CZCICIEL SŁOWA

Łowcy niewolników wypływali w morze,

łupili okoliczne wyspy i przywozili ludzi,

którymi handlowali jak bydłem.

Pewnego dnia schwytali córkę Czciciela Słowa.


Eric Martinet był pijany. Wracał do domu, lecz nie najkrótszą z możliwych dróg, gdyż jego błędnik nie kontrolował kierunku. Żadna cząstka jego mózgu nie kontrolowała niczego.

Przechodząc obok rynku usłyszał gwar i dostrzegł skupisko ludzi otaczających handlową platformę. Zbliżył się i wcisnął pomiędzy gapiów; przekrwionymi oczami spojrzał na przedmiot zainteresowania tłumu. Na platformie stała kobieta, przepasana jedynie biodrową opaską. Była piękna – tyle widział Eric Martinet – piękna – widział to mimo mgły mamiącej jego pijacki wzrok.

Otumaniony trunkami nie zauważył zimnej obojętności malującej się na twarzy dziewczyny, ani gorejących nienawiścią oczu. Nie mógł tego zauważyć, tak samo jak większość zebranych nie dostrzegała fioletowego tatuażu na jej nagich plecach.

Tatuaż przedstawiał wielką pięść ściskającą głowę węża z długim rozdwojonym językiem, lecz mogli podziwiać go tylko ci, którzy stali z tyłu platformy.

Minęło sporo czasu nim Eric zorientował się, że licytacja już trwa. Kobietę sprzedawano jako niewolnicę. Padały sumy wykrzykiwane głównie przez mężczyzn. Początkowo prowadzący licytację nie mógł nadążyć z powtarzaniem ofert, jednak w miarę, gdy kwoty były coraz wyższe, atmosfera stawała się mniej gorączkowa, zyskując wszakże na napięciu.

Dziewczyna słała nieruchomo, jakby nieobecna, jakby nie o nią trwała walka wykrzykiwanych cyfr. Nie wstydziła się swojej nagości, ani też jej nie eksponowała. I nagle – nie! To niemożliwe – nagle Ericowi wydało się, że ta piękna istota spojrzała na niego i uśmiechnęła się.

– Dwieście – krzyknął bez namysłu.

Prowadzący licytację jak echo powtórzył liczbę i zamarł. Dziesiątki twarzy zwróciło się w stronę Erica. Dwieście siejów było olbrzymią sumą, nawet najpiękniejsza kobieta świata nie była jej warta.

– Ten człowiek jest pijany! – padł okrzyk.

– Nie wie co mówi!

– Wypraszam sobie – powiedział Eric i zatoczył się.

– To Martinet – ktoś go rozpoznał. – Ten bokser. Nie słuchajcie go, jest skończony.

– Ja sobie wypraszam – powtórzył z uporem Eric.

– Dwieście! – krzyknął po raz drugi.

Prowadzący rozejrzał się niepewnie, ale zmuszony był powtórzyć ofertę. Tym razem nikt się nie odezwał.

– Dwieście… – powiedział po raz trzeci Prowadzący. – Sprzedana! Proszę kupca o podanie nazwiska i uiszczenie opłaty.

Eric Martinet roztrącając zebranych dotarł do platformy. Wspiął się na nią, korzystając z pomocy kilku najbliższych mężczyzn. W głowie miał straszliwy mętlik; świat wciąż nabierał rozpędu, przymierzając się do wirowania… W końcu Eric nie wytrzymał i poddał się chaosowi. Upadł na deski.

„Jeden, dwa, trzy…” – liczył sędzia ringowy. Eric usiłował wstać. Nie dał rady. -… Cztery, pięć…” – widzowie zaczęli gwizdać i krzyczeć -,,.,. sześć, siedem, osiem…”

– Panie, co pan?! – Prowadzący licytację trzymał Erica za poły marynarki. Wrócił świat teraźniejszy.

Martinet z ulgą stwierdził, że nie znajduje się na ringu. Nie musi zatem wstawać, choćby liczono do dziesięciu, do stu, do tysiąca; NIE MUSI wstawać! Ale MOŻE, bo nie czyha na niego facet w bokserskich rękawicach.

Więc wstał.

Tylko krzyki i gwizdy tłumu były rzeczywistością.

– Oszust!

– Płać! Dawaj forsę!

– Zamknąć go!

– Mówiłem, że to Martinet! – krzyczał z zacietrzewieniem jakiś mężczyzna. – Dawno się skończył. Założę się, że nie ma złamanego grosza.

Eric Martinet rozerwał podszewkę zabrudzonej kurtki. Na deski platformy wypadł plik spiętych spinaczem banknotów. Zapadła cisza; jak gdyby jakiś zły duch odebrał wszystkim mowę.

– Sto slejów – oznajmił Prowadzący. Eric rozerwał drugą stronę kurtki.

– Razem dwieście slejów – poinformował Prowadzący. – Niewolnica została opłacona.

– Kobieto – zwrócił się do dziewczyny. – Od dzisiaj panem twojego życia jest Eric Martinet – wyrzekł zwyczajową formułę.

Martinet objął ramię swojej niewolnicy. Niespodziewanie stracił równowagę i pogrążył się w nieświadomości…


* * *

Obudził się z okropnym kacem. Usiadł na łóżku i rozgarnął dłońmi potargane włosy. Otrząsnął się; bolała go głowa, a w ustach czuł niesmak. Kac!

Sięgnął do szafki i odszukał butelkę, na szczęście nie była pusta. Krzywiąc się wypił kilka łyków alkoholu, swojego żelaznego zapasu na wypadek przykrych porannych przebudzeń.

Poszedł do kuchni, nalał do szklanki zimnej wody i popił gorycz drażniącą gardło.

Nagle ktoś zapukał do drzwi. Narzucił szlafrok i otworzył.

– Pan Martinet? – zapytał ubrany na czarno mężczyzna. Eric nie znał go, nie znał nikogo, kto by ubierał się tak dziwnie: czarne wąskie spodnie, czarna koszula szczelnie zapięła pod szyją, czarne buty i czarny kapelusz.

– O co chodzi?

Nieznajomy nie odpowiedział. Przestąpił próg i zatrzasnął za sobą drzwi.

– Hola! Panie! – krzyknął Eric wypinając umięśniony tors. – Wolnego! Co…

W dłoni mężczyzny pojawił się dziwny przedmiot. Coś syknęło i naraz potworny ból sparaliżował prawą nogę Erica. Setki tysięcy szpilek, jedna przy drugiej, zdawało się wbijać w skórę. Całą nogę ogarnęło rozrywające ciało odrętwienie. Martinet upadł i przeraźliwie krzycząc tarzał się po podłodze.

Mężczyzna zajrzał do wszystkich pomieszczeń mieszkania, po czym podszedł do leżącego Erica.

– Gdzie jest Tijana? – zapytał.

– Co?! – jęknął Eric. Usztywniający nogę ból powoli mijał, ale niewidzialne igły wciąż drażniły skórę.

– Tijana! – mężczyzna uniósł rękę z zadającym ból przedmiotem; miniparalizator był straszną bronią.

– Nie…! – zaprotestował Eric. Groźba ponownej męki wywoływała w nim paniczny strach. – Ja nic nie wiem! Nie wiem kto to jest Tijana!

Powtórny syk poprzedził mękę, Martinet zwinął się z bólu. Tym razem lewa noga zapłonęła jak palona żywym ogniem.

– Kłamiesz – powiedział nieznajomy. – Wczoraj kupiłeś ją na targu, wielu ludzi to widziało.

– Nic nie wiem. Nie pamiętam – wykrztusił Eric, gdy ból nieco zelżał. – Ja nie mam pieniędzy.

Mężczyzna w odpowiedzi zgarnął z wieszaka kurtkę i rzucił ją Martinetowi na pierś. – Przy następnym strzale będę mierzył w serce. Ręczę, że nie wytrzyma bólu.

Eric zobaczył rozpruła podszewkę kurtki i zapomniał o wszystkim. Jego pieniądze! Co się z nimi stało?!

– Gdzie jest Tijana? – nalegał mężczyzna.

Martinet, miętosząc w rozgorączkowaniu swoją kurtkę, natrafił na ukryty w kieszeni sprężynowy nóż, którym kiedyś rzucał równie dobrze jak boksował. Gdy mężczyzna znowu wyciągnął rękę uzbrojoną w miniparalizator, zdecydował się odnowić dawną umiejętność. Ostrze noża wbiło się w brzuch nieznajomego, jego twarz przybrała wyraz śmiertelnego zdumienia; przyklęknął i wydając głuchy jęk – upadł.

Martinet chwycił bezwładną rękę; nie wyczuł tętna. Obecność śmierci sprawia, że człowiek czuje ból, ale jest to ból duszy i umysłu, o bólu fizycznym zapomina się, a włókna nerwowe robią przerwę w swojej działalności. Jak długa jest ta przerwa, zależy od wrażliwości człowieka. Czasem trwa ona ułamek sekundy, a czasem wieczność.

Minęło wiele minut nim Martinet odzyskał sprawność myślenia. Jego nogi wciąż pulsowały bólem, lecz teraz był on już do zniesienia.

Wstał i skierował się do kuchni. Włożył głowę pod kran. Lodowate zimno orzeźwiło go. Zwalczając bezwład kończyn, z trudem wykonał kilka przysiadów. Krążenie krwi przywróciło mu władzę w nogach. Wziął prysznic i ubrał się. Wychodząc z domu zabrał nieszczęsną kurtkę, której porozpruwane szwy doprowadzały go do łez. Zniknęły oszczędności odkładane pieczołowicie w latach sukcesu i powodzenia. Oszczędności na czarną godzinę, gdy życie słanie się przekleństwem. Dopóki jest nic nie warte – tak jak teraz – można żyć, bo beznadziejność da się wygonić alkoholem.

Trzeba się napić!

Ciało mężczyzny w czerni tarasowało przedpokój.


* * *

Nóż wbity po rękojeść. Krew. Śmierć. Brak tętna, brak czucia. Brak myśli. Śmierć.

Krew. Śmierć. Ciało mężczyzny w czerni. Martwe ciało. Ostrze noża opuszcza ciało. Powoli, powoli – opuszcza ciało. Ciało we władzy śmierci.

Martwe ciało walczy. Przeklina śmierć. Wydala obcy przedmiot. Obcy przedmiot to nóż.

Brak tętna, brak czucia. Są myśli. Precz śmierci. Nóż opuścił ciało. Leży mężczyzna i obok nóż. Już obok – okrwawiony, lecz zabrał ze sobą śmierć. Ciało pozbyło się noża i pozbyło się śmierci.

Pojawia się tętno, wraca czucie. Tak odchodzi śmierć.

Otwarte oczy mężczyzny. Żywe oczy.

Nie tylko wiarą można pokonać śmierć. Czasem wystarcza SŁOWO.


* * *

Eric Martinet siedział w barze i popijał piwo. Kończył drugi kufel i wreszcie opuszczała go niemoc, a ucisk w okolicach żołądka znacznie zelżał.

Razem z nim przy stoliku siedział otyły mężczyzna. Nazywał się Gramp i był trenerem pięściarzy. W czasach, gdy nazwisko Martinet poruszało serca kibiców boksu, byli nawet przyjaciółmi.

Gdy skończył się ring, skończyła się przyjaźń, ale Eric nie miał o to do Grampa żalu. Rozumiał, że dobry trener nie ma czasu zajmować się wykolejeńcem, którego gwiazda zgasła już bezpowrotnie.

Od czasu do czasu Gramp starał się pomóc Martinetowi finansowo, oferując mu pewne nieźle płatne prace, jak na przykład teraz, gdy mówił:

– Jutro moi chłopcy jadą na mecz. Potrzebny jest ktoś do załadunku sprzętu. Reflektujesz?

– Odczep się – odpowiedział Martinet tak, jak odpowiadał zazwyczaj.

– Ktoś jest potrzebny. Nie ty, to pojedzie ktoś inny.

Martinet nie odzywał się (w takich sytuacjach przeważnie milczał); popijał piwo długimi łykami. Wreszcie – jak zawsze zresztą – zgodził się:

– O której wyjazd?

– O szóstej. Nie pij dziś dużo, bo zaśpisz.

– Moje zmartwienie.

– Moje też. Nie mam zamiaru szukać o świcie kogoś do pomocy. Dokończyli piwo i wyszli z baru.

– Ale numer wczoraj wykręciłeś – zauważył nagle Gramp.

– Jaki numer? – zdumiał się Martinet.

– Z tą niewolnicą. W całym mieście nie gadają o niczym innym. Skąd, u licha, wytrzasnąłeś dwieście siejów?

Martinet miał minę człowieka, który zobaczył diabła.

– Chcesz powiedzieć, że kupiłem niewolnicę?

– Jak to: „chcę powiedzieć”! Nie żartuj. Widziałem przecież.

– Widziałeś jak ją kupowałem?

– Eric! – Gramp spojrzał na niego zaniepokojony. – Czy ty przypadkiem…

– Ma na imię Tijana?

– Skąd mam wiedzieć jak ma na imię? Ty naprawdę nie pamiętasz niczego?

– Nie – przyznał Martinet. Głos mu drżał. Ostatnimi czasy coraz częściej natrafiał na luki w swojej pamięci.

Rozstali się przed willą Grampa. Eric miał ochotę wrócić jeszcze do baru, lecz brak gotówki sprawił, że zaczął myśleć rozsądnie. Gdy stanął przed własnym domem, starym, niszczejącym barakiem, poczuł jak serce zaczyna mu szamotać się w klatce piersiowej. W mieszkaniu leżały przecież zwłoki, które musiał jakoś usunąć, aby nikt nie dowiedział się o jego podłym czynie. Eric odczuwał strach i podniecenie, lecz nie miał wyrzutów sumienia. Sam się dziwił, że ich nie ma. Być może alkohol zniszczył w nim ludzkie odruchy, być może uodporniły go lata spędzone na ringu, w każdym razie nie chodziło tu o to, że działał w obronie własnej.

Uchylił drzwi i wśliznął się do wnętrza. Spojrzał na podłogę i nagle zaparło mu dech w piersiach. Zmartwiał. Ciała nie było… Tylko w zasychającej kałuży krwi leżał nóż, który przed godziną pozbawił życia człowieka w czerni.

Martinet przymknął powieki. Oparł się o ścianę; powoli jego nerwy wracały do stanu równowagi. Analizował minione wydarzenia, widział osuwające się ciało i siebie – szukającego pulsu. Był pewien, że go nie było, czyżby się mylił?

Nagle usłyszał głos. Otworzył oczy. W progu pokoju stał mężczyzna w czarnym odzieniu, i mówił. Wypowiadał jeden wyraz, SŁOWO. Uśmiechał się, a z jego warg – litera po literze – spływało SŁOWO. Martinet słyszał je po raz pierwszy w życiu, ale nieoczekiwanie odniósł wrażenie, że prawdziwe znaczenie tego niekończącego się wyrazu tkwi głęboko w jego duszy.

Mózg stał się opętańczym chaosem panującym nad sensem rzeczy, których wcześniej nie był w słanie zrozumieć.

Wokół trwała wieczysta cisza, od początku do końca świata – wciąż cisza. I bezruch. Bezruch szaleńca, bo cały Wszechświat pędzi. Dokąd? Tego nikt nie wie. Może Bóg… Jeśli istnieje. Musi istnieć, bo skąd by wzięła się ta cisza i bezruch; trwanie materii w postaci nieskończonej liczby atomów.


* * *

„Ratunku! Ratunku! Nie zostawiaj mnie tak. Powiedz jak brzmi SŁOWO. Jak? Ja nie pamiętam. Zapomniałam. Ratunku! Pomóż mi! Niebyt jest straszny. Wolałabym, żeby moje ciało spłonęło. Wtedy przynajmniej dusza byłaby wolna”.

„KIM JESTEŚ?”

„Pomóż mi! Musisz mnie odnaleźć. Sama nie mogę uczynić nic, choćby nadszedł koniec świata. Ale chcę wrócić! Chcę!”

„KIM JESTEŚ”

„Nie ma niczego. Tylko wąż. Głowa, i długi jak wieczność, rozdwojony język, Pełen jadu. Ratunku! Podpowiedz mi SŁOWO!”

„TIJANA?”

„Nie mów, że nie znasz SŁOWA! Nie wierzę. Nie wie… Nieeel”


* * *

Martinet ocknął się. Pachnący wodorostami i słoną wodą wiatr łaskotał go w twarz. Leżał na czymś twardym. Czuł się silny i wypoczęty. Nagle zaniepokoił się: „Skąd ten zapach?”. Usiłował wstać, lecz powstrzymała go silna ręka.

– Spokojnie. Unikaj gwałtownych ruchów, a energia zawsze będzie w tobie – nad Martinetem pochylał się mężczyzna, którego czarny strój kontrastował z tłem pogodnego, niebieskiego nieba.

– Pan?! – Eric odtrącił rękę i zerwał się na nogi. Był na statku. Wokół,- aż po horyzont, rozciągał się bezkres oceanu.

– Nie obawiaj się – uspokoił go mężczyzna. – Zrozumiałem wszystko i nie mam zamiaru robić ci krzywdy.

Martinet cofnął się. Nie wierzył tym słowom; zbyt wiele przeszedł wcześniej.

– Wcześniej działałem pod wpływem impulsu – powiedział nieznajomy. – Nie znałem prawdy.

– Prawdy?

– Mówiłeś przez sen głośno i wyraźnie, twoje usta przekazywały słowa wypowiadane przez moją córkę. Wzywała pomocy, nie możesz jej odmówić.

– Tijana?! – pojął Martinet. Odnosił wrażenie, że to imię będzie prześladowało go do końca życia. – Ależ ja nic nie rozumiem!

– Będziesz rozumiał – mężczyzna odwrócił się i odszedł w kierunku rufy.

Martinet spoglądał za nim, stojąc nieruchomo jak woskowa figura. Pamiętał swój sen; niezrozumiały, pełen krzyku i przerażenia. Czy był to zwyczajny sen? Chyba nie.

,,Zapadłem w trans” – przypomniał sobie. – „Ten tajemniczy mężczyzna coś powiedział i wtedy utraciłem świadomość”.

– Zapraszam na kolację – czyjaś ręka ujęła go delikatnie za ramię. Martinet obejrzał się. Ubrany w czarny kostium, kilkunastoletni chłopak, uśmiechał się przyjaźnie.

– Kim jesteś?

– Uczniem mistrza. Proszę na kolację – powtórzył.

Zeszli do kubryka, gdzie czekał zastawiony potrawami stół. Poczucie świeżości, które towarzyszyło Martinetowi po przebudzeniu, gdzieś się ulotniło, ustępując miejsca ospałości i pragnieniu czegoś trudnego do określenia. Wreszcie zdołał sprecyzować żądanie swojego organizmu – odzywał się głód alkoholowy.

– Kim jest mistrz? – zapytał opanowując uczucie suchości w przełyku.

– Czcicielem Słowa – odparł krótko chłopiec. Jego głos wyrażał szacunek.

– Bardzo dziwne imię…

– To nie imię lecz tytuł.

– W każdym razie brzmi niezwykle tajemniczo.

– Czciciel Słowa to powiernik twórcy Wszechświata…

– Czciciel Słowa – powtórzył Martinet. – O jakie słowo chodzi?

– O każde. Nieskończone są Słowa, bo dzięki nim powstało wszystko cokolwiek istnieje, również przestrzeń i czas.

– Nie rozumiem, mówisz zawile.

– Nikt od razu nie zrozumie co to są Słowa.

– Mów. Postaram się zrozumieć – Martinet nalegał z dwóch powodów; po pierwsze był ciekawy, po drugie – musiał się czymś zająć, aby zapomnieć o alkoholowym pragnieniu. Albo raczej w odwrotnej kolejności.

– Wiesz jak powstał Wszechświat? – zapytał chłopiec. W odpowiedzi Martinet wzruszył ramionami.

– A więc słuchaj – głos chłopca był pełen powagi; brzmiał pewnie i dojrzale, jak głos człowieka świadomego sensu swego życia; nie jak młodzieńca, lecz starca. – Prapoczątek był nicością, pełnym ekstratem niebytu i nagle w tej pustce pojawiło się pierwsze Słowo, które stało się przyczyną powstania Kosmosu. Nie pytaj mnie kto je wypowiedział, bo nie znam odpowiedzi na to pytanie, żaden człowiek nigdy jej nie pozna. Dalsza kreacja materii następowała i wciąż następuje pod wpływem Słów rodzących się we wszystkich rejonach Wszechświata. Cokolwiek jest postrzegalne, istnieje tylko dzięki nim i dzięki nim umiera. My, ludzie, porozumiewamy się wypowiadając wciąż te same zgłoski, które z racji powtarzania się nie tworzą niczego nowego, a jeżeli już czasem zdarzy się zmiana, wszyscy krzyczą: cud! Tymczasem prawdziwe Słowa wciąż czekają na swoich odkrywców, by odpowiednio użyte zmieniać rzeczywistość. Dla Słów nie ma rzeczy niemożliwych.

Martinet przestawał słuchać zapalczywego monologu, nie potrafił skupić się na tyle, aby przeniknąć do końca jego sens. Ogarniało go uczucie niepokoju wzmagane coraz dotkliwszym pragnieniem alkoholu. Próbował sformułować jakieś logiczne pytanie, lecz nagle zrobiło mu się mdło, a w głowie odezwał się szum.

– … Jest takie Słowo, które sprawić może, iż cały Wszechświat zniknie. Małe jest prawdopodobieństwo, że ktoś kiedykolwiek je wypowie, lecz jeśli tak się zdarzy oznaczać to będzie koniec świata…

Nagle Martinet nie wytrzymał.

– Macie tu jakiś alkohol? – przerwał obcesowo. Czuł się coraz słabszy.

– Nie używamy takich napoi – odparł chłopiec spoglądając na niego zimno, prawie pogardliwie.

Skrzypnęły drzwi kubryka i do kabiny wszedł Czciciel Słowa. Postawił na stole butelkę z kolorową etykietką.

– Zdaje się, że o to ci chodzi.

– Zostaw nas samych – rzekł do chłopca, który skłoniwszy się posłusznie opuścił kabinę. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć, choć mógłby czuć się urażony takim traktowaniem.

Martinet odrzucił konwenanse i nie zwlekając odkorkował butelkę, po czym rozlał wódkę do szklanek. Wypił sam, gdyż Czciciel Słowa odsunął szklankę, daleko od siebie.

– Myślałem, że pan nie żyje – rzekł Martinet, gdy przyjemne ciepło rozeszło mu się po żołądku.

– To jest niemożliwe – odparł mistrz – znam Słowo, które uczyniło mnie nieśmiertelnym.

W oczach Martineta błysnął strach. Chwycił za szklankę i zauważył, że drży mu ręka.

– Nie wierzę.

– Nie szkodzi – mistrz przymknął powieki. – Nie to jest ważne.

– Więc co?

– Tijana potrzebuje twojej pomocy. Przypilnuję, byś jej udzielił czy chcesz tego, czy nie.

– Nie znam Tijany!

– Znasz. Twoja podświadomość zna ją tak dobrze, że zdolna jest nawiązać z nią kontakt. Wykorzystamy to i odnajdziemy moją córkę.

– Nie domyślam się nawet gdzie mogę jej szukać! – zaoponował Martinet.

– Tijana przebywa poza światem materialnym.

– To żart?

– Znalazła się tam za przyczyną Słowa, którego użyła chcąc wrócić do domu. Ale użyła go nieprecyzyjnie i opuściwszy jeden punkt czasoprzestrzeni nie pojawiła się w drugim. Utkwiła gdzieś między bytem a niebytem, między życiem a śmiercią, pozbawiona ciała i własnej woli. Zdołała uciec od ciebie, od koszmarnego świata pijanego eks-boksera, lecz świat, w którym żyła, nagle stał się nieosiągalny. Wiedza o Słowach bywa niebezpieczna. Przed kilku laty Tijana również błędnie użyła pewnego Słowa. Wtedy na jej plecach pojawił się okropny tatuaż przedstawiający głowę węża. Mimo wielu starań nie zdołała się go pozbyć. Jednak tym razem sprawa wygląda o wiele poważniej, na szczęście mam dowód, że moja córka żyje, świadczą o tym słowa wypowiedziane przez ciebie w letargu. Płyniemy teraz na Wyspę, tam nauczę cię wiedzy o Słowach i razem odnajdziemy Tijanę. Musisz mi pomóc udostępniając swoją podświadomość, gdyż dla mojej córki jest to jedyna droga powrotu.

Martinet słuchał jak we śnie. Jego podświadomość. A cóż to jest? Dlaczego właśnie jego? Sięgnął po butelkę, lecz ruch był zbyt gwałtowny – butelka zakołysała się i zsunęła ze stołu, i wtedy czas zwariował. Martinet poczuł, że ogarnia go uczucie dziwnej rozkoszy; z jego umysłem, ciałem, wszechświatem stało się coś, czego niezdolny był pojąć. Mijały sekundy, minuty, a butelka wciąż spadała. Jej bezwładny lot zdawał się ignorować upływ czasu.

Wreszcie jednak rozbiła się o podłogę. Prysnęły odłamki szkła.

– Odnajdę Tijanę – stwierdził Eric Martinet.

Powietrze skaziła ostra woń parującego alkoholu – niczym opary siarki po szatanie, który zapadł się pod ziemię.


Półtora roku później córka Czciciela Słowa powróciła do świata. Słowo, które ją sprowadziło było bardzo trudne, a wypowiedział je Eric Martinet, gdy zrozumiał swoją podświadomość:

– Kocham cię.

Загрузка...