zacisnął zęby i ruszył w pościg, napinając wszystkie mięśnie.

Starzec mógł być oszustem, jeśli idzie o walkę, ale tutaj nie robił żadnych sztuczek. Świat przesunął się od błękitu poprzez indygo aż do atramentowej, nienaturalnej ciemności, jakby znalazł się w cieniu zaćmienia słońca.

To był głęboki czas. Lobsang wiedział, że człowiek nie może tu przebywać długo. Nawet jeśli wytrzyma upiorne zimno, pewne części ciała po prostu nie są do tego stworzone. A jeśli zejdzie się za głęboko, można umrzeć przy zbyt szybkim powrocie.

Naturalnie, nie widział tego w rzeczywistości, zresztą żaden z uczniów nie widział, ale w klasach wisiały bardzo obrazowe rysunki. Życie człowieka może stać się bardzo, bardzo bolesne, kiedy jego krew zacznie poruszać się przez czas szybciej niż kości. Stanie się też bardzo krótkie.

— Nie wytrzymam… dłużej… — dyszał, pędząc za Lu-tze w fioletowym półmroku.

— Wytrzymasz — sapnął Lu-tze. — Jesteś przecież szybki!

— Nie jestem… do tego… przeszkolony!

Miasto zbliżało się ciągle.

— Nikt nie jest do tego szkolony! — warknął Lu-tze. — Próbujesz i przekonujesz się, że dobrze ci idzie!

— A co się dzieje, kiedy się przekonam, że nie idzie mi dobrze?

Bieg wydawał się teraz łatwiejszy. Lobsang nie miał już wrażenia, że skóra próbuje sama ściągnąć się z ciała.

— Martwi o niczym się nie przekonują. — Lu-tze obejrzał się na swego ucznia, a jego złośliwy uśmieszek był żółtą zębatą linią w mroku. — Zaczynasz chwytać? — dodał.

— Chyba… już złapałem…

— Dobrze. No to, skoro się rozgrzaliśmy…

Ku przerażeniu Lobsanga, sprzątacz zapadł się głębiej w ciemność.

Przywołał ostatnie rezerwy, o których wiedział, że już ich nie ma. Wrzasnął na wątrobę, żeby z nim została; miał wrażenie, że czuje, jak pęka mózg… Ale biegł dalej.

Sylwetka Lu-tze pojaśniała i Lobsang dogonił go w czasie.

— Wciąż jesteś? Ostatni wysiłek, mój chłopcze!

— Nie mogę!

— Możesz, u demona!

Lobsang zaciągnął się lodowatym powietrzem i upadł w przód…

…gdzie światło nabrało nagle barwy spokojnego, bladego błękitu, a Lu-tze biegł lekkim truchtem pomiędzy zastygłymi wozami i nieruchomymi ludźmi wokół miejskiej bramy.

— Widzisz? Nic takiego — stwierdził. — Tylko utrzymuj tempo, nic więcej. Spokojnie i równo.

Przypominało to chodzenie po linie. Nic trudnego, dopóki człowiek o tym nie myśli.

— Ale zwoje mówią, że przechodzi się w błękit, fiolet, potem w czerń, a potem się uderza w Barierę — zdziwił się Lobsang.

— No tak, zwoje… — mruknął Lu-tze i urwał, jakby samym tonem głosu mówił wszystko. — To jest, mój chłopcze, Dolina Zimmermana. Pomaga, jeśli wiesz, że istnieje. Opat mówił, że ma to jakiś związek z… jak im było… no, z warunkami brzegowymi. Coś w rodzaju… piany na przyboju. Jesteśmy na samej krawędzi, mój chłopcze!

— Ale przecież mogę bez trudu oddychać!

— Owszem. To nie powinno być możliwe. Tylko się nie zatrzymuj, bo zużyjesz całe dobre powietrze wokół pola twojego ciała. Dobry stary Zimmerman, co? Był jednym z najlepszych. Uważał też, że istnieje jeszcze jeden uskok, jeszcze bliżej Bariery.

— Znalazł go?

— Nie wydaje mi się.

— Dlaczego?

— To, jak eksplodował, było dość wyraźną sugestią. Ale nie przejmuj się. Tutaj możesz łatwo utrzymywać tempo krojenia. Nie musisz się nad tym zastanawiać. O innych sprawach powinieneś myśleć! Popatrz tylko na te chmury!

Lobsang uniósł wzrok. Nawet w tym błękitno-błękitnym pejzażu chmury nad miastem wyglądały złowieszczo.

— To samo wydarzyło się w Überwaldzie — tłumaczy! Lu-tze. — Zegar potrzebuje mnóstwo energii. Burza nadciągnęła jakby znikąd.

— Ale miasto jest ogromne! Jak znajdziemy tu zegar?

— Przede wszystkim spróbujemy dotrzeć do centrum — odparł Lu-tze.

— Po co?

— Bo jeśli dopisze nam szczęście, nie będziemy musieli biec tak daleko, kiedy uderzy błyskawica.

— Sprzątaczu, nie zdołamy prześcignąć błyskawicy!

Lu-tze odwrócił się szybko, chwycił Lobsanga za szatę i przyciągnął do siebie.

— Więc mi powiedz, dokąd pobiec, ścigaczu! — krzyknął. — Jest w tobie więcej, niż widać na pierwszy rzut trzeciego oka! Żaden uczeń nie powinien być zdolny do odkrycia Doliny Zimmermana! To wymaga setek lat ćwiczeń! I nikt nie mógłby zmusić prokrastynatorów, żeby tańczyły, jak im zagra, za pierwszym razem, kiedy je zobaczył! Bierzesz mnie za durnia? Osierocony chłopak, niezwykłe zdolności… Kim ty jesteś, do licha? Mandala cię znała! A ja jestem tylko śmiertelnym człowiekiem i wiem tyle, że raczej mnie demony porwą, niż dopuszczę, żeby świat rozsypał się po raz drugi! Więc mi pomóż! Cokolwiek jest w tobie, teraz jest mi potrzebne! Użyj tego!

Puścił chłopca i cofnął się. Żyłka na jego łysej głowie pulsowała rytmicznie.

— Ale ja nie wiem, co mógłbym zrobić…

— Odkryj, co możesz zrobić!


Tik


Protokół. Reguły. Precedensy. Sposoby załatwiania spraw. Tak zawsze działaliśmy, myślała lady LeJean. To i to musi nastąpić po tamtym. W tym była nasza siła. Zastanawiam się, czy może też być naszą słabością.

Gdyby wzrok mógł zabijać, z doktora Hopkinsa zostałaby już tylko mokra plama na ścianie. Audytorzy obserwowali każdy jego ruch jak koty przyglądające się nowemu gatunkowi myszy.

Lady LeJean istniała w ciele o wiele dłużej od pozostałych. Czas potrafi zmienić takie ciało, zwłaszcza u kogoś, kto nigdy wcześniej go nie miał. Ona by się tak nie gapiła i nie wściekała, tylko zdzieliła doktora czymś ciężkim. Co znaczy jeden człowiek mniej czy więcej?

Uświadomiła sobie z pewnym zdumieniem, że ta myśl jest typowo ludzka.

Ale pozostała szóstka wciąż miała mleko pod nosem. Nie zdawali sobie jeszcze sprawy z wymiarów obłudy, jaka jest niezbędna, by przetrwać jako istota ludzka. Najwyraźniej też trudno im się myślało wewnątrz tego małego ciemnego świata za oczami. Audytorzy podejmowali decyzje w porozumieniu z tysiącami, milionami innych Audytorów.

Wcześniej czy później jednak nauczą się myśleć na własny rachunek. Trochę to potrwa, bo najpierw spróbują uczyć się od siebie nawzajem.

W tej chwili przyglądali się podejrzliwie Igorowej tacy z nakryciami do herbaty.

— Picie herbaty należy do protokołu — przypomniała lady LeJean. — Muszę nalegać.

— Czy to poprawne? — zwrócił się pan Biały do doktora Hopkinsa.

— Ależ tak — potwierdził doktor. — Zwykle z imbirowym ciasteczkiem — dodał z nadzieją.

— Imbirowe ciasteczko — powtórzył pan Biały. — Sucharek o czerwonobrązowym ubarwieniu?

— Tak, profę pana. — Igor skinieniem głowy wskazał talerz na tacy.

— Chciałabym spróbować imbirowego ciasteczka — zaoferowała się panna Czerwona.

O tak, pomyślała lady LeJean. Koniecznie spróbuj imbirowego ciasteczka.

— Nie jemy nic i nie pijemy! — warknął pan Biały. Popatrzył na lady LeJean podejrzliwie. — To może spowodować niewłaściwe sposoby myślenia.

— Ale taki jest zwyczaj — upierała się lady LeJean. — Ignorowanie protokołu oznacza zwracanie na siebie uwagi.

Pan Biały szybko się dostosowywał.

— To wbrew naszej religii — oświadczył. — Poprawne!

Był to zadziwiający przeskok myślowy. Bardzo odkrywczy. A on wpadł na ten pomysł całkiem samodzielnie. Lady LeJean była pod wrażeniem. Audytorzy próbowali zrozumieć religię, ponieważ tak wiele działań, które całkiem nie miały sensu, podejmowano w jej imieniu. Religia mogła też usprawiedliwić praktycznie dowolną ekscentryczność. Ludobójstwo na przykład. W porównaniu z tym zakaz picia herbaty jest łatwy.

— Tak, w rzeczy samej! — Pan Biały zwrócił się do pozostałych Audytorów. — Czyż nie jest to prawda?

— Tak, nie jest to prawda. W rzeczy samej — odparł desperacko pan Zielony.

— Tak? — zdziwił się doktor Hopkins. — Nie wiedziałem, że istnieje religia zakazująca herbaty.

— W rzeczy samej — powtórzył pan Biały. Lady LeJean niemal wyczuwała gonitwę jego myśli. — To jest… tak, to napój… poprawne… to napój… ekstremalnie złych negatywnie przyjmowanych bogów. Jest… poprawne…Jest przykazaniem naszej religii, aby… tak… wystrzegać się także imbirowych ciasteczek. — Na jego czole pojawiły się krople potu. Jak na Audytora, była to kreatywność godna geniuszu. — Ponadto… — mówił powoli, jakby odczytywał słowa z niewidocznej dla pozostałych stronicy — …nasza religia… poprawne… nasza religia wymaga, by uruchomić zegar teraz! Albowiem… kto będzie wiedzieć, kiedy nadejdzie godzina?

Lady LeJean, choć wbrew sobie, miała ochotę zaklaskać.

— Rzeczywiście, kto? — zgodził się doktor Hopkins.

— Ja… ja się zgadzam, całkowicie — wtrącił Jeremy, który wciąż patrzył na lady LeJean. — Nie rozumiem, kim… o co to całe zamieszanie… Nie pojmuję, dlaczego… Ojej, głowa mnie boli…

Doktor Hopkins rozlał herbatę, tak pospiesznie zerwał się z krzesła i sięgnął do kieszeni płaszcza.

— Całkiemprzypadkiemmijałempodrodzeaptekę… — zaczął jednym tchem.

— Wydaje mi się, że pora nie jest właściwa dla uruchomienia zegara — stwierdziła lady LeJean, przesuwając się powoli obok stołu.

Młotek nadal leżał zachęcająco tam, gdzie leżał poprzednio.

— Widzę te małe błyski światła, doktorze Hopkins — powiedział z naciskiem Jeremy, wpatrując się w przestrzeń w średniej odległości przed sobą.

— Nie błyski światła! Tylko nie błyski światła! — jęknął doktor Hopkins.

Porwał z tacy Igora łyżeczkę, przyjrzał się jej, odrzucił za ramię, wylał z filiżanki herbatę, otworzył butelkę, roztrzaskując szyjkę o brzeg ławy, i nalał pełną filiżankę, w pośpiechu rozchlapując niebieskie lekarstwo na boki.

Tylko cale dzieliły młotek od palców lady LeJean. Nie śmiała się obejrzeć, ale wyczuwała, że tam jest. Gdy Audytorzy patrzyli na rozdygotanego Jeremy’ego, przesunęła palcami wzdłuż ławy. Nie musi się nawet ruszać z miejsca. Mocny zamach i rzut powinny załatwić sprawę.

Zobaczyła, jak doktor Hopkins próbuje przysunąć Jeremy’emu filiżankę do ust. Chłopak zasłonił twarz dłońmi i odepchnął filiżankę łokciem, wylewając lekarstwo na podłogę.

Palce lady LeJean objęły już trzonek. Machnęła ręką i z obrotu cisnęła młotkiem prosto w zegar.


Tik


Wojna źle się układała dla słabszej strony. Ich pozycje były źle wybrane, taktyka nieprzemyślana, strategia beznadziejna. Armia Czerwona posuwała się naprzód na całej szerokości frontu, rozczłonkowując uciekające resztki rozbitych batalionów Czarnych.

Na tym trawniku było miejsce tylko dla jednego mrowiska…

Śmierć odszukał Wojnę między źdźbłami trawy. Podziwiał jego dbałość o szczegóły. Wojna miał na sobie pełną zbroję, ale ludzkie głowy, które zwykle woził przytroczone do siodła, zastąpił głowami mrówek, razem z czułkami i całą resztą.

CZY ONE CIĘ ZAUWAŻAJĄ? JAK MYŚLISZ? — zapytał.

— Wątpię — odparł Wojna.

GDYBY JEDNAK WIDZIAŁY, Z PEWNOŚCIĄ BY TO DOCENIŁY.

— Ha! W tych czasach to jedyny przyzwoity teatr działań — stwierdził Wojna. — To mi się podoba u mrówek. Robale nigdy się nie uczą, nie?

ZGADZAM SIĘ, ŻE OSTATNIO BYŁO DOŚĆ SPOKOJNIE, przyznał Śmierć.

— Spokojnie?! — obruszył się Wojna. — Ha! Równie dobrze mógłbym zmienić imię na Akcję Policyjną albo Wynegocjowane Porozumienie. Pamiętasz, jak było za dawnych lat? Wojownicy toczyli pianę z ust! Wspaniałe czasy, co? — Pochylił się i klepnął Śmierć po plecach. — Ja się ścieram, a ty zbierasz, co?

To wygląda obiecująco, pomyślał Śmierć.

WSPOMNIAŁEŚ O DAWNYCH CZASACH… — zaczął ostrożnie. NA PEWNO PAMIĘTASZ TRADYCJE WYRUSZANIA…

Wojna spojrzał na niego pytająco.

— Zupełnie nic mi się nie kojarzy, staruszku.

POSŁAŁEM WEZWANIE.

— Jakoś sobie nie przypominam…

APOKALIPSA? — podpowiedział Śmierć. KONIEC ŚWIATA?

Wojna wciąż patrzył niepewnie.

— Coś stuka, stary kumplu, ale chyba nikogo nie ma w domu. A skoro o domu mowa… — Wojna ocenił wzrokiem drgające jeszcze pozostałości niedawnej rzezi. — Zjesz coś może?

Wokół nich las traw zaczął się zniżać i zmniejszać, aż stał się rzeczywiście tylko trawą na trawniku przed domem.

Dom był dawnym barakiem. Gdzie jeszcze mógłby mieszkać Wojna? Ale Śmierć zauważył bluszcz porastający dach. Przypomniał sobie czasy, kiedy Wojna nigdy nie dopuściłby do czegoś takiego — i mały robak niepokoju zaczął wgryzać się w jego umysł.

Wchodząc, Wojna odwiesił na wieszak swój hełm — a kiedyś by go nie zdejmował. Przy stołach wokół paleniska tłoczyliby się wojownicy, powietrze byłoby gęste od zapachu piwa i potu…

— Przyprowadziłem starego przyjaciela, kochanie — oznajmił.

Pani Wojnowa przygotowywała coś na nowoczesnej kuchence z czarnego żelaza, zainstalowanej — jak zauważył Śmierć — w dawnym palenisku; błyszczące rury sięgały na zewnątrz przez otwór w stropie. Powitała Śmierć skinieniem głowy, jakie żona zwykle przeznacza dla kogoś, kogo mąż — wbrew wcześniejszym ostrzeżeniom — przyprowadził z baru.

— Mamy królika — powiedziała. I dodała tonem kogoś, kto czuje się wykorzystywany, ale wie, że później ktoś inny za to zapłaci: — Jakoś go rozdzielę na trzy porcje.

Szeroka, rumiana twarz Wojny pokryła się zmarszczkami.

— Czy ja lubię królika?

— Tak, kochanie.

— Myślałem, że lubię wołowinę…

— Nie, kochanie. Po wołowinie masz wzdęcia.

— Aha. — Wojna westchnął. — Jest szansa na cebulę?

— Nie lubisz cebuli, kochanie.

— Nie?

— Z powodu kłopotów żołądkowych, kochanie.

— Aha.

Wojna uśmiechnął się z zakłopotaniem do Śmierci.

— Będzie królik — poinformował. — Ehm… Kochanie, czy ja wyruszam na apokalipsy?

Pani Wojnowa zdjęła pokrywkę z rondla i ze złością dźgnęła coś wewnątrz.

— Nie, kochanie — odparła stanowczo. — Zawsze potem wracasz przeziębiony.

— Myślałem, że… tak jakby lubiłem takie wyprawy…

— Nie, kochanie. Nie lubisz.

Śmierć słuchał tego zafascynowany. Nigdy jeszcze nie spotkał się z pomysłem, by własną pamięć trzymać w głowie kogoś innego.

— A może chciałbym się napić piwa? — spróbował jeszcze Wojna.

— Nie lubisz piwa, kochanie.

— Nie?

— Nie, źle się po nim czujesz.

— Aha. Ehm… A co sądzę o brandy?

— Nie lubisz brandy, kochanie. Lubisz swoją specjalną owsiankę z witaminami.

— A tak. — Wojna westchnął żałośnie. — Zapomniałem, że ją lubię. — Spojrzał zażenowany na Śmierć. — Jest całkiem dobra — zapewnił.

CZY MOGLIBYŚMY ZAMIENIĆ SŁOWO? — zapytał Śmierć. SAMI?

Wojna się zdziwił.

— Czy lubię zamie…

SAMI, JEŚLI MOŻNA! — huknął Śmierć.

Pani Wojnowa obejrzała się i rzuciła Śmierci pogardliwe spojrzenie.

— Rozumiem, doskonale rozumiem — oświadczyła z wyższością. — Ale nie próbuj nawet mówić nic, co wywoła u niego nadkwasotę. Tyle tylko chcę powiedzieć.

Pani Wojnowa była kiedyś walkirią, przypomniał sobie Śmierć. Kolejny dowód na to, że na polu bitwy należy zachowywać najwyższą ostrożność.

— Perspektywa małżeństwa nigdy cię nie kusiła, staruszku? — zapytał Wojna.

NIE, ABSOLUTNIE. W ŻADNYM RAZIE.

— Dlaczego nie?

Śmierć zakłopotał się trochę. To jakby pytać mur z cegieł, co myśli o dentystyce. Takie pytanie nie miało sensu, więc je zignorował.

ODWIEDZIŁEM DWÓCH POZOSTAŁYCH. GŁODU TO NIE OBCHODZI, A ZARAZA SIE BOI.

— My dwaj przeciwko Audytorom? — spytał Wojna.

RACJA JEST PO NASZEJ STRONIE.

— Jako Wojna — odparł Wojna — nie chciałbym ci opowiadać, co spotyka bardzo małe armie, które mają Rację po swojej stronie.

WIDZIAŁEM, JAK WALCZYSZ.

— Moja stara prawica nie jest już taka jak dawniej…

JESTEŚ NIEŚMIERTELNY. NIE JESTEŚ CHORY, oświadczył Śmierć, ale dostrzegł w oczach Wojny to smętne, trochę udręczone spojrzenie i wiedział, że wszystko to może się skończyć tylko w jeden sposób.

Być człowiekiem to się zmieniać, uświadomił sobie. A Jeźdźcy byli… jeźdźcami. Ludzie wymyślili sobie ich w pewnych kształtach, pewnych formach. I tak jak bogów, Wiedźmikołaja czy Wróżkę Zębuszkę, kształt ich odmienił. Nigdy nie staną się ludźmi, ale zarazili się pewnymi aspektami człowieczeństwa niczym jakąś chorobą.

Ponieważ w rzeczywistości nic, ale to nic nie może mieć jednego i tylko jednego aspektu. Ludzie wyobrazili sobie istotę nazywaną Głodem, ale kiedy dali jej już ręce, nogi i oczy, w rezultacie musiała także mieć mózg. To oznaczało, że myśli. A mózg nie może bez przerwy myśleć tylko o plagach szarańczy.

Zachowania emergentne, znowu… Zawsze pojawiają się komplikacje. Wszystko się zmienia.

DZIĘKI WSZYSTKIM MOCOM, pomyślał Śmierć na głos, ŻE JA POZOSTAJĘ CAŁKOWICIE NIEZMIENIONY I DOKŁADNIE TAKI SAM JAK ZAWSZE.

A potem była już pierwsza.


Tik


Młotek znieruchomiał w połowie drogi. Pan Biały podszedł i chwycił go w powietrzu.

— Doprawdy, lady Myrio — rzekł. — Myślałaś, że cię nie obserwujemy? Ty, Igorze, przygotuj zegar!

Igor przyjrzał mu się, potem zerknął na lady LeJean.

— Przyjmuję rozkazy tylko od pana Jeremy’ego. Dziękuję uprzejmie.

— Świat się skończy, jeśli uruchomicie ten zegar! — zawołała lady LeJean.

— Cóż za głupi pomysł — oświadczył pan Biały. — Śmiejemy się z niego.

— Hahaha — odezwali się posłusznie pozostali Audytorzy.

— Nie potrzebuję lekarstwa! — krzyczał Jeremy, odpychając doktora Hopkinsa. — I nie potrzebuję ludzi, którzy mi mówią, co mam robić! Zamknąć się wszyscy!

Nastała cisza i w chmurach zagrzechotał grom.

— Dziękuję — powiedział Jeremy, już spokojniejszy. — Do rzeczy. Mam nadzieję, że jestem człowiekiem racjonalnym i racjonalnie przeanalizuję tę sprawę. Zegar jest instrumentem pomiarowym. Zbudowałem zegar doskonały, droga pani. To znaczy panie. I panowie. Ten zegar zrewolucjonizuje pomiar czasu.

Przesunął wskazówki na prawie pierwszą. Potem schylił się, chwycił wahadło i wprawił je w ruch.

Świat kontynuował swe istnienie.

— Widzicie? Wszechświat nie zatrzymuje się nawet dla mojego zegara — ciągnął Jeremy. Założył ręce na piersi i usiadł. — Patrzcie — rzekł spokojnie.

Zegar tykał cicho. Potem coś zagrzechotało w otaczającej go maszynerii i wielkie zielonkawe rury ze szkła zaczęły syczeć.

— No cóż, wydaje się, że nic się nie stało — stwierdził doktor Hopkins. — To prawdziwe szczęście.

Iskry zabłysły wokół umocowanego nad zegarem piorunochronu.

— To tylko tworzy ścieżkę dla błyskawicy — wyjaśnił zachwycony Jeremy. — Posłaliśmy małą błyskawicę w górę, by powróciło o wiele więcej…

Jakieś elementy poruszały się we wnętrzu zegara. Zabrzmiał dźwięk najlepiej opisywany słowem „syk”, a zielonkawoniebieski blask wypełnił szafkę.

— Aha, nastąpiła inicjalizacja kaskady — ucieszył się Jeremy. — W ramach niewielkiego ćwiczenia, bardziej… hm, tradycyjny zegar wahadłowy został sprzężony z Wielkim Zegarem, tak że każda sekunda będzie regulowana według właściwego czasu. — Uśmiechnął się; zadrgał mu mięsień na policzku. — Pewnego dnia wszystkie zegary będą tak wyglądały. Wprawdzie nie znoszę takich nieprecyzyjnych określeń jak „teraz już lada sekunda”, mimo to jednak…


Tik


Na placu toczyła się bitwa. W dziwnych kolorach występujących w tym stanie krojonego czasu, który nazywa się Doliną Zimmermana, wszystko nabierało odcieni bladego błękitu.

Na pierwszy rzut oka wyglądało to, jakby kilku strażników próbowało zatrzymać gang. Jeden człowiek wzniósł się w powietrze i wisiał tam bez żadnej podpórki. Drugi wystrzelił z kuszy prosto w strażnika; strzała tkwiła nieruchomo jak przybita do powietrza.

Lobsang obejrzał ją z zaciekawieniem.

— Chcesz jej dotknąć, prawda? — odezwał się głos tuż za nim. — Masz zamiar wyciągnąć rękę i dotknąć jej, mimo wszystko, co ci powiedziałem. Lepiej uważaj na to nieszczęsne niebo!

Lu-tze nerwowo palił papierosa. Kiedy dym oddalił się o kilka cali od jego ciała, natychmiast zastygał w powietrzu.

— Na pewno nie możesz wyczuć, gdzie to jest? — zapytał.

— Wszędzie wokół nas, sprzątaczu. Jesteśmy tak blisko… To tak jakbym chciał zobaczyć las, kiedy stoję pod drzewami!

— No więc to jest ulica Chytrych Rzemieślników, a tam stoi budynek Gildii Zegarmistrzów. Skoro to tak blisko, nie ośmielę się wejść do środka, dopóki nie będziemy pewni.

— A co z uniwersytetem?

— Magowie nie są aż tak zwariowani, żeby porwać się na coś takiego.

— Więc chcesz spróbować prześcignąć błyskawicę?

— To wykonalne, jeśli wystartujemy z tego miejsca, z Doliny Zimmermana. Błyskawica nie jest aż taka szybka, jak ludzie sądzą.

— Czyli czekamy, aż czubek błyskawicy wysunie się z chmury?

— Ha! Ta dzisiejsza młodzież! Co się stało z jej edukacją? Pierwsze uderzenie idzie od ziemi w powietrze, mój chłopcze. Dzięki temu powstaje w powietrzu ładny tunel, którym uderza w dół główna błyskawica. Szukaj lśnienia. Musimy naprawdę przyłożyć sandałami w bruk, zanim dotrze do chmur. Trzymasz się?

— Mógłbym tak się trzymać cały dzień — zapewnił Lobsang.

— Nie próbuj. — Lu-tze znowu przeszukał wzrokiem niebo. — Może się myliłem. Może to zwykła burza. Wcześniej czy później dos…

Urwał. Wystarczył jeden rzut oka na twarz Lobsanga.

— No… dobrze — powiedział wołno. — Podaj mi tylko kierunek. Pokaż, jeśli nie możesz mówić.

Lobsang osunął się na kolana, wznosząc ręce do skroni.

— Nie wiem… nie wiem…

Srebrzyste światło zajaśniało nad miastem kilka ulic od nich. Lu-tze złapał chłopaka za łokieć.

— Idziemy! Stawaj na nogi. Szybsi od błyskawicy, tak? W porządku?

— Tak… tak, w porządku.

— Dasz radę, tak?

Lobsang zamrugał. Znowu widział szklany dom rozciągający się jako blady kontur nad miastem.

— Zegar — powiedział chrapliwie.

— Biegnij, chłopcze! Biegnij! — zawołał Lu-tze. — I nie zatrzymuj się, choćby nie wiem co!

Lobsang skoczył przed siebie i przekonał się, że to trudne. Czas, z początku leniwie, rozsuwał się przed nim na boki, kiedy przebierał nogami. Z każdym krokiem jednak biegł szybciej i szybciej, świat zmieniał kolory i zwalniał coraz bardziej.

Sprzątacz powiedział, że jest jeszcze jeden szew w czasie. Kolejna dolina, jeszcze bliżej punktu zero. O ile Lobsang w ogóle potrafił myśleć, miał nadzieję, że dotrze do niej szybko, bo inaczej ciało mu za chwilę się rozpadnie; czuł trzeszczenie kości.

Lśnienie było już w połowie drogi do ciężkich szarych chmur, ale Lobsang dotarł do skrzyżowania i widział, że wydobywa się z domu w środkowej części ulicy.

Obejrzał się i zobaczył, że sprzątacz został na kilka sążni w tyle, z otwartymi ustami — jak padający na twarz posąg.

Lobsang się skoncentrował, pozwolił czasowi przyspieszyć. Podbiegł do Lu-tze i chwycił go, nim starzec upadł na ziemię. Krew płynęła mu z uszu.

— Nie dam rady, chłopcze — wymamrotał. — Idź sam! Szybko!

— Zdążę! To jak bieg z górki!

— Nie, nie dla mnie!

— Nie mogę cię tak zostawić!

— Niech los chroni nas przed bohaterami! Załatw ten przeklęty zegar!

Lobsang się zawahał. Błyskawica wynurzała się już z chmury — dryfujący rozjarzony szpikulec.

Pobiegł. Błyskawica opadała w stronę sklepu, kilka budynków od niego. Widział już wiszący nad wystawą wielki zegar.

Pchnął ciało jeszcze mocniej pod prąd, a strumień czasu ustąpił. Ale błyskawica sięgnęła już żelaznego pręta na dachu.

Okno było bliżej niż drzwi. Lobsang opuścił głowę i skoczył. Szkło się roztrzaskało, odłamki poleciały na boki i zamarły w powietrzu, zegarki potoczyły się z wystawy i znieruchomiały, jakby pochwycone niewidoczną żywicą.

Przed sobą zobaczył kolejne drzwi. Chwycił za klamkę i szarpnął, czując przeraźliwy opór bloku drewna zmuszanego do ruchu ze znacznym ułamkiem prędkości światła.

Uchyliły się ledwie na kilka cali, kiedy za nimi zobaczył powolny naciek błyskawicy sączący się wzdłuż pręta do serca wielkiego zegara.

Zegar wybił pierwszą.

Czas się zatrzymał.


Ti…


Pan Socha, mleczarz, mył w zlewie butelki, kiedy powietrze zamgliło się nagle, a woda zastygła.

Przyglądał się jej przez chwilę. Potem, z miną człowieka, który postanowił wykonać eksperyment, przytrzymał butelkę nad kamienną posadzką i wypuścił ją z ręki.

Zawisła w powietrzu.

— Niech to demon — mruknął. — Jeszcze jeden idiota z zegarem…

To, co zrobił potem, nie należało do zwykłej praktyki mleczarskiej — przeszedł na środek pomieszczenia i wykonał kilka ruchów dłońmi.

Powietrze pojaśniało. Woda plusnęła. Butelka się roztrzaskała, chociaż — kiedy Ronnie odwrócił się i machnął na nią ręką — kawałki szkła znowu złożyły się razem.

Ronnie Socha westchnął i przeszedł do hali, gdzie przygotowywał śmietanę. Duże, szerokie misy ciągnęły się niknącym w dali szeregiem, a gdyby Ronnie kiedykolwiek pozwolił komuś to zauważyć, ta dal zawierała o wiele więcej dali, niż można znaleźć w dowolnym zwyczajnym budynku.

— Pokaż mi — rzekł.

Powierzchnia najbliższej misy mleka stała się lustrzana i zaczęła pokazywać obrazy…

Ronnie wrócił do mleczarni, zdjął z haczyka przy drzwiach swoją spiczastą czapkę, wyszedł i przez podwórze ruszył do stajni. Nieruchome niebo miało barwę posępnej szarości, kiedy wynurzył się z wrót, prowadząc konia. Koń miał lśniącą czarną sierść, ale było w nim coś dziwnego: jarzył się, jakby padało na niego czerwone światło. Mimo panującej szarości kłąb i boki mieniły się czerwienią.

I nawet kiedy był już zaprzężony do wózka, nie wyglądał jak żaden koń, który powinien ciągnąć wóz. Jednak ludzie jakoś tego nie zauważali, a Ronnie starał się pilnować, żeby tak pozostało.

Wózek lśnił białą farbą, tu i tam ozdobioną świeżą zielenią.

Napis na burcie oznajmiał dumnie:


RONALD SOCHA

Higieniczna Mleczarnia

Założona


Może to dziwne, ale ludzie nigdy nie pytali: „A kiedy dokładnie założona?”. Na szczęście, bo odpowiedź okazałaby się dość skomplikowana.

Ronnie otworzył bramę z podwórza i wśród stuku skrzynek z mlekiem wyruszył w bezczasową chwilę. To okropne, myślał, jak świat sprzysięga się przeciwko małym firmom.


Lobsang Ludd obudził się, słysząc ciche terkotanie.

Leżał w ciemności, ale ta z pewnym ociąganiem ustąpiła przed jego dłonią. Sprawiała wrażenie aksamitu — i nim właśnie była. Potoczył się pod jedną z gablot wystawowych.

Czuł lekką wibrację na karku. Ostrożnie sięgnął za siebie i zrozumiał, że to przenośny prokrastynator wiruje w swojej klatce.

A więc…

Jak teraz wygląda sytuacja? Żył w pożyczonym czasie. Miał godzinę, może o wiele mniej. Ale mógł go kroić, wobec tego…

Nie. Coś mu mówiło, że próba krojenia czasu zmagazynowanego w urządzeniu zbudowanym przez Qu jest pomysłem terminalnym. Sama myśl o tym budziła uczucie, że jego skóra znalazła się o cal od wszechświata pełnego ostrzy.

A więc… godzina, może o wiele mniej. Ale przecież można ponownie nakręcić szpulę, tak?

Nie. Dźwignia była na plecach. Można nakręcić szpulę kogoś innego. Dzięki ci, Qu, za twoje eksperymentalne modele.

A może da się zdjąć całość? Też nie. Uprząż jest elementem urządzenia. Bez niej różne części ciała zaczną się przesuwać z różnymi prędkościami. Efekt byłby prawdopodobnie zbliżony do tego, jakby zamrozić ludzkie ciało na sztywno, a potem zrzucić je po kamiennych schodach.

Otworzyć skrzynię łomem, który jest wewnątrz…

Przez szczelinę w drzwiach wydobywało się niebieskozielone lśnienie. Lobsang zrobił krok w tamtą stronę i usłyszał, że prokrastynator wyraźnie przyspiesza. Co oznaczało, że oddaje więcej czasu, a to źle, kiedy ma się godzinę, może o wiele mniej.

Odstąpił od drzwi i prokrastynator wrócił do spokojnego terkotu.

A więc…

Lu-tze został na ulicy. Też miał na plecach szpulę, która powinna uruchomić się automatycznie. W tym bezczasowym świecie jedynie on może przekręcić dźwignię.

Szyba, którą Lobsang rozbił, skacząc przez okno wystawowe, otwierała się wokół otworu niby wielki, migotliwy kwiat. Wyciągnął rękę, by dotknąć odprysku. Kawałek szkła poruszył się jak żywy, skaleczył go w palec, a potem opadł ku ziemi i zatrzymał się, dopiero kiedy opuścił pole otaczające ciało Lobsanga.

Nie dotykaj ludzi, mówił Lu-tze. Nie dotykaj strzał. Nie dotykaj niczego, co się porusza — to podstawowa zasada. Ale szkło…

…ale szkło w normalnym czasie leciało przez powietrze. I nadal miało energię, prawda?

Lobsang ostrożnie wyminął chmurę odłamków i otworzył frontowe drzwi sklepu. Drewno przesuwało się bardzo powoli, opierając się gigantycznej prędkości.

Lu-tze nie było na ulicy. Ale pojawiło się coś nowego, zawieszonego kilka cali nad ziemią, akurat w miejscu, gdzie leżał starzec. Przedtem Lobsang tego nie widział.

Ktoś z własnym przenośnym czasem zjawił się tutaj, upuścił to i odszedł, zanim zdążyło spaść.

Było to nieduże szklane naczynie zabarwione efektem temporalnym na niebiesko. Ale… jaką mogło mieć energię? Lobsang zwinął dłoń, ostrożnie wsunął ją pod słoiczek i uniósł; nastąpiło mrowienie i nagłe poczucie ciężaru, gdy pole wirników objęło dziwny obiekt.

Powróciły jego prawdziwe kolory. Słoiczek był mlecznoróżowy… a raczej przezroczyste szkło wydawało się różowe z powodu swej zawartości. Na papierowej przykrywce znajdowały się marnie wydrukowane i niewiarygodnie piękne truskawki otaczające ozdobny napis:


Ronald Socha Higieniczna Mleczarnia

JOGURT TRUSKAWKOWY

„Świeży jak poranna rosa”


Socha? Znał to nazwisko! Ten człowiek dostarczał do Gildii Złodziei mleko! Dobre, świeże mleko, nie tę rozwodnioną ciecz o zielonkawym odcieniu, jaką proponowały inne mleczarnie. Bardzo solidny, wszyscy to przyznawali. Ale solidny czy nie, był przecież tylko mleczarzem. Owszem, bardzo dobrym mleczarzem, lecz skoro czas stanął, jak…

Lobsang rozejrzał się rozpaczliwie. Ludzie i wozy, tłoczący się na ulicy, wciąż tu byli. Nikt się nie poruszył. Nikt nie mógł się ruszyć.

Ale coś jednak sunęło wzdłuż rynsztoka. Szczur w czarnej pelerynie biegł na tylnych łapkach. Popatrzył na Lobsanga, a chłopak zobaczył, że stworzenie ma raczej czaszkę niż główkę. Jak na czaszkę, ta była dość sympatyczna.

Słowo PIP zamanifestowało się wewnątrz jego mózgu, nie zadając sobie trudu przechodzenia przez uszy. Potem szczur wskoczył na chodnik i wbiegł w zaułek.

Lobsang podążył za nim.

Chwilę później został od tyłu złapany mocno za szyję. Spróbował przełamać chwyt i uświadomił sobie, jak bardzo w walce polegał na krojeniu czasu. Poza tym osoba za jego plecami miała naprawdę mocne ręce.

— Chciałam tylko mieć pewność, że nie zrobisz niczego nierozsądnego — powiedziała. Mówiła kobiecym głosem. — Co to za aparat masz na plecach?

— Kim ty…

— Protokół w takich sytuacjach — przerwała mu — stwierdza, że pytania zadaje osoba trzymająca tę drugą w zabójczym chwycie za gardło.

— Eee… To prokrastynator. On… magazynuje czas. Ale kim…

— Och, nie zaczynaj znowu. Jak się nazywasz?

— Lobsang. Lobsang Ludd. Słuchaj, czy mogłabyś mnie nakręcić? To ważne…

— Z całą pewnością, Lobsangu Luddzie, jesteś bezmyślny i impulsywny, i zasługujesz na to, by zginąć głupią i bezsensowną śmiercią.

— Co?

— A także dość powoli kojarzysz. Mówiłeś o tej dźwigni?

— Tak. Czas mi się kończy. A teraz mogę spytać, kim ty jesteś?

— Panną Susan. Nie ruszaj się.

Usłyszał za sobą niewiarygodnie wyczekiwany odgłos nakręcanego mechanizmu prokrastynatora.

— Panna Susan? — zdziwił się.

— Tak mnie nazywa większość ludzi. Mam zamiar teraz cię puścić. Dodam tylko, że próba zrobienia czegoś głupiego nie przyniesie zamierzonych efektów. Poza tym jestem w tej chwili jedyną osobą na świecie, która może jeszcze mieć ochotę na zabawę z twoją dźwignią.

Ucisk zelżał. Lobsang odwrócił się powoli.

Panna Susan okazała się młodą kobietą drobnej budowy, ubraną w surowy czarny kostium. Włosy sterczały jej wokół głowy jak aureola, tak jasne, że aż białe, tylko z jednym czarnym pasemkiem. Ale najbardziej uderzające w niej było… było wszystko, uświadomił sobie Lobsang — od wyrazu twarzy po pozę, w jakiej stała. Niektórzy ludzie wtapiają się w tło. Panna Susan wtapiała się w pierwszy plan. Wszystko, przed czym stanęła, stawało się jedynie tłem.

— Skończyłeś? — spytała. — Obejrzałeś sobie wszystko?

— Przepraszam. Nie widziałaś tu pewnego staruszka? Ubrany trochę podobnie do mnie. I też nosi na plecach coś takiego.

— Nie. Teraz moja kolej. Masz rytm?

— Co?

Susan przewróciła oczami.

— No dobrze. Masz muzykę?

— Nie przy sobie, nie!

— I na pewno nie masz dziewczyny — uznała Susan. — Parę minut temu widziałam, jak przechodził tędy Stara Bieda. W tej sytuacji lepiej, żebyś na niego nie wpadł.

— A czy to on mógł zabrać mojego przyjaciela?

— Wątpię. Stara Bieda to raczej „to” niż „on”. Zresztą w tej chwili można tu spotkać gorsze rzeczy. Nawet strachy zeszły pod ziemię.

— Słuchaj… czas stanął, tak? — upewnił się Lobsang.

— Tak.

— Więc jak to możliwe, że tu jesteś i ze mną rozmawiasz?

— Nie jestem osobą przywiązana do czasu — wyjaśniła Susan. — Pracuję w nim, ale nie muszę w nim żyć. Jest nas kilkoro.

— Takich jak ten Stara Bieda, o którym wspomniałaś?

— Zgadza się. I Wiedźmikołaj, Wróżka Zębuszka, Piaskowy Dziadek… tacy ludzie.

— Myślałem, że są mityczni.

— I co? — Susan wyjrzała z zaułka.

— A ty nie jesteś mityczna?

— Rozumiem, że nie zatrzymałeś zegara — stwierdziła panna Susan, rozglądając się po ulicy.

— Nie. Przybyłem… za późno. Może nie powinienem wracać, żeby pomóc Lu-tze…

— Słucham? Biegłeś, żeby powstrzymać koniec świata, ale zatrzymałeś się, żeby pomóc jakiemuś staruszkowi? Ty… ty bohaterze!

— Och, to nie było żadne…

Lobsang urwał. Nie powiedziała „Ty bohaterze” tonem, jakim się mówi „Jesteś gwiazdą”. Raczej tonem, jakiego używa się, by powiedzieć „Ty idioto”.

— Widuję wielu podobnych do ciebie — ciągnęła Susan. — Bohaterowie mają dość nędzne pojęcie o elementarnej matematyce. Gdybyś roztrzaskał ten zegar, zanim uderzył, wszystko skończyłoby się dobrze. Teraz świat znieruchomiał, mamy do czynienia z inwazją i prawdopodobnie wszyscy zginiemy tylko dlatego, że zatrzymałeś się, by komuś pomóc. Owszem, bardzo szlachetne i takie tam, ale też bardzo… ludzkie.

Użyła tego słowa, jakby jej zdaniem oznaczało „głupie”.

— Chcesz powiedzieć, że do ratowania świata są potrzebni zimni wyrachowani dranie?

— Zimne rachunki pomagają, muszę przyznać. To może teraz pójdziemy obejrzeć ten zegar?

— Po co? Szkoda już się stała. Jeśli go rozbijemy, będzie jeszcze gorzej. Poza tym, no… Moja szpula zaczęła się tam wariacko kręcić i… no wiesz, byłem…

— Ostrożny — dokończyła Susan. — To dobrze. Ostrożność jest rozsądna. Ale chcę coś sprawdzić.

Lobsang usiłował jakoś wziąć się w garść. Ta dziwna kobieta zachowywała się tak, jakby dokładnie wiedziała, co robi — jakby dokładnie wiedziała, co robią wszyscy… No ale jaki miał wybór?

I wtedy przypomniał sobie, co znalazł.

— Czy to coś oznacza? — zapytał, pokazując jej słoiczek z jogurtem. — Jestem pewien, że został upuszczony na ulicy już po zatrzymaniu czasu.

Wzięła słoik i przyjrzała mu się.

— Och… — rzuciła obojętnie. — Ronnie się tu kręcił, tak?

— Ronnie?

— Wszyscy znamy Ronniego.

— Nie rozumiem, co to ma znaczyć.

— Powiedzmy tyle, że jeśli Ronnie znalazł twojego przyjaciela, to twojemu przyjacielowi nic raczej nie grozi. Prawdopodobnie. W każdym razie mniej niż gdyby go znalazł ktokolwiek inny. Słuchaj, to naprawdę nie jest właściwa chwila, żeby się martwić o jedną osobę. Zimne rachunki, jasne?

Wyszła na ulicę. Lobsang ruszył za nią. Szła, jakby ta ulica była jej własnością. Zaglądała we wszystkie zaułki i bramy, ale nie tak jak potencjalna ofiara obawiająca się napastników. Lobsang miał wrażenie, że jest rozczarowana, nie znajdując w cieniach niczego niebezpiecznego.

Dotarła do sklepu, weszła do środka i zatrzymała się na moment, spoglądając na unoszący się kwiat rozbitego szkła. Jej mina sugerowała, że uważa to za coś całkowicie normalnego i że widywała już rzeczy o wiele ciekawsze. Potem ruszyła dalej i przystanęła przed wewnętrznymi drzwiami. Blask wciąż wydobywał się przez szczelinę, lecz wyraźnie już przygasał.

— Uspokaja się — stwierdziła. — Nie powinno być tak źle. Ale jest tam dwóch ludzi.

— Kto?

— Czekaj, otworzę drzwi. I uważaj.

Drzwi uchyliły się bardzo wolno. Lobsang wszedł za dziewczyną do warsztatu. Prokrastynator zawirował szybciej.

Zegar lśnił na środku pomieszczenia. Samo patrzenie na niego sprawiało ból.

Lobsang jednak patrzył.

— Jest… Jest taki, jak sobie wyobrażałem — powiedział. — To sposób na…

— Nie podchodź bliżej — ostrzegła go Susan. — Uwierz mi, to niepewna śmierć. Uważaj.

Lobsang zamrugał. Ostatnie kilka myśli zdawało się nie należeć do niego.

— Co mówiłaś?

— Powiedziałam, że to niepewna śmierć.

— Gorsza od pewnej śmierci?

— O wiele. Popatrz.

Podniosła z podłogi młotek i wyciągnęła go ostrożnie w stronę zegara. Drżał jej w dłoni, kiedy znalazł się bliżej, a ona zaklęła pod nosem, gdy wyrwał się z jej uścisku i zniknął. Tuż przedtem wokół zegara pojawił się malejący pierścień, który wyglądał tak, jak mógłby wyglądać młotek, gdyby rozprasować go na płasko i zgiąć w obręcz.

— Masz pojęcie, co się stało? — spytała.

— Nie.

— Ja też nie. A teraz wyobraź sobie, że to ty byłeś młotkiem. Niepewna śmierć, rozumiesz?

Lobsang przyjrzał się dwóm nieruchomym ludziom. Jeden był średniego wzrostu i miał właściwą liczbę kończyn, by zakwalifikować go jako istotę ludzką; a zatem wątpliwości winny prawdopodobnie przemawiać na jego korzyść. Wpatrywał się w zegar. Podobnie drugi: mężczyzna w średnim wieku, ze zbaraniałą miną, wciąż. trzymający filiżankę herbaty oraz — o ile Lobsang mógł to dostrzec — herbatnika.

— Ten, który nie wygrałby konkursu piękności, nawet gdyby był jedynym uczestnikiem, to Igor — wyjaśniła Susan. — Ten drugi to doktor Hopkins z Gildii Zegarmistrzów.

— Czyli wiemy już, kto zbudował ten zegar — uznał Lobsang.

— Raczej nie. Warsztat doktora Hopkinsa znajduje się o kilka ulic stąd. Doktor Hopkins buduje oryginalne zegarki dla pewnego szczególnego typu wybrednych klientów. To jego specjalność.

— A więc… Igor musiał go zbudować.

— Wielkie nieba, ależ skąd! Igory to profesjonalni służący. Nigdy nie pracują dla siebie.

— Wydaje się, że bardzo dużo wiesz — zauważył Lobsang.

Susan okrążyła zegar jak zapaśnik szukający możliwości chwytu.

— Tak — przyznała, nie odwracając głowy. — Wiem. Pierwszy zegar się rozpadł. Ten jakoś wytrzymał. Ktokolwiek go zaprojektował, musiał być geniuszem.

— Geniuszem zła?

— Trudno powiedzieć. Nie dostrzegam żadnych oznak.

— Jakich oznak?

Przewróciła oczami.

— Na przykład wymalowane na boku „Hahaha!!!!!” byłoby wyraźną wskazówką, nie sądzisz?

— Przeszkadzam ci, prawda? — upewnił się Lobsang.

— Nie, skąd.

Z haka przy szklanych słojach Susan zdjęła zwój gumowego węża i obejrzała go w skupieniu. Potem rzuciła nim w kąt i znów patrzyła, jakby nigdy jeszcze niczego podobnego nie widziała.

— Nie mów ani słowa — rzuciła spokojnie. — Mają pewne niezwykle wyczulone zmysły. Po prostu wsuń się między te duże szklane kadzie za tobą i staraj się nie zwracać na siebie uwagi. Zrób to TERAZ.

Ostatnie słowo niosło jakieś dziwne wibracje i Lobsang poczuł, że jego nogi poruszają się same.

Drzwi uchyliły się nieco i wszedł jakiś człowiek.

W jego twarzy zaskakiwało to, jak uznał potem Lobsang, że była tak zupełnie nierzucająca się w oczy. Nigdy jeszcze nie widział twarzy całkowicie pozbawionej czegokolwiek wartego zapamiętania. Miała nos, usta i oczy, ale jakoś nie tworzyły razem oblicza. Były tylko częściami i nie składały się w sensowną całość. Jeśli już, to raczej w twarz posągu, który nieźle wygląda, ale nic nie wygląda z jego wnętrza.

Powoli, jak ktoś, kto musi myśleć o ruchach mięśni, ten człowiek odwrócił się i spojrzał na Lobsanga.

Chłopak poczuł, że napina się, gotów do krojenia czasu. Wirnik na plecach zgrzytnął ostrzegawczo.

— Myślę, że już wystarczy — oznajmiła Susan, wychodząc do przodu.

Szarpnięciem odwróciła nieznajomego, wbiła mu łokieć w żołądek, a potem pięścią tak mocno uderzyła pod brodę, że uniósł się w powietrze i uderzył o ścianę.

Kiedy upadał, Susan trafiła go w głowę ciężkim kluczem do śrub.

— Chyba możemy już iść — powiedziała, jak gdyby właśnie złożyła równo jakieś nieuporządkowane papiery. — Nic więcej tu nie znajdziemy.

— Zabiłaś go!

— To prawda. Nie był ludzką istotą. Mam… wyczucie w podobnych sprawach. Tak jakby odziedziczone. Poza tym… Idź, przynieś mi ten wąż. No już.

Ponieważ nadal trzymała klucz, Lobsang posłuchał. A przynajmniej próbował. Zwój, który rzuciła do kąta, był teraz zasupłany i splątany jak gumowe spaghetti.

— Złośliwość… Tak to nazywa mój dziadek — wyjaśniła Susan. — Lokalna wrogość okazywana nierzeczom przez rzeczy zawsze wzrasta, kiedy w pobliżu znajduje się Audytor. Nie potrafią temu zaradzić. Test gumowego węża jest całkiem dokładny w warunkach polowych. Tak twierdzi pewien znajomy szczur.

Szczur, pomyślał Lobsang. Ale głośno zapytał:

— Co to jest Audytor?

— I nie mają żadnego wyczucia kolorów. Nie rozumieją ich. Spójrz tylko, jak ten był ubrany. Szary garnitur, szara koszula, szare buty, szary krawat, szare wszystko.

— No… może to był ktoś, kto wyznawał luz w ubiorze…

— Myślisz? W takim razie żadna strata. Zresztą nie masz racji. Patrz.

Trup się rozpadał. Był to szybki i bezkrwawy proces, rodzaj suchego parowania. Ciało zmieniało się w lotny pył, który rozsnuwał się i znikał. Ostatnie garści na kilka sekund uformowały znajomy kształt, ale on zniknął również, z najlżejszym szeptem wrzasku.

— To był dhlang. — zawołał Lobsang. — Zły duch! Wieśniacy w dolinach wieszają amulety dla ochrony przed nimi! Ale myślałem, że dhlang są tylko zabobonem!

— Są przedbobonem — odparła Susan. — To znaczy, że są rzeczywiści, ale właściwie nikt w nich nie wierzy. Wszyscy zwykle wierzą w rzeczy, które nie są rzeczywiste. Ale tutaj dzieje się coś bardzo dziwnego. Te stwory są wszędzie dookoła i mają ciała. Nie powinno tak być. Musimy znaleźć tego kogoś, kto zbudował zegar.

— A kim pani jest, panno Susan?

— Ja? Jestem… nauczycielką.

Zauważyła, że przygląda się kluczowi, który wciąż trzymała w dłoni. Wzruszyła ramionami.

— W czasie przerwy bywa naprawdę ciężko, co? — rzucił Lobsang.


Wokół unosił się silny zapach mleka.

Lu-tze usiadł gwałtownie.

Znajdował się w dużej sali, a ktoś ułożył go na stole stojącym w samym środku. Sądząc z dotyku, blat pokryty był metalową blachą. Bańki na mleko stały rzędem pod ścianą, a wielkie metalowe misy przy zlewozmywaku rozmiarów wanny.

Obok zapachu mleka dało się wyczuć jeszcze inne — środków dezynfekujących, dobrze wyszorowanego drewna, a także daleki odór koni.

Zabrzmiały kroki. Lu-tze położył się szybko i zamknął oczy.

Ktoś wszedł. Pogwizdywał cicho pod nosem i musiał być mężczyzną, ponieważ żadna kobieta poznana w długim żywocie Lu-tze nie gwizdała w tak urywanym, syczącym stylu. Gwizdanie zbliżyło się do stołu, znieruchomiało na chwilę, a potem skierowało do zlewu. Po chwili zagłuszył je odgłos ręcznej pompy.

Lu-tze uchylił jedną powiekę.

Stojący przy zlewie mężczyzna był dość niski, tak że typowy fartuch w biało-niebieskie paski sięgał mu prawie do podłogi. Wydawało się, że myje butelki.

Lu-tze spuścił nogi z blatu. Poruszał się tak bezszelestnie, że przeciętny ninja brzmiałby przy nim jak orkiestra dęta… Sandały delikatnie dotknęły podłogi.

— Czujesz się lepiej? — zapytał mężczyzna, nie odwracając głowy.

— Och… no… tak. Świetnie — odparł Lu-tze.

— Pomyślałem sobie: to jakiś gość w stylu łysego mnicha. — Mężczyzna w fartuchu uniósł butelkę i przyjrzał się jej pod światło. — Nosi na plecach jakiś nakręcany aparat i nie ma szczęścia. Napijesz się herbaty? Nastawiłem czajnik. Mam masło jaka.

— Jaka? Czy ja wciąż jestem w Ankh-Morpork?

Lu-tze obejrzał pobliski wieszak z chochlami. Mężczyzna w fartuchu nadal się nie oglądał.

— Hm… Interesujący problem — stwierdził. — Można chyba powiedzieć, że jesteś tak jakby w Ankh-Morpork. Nie chcesz mleka jaka? Mogę zaproponować także krowie, kozie, owcze, wielbłądzie, lamie, końskie, kocie, psie, delfinie, wielorybie albo aligatorowe, jeśli wolisz.

— Co? Aligatory nie dają mleka! — Lu-tze chwycił największą chochlę. Zsunęła się z haka bez najmniejszego dźwięku.

— Nie mówiłem, że to łatwe.

Sprzątacz mocno chwycił chochlę.

— Co to za pracownia, przyjacielu? — zapytał.

— Jesteś… w mleczarni.

Człowiek przy zlewie powiedział to złowieszczo, jakby mówił: „W zamku grozy”. Potem umieścił ostatnią butelkę na desce ociekacza i — wciąż odwrócony plecami — wystawił dłoń do góry. Wszystkie palce były zwinięte oprócz środkowego, który sterczał wyprostowany.

— Wiesz, co to jest, mnichu?

— To nie jest przyjazny gest, przyjacielu.

Chochla przyjemnie ciążyła w dłoni. Lu-tze używał już w życiu dużo gorszej broni.

— Hm… Powierzchowna interpretacja, mnichu. Widzę na tobie ciężar stuleci. Powiedz mi, co to jest, a dowiesz się, kim jestem.

Chłód w mleczarni stał się nieco chłodniejszy.

— To twój środkowy palec — stwierdził Lu-tze.

— Phi! — odparł mężczyzna.

— Phi?

— Tak, phi. Masz przecież mózg. Użyj go.

— Posłuchaj, jestem ci wdzięczny za…

— Poznałeś tajemne mądrości, mnichu, jakich poszukują wszyscy. — Zmywacz butelek przerwał na chwilę. — Nie, podejrzewam nawet, że znasz całkiem oczywiste mądrości, leżące na samym wierzchu, których praktycznie nikt nie szuka. Kim jestem?

Lu-tze patrzył na samotny palec. Ściany mleczarni się rozpłynęły. Było coraz zimniej.

Myśli pędziły szaleńczo. Kontrolę nad nimi przejął bibliotekarz pamięci.

To nie jest normalne miejsce, to nie jest normalny człowiek. Palec. Jeden palec. Jeden z pięciu palców u… Jeden z pięciu. Jeden z Pięciu.

Słabe echa dawnych legend starały się zwrócić jego uwagę.

Jeśli od pięciu odjąć jednego, zostaje czterech.

I jeden odrzucony.

Lu-tze bardzo starannie odwiesił chochlę na miejsce.

— Jeden z Pięciu — powiedział. — Piąty z Czterech.

— No i trafiłeś. Od razu zauważyłem, że jesteś wykształcony.

— Jesteś… Jesteś tym, który odszedł, zanim stali się sławni?

— Tak.

— Ale… to przecież mleczarnia, a ty zmywasz butelki!

— I co? Musiałem się czymś zająć.

— Ale… byłeś Piątym Jeźdźcem Apokalipsy! — zawołał Lu-tze.

— I założę się, że nie pamiętasz nawet mojego imienia.

Lu-tze się zawahał.

— Nie. Chyba nigdy go nie słyszałem.

Piąty Jeździec się odwrócił. Oczy miał czarne. Całkowicie czarne. Błyszczące i czarne, bez śladu białka.

— Moje imię brzmi…

— Tak?

— Brzmi: Ronnie.


Bezczasowość narastała jak lód. Fale zamierały na morzu. Ptaki tkwiły przypięte do powietrza. Świat był nieruchomy.

Ale nie bezgłośny. Wszędzie rozlegał się odgłos jakby palca przesuwanego po brzegu bardzo wielkiego kieliszka.

— Chodźmy — powiedziała Susan.

— Nie słyszysz tego? — Lobsang się zatrzymał.

— Ale to się nam nie przyda…

Pchnęła Lobsanga w cień. Szara sylwetka Audytora pojawiła się w powietrzu na środku ulicy i zaczęła się obracać. Powietrze wokół niej wypełniło się pyłem, pył stał się wirującym walcem, a walec czymś wyglądającym jak człowiek, trochę niepewnie stojący na nogach.

Przez chwilę chwiał się w przód i w tył. Uniósł ręce i przyjrzał im się ze wszystkich stron. A później odmaszerował stanowczym krokiem. Kawałek dalej dołączył do niego drugi, który wyszedł z bocznego zaułka.

— To do nich niepodobne — stwierdziła Susan, kiedy obaj zniknęli za rogiem. — Coś knują. Chodźmy za nimi.

— A Lu-tze?

— Co z nim? Mówiłeś, że ile ma lat?

— Twierdzi, że osiemset.

— Czyli trudno go zabić. U Ronniego jest raczej bezpieczny, jeśli tylko zachowa czujność i nie będzie się kłócił. Chodź.

I ruszyła przed siebie.

Do Audytorów dołączali następni, wymijający nieruchome wozy i zamarłych ludzi. Sunęli ulicami w stronę — jak się okazało — placu Sator, jednego z większych obszarów otwartej przestrzeni w mieście. Dzień był targowy. Milczący, znieruchomiali ludzie tłoczyli się wśród straganów. A między nimi przesuwały się szare postacie.

— Są ich tam setki — zauważyła Susan. — Wszystkie w ludzkich postaciach. I wygląda, jakby mieli tu spotkanie.


Pan Biały zaczynał tracić cierpliwość. Aż do tej chwili nie zdawał sobie nawet sprawy, że w ogóle ją posiada, ponieważ jeśli w ogóle, to był czystą cierpliwością. Teraz jednak czuł, jak jego cierpliwość się ulatnia. Było to dziwne wrażenie gorąca w głowie. Ale jak myśl może być gorąca?

Masa wcielonych Audytorów przyglądała mu się z zaciekawieniem.

— Ja jestem panem Białym — poinformował pechowego Audytora, którego doprowadzono. Zadrżał ze zdumienia, że użył tego zaimka w liczbie pojedynczej i przeżył. — Nie możesz też być panem Białym. To spowoduje zamieszanie.

— Ale kończą się nam kolory — wtrąciła panna Fioletowa.

— Niemożliwe — oświadczył pan Biały. — Istnieje nieskończenie wiele kolorów.

— Ale nie ma tak wielu nazw — zauważyła panna Grafitowa.

— Niemożliwe. Każdy kolor musi mieć swoją nazwę.

— Udało się znaleźć tylko sto trzy określenia zielonego, zanim kolor staje się niebieskim albo żółtym — poinformowała panna Karmazynowa.

— Ten problem musi zostać rozwiązany. Proszę dołączyć go do listy, panno Brązowa. Musimy nazwać każdy możliwy odcień.

Jedna z żeńskich Audytorek zdziwiła się wyraźnie.

— Nie mogę wszystkiego pamiętać. I nie rozumiem, czemu pan mi wydaje polecenia.

— Jeśli nie liczyć renegatki, jestem pierwszy pod względem starszeństwa inkarnacji.

— Tylko o kilka sekund — przypomniała panna Brązowa.

— To nieistotne. Starszeństwo to starszeństwo. Taki jest fakt.

To był fakt. A Audytorzy mieli szacunek dla faktów. Faktem było też — o czym pan Biały wiedział — że w tej chwili ponad siedmiuset Audytorów wędrowało dość chwiejnie po całym mieście.

Pan Biały musiał skończyć z tym niekontrolowanym przyrostem wcieleń, jako że coraz więcej jego kolegów wpadało w kłopoty. Renegatka wykazała, że ludzka forma zmusza mózg do myślenia w pewien kłopotliwy sposób. Niezbędna jest najwyższa ostrożność. Taki jest fakt. Jedynie ci, którzy dowiedli, że zdołają przetrwać ten proces, powinni uzyskać zgodę na inkarnację i dokończenie dzieła. Taki jest fakt.

Audytorzy mieli szacunek dla faktów. Przynajmniej do tej chwili.

Panna Brązowa cofnęła się o krok.

— Mimo wszystko — rzekła — przebywanie tutaj jest niebezpieczne. Moim zdaniem powinniśmy deinkarnować.

Pan Biały odkrył, że ciało reaguje samodzielnie. Wypuściło z płuc powietrze.

— I pozostawić rzeczy niepoznanymi? — zapytał. — Rzeczy niepoznane są niebezpieczne. Wiele się uczymy.

— To, czego się uczymy, nie ma sensu.

— Im więcej się dowiemy, tym więcej sensu zyska. Nie istnieje nic, czego nie potrafilibyśmy zrozumieć.

— Nie rozumiem, dlaczego w tej chwili odczuwam silne pragnienie, by doprowadzić moją rękę do gwałtownego kontaktu z pańską twarzą — oznajmiła panna Brązowa.

— O to mi właśnie chodziło — wyjaśnił pan Biały. — Nie rozumie pani tego, a zatem jest to niebezpieczne. Proszę wykonać ten akt, a dowiemy się więcej.

Uderzyła go.

Uniósł dłoń do policzka.

— Narodziny spontanicznych myśli o uniknięciu powtórzenia zdarzenia — powiedział. — Także wzrost temperatury. Co warte uwagi, ciało istotnie wydaje się prowadzić samoczynny proces myślowy.

— Z mojej strony — oznajmiła panna Brązowa — spontaniczne myśli dotyczą satysfakcji połączonej z lękiem.

— Nauczyliśmy się więcej o ludziach — stwierdził pan Biały.

— W jakim celu? — zapytała panna Brązowa, której uczucie lęku narastało na widok wykrzywionej twarzy pana Białego. — Z naszego punktu widzenia przestali na cokolwiek wpływać. Czas się skończył. Są skamielinami. Skóra pod jednym z pańskich oczu drga.

— Jest pani winna niewłaściwej myśli — odparł pan Biały. — Oni istnieją. A zatem musimy zbadać ich pod każdym względem. Chcę przeprowadzić kolejny eksperyment. Moje oko funkcjonuje doskonale.

Wziął ze straganu topór. Panna Brązowa cofnęła się jeszcze o krok.

— Spontaniczne myśli o lęku narastają znacząco — powiedziała.

— A przecież to tylko bryła metalu na kawałku drewna — stwierdził pan Biały, ważąc topór w ręku. — My, którzy widzieliśmy serca gwiazd… którzy widzieliśmy płonące światy… którzy widzieliśmy dręczoną przestrzeń… Cóż jest w tym toporze, co mogłoby budzić w nas niepokój?

Machnął. To było niezgrabne cięcie, a szyja człowieka jest o wiele mocniejsza, niż się ludziom wydaje, ale kark panny Brązowej eksplodował kolorowymi płatkami. Runęła na ziemię.

Pan Biały zmierzył wzrokiem otaczających go Audytorów. Cofnęli się wszyscy.

— Czy jest jeszcze ktoś, kto chciałby przeprowadzić eksperyment? — zapytał.

Odpowiedział mu chór nerwowych zaprzeczeń.

— Dobrze — pochwalił pan Biały. — Bardzo wiele się uczymy.


— On jej odrąbał głowę!

— Nie krzycz! — syknęła Susan. — I własną głowę trzymaj nisko!

— Ale on…

— Ona chyba już o tym wie. Poza tym to nie ona, ale „to”. To drugie też.

— Co się tam dzieje?

Susan cofnęła się w cień.

— Nie jestem całkiem pewna. Ale wydaje mi się, że próbowali zbudować sobie ludzkie ciała. Zresztą całkiem dobre kopie. I teraz… zachowują się po ludzku.

— Nazywasz to ludzkim zachowaniem?

Spojrzała na Lobsanga ze smutkiem.

— Niewiele wychodzisz z domu, prawda? Mój dziadek powtarza, że kiedy inteligentna istota przyjmuje ludzki kształt, zaczyna myśleć jak człowiek. Forma określa funkcję.

— To miało być działanie istoty inteligentnej? — oburzył się Lobsang, wciąż zaszokowany.

— Nie tylko rzadko wychodzisz, ale też nie czytujesz książek historycznych. — Susan westchnęła. — Słyszałeś o przekleństwie wilkołaków?

— Czy być wilkołakiem samo w sobie nie jest dostatecznym przekleństwem?

— One tak nie uważają. Ale kiedy pozostają zbyt długo w wilczej postaci, stają się wilkami. Wilk to bardzo silna… forma. Rozumiesz? Chociaż umysł pozostaje ludzki, wilk przeciska się tam przez nos, uszy i łapy. Wiesz coś o czarownicach?

— Tak… ukradliśmy którejś miotłę, żeby się tu dostać — wyznał Lobsang.

— Naprawdę? No to mieliście szczęście, że nastąpił koniec świata — uznała Susan. — W każdym razie najlepsze czarownice znają taką sztuczkę, którą nazywają Pożyczaniem. Potrafią wejść do umysłu zwierzęcia. Bardzo użyteczne. Ale kłopot polega na tym, że trzeba wiedzieć, kiedy się wycofać. Bądź kaczką za długo, a kaczką już zostaniesz. Bystrą kaczką, zapewne, mającą trochę dziwaczne wspomnienia, ale jednak kaczką.

— Poeta Hoha śnił kiedyś, że jest motylem, a potem obudził się i powiedział: „Czy jestem człowiekiem, który śnił, że jest motylem, czy może motylem, który śni, że jest człowiekiem?” — rzekł Lobsang, próbując nadążyć.

— Naprawdę? — spytała z ożywieniem Susan. — I czym był?

— Kto to wie…

— A jak pisał swoje wiersze?

— Pędzelkiem, oczywiście.

— Nie trzepotał, wykonując bogate w informację figury w powietrzu albo składając jajeczka na liściach kapusty?

— Nikt nigdy o tym nie wspominał.

— W takim razie prawdopodobnie był człowiekiem — uznała Susan. — Interesujące, ale nie posuwa nas do przodu. Można tylko powiedzieć, iż Audytorzy śnią, że są ludźmi. A ich sen jest realny. Oni nie mają wyobraźni. Całkiem jak mój dziadek. Potrafią stworzyć doskonałą kopię czegokolwiek, ale nie umieją zbudować niczego nowego. Czyli, moim zdaniem, w tej chwili próbują odkryć, co naprawdę oznacza być człowiekiem.

— To znaczy?

— Że nie kontrolujesz wszystkiego w takim stopniu, jak ci się wydaje. — Raz jeszcze przyjrzała się tłumowi na placu. — Czy wiesz cokolwiek o osobie, która zbudowała zegar?

— Ja? Nie… No, prawie…

— Więc jak się tu znalazłeś?

— Lu-tze sądził, że właśnie tutaj budowany jest zegar.

— Naprawdę? Nieźle to odgadł. Trafiłeś nawet do właściwego domu.

— Ja, tego… To ja znalazłem dom. On… znaczy, wiedziałem, że tam właśnie powinienem być. Głupio brzmi, prawda?

— O tak. Z dzwoneczkami i fruwającymi ptaszkami. Ale to może być prawda. Ja też zawsze wiem, gdzie być powinnam. A gdzie powinieneś być teraz?

— Chwileczkę… — mruknął Lobsang. — Kim ty właściwie jesteś? Czas się zatrzymał, świat opanowały… różne bajki i potwory, ale po ulicach chodzi nauczycielka?

— Najlepsza osoba, jaką można wybrać — zapewniła Susan. — My nie lubimy głupot. Zresztą mówiłam ci już, że odziedziczyłam pewne zdolności.

— Na przykład życia poza czasem?

— To jedna z nich.

— Dziwna zdolność u nauczycielki.

— Ale przydaje się przy ocenianiu klasówek — odparła spokojnie Susan.

— Czy ty w ogóle jesteś człowiekiem?

— Ha! W takim samym stopniu co ty! Ale nie będę udawać, że nie mam w rodzinnej szafie kilku szkieletów.

Powiedziała to dziwnym tonem…

— To nie było tylko takie powiedzonko, prawda? — zapytał obojętnie Lobsang.

— Nie, właściwie nie — przyznała. — A ten mechanizm, który nosisz na plecach… Co będzie, kiedy przestanie się kręcić?

— Skończy mi się czas, oczywiście.

— Aha. Czyli fakt, że zwolnił i zatrzymał się mniej więcej wtedy, kiedy ten Audytor ćwiczył używanie topora, nie jest taki istotny?

— Nie kręci się?

Lobsang w panice usiłował dosięgnąć dłonią karku i aż się obrócił z wysiłku.

— Wygląda na to, że też masz ukryty talent. — Susan z uśmiechem oparła się o mur.

— Proszę cię! Nakręć mnie znowu!

— No dobrze. Jesteś…

— To nie było zabawne nawet za pierwszym razem.

— Nie szkodzi, nie mam wielkiego poczucia humoru.

Chwyciła go za ręce, kiedy mocował się z uprzężą prokrastynatora.

— Nie jest ci to potrzebne, rozumiesz? — powiedziała. — To tylko martwy ciężar! Uwierz mi! Nie rezygnuj! Tworzysz własny czas! I nie zastanawiaj się, w jaki sposób!

Popatrzył na nią ze zgrozą.

— Co się dzieje?

— Już dobrze, wszystko w porządku — uspokajała go cierpliwie Susan. — Takie odkrycia zawsze powodują wstrząs. Kiedy mnie to spotkało, nie miałam przy sobie nikogo, więc i tak możesz się uważać za szczęściarza.

— A co cię spotkało?

— Odkryłam, kim jest mój dziadek. Nie pytaj. A teraz skoncentruj się, pomyśl, gdzie powinieneś być.

— Hm… no… — Lobsang się rozejrzał. — Chyba gdzieś w tamtym kierunku.

— Nawet mi się nie śni, żeby spytać, skąd wiesz — rzekła Susan. — Poza tym w ten sposób oddalimy się od tego tłumu. — Uśmiechnęła się. — Spójrz na to od jaśniejszej strony — powiedziała. — Jesteśmy młodzi, mamy do dyspozycji cały czas świata… — Oparła ciężki klucz na ramieniu. — Idziemy poszaleć?


Gdyby istniało coś takiego jak czas, minęłoby kilka minut od odejścia Susan i Lobsanga. Mała figurka, wysokości około sześciu cali, wkroczyła do warsztatu. Za nią zjawił się kruk, który przysiadł na krawędzi drzwi i z wyraźną podejrzliwością obserwował jaśniejący zegar.

— Jak dla mnie wygląda na niebezpieczny — stwierdził.

PIP? — odparł Śmierć Szczurów, podchodząc bliżej.

— Nie, nie próbuj nawet być bohaterem — poprosił Miodrzekł.

Szczur podszedł do podstawy zegara, przyjrzał mu się z miną mówiącą „Im są więksi, tym boleśniejszy bywa upadek”, po czym uderzył kosą.

A w każdym razie próbował. Błysnęło, kiedy ostrze dotknęło szafki. Przez moment Śmierć Szczurów był kolistą, czarno-białą smugą wokół zegara… i zniknął.

— Mówiłem… — Kruk przygładził dziobem pióra. — Pewnie czujesz się teraz Panem Głuptasem, co?


— …i wtedy pomyślałem: jaka praca naprawdę wymaga kogoś z moimi zdolnościami? — opowiadał Ronnie. — Dla mnie czas to po prostu jeszcze jeden kierunek. Aż wpadłem na myśl, że przecież wszyscy chcą pić świeże mleko, prawda? I wszyscy by chcieli, żeby je im dostarczać wcześnie rano.

— Na pewno lepsze to od mycia okien — przyznał Lu-tze.

— Tym się zająłem, dopiero kiedy wymyślili okna — rzekł Ronnie. — Przedtem to było dorywcze ogrodnictwo. Jeszcze trochę zjełczałego masła jaka?

— Poproszę. — Lu-tze uniósł filiżankę.

Lu-tze miał osiemset lat i dlatego teraz odpoczywał. Bohater by się poderwał, pognał do milczącego miasta i…

No właśnie. I wtedy bohater musiałby się zastanowić, co robić dalej. Osiemset lat nauczyło Lu-tze, że wszystko, co zaszło, pozostaje zaszłe. Może pozostawać zaszłe w innym zestawie wymiarów, jeśli ktoś ma ochotę na techniczne szczegóły, ale nie można tego zajścia cofnąć. Zegar uderzył i czas się zatrzymał. Później może pojawić się rozwiązanie. A tymczasem filiżanka herbaty i rozmowa z tym nieoczekiwanym ratownikiem może ten czas przyspieszyć. W końcu Ronnie nie był zwyczajnym mleczarzem…

Lu-tze od dawna uważał, że nic nie dzieje się bez powodu, z możliwym wyjątkiem piłki nożnej.

— Masz tu świetny towar, Ronnie — pochwalił, upijając łyk. — Tym masłem, jakie ostatnio dostajemy, człowiek nawet osi by nie posmarował.

— To przez hodowlę — wyjaśnił Ronnie. — Ja dostaję to z górskich stad żyjących sześćset lat temu.

— Zdrowie… — Lu-tze uniósł filiżankę. — Ale to zabawne. Rozumiesz, gdyby komuś powiedzieć, że oryginalnie było Pięciu Jeźdźców Apokalipsy, a potem jeden odszedł i został mleczarzem, no wiesz, byliby zaskoczeni. Pytaliby, dlaczego właściwie…

Oczy Ronniemu błysnęły srebrzyście.

— Nieporozumienia artystyczne — burknął niechętnie. — Cała ta sprawa z ego… Niektórzy mogliby powiedzieć… Nie, nie chcę o tym mówić. Oczywiście, życzę im szczęścia.

— Oczywiście — zgodził się Lu-tze z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.

— I z wielkim zainteresowaniem śledzę ich kariery.

— Na pewno.

— Wiesz, usunęli mnie nawet z oficjalnej historii — poskarżył się Ronnie. Uniósł rękę i w dłoni pojawiła się książka. Wyglądała na całkiem nową. — To było wcześniej — oświadczył z przekąsem. — Księga Oma, Proroctwa Tobruna. Spotkałeś go kiedyś? Wysoki gość, broda, miał skłonność do chichotania bez powodu?

— To jeszcze przed moim czasem, Ronnie.

Ronnie wręczył mu książkę.

— Pierwsze wydanie. Sprawdź rozdział 2, wers 7.

Lu-tze przeczytał:

— „I Anioł w biel odzian otworzył Żelazną Księgę i piąty jeździec wyruszył w rydwanie płomiennego lodu, i słychać było łamanie praw i pękanie więzów, a tłumy zakrzyknęły: O Boże, teraz naprawdę mamy kłopot!”.

— To o mnie — oświadczył z dumą Ronnie.

Wzrok Lu-tze przesunął się do wersu ósmego: „I zobaczyłem jakby króliki o wielu barwach, ale w zasadzie w kraciasty deseń, tak jakby wirujące dookoła, i rozległ się głos jakby wielkiego lepkiego kapania”.

— Wers został z następnego wydania usunięty — wyjaśnił Ronnie. — Stary Tobrun był bardzo otwarty na wszelkiego rodzaju wizje. Ojcowie omnianizmu mogli wziąć i wymieszać, co tylko zechcieli. Oczywiście w tamtych czasach wszystko było nowe. Śmierć już wtedy był Śmiercią, to jasne, ale reszta tak naprawdę występowała jako Miejscowy Nieurodzaj, Bójka i Pryszcze.

— A ty…? — spróbował Lu-tze.

— Przestałem interesować publiczność. Tak mi przynajmniej tłumaczyli. W tamtych czasach graliśmy dla małych grup. Drobna plaga szarańczy, wysychająca studnia jakiegoś plemienia, wybuchający wulkan… Braliśmy każdy występ. Nie było miejsca dla pięciu. — Pociągnął nosem. — Tak mi tłumaczyli.

Lu-tze odstawił filiżankę.

— No cóż, Ronnie, miło się z tobą rozmawia, ale czas… czas nie ucieka, rozumiesz.

— Tak. Słyszałem o tym. Ulice pełne są Prawa. — Oczy Ronniego znowu błysnęły.

— Prawa?

Dhlang, Audytorów. Udało im się znowu zbudować szklany zegar.

— Wiesz o tym?

— Słuchaj, może i nie jestem jednym z Czterech Straszliwych, ale mam oczy i uszy otwarte.

— Przecież to koniec świata!

— Nie, wcale nie — zapewnił spokojnie Ronnie. — Wszystko ciągle istnieje.

— Ale nic się nie zmienia!

— No cóż, to już nie mój kłopot, prawda? Ja tylko dostarczam mleko i produkty mleczne.

Lu-tze rozejrzał się po skrzącej się czystością sali, ocenił lśniące butelki i błyszczące bańki. Cóż za zajęcie dla kogoś pozaczasowego… Mleko zawsze jest świeże.

Raz jeszcze zerknął na butelki i nieproszona myśl zaświtała mu w głowie.

Jeźdźcy mieli ludzką formę, a ludzie są próżni. Wiedza, jak wykorzystywać ludzką próżność, sama w sobie jest sztuką walki, a Lu-tze ćwiczył się w niej już od bardzo dawna.

— Założę się, że odkryję, kim byłeś — powiedział. — Założę się, że potrafię odgadnąć twoje prawdziwe imię.

— Ha — mruknął Ronnie. — Nie masz szans, mnichu.

— Nie jestem mnichem, tylko sprzątaczem — poprawił go spokojnie Lu-tze. — Nazwałeś ich Prawem, Ronnie. Musi istnieć prawo, zgadza się? Oni tworzą reguły, Ronnie. A muszą być jakieś reguły, prawda?

— Dostarczam mleko i produkty mleczne — powtórzył Ronnie, ale mięsień zaczął mu drgać na policzku. — Również jajka na zamówienie. To spokojny i pewny interes. Myślę nawet, czy nie zatrudnić kogoś do sklepu.

— Po co? — zdziwił się Lu-tze. — Przecież nie będzie miał co robić.

— I poszerzyć dział serów — ciągnął Ronnie, nie patrząc na sprzątacza. — Jest rynek dla serów. I pomyślałem, że może by załatwić sobie adres s-mailowy. Ludzie mogliby przysyłać mi zamówienia. Duży rynek.

— Wszystkie reguły zwyciężyły, Ronnie. Nic już się nie porusza. Nie ma niczego nieoczekiwanego, bo nic się nie zdarza.

Ronnie siedział wpatrzony w pustkę.

— Ale widzę, że znalazłeś swoją niszę, Ronnie — mówił Lu-tze. — Utrzymujesz tę pracownię w idealnym stanie, trudno zaprzeczyć. Myślę, że chłopcy naprawdę się ucieszą, wiedząc, że ty… no wiesz, że sobie radzisz. Tylko jedna sprawa, hm… Dlaczego mnie uratowałeś?

— Co? To było takie… z dobrego serca.

— Jest pan Piątym Jeźdźcem, panie Socha. Dobre serce?

Tylko że, myślał Lu-tze, od bardzo dawna masz ludzki kształt. Chcesz, żebym to odkrył… Chcesz tego. Tysiące lat takiego życia zawinęło cię w sobie. Będziesz walczył o każdą piędź, ale pragniesz, żebym wyciągnął z ciebie twoje imię.

Oczy Ronniego zalśniły.

— Dbam o swoich, sprzątaczu.

— Jestem jednym z twoich, tak?

— Masz… pewne cechy warte zachodu.

Spoglądali na siebie nawzajem.

— Zabiorę cię w miejsce, gdzie cię znalazłem — oznajmił Ronnie Socha. — To wszystko. Nie zajmuję się już tymi innymi rzeczami.

Audytor z otwartymi ustami leżał na plecach. Od czasu do czasu wydawał z siebie słabe, urywane odgłosy, jakby ciche jęki komara.

— Proszę spróbować jeszcze raz, panie…

— Ciemne Awokado, panie Biały.

— Naprawdę istnieje taki kolor?

— Tak, panie Biały — zapewnił pan Ciemne Awokado, który nie był do końca przekonany, że istnieje.

— No więc niech pan spróbuje jeszcze raz, panie Ciemne Awokado.

Pan Ciemne Awokado z ociąganiem sięgnął ręką w stronę ust leżącej postaci. Jego palce były jeszcze oddalone o kilka cali, kiedy — jak gdyby działając całkiem samodzielnie — lewa dłoń leżącego przesunęła się błyskawicznie i ścisnęła je. Chrupnęły kości.

— Czuję ostry ból, panie Biały.

— Co znajduje się w jego ustach, panie Ciemne Awokado?

— Wydaje się, że to poddany obróbce termicznej, sfermentowany produkt zbożowy, panie Biały. Ostry ból nie ustaje.

— To pożywienie?

— Tak, panie Biały. Wrażenia bólu naprawdę są w tej chwili wyraźnie wyczuwalne.

— Czy nie wydałem rozkazu, by nie próbować żadnego jedzenia, picia oraz innych niekoniecznych eksperymentów z aparatem zmysłowym?

— Rzeczywiście zakazał pan. Wrażenie ostrego bólu, o którym wspomniałem wcześniej, staje się teraz bardzo silne. Co mam robić?

Koncepcja „rozkazu” także okazała się nowa i całkowicie obca wszystkim Audytorom. Byli przyzwyczajeni do decyzji podejmowanych przez komitet, zapadających tylko wtedy, gdy zostały wyczerpane wszelkie możliwości nierobienia absolutnie niczego w rozważanej sprawie. Decyzje podejmowane przez wszystkich były decyzjami podejmowanymi przez nikogo, co naturalnie wykluczało wszelką odpowiedzialność.

Ale ciała rozumiały rozkazy. To było najwyraźniej coś, co ludzi czyniło ludźmi, więc Audytorzy w duchu badaczy przyjęli tę cechę. Zresztą i tak nie mieli wyboru. Budziły się w nich najrozmaitsze uczucia, kiedy słuchali instrukcji przekazywanych przez osobę trzymającą ostrą broń. Zaskakujące, jak gładko impuls konsultacji i dyskusji przekształcił się w naglące pragnienie, by robić to, co każe broń.

— Może go pan przekonać, by wypuścił pańską rękę?

— Sprawia wrażenie nieprzytomnego, panie Biały. Oczy ma przekrwione. Wydaje odgłos, jakby szybko wzdychał. A jednak ciało jest chyba zdeterminowane, by nie dopuścić do usunięcia chleba z ust. Czy mógłbym ponownie zgłosić kwestię nieznośnego bólu?

Pan Biały skinął na dwóch innych Audytorów. Z niemałym wysiłkiem uwolnili palce pana Ciemne Awokado.

— To coś, o czym musimy się więcej dowiedzieć — uznał pan Biały. — Wspominała o tym renegatka. Panie Ciemne Awokado?

— Słucham, panie Biały?

— Czy wrażenie bólu nadal trwa?

— Ręka wydaje się jednocześnie zimna i gorąca, panie Biały.

— To dziwne — uznał pan Biały. — Widzę, że będziemy musieli przestudiować ból bardziej dogłębnie.

Pan Ciemne Awokado odkrył, że cichy głosik w głębi jego umysłu wrzasnął na samą myśl o tym. Tymczasem pan Biały mówił dalej:

— Jakie istnieją inne rodzaje pożywienia?

— Znamy nazwy trzech tysięcy siedmiuset dziewiętnastu potraw — wyjaśnił pan Fioletowe Indygo, występując naprzód. Stał się ekspertem w takich kwestiach, co dla Audytorów było kolejną nowością. Nigdy wcześniej nie mieli ekspertów. Co wiedział jeden, wiedzieli wszyscy. Wiedza o czymś, o czym inni nie wiedzieli, czyniła kogoś w pewnym drobnym stopniu pojedynczym osobnikiem. A tacy mogli ginąć. Ale też dawała władzę i wartość, co oznaczało, że może nie zginą tak prędko. Nie było to proste i podobnie jak wielu innych Audytorów, ten także zaczynał kolekcjonować tiki i drgania twarzy, kiedy jego umysł starał się nadążać.

— Wymień jedną — polecił pan Biały.

— Ser — odparł szybko pan Fioletowe Indygo. — To zepsuty efekt laktacji bydła.

— Znajdziemy ser — zdecydował pan Biały.


Minęło ich trzech Audytorów.

Susan wyjrzała z bramy.

— Na pewno idziemy w dobrym kierunku? — spytała. — Oddalamy się od centrum miasta.

— To jest droga, którą powinienem iść — zapewnił Lobsang.

— No dobrze, ale nie podobają mi się te wąskie uliczki. Nie lubię się chować. Nie należę do chowających się osób.

— Tak, zauważyłem.

— Co to za budynek przed nami?

— To tylna ściana Królewskiego Muzeum Sztuki. Broad-Way jest po drugiej stronie. I tam właśnie musimy dotrzeć.

— Jak na przybysza z gór, dobrze znasz te okolice.

— Tutaj dorastałem. Znam też pięć różnych sposobów włamania się do muzeum. Kiedyś byłem złodziejem.

— A ja kiedyś umiałam przechodzić przez ściany — oświadczyła Susan. — Jakoś się to nie udaje przy zatrzymanym czasie. Myślę, że moc jest w pewien sposób blokowana.

— Naprawdę umiałaś przejść przez litą ścianę?

— Tak. To rodzinna tradycja — mruknęła Susan. — No dobrze, zajrzyjmy do muzeum. Przynajmniej nie ma tam zbyt wielu ludzi, nawet w najlepszym czasie.

Ankh-Morpork od wielu stuleci nie miało króla, lecz pałace często potrafią przetrwać. Król może nie być miastu potrzebny, ale zawsze przydadzą się wielkie sale i parę wygodnie obszernych ścian, nawet kiedy monarchia staje się tylko wspomnieniem, a sam budynek jest przemianowany na Wspaniały Pomnik Pracy Ludu.

Poza tym, choć ostatni król miasta nie przypominał obrazu olejnego — zwłaszcza po ścięciu, kiedy nikt nie wygląda najlepiej, nawet niski władca — ogólnie przyznawano, że zgromadził sporą kolekcję dzieł sztuki. Nawet prości mieszkańcy chętnie oglądali takie dzieła jak „Trzy duże różowe kobiety i jeden kawałek tiulu” Caravatiego czy „Mężczyzna z wielkim liściem figowym” Mauvaise’a. Poza tym miasto o historii tak długiej jak Ankh-Morpork gromadziło wszelkiego rodzaju artystyczne śmiecie i aby zapobiec blokowaniu ulic, potrzebowało czegoś w rodzaju publicznego strychu, by je tam składować. I tak, kosztem niewiele większym od kilku mil pluszowego czerwonego sznura oraz kilku staruszków w uniformach, by wskazywali drogę do „Trzech dużych różowych kobiet i jednego kawałka tiulu”, powstało Królewskie Muzeum Sztuki.

Lobsang i Susan szli spiesznie przez milczące sale. Jak u Fidgetta, trudno było poznać, że czas się tu zatrzymał. Jego upływ i tak był ledwie zauważalny. Mnisi z Oi Dong uważali to muzeum za cenne źródło.

Susan zatrzymała się, by spojrzeć na wielki, oprawny w złocone ramy obraz zajmujący całą ścianę długiego korytarza.

— Och… — powiedziała cicho.

— Co to jest?

— „Bitwa pod Ar-Gash” Blitzta.

Lobsang przyjrzał się spękanej, pociemniałej farbie i żółtobrązowemu werniksowi. Kolory wyblakły do kilkunastu błotnistych odcieni, ale prześwitywało przez nie coś gwałtownego i złego.

— Czy to miało być piekło? — zapytał.

— Nie, to było prastare miasto w Klatchu, tysiące lat temu — wyjaśniła Susan. — Ale dziadek mówił, że ludzie zmienili je w piekło. Blitzt oszalał, kiedy malował ten obraz.

— Ehm… Ale dobrze oddał burzowe chmury. — Lobsang przełknął ślinę. — Wspaniała, no… gra świateł…

— Zwróć uwagę, co się wynurza z tych chmur.

Lobsang spojrzał spod zmrużonych powiek na zaskorupiałe chmury i zastygłą błyskawicę.

— A tak. Czterech Jeźdźców. Często się pojawiają na…

— Policz dokładnie — poradziła.

Lobsang wytrzeszczył oczy.

— Tam jest dwóch…

— Nie żartuj, jest pię… — zaczęła, a potem podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem. Najwyraźniej nie był zainteresowany malarstwem.

Dwóch Audytorów oddalało się pospiesznie w stronę Komnaty Porcelanowej.

— Uciekają przed nami — stwierdził Lobsang.

Susan chwyciła go za rękę.

— Niezupełnie — sprostowała. — Oni zawsze się konsultują. A do tego musi ich być trzech! Wrócą tutaj, więc lepiej chodźmy!

Szarpnęła go i pociągnęła do sąsiedniej galerii.

Na drugim końcu zobaczyli szare postacie. Przebiegli dalej, obok pokrytych kurzem gobelinów, do kolejnej wielkiej sali.

— Na bogów, tam wisi obraz z trzema dużymi różowymi kobietami, mającymi tylko… — zaczął Lobsang.

— Uważaj trochę, co? To była droga do głównego wejścia! Ten budynek jest pełen Audytorów!

— Przecież to tylko muzeum sztuki! Nie ma tu dla nich nic ciekawego, prawda?

Wyhamowali z poślizgiem na marmurowych płytach. Szerokie schody prowadziły stąd na piętro.

— Tam będziemy odcięci — ostrzegł Lobsang.

— Wszędzie dookoła są balkony — odparła Susan. — Chodź!

Pociągnęła go po schodach do góry. Przebiegli pod łukiem sklepienia… i zatrzymali się.

Galerie miały kilka pięter wysokości. Z pierwszego piętra zwiedzający mogli spojrzeć w dół, na parter. A na parterze pracowali pilnie Audytorzy.

— Co oni robią, u demona? — szepnął Lobsang.

— Myślę — odparła posępnie Susan — że podziwiają Sztukę.


Panna Mandarynkowa była zirytowana. Ciało wysuwało wobec niej dziwne żądania, a praca, którą jej powierzono, szła bardzo źle.

Rama, otaczająca kiedyś „Wóz, który utknął w rzece” sir Roberta Cuspidora, stała teraz oparta o ścianę. Była pusta. Równo zwinięte nagie płótno leżało obok. Przed ramą, starannie uporządkowane według rozmiarów, wyrastały stosiki barwników.

Kilkudziesięciu Audytorów rozkładało je na składowe molekuły.

— Wciąż nic? — spytała panna Mandarynkowa, przechodząc wzdłuż ich szeregu.

— Nic. Jak dotąd jedynie znane molekuły i atomy — odpowiedział jeden z Audytorów. Głos drżał mu lekko.

— A może to ma jakiś związek z proporcjami? Zrównoważeniem cząsteczek? Podstawową geometrią?

— Nadal staramy się…

— No to do roboty!

Inni Audytorzy w galerii, pracowicie skupieni przed czymś, co niedawno było obrazem, a właściwie było nim nadal o tyle, że wszystkie co do jednej jego molekuły wciąż znajdowały się w sali, unieśli głowy, a potem znów pochylili się posłusznie.

Panna Mandarynkowa irytowała się coraz bardziej, ponieważ nie mogła odgadnąć, dlaczego się irytuje. Jednym z powodów było prawdopodobnie to, że kiedy pan Biały powierzał jej to zadanie, spoglądał na nią dziwnie. Być celem spojrzenia to dla Audytora nietypowe doświadczenie — żaden Audytor nie przyglądał się zbyt często innym Audytorom, gdyż wszyscy wyglądali tak samo. I żaden nie był przyzwyczajony do myśli, że można coś powiedzieć twarzą. Ani w ogóle do posiadania twarzy. Albo ciała, które w niezrozumiały sposób reagowało na wyraz innej twarzy, należącej — w danym przypadku — do pana Białego. Kiedy patrzył na nią w ten sposób, odczuwała straszliwe pragnienie, by paznokciami zdrapać mu tę twarz.

A to przecież zupełnie nie miało sensu. Żaden Audytor nie powinien doznawać takich uczuć wobec innego Audytora. Żaden Audytor nie powinien doznawać takich uczuć wobec czegokolwiek. Żaden Audytor nie powinien doznawać uczuć.

Była wściekła. Stracili tyle umiejętności… To przecież śmiechu warte, komunikować się metodą machania kawałkami skóry, a co do języka… Błuuee…

W całej historii istnienia wszechświata nigdy żaden Audytor nie doznał wrażenia „błuuee „. A to nieszczęsne ciało pełne było powodów do „błuuee „. Pewnie, mogła je w każdej chwili opuścić, a jednak… jednak… wcale nie chciała. Pojawiło się to okropne pragnienie, by tu zostać, sekunda po sekundzie…

I czuła się głodna. To też nie miało sensu. Żołądek to przecież tylko worek do trawienia pokarmów, nie powinien wydawać poleceń. Audytorzy mogli całkiem wygodnie przetrwać, wymieniając molekuły z otoczeniem i wykorzystując dowolne miejscowe źródło energii. To był fakt.

Ale niech ktoś spróbuje wytłumaczyć to żołądkowi. Wyczuwała go. Był tam w środku i burczał. Nękały ją własne organy wewnętrzne. Dlaczego ci… dlaczego ci… dlaczego skopiowali organy wewnętrzne? Błuuee.

Tego było za wiele. Musiała… chciała… dać temu wyraz, wykrzykując jakieś… jakieś straszne słowa…

— Dysonans! Zamieszanie!

Pozostali Audytorzy obejrzeli się ze zgrozą.

Ale te słowa nie pomogły pannie Mandarynkowej. Nie miały takiej mocy, jak kiedyś. Na pewno jest coś gorszego… A tak.

— Organy! — wrzasnęła, zadowolona, że wreszcie znalazła coś odpowiedniego. — I na co się tak… organy, gapicie? — dodała. — Do roboty!


— Rozbijają wszystko — szepnął Lobsang.

— Cali Audytorzy — stwierdziła Susan. — Uważają, że w ten sposób się czegoś dowiedzą. Nienawidzę ich, wiesz? Naprawdę nienawidzę.

Lobsang zerknął na nią z ukosa. Klasztor nie był instytucją jednopłciową. To znaczy, właściwie był, ale zbiorczo nigdy tak o sobie nie myślał, gdyż możliwość, by pracowały tam kobiety, nie przemknęła nawet przez głowę umysłom zdolnym do wyobrażenia sobie szesnastu wymiarów. Za to Gildia Złodziei uznawała fakt, że dziewczęta co najmniej dorównują chłopcom we wszystkich zakresach kradzieży — Lobsang zachował na przykład ciepłe wspomnienia o Steff, koleżance z klasy, która potrafiła wykraść człowiekowi drobne z tylnej kieszeni, a wspinała się lepiej od skrytobójców. Nie czuł się nieswojo w towarzystwie dziewcząt. Ale Susan budziła w nim przerażenie. Zdawało się, że jakaś ukryta jej część wrze gniewem, a przy Audytorach ten gniew się uwalnia.

Przypomniał sobie, jak uderzyła tamtego kluczem. Na jej twarzy dostrzegł wtedy lekkie skupienie, jakby chciała się upewnić, że prawidłowo wykonała zadanie.

— Pójdziemy? — zapytał niepewnie.

— Popatrz na nich — ciągnęła Susan. — Tylko Audytor rozłoży obraz na składniki, żeby zobaczyć, co czyni go dziełem sztuki.

— Tam jest wielki stos białego pyłu — zauważył.

— „Mężczyzna z wielkim liściem figowym” — odparła z roztargnieniem, nie odrywając wzroku od szarych sylwetek. — Oni rozłożyliby zegar, żeby szukać tykania.

— Skąd wiesz, że to „Mężczyzna z wielkim liściem figowym”?

— Akurat pamiętam, gdzie był. To wszystko.

— Jesteś miłośniczką sztuki? — spróbował Lobsang.

— Wiem, co mi się podoba — oświadczyła, nadal pilnie obserwując Audytorów. — A w tej chwili spodobałoby mi się dużo broni.

— Lepiej stąd chodźmy…

— Ci dranie pakują ci się do głowy, jeśli tylko im pozwolisz — mówiła, nie ruszając się z miejsca. — Kiedy zaczynasz myśleć: „Muszą istnieć jakieś prawa” albo „Przecież to nie ja wymyślam zasady”…

— Naprawdę uważam, że powinniśmy się stąd wynieść — powtórzył delikatnie Lobsang. — Przede wszystkim dlatego, że kilkoro ich wchodzi po schodach.

Gwałtownie odwróciła głowę.

— No to czego stoisz? — rzuciła.

Przebiegli kolejnym korytarzem do wystawy garncarstwa i obejrzeli się, dopiero kiedy dotarli do końca. Trójka Audytorów szła za nimi — nie biegli, ale w ich równym kroku było coś przerażającego, co mówiło „nie zatrzymamy się”.

— Dobrze, idźmy tędy…

— Nie, tędy — zaproponował Lobsang.

— To nie jest kierunek, o który nam chodzi — warknęła gniewnie Susan.

— Nie, ale tam jest tabliczka z napisem „Pancerz i broń”.

— Co z tego? Radzisz sobie z bronią?

— Nie! — oświadczył dumnie Lobsang i uświadomił sobie, że źle to zrozumiała. — Rozumiesz, uczyli nas walki bez…

— Może znajdzie się tam jakiś miecz dla mnie — mruknęła Susan i pomaszerowała naprzód.

Zanim Audytorzy dotarli do galerii, było ich już więcej niż trójka. Przystanęli.

Susan znalazła miecz, fragment wystawy uzbrojenia agatejskiego. Był stępiony od długiego nieużywania, ale gniew jarzył się wzdłuż ostrza.

— Powinniśmy biec dalej? — zapytał Lobsang.

— Nie. Oni zawsze doganiają. Nie wiem, czy tutaj można ich zabić, ale jeśli nie, możemy się postarać, żeby tego pożałowali. Nadal nie masz broni?

— Nie, bo widzisz, zostałem wyszkolony, by…

— No to nie wchodź mi w drogę, dobrze?

Audytorzy zbliżali się lękliwie, co Lobsang uznał za dziwne.

— Nie możemy ich zabić? — upewnił się.

— Zależy, jak żywymi pozwolili sobie się stać.

— Ale wyglądają na przestraszonych.

— Mają ludzkie postacie — rzuciła Susan przez ramię. — Ludzkie ciała. Idealne kopie. A ludzkie ciała miały tysiące, wiele tysięcy lat, kiedy bardzo nie chciały zostać przecięte na pół. A to tak jakby przesącza się do mózgu, nie sądzisz?

Audytorzy ruszyli naprzód, okrążając ich. Oczywiście, zaatakują wszyscy równocześnie. Nikt nie chce być pierwszy…

Trójka spróbowała chwycić Lobsanga.

Lobsang lubił treningowe walki w dojo. Pewnie, wszyscy tam nosili stroje ochronne i nikt naprawdę nie próbował nikogo zabić, co pomaga. Ale radził sobie tak dobrze, ponieważ umiał kroić czas. Dzięki temu zawsze potrafił znaleźć jakąś dodatkową przewagę. A kiedy się miało taką przewagę, nie były potrzebne wybitne umiejętności.

Tutaj przewagi nie było. Nie było czasu do krojenia.

Wykorzystał połączenie sna-fu, okidoki i wszystkiego, co skuteczne, bo jeśli człowiek traktował prawdziwą walkę jak walkę w dojo, to kończył martwy. Zresztą szarzy osobnicy nie byli żadnym wyzwaniem. Próbowali tylko chwycić i przytrzymać. Staruszka potrafiłaby się przed nimi obronić.

Dwóch odleciało do tyłu. Lobsang zajął się trzecim, który usiłował złapać go za szyję. Zerwał chwyt, odwrócił się, gotów do ciosu… I się zawahał.

— No nie… — usłyszał głos Susan i klinga przemknęła mu tuż przed twarzą.

Głowa przed nim oddzieliła się od swego byłego ciała w fontannie nie krwi, ale kolorowego lekkiego pyłu. Ciało wyparowało, na krótką chwilę stało się zawieszoną w powietrzu szarą szatą, a potem zniknęło.

Lobsang usłyszał za sobą dwa głuche uderzenia, a potem Susan chwyciła go za ramię.

— Wiesz, że w takich sytuacjach nie należy się zastanawiać — powiedziała.

— Ale to była kobieta!

— Nie, nie była kobietą. Za to była ostatnia. A teraz chodźmy, zanim zjawią się pozostali.

Skinęła głową w stronę grupy Audytorów, którzy bardzo uważnie przyglądali im się z drugiego końca sali.

— To nie było trudne — stwierdził Lobsang, oddychając głęboko. — A co robią tamci?

— Uczą się. Potrafisz walczyć lepiej?

— Oczywiście!

— To dobrze, bo następnym razem będą tak dobrzy, jak ty przed chwilą. Dokąd teraz?

— No… tędy!

Następną salę zapełniały wypchane zwierzęta. Kilkaset lat temu stanowiły prawdziwy szał. Ale nie były to smętne trofea myśliwskie, niedźwiedzie czy stetryczałe tygrysy, których pazury stawały przeciwko człowiekowi, uzbrojonemu jedynie w pięć kusz, dwudziestu ładowniczych i setkę ludzi nagonki. Niektóre z tych zwierząt ustawiano w grupy. Całkiem małe grupki całkiem małych zwierząt.

Były tu żaby siedzące wokół malutkiego nakrytego stołu. Były psy ubrane w myśliwskie kurtki, ścigające lisa w kapeluszu z piórkiem. Była małpa grająca na banjo.

— Och, nie… Tam jest cała orkiestra — szepnęła Susan tonem lękliwej fascynacji. — I popatrz na te tańczące kociaki…

— Potworne.

— Ciekawe, co się stało, kiedy człowiek, który to zrobił, spotkał się z moim dziadkiem.

— A spotkał się z twoim dziadkiem?

— O tak — stwierdziła. — O tak. A mój dziadek raczej lubi koty.

Lobsang zatrzymał się u stóp schodów, na wpół ukrytych za pechowym słoniem. Czerwony sznur, sztywny teraz jak żelazny pręt, sugerował, że schody nie należą już do publicznej części muzeum. Zadbano też o dodatkową sugestię w formie tabliczki o treści: „Absolutny zakaz wstępu”.

— Powinienem być tam, na górze — powiedział.

— No to na co czekamy? — Susan przeskoczyła nad sznurem.

Wąskie schody doprowadziły ich do rozległego podestu o nagich ścianach. Tu i tam stały kolumny skrzyń.

— Poddasze — stwierdziła Susan. — Chwileczkę… Co tu robi ta tabliczka?

— „Lewą stroną” — przeczytał Lobsang. — Wiesz, kiedy muszą tutaj przesuwać jakieś ciężkie przedmioty…

— Przyjrzyj się jej, co? — przerwała mu. — Widzisz to, co spodziewasz się zobaczyć, a nie to, co jest przed tobą!

Lobsang spojrzał.

— Głupia tabliczka — uznał.

— Hm… Na pewno interesująca. W którą stronę, twoim zdaniem, powinniśmy skręcić? Nie sądzę, żeby długo wahali się z decyzją, żeby nas ścigać.

— Jesteśmy całkiem blisko. Dowolne przejście będzie dobre.

— A zatem dowolne przejście. — Susan ruszyła w stronę wąskiej szczeliny między skrzyniami.

Lobsang poszedł za nią.

— O co ci chodziło z tą decyzją? — zapytał, kiedy zanurzyli się w półmroku.

— Tabliczka na schodach mówiła o zakazie wstępu.

— Chcesz powiedzieć, że złamią ten zakaz? — Zatrzymał się.

— W końcu tak. Ale będzie ich dręczyć straszne uczucie, że nie powinni. Oni przestrzegają reguł. W pewnym sensie oni sami są regułami.

— Ale przecież nie mogą posłuchać nakazu z tej tabliczki Lewo/Prawo, cokolwiek… Ach, rozumiem…

— Czy nauka nie jest przyjemna? O, tu mamy następną.


NIE KARMIĆ SŁONIA


— Ta jest dobra — przyznała Susan. — Nie można przestrzegać tego zakazu…

— …bo nie ma tu żadnego słonia — dokończył Lobsang. — Chyba zaczynam łapać, o co chodzi.

— To pułapka na Audytorów — uznała Susan, przyglądając się skrzyni.

— Tu jest jeszcze jedna, też dobra — zauważył Lobsang.


ZIGNORUJ TEN NAPIS

To rozkaz


— Niezłe posunięcie — przyznała Susan. — Ale zastanawiam się, kto wywieszał te tabliczki.

Gdzieś z tyłu dobiegły głosy. Brzmiały cicho, ale nagle jeden wzniósł się wyraźnie.

— …nakazuje Lewą, ale wskazuje Prawą! To nie ma sensu!

— To twoja wina! Zlekceważyliśmy pierwszą tabliczkę! Biada tym, którzy zbłądzą na ścieżkę nieregularności!

— Nie wygaduj mi takich głupot, organiczny stworze! Podnoszę na ciebie głos, ty…

Rozległ się stłumiony dźwięk, odgłos krztuszenia i wrzask, który dopplerowsko przeszedł w ciszę.

— Oni się biją między sobą? — zdumiał się Lobsang.

— Miejmy nadzieję. Ruszamy — zdecydowała Susan.

Skradali się ostrożnie w labiryncie korytarzyków między skrzyniami. Minęli tabliczkę mówiącą:


NORKA


— Aha… Wchodzimy w metafizykę — stwierdziła Susan.

— Dlaczego norka? — zdziwił się Lobsang.

— No właśnie. Dlaczego?

Gdzieś między skrzyniami głos dotarł do granic swych możliwości.

— Jakiego przeklętego organicznego słonia? Gdzie jest ten słoń?

— Nie ma żadnego słonia!

— Więc co tu robi ten napis?

— To…

I znowu ciche krztuszenie i ginący wrzask. A potem… tupot biegnących stóp.

Susan i Lobsang cofnęli się w cień.

— Co to? — odezwała się nagle Susan. — W co ja wdepnęłam?

Schyliła się i podniosła miękką, lepką masę. Gdy się prostowała, zobaczyła wychodzącego zza zakrętu Audytora.

Był rozgorączkowany, oczy miał rozbiegane. Patrzył na nich niepewnie, jakby usiłował sobie przypomnieć, kim są. Ale trzymał miecz — i trzymał go poprawnie.

Jakaś postać wynurzyła się za nim. Dłoń chwyciła go za włosy i szarpnęła głowę do tyłu. Druga dłoń przesłoniła otwarte usta.

Audytor wyrywał się przez moment, ale potem zesztywniał. I rozpadł się — maleńkie cząstki, wirując, rozpłynęły się w nicość.

Jeszcze przez chwilę ostatnie garści próbowały uformować w powietrzu szarą sylwetkę w kapturze, ale i ona rozerwała się z cichym krzykiem słyszalnym poprzez włoski na karku.

Susan zmierzyła podejrzliwym wzrokiem stojącą przed nią postać.

— Jesteś… Nie możesz być… Kim jesteś? — spytała.

Postać milczała. Powodem mogła być gruba tkanina przesłaniająca jej usta i nos. Ciężkie rękawice kryły dłonie. Co było dziwne, ponieważ reszta miała na sobie zdobioną cekinami wieczorową suknię. I etolę z norek. I plecak. I wielki kapelusz z tyloma piórami, że mógłby doprowadzić do wymarcia trzy rzadkie gatunki.

Postać sięgnęła do plecaka i podała im kawałek ciemnobrązowego papieru, jak gdyby przekazywała święte pismo. Lobsang wziął go delikatnie.

— Tu jest napisane „Higgs Meakins, mieszanka luksusowa” — odczytał. — Chrupiący Karmel, Orzechowa Niespodzianka… To czekoladki?

Susan otworzyła dłoń i spojrzała na zgnieciony Wir Truskawkowy, który podniosła z podłogi. Potem obrzuciła postać badawczym wzrokiem.

— Skąd wiedziałaś, że to poskutkuje? — spytała.

— Proszę! Z mojej strony nie macie się czego obawiać! — zapewnił stłumiony przez bandaże głos. — Zostały mi już tylko te z orzechami, a one nie rozpuszczają się tak prędko.

— Przepraszam — wtrącił Lobsang. — Właśnie zabiłaś Audytora czekoladą?

— Ostatnim Kremem Pomarańczowym, owszem. Tutaj łatwo nas zauważyć. Chodźcie ze mną.

— Audytor… — szepnęła Susan. — Ty też jesteś Audytorem, prawda? Dlaczego mam ci zaufać?

— Nie masz nikogo innego.

— Ale jesteś jedną z nich. Poznaję, nawet pod tym… pod tym wszystkim.

— Byłam jedną z nich — zapewniła lady LeJean. — Teraz myślę raczej, że jestem jedną z siebie.


Na poddaszu mieszkali ludzie. Cała rodzina. Susan zastanowiła się, czy ich obecność tutaj jest oficjalna, czy nieoficjalna, czy też może w którymś z tych stanów pośrednich, tak częstych w Ankh-Morpork, gdzie wciąż brakowało mieszkań. Tak duża część życia miasta działa się na ulicach, ponieważ nie mogła sobie znaleźć miejsca wewnątrz. Rodziny wychowywały się w systemie zmianowym, wykorzystując łóżko przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Tutaj wyglądało na to, że dozorcy i ludzie, którzy znali drogę do „Trzech dużych różowych kobiet i jednego kawałka tiulu” Caravatiego, wprowadzili się razem z rodzinami na to opuszczone poddasze.

Ratowniczka zajęła po prostu miejsce na nich. Rodzina, a w każdym razie jedna jej zmiana, siedziała na ławach wokół stołu, zastygła w bezruchu. Lady LeJean zdjęła kapelusz, powiesiła go na matce i potrząsnęła włosami. Potem odwinęła bandaże z nosa i ust.

— Tutaj jesteśmy stosunkowo bezpieczni — oświadczyła. — Oni trzymają się przede wszystkim głównych tras. Dzień dobry. Nazywam się lady Myria LeJean. Wiem, kim jesteś, Susan Sto Helit. Nie znam tego młodego człowieka, co mnie zaskakuje. Jak rozumiem, przybyliście tu, żeby zniszczyć zegar?

— Żeby go zatrzymać — odparł Lobsang.

— Zaraz, zaraz — wtrąciła Susan. — Przecież to nie ma sensu. Audytorzy nienawidzą wszystkiego, co ma związek z życiem. A przecież ty też jesteś Audytorem, prawda?

— Nie mam pojęcia — wyznała lady LeJean. — Ale w tej chwili wiem, że jestem wszystkim, czym Audytor być nie powinien. My… oni… Musimy zostać powstrzymani!

— Czekoladą? — mruknęła Susan.

— Zmysł smaku jest dla nas nowy. Obcy. Nie mamy żadnej obrony.

— Ale… czekolada?

— Sucharek prawie mnie zabił — odparła lady LeJean. — Susan, czy możesz sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy po raz pierwszy doświadcza się smaku? Dobrze zbudowaliśmy nasze ciała. O tak, mnóstwo kubków smakowych. Woda jest jak wino. Ale czekolada… Nawet umysł zamiera. Nie istnieje nic oprócz smaku. — Westchnęła. — Przypuszczam, że to cudowny sposób, by umrzeć.

— Na ciebie jakoś nie wpływa — zauważyła podejrzliwie Susan.

— To przez te bandaże i rękawice. I nawet z nimi ledwie się powstrzymuję. Ale gdzie są moje maniery? Usiądź, proszę. Przysuń sobie to małe dziecko.

Susan i Lobsang porozumieli się wzrokiem. Lady LeJean to zauważyła.

— Powiedziałam coś niewłaściwego? — zdziwiła się.

— Nie używamy ludzi jako mebli — oświadczyła Susan.

— Z pewnością nie będą o tym wiedzieli.

— Ale my będziemy wiedzieli — odparł Lobsang. — O to przede wszystkim chodzi.

— Ach, tyle jeszcze muszę się nauczyć. Jest tyle… tyle kontekstów bycia człowiekiem. Pan, drogi panie… Czy zdoła pan zatrzymać zegar?

— Nie wiem jak — przyznał Lobsang. — Ale… chyba powinienem wiedzieć. Spróbuję.

— Czy zegarmistrz by wiedział? Jest tutaj.

— Gdzie? — spytała ostro Susan.

— Przy tym przejściu, kawałek dalej.

— Przeniosłaś go tutaj?

— Ledwie mógł chodzić. Bardzo ucierpiał podczas starcia.

— Co?! — zawołał Lobsang. — Jak w ogóle mógł chodzić? Jesteśmy poza czasem!

Susan zaczerpnęła tchu.

— Nosi ze sobą własny czas, tak jak ty — oświadczyła. — Jest twoim bratem.

I to było kłamstwo. Ale chłopak nie był jeszcze gotowy na prawdę. Sądząc z jego twarzy, nie był gotów nawet na kłamstwo.


Bliźniaki — oświadczyła pani Ogg. Sięgnęła po szklaneczkę brandy, przyjrzała się jej i odstawiła. — Nie jeden. Było ich dwóch. Dwóch chłopców. Ale…

Skierowała na Susan spojrzenie gorące jak palnik.

— Myślisz sobie: To tylko stara wiejska akuszerka — powiedziała. — Myślisz sobie: Co ona wie?

Susan wyświadczyła jej grzeczność powiedzenia prawdy.

— Jakaś część mnie tak myśli — przyznała.

— Dobra odpowiedź. Jakaś część nas coś sobie myśli zawsze. Jakaś część mnie myśli: Kim jest ta zarozumiała pannica, która traktuje mnie, jakbym była pięcioletnim dzieciakiem? Ale większa część myśli: Ona ma po uszy własnych kłopotów, a widziała wiele rzeczy, których człowiek nie powinien oglądać. Chociaż muszę dodać, że jakaś część mnie myśli: Ja też widziałam. Widzenie rzeczy, których człowiek nie powinien oglądać, czyni nas ludźmi. No więc, panienko… jeśli masz choć trochę rozsądku, to jakaś część ciebie powinna myśleć: Ta czarownica wiele razy widziała mojego dziadka, kiedy siedziała przy łożu boleści, które nagle stawało się łożem śmierci, a jeśli jest gotowa napluć dziadkowi w oko, kiedy nadejdzie czas, to prawdopodobnie może całkiem poważnie mi zaszkodzić, jeśli coś takiego wpadnie jej do głowy. Rozumiesz ? No więc trzymajmy wszystkie nasze części przy sobie… — mrugnęła …jak powiedział najwyższy kapłan do aktorki.

— Zgadzam się całkowicie — zapewniła Susan. — Absolutnie.

— I dobrze. Więc… bliźniaki… Widzisz, to był jej pierwszy raz, a ludzki kształt nie był dla niej szczególnie typową formą, no wiesz, nie możesz zrobić tego, co przychodzi całkiem naturalnie, kiedy nie jesteś tak całkiem naturalna, no i… bliźniaki to nie jest takie całkiem właściwe słowo…

— Brat — powtórzył Lobsang. — Zegarmistrz?

— Tak — potwierdziła Susan.

— Przecież ja byłem podrzutkiem!

— On też.

— Chcę go zobaczyć. Zaraz.

— To może nie być najlepszy pomysł — ostrzegła Susan.

— Twoja opinia w tej kwestii mnie nie interesuje. Dziękuję uprzejmie. — Lobsang zwrócił się do lady LeJean. — Tym przejściem?

— Tak. Ale on śpi. Wydaje mi się, że zegar wzburzył mu umysł, a poza tym został trafiony podczas walki. Mówi przez sen.

— Co mówi?

— Ostatnie, co usłyszałam, zanim poszłam was szukać, to: „Jesteśmy całkiem blisko. Dowolne przejście będzie dobre”. — Lady LeJean popatrzyła na jedno, potem na drugie. — Czy powiedziałam coś niewłaściwego?

Susan przesłoniła dłonią oczy. No tak…

— Ja to powiedziałem — stwierdził Lobsang. — Zaraz jak tylko weszliśmy tu po schodach. — Obejrzał się na Susan. — Bliźniaki, tak? Słyszałem o takich przypadkach! Co pomyśli jeden, to i drugi pomyśli?

Susan westchnęła. Czasami, pomyślała, naprawdę jestem tchórzem.

— Coś w tym rodzaju, rzeczywiście — powiedziała.

— Chcę go zobaczyć, nawet jeśli on nie może mnie widzieć!

Niech to, mruknęła bezgłośnie Susan i pospieszyła za Lobsangiem. Audytorka sunęła za nimi, wyraźnie zaniepokojona.

Jeremy leżał na łóżku, chociaż w bezczasowym świecie nie było bardziej miękkie od czegokolwiek innego. Lobsang zatrzymał się i patrzył.

— Wygląda… całkiem jak ja — powiedział.

— O tak — zgodziła się Susan.

— Może trochę chudszy.

— Możliwe, rzeczywiście.

— Ma inną… inne linie na twarzy.

— Mieliście inne życie.

— Skąd wiedziałaś o nim i o mnie?

— Mój dziadek przejawia… zainteresowanie takimi przypadkami. Trochę też odkryłam sama.

— Dlaczego ktoś miałby się nami interesować? Nie jesteśmy wyjątkowi.

— Dość trudno będzie to wytłumaczyć. — Susan obejrzała się na lady LeJean. — Czy jesteśmy tu bezpieczni?

— Są zaniepokojeni tymi tabliczkami. Wolą się trzymać z daleka. A ja… tak to nazwijmy… zaopiekowałam się tymi, którzy szli za wami.

— Więc lepiej niech pan siądzie, panie Lobsang — zaproponowała Susan. — To może pomóc, kiedy opowiem o sobie.

— Tak?

— Moim dziadkiem jest Śmierć.

— Dziwne stwierdzenie. Śmierć jest końcem życia. Nie jest… osobą…

— Uważaj, kiedy do ciebie mówię…

Wiatr dmuchnął przez salę; światło się zmieniło. Cienie uformowały się na twarzy Susan. Słaby błękitny blask otoczył jej sylwetkę.

Po chwili blask zgasł. Cienie zniknęły.

— Jest proces nazywany śmiercią i jest osoba nazywana Śmiercią — tłumaczyła Susan. — Tak to działa. A ja jestem wnuczką Śmierci. Nie za szybko tłumaczę?

— Eee… nie, chociaż do przed chwilą wyglądałaś zupełnie jak człowiek.

— Moi rodzice byli ludźmi. Istnieje więcej niż jeden rodzaj genetyki… Ty też wyglądasz jak człowiek. Ta forma jest bardzo popularna w tej okolicy. Byłbyś zdziwiony.

— Tylko że ja jestem człowiekiem.

Susan uśmiechnęła się lekko. U kogoś nie tak całkowicie panującego nad sobą jak ona ten uśmiech mógłby się wydać odrobinę nerwowy.

— Tak — zgodziła się. — Ale i nie.

— Nie?

— Weźmy Wojnę, na przykład — podjęła, zmieniając temat. — Potężny mężczyzna, rubaszny śmiech, ma skłonność do puszczania wiatrów po jedzeniu. Tak ludzki jak jego sąsiad, mógłbyś powiedzieć. Ale jego sąsiadem jest Śmierć. Także wygląda jak człowiek. A dlaczego? Bo ludzie wymyślili ideę… idei, a oni myślą w ludzkich kształtach…

— Mogłabyś wrócić do tego „ale i nie”?

— Twoją matką jest Czas.

— Nikt nie wie, kim była moja matka!

— Mogłabym zaprowadzić cię do akuszerki. Twój ojciec znalazł najlepszą. Ona przyjęła cię na świat. Twoją matką jest Czas.

Lobsang słuchał z otwartymi ustami.

— Mnie było łatwiej — mówiła Susan. — Kiedy byłam całkiem mała, rodzice pozwalali mi odwiedzać dziadka. Sądziłam wtedy, że wszyscy dziadkowie noszą długie czarne szaty i jeżdżą na białych koniach. Ale potem uznali, że może to nie jest najlepsze otoczenie dla dziecka. Martwili się, co ze mnie wyrośnie. — Zaśmiała się, ale bez śladu wesołości. — Odebrałam bardzo niezwykłą edukację, wiesz? Matematyka, logika i tak dalej. I nagle, kiedy byłam trochę młodsza od ciebie, w moim pokoju zjawił się szczur i wszystko, co wiedziałam, okazało się błędne.

— Jestem człowiekiem! Zachowuję się jak człowiek! Wiedziałbym, gdyby…

— Musiałeś jakoś żyć w tym świecie. Inaczej jak mógłbyś się nauczyć być człowiekiem?

— A mój brat? Co z nim?

Zaraz się zacznie, pomyślała.

— Nie jest twoim bratem — oświadczyła. — Trochę skłamałam. Przepraszam.

— Ale mówiłaś…

— Musiałam cię jakoś przygotować. Niestety, ta wiedza musi docierać małymi kroczkami. On nie jest twoim bratem. On jest tobą.

— W takim razie kim ja jestem?

Susan westchnęła.

— Tobą. Obaj… on i ty… jesteście tobą.


No więc byłam tam i ona tam była opowiadała pani Ogg i dziecko wyszło bez żadnych problemów, tyle że dla nowej mamy to zawsze trudny moment, a potem… — zamilkła na chwilę, wyglądając przez okna pamięci — potem, tak jakby… jakby wrażenie, że świat się zająknął i trzymałam to dziecko, a kiedy spojrzałam w dół, byłam tam ja przyjmująca, to dziecko, więc popatrzyłam na mnie i popatrzyłam na mnie, i pamiętam, że powiedziałam: „Ależ piękne zamieszanie, pani Ogg”, a ona, która była mną, odrzekła: „Nigdy nie wymówiła pani prawdziwszych słów, pani Ogg”, no a później wszystko zrobiło się dziwne i zostałam tam tylko jedna, ale trzymałam dwójkę dzieci.

Bliźniaki — podpowiedziała Susan.

— Możesz ich nazwać bliźniakami, pewno, kto ci broni. A zawsze myślałam, że bliźniaki to dwie małe duszyczki urodzone naraz, nie jedna urodzona dwukrotnie.

Susan czekała. Pani Ogg sprawiała wrażenie, jakby była w nastroju do snucia opowieści.

— No to patrzę na tego mężczyznę i pytam: „Co teraz?”, a on mi na to: „Czy to jest pani interes?”. Mówię mu, że może być wściekle pewny, że to mój interes, i może mi spojrzeć prosto w oczy, a ja i tak każdemu powiem, co myślę. Ale tak naprawdę to myślałam: Ma pani poważne kłopoty, pani Ogg, bo wszystko zrobiło się mifficzne.

— Mityczne — poprawiła ją Susan, nauczycielka.

— No tak. Z dodatkowym miffem. A przy takim mifficznym czymś można się wpakować w ciężkie kłopoty. Ale on się tylko uśmiechnął i powiedział, że chłopak ma się wychowywać jak zwykły człowiek, dopóki nie osiągnie swoich lat, no to pomyślałam: Zgadza się, mifficznie jak nie wiem co. Zrozumiałam, że on nie ma pojęcia, co dalej robić, i że wszystko spada na mnie.

Pani Ogg pyknęła z fajki, a jej oczy zamigotały zza chmury dymu.

— Nie wiem, jakie masz doświadczenie w takich sprawach, dziewczyno, ale czasem, kiedy ci ważni i potężni snują wielkie plany, nie zawsze pamiętają o drobnych szczegółach. Zgadza się?

Tak; ja jestem takim drobnym szczegółem, pomyślała Susan. Pewnego dnia Śmierci wpadła do czaszki myśl, żeby adoptować dziecko pozbawione matki, a ja jestem drobnym szczegółem.

Kiwnęła głową.

— No więc myślę sobie: Jak się załatwia takie rzeczy w jakiś mifficzny sposób? ciągnęła pani Ogg. — Rozumiesz, formalnie wiedziałam, że wchodzimy na teren, gdzie książę za młodu pasie świnie, dopóki nie objawi się jego przeznaczenie, ale w okolicy nie ma ostatnio tylu wolnych posad przy pasaniu świń, a szturchanie wieprzków kijem nie jest tak świetną robotą, jak się powszechnie uważa. No to mówię mu: Słyszałam, że gildie w wielkich miastach z litości przyjmują do siebie podrzutków i całkiem dobrze o nich dbają, i że jest wielu ważnych łudzi, którzy w taki sposób zaczynali życie. To żaden wstyd, poza tym, gdyby przeznaczenie nie objawiło się zgodnie z planem, to przynajmniej chłopak zdobędzie porządny fach, a to zaroszę jakaś pociecha. Pasanie świń to tylko pasanie świń. Jakoś tak surowo na mnie popatrujesz, dziewczyno.

Owszem. To była decyzja na zimno…

— Ktoś musi takie decyzje podejmować — rzekła ostro pani Ogg. — Poza tym żyję już trochę na świecie i zauważyłam, że jak kto ma w sobie dar, by błyszczeć, to będzie błyszczeć nawet przez sześć warstw brudu, a ci, co błysku nie mają, błyszczeć nie będą, choćby ich nie wiem jak polerować. Możesz uważać inaczej, ale to ja tam stałam.

Zbadała zapałką wnętrze główki fajki. Po chwili znów się odezwała:

— I to właściwie wszystko. Zostałabym, oczywiście, bo nie mieli tam nawet łóżeczka, ale ten mężczyzna odprowadził mnie na bok i powiedział, że dziękuje i pora już wracać. Niby czemu miałam się kłócić? Była tam miłość. Wyczuwałam ją w powietrzu. Ale nie powiem, że nie zastanawiam się niekiedy, jak się to wszystko skończyło.


Susan musiała przyznać, że są pewne różnice. Dwa różne żywoty istotnie wyryły na twarzach swe charakterystyczne ślady. Dwie jaźnie zrodziły się w odstępie sekund, a wiele we wszechświecie może się zmienić w ciągu sekundy.

Wyobraź sobie parę identycznych bliźniaków, powiedziała sobie. Ale wtedy mamy dwie różne jaźnie, zajmujące ciała, które przynajmniej na starcie są identyczne. Nie zaczynają jako dwie identyczne jaźnie.

— Jest taki sam jak ja — stwierdził Lobsang.

Susan zamrugała zdziwiona. Pochyliła się nad nieruchomym Jeremym.

— Powtórz jeszcze raz — rzuciła.

— Powiedziałem, że jest taki sam jak ja.

Susan zerknęła na lady LeJean.

— Tak, Susan, ja też to zauważyłam.

— Coście zauważyły? — zirytował się Lobsang. — Co przede mną ukrywacie?

— On porusza wargami, kiedy mówisz — wyjaśniła Susan. — Próbuje formułować te same słowa.

— Potrafi odczytywać moje myśli?

— To chyba bardziej skomplikowane.

Susan uszczypnęła bezwładną rękę Jeremy’ego. Lobsang skrzywił się i spojrzał na własną dłoń. Biała plama na skórze powoli odzyskiwała zwykły, różowy kolor.

— Nie tylko myśli — stwierdziła Susan. — Jeśli jesteś blisko, odczuwasz jego ból. Twoja mowa steruje jego wargami.

Lobsang popatrzył na Jeremy’ego niepewnie.

— Więc co się stanie — zapytał — kiedy on odzyska przytomność?

— Też się nad tym zastanawiam. Może nie powinno cię tu być.

— Ale to właśnie miejsce, gdzie być muszę!

— My przynajmniej nie powinniśmy tu zostawać — odezwała się lady LeJean. — Znam swoich pobratymców. Na pewno dyskutują nad tym, co robić. Tabliczki nie powstrzymają ich długo. A mnie się już skończyły czekoladki z miękkim nadzieniem.

— Co powinieneś zrobić, kiedy już znajdziesz się tam, gdzie powinieneś się znaleźć? — zapytała Susan.

Lobsang wyciągnął rękę i czubkiem palca dotknął dłoni Jeremy’ego.

Biel przesłoniła świat.

Susan zastanawiała się później, czy tak właśnie by wyglądało, gdyby człowiek trafił do serca gwiazdy. Nie byłoby żółtego światła, nie widziałby ognia, istniałaby tylko paląca biel wszystkich równocześnie przeciążonych zmysłów.

Biel z wolna zmieniała się w mgłę. Pojawiły się ściany pokoju, ale mogła przez nie widzieć. Za nimi były inne, coraz dalsze pokoje, przejrzyste jak lód i widoczne tylko w rogach, które rozjaśniało białe światło. A w każdym stała inna Susan i przyglądała się jej.

Te pokoje ciągnęły się w nieskończoność.

Susan była osobą rozsądną. Wiedziała, że to poważna skaza jej charakteru. Coś takiego nie czyni człowieka sympatycznym ani — co wydawało jej się najbardziej niesprawiedliwe — nie gwarantuje, że ma rację. Ale daje stanowczość sądów, a w tej chwili bardzo stanowczo uznała, że to, co dzieje się wokół niej, w żadnym przyjętym sensie nie jest realne.

To nie problem. Realna nie jest też większość kwestii, które zajmują istoty ludzkie. Ale czasami umysł nawet najrozsądniejszej osoby napotyka coś tak wielkiego, tak złożonego, tak obcego wszelkim próbom zrozumienia, że umysł ów rezygnuje z prób i zaczyna sobie o tym opowiadać historie. Kiedy już zrozumie te historie, ma poczucie, że zrozumiał to ogromne i niepojęte coś. A to wszystko, Susan wiedziała dobrze, było historią opowiadaną sobie przez umysł.

Zabrzmiał dźwięk, jakby zamykały się żelazne wrota, jedne po drugich, coraz bliżej i szybciej…

Wszechświat podjął decyzję.

Inne szklane pokoje zniknęły. Ściany zamgliły się, powróciły kolory — z początku pastelowe, potem coraz ciemniejsze, gdy napływała z powrotem bezczasowa rzeczywistość.

Łóżko było puste. Lobsang zniknął. Ale powietrze wypełniło się odpryskami błękitnego światła, które falowały i wirowały jak wstążki na wietrze.

Susan przypomniała sobie o oddychaniu.

— Aha — powiedziała głośno. — Przeznaczenie.

Odwróciła się. Obszarpana lady LeJean wciąż wpatrywała się w puste łóżko.

— Jest tu jakieś inne wyjście?

— Jest winda na końcu korytarza, Susan. Ale co się stało z…?

— Nie Susan — poprawiła ją ostrym tonem. — Panna Susan. Susan jestem tylko dla swoich przyjaciół, a ty do nich nie należysz. Wcale ci nie ufam.

— Ja też sobie nie ufam — wyznała pokornie lady LeJean. — Czy to coś pomoże?

— Pokaż mi tę windę, co?

Okazało się, że to nic bardziej wyszukanego niż skrzynia rozmiarów niewielkiego pokoju, zawieszona pod stropem na pajęczynie lin i wielokrążków. Sądząc z wyglądu, zainstalowano ją całkiem niedawno, by transportować duże i ciężkie dzieła sztuki. Rozsuwane drzwi zajmowały większą część jednej ściany.

— W piwnicy są kabestany, którymi podciąga się ją w górę — tłumaczyła lady LeJean. — Droga w dół jest bezpiecznie spowalniana przez mechanizm, dzięki któremu opadająca winda pompuje wodę do cystern deszczówki na dachu. Tę wodę można potem przelać do wydrążonej przeciwwagi, żeby ułatwić transport w górę cięższych przedmiotów…

— Dziękuję — przerwała jej pospiesznie Susan. — Ale tym, czego obecnie naprawdę potrzebuję, żeby zjechać na dół, jest czas. — I mruknęła pod nosem: — Możesz pomóc?

Wstążki błękitnego światła obiegły ją jak chętne do zabawy szczeniaczki, a potem odpłynęły w stronę windy.

— Jednakże sądzę — dodała Susan — że Czas działa teraz na naszą korzyść.


Panna Mandarynkowa była zdumiona, jak szybko ciało się uczy.

Aż do teraz Audytorzy uczyli się poprzez liczenie. Wcześniej czy później wszystko sprowadzało się do liczb. Kto znał wszystkie liczby, wiedział wszystko. Często owo „później” nadchodziło dużo później, ale to nie miało znaczenia, gdyż dla Audytora czas jest tylko kolejną liczbą. Ale mózg, kilka funtów wilgotnej galarety, przeliczał liczby tak szybko, że w ogóle przestawały być liczbami. Panna Mandarynkowa nie mogła pojąć, że tak łatwo potrafi pokierować ręką, by chwycić w powietrzu piłkę, całkiem nieświadomie wyliczając przyszłe pozycje piłki i dłoni. Wydawało się, że zanim ona sama zdąży o czymkolwiek pomyśleć, zmysły działają i przedstawiają jej rozwiązania.

W tej chwili próbowała wyjaśnić innym Audytorom, że niekarmienie słonia, gdy nie ma żadnego słonia do niekarmienia, wcale nie jest niemożliwe. Panna Mandarynkowa należała do szybko się uczących Audytorów i określiła już grupę zdarzeń i sytuacji, które kategoryzowała jako „całkiem głupie”. Całkiem głupie można było zlekceważyć.

Niektórzy ze słuchających mieli kłopot ze zrozumieniem tej tezy. Ale panna Mandarynkowa zamilkła w połowie wykładu, gdyż usłyszała łoskot zjeżdżającej windy.

— Mamy kogoś na górze? — zapytała.

Audytorzy pokręcili głowami. Tabliczka ZIGNORUJ TEN NAPIS spowodowała zbyt wiele zamieszania.

— W takim razie ktoś zjeżdża na dół! — oświadczyła panna Mandarynkowa. — Jest nie na swoim miejscu! Musimy go zatrzymać!

— Musimy omówić… — zaczął Audytor.

— Rób, co każę, ty organiczny organie!


— To kwestia osobowości — oświadczyła lady LeJean, kiedy Susan otworzyła klapę na dach i wyszła na krytą ołowiem powierzchnię.

— Tak? — Susan spojrzała z góry na miasto. — Myślałam, że nie macie osobowości.

— Teraz już je mają. — Lady LeJean wygramoliła się za nią. — A osobowości określają się w relacji z innymi osobowościami.

Idąca wzdłuż parapetu Susan rozważyła to dziwne zdanie.

— Chcesz powiedzieć, że wybuchną wściekłe awantury?

— Tak. Nigdy wcześniej nie mieliśmy ego.

— Ale ty jakoś dajesz sobie radę…

— Jedynie stając się całkowicie i absolutnie obłąkana — wyznała lady LeJean.

Susan obejrzała się. Lady LeJean miała kapelusz i suknię jeszcze bardziej wystrzępione. Gubiła cekiny. Do tego dochodziła twarz… Przepiękna maska rysów i struktury kostnej została pomalowana przez klauna. Prawdopodobnie ślepego klauna. I takiego, który nosi bokserskie rękawice. We mgle. Lady LeJean spoglądała na świat oczami pandy, a szminka dotykała jej warg tylko przypadkiem.

— Nie wyglądasz na obłąkaną — skłamała Susan. — Nie w ścisłym sensie.

— Dziękuję. Ale obawiam się, że norma definiowana jest przez większość. Znasz powiedzenie „Całość to więcej niż suma części”?

— Oczywiście. — Susan badała wzrokiem dach, szukając drogi zejścia. Nie potrzebowała tego. Ale stwór chciał chyba porozmawiać… a właściwie paplać bez sensu.

— To szaleńcze stwierdzenie. To bzdura. Ale teraz wierzę, że jest prawdziwe.

— Słusznie. Winda powinna dotrzeć na dół mniej więcej… teraz.


Wokół drzwi windy zatańczyły pasma niebieskiego światła, podobne do sunących w nurcie strumienia pstrągów.

Audytorzy zebrali się wokół. Uczyli się. Wielu z nich zaopatrzyło się w broń. A kilku starało się nie przekazywać innym, że ściskanie w ręku prymitywnego narzędzia ofensywnego wydaje się im czynnością całkiem naturalną. Czynnością, która przemawia do czegoś tkwiącego w tylnej części mózgu.

Pechowo się zatem złożyło, że kiedy dwóch Audytorów rozsunęło drzwi windy, odsłoniły one jedynie topniejącą już na podłodze czekoladkę z likierem wiśniowym.

Rozszedł się zapach…

Przeżył tylko jeden, ale kiedy panna Mandarynkowa zjadła te czekoladkę, i on przestał istnieć.


Susan stanęła na krawędzi dachu muzeum.

— Jedna z drobnych, ale pewnych mądrości życia mówi, że zwykle jest jeszcze jedna czekoladka ukryta wśród pustych papierków.

Schyliła się i chwyciła czubek rynny.

Nie była pewna, co z tego wyjdzie. Gdyby spadła… ale czy spadnie? Przecież nie istnieje czas, w którym mogłaby spadać. Miała własny, osobisty czas. W teorii — gdyby w takiej sprawie jak ta istniało coś tak pewnego jak teoria — oznaczało to, że mogłaby po prostu spłynąć powoli na ziemię. Ale chwila, by przetestować taką teorię, nadchodziła, kiedy nie było już innego wyboru. Teoria to tylko idea, natomiast rynna jest faktem.

Niebieskie światło zamigotało wokół jej dłoni.

— Lobsang? — spytała cicho. — To ty, prawda?

To imię jest dla nas równie dobre jak każde inne. Głos brzmiał słabo, jak westchnienie.

— Może to głupie pytanie, ale gdzie jesteś?

Jesteśmy tylko wspomnieniem. I jestem słaby.

Och…!

Susan zsunęła się kawałek.

Ale nabiorę sił. Wróć do zegara.

Po co? Przecież nic z nim nie mogliśmy zrobić.

Czasy się zmieniły.

Susan dotarła do ziemi. Lady LeJean zjechała za nią dość niezgrabnie. Jej wieczorowa suknia zyskała kilka dodatkowych rozdarć.

— Czy mogę dać ci pewną wskazówkę w kwestii mody? — zaproponowała Susan.

— Bardzo będę wdzięczna — zapewniła uprzejmie lady LeJean.

— Długie wiśniowe reformy do tej sukni? To nie jest dobre połączenie.

— Nie? Są bardzo barwne i całkiem ciepłe. A co powinnam włożyć zamiast nich?

— Przy takim kroju? Praktycznie nic.

— Czy to byłoby akceptowalne?

— Ehm… — Susan trochę zbladła na myśl o tłumaczeniu zawiłych praw bielizny komuś, kto w jej opinii nie był nawet kimś. — Dla każdego, kto ewentualnie mógłby to odkryć, tak — oświadczyła. — Zbyt długo by trwało, żeby wszystko wyjaśnić.

Lady LeJean westchnęła.

— Jak wszystko — rzekła. — Nawet ubranie. Substytut skóry, by nie dopuszczać do utraty ciepła ciała? Takie proste. Tak łatwo to powiedzieć. Ale jest tyle reguł i wyjątków, całkiem niemożliwych do zrozumienia…

Susan spojrzała wzdłuż Broad-Wayu. Tłoczyli się tu milczący przechodnie i nieruchome wozy, ale nie zauważyła ani śladu Audytorów.

— Na pewno spotkamy ich więcej — oświadczyła głośno.

— Tak — zgodziła się lady LeJean. — Jest ich co najmniej kilkuset.

— Dlaczego?

— Ponieważ zawsze się zastanawialiśmy, czym naprawdę jest życie.

— W takim razie pójdziemy na ulicę Zefir.

— A co tam jest ważnego dla nas?


— Wienrich i Boettcher.

— Kto to taki?

— Wydaje mi się, że oryginalni Herr Wienrich i Frau Boettcher umarli już dawno. Ale ich sklep sprzedaje dobry towar. — Susan przebiegła przez ulicę. — Potrzebujemy amunicji.

Lady LeJean zaraz ją dogoniła.

— Ach… Robią czekoladę? — odgadła.

— A czy niedźwiedzie robią kupki w lesie? — odparła Susan i natychmiast zrozumiała swój błąd.[16]

Za późno. Lady LeJean zastanawiała się przez chwilę.

— Tak — powiedziała w końcu. — Tak, wydaje mi się, że większość gatunków istotnie wydala tak, jak sugerujesz, zwłaszcza w klimacie umiarkowanym, choć są również takie…

— Chciałam powiedzieć — przerwała jej Susan — że owszem, robią czekoladę.

Próżność, próżność, myślał Lu-tze, kiedy wózek z mlekiem turkotał przez martwe miasto. Ronnie był kimś w rodzaju boga, a ludzie tego typu nie lubią się ukrywać. Nie tak naprawdę. Wolą zostawiać drobne wskazówki, ukrytą gdzieś szmaragdową tabliczkę albo szyfr w jakimś grobowcu pod piaskami pustyni. Coś, co pilnemu badaczowi powie: Byłem tu i byłem świetny!

Czego jeszcze obawiali się pierwsi ludzie? Nocy… możliwe. Chłodu, Niedźwiedzi. Zimy. Gwiazd. Nieskończonego nieba. Pająków. Węży. Siebie nawzajem. Ludzie bali się tak wielu rzeczy…

Sięgnął do swej sakwy, wyjął pomięty egzemplarz Drogi i otworzył w przypadkowym miejscu.

Koan 97: „Czyń drugiemu, co tobie miło”. Hm… Niewielka pomoc. Poza tym czasami nie miał pewności, czy zapisał tę mądrość poprawnie, chociaż z całą pewnością była skuteczna. Zawsze zostawiał ssaki morskie w spokoju, a one odpłacały mu tym samym.

Spróbował jeszcze raz.

Koan 124: „Zdziwisz się, ile możesz zobaczyć, jeśli masz oczy otwarte”.

— Co to za książka, mnichu? — zainteresował się Ronnie.

— Och… taka sobie mała książeczka — odparł Lu-tze.

Rozejrzał się.

Wózek mijał salon przedsiębiorcy pogrzebowego. Właściciel zainwestował w duże okno wystawowe i lustra, choć zawodowy przedsiębiorca pogrzebowy nie ma na sprzedaż towarów, które dobrze wyglądają na wystawie. Zwykle pojawiają się więc na niej ciemne, smutne draperie i może jakaś gustowna urna.

I imię Piątego Jeźdźca.

— Ha — powiedział cicho Lu-tze.

— Coś zabawnego, mnichu?

— To oczywiste, kiedy się człowiek zastanowi — stwierdził Lu-tze, zwracając się w równej mierze do siebie, jak do Ronniego. Odwrócił się na koźle i wyciągnął rękę. — Miło cię poznać — oświadczył. — Pozwól, że zgadnę, jak masz na imię.

I wymówił je.


Susan była — jak na siebie — dziwnie nieprecyzyjna. Powiedzieć, że Wienrich i Boettcher „robią czekoladę”, to jak nazwać Leonarda z Quirmu „niezłym malarzem, który lubi majsterkować” albo Śmierć „kimś, kogo wolałbyś nie spotykać zbyt często”. Opis jest prawdziwy, ale nie opowiada całej historii.

Przede wszystkim nie robili, ale tworzyli. To bardzo istotna różnica.[17] A choć ich ekskluzywny, niewielki sklep sprzedawał rezultaty tej twórczości, nie zrobili nic tak prymitywnego, jak zapełnienie nimi wystawy. To by sugerowało… no, pewną natrętność. W B mieli zwykle na wystawie kompozycję jedwabnych i aksamitnych draperii oraz — na niewielkim postumencie — może jedną ze swych specjalnych nadziewanych czekoladek albo nie więcej niż trzy sztuki swych słynnych lukrowanych karmelków. Nie było tabliczki z ceną. Jeśli ktoś musiał pytać o cenę czekoladek W B, to znaczy, że nie było go na nie stać. A jeśli skosztował jedną i nadal nie było go stać, to oszczędzał, odmawiał sobie wszystkiego, kradł, sprzedawał podstarzałych krewnych, byle tylko raz jeszcze poczuć w ustach ten smak, który kochał się z językiem, a duszę zmieniał w bitą śmietanę.

W chodniku znajdował się dyskretny kanał ściekowy, na wypadek gdyby ludzie przed wystawą za bardzo się ślinili.

Wienrich i Boettcher byli naturalnie cudzoziemcami i według ankhmorporskiej Gildii Cukierników nie rozumieli specyfiki miejskich kubeczków smakowych.

Mieszkańcy Ankh-Morpork, jak twierdziła Gildia Cukierników, byli krzepkimi, rzeczowymi ludźmi, którzy nie lubią czekolady nadziewanej likierem kakaowym, z pewnością całkiem niepodobnymi do tych zniewieściałych, wymuskanych cudzoziemców, którzy do wszystkiego dodają śmietanki. W rzeczywistości wolą czekoladę wyprodukowaną głównie z mleka, cukru, łoju, kopyt, warg, różnych wyciśniętych składników, szczurzych odchodów, tynku, much, wosku, kawałków drzewa, włosów, płótna, pająków i sproszkowanych łusek kakaowych. Co oznaczało, że według norm żywnościowych wielkich centrów czekoladowych w Borognwii i Quirmie, ankhmorporska czekolada była formalnie klasyfikowana jako ser, a tylko dlatego, że miała niewłaściwy kolor, unikała zakwalifikowania jako zaprawa do kafelków.

Susan pozwalała sobie raz w miesiącu na jedno z tańszych pudełek czekoladek W B. I gdyby tylko chciała, bez trudu mogłaby poprzestać na górnej warstwie.

— Nie musisz wchodzić — powiedziała, otwierając drzwi sklepu.

Nieruchomi klienci stali przy ladzie.

— Proszę, nazywaj mnie Myrią.

— Nie wydaje mi się…

— Proszę… — powtórzyła błagalnie lady LeJean. — Imię jest ważne.

I nagle, wbrew wszystkiemu, Susan poczuła przypływ sympatii do tej istoty.

— Och, niech będzie. Nie musisz tam wchodzić, Myrio.

— Wytrzymam.

— Ale myślałam, że czekolada to rozszalała żądza… — powiedziała Susan, surowa wobec siebie.

— To prawda.

Przyjrzały się półkom za ladą.

— Myria… Myria… — mówiła Susan, wypowiadając głośno tylko niektóre ze swoich myśli. — Pochodzi od efebiańskiego słowa myrios, „niezliczony”. A LeJean to prymitywna gra słów z „legion”… Coś takiego…

— Sądziliśmy, że imię powinno mówić, czym jest obiekt — wyjaśniła lady LeJean. — A liczby dają bezpieczeństwo… Przepraszam.

— To tylko ich podstawowy towar. — Susan machnięciem ręki oceniła zawartość sklepowych półek. — Sprawdzimy salę na tyłach… Dobrze się czujesz?

— Świetnie, czuję się świetnie — zapewniła lady LeJean, kołysząc się lekko.

— Nie zaczniesz się teraz objadać, co?

— My… Ja… wiem, co to jest siła woli. Ciało pożąda czekolady, ale umysł nie. Przynajmniej tak sobie wmawiam. I to musi być prawda! Umysł może zapanować nad ciałem! Inaczej czemu by służył?

— Sama się często zastanawiałam… — Susan pchnęła kolejne drzwi. — Aha… Grota czarodzieja…

— Czarodzieja? Wykorzystują tu magię?

— Prawie masz rację.

Lady LeJean zobaczyła stoły i nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Oparła się o framugę.

— Oj… — szepnęła. — Och… Wykrywam… cukier, mleko, masło, śmietanę, wanilię, orzechy laskowe, migdały, inne orzechy, rodzynki, skórkę pomarańczową, rozmaite likiery, pektynę cytrusową, truskawki, maliny, esencję fiołkową, wiśnie, ananasy, pistacje, pomarańcze, limony, cytryny, kawę, kakao…

— Czyli nie ma się czego bać, prawda? — Susan rozglądała się, szukając odpowiedniego uzbrojenia. — Kakao to w końcu nic takiego, gorzkie ziarno.

— Tak, ale… — Lady LeJean zacisnęła palce, zamknęła oczy i wyszczerzyła zęby. — Wystarczy połączyć to wszystko, a powstanie…

— Spokojnie, tylko spokojnie…

— Wola przezwycięża emocje, wola przezwycięża instynkty… — zaintonowała Audytorka.

— Bardzo dobrze. Teraz tylko dojdź do tego miejsca, gdzie jest mowa o czekoladzie, dobrze?

— Właśnie to jest trudne!

Susan przechodziła między kadziami i tacami. Uznała, że czekolada traci nieco na atrakcyjności, kiedy człowiek widzi ją w takim stanie. To jak różnica między oglądaniem stosików farby i gotowego obrazu. Wybrała strzykawkę, która wydawała się przeznaczona, by robić coś niezwykle osobistego samicom słoni, ale zapewne służyła do wykonywania falistych zdobień.

A tam stała nieduża kadź likieru kakaowego.

Wokół tace i blachy pełne pomadek, marcepanów i karmelków. Och, a tam jest cały stół duchociastnych jajek… Ale to nie były te smakujące tekturą puste skorupy, dawane dzieciom w prezencie, o nie — to były słodkie odpowiedniki pięknej i delikatnej biżuterii.

Susan kątem oka dostrzegła jakiś ruch… Jeden z posągów pracowników, pochylony nad tacą Pralinowych Marzeń, przesuwał się niemal niedostrzegalnie…

Czas wlewał się do pomieszczenia. Bladoniebieskie światło migotało w powietrzu.

Odwróciła się i zobaczyła unoszącą się obok mglistą ludzką postać. Była trochę bezkształtna i półprzejrzysta jak mgła, ale wewnątrz jej głowy powiedziała: Jestem już silniejszy. Ty jesteś moją kotwicą, ogniwem łączącym mnie ze światem. Czy wiesz, jak trudno znaleźć go ponownie, pośród tak wielu… Zaprowadź mnie do zegara.

Susan wcisnęła lukrową strzykawkę do rąk jęczącej Myrii.

— Bierz to. Zrób sobie… jakiś tobołek. Chcę, żebyś wzięła jak najwięcej tych jajek czekoladowych. I kremów. I cukierków z likierem. Zrozumiałaś? Dasz sobie radę.

Na bogów, nie miała wyboru. To biedactwo potrzebowało jakiegoś wzmocnienia morale.

— Proszę, Myrio… Nie, to głupie imię. Nie jesteś wieloma, jesteś jedna. Jasne? Bądź sobą. Unity… to będzie dobre imię.

Nowa Unity uniosła umazaną szminką twarz.

— Tak, jest dobre, dobre imię…

Susan zgarnęła tyle towaru, ile mogła unieść. Usłyszała za sobą jakiś szelest i obejrzała się. Unity stała wyprostowana i trzymała — na oko sądząc — całą ladę różnych słodyczy w…

…w czymś w rodzaju dużego wiśniowego worka.

— Aha. Dobrze. Inteligentne wykorzystanie dostępnych materiałów — pochwaliła ją Susan niepewnie. I natychmiast obudziła się w niej nauczycielka. — Mam nadzieję, że wzięłaś dość dla wszystkich.


— Ty byłeś pierwszy — mówił Lu-tze. — W zasadzie to ty rozwinąłeś cały interes. Bardzo nowatorsko.

— To było wtedy — mruknął Ronnie Socha. — Teraz wszystko się zmieniło.

— Nie jest już tak jak kiedyś — zgodził się Lu-tze.

— Weźmy Śmierć — powiedział Ronnie Socha. — Robi wrażenie, przyznaję, lecz kto nie wygląda dobrze w czerni? Ale przecież Śmierć… Czym jest śmierć?

— Tylko wielkim snem — podpowiedział Lu-tze.

— Tylko wielkim snem — powtórzył Ronnie Socha. — Co do innych… Wojna? Jeśli wojna jest taka straszna, to czemu ludzie ciągle się nią zajmują?

— Takie hobby. — Lu-tze zaczął skręcać sobie papierosa.

— Takie hobby — powtórzył Ronnie Socha. — Głód i Zaraza, no cóż…

— Co tu gadać — rzucił z sympatią Lu-tze.

— No właśnie. Owszem, Głód jest straszny, jasne…

— …w społeczności wiejskiej, ale trzeba iść z duchem czasu. — Lu-tze wsunął skręta do ust.

— No właśnie. Trzeba iść z duchem czasu. Czy taki przeciętny mieszkaniec miasta boi się głodu?

— Nie. On myśli, że jedzenie rośnie w sklepie.

Lu-tze zaczynał się bawić tą rozmową. Miał osiemset lat doświadczenia w kierowaniu myślami swych zwierzchników, a większość z nich była inteligentna. Postanowił spróbować delikatnego ataku.

— Za to ogień… Ludzie w mieście naprawdę boją się ognia — stwierdził. — To nowość. Prymitywny wieśniak uważał ogień za coś dobrego, prawda? Ogień odstraszał wilki. A jeśli spalił mu chałupę, to cóż, belki i darń są tanie. Ale dzisiaj żyje na ulicach zabudowanych ciasnymi drewnianymi domami i wszyscy gotują w swoich mieszkaniach, więc…

Ronnie rzucił mu gniewne spojrzenie.

— Ogień? Zwykły półbóg. Jakiś żółtodziób podkrada bogom płomień i nagle ma być nieśmiertelny? To nazywasz szkoleniem i doświadczeniem? — Iskra przeskoczyła z palców Ronniego i zapaliła papierosa Lu-tze. — Co do bogów…

— Przyszli na gotowe — oświadczył Lu-tze pospiesznie.

— Zgadza się! Ludzie zaczęli oddawać im cześć, bo się mnie bali! — rzekł Ronnie Socha. — Wiedziałeś o tym?

— Nie, naprawdę? — zapytał niewinnie Lu-tze.

Ale Ronnie stracił zapał.

— To było wtedy, naturalnie — powiedział. — Teraz jest inaczej. Nie jestem tym, kim byłem.

— Nie, nie, oczywiście — uspokajał go Lu-tze. — Ale to tylko kwestia twojego wyglądu. Mam rację? Przypuśćmy, że człowiek… to znaczy raczej…

— Antropomorficzna personifikacja — dokończył Ronnie Socha. — Chociaż zawsze wolałem termin „awatar”.

Lu-tze zmarszczył brwi.

— Dużo latasz?

— To byłby awiator.

— Przepraszam. Przypuśćmy zatem, że awatar, dziękuję bardzo, wyprzedzający trochę swoje czasy tysiące lat temu, no więc przypuśćmy, że dobrze by się rozejrzał teraz… Mógłby odkryć, że świat znów jest gotów na jego przyjęcie.

Lu-tze odczekał chwilę.

— Mój opat na przykład uważa, że jesteś jak przewodnik stada — dodał po chwili.

— Tak uważa? — spytał Ronnie Socha podejrzliwie.

— Przewodnik stada, najlepszy z miotu i czempion… gniazda — dokończył Lu-tze. — Napisał o tobie całe zwoje. Mówi, że jesteś kluczowy dla zrozumienia, jak funkcjonuje wszechświat.

— Tak, ale… to tylko jeden człowiek — mruknął niechętnie Ronnie, jakby pieścił swą ogromną życiową urazę do świata niby ukochaną pluszową zabawkę.

— Technicznie tak — przyznał Lu-tze. — Ale to opat. I mądry. Myśli takie wielkie myśli, że potrzebuje drugiego życia tylko po to, by je dokończyć. Niech jakaś banda wieśniaków boi się głodu, ale ty powinieneś celować w jakość. Zresztą popatrz na dzisiejsze miasta. Za dawnych czasów to były zwykłe stosy glinianych cegieł o takich nazwach jak Ur, Uh czy Ugg. Dzisiaj w miastach żyją miliony ludzi. Bardzo, bardzo skomplikowane są takie miasta. I pomyśl, czego naprawdę, ale naprawdę się boją ci ludzie. A strach… cóż, strach to wiara.

Znowu długa chwila milczenia.

— No, niby tak, ale… — zaczął Ronnie.

— Oczywiście nie pomieszkają w nich długo, bo kiedy te małe szare ludziki rozłożą ich na kawałki, żeby sprawdzić, jak działają, żadna wiara już nie zostanie.

— Moi klienci na mnie polegają… — wymamrotał Ronnie.

— Jacy klienci? Tak mówi Socha — rzekł Lu-tze. — To nie jest głos Chaosu.

— Ha! — rzucił Chaos z goryczą. — Nie powiedziałeś mi jeszcze, jak na to wpadłeś.

Bo mam więcej niż trzy komórki w mózgu, a ty jesteś próżny i wymalowałeś anagram swojego imienia na burcie wózka, świadomie albo nie, a w ciemnym oknie wystawowym i lustrach wszystko się odbija, niektóre części dwa razy, no i S jest do odczytania nawet odwrócone, pomyślał Lu-tze. Ale to nie była odpowiedź, jaka mogłaby pomóc.

— To było całkiem oczywiste — oświadczył. — Prześwitujesz… To tak jakby nakryć słonia płachtą. Nie możesz go zobaczyć, ale jesteś pewien, że słoń ciągle tam jest.

Chaos wyglądał na przybitego.

— Sam nie wiem. To już tak długo…

— Tak? A myślałem, że byłeś Numerem Jeden — powiedział Lu-tze, decydując się na zmianę taktyki. — Przykro mi. No ale to przecież nie twoja wina, że przez stulecia utraciłeś kilka zdolności, w końcu to zrozumiale…

— Utraciłem zdolności? — warknął Chaos, wymachując palcem przed nosem sprzątacza. — Bez trudu mógłbym cię posłać na śmietnik, ty robaku!

— A czym? Niebezpiecznym jogurtem? — Lu-tze zaczął wysiadać z wózka.

Chaos zeskoczył za nim.

— Gdzie tak sobie wysiadasz, kiedy tak się do mnie odzywałeś? — zapytał groźnie.

Lu-tze uniósł wzrok.

— Na rogu Kupców i Broad-Wayu — powiedział. — I co z tego?

Chaos ryknął. Zerwał pasiasty fartuch i białą czapkę. Zdawało się, że urósł. Ciemność parowała z niego jak dym.

Lu-tze z uśmiechem skrzyżował ręce na piersi.

— Pamiętaj o Pierwszej Zasadzie.

— Zasady? Jakie Zasady? Jestem Chaosem!

— Który był na początku? — upewnił się Lu-tze.

— Tak!

— Stwórca i Niszczyciel?

— Zgadza się, do demonów!

— Na pozór skomplikowane, na pozór niezawierające wzorców zachowanie, które ma jednak proste, deterministyczne wyjaśnienie i jest kluczem do nowych poziomów zrozumienia wielowymiarowego wszechświata?

— Lepiej w to uwierz… Co takiego?

— Trzeba iść z duchem czasu, mój panie! Trzeba nadążać! — zawołał podniecony Lu-tze, przeskakując z nogi na nogę. — Jesteś tym, za kogo ludzie cię uważają! I oni cię zmienili! Mam nadzieję, że dobrze sobie radzisz z liczeniem?

— Nie możecie mi mówić, kim mam być! — ryknął Chaos. — Jestem Chaosem!

— Uważasz, że nie możemy? No więc twój wielki powrót teraz już raczej nie nastąpi, kiedy Audytorzy wszystko przejęli! Reguły, mój panie! Tym właśnie są Audytorzy! Są zimnymi, martwymi regułami!

Srebrzysta błyskawica zamigotała w sunącej chmurze, która niedawno była Ronniem. A potem chmura, wózek i koń zniknęły.

— No… chyba mogło być gorzej — mruknął Lu-tze do siebie. — Niezbyt bystry chłopak, prawdę mówiąc. Chyba trochę zanadto staroświecki.

Odwrócił się i zobaczył tłum przyglądających mu się Audytorów. Były ich dziesiątki.

Westchnął i rzucił im swój zażenowany uśmieszek. Miał już dość jak na jeden dzień.

— Cóż, mam nadzieję, że słyszeliście o Pierwszej Zasadzie, co? — zapytał.

To trochę ich zaniepokoiło.

— Znamy miliony zasad, człowieku — oświadczył jeden z nich.

— Miliardy. Biliony — dodał drugi.

— No więc nie możecie mnie zaatakować — wyjaśnił Lu-tze. — Z powodu Pierwszej Zasady.

Najbliżsi Audytorzy zbili się w ciasną grupkę.

— Musi dotyczyć grawitacji.

— Nie, efektów kwantowych. To jasne.

— Logicznie biorąc, nie może być Pierwszej Zasady, ponieważ wtedy nie istniałaby koncepcja różnorodności.

— Ale jeśli nie ma Pierwszej Zasady, to jak mogą istnieć pozostałe? Jeśli nie ma Pierwszej, to czy jest Druga?

— Istnieją miliony zasad! Muszą dać się ponumerować!

Cudownie, pomyślał Lu-tze. Wystarczy zaczekać, aż głowy im się roztopią.

Ale nagle wystąpił naprzód któryś z Audytorów. Miał oczy bardziej obłąkane od pozostałych. Był też o wiele bardziej rozczochrany. A także trzymał topór.

— Nie musimy o tym dyskutować! — zawołał. — Musimy myśleć: To nonsens, nie będziemy o nim dyskutować!

— Ale jaka jest Pierwsza… — zaczął Audytor.

— Masz mnie nazywać panem Białym!

— Panie Biały, jaka jest Pierwsza Zasada?

— Nie jestem zadowolony, że zadałeś to pytanie! — wrzasnął pan Biały i machnął toporem.

Ciało drugiego Audytora rozsypało się pod ostrzem, rozpadło na drobny pył, który rozpłynął się w rzadką chmurę.

— Ktoś jeszcze ma jakieś pytania? — Pan Biały znowu wzniósł topór.

Jeden czy dwóch Audytorów, którzy nie całkiem jeszcze pojęli bieżącą sytuację, otworzyło usta, by coś powiedzieć. I zaraz je zamknęło.

Lu-tze cofnął się o kilka kroków. Był dumny ze swojej wyjątkowo dobrze wyćwiczonej umiejętności zagadania każdego, jednak zależała ona od pozostającej mniej więcej przy zdrowych zmysłach jednostki po drugiej stronie dialogu.

Pan Biały zwrócił się do niego.

— Co robisz nie na swoim miejscu, organiku?

Ale Lu-tze słyszał też inną, prowadzoną szeptem rozmowę. Dobiegała zza pobliskiego muru i brzmiała tak:

— Kogo obchodzą te nieszczęsne nazwy?

— Dokładność jest ważna, Susan. Na tej małej mapce pod wieczkiem znajdują się dokładne opisy. Popatrz.

— I myślisz, że zrobi to na kimś wrażenie?

— Proszę. Takie rzeczy należy robić właściwie.

— Och, daj mi to!

Pan Biały zbliżył się do Lu-tze, wznosząc topór.

— Zakazane jest… — zaczął, ale przerwał mu głos zza muru:

— Jedzcie… Och, na bogów… Jedzcie ten „smakowity śmietankowy karmel wypełniony cudownie intensywnym w smaku, kremowym nadzieniem malinowym i zalany tajemniczą ciemną czekoladą”… wy szare dranie!

Deszcz małych obiektów spadł na ulicę. Kilka z nich rozpadło się przy uderzeniu.

Lu-tze usłyszał jęk, a raczej ciszę wywołaną przez nieobecność jęku, do którego już się przyzwyczaił.

— No nie, kończy się na…


Ciągnąc za sobą ogon dymu, ale znów wyglądając bardziej jak mleczarz — choć taki, który właśnie dostarczył mleko do płonącego domu — Ronnie Socha wpadł wściekły do swojej mleczarni.

— Za kogo on się uważa? — mruczał. Tak mocno chwycił krawędź nieskazitelnie czystej lady, że aż wygiął się metal. — Ha… No tak, wyrzucają cię na bruk, ale kiedy chcą wrócić na scenę, wtedy jesteś znowu potrzebny…

Metal pod palcami rozżarzył się do białości, zaczął się topić.

— Mam klientów. Mam klientów. Ludzie na mnie polegają. To może nie jest prestiżowa praca, ale ludzie zawsze będą pili mleko…

Przyłożył dłoń do czoła. Roztopiony metal parował w miejscach, gdzie dotykał skóry.

Głowa bolała naprawdę potwornie.

Pamiętał czasy, kiedy był tylko on. Trudno było je sobie przypomnieć, ponieważ… nie było nic, ani koloru, ani dźwięku, ciśnienia, czasu, spinu, światła, życia…

Tylko Chaos.

Pojawiła się myśl: Czy chcę tego znowu? Perfekcyjnego porządku, który bierze się z niezmienności?

A po niej napłynęły kolejne, niby małe srebrzyste węgorze w jego umyśle. Był przecież Jeźdźcem, był nim od czasów, kiedy ludzie w miastach z błota na rozżarzonych równinach stworzyli jakąś mglistą ideę Czegoś, co istniało przed wszystkimi. A Jeździec chwyta odgłosy świata. Ludzie z błotnych miast i ludzie ze skórzanych namiotów instynktownie pojmowali, że świat wiruje niebezpiecznie pośród złożonego i obojętnego wszechświata, że życie płynie o grubość lustra od chłodu przestrzeni i otchłani nocy. Wiedzieli, że wszystko, co nazywają rzeczywistością, ta pajęczyna reguł, które doprowadziły do powstania życia, to tylko bańka piany na fali przypływu. Bali się starego Chaosu. Ale teraz…

Otworzył oczy i spojrzał na swe dymiące dłonie. I zwrócił się do świata jako całości:

— Kim teraz jestem?


Lu-tze usłyszał własny głos, przyspieszający z nicości:

— …pęd.

— Nie, znowu jesteś nakręcony — uspokoiła go stojąca przed nim młoda kobieta.

Cofnęła się i przyjrzała mu krytycznie. Lu-tze, pierwszy raz w ciągu ostatnich ośmiuset lat, miał uczucie, że przyłapano go na czymś niedozwolonym. To był ten typ spojrzenia: badawcze, przetrząsające wnętrze jego umysłu.

— Ty pewnie jesteś Lu-tze — uznała Susan. — Jestem Susan Sto Helit. Nie ma czasu na wyjaśnienia. Byłeś wyłączony przez… no, niedługo. Musimy doprowadzić Lobsanga do szklanego zegara. Możesz pomóc? Lobsang uważa, że jesteś trochę oszustem.

— Tylko trochę? Jestem zaskoczony. — Lu-tze rozejrzał się po ulicy. — Co tutaj się stało?

Ulica była pusta, jeśli nie liczyć wszechobecnych posągów. Ale strzępki srebrnych papierków i kolorowych opakowań zaśmiecały bruk, a na murze za sobą zauważył plamę czegoś, co wyglądało całkiem jak lukier czekoladowy.

— Niektórym udało się uciec — stwierdziła Susan.

Podniosła coś, co — Lu-tze mógł tylko mieć nadzieję — było wielką strzykawką do lukru.

— Walczyli głównie ze sobą nawzajem — dodała. — Czy próbowałbyś rozerwać kogoś na strzępy z powodu czekoladki z kremem kawowym?

Lu-tze spojrzał jej w oczy. Po ośmiuset latach człowiek uczy się, jak odczytywać ludzi. A Susan była historią sięgającą bardzo daleko wstecz. Prawdopodobnie znała nawet Pierwszą Zasadę i się nią nie przejmowała. Była kimś, kogo należy traktować z szacunkiem. Ale nawet komuś takiemu jak ona nie mógł pozwolić zawsze stawiać na swoim.

— Takiej z ziarnkiem kawy na czubku czy tej zwyczajnej? — zapytał.

— Chyba bez ziarnka kawy — odparła, wytrzymując jego wzrok.

— N-n-nie. Raczej bym nie próbował — przyznał Lu-tze.

— Ale oni się uczą — odezwał się inny damski głos zza pleców sprzątacza. — Niektórzy zdołali się oprzeć. Potrafimy się uczyć. W ten sposób ludzie stali się ludźmi.

Lu-tze obejrzał się i zobaczył kobietę wyglądającą jak dama z towarzystwa, która ma za sobą naprawdę ciężki dzień w młockarni.

— Czy moglibyśmy sobie coś wyjaśnić? — rzekł, spoglądając to na jedną kobietę, to na drugą. — Walczyłyście z szarymi ludźmi czekoladą?

— Tak. — Susan wyjrzała za róg. — Następuje eksplozja zmysłowa. Tracą panowanie nad własnym polem morficznym. Potrafisz celnie rzucać? To dobrze. Unity, daj mu tyle czekoladowych jajek, ile zdoła unieść. Sztuka polega na tym, żeby trafiać mocno; powstaje wtedy dużo odłamków…

— A gdzie jest Lobsang? — zainteresował się Lu-tze.

— On? Można powiedzieć, że duchem jest z nami.

Błękitne iskry migotały w powietrzu.

— Męki dojrzewania, jak sądzę — dodała Susan.

Wieki doświadczenia raz jeszcze przyszły Lu-tze z pomocą.

— Zawsze wyglądał mi na chłopca, który musi odnaleźć siebie — rzekł.

— Owszem — przyznała Susan. — Odnalazł. I trochę go to zaszokowało. Chodźmy.


Śmierć spojrzał w dół, na świat. Bezczasowość dotarła do Krawędzi i rozpływała się we wszechświecie z prędkością światła. Dysk stał się rzeźbą w krysztale.

To nie zwyczajna apokalipsa. Tych zawsze było sporo — małe apokalipsy, niekompletne apokalipsy, fałszywe apokalipsy, apokryficzne apokalipsy. Większość z nich zdarzyła się za dawnych czasów. Kiedy świat — w sensie „koniec świata” — często był obiektywnie nie bardziej rozległy niż kilka wsi i polana w lesie.

Wszystkie te małe światy się skończyły. Zawsze jednak istniało jakieś „gdzie indziej”. Przede wszystkim zawsze był horyzont. Przerażeni uciekinierzy przekonywali się, że świat jest większy, niż sądzili. Parę wiosek i polana? Ha, jak mogli być tacy głupi! Teraz wiedzieli, że to cała wyspa! Oczywiście, znowu był ten horyzont…

Świat wyczerpał swoje horyzonty.

Śmierć patrzył, jak słońce nieruchomieje na orbicie, a jego światło staje się przyćmione i czerwieńsze.

Westchnął i trącił Pimpusia. Koń ruszył przed siebie w kierunku, jakiego nie ma na żadnej mapie.

A niebo pełne było szarych postaci. Fala przebiegła przez szeregi Audytorów, kiedy Blady Koń zbliżył się truchtem.

Jeden podpłynął do Śmierci i zawisł w powietrzu kilka stóp przed nim. Powiedział: Czy nie powinieneś wyruszyć?

PRZEMAWIASZ W IMIENIU WSZYSTKICH?

Znasz obyczaj, odparł głos w jego głowie. Wśród nas jeden mówi za wszystkich.

TO, CO SIE DZIEJE, JEST NIESŁUSZNE.

To nie twoja sprawa.

MIMO TO WSZYSCY JESTEŚMY ODPOWIEDZIALNI.

Wszechświat będzie trwał wiecznie, powiedział głos. Wszystko zachowane, uporządkowane, zrozumiane, praworządne, zarejestrowane… niezmienne. Świat doskonały. Ukończony.

NIE.

I tak przecież skończyłby się kiedyś.

ALE TERAZ JEST ZA WCZEŚNIE. SĄ NIEZAKOŃCZONE SPRAWY.

A te sprawy to…?

WSZYSTKO.

Wtedy, w rozbłysku światła, pojawiła się postać odziana w biel, trzymająca w ręku księgę. Popatrzyła na Śmierć, a potem na nieskończone, stłoczone szeregi Audytorów.

— Przepraszam… — powiedziała. — Czy dobrze trafiłem?


Dwaj Audytorzy mierzyli liczbę atomów w płycie chodnikowej. Zaalarmowani ruchem, unieśli głowy.

— Dzień dobry — powiedział Lu-tze. — Chciałbym zwrócić uwagę panów na tablicę, którą trzyma moja asystentka.

Susan podniosła tablicę. Napis na niej brzmiał: „Usta mają być otwarte. To rozkaz”.

Lu-tze zamachnął się oburącz. W dłoniach trzymał po jednej karmelowej czekoladce, a rzucał celnie.

Usta się zamknęły. Twarze zastygły. Zabrzmiał odgłos pośredni pomiędzy mruczeniem a jękiem, wzniósł się i zamilkł w paśmie ultradźwięków. Audytorzy rozpłynęli się powoli, zaczynając od rozmycia konturów, a potem, kiedy proces nabrał tempa, szybko zmieniając się w rosnącą chmurę.

— Walka wust i zręcz — stwierdził Lu-tze. — Dlaczego nic takiego nie dzieje się z ludźmi?

— Prawie się dzieje — oświadczyła Susan. A kiedy spojrzeli na nią, zamrugała i dodała szybko: — W każdym razie z głupimi, folgującymi sobie ludźmi.

— Nie musicie się koncentrować, by zachować swój kształt — wyjaśniła Unity. — To były nasze ostatnie karmelowe.

— Nie — sprzeciwiła się Susan. — W Złotej Mieszance W B jest ich sześć. Trzy mają nadzienie z kremu z białej czekolady w ciemnej czekoladzie, a trzy mają krem śmietankowy w mlecznej. To te w srebrnych pa… Słuchajcie, po prostu wiem to i owo, jasne? Lepiej już chodźmy, co? I nie wspominajmy więcej o czekoladzie.


Nie masz nad nami władzy, oświadczył Audytor. Nie jesteśmy żywi.

ALE DEMONSTRUJECIE AROGANCJĘ, ZAROZUMIAŁOŚĆ I GŁUPOTĘ. TO EMOCJE. POWIEDZIAŁBYM, ŻE TO OZNAKI ŻYCIA.

— Przepraszam… — odezwała się jaśniejąca postać w bieli.

Ale jesteś tu całkiem sam!

Przepraszam?

TAK? — spytał Śmierć. O CO CHODZI?

— To Apokalipsa, prawda? — spytała rozdrażnionym głosem jaśniejąca postać.

ROZMAWIAMY.

— Tak, widzę, ale czy to Apokalipsa? Prawdziwy koniec prawdziwego całego świata?

Nie, odparł Audytor.

TAK, przyznał Śmierć.

— Świetnie! — ucieszyła się postać.

Co? — zdziwił się Audytor.

CO? — zdziwił się Śmierć.

Postać zawstydziła się nieco.

— No, wcale nie świetnie, naturalnie. Naturalnie nie świetnie w ścisłym sensie. Ale po to właśnie tu jestem. Po to w ogóle jestem, prawdę mówiąc. — Pokazała księgę. — Ehm… mam tu już zaznaczone odpowiednie miejsce. O rany! To już tak długo, rozumiecie… Śmierć zerknął na księgę. Okładka i wszystkie kartki wykute były z żelaza. Nadeszło zrozumienie.

TY JESTEŚ TYM ANIOŁEM, CO MA BYĆ ODZIANY W BIEL I MIEĆ ŻELAZNĄ KSIĘGĘ? Z PROROCTW TOBRUNA, ZGADZA SIĘ?

— Tak jest! — Kartki dźwięczały, gdy anioł przerzucał je pospiesznie. — I jestem odzian, jeśli można, nie odziany. Odzian. Wiem, to drobiazg, ale lubię, kiedy wymawia się to poprawnie.

Co to ma znaczyć? — warknął gniewnie Audytor.

SAM NIE WIEM, JAK CI TO POWIEDZIEĆ, rzekł Śmierć, nie zwracając na niego uwagi. ALE NIE JESTEŚ JUŻ OFICJALNY.

Kartki przestały dźwięczeć.

— Co masz na myśli? — spytał anioł podejrzliwie.

KSIĘGA TOBRUNA OD STU LAT NIE JEST UZNAWANA ZA OFICJALNY DOGMAT RELIGII. PROROK BRUTHA OBJAWIŁ, ŻE CAŁY TEN ROZDZIAŁ JEST METAFORĄ WALKI O WŁADZĘ WE WCZESNYM KOŚCIELE. NIE ZOSTAŁA DOŁĄCZONA DO POPRAWIONEJ WERSJI KSIĘGI OMA, O CZYM ZDECYDOWAŁ SYNOD W EE.

— Zupełnie?

PRZYKRO MI.

— Wyrzucili mnie? Jak te nieszczęsne króliki i wielkie lepkie kapanie?

TAK.

— Nawet ten fragment, kiedy dmę w trąbę?

O TAK.

— Jesteś pewien?

ZAWSZE.

— Ale jesteś Śmiercią, a to jest Apokalipsa, zgadza się? — Anioł wyglądał żałośnie. — A zatem…

NIESTETY JEDNAK, TY NIE JESTEŚ JUŻ FORMALNIE ELEMENTEM PROCESU.

Kątem umysłu Śmierć obserwował Audytora. Audytorzy zawsze słuchali, jak inni mówią. Im więcej mówili, tym bliższa powszechnej zgody była każda decyzja, a zatem mniejsza odpowiedzialność spadała na każdego z osobna. Ale ten Audytor zdradzał oznaki zniecierpliwienia i irytacji…

Emocje. A emocje czynią żywym… Śmierć wiedział, jak sobie radzić z żywymi.

Anioł rozejrzał się po wszechświecie.

— Więc co ja niby mam teraz robić? — jęknął. — Na to przecież czekałem! Od tysięcy lat! — Spojrzał na żelazną księgę. — Tysięcy głupich, nudnych, zmarnowanych lat… — wymamrotał.

Skończyliście już? — spytał Audytor.

— Jedna wielka scena. To wszystko, co miałem. To był mój cel. Czekasz, ćwiczysz… a potem nagle się wycinają, bo siarka wyszła z mody? — Anioł był rozgoryczony. — Oczywiście nikt mnie nawet nie uprzedził…

Spojrzał zniechęcony na pordzewiałe stronice.

— Następny powinien być Zaraza — mruknął.

— Czyżbym się spóźnił? — zabrzmiał głos wśród nocy.

Koń podbiegł bliżej. Lśnił niezdrowo niczym zajęta gangreną rana, zanim cyrulik czy chirurg zostanie wezwany z piłą.

MYŚLAŁEM, ŻE NIE PRZYJDZIESZ, zdziwił się Śmierć.

— Nie zamierzałem — przesączył się głos Zarazy. — Ale ludzie mają takie ciekawe choroby. Chciałbym też zobaczyć, jak się rozwinie dziczek. — Jedno zaropiałe oko mrugnęło porozumiewawczo do Śmierci.

— Chodziło ci o świnkę? — upewnił się anioł.

— Niestety, o dziczka. Ludzie stają się bardzo niedbali przy tych biosztuczkach. Mówimy tu o czyrakach, które naprawdę szczypią.

Was dwóch nie wystarczy! — warknął Audytor.

Z ciemności wybiegł truchtem koń. Niektóre stojaki na talerze mają na sobie więcej ciała.

— Zastanawiałem się — zabrzmiał głos. — Może jednak znajdzie się coś, o co warto walczyć.

Zaraza się obejrzał.

— Na przykład…?

— Kanapki z sosem majonezowym. Nie do pobicia. Ten posmak dozwolonych emulgatorów… Cudowne.

— Aha… Czyli ty jesteś Głód — stwierdził Anioł Żelaznej Księgi. Znów zaczął przerzucać ciężkie kartki.

Co, co, co to za bzdura z tym sosem majonezowym?![18]wrzeszczał Audytor.

Gniew, pomyślał Śmierć. Potężna emocja.

— Czy ja lubię sos majonezowy? — odezwał się kolejny głos w ciemności.

A inny, kobiecy, odpowiedział:

— Nie, kochanie. Dostajesz od niego wysypki.

Koń Wojny był potężny, czerwony, z łęku jego siodła wisiały głowy poległych wojowników. Z tyłu trzymała się męża pani Wojnowa.

— Wszyscy czterej! No proszę… — ucieszył się Anioł Żelaznej Księgi. — To tyle, jeśli chodzi o synod w Ee!

Wojna miał szyję owiniętą wełnianym szalikiem. Patrzył z zakłopotaniem na pozostałych Jeźdźców.

— Ma się nie przemęczać — uprzedziła surowo pani Wojnowa. — I nie pozwalajcie mu robić nic niebezpiecznego. Nie jest już taki silny, jak mu się wydaje. I łatwo traci orientację.

Czyli mamy już cały zespół, rzekł Audytor.

POCZUCIE WYŻSZOŚCI, zauważył Śmierć. I ZADOWOLENIE Z SIEBIE.

Znowu brzęknęły metalowe kartki. Anioł Żelaznej Księgi miał zakłopotaną minę.

— Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby to stwierdzenie było całkowicie poprawne…

Nikt nie zwracał na niego uwagi.

No to zaczynajcie tę swoją małą pantomimę, rzucił Audytor.

A teraz ironia i sarkazm, pomyślał Śmierć. Pewnie przechwytują emocje od tych, którzy są na dole, w świecie. Wszystkie te drobne elementy, które razem tworzą… osobowość.

Spojrzał najeźdźców. Zauważyli to. Głód i Zaraza niemal niedostrzegalnie skinęli głowami.

Wojna odwrócił się w siodle do żony.

— W tej chwili, moja droga, orientuję się doskonale. Czy zechciałabyś zsiąść, jeśli wolno prosić?

— Przypomnij sobie, co się stało, kiedy… — zaczęła pani Wojnowa.

— Natychmiast, moja droga — przerwał jej Wojna i tym razem jego głos, choć wciąż spokojny i uprzejmy, niósł echa stali i spiżu.

— Ale… Och! — Pani Wojnowa zmieszała się nagle. — Tak właśnie zwykle mówiłeś, kiedy…

Urwała, na chwilę zarumieniła się radośnie i zsunęła z siodła.

Wojna skinął Śmierci.

A teraz musicie wszyscy wyruszyć, by nieść grozę, zniszczenie i tak dalej, i temu podobne, stwierdził Audytor. Zgadza się”?

Śmierć przytaknął. Unosząc się ponad nim, Anioł Żelaznej Księgi z brzękiem przerzucał kartki tam i z powrotem, szukając właściwego fragmentu.

DOKŁADNIE. TYLE ŻE, dodał Śmierć, sięgając po miecz, CHOĆ ISTOTNIE MUSIMY WYRUSZYĆ, NIGDZIE NIE JEST NAPISANE, PRZECIWKO KOMU.

Co masz na myśli? — syknął Audytor, ale teraz w jego głosie zabrzmiał lęk. Nie rozumiał, co się dzieje.

Śmierć się uśmiechnął. Aby się bać, trzeba mieć jakieś „ja”. Nie pozwólcie, żeby cokolwiek mi się przydarzyło — taka jest pieśń strachu.

— Ma na myśli to — rzekł Wojna — że poprosił nas wszystkich, byśmy się zastanowili, po czyjej stronie naprawdę jesteśmy.

Cztery miecze wysunęły się z pochew, a ich ostrza zajaśniały jak płomień. Cztery konie ruszyły galopem.

Anioł Żelaznej Księgi spojrzał na panią Wojnową.

— Przepraszam — powiedział. — Ma pani może ołówek?


Susan wyjrzała za róg na ulicę Rzemieślników i jęknęła.

— Pełno ich tam… i chyba wszyscy poszaleli.

Unity także spojrzała.

— Nie. Wcale nie poszaleli. Są Audytorami. Wykonują pomiary, szacują i standaryzują tam, gdzie to konieczne.

— Wyjmują teraz płyty chodnikowe!

— Tak. Dlatego, jak podejrzewam, że mają niewłaściwe wymiary. Nie lubimy nieregularności.

— Jaki, do wszystkich demonów, jest właściwy wymiar dla kamiennej płyty?

— Dowolny, który nie jest wymiarem przeciętnym. Przykro mi.

Powietrze wokół Susan rozbłysło błękitem. Przez moment widziała ludzką postać, przejrzystą i obracającą się wolno. Po chwili postać znów zniknęła.

Ale głos w uchu Susan, naprawdę w uchu, powiedział: Już prawie dostatecznie silny… Czy zdołasz się przedostać na koniec ulicy ?

Tak. Jesteś pewien? Poprzednio nic nie mogłeś zrobić z tym zegarem.

Poprzednio to nie byłem ja.

Poruszenie w górze kazało Susan unieść wzrok. Błyskawica, stojąca sztywno nad martwym miastem, teraz zniknęła. Chmury przetaczały się niby wlany do wody atrament. Wewnątrz nich widziała błyski czerwieni i siarkowej żółci.

Czterej Jeźdźcy walczą z innymi Audytorami, wyjaśnił Lobsang.

— Wygrywają?

Lobsang nie odpowiedział.

— Pytałam…

Trudno mi powiedzieć. Mogę widzieć… wszystko. Wszystko, co być może…


Chaos słuchał historii.

Pojawiały się nowe teorie. Magowie i filozofowie odkryli Chaos, a był on tym starym Chaosem, ale z przyczesanymi włosami i zawiązanym krawatem. I we wcieleniu nieporządku znaleźli nowy porządek, o jakim im się nie śniło. Istnieją reguły innego rodzaju. Z prostoty wynika złożoność, a ze złożoności nowy rodzaj prostoty. Chaos to porządek w masce…

Chaos, ale nie ten mroczny, pradawny, pozostawiony przez ewoluujący wszechświat, ale nowy, błyszczący, tańczący w sercu wszystkiego. Idea była dziwnie atrakcyjna. I była powodem, by żyć dalej.

Ronnie Socha poprawił czapkę. A tak… Jeszcze jedno…

Mleko zawsze było świeże i smaczne. Wszyscy go za to chwalili. Oczywiście, zjawianie się wszędzie o siódmej rano nie sprawiało mu żadnych problemów. Skoro nawet Wiedźmikołaj potrafi w ciągu jednej nocy zejść do wszystkich kominów na świecie, rozwiezienie mleka do większej części miasta w ciągu sekundy nie wydawało się wielkim osiągnięciem.

Za to było nim utrzymywanie towaru w chłodzie. Tutaj jednak miał szczęście… Wszedł do chłodni, gdzie w lodowatym powietrzu jego oddech zmieniał się w mgłę. Skrzące się od zewnątrz bańki stały na podłodze, a cebry masła i śmietany na lśniących od lodu półkach. Koszyki za koszykami jajek były ledwie widoczne przez szron. Planował latem dodać do asortymentu lody — to przecież oczywiste posunięcie. Poza tym musiał jakoś zużywać zimno.

Na środku podłogi stał piecyk. Pan Socha zawsze kupował dobry węgiel od krasnoludów, więc żelazne płyty były rozpalone do czerwoności. W pomieszczeniu, zdawało się, powinno być gorąco jak w piekarniku, jednak od strony piecyka dobiegało ciche skwierczenie, gdy żar walczył ze szronem. Mimo że ogień huczał w palenisku, pokój był lodownią. Bez piecyka…

Ronnie otworzył obramowane bielą drzwi do szafki i pięścią rozbił zamarznięty za nimi lód. Potem sięgnął do wnętrza.

Wyjął strzelający niebieskim płomieniem miecz.

Ten miecz był prawdziwym dziełem sztuki. Miał urojoną prędkość, ujemną energię i dodatnie zimno — zimno tak zimne, że spotykało się z ciepłem nadchodzącym z drugiej strony i przejmowało część jego natury. Płonące zimno. Nigdy, od czasów sprzed początku wszechświata, nie istniało nic równie zimnego. Prawdę mówiąc, Chaosowi wydawało się, że wszystko od tej pory jest najwyżej letnie.

— No to wróciłem — powiedział.

Piąty Jeździec wyruszył, a towarzyszył mu lekki zapach sera.


Unity obejrzała się na pozostałą dwójkę i na błękitne lśnienie, które wciąż unosiło się nad grupą. Ukryli się za dwukołowym wózkiem z owocami.

— Jeśli mogę coś zasugerować… — powiedziała. — Chodzi o to, że my… że Audytorzy nie radzą sobie z niespodziankami. Impuls każe im się konsultować. I zawsze przyjmują założenie, że jest jakiś plan.

— I co? — Susan nie zrozumiała.

— Sugeruję całkowite szaleństwo. Sugeruję, żebyś ty i… i ten… młody człowiek pobiegli do sklepu, a ja ściągnę uwagę Audytorów. Sądzę, że ten stary człowiek powinien mi towarzyszyć, ponieważ i tak już niedługo umrze.

Zapadło milczenie.

— Uwaga ścisła, aczkolwiek niekonieczna — stwierdził Lu-tze.

— To nie były właściwe maniery? — zmartwiła się.

— Mogłoby być lepiej. Jednakże czyż nie jest napisane: „Kiedy trzeba iść, to trzeba iść”? A także: „Zawsze powinieneś nosić czystą bieliznę, bo nigdy nie wiesz, czy jakiś powóz cię nie potrąci”?

— Czy to pomoże? — spytała Unity z bardzo zdumioną miną.

— To jedna z wielkich tajemnic Drogi. — Lu-tze mądrze pokiwał głową. — Jakie czekoladki jeszcze nam zostały?

— Mamy tylko te z nugatem — odparła Unity. — A jak rozumiem, nugat to straszna rzecz i oblana czekoladą może schwytać w pułapkę niczego niepodejrzewające osoby. Susan?

Susan spoglądała w głąb ulicy.

— Mmm?

— Zostały ci jakieś czekoladki?

Susan pokręciła głową.

— Mmm-mmm.

— Niosłaś chyba wiśniowe śmietankowe?

— Mmm?

Susan przełknęła, po czym odchrząknęła w sposób niezwykle zwięźle wyrażający równocześnie zakłopotanie i irytację.

— Zjadłam tylko jedną! — burknęła. — Potrzebuję cukru!

— Na pewno nikt nie twierdzi, że zjadłaś więcej — zapewniła potulnie Unity.

— W ogóle nie liczyliśmy — dodał Lu-tze.

— Gdybyś miała chusteczkę — ciągnęła Unity, nadal dyplomatycznym tonem — mogłabyś zetrzeć sobie czekoladę z ust. Musiała dostać się tam przez nieuwagę podczas ostatniej potyczki.

Susan spojrzała na nią niechętnie i posłużyła się grzbietem dłoni.

— To tylko cukier — powtórzyła. — Nic więcej. Paliwo. I przestańcie ciągle o tym mówić! Słuchajcie, nie możemy tak po prostu pozwolić wam zginąć, żeby…

Tak, możemy, odezwał się Lobsang.

— Jak to? — spytała zaszokowana Susan.

Ponieważ widziałem wszystko.

To może nam o tym opowiesz? — Susan odwołała się do Klasowego Sarkazmu. — Wszyscy chcielibyśmy wiedzieć, jak to się skończy.

Źle zrozumiałaś znaczenie słowa „wszystko”.

Lu-tze przeszukał swój worek z amunicją i wyjął dwa czekoladowe jajka oraz papierową torebkę. Na jej widok Unity zbladła jak ściana.

— Nie wiedziałam, że takie mamy!

— Dobre są, tak?

— Ziarna kawy oblewane czekoladą… — szepnęła Susan. — Powinny być zakazane!

Obie kobiety patrzyły ze zgrozą, jak Lu-tze wkłada jedno do ust. Spojrzał na nie zdziwiony.

— Całkiem niezłe, ale osobiście wolę lukrecję — oświadczył.

— Chcesz powiedzieć, że nie zjesz tego drugiego? — upewniła się Susan.

— Nie, dziękuję.

— Na pewno?

— Tak. Ale chętnie skosztowałbym lukrecji, więc jeśli macie jakąś…

— Czy przeszedłeś jakieś specjalne szkolenie dla mnichów?

— Hm… Nie w walce na czekoladki, na pewno. Ale czyż nie jest napisane „Nie jedz tylu słodyczy, bo nie będziesz chciał jeść obiadu”?

— Naprawdę nie zjesz drugiej kawy w czekoladzie?

— Nie, naprawdę nie.

Susan zerknęła na Unity, która drżała.

— Ale masz kubeczki smakowe, prawda? — spytała, choć czuła już na ramieniu ucisk, odciągający ją dalej.

— Macie się schować za ten wózek, o tam, i ruszyć biegiem, kiedy dam sygnał — rzekł Lu-tze. — Ruszajcie.

— Jaki sygnał?

Będziemy wiedzieć, zapewnił Lobsang.

Lu-tze patrzył, jak odchodzą pospiesznie. Potem chwycił w dłoń miotłę i wysunął się w pole widzenia całej ulicy szarych ludzi.

— Przepraszam bardzo! — zawołał. — Czy można zająć państwu chwilę?

— Co on wyprawia? — zdziwiła się ukryta za wózkiem Susan.

Wszyscy idą teraz w jego stronę, powiedział Lobsang. Niektórzy mają broń.

To na pewno ci, którzy wydają rozkazy — stwierdziła Susan.

Jesteś pewna ?

Tak. Nauczyli się od ludzi. Audytorzy nie są przyzwyczajeni do słuchania rozkazów. Trzeba ich jakoś przekonać.

Właśnie mówi im o Pierwszej Zasadzie, a to znaczy, że ma plan. I ten plan chyba działa… Tak!

Co on zrobił? Co zrobił?

Biegniemy! Nic mu nie będzie!

Susan poderwała się na nogi.

— To dobrze!

Tak, ucięli mu głowę…


Trwoga, gniew, zazdrość… Emocje czynią cię żywym, co trwa krótką chwilę, nim umrzesz. Szare kształty uciekały przed mieczami.

Ale były ich miliardy. I miały własne sposoby walki. Bierne, subtelne sposoby.

— To głupie! — wykrzyknął Zaraza. — Nawet przeziębienia nie mogą złapać!

— Żadnej duszy do potępienia ani dupy do skopania! — mruknął Wojna, tnąc szare strzępy odpływające od jego klingi.

— Mają w sobie jakiś głód — stwierdził Głód. — Ale nie mogę znaleźć sposobu, by do niego dotrzeć!

Ściągnęli wodze. Ściana szarości zatrzymała się w oddali i znów zaczęła sunąć ku nim.

ONI WALCZĄ, oświadczył Śmierć. NIE CZUJECIE TEGO?

— Ja czuję tylko, że zachowujemy się jak głupki — odparł Wojna.

A SKĄD POCHODZI TO UCZUCIE?

— Mówisz, że wpływają na nasze myśli? — zdumiał się Zaraza. — Jesteśmy Jeźdźcami! Jak mogą nam to zrobić?

STALIŚMY SIĘ NAZBYT LUDZCY.

— My? Ludzcy? Nie rozśmie…

PRZYJRZYJ SIĘ MIECZOWI, KTÓRY TRZYMASZ, przerwał mu Śmierć. NICZEGO NIE ZAUWAŻASZ?

— To miecz. Mieczokształtny. I co?

POPATRZ NA DŁOŃ. CZTERY PALCE I KCIUK. LUDZKA DŁOŃ. LUDZIE NADALI CI TEN KSZTAŁT. I TO WŁAŚNIE JEST DROGA DO WNĘTRZA. WSŁUCHAJ SIĘ! CZY CZUJESZ SIĘ MALEŃKI W OGROMNYM WSZECHŚWIECIE? TAK WŁAŚNIE BRZMI ICH PIEŚŃ. ON JEST WIELKI, A TY MALUTKI, WOKÓŁ CIEBIE NIE MA NIC PRÓCZ CHŁODU PRZESTRZENI, JESTEŚ TAK BARDZO SAMOTNY…

Pozostali trzej Jeźdźcy wydawali się zaniepokojeni, nerwowi…

— To przychodzi od nich? — Wojna nie dowierzał.

TAK. TO STRACH I NIENAWIŚĆ, KTÓRE MATERIA ODCZUWA WOBEC ŻYCIA. A ONI SĄ NOSICIELAMI TEJ NIENAWIŚCI.

— Więc co możemy zrobić? — spytał Zaraza. — Ich jest zbyt wielu!

Загрузка...