Alceda to planeta, na której nigdy nie pada śnieg. Czas mija znacząc swe istnienie porami roku; po wiośnie następuje lato, po lecie jesień, a po jesieni – zima, ale nawet zimą nie pada śnieg, i nikt nie wie dlaczego, bo wody nie brakuje. Wygląda na to, że śnieg jest wynalazkiem Ziemi.
Zimową porą nawet w strefie równika temperatura wynosi ponad minus trzydzieści stopni Celsjusza. W skali Wszechświata nie jest ona wcale niska, ale dla człowieka – ledwie do zniesienia. Lecz ludzie żyją tu i mają się różnie: źle i dobrze. Na ogół jednak źle.
Astel Wendeek odpoczywał w swoim bunkrze. Spał. Na dworze szalała zamieć; wicher dął ostrym, lodowym pyłem, pochodzącym z wietrznej erozji lodu i skostniałej od mrozu ziemi. W taką pogodę szczególnie docenia się szczelność i ciepło własnego bunkra.
Zbudziło go łomotanie do drzwi. Najpierw pomyślał, że odłamała się jakaś lodowa bryła i tłucze teraz o ściany, lecz stukot nie ustawał; był rytmiczny i natarczywy. Otworzył drzwi. Do środka momentalnie wtargnęła biała, hucząca mgła. Gnana podmuchem spenetrowała każdy zakątek bunkra, by osiąść połykającym szronem na podłodze i sprzętach. Uspokojona cząstka zamieci. Do przedsionka wszedł mężczyzna ubrany w ciężki, pyłoszczelny skafander. Wendeek naparł na drzwi całym ciężarem ciała, domknął je i zaryglował. Mężczyzna uchylił zaparowaną szybę hełmu i rozluźnił zaciski.
– Dzień dobry, panie Ornin – powiedział Wendeek. – Straszna zamieć, co?
Ornin westchnął i usiadł na krześle.
– Widywałem gorsze.
– Ja nie pamiętam takiej – Wendeek nastroszył się. Znał ten ton. Coś się szykowało. Nie mogło być inaczej, Ornin nigdy nie odwiedzał swoich wasali bezinteresownie.
– Krótko żyjesz.
– Mam dwadzieścia trzy lata i…
– I jesteś Łyżwiarzem. Moim Łyżwiarzem. Nie ma dla ciebie strasznych zamieci.
– … Nie ma – powtórzył cicho Wendeek. Zdjął z pieca czajnik z gotują się wodą…
– Wrzątek czy napar? – zapytał.
– Napar.
Ornin zdjął rękawice i chwycił miseczkę z gorącym płynem.
– Zimno tu u ciebie – powiedział.
Wendeek wzruszył ramionami.
– Dla mnie akurat. Jestem Łyżwiarzem.
– Przejdźmy do rzeczy – Ornin odstawił miseczkę. Jego twarz przybrała zatroskany wyraz. – Latros jest chora.
Wendeek zesztywniał. Latros była córką Ornina. Jedyną, ukochaną córką. Wendeek był synem jej niańki i jako dzieci spędzali ze sobą dużo czasu, ale po osiągnięciu pełnoletności skończyła się przyjaźń. Ornin był właścicielem osiedla, panem zatrudniającym dziesiątki ludzi, a Wendeek nikim. Dokładnie nikim. Potem został Łyżwiarzem, lecz nadal był nikim.
Gdy miał osiemnaście lat, stwierdził, że kocha pannę Ornin. Szesnastoletnia wówczas Latros, początkowo przyjmowała jego hołdy, lecz wkrótce – zapewne pod wpływem ojca – odcięła się od wszelkich kontaktów. W ciągu ostatnich trzech lat nie zamieniła z Wendeekiem ani słowa. A teraz była chora i potrzebowała pomocy.
– Jakie ma pan dla mnie zadanie?
– Latros jest chora na mroźnicę.
– Od dawna?
– Od przedwczoraj. Trzeba ją ratować!
– Mroźnica jest nieuleczalna – stwierdził apatycznie Wendeek i przysiadł na krześle.
– Niezupełnie – odrzekł Ornin. – Zeszłego lata byłem w stolicy. Przypadkowo poznałem pewnego człowieka. Przyleciał z Ziemi. Nigdy nie widziałeś rakiety, ale mówię ci, jest to wspaniała rzecz. Tak ogromna, że niemożliwa do wyobrażenia. Trzeba to zobaczyć, aby uwierzyć.
– Nie wolno nam latać rakietami. Jesteśmy Kolonistami.
– Nie wolno – potwierdził Ornin. – Ale nie w tym rzecz. Otóż, przybysz z Ziemi był lekarzem i przywiózł transport leków. Na Ziemi mieszkają wykształceni ludzie, którzy zbierają informacje o Alcedzie i pracują nad tym, aby ułatwić nam życie.
– Najbardziej by ułatwili, gdyby nas stąd zabrali – wyrwało się Wendeekowi. Dzisiaj siedział w nim chochlik. Ornin spojrzał na niego groźnie.
– Zamknij się i słuchaj! Na Ziemi wiedzą o gnębiących nas chorobach. Ten człowiek powiedział mi, że wynaleziono już lek na mroźnicę i on właśnie go przywiózł. Rozumiesz?
– Oczywiście – przytaknął Wendeek. – W stolicy jest lekarstwo na mroźnicę.
– O to właśnie chodzi. Pojedziesz po nie moim własnym eskonem.
Wendeek spodziewał się, że takie właśnie będzie polecenie, ale nie rozumiał dlaczego Ornin wybrał właśnie jego. Był Łyżwiarzem – nie kierowcą.
– Żaden pojazd nie przejedzie nawet kilometra – zauważył. – Drogi są zawiane pyłem, zawalone drzewami i lodowymi bryłami. Trzeba by dźwigu, ale w taką zadymkę…
– To nierealne – potwierdził Ornin. – Dlatego pojedziesz przez jezioro. Po lodzie.
– Zarwie się! – zaprotestował ostro Wendeek. – Eskon to prawie czołg. Pan nie ma pojęcia co to jest lód. On wciąż pracuje mechanicznie, spiętrza się, tworzy przeręble, które zamarzają, ale są cienkie. Podczas zamieci nie można ich odróżnić. Utopię się!
– Pojedziesz jak długo się da, a potem na łyżwach.
– W taką pogodę?!
– Pojedziesz Wendeek. Przygotuj się. Ruszysz jeszcze dzisiaj. Astel zagryzł wargi. „Pojedziesz Wendeek” – łatwo rozkazywać. A jeszcze tego lata…
– Tego lata nazwał mnie pan darmozjadem.
Ornin gwałtownym ruchem odsunął od siebie miseczkę z naparem, aż jej zawartość prysnęła na blat stołu.
– O co chodzi? Masz zamiar kwestionować moje polecenia?!
Wendeek wolał się nie odzywać. Wiedział, że jest to najlepszy sposób, by rozładować wzburzenie Ornina.
– Wypuść mnie – Ornin wstał. – Czekam u siebie, bądź za godzinę.
– Chciałem jeszcze coś powiedzieć – Wendeek zatrzymał się przy drzwiach.
– No?
– Pojutrze zamieć nieco się uspokoi. Będzie łatwiej przejechać.
– Akurat znasz się na pogodzie! Pojutrze będziesz już w połowie drogi. – Ornin nasunął szybę hełmu i uszczelnił klamry. Skinął na Wendeeka, który otworzył drzwi. Zamieć ponownie wtargnęła do bunkra.
– Znam się, bo, do cholery, jestem Łyżwiarzem – krzyknął w ciemność Wendeek.
Wypluł zalepiające mu usta kawałki lodu. Uporał się z drzwiami i w bunkrze uspokoiło się. Otrząsnął się. Był odporny na mróz, ale miał na sobie tylko sweter i przeszyły go dreszcze. Rozejrzał się wokół i stwierdził, że przed wyjazdem czeka go robota. Pierwsza warstwa szronu stopniała już i razem z drugą tworzyła paskudną kaszkę pokrywającą podłogę. Trzeba ją wytrzeć nim ściany i meble wchłoną wilgoć. Wilgoć to najgorszy wróg – jest przyczyną śmiertelnych często chorób. Na przykład grypy, zapalenia płuc, czy mroźnicy. Najgorsza jest mroźnica: obniża się ciepłota ciała, najpierw sztywnieją nogi, potem ręce, a potem cała resztę.
Powoli – trwa to tygodniami – organizm człowieka zapada w letarg, z którego nigdy nie ma się przebudzić. W końcu ustaje akcja serca. Jest to równoznaczne ze śmiercią, ale Astel znał wielu ludzi, którzy uważali, że zgon po mroźnicy jest tylko pozorem i – mimo obowiązku grzebania zmarłych – przechowywali w ukryciu ciała ludzi pokonanych przez chorobę. Wierzyli, że mroźnica to rodzaj hibernacji, podczas której ustają wszelkie procesy życiowe, lecz przyjdzie czas, gdy zmarli obudzą się. Nigdy dotychczas nic takiego się nie wydarzyło, ale legenda żyła i miała wielu zwolenników. Ich koronnym argumentem był fakt, że ciała zmarłych na mroźnicę nie ulegały rozkładowi. Nikt nie chce pogodzić się z utratą bliskich sobie osób i gdy istnieje cień – choćby wyimaginowanej – szansy, każdy stara się go trzymać. Wendeek przypuszczał, że nawet Ornin, który wyśmiewał przesądy i kategorycznie domagał się, aby jego ludzie chowali zmarłych, że ten właśnie Ornin – gdy przyjdzie pora na Latros – uwierzy w legendę. Bo niby dlaczego miałby nie uwierzyć? Warto wierzyć w szczęśliwe wydarzenia.
Astel Wendeek wyjechał zza muru otaczającego skupisko bunkrów. Dopiero tutaj – na otwartej przestrzeni – zamieć ukazała swoją prawdziwą potęgę. Wiatr rzucał wokół startym na proszek lodem, co sprawiło, że widoczność była prawie zerowa.
Ale dla Astela była to jedyna niedogodność; ukryty za pancerną szybą eskonu, nie czuł ani mrozu, ani siły wiatru. Eskon był pojazdem specjalnie przystosowanym do warunków klimatycznych panujących na Alcedzie. Szybki, szczelny, zwrotny, odporny na mechaniczne uderzenia – był niezastąpionym środkiem lokomocji i nie zawodził nawet wtedy, gdy Łyżwiarze nie mieli żadnych szans; tak przynajmniej uważał Ornin, właściciel eskonu. Astel był innego zdania, ale Astel był Łyżwiarzem.
Eskon posiadał dwustulitrowy zbiornik paliwa, co wystarczało na blisko tysiąckilometrową podróż i wszystko byłoby w porządku, gdyby obok ogromu zalet nie istniała jedna wada – duży ciężar. Z pełnym bakiem eskon ważył niemal czterysta kilogramów, i tak musiało być, bo chociaż nietrudno byłoby zmniejszyć tę wagę, to wówczas groziłoby wywrócenie pojazdu przez silny wiatr. A na Alcedzie silny wiatr nie był niczym niezwykłym.
Po godzinie Astel dotarł do brzegu jeziora. Wjechał na plażę i zatrzymał się. Nie miał najmniejszego zamiaru kontynuować teraz podróży. Po pierwsze: była noc, a po drugie: wbrew opinii Ornina, ufał swoim prognozom pogody i był przekonany, że za dwa dni zamieć uspokoi się nieco. Wtedy będzie łatwiej. Wyłączył oświetlenie zewnętrzne i tylko blask małej lampki kontrolnej rozjaśniał ciemności. Rozłożył siedzenie, owinął się pledem i ułożył wygodnie. Mimo szczelnej karoserii i pancernej szyby oddzielającej go od świata, czuł pewien niepokój. Wiatr huczał, a lodowe bryły postukiwały, odbijając się od eskonu. Ten łomot, na tle ciągłego gwizdu, nie napawał optymizmem.
– „Ciekaw jestem, jak wygląda piekło” – pomyślał Wendeek i zaraz potem usnął.
Budził się trzykrotnie. Dwa razy, by załatwić naturalną potrzebę (eskon posiadał spust kanalizacyjny) i raz, aby spożyć posiłek. Za czwartym razem stwierdził, że może jechać dalej.
Zadymka rzeczywiście jak gdyby straciła na sile, a przynajmniej widoczność znacznie się poprawiła.
Ryknął silnik i eskon ruszył. Trudno było wjechać na lodową taflę jeziora, gdyż brzeg był stromy i pokryty zbryloną zaspą. W końcu Wendeek poradził sobie z tą przeszkodą i dalej jazda była już łatwa. Łatwa, ale jednocześnie niebezpieczna. Łatwość wynikała ze szczególnych warunków panujących na Alcedzie. Brak śniegu i porywisty wiatr, powodowały, że gładkie, lodowe powierzchnie były wolne od zanieczyszczeń. Lśniąca tafla połyskiwała wokół i Astel wiedział, że ciągnie się tak aż po horyzont – jezioro było olbrzymie, prawie jak morze. Nie widział tego, bo nieustająca zamieć wciąż ograniczała widoczność, Sporadycznie lodową płytę przedzielały spiętrzenia zamarzniętej kry, uformowane głównie w okresie jesiennym, gdy temperatury nie były jeszcze tak niskie. Kry utrudniały jazdę, lecz niebezpieczeństwo wiązało się z czym innym: lód, zmieniający – na skutek wahań temperatury – swoją objętość, poddawany był wciąż naprężeniom, których czasami nie wytrzymywał i wtedy pękał. Utworzone w ten sposób przeręble szybko powtórnie zamarzały, ale istniała groźba, że pod ciężarem eskonu puszczą. Dla zamkniętego w pojeździe człowieka oznaczać to mogło śmierć.
Ale Astel Wendeek nie zamierzał zawracać. Musiał jechać naprzód. Tak kazał Ornin, tak kazało poczucie obowiązku, i instynkt Łyżwiarza. Naprzód. Po lodzie – naprzód! Astel najchętniej wdziałby teraz buty z łyżwami i wyjechał na lód. Naprzód! Lód dla Łyżwiarza jest jak narkotyk. Jak już zaczniesz, to do końca życia musisz ciąć go ostrzem łyżwy. Zatem naprzód! Heeej! Rozsądek powstrzymywał go przed wyjściem na zewnątrz. W taką pogodę tylko bardzo dobry Łyżwiarz ma szansę sobie poradzić. Na razie Wendeek wolał nie przekonywać się, czy jest bardzo dobrym Łyżwiarzem. Opanował ogarniające go podniecenie i z uwagą spoglądał przed siebie. Omijał każdy wyglądający podejrzanie lodowy obszar. Wolał nadrobić drogi, niż później żałować popełnionego błędu. Zdawał sobie sprawę, iż wiele pól objeżdża zupełnie niepotrzebnie, ale równocześnie wiedział, że jeżeli chociaż jedno z nich grozi zarwaniem się – to już warto.
Po kilku godzinach jazdy poczuł zmęczenie. Spojrzał na zegarek, porównał z mapą wskazania radiokompasu i stwierdził, że znajduje się niedaleko osiedla pana Lejta. Zboczył z trasy. Wkrótce dojechał do brzegu jeziora.
Nagle zobaczył człowieka. Wszystkie włosy na głowie zjeżyły mu się ze strachu. Kilka metrów przed eskonem przechodził mężczyzna ubrany jedynie w obcisłe spodenki i rozpiętą koszulę, której poły szarpał wiatr. Obraz był tak absurdalny, że mógł wywołać tylko przerażenie. W tej jednej chwili Astel uwierzył w duchy. Mężczyzna nie walczył z zamiecią i choć wicher powalał go kilkakrotnie na ziemię, wstawał obojętnie, jak gdyby wcale go to nie obchodziło. Na eskon również nie zwracał uwagi. Wkrótce zniknął za białą, szalejącą zasłoną. Astelowi zaparło dech w piersiach; zesztywniało ciało, tylko serce łomotało jak oszalałe. Było niemożliwe, aby ktokolwiek zdolny był maszerować z takim spokojem podczas zamieci, i w takim stroju. Tylko pyłoszczelny skafander z odpowiednim obciążeniem gwarantował przeżycie okresu dłuższego niż dwa kwadranse.
Nie-Moż-Li-We!
Nawet Łyżwiarz nie wytrzyma czterdziestostopniowego mrozu w samych tylko gaciach. A do tego ostre kryształy lodu potrafiące porozcinać ciało do kości.
Powoli Wendeek uspokajał się. Odrzucił idiotyczną myśl o duchu. Przywidzenie – to brzmiało racjonalniej. Nigdy nie miewał przywidzeń, ale to nie oznaczało, że nie będzie ich miał do końca życia.
Reflektory eskonu wychwyciły wreszcie mur osiedla. Wendeek znalazł się pomiędzy bunkrami. Wszystkie zimowe osiedla wyglądały identycznie. Nic dziwnego – wszystkie były budowane przez tych samych budowniczych i w tym samym czasie – osiemdziesiąt lat temu, gdy rozpoczynano kolonizację Alcedy.
Wendeek zatrzymał się przed bunkrem położonym najbliżej wjazdu. Mieszkał tu Esgin, Łyżwiarz pana Lejta. Znali się bardzo dobrze, niejednokrotnie spotykali się przewożąc korespondencję. Podczas zimy i wiosną (o ile nie było zamieci) tylko Łyżwiarze potrafili przebywać większe odległości. Ich sprzymierzeńcem był lód. I łyżwy.
Otworzył szafkę. Ominął półkę z pyłoszczelnym skafandrem i wyjął jednoczęściowy, łyżwiarski kombinezon ze zbrojonego gumolitu. Prawdziwy Łyżwiarz gardzi ogrzewanym, pyłoszczelnym skafandrem. Nawet gdyby nie gardził i tak nie byłoby go stać na jego kupno. Tylko panowie osiedli posiadali takie stroje. Ornin oddał swój, co świadczyło na jego korzyść – najważniejsze było życie córki. Wendeek wdział kombinezon. Nasunął na twarz wielkie gogle i otworzył drzwiczki. Gdy skoczył do przodu, przypominał wyglądem wielkiego, czarnego pająka. Wściekły wir zamieci porwał go i rzucił o ziemię. Drzwi eskonu zatrzasnęły się automatycznie. Wendeek wstał. Tkwił po kolana w rozdrobnionej, lodowej masie. Zrobił krok do przodu i wiatr natychmiast to wykorzystał, napierając na plecy i popychając naprzód. Przywarł do ściany bunkra. Wymacał kontur drzwi i począł uderzać w nie pięściami. Minęła dłuższa chwila, nim otworzyły się. Wpadł do środka uderzając boleśnie ramieniem o podłogę. Gdy wstał, wejście było już zaryglowane. Ściągnął gogle.
– Astel! – wykrzyknął Esgin. – Skąd ty tutaj?
– Cześć – Wendeek uśmiechnął się. – Przyfrunąłem.
Obok Esgina stała jego żona, Biara.
– Jak się tu dostałeś? – zapytała zaskoczona. – W taką zamieć?
– Przyjechałem eskonem Ornina – wyjaśnił Wendeek. Usiadł przy stole. – Dajcie coś gorącego do picia.
Oczywiście – zreflektowała się Biara i podeszła do kuchenki. Wkrótce postawiła na stole miseczki z naparem. Był to ziołowy wyciąg zmieszany z mocnym winem. Mężczyźni wypili, a Biara przygotowywała kolację i przysłuchiwała się rozmowie.
– Ornin dał ci swój eskon? – zdziwił się Esgin.
– Jego córka jest chora na mroźnicę. Muszę zaraz jechać dalej – powiedział Wendeek i zmarszczył brwi. Jego słowa wywołały dziwną reakcję. Esgin i Biara nagle spoważnieli i wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Astel miał wrażenie, jakby ich czymś spłoszył.
– O co chodzi? – zapytał.
– Na mroźnicę? – Esgin zignorował pytanie. – Nie bardzo widzę związek z twoim przyjazdem.
– Jest lek na mroźnicę. Przywieźli z Ziemi. Jadę po niego do stolicy.
– Coś takiego?! – krzyknęła Biara. Zachwiała się, usiadła na krześle i ukryła twarz w dłoniach. Zaległa cisza mącona jedynie odgłosem zamieci.
– A Djorn… – szepnęła Biara.
– Co się stało? – Wendeek był zdezorientowany. – Kto to jest Djorn?
– Był – sprostował Esgin. – Brat Biary. Zmarł na mroźnicę jeszcze przed naszym ślubem, dlatego go nie znałeś.
– W porządku – Biara oprzytomniała. – Już robię kolację. Astel pewnie jest głodny.
– Tak sobie – odrzekł Astel niezgodnie z prawdą.
Podczas posiłku opowiadał o swojej podróży. Początkowo zamierzał ukryć fakt niezwykłego spotkania – czy też przywidzenia – jakie przydarzyło mu się przed samym osiedlem, ostatecznie jednak nie ominął i tego.
– Wystraszyłem się jak nigdy w życiu – zakończył. – Nie chciałbym przeżyć czegoś podobnego po raz drugi. Ten mężczyzna wyglądał tak realistycznie, że jeszcze teraz przechodzą mnie ciarki…
Esgin znowu spojrzał porozumiewawczo w stronę Biary.
Tego było za wiele!
– Co ukrywacie przede mną?
– Wczoraj Djorn zniknął – powiedział powoli Esgin. Zakaszlał sucho. Biara przysunęła się do niego i przytuliła głowę do ramienia.
– Co ty opowiadasz?! – krzyknął Wendeek. – Przecież przed chwilą sam mówiłeś, że Djorn umarł na…
– Tak – przerwał Esgin. – Ale nie został pochowany. Rodzice ukryli ciało w piwniczce pod swoim bunkrem. Wczorajszej nocy obudziła ich zamieć. Rygiel przy drzwiach – rygiel, który można otworzyć tylko od wewnątrz – był otwarty. Rozumiesz?! Ktoś otworzył drzwi! Dopiero rankiem zauważyli brak ciała Djorna. Nie wiem co się dzieje – Esgin podniósł głos – ale to musiał zrobić on! To Djorn otworzył sobie drzwi i wyszedł na zewnątrz.
Przytulona do męża Biara zaczęła dygotać. Esgin objął ją uspakajająco ramieniem.
– Legenda… – szepnął Wendeek.
– Co?
– … Przestała być legendą.
– Wytłumacz nam Astel – jęknął Esgin. – Czy to w ogóle jest możliwe?
– Jak był ubrany Djorn?
– Nie wiem… Biara, jak był ubrany?
Biara uniosła głowę. Włosy sterczały jej w nieładzie. W oczach szkliły się łzy.
– Chyba… chyba w piżamę. Tak jak… umarł.
– Zgadza się – Wendeek z trudem przełknął ślinę. Mięśnie szyi skurczem ściągnęły mu twarz ku dołowi. – Tamten był w rozpiętej koszuli.
– Czy to znaczy…?
– Tak. Widziałem Djorna. On żyje. Biara krzyknęła histerycznie.
Znowu zamieć. Podróż eskonem do stolicy. Astel starał się nie pamiętać o Djornie. -Starał się. Tylko starał – niełatwo zapomnieć, że widziało się człowieka, o którym mówią, że umarł; szczególnie, gdy jedzie się samotnie po nieprzyjaznej, lodowej pustyni, gdy mrok i pył przesłaniają widoczność, gdy huk wiatru doprowadza do szaleństwa.
Był skoncentrowany. Musiał uważać na każdy metr trasy przed sobą. Tafla stężałej na mrozie wody jeziora tylko pozornie wydawała się trwała i bezpieczna.
Nagle stało się! Nim pojął swój błąd – było już za późno. Do jednostajnego szumu zamieci dołączył obcy dźwięk: trzask pękającego lodu. Astel otworzył właz, lecz w ostatniej chwili zdołał opanować paniczny odruch by wyskoczyć. Łyżwy! Bez nich nic nie znaczył. Wyjście bez łyżew oznaczało rychłą śmierć. Wyszarpnął ze schowka torbę i przypadł do włazu. Eskon zapadał się. Astel ukrył oczy pod wiszącymi na pasku goglami, napiął mięśnie i skoczył. Huragan pochwycił lecące ciało i wyniósł poza pękającą przerębel. Chociaż raz był sprzymierzeńcem.
Spadł na lód i potoczył się po śliskiej powierzchni. Nie czuł bólu. Gumolitowy kombinezon amortyzował uderzenia. Wreszcie zwyciężył szarpiący jego ciało wiatr i zdołał usiąść. Wyciągnął z torby buty z ostrymi, długimi na kilkadziesiąt centymetrów, stalowymi listwami. Te łyżwy to był cały jego majątek, i przyszłość. Całe życie. Wdział je prosto na stopki kombinezonu i zapiął klamry. Zgrabnie skoczył na nogi. Przykucnął. Ważył teraz o dwadzieścia kilogramów więcej; buty Łyżwiarza były celowo dociążane ołowiem. Wendeek spojrzał w stronę, gdzie pozostawił tonący eskon. Zamieć ukryła wszystko. Zdawała się ukrywać nawet wspomnienia. Teraz liczyło się tylko jedno: przeżyć i zwyciężyć. Naprzód!
Kombinezon Łyżwiarza miał wmontowany precyzyjny kompas, wskazujący kierunek północy bez konieczności poziomowania. Wendeek spojrzał na niego i ruszył. Ostrożnie nabierał szybkości. Ustrzegł się błędu i nie upadł, mimo że wiatr próbował znaleźć na jego ciele powierzchnię żagla.
W kierunku stolicy sunął Łyżwiarz. Mknął niczym czarna błyskawica tnąca unoszący się w powietrzu gęsty, lodowy pył. Jego umiejętność to nie tylko siła i wytrzymałość. To artyzm jazdy, inteligencja pozwalająca wykorzystać siłę rozszalałej zamieci. Koncentracja uwagi i zgranie wszystkich mięśni.
Ze stolicy sunął Łyżwiarz. Nisko pochylona sylwetka i pracujące mięśnie nóg. Było jasno, a po niedawnej zamieci nie pozostało śladu. Na niebie świeciło słońce, które odbijało się w kryształowej powierzchni lodu, rażąc zakryte goglami oczy. Dął lekki wiatr. Mróz ściskał niemiłosiernie, lecz Astel Wendeek mógł się tym nie przejmować. Zahartowane i rozgrzane nadludzkim wysiłkiem ciało stać było na zignorowanie mrozu. Jazda na łyżwach jest ciężką pracą, gdy trzeba jechać godzinami, gdy nie wolno przystanąć, by nie zamarznąć, nie wolno zwolnić, by nie wypaść z rytmu.
Naprzód!
Na plecach miał tornister wypełniony aptecznymi pojemnikami. Wracał ze stolicy. Niósł lek na najgorszą z chorób. Na mroźnicę.
W stolicy odczuwało się atmosferę Kolonii, mieszkańcy zdawali sobie sprawę, że pochodzą z ziemi. W rozrzuconych po całej Alcedzie osiedlach również o tym wiedziano, ale wiedzieć, a zdawać sobie sprawę – to nie zawsze to samo. Ludzie tacy jak Wendeek – zapracowani i zmęczeni ciągłą walką o przetrwanie – powoli tutaj zaczęli widzieć swoją ojczyznę.
W stolicy było inaczej. Może dlatego, że wciąż przybywały statki, przywożące na swoich pokładach tysiące nowych Kolonistów. Ludzi przywożono na Alcedę często wbrew ich woli. Polityka rządu przewidywała jak najszybsze zaludnienie planety, zabierano zatem więźniów, awanturników i biedaków skuszonych nadzieją lepszego życia. A za nimi zjawiali się Ludzie Wielkiego Interesu. Nie tacy jak Ornin – to była tylko drobna płotka – zjawiali się ci, dla których pieniądz godny jest uwagi, gdy jego wartość można określić przynajmniej w milionach. Tacy byli i będą zawsze.
Wendeek wiele dowiedział się od pełnomocnika Ornina. Zaprzyjaźnił się z nim trochę, a przy alkoholu język nie lubi wstrzemięźliwości. Pełnomocnik zawiózł Astela pod kosmodrom, gdzie Łyżwiarz zobaczyć mógł z daleka startujące i lądujące rakiety. Ale tylko z daleka – płyta i otaczająca ją strefa ochronna ogrodzone były zasiekami pod napięciem prądu elektrycznego i dodatkowo kontrolowane z licznych wieżyczek obserwacyjnych. Nawet panowie osiedli pozbawieni byli prawa korzystania z rakiet. Zbyt wielu byłoby chętnych, by wracać.
Ze zdobyciem leku na mroźnicę Astel nie miał żadnego kłopotu. Co by nie było – w miarę swoich możliwości, Ziemia troszczyła się o mieszkańców Alcedy. Zależało jej na udanej kolonizacji. A Ludziom Wielkiego Interesu zależało na zyskach. Inwestowali miliardy, aby zarobić biliony: biliony – by zarobić tryliony. Sekstyliony. I jeszcze więcej…
Astel Wendeek, który w porównaniu z nimi był nikim, dojeżdżał do osiedla pana Lejta. Przed murem zwolnił i ostrym zakosem wjechał między bunkry. Na zewnątrz nie zobaczył nikogo. Przysiadł na kamiennej ławie przed bunkrem Esgina i zabrał się do zdejmowania łyżwiarskich butów. Mróz, na razie bez powodzenia próbował zawładnąć rozgrzanym ciałem, ale już szczypał, wykorzystując chwilowy brak ruchu. W skali Celsjusza było pewnie około minus pięćdziesięciu stopni.
Ciszę przerwał odgłos otwieranych drzwi. Dochodził z bunkra naprzeciwko, odległego o jakieś trzydzieści metrów. Astel spojrzał w tamtym kierunku. Dostrzegł dwie ludzkie sylwetki. Dokończył rozpinanie butów i powstał. Zachwiał się; po wielu godzinach jazdy nogi niepewnie wyczuwały grunt. Dwie postacie zbliżyły się. Wyglądały dziwnie kontrastowo…
Wendeek wrzasnął przeraźliwie i nieprzytomny ze strachu rzucił się do drzwi bunkra Esgina. Podchodziło do niego dwóch mężczyzn. Jeden ubrany był w gruby ocieplacz i opatulony szalami, tak jak należało, ale drugi… W drugim Astel rozpoznał mężczyznę napotkanego podczas zamieci. Nie mógł się mylić, poznał go po krótkich spodenkach t rozchełstanej koszuli.
– Esgin! Ratunku…! – Wendeek walił w drzwi pięściami. – Otwieraj!
Drzwi pozostawały nieruchome.
– Esgin!
Niespodziewanie z wnętrza bunkra dobiegł odgłos wystrzału z broni palnej. Kula nie przebiła grubych drzwi, utkwiła gdzieś między deskami. Wendeek upadł na ziemię. Dwaj mężczyźni byli coraz bliżej.
– To ja, Astel! Nie strzelaj Esgin. Otwórz! Cisza.
– Otwieraj! Zaraz tu będzie Djorn. Esgiiiin!
Minęła wieczność nim szczęknął rygiel zasuwy. Powoli drzwi uchyliły się. Wendeek kopnął w nie z całej siły i wturlał się do bunkra.
– Zamykaj! – krzyknął. Niepotrzebnie, bo Esgin był równie przerażony i zatrzasnął drzwi nie czekając na ponaglenie.
Wendeek siedział na podłodze i ciężko dyszał. Działy się rzeczy niepojęte; zmarli zmartwychwstają, a przyjaciele strzelają do przyjaciół.
Stukot do drzwi:
– Wpuść nas Esgin! Opamiętaj się.
– Wynoście się! – Esgin uniósł sztucer i wystrzelił. Wendeek spojrzał na niego ze zdumieniem.
– Czego oni chcą? Kto tu ma się opamiętać? – zapytał. Głos mu drżał.
– Esgin! – nalegał głos zza drzwi. – Kto do ciebie przyjechał?
– Nazywam się Wendeek – odparł Astel. Wreszcie zapanował nad strachem. – Jestem Łyżwiarzem Ornina. A kim, do diabła, wy jesteście?
– Mówi Lejt. Wendeek, znasz mnie przecież. Otwórz drzwi. Astel spojrzał pytająco na Esgina. Ten energicznie pokręcił głową.
– Ani się waż! – syknął.
– Po co? – krzyknął Wendeek.
– Porozmawiamy. Esgin niczego nie chce zrozumieć, może ty go przekonasz.
– Ja też niczego nie rozumiem.
– Dlatego chcę porozmawiać.
– Kto jest z tobą?
Cisza. Wendeek domyślił się, że Lejt uzgadnia odpowiedź.
– Jestem Djorn. Brat Biary – odezwał się inny głos. Esgin ponownie przymierzył sztucer do strzału.
– Zaczekaj – wstrzymał go Wendeek.
– Siła nieczysta – usłyszał w odpowiedzi – Djorn dawno umarł…
– Słyszałem, że Djorn nie żyje – krzyknął Wendeek przez drzwi.
– To nieprawda. Chorowałem tylko. Otwórz, to wszystko ci wytłumaczę.
– Wynoście się! – wtrącił Esgin i wypalił ze sztucera. W jego oczach błyskało szaleństwo. – Wynoście!
– Wendeek!
– Zostawcie mnie – zdecydował Wendeek. – Ufam Esginowi.
– Zastanów się.
– Dobrze. Ale na razie ufam Esginowi. Wynoście się. To jego bunkier.
Lejt i Djorn nie nalegali dłużej. Wendeek nie wiedział czy odeszli, w każdym razie spoza drzwi nie dochodził żaden odgłos.
Esgin położył sztucer na stole. Usiadł. Jego przygarbiona sylwetka wyrażała rozpacz i zniechęcenie.
– Co mam robić, Astel? – zapytał ochrypłym głosem.
Wendeek wzruszył ramionami. Wciąż siedział na podłodze, lecz nawet tego nie zauważał.
– To naprawdę Djorn?
Esgin przytaknął.
– Biara też go poznała. Niewiele się zmienił.
– Właśnie! A gdzie Biara?
– Uwierzyła im – Esgin skulił się jeszcze bardziej. – Jest u Lejta. On pierwszy dał się nabrać i teraz namawia innych.
– W co uwierzyła?!
Esgin wyprostował się. Znowu dziwny blask mignął w jego oczach.
– We wszystko. Że Djorn żyje. Że żyjeee…! – zaczął krzyczeć.
– Bo to prawda – rzekł po chwili Wendeek. – To prawda. Djorn żyje. Dziwnie wygląda, nie boi się zimna, ale jest żywy. Jak ja i ty. Rozmawialiśmy przecież.
– Zamknij się! To trup! Trup!
Wendeek wstał.
– Wiozę lekarstwo na mroźnicę – wskazał wiszący na plecach tornister. – To się skończy.
Esgin uśmiechnął się drwiąco.
– Za późno. Wiesz ilu zmarłych na mroźnicę jest ukrywanych?
– Myślisz, że oni też…
– Jestem pewien. Jak wszyscy, wstaną, załatwią nas. Jak amen w pacierzu. Teraz Djorn udaje, bo jest sam.
– A może… – Wendeek nie dokończył zaczętego zdania. Nagle zmienił się na twarzy. Skurcz usztywnił mu policzki.
– Moje łyżwy! – krzyknął. – Zostały tam!
Podbiegł do drzwi. Chwycił za rygiel. Esgin rzucił się w jego kierunku. Ciężarem ciała zwalił Astela na ziemię.
– Co robisz?!
– Przed bunkrem zostały łyżwy. Z tego wszystkiego zapomniałem o nich. Puść! – Wendeek odepchnął Esgina. – Muszę wyjść.
– Astel! – Esgin chwycił go mocno za ramię. – Nie zostawiaj mnie.
– Muszę. Tam są łyżwy. Też jesteś Łyżwiarzem, wiesz co dla mnie znaczą.
– Jak wyjdziesz, to nie wrócisz. Nie wpuszczę cię.
– Wychodzę!
– Zabiorą ci leki.
– Wychodzę.
Astel Wendeek wyszedł z bunkra. Drzwi za nim momentalnie zatrzasnęły się. Na kamiennej ławie siedział Djorn, a przy jego nogach leżały łyżwy. Astela znowu zaczął ogarniać paniczny strach. Niesamowicie wyglądał człowiek noszący w środku zimy letnie odzienie. Djorn spoglądał na Astela, lecz nie poruszył się. Ten spokój działał odprężające.
Zza bunkra wyszedł Lejt.
– Cześć Wendeek – powiedział łagodnie i wyciągnął rękę. Wendeek uścisnął dłoń w grubej, futrzanej rękawicy.
– Co się dzieje, panie Lejt? – zapytał pośpiesznie.
– To jest Djorn – Lejt wskazał w kierunku ławki. Człowiek w krótkich spodenkach uniósł pokojowo rękę.
– Cześć Djorn – wykrztusił Wendeek. – Oddaj mi łyżwy.
– Są twoje. Wcale ich nie zabierałem.
Wendeek niepewnie podszedł do ławki. Gwałtownym ruchem chwycił łyżwiarskie buty.
Nic się nie wydarzyło.
– Chodźmy do mnie – zaprosił Lejt. – Strasznie zimno dzisiaj.
– Nie! – zaprotestował Wendeek. – Muszę jechać – bacznie rozejrzał się. Wciąż nie był pewien, czy ktoś nie spróbuje go zatrzymać. Lejt nie nalegał.
– Pytałeś co się dzieje – powiedział. – Dzieją się wielkie rzeczy. Wkrótce Alceda będzie dla ludzi rajem. Wiemy już jak się przystosować.
– … Kto wie?
– Djorn, ja i paru innych. Niedługo będą wiedzieli wszyscy. Mroźnica to choroba adaptacyjna. Kto przez nią przejdzie, tego organizm przystosowuje się do tutejszych warunków klimatycznych. Wiem, że logika burzy się przeciwko temu, ale taka jest prawda.
– Dlaczego mam panu wierzyć? – zawahał się Wendeek.
– A dlaczego nie? Czy wyglądam na szaleńca?
– A ja? – odezwał się Djorn i wstał z ławki. – Czy nie jestem dowodem? – rozchylił poły koszuli i wskazał obnażony tors.
Wendeek wzdrygnął się. Jego własne ciało, choć okryte kombinezonem, drętwiało od mrozu.
Djorn zbliżył się.
– Nie podchodź! – krzyknął Wendeek. Djorn zatrzymał się.
– Chyba nie wierzysz w duchy? – zapytał Lejt.
Naprzód!
Astel Wendeek mknął po lodowej tafli. Znów był w swoim żywiole. Odczuwał zmęczenie, ale do osiedla Ornina było już niedaleko. Na plecach ciążył tornister z lekami.
Naraz gładką taflę skutego lodem jeziora przecięło spiętrzenie zamarzniętej, nieruchomej kry. Astel nie zwolnił tempa. Ocenił szerokość przeszkody i uznał, że nietrudno mu będzie sobie z nią poradzić. Podjechał bliżej i wyskoczył w górę. W locie podkurczył nogi, bacząc by nie zahaczyć łyżwą o bryły lodu. Wprawnie opadł po drugiej stronie zapory. Jechał dalej.
Naprzód!
Wciąż myślał o Djornie. Nagle przyszło mu do głowy, że gdyby zdjął z pleców tornister i rzucił go w najbliższą, lodową zaspę, to może wtedy wreszcie przestałby być nikim.