Podporucznik Tadzio Jarzębski, piastujący stanowisko podkomisarza policji, punktualnie przybył na umówione miejsce. Najpierw zadzwonił, potem zapukał, a wreszcie przycisnął klamkę, wszystko jak się należy, zgodnie z regułami. Drzwi, oczywiście, okazały się otwarte.
– Można? – spytał grzecznie i wszedł do środka.
Denat odpowiedzi mu nie udzielił. Leżał na podłodze niewielkiej kawalerki, przysypany dużą ilością makulatury, i dobrze widoczne były tylko jego nogi, ale podporucznik Jarzębski miał już odrobinę doświadczenia i od razu wiedział, że te nogi nie żyją. Dotknął ich na wszelki wypadek, były jeszcze ciepłe, zawahał się, bystrym spojrzeniem obrzucił pokój i ujrzał roztrzaskany aparat telefoniczny. Zawahał się bardziej.
Nie pracował w wydziale zabójstw, tylko w przestępstwach gospodarczych, ale o pracy kumpli z wydziału zabójstw miał pojęcie i nie zamierzał im urozmaicać służbowej egzystencji. Z drugiej jednakże strony ten ciepły nieboszczyk mógł być jeszcze żywy i wówczas udzielenie mu pomocy nie dość, że było pilne, to jeszcze całkowicie leżało w interesie podporucznika. Przyszedł, żeby z nim porozmawiać, spragniony był tej konwersacji jak kania dżdżu, a stan nieodwracalny całkowicie ją wykluczał.
Rozterka trwała w nim krótko. Sam i tak mu nie pomoże, potrzebny jest lekarz. Patolog, nie patolog, zrobi, co trzeba.
Sytuacja jednakże była wysoce kłopotliwa pod każdym względem. Ewentualne udzielenie pomocy stało na pierwszym planie, wezwanie stosownej ekipy, gdyby denat już nie żył, wyglądało mu zza ramienia i wręcz warczało. Telefon w tym mieszkaniu nie nadawał się do użytku. Pozostawienie otwartych drzwi było ryzykowne, a zamknąć ich nie miał sposobu, zamka zatrzaskowego bowiem nie posiadały. Był sam, nikogo na straży nie mógł postawić, cztery piętra, które musiał pokonać tam i z powrotem, dawały szansę najgłupszym przypadkom. W żadnym razie nie należało budzić sensacji, a szukanie telefonu po sąsiadach wywołałoby niepotrzebne zainteresowanie. A w ogóle należało działać szybko.
– Ryzyk fizyk i niech to jasny szlag trafi – powiedział półgłosem sam do siebie i podjął męską decyzję.
Zostawił drzwi zamknięte tylko na klamkę i runął w dół po niewygodnych schodach, cudem zapewne nie łamiąc sobie rąk i nóg. Dopadł wozu, załatwił, co należało, po czym prawie w tym samym tempie wrócił na górę. Usiadł na ostatnim stopniu i odzyskiwał dech.
Drzwi naprzeciwko tamtego mieszkania uchyliły się i wyjrzała z nich damska głowa, elegancko ufryzowana. Wiośnianą młodość miała za sobą bezpowrotnie. Popatrzyła podejrzliwie, cofnęła się i znów wyjrzała.
– A pan tu co? – spytała nieżyczliwie. – Do kogo? Podporucznik Jarzębski nie wyglądał ani na pijaka, ani na bandziora, ani na chuligana. Był młody, przystojny i przyzwoicie ubrany, nic nasuwał skojarzeń z dewastacją klatki schodowej, ale na złodzieja nadawał się pierwszorzędnie. Nic mógł dopuścić, żeby baba narobiła krzyku, a równocześnie pomyślał, że jednostka wścibska, mieszkająca naprzeciwko, z wizjerem w drzwiach, może okazać się bezcenna.
– Już do nikogo – powiedział smętnie i żałośnie. – Skręciłem kostkę, odczekam chwilę, może mi przejdzie. Niewygodne te schody u państwa.
– Obraza boska takie schody – przyświadczyła głowa w kunsztownych lokach, ale nieufności się nic pozbyła. – Dopiero co pan wchodził i już pan tę kostkę skręcił? Nic słychać nie było.
– Opsnąłem się na drugim stopniu i od razu usiadłem. Rzeczywiście bez hałasu, bo mam buty na gumie. Nic takiego, rozmasuję sobie…
– A mnie się zdawało, że pan całkiem zeszedł i wszedł znowu?
Wścibskość baby napełniła Jarzębskiego podziwem. Zarazem ucieszył się, nie było pewne, czy z ekipą śledczą zechce się dzielić swoją wiedzą równie ochoczo, a po tej krótkiej pogawędce już się jej wyprzeć nie zdoła. On sam jest świadkiem, że oka od wizjera nie odrywa.
– Schyliłem się, nie mogła mnie pani widzieć – wyjaśnił. – Zabolało jak diabli i tak to przeczekiwałem, żeby się nie popłakać. Ale już mija.
Pomasował kostkę u prawej nogi. Lewa była dla baby lepiej widoczna.
Przyglądała mu się jeszcze przez chwilę z wyraźnym powątpiewaniem, nie zaproponowała pomocy, ruch głowy wskazał, że wzruszyła ramionami, cofnęła się do wnętrza i zamknęła drzwi. Jarzębski był pewien, że cały czas go widzi, masował więc kostkę z wielką energią. Przyszło mu na myśl, że doczekanie ekipy pod pozorem skręconej nogi może okazać się korzystne, zgarną go jak osobę przypadkową i jego przynależność do policji nie wyjdzie na jaw. Z babą znajomość już właściwie zawarł, może się to przydać.
Przyjechali po dziesięciu minutach, przywożąc ze sobą lekarza policyjnego.
– W czym dzieło? – spytał podporucznik Andrzej Werbel, z którym Jarzębski chodził jeszcze do szkoły podstawowej, nie mówiąc o średniej i studiach. Rozdzieliły ich dopiero różne wydziały w policji.
– Żeby to piorun strzelił – odparł Jarzębski i zwlókł Werbla nieco niżej. – Zejdźmy, tam nas widzi baba z przeciwka. Gość mi wyszedł w aferze, umówiłem się na rozmowę, przyjechałem i zdaje się, że zastałem klienta dla was.
– Fałszerstwa? – upewnił się Werbel.
– Cały czas. On musiał cholernie dużo wiedzieć. Jakim cudem w tym tempie złapaliście doktora?
– Plątał się przypadkiem. A co, nie jesteś pewien, czy nie żyje?
– Pomacałem, był ciepły. Tam się odbywało ostre szukanie. Chcę być przy przeglądzie rzeczy.
– Nie ma sprawy. Idziemy.
Pośpiech przestał być niezbędny, bo lokator mieszkania okazał się nieżywy od co najmniej pół godziny. Fotograf odwalił robotę, na jego miejsce wszedł daktyloskop.
– Na klamce są moje – zawiadomił podporucznik Jarzębski. – Od zewnątrz. Wewnątrz nie dotykałem.
– To bardzo ładnie z pańskiej strony – pochwalił go technik. – Widzę tu świeżutkie jak rzodkieweczka na wiosnę.
Lekarz nie miał wątpliwości, aczkolwiek na razie wypowiadał się prywatnie. Dwie rany kłute, z czego jedna wprost we właściwy organ, załatwiały sprawę, nic więcej nic było potrzebne. Śladów walki nie stwierdził. Władza nadrzędna w postaci kapitana Frelkowicza wyciągnęła wstępne wnioski.
– Zaatakowany znienacka nożem, prawdopodobnie sprężynowym. Otworzył komuś drzwi i zarobił pierwszy cios. Nie zdołał zareagować, napastnik wepchnął go dalej i poprawił. Potem wziął dobre tempo i przeszukał lokal na zasadzie trąby powietrznej, a szukał głównie w papierach.
– I pewno znalazł – wtrącił z ciężkim rozgoryczeniem podporucznik Jarzębski. -Żebym, cholera, przyszedł godzinę wcześniej!
– A dlaczego nie przyszedłeś? – zaciekawił się podporucznik Werbel:
– Sam mi taką porę ustawił. Umówiony z nim byłem. Ale będziecie wiedzieli, kto był krótko przede mną, bo naprzeciwko działa kamera.
Cichym głosem opowiedział o babie. Miał obawy, że posiada w swoich drzwiach nie tylko oko, ale także i ucho. Obaj, kapitan Frelkowicz i podporucznik Werbel, ucieszyli się szaleńczo. Na wszelki wypadek spytali doktora, czy do zadania ciosu potrzebna była siła.
– Jeśli sprężynowiec, mogło to zrobić dziecko – odparł doktor i odmówił dalszych wyjaśnień. – Reszta po sekcji, nie zawracajcie mi głowy.
Zawadzające bardzo w ciasnym pomieszczeniu zwłoki usunięto i kapitan dokonał podziału zajęć. Werbel z Jarzębskim zaczną grzebać w mieszkaniu, on sam zaś przesłucha babę. Możliwe, że dzięki niej dochodzenie nie potrwa nawet dwudziestu czterech godzin.
Drzwi otworzyły się przed nim, zanim zdążył przyłożyć palec do dzwonka.
– Niby co się tu wydziwia? – spytała ostro przechodzona piękność. – Mam zadzwonić na policję?
– Policja to ja – odparł kapitan i poczuł się jak Ludwik XIV. – Służę legitymacją. Przychodzę z prośbą o pomoc. Możemy wejść do środka?
Piękność, w pretensjach raczej nieuzasadnionych, zrobiona na wielki dzwon, uważnie przeczytała dokument i zaprosiła go do wnętrza. Czujna była, ostrożna i wyraźnie pełna podejrzeń.
– A co się stało? – spytała nieufnie. – Co tam za taki rejwach? Tam spokojny mężczyzna mieszka, przyzwoity człowiek. Z wizytami to tam całe miasto nie lata, to niby co?
– Właśnie chodzi mi o wizyty – podchwycił natychmiast kapitan. – Widzę, że pani ma wizjer w drzwiach, może pani przypadkiem dostrzegła, kto tam był dzisiaj?
– Nie przypadkiem – odparła baba stanowczo i jakby ugryzła się w język. – Znaczy, ja patrzę, bo to nigdy nie wiadomo, różne bandziory się plączą. Jak co słyszę, to patrzę.
Kapitan pochwalił ją z całego serca i cóż zatem, zapytał, widziała? A widziała, owszem, jakiegoś zbójca wrednego, co się tu kręcił podejrzanie, a wyglądał niczym aniołek niewinny. Tacy najgorsi. Niby to w nogę sobie coś zrobił, a latał z góry na dół i z dołu do góry jak z pieprzem.
Kapitan cierpliwie wysłuchał donosu na podporucznika Jarzębskiego, okazał właściwe przejęcie i spytał, co było przedtem. Baba się zacięła.
– Pan powie, co się stało – zażądała. – Wynieśli go na noszach. Chory? Był chory, pogorszyło mu się? Atak jaki? Nie daj Boże, umarł? Bo więcej nie powiem.
– Został zamordowany – odparł kapitan brutalnie, błyskawicznie oceniwszy, że prawda tu w niczym nie zaszkodzi.
Babę na moment jakby zadławiło. Uniosła się z krzesła i ciężko opadła z powrotem.
– To ta suka – powiedziała przez zaciśnięte zęby.
– Jaka suka? – zainteresował się kapitan natychmiast. Baba milczała, siedziała przez chwilę, podniosła się, udała do wnęki kuchennej i napiła się wody z kranu, co było niezbitym dowodem ciężkiego szoku. Nikt przy zdrowych zmysłach nie pija w tym mieście płynącej z kranu cieczy w stanie surowym. Nawet po przegotowaniu słuszniejsze jest używać jej do mycia podłogi. Wróciła na swoje krzesło, usiadła i wzięła głęboki oddech.
– Powiem wszystko – rzekła zdecydowanie. – Pierwsza rzecz, to ja patrzyłam, bo on mnie specjalnie o to prosił. Pan Mikołaj, znaczy. Kto się kręci, kto puka, jak go nie ma, albo co. No to patrzyłam. Raz tu jedni wytrychem grzebali, to wygoniłam, w zeszłym roku jeszcze. A dzisiaj, z godzinę temu, no, z półtorej może, ta dziwa była, poznałam ją. Po trzech latach się tej wietrznej ospie przypomniało.
Kapitan zainteresował się wietrzną ospą i z naciskiem poprosił o szczegóły.
– Ona z nim żyła – rzekła baba, znów przez zęby, głosem jak trucizna. – Przychodziła wtenczas, rzadko dosyć, więcej on do niej chodził. Żona, mówił, taka tam żona, na kwit z pralni. Od trzech lat jej nie było, a dziś się pokazała, w ortalionie była zielonym, otworzył jej, weszła, posiedziała i poszła precz. A leciała jak do pożaru. Poszłam do okna, do samochodu wsiadła i już jej nie było.
– Do jakiego samochodu?
– Nie wiem. Nie znam się. Nie fiat, nie polonez i nie mercedes, a co więcej, to nie rozróżniam. Szary taki. Oni się rozeszli, rzucił ją, to ja zgadłam, i teraz się zemściła.
– Zna pani jej nazwisko?
– Nie. Nigdy nie powiedział. Ani nawet imienia.
– Jak wyglądała?
– A jak wydra, wypłosz taki, łeb rozczochrany, blondynka. Prawdziwa, nie tleniona, ja się znam na tym. Chuda dosyć, a młodą to tylko udaje, trzydzieści pięć ma jak obszył. Na wzrost trochę mniejsza ode mnie, z pół głowy będzie.
Baba była jak piec, przeszło metr siedemdziesiąt, z dobrą piętnastką nadwagi. Kapitan wziął stosowną poprawkę, ale i tak informacje o wietrznej ospie wydawały się skąpe. Pomyślał, że może znajdą wśród papierów przynajmniej imię i telefon, a może nawet adres.
– Nie wie pani, gdzie mieszkała?
– Blisko chyba, gdzieś na górnym Mokotowie, ale dokładnie nie wiem. Ona tu była ostatnia, a przed nią pan Mikołaj był, żywy, bo serek mu przyniosłam ze sklepu i wziął ode mnie we drzwiach. Nic mu nie było.
– A mówiła pani, że był chory?
– A był. Wypadek miał, samochód go potrącił. Z krzyżem miał coś niedobrze i leżał, z domu nie wychodził, ale tak, to był zdrowy.
– Odwiedzał go ktoś jeszcze?
Baba przez chwilę milczała i kapitan mógłby przysiąc, że coś zdusiła w sobie.
– Nie – powiedziała stanowczo. -Jego w ogólności prawie nikt nie odwiedzał. Jeden taki czasem przychodził, ale rzadko, ze dwa razy do roku. Średni i piegowaty, zawsze na nim aparaty fotograficzne wisiały. I raz była basetla jedna, wielka, gruba i czarna, łeb jak u konia. Ale do środka nie weszła, przez drzwi z nią pogadał, poczekała na schodach i on zaraz wyszedł. I poszli. Więcej nic nie było.
Komunikat o wietrznej ospie wydawał się z tego wszystkiego najcenniejszy. Co do innych informacji, to zamordowany facet z przeciwka był dziennikarzem, pracował dorywczo i ciągle jakieś materiały do pracy zbierał. Po całych dniach w domu go nie było, a nie zdarzyło się nigdy, żeby wrócił nietrzeźwy, obojętnie, rano, wieczór czy, w nocy. Porządny człowiek, krótko mówiąc.
W mieszkaniu denata dwóch podporuczników przy pomocy sierżanta odwaliło kawał roboty. Szczegółową lekturę tysięcy maszynopisów, wycinków pracowych, całych gazet i rozmaitych pism urzędowych odłożyli na później, optymistycznie wyobrażając sobie, że będą mieli wolną chwilę, teraz zaś zajęli się wnikliwym przeglądem dwóch najbardziej interesujących przedmiotów. Jeden z nich robił wrażenie notesu, a drugi był damską torebką, dużą, trochę zużytą^ z miękkiej skóry, z naderwanym paskiem do noszenia i zaklinowanym zamkiem błyskawicznym.
Kapitan Frelkowicz z miejsca skojarzył torebkę z wietrzną ospą i rzucił się na nią niczym wygłodniały sęp na padło.
– Dokumenty? – krzyknął z nadzieją.
– Nic z tego – odparł z goryczą podporucznik Werbel. -W ogóle zawartość jakaś dziwna. Tu leży wszystko, o… Zrobiłem spis.
Kapitan obejrzał dużą ilość różnych rzeczy, ułożonych na wolnym kawałku tapczanu i chwycił spis.
– Niemożliwe, żeby w tym nie było nic o właścicielce! -powiedział stanowczo. – A wygląda na to, że załatwiła go eks-podrywka. To może być właśnie to…
Zaczął czytać i umilkł.
Zawartość damskiej torebki prezentowała się raczej dość niezwykle. Stara, pękata, plastikowa kosmetyczka wypchana była szesnastoma przedmiotami, wśród których tylko puderniczka nie budziła zdziwienia. Resztę stanowiło zbiorowisko najzupełniej nie kosmetyczne, złożone ze szczątków lekarstw, środków opatrunkowych i przyrządów w rodzaju scyzoryka, otwieracza do kapsli, pęsetki filatelistycznej, agrafek i tym podobnych. Już sama kosmetyczka wystarczała, żeby na tapczanie zrobić niezły śmietnik. Kapitan wstrzymał się od komentarzy i czytał dalej.
Pozycję czwartą stanowił kalendarzyk na rok bieżący z dwiema notatkami i niczym więcej. Pozycję piętnastą świstek papieru z napisem: Zmam 46 16. Szesnastą drugi świstek papieru z napisem: Zosia 15. Kapitan przeleciał takie rzeczy, jak puste, plastikowe okładki z obcojęzycznym drukiem, kserokopię bardzo dziwnego spisu potraw, żetony do automatów do gry i sześć pogniecionych strzępów ligniny, papieru toaletowego i chusteczek higienicznych, oko jego jednakże zatrzymało się na punktach od 17 do 21. Stanowiły je: dwie puszki piwa Okocim, butelka spirytusu salicylowego, mała torebka żwiru, dwa dość duże kamienie luzem – jeden biały, a drugi czarny – i reflektorek średnich rozmiarów, na dwie baterie, bez baterii.
Doczytawszy do końca, kapitan milczał długą chwilę.
– Kobieta, która takie rzeczy nosi w torebce, jest zdolna do wszystkiego – rzekł wreszcie z przekonaniem. – Wariatka…? Była tu facetka, pół godziny przed Jarzębskim. Trzeba ją znaleźć.
– Ciekawe, po czym – mruknął podporucznik Werbel.
– Są notatki. Dwa numery telefoniczne. I to coś… no, te papierki…
– Z Zosi piętnaście to ja dużo nie zgadnę. Wszyscy wiedzą, że piętnastego maja jest Zofii. Ciekawe, co to może być Zmam.
– Adres – podpowiedział niezbyt pewnie kapitan. – 46, mieszkania 16.
– Zmam? – zdziwił się podporucznik. – Jest taka ulica?
– Sprawdzimy w spisie. Pod te numery trzeba zadzwonić. Coś wam jeszcze wyszło z tego szukania?
Podporucznik Jarzębski siedział nad notesem i coraz bardziej zieleniał na twarzy.
– Wyszło – powiedział jadowicie. – Gromadził wszystko, z wyjątkiem tego, co mnie jest potrzebne. Mam tu notes, rany Boga żywego!
Notes mógł być uważany za notes wyłącznie z racji zapisków. Składał się z kawałka czegoś razem i setek luźnych kartek, nie mających żadnego porządku alfabetycznego. Ściśle biorąc, nie mających żadnego porządku. Znajdowała się na nich olbrzymia ilość nazwisk, numerów, adresów i notatek dla pamięci, w rodzaju: babcia, szkło, 72/42, Jar. sob. 17, M. Oko i tym podobnych. Komputer by się w tym zgubił.
– Słuchajcie, czy jesteście pewni, że to nie była jego torebka? – spytał delikatnie podporucznik Werbel. – Może ona i damska, ale jakoś mi te rzeczy pasują do siebie.
– Puderniczki by chyba nie nosił? – powiedział kapitan z powątpiewaniem.
– Ale szminki tam nie ma. I kredki do oczu. One to miewają zazwyczaj przy sobie…
– Przestań mącić, to był normalny facet! – zdenerwował się podporucznik Jarzębski. – Za kobietę się nie przebierał, ludzie, metr osiemdziesiąt wzrostu i bary jak u zapaśnika! Mowy nie ma!
– Ty o nim coś wiesz? – zainteresował się kapitan.
– Wiem, nawet dużo. Kiedyś pracował w MSW, ale od piętnastu lat był na rencie. Stuknęli go i został mu uraz kręgosłupa, a także skłonność do węszenia. Węszył, gdzie popadło i ostatnio zajmował się fałszowaniem Rejmontów. Możliwe zresztą, że już wcześniej siedział w studolarówkach, ale ja o nim wiem od niedawna. Taka Zosia Samosia to była, lubił wiedzieć i nikomu nie powiedzieć, sztuka dla sztuki. Ale jak z nim gadałem przez telefon, dał do zrozumienia, że może co wyjawi. No i macie, już mi wyjawił.
– Dwie rzeczy – rzekł kapitan po krótkim namyśle. – Ktoś tu podobno grzebał wytrychem, wydrzeć informacje od baby z przeciwka. I drugie, to ten wypadek samochodowy. Uszkodzenie kręgosłupa, musi o tym wiedzieć drogówka i pogotowie, co najmniej.
– I, oczywiście, znaleźć właścicielkę tej torebki – dołożył kąśliwie podporucznik Werbel, potrząsając pustą torbą.
Dwa numery telefoniczne, pod które zadzwoniono od razu po powrocie do komendy, nie odpowiadały. Biuro numerów wyjaśniło, że oba należą do Polskiej Akademii Nauk, Centrum Medycyny Doświadczalnej, mieszczące się na Dworkowej. O tej porze mogło tam nikogo nie być. Ulica, zaczynająca się na Zmam, nie istniała i Jarzębski wysunął przypuszczenie, że może źle odczytali, bo jest niewyraźnie napisane. Nie Zmam, tylko Znam. Znam również nie istniało. Jarzębski poszedł dalej i przekształcił to w Znan, Z i a nie ulegały wątpliwości. Takich ulic było dwie, Znana i Znanieckiego. Znana była krótką uliczką na Woli, Znanieckiego, również nie długa, na budującym się Gocławku. Numer 46 nie miał się tam gdzie zmieścić i personel pomocniczy został obarczony poleceniem przejrzenia spisów ulic innych miast.
Podporucznika Jarzębskiego, na jego własną prośbę, wyprowadzono z mieszkania denata w sposób specyficzny, silnie trzymając za ramię. Miał nadzieję, że baba z przeciwka patrzy. Zamierzał tu wrócić i pogawędzić z nią prywatnie, co też uczynił jeszcze tego wieczoru.
– A co? -spytała na przywitanie, otwierając mu drzwi. – Puścili pana tak od razu?
– Puścili, sprawdzili tylko odciski palców i czy nie miałem przy sobie rękawiczek – odparł Jarzębski bez namysłu.
– Mógł pan wyrzucić, jak pan poleciał na dół.
– E tam. Primo, obejrzeli śmietniki, a secundo, moją nogę. Do latania się nie nadawała i przy okazji doktor zrobił mi okład, o!
Podciągnął nieco nogawkę spodni i zaprezentował kostkę, elegancko opakowaną w bandaż elastyczny. Pamiętał, że to miała być prawa. Baba pokręciła głową, wyraźnie zdziwiona, jak mogła się tak pomylić, jej zdaniem pogrzmiał w dół i zaraz wrócił na górę, tymczasem okazuje się, że jednak rzeczywiście siedział na stopniu, schylony i niewidoczny. Wyraziła żal, że nie jęczał, bo wtedy nie miałaby niepotrzebnych podejrzeń. Podporucznik Jarzębski wyjaśnił, że to nie z odporności i hartu ducha, tylko dech mu zaparło. Tak go przez chwilę bolało, że nie mógł głosu z siebie wydobyć. Ostatnia informacja do piekielnej baby wreszcie przemówiła.
– I co pan chce teraz? – spytała z mniejszą nieufnością.
– Żebym to ja wiedział – odparł Jarzębski żałośnie. – Ktoś zabił tego pani sąsiada i szczerze pani powiem, że ja do niego właśnie przyszedłem.
– To wiem -wtrąciła sucho.
– Ale nie wie pani, że on został okradziony – kontynuował Jarzębski z przejęciem zaplanowaną wersję. – Taką dużą teczkę od niego wynieśli, nie aktówkę, tylko grubą, walizkową. Papiery tam miał.
– Co za papiery?
– Różne. W tym moje. Jakby to pani powiedzieć… Zobowiązania tam były, weksle i różne takie, co paru osobom mogły nieźle zaszkodzić. Chciałem z nim pójść na ugodę, bo siedzieć to może nie, ale bez płacenia by się nie obeszło. Ale wiem o innych, którzy gorzej wyglądają i tak myślę, czy to przypadkiem nie ktoś z nich go trzasnął. Nie było tu jakiego incydentu? Włamanie może, albo jakaś awantura? Pani wie wszystko.
Popatrzył na nią wzrokiem, któremu kamień oparłby się z trudem. Baba konsystencją psychiczną mocno przerastała minerał, ale odrobinę jakby się zawahała.
– To może te… – wyrwało jej się.
– Które? – spytał chciwie podporucznik. Zacementowała rysę błyskawicznie.
– To ta zaraza – doniosła. – Ta suka, ta szantrapa, co go zabiła. Z torbą wyszła.
Komunikat o torbie również był cenny, ale podpuszczony przez kapitana podporucznik żywił głębokie przekonanie, że baba coś ukrywa. Facetka, wizytująca denata na chwilę przed jego śmiercią, stanowiła kluczowy element dochodzenia, okoliczności towarzyszących jednakże pomijać nie należało. Szczególnie okoliczności z uporem tajonych.
Torba została opisana jako dość duża, chyba ciężka, wypchana i w zielonym kolorze. Nic z niej nie wystawało i co zaraza w niej wyniosła, nie dawało się odgadnąć, ale mogły to być owe ukradzione papiery. Podporucznik zaczął kręcić, rozpaczając nad niefartem. Że też nikt inny tej gangreny nie widział, może ktoś ją zna, skoro tu kiedyś bywała, przynajmniej z widzenia! Jakiś sąsiad, może cięć! Poza tym, o ile wie, w te przykrości papierowe zamieszani byli sami mężczyźni i ani jednej kobiety, więc dziwi się przeraźliwie i dostrzega same okropne problemy!
Baba znów się odrobinę zawahała. Miotała nią wyraźna rozterka, usadzić wietrzną ospę, czy wyjawić pełnię wiedzy. Wiedza stanowiła punkt honoru, a nieboszczykowi zaszkodzić już nie mogła, z drugiej znów strony okazja załatwienia rywalki pojawiła się niepowtarzalna. Zaparła się z niej skorzystać.
– Jak raz makaron mi wykipiał – rzekła sucho i pozornie od rzeczy. – Nic nie wiem, żeby kto inny był, tylko ona. A jak poszła, to on już nie był żywy. Powiesić trzeba, żeby z piekła nie wyjrzała, takiego mężczyznę zabić…!
Na moment głos się jej załamał i podporucznik zrozumiał, że pod scenicznym makijażem i szopą lakierowanych pukli wrą wielkie namiętności. Wszystkie przebijała nienawiść do wietrznej ospy i zarazy. Pośpiesznie i z dużym zapałem zgodził się, iż zarzucone już dość dawno włóczenie końmi i biczowanie pod pręgierzem należałoby dla niektórych osób przywrócić w pełnej krasie. Baba ujrzała jakiś rodzaj pokrewieństwa dusz i wyzbyła się wrogości, ale na pełną szczerość nie poszła. Dwie osoby widziała, zarazę i jego, a więcej nic nie wie.
Podporucznik dałby się zabić za to, że coś tu się działo. Plątał się ktoś więcej, może denat pokazał się żywy, może nastąpiło coś jeszcze innego, ale nie miał sposobu wydrzeć całej prawdy z zaciętej megiery. Wszystkie siły ześrodkowała na jednym donosie, możliwe, że trafnym, ale niedostatecznie udokumentowanym. W dodatku prowadziła własne dochodzenie.
– Jak pan przyszedł, to on już nie żył, co? – spytała ponuro i badawczo.
– Nie żył – przyświadczył podporucznik. – I chciałem, prawdę mówiąc, zmyć się stąd bez niczego, ale ta cholerna noga mnie załatwiła. Widziała pani, przyjechały gliny, ktoś ich musiał zawiadomić. Nie pani czasem?
– Nie, ja jeszcze nie wiedziałam, o co tu chodzi. Pan Mikołaj nie lubił szumu dookoła siebie, nie odważyłabym się bez niego. A jak pan wchodził, to co? Nikogo pan nie spotkał?
– Nie. Kogo miałem spotkać? Tę facetkę ma pani na myśli?
– E tam. Po niej ten makaron mi kipiał i gaz pod garnkiem ustawiałam… Ale kto ją tam wie, czy z obstawą nie przyszła…
– Z jaką obstawą?
Baba zacisnęła usta. Podporucznikowi węch podpowiedział, że kogoś tu jeszcze musiała widzieć, jakiegoś faceta zapewne. Nie przyzna się za nic w świecie, żeby nie zmącić wizerunku jednej podejrzanej, może go zresztą widziała niedokładnie, może przeszkodził jej ten makaron, którego czepia się z takim uporem. Może tylko coś słyszała…
Przez długą chwilę patrzył na nią pytająco i bez skutku. Odporność miała nie do przebicia. Westchnął ciężko.
– A od jej wyjścia do mojego przyjścia ile czasu upłynęło? Nie wie pani przypadkiem?
– Szesnaście minut – odparła bez namysłu, budząc tym jego śmiertelne zdumienie.
– Skąd pani wie tak dokładnie?
– Przez ten makaron. Na zegar ciągle patrzyłam.
– I nic się nie działo kompletnie?
– Jakie nic? Makaron mi kipiał… Podporucznik poczuł, że więcej tego makaronu nie zniesie. Poddał się chwilowo.
– A te inne wypadki to jak wyglądały? Co to pani mówiła, że wytrychem grzebał i tak dalej?
Babę jakby odblokowało, ożywiła się odrobinę. Sprecyzowała termin zeszłorocznego wydarzenia i z detalami opisała grzebiące osoby, sztuk dwie, facet w średnim wieku i trochę młodsza facetka. Niczego się nie dogrzebali, bo ich spłoszyła. Więcej nic nie było, pan Mikołaj spokojny człowiek, od początku to powtarza i wie, co mówi.
Podporucznik znów westchnął i zdecydował się jak najdłużej nie wychodzić z roli.
– Czyste nieszczęście – oznajmił grobowo. – A już miałem nadzieję, że on może co u pani zostawił. Zorientowałem się przecież, że pani tu czuwa, zaufanie musiał mieć do pani i mógł tak zrobić, nie?
– Zaufanie miał – przyświadczyła dumnie i z godnością. – Jakby miał komu co zostawiać, to tylko mnie, ale nic takiego nie było. Tę zarazę pan znajdzie, bo ona mało, że zbrodniarka, to jeszcze złodziejka i te pańskie papiery też ukradła.
Schodząc po schodach, zły jak piorun, podporucznik zastanawiał się, co by tu zrobić i w jaki sposób wyrwać z piekielnej baby wszystkie pozostałe informacje, bez wątpienia ukrywane. Z całą pewnością wiedziała więcej, pytanie, co…
W komendzie kapitan Frelkowicz miał już niektóre wyniki.
– Takiego mieszkania jeszcze nie widziałem – zawiadomił Jarzębskiego. – Odciski palców dwóch osób, jedne denata, a drugie, świeże, kobiety. I żadnych więcej. Nic nie ścierane, nic nie usuwane, rany boskie, do tego stopnia nikt tam nie bywał?
– A ten bałagan? – zainteresował się Jarzębski. – Ona zrobiła, ta kobieta?
– Nie, bałagan zrobiono w rękawiczkach. Szarych, z tworzywa sztucznego. Mogło to być, że wpuścił ją, weszła, może rozmawiali, naodciskała tych palców trochę, potem udała, że wychodzi, zabiła go i rękawiczki włożyła do szukania. Ślad rękawiczek nakłada się wszędzie na ślad palców, więc kolejność musiała być taka.
– No dobrze, a dlaczego zostawiła tę torbę z kamieniami i z piwem?
– A cholera ją wie. Może przestraszyło ją coś i uciekła w pośpiechu. Wstrzymuję się od przypuszczeń. Wręcz byłbym skłonny mniemać, że on to trzymał jako pamiątkę albo co, gdyby nie to, że piwo świeże, kalendarzyk z tego roku, a wewnątrz odciski palców wyłącznie jej. No, na piwie chyba także sprzedawcy, a może jeszcze coś tam znajdą… Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ogólnie coś tu nie gra. Jakieś to zbyt proste…
Podporucznik Jarzębski wyjawił, co myśli o babie-świadku. Przekazał informacje. Kapitan ożywił się nieco i zaczął myśleć intensywniej.
– Czyli nasuwa się cień drugiej wersji – rzekł w zadumie. -Był tam później ktoś jeszcze i nie ona go zabiła, tylko ten, co przyszedł po jej wyjściu. I to on przeszukał mieszkanie. Przypuszczenie w zasadzie bezpodstawne, ale kto wie…?
– Jeśli ta baba coś ukrywa… A że ukrywa jestem pewny… – powiedział podporucznik Jarzębski i włączył elektryczny dzbanek do wody. -Jest tu trochę kawy, czy mam iść po swoją…? To jest to coś na korzyść podejrzanej. Uparła sieją wrobić i na razie nie popuści.
– Werbel ma kawę. Dobra, spróbujesz później jeszcze raz. A teraz mów, co wiesz, bo może się łączy. Przydział ci już załatwiłem. Albo przynieś akta, a najlepiej jedno i drugie.
Podporucznik uczynił jedno i drugie.
– Witam pięknie – powiedział głos w telefonie.
Nie odezwałam się. Milczałam. Znałam ten głos i nienawidziłam go przez trzy lata do szaleństwa, a ostatnio nieco mniej.
Chwile wielkich uczuć i wzniosłych uniesień odeszły w przeszłość, a między nami pozostały uciążliwości z bajek. Przepaść bezdenna, łańcuch szklanych gór i grzęzawisko, jakiego świat nie widział. Nie przypuszczałam, że usłyszę go jeszcze kiedykolwiek.
Wiedziałam, że potrafi czekać w nieskończoność i zdecydowałam się odezwać.
– Dzień dobry – powiedziałam sucho. Wykorzystał to natychmiast.
– Poznajesz, kto mówi?
– Tak. -
– Mam wielką prośbę do ciebie. Chciałbym, żebyś do mnie przyszła.
Pomyślałam, że chyba źle słyszę i nie wytrwałam w konwencji sztywnej grzeczności. Zawsze na wszystko reagowałam żywiołowo.
– Co takiego…?!
– Chciałbym prosić, żebyś do mnie przyszła – powtórzył porządnie, bo zawsze lubił mówić całymi zdaniami. – O ile to możliwe, zaraz.
Nabrałam obaw, że zwariował. Albo może pomylił numery telefonów i nie zdaje sobie sprawy, do kogo dzwoni.
– Po co? – spytałam wrogo.
– Żeby mi pomóc.
Przez siedem spędzonych razem lat prosił mnie o pomoc wielokrotnie i zawsze było to coś, od czego ciemniało w oczach. Sprężynę w tapczanie trzonkiem młotka należało, na przykład, podważać i bałam się tego panicznie, bo wyskakujące żelastwo mogło złamać nogę słoniowi, a nie tylko jednostce ludzkiej. Względnie miałam być w pogotowiu, co oznaczało cztery godziny trwania w niesłabnącym napięciu, bez jakichkolwiek działań, czynów i słów. Cholery można było dostać od czegoś takiego! Możliwe, że zbuntowałam się, zaczęłam odmawiać i spowodowałam katastrofę związku. Zerwanie na zawsze.
– Czy ty się orientujesz, z kim rozmawiasz? – spytałam podejrzliwie.
– Orientuję się doskonale. Przecież dzwonię do ciebie. Potrzebna mi pomoc i do nikogo innego nie mogę się z tym zwrócić. Miałaś kiedyś pretensję, że nie dostrzegam twoich zalet. Otóż dostrzegałem je i dostrzegam nadal, ponadto doceniam. Posiadasz cechę, która w aktualnej sytuacji jest niezbędna. Nie chodzi tu o mnie, tylko o znacznie poważniejsze sprawy.
Ugryzłam się w język, żeby nie wyrazić zdziwienia. Istnieją na świecie sprawy poważniejsze niż on…?
– Nie chcę – powiedziałam stanowczo.
– Przewidziałem to, że możesz nie chcieć. Niemniej cię proszę. Ma to związek z rzeczami, a także z osobami, które, o ile wiem, bardzo cię interesują. Podsuwam ci okazję zyskania jakiejś wiedzy.
– Łapówka, znaczy?
– Nie. Na łapówkę nie pójdziesz. Ale zagrożony jest ktoś z twoich przyjaciół. Jestem blisko sukcesu, ale zostałem unieruchomiony i sama pociągniesz sprawę dalej. To jest pomoc także dla ciebie.
Podzieliłam się na dwie części, nie wiadomo, czy równe. Jedna buntowała się, wściekła, zacięta i pełna nienawiści. Druga rozważała rzecz na spokojnie, ale już zaczynała się w niej lęgnąć emocja, chciwa tej wiedzy i tego dalszego ciągu. Do obu przyplątało się przeczucie odpowiedzialności za własny charakter. Jeśli przez całe życie starałam się nie zawieść żadnej pokładanej we mnie wiary, nie zacznę teraz zmieniać się na gorsze tylko dlatego, że on okazał się zwyczajną świnią, brutalną, nieczułą i bezlitosną…
– Dobrze – powiedziałam złym głosem. – Przyjdę. Ma być zaraz?
– Jak najszybciej.
Nie miałam daleko, znalazłam się pod jego domem po dziesięciu minutach. Mieszkał, żeby to mór wydusił, na czwartym piętrze, a koszmarne budynki przy Racławickiej pozbawione były wind. Od lat marzyłam o spotkaniu zboczeńca, który zadecydował kiedyś, że pięciopiętrowe budowle wind nie potrzebują, bo zasiedlą je widocznie taternicy i alpiniści. Kretyńska decyzja miała się znów odbić na mnie, tego zwyrodnialca z radością udusiłabym gołymi rękami.
Dłużej szłam po schodach, niż jechałam. Już od drugiego piętra moja torebka zaczęła zmieniać wagę, na trzecim przeistoczyła się w ciężar nie do udźwignięcia, co, u Boga ojca,. miałam w niej takiego…? W dodatku zauważyłam, że pasek się przerywa, trzymała go jedna nitka, nawet nie mogłam założyć draństwa na ramię. Dotarłam do jego drzwi prawie uduszona na śmierć i niezdolna do żadnych urągliwych gestów w stosunku do baby z przeciwka. Rzecz jasna, oko na szypułce przełaziło jej przez wizjer.
– O co chodzi? -spytałam od razu, wrogo i nieżyczliwie.
– Mam kłopoty z kręgosłupem – odparł na to uprzejmie. Nie skomentowałam informacji i nie pytałam, skąd mu się to wzięło, za to odgadłam, w jakim celu mnie wezwał. Musiało mu być potrzebne coś na zewnątrz, a widocznie nie mógł wyjść. Pewnie, te schody, świetna kuracja na kręgosłup… Milczałam, czekając, aż sam mi wszystko powie.
– Bez względu na inne twoje cechy, wiem, że można mieć do ciebie zaufanie – oznajmił. – Jak wiesz, sprawdzałem to wielokrotnie. Muszę cię prosić, żebyś wzięła ode mnie paczkę, zaniosła ją na dworzec Centralny i schowała w przechowalni bagażu. Tam są boksy bagażowe. I dostarczyła mi kluczyk, nie wcześniej niż za dwie godziny. To wszystko. Wybacz, że cię obciążam, ale sama twierdzisz, że cierpimy za swoje zalety. Ty, w tym wypadku, za lojalność.
Ciemno mi się w oczach zrobiło i przez chwilę zajęta byłam zgrzytaniem zębami. Oszalał chyba, żeby w tej sytuacji przypominać akurat to, o co wybuchały pomiędzy nami niegdyś najpotężniejsze awantury. Sprawdzał moją lojalność… A pewnie, że sprawdzał, jeszcze jak sprawdzał! Obrażał mnie śmiertelnie, wywołując przy okazji eksplozje moich emocji. Zwariował chyba do reszty, ten kręgosłup rzucił mu się na umysł… Przez moment miałam ochotę zaproponować mu mściwie, żeby się wypchał trocinami, drobno tłuczonym kryształem albo, nowocześnie, tworzywem sztucznym, zawrócić i wyjść. Tajemnicza siła powstrzymała mnie przed tym.
– I oczywiście, milczeć na ten temat jak głaz, studnia i mogiła? – powiedziałam zgryźliwie.
– O ile studnia milczy – zwrócił mi uwagę, pouczająco i z naganą. – W studni jest echo. Gdyby nie trzeba było milczeć, mógłby to zrobić ktokolwiek.
Panie, zmiłuj się… Wszystko we mnie stawiło opór. Skoro jestem takie cudo, trzeba mnie było docenić wcześniej, a nie traktować jak przedmiot średnio użyteczny, a za to bardzo kłopotliwy. Liczne dziwy okazały się cenniejsze ode mnie, niech teraz te dziwy latają z bagażami po dworcach. Prawie zawału przez niego dostałam i ciężkiej nerwicy, dziesięć lat mi przybyło przez tydzień, nienawidzę go z całej siły i życzę mu jak najgorzej, a w dodatku jestem pewna, że z tą paczką to jest głupie zawracanie głowy. Obsesjonista i megaloman, ciągle mu się wydaje, że wszechświat czyha na jego tajemnice, kataklizm nastąpi, jeśli wyjdą na jaw i ja teraz w tym kretyństwie mam brać udział! Bo nagle się okazało, że ja jedna w całej galaktyce zasługuję na zaufanie, rychło w czas zauważył…!
Co prawda fakt, że domagając się pomocy, nie przy pochlebiał się i nie podlizywał, może nawet i dobrze o nim świadczył, ale nie w moich oczach. Przypomniałam sobie, ile razy narwał się na starannie wybierane osoby, rzekomo pewne i godne zaufania bardziej ode mnie i jadowita satysfakcja odrobinę złagodziła te uczucia we mnie. Równocześnie jakieś coś, obrzydliwe i uparte, nie pozwoliło mi odmówić.
– Gdzie to jest? – warknęłam.
– Tutaj.
Sięgnęłam po dużą, grubą, foliową torbę i ręka mi opadła.
– Na litość boską, coś ty tam wepchnął, platynę?! To waży sto kilo!
– Tylko sześć i pół. Są to rezultaty moich dociekań w kwestii, która ciebie również interesuje. Z pewnych względów nic mogę trzymać tego w domu. Nie musisz przecież wchodzić z tym na górę. A rzecz dotyczy… Zdaje się, że na imię mu Paweł?
W jednym błysku olśnienia zrozumiałam, co mu tkwiło belką w oku przez te wszystkie lata. Odstawiłam torbę.
– Powiedz mi zaraz, o co chodzi – zażądałam wściekle.
– Nie – odparł na to. – Powiem ci, jak wrócisz z kluczykiem.
Patrzył na mnie, ale byłam idealnie przezroczysta i gdzieś za mną ujawniała się nieograniczona przestrzeń. Znałam go, wiedziałam, że prędzej rozbiorę ten budynek do fundamentów, niż wyduszę z niego bodaj jedno słowo. Rozsądek kazał pójść na ugodę.
Zaprezentowałam akustycznie ten suchy pieprz i piaski pustyni.
– Dobrze. Za dwie godziny.
Nie do pojęcia, ale zawahał się nagle.
– Przy okazji zwracam ci uwagę na ruiny altanki – powiedział obojętnym głosem.
Cud, że mnie szlag nie trafił. Postanowiłam granitowo, że za te dwie godziny raczej przyrosnę mu do podłogi, niż wyjdę stąd niedoinformowana. Zabiję go, najlepiej będzie… Drzwi otworzy, bo zależy mu na kluczyku. Zła jak piorun, pełna niechęci, płonąca emocją, którą za wszelką cenę starałam się ukryć, podniosłam torebkę i przypomniałam sobie, że przecież tu wrócę. Jeszcze raz będę się pchała na przeklęte czwarte piętro. Dosyć tego, niech przynajmniej włażę bez obciążenia, nie wiem, co mam w tej torebce, ale nie będę tego nosiła!
Wyjęłam portmonetkę i kosmetyczkę z dokumentami. Moja ukochana fufajka, o dwa numery za duża, a w ogóle męska, miała przepastne kieszenie.
– Zostawiam to. Może tu postać. Odnawiać mieszkania przez ten czas nie będziesz.
– Postaraj się nie wpadać nikomu w oczy… Zeszłam na dół, rzuciłam ciężar na tylne siedzenie i odjechałam.
W Pawle zakochałam się na pierwszym roku studiów. On był wtedy na drugim. Miałam wówczas 18 lat, męża i jedno dziecko, i niestosowne uczucie zdusiłam w sobie, co przyszło mi o tyle łatwo, że obiekt nie zwracał na mnie zbytniej uwagi. Zajęty był Baśką, jedną z moich własnych przyjaciółek, wstrętną dziewuchą wielkiej urody i okropnego charakteru. Że też, psiakrew, wiecznie te cudze urody wchodziły mi w paradę… Ożenił się z nią.
Fakt, że wcześniej dostrzegł charakter małżonki, niż ja zrobiłam dyplom, nie dostarczył mi wielkiej satysfakcji. Na krótko straciłam go z oczu, po czym zetknęliśmy się przypadkiem, kiedy już miałam dwoje dzieci i byłam po rozwodzie, a on miał nową żonę. Nic mnie to nie obchodziło, bo zajęta byłam sobą, niemniej dawny sentyment jakoś się odezwał i zanim się zreflektowałam, powiedziałam mu o tym. Razem siedzieliśmy nad projektem wnętrza dla kogoś z amerykańskiej ambasady i nie zależało mi na niczym, bo własne życie uważałam za udeptane, skończone i zrujnowane.
– Chyba oszalałaś – powiedział z politowaniem Paweł, usuwając z łazienki ostre oranże i wstawiając na ich miejsce złamany ugier. – Jesteś młoda, piękna i u progu kariery. Poleci na ciebie niejeden! To jest początek, a nie koniec!
– Cha, cha – odparłam drwiąco, myśląc zarazem, że niechby sam poleciał, byłby to przynajmniej jakiś dowód, lepszy od głupiego gadania. Udało mi się swoich myśli nie wyjawić, ale możliwe, że fruwały w powietrzu, bo jakoś je odgadł i spełnił moje życzenie.
Przyjaźń pozostała nam na zawsze, związki uczuciowe natomiast uparcie łamały nogi na rozmaitych przeszkodach. Kiedy Paweł rozwodził się ponownie, ja już byłam po drugim mężu i przysięgłam wierność Mikołajowi. Kiedy się z nim rozstałam, Pawła w ogóle nie było, nie mówiąc o tym, że miał trzecią żonę. Nie trawiła mnie ta kobieta nawet na odległość i najniewinniejsze pozdrowienia musiał przed nią ukrywać, żeby nie powodować niepotrzebnych zadrażnień.
Wyjechał z kraju na zawsze, zdążywszy się przedtem wygłupić. W jednej czwartej był Francuzem, jego francuska babka do końca życia nie nauczyła się po polsku, Paweł od urodzenia był dwujęzyczny. Miał silne francuskie ciągoty, czemu, zważywszy panujący wówczas ustrój, trudno się dziwić. Tam był człowiekiem, tu niezauważalnym fragmentem masy, ubezwłasnowolnionym i pozbawionym wszelkich praw. Dekoratorem był świetnym, dorównywałam mu i niekiedy nawet okazywałam się lepsza wyłącznie w zestawieniach kolorystycznych, co do reszty, mogło mnie wcale nie być. Chciał pracować swobodnie, z rozmachem i bez ograniczeń, opuścił zatem demokrację, pożal się Boże, ludową i padł w objęcia kapitalizmu, ze skutkiem zgoła wystrzałowym.
Zanim to jednak nastąpiło, wykonał numer dość ryzykowny. Może nawet bardzo ryzykowny.
Pieniędzy mieliśmy wówczas tyle, co kot napłakał, on trochę więcej niż ja, ale też mało. Nie chciał wyjeżdżać o zebranym chlebie i nocować pod mostem, zagryzając nędzę resztkami suchej kiełbasy z porzuconej Ojczyzny. Człowiekiem chciał się poczuć od razu.
– Aśka – powiedział i on jeden na świecie tak mnie nazywał. – Trzymaj za mnie palce, rzuć jakie uroki albo wykombinuj inną czarną magię. Cholernie mi potrzebna pomoc sił nadprzyrodzonych.
– Cóżeś, na litość boską, uczynił? – zaniepokoiłam się.
– Zawarłem zakład. Będę miał z tego jedno z trojga, pięć tysięcy zielonych, ładne parę lat pierdla, górna granica dwadzieścia pięć, ewentualnie rentę inwalidzką. Załatw, żeby wyszło to pierwsze.
– I co to ma być takiego? – spytałam surowo.
– Założyłem się, że potrafię narysować studolarówkę. Co do umiejętności, nie ma sprawy, własne możliwości znam dość dobrze i tym się nie musisz zajmować. Dziecinny problem. Faktem jest, że znajdowałem się na niezłej bani, ale z okoliczności towarzyszących w pełni zdawałem sobie sprawę. Przestępstwo jest ścigane przez Interpol, więc wyjazd mnie nie ratuje.
– Wycofać się już nie możesz?
– W żadnym razie, facet się przede mną ujawnił. Nawet próba wycofania oznacza podróż Wisłą ku morzu bez przyrządów pomocniczych. To nie jest towarzystwo tolerancyjne.
– Chryste Panie… Milczmy przynajmniej na ten temat! Milczeliśmy, a mimo to wiedziałam, że Paweł zakład wygrał. Wyjechał zaraz potem.
Na krótko spotkaliśmy się w Paryżu, parę lat później. Siedział po uszy w robocie, propozycje miał z całego świata i prasa o nim pisała. Urwał się z jakiegoś wywiadu, żeby w tajemnicy przed żoną spotkać się ze mną…
– Szanuję twoje uczucia, ale, czego, do diabła, ta kobieta ode mnie chce? – spytałam ze złością. – Sypiałam z tobą wcześniej niż ona! To ja mogłabym mieć pretensje!
– A czy to musi być logiczne? Ona chce, żebyś w ogóle nigdy nie istniała i dajmy sobie z tym spokój.
– Nie ona jedna – mruknęłam i nawet zastanowiłam się przelotnie, skąd się bierze ta rozpanoszona niechęć do mojej egzystencji. Muszę mieć chyba jakąś cechę, stanowiącą dla niektórych sól w oku…
– Mam lekkie obawy – powiadomił mnie Paweł. – Obawy, to może nawet za dużo powiedziane. Cień obaw. Techniki się zmieniły, ale istnieje gdzieś obrazek z moimi odciskami palców i, przykro mi się przyznawać do głupoty, ale nawet matryca. Raz ją miałem w ręku.
– Było nie brać – wytknęłam. – Do patrzenia służą oczy.
– Napomknąłem o głupocie, prawda? A impreza nabrała ostrych rumieńców i gliny jej nie lubią. Tu w dodatku w grę wchodzą rozmaite względy polityczne, w Stanach też, co ci będę tłumaczył. Konkurencja działa i wrogów posiadam. Te przedmioty są w Polsce.
– I co?
– Gdyby udało się je zniszczyć…
Pomyślałam o Mikołaju, z którym właśnie łączyła mnie miłość potężna i wieczna jak pióro i ondulacja, a wierzyłam w niego święcie. Możliwości miał, chęci mu nie brakowało, Pawła nie lubił trochę tylko mniej niż jego żona mnie, ale zdławiłam w sobie powątpiewanie we własne talenty dyplomatyczne i postanowiłam zadziałać.
Paweł w zabiegach śledczych miał osiągnięcia, do których przyznał się dopiero teraz. Jego dziadek, ten od babci Francuzki, był człowiekiem bogatym i wśród innych dóbr posiadał włość niewielkich rozmiarów. Nosiło to nazwę Pojednanie i mieściło się blisko szosy na Grójec, cztery kilometry za Tarczynem. Włość znałam z tej przyczyny, że mój ojciec, z wykształcenia bankowiec, coś tam po wojnie załatwiał. Liczyło to pięćdziesiąt hektarów i dziesięć metrów kwadratowych i te dziesięć metrów stało się kością niezgody. Upaństwowić, czy nie? Upaństwowiono by bez namysłu, ale dziadek Pawła miał duże chody i udawało mu się długo opierać, między innymi przy pomocy mojego ojca, człowieka sprawiedliwego i myślącego kategoriami matematycznymi. Te dziesięć powinno się zaokrąglić w dół. Do jakich rezultatów doszli, pojęcia nie miałam, ale jako dziecko byłam tam wożona i posiadłość znałam doskonale, podobała mi się w ogóle i przez jakiś czas wyobrażałam sobie nawet, że należy do mnie. Potem nauczyłam się czytać, wyobrażenia mi przeszły, potem przestałam tam bywać, a jeszcze długo potem odwiedziłam miejsce w towarzystwie Mikołaja.
Paweł był starszy ode mnie o trzy lata i posiadłość dziadka znał lepiej. Orientował się w układach. Jakim sposobem stwierdził, że przejście dołem od altanki ogrodowej do dworu ciągle istnieje, nie wyjawił mi nigdy, wiedział o nim jednakże i wyszło mu, że używane jest w charakterze kryjówki. Skrytki. Może skrzynki kontaktowej. Altanka była w ruinie, dwór, w połowie użytkowany jako skład produktów spożywczych ludzkich i zwierzęcych, a w połowie zamieszkały przez osoby przypadkowe i postronne, również. Dostęp otwarty ze wszystkich stron, bo ogrodzenie zużytkowała na, własne potrzeby okoliczna ludność wiejska. Tam jednakże należało szukać ewentualnych dowodów przestępstwa, o czym w czasie ostatniej bytności nie miałam najmniejszego pojęcia, w przeciwieństwie, zdaje się, do Mikołaja.
Paweł powiadomił mnie teraz w paryskiej knajpie, iż wejście do kazamatów otwierał skomplikowany mechanizm zarówno od strony altanki, jak i od strony domu. W domu, rzecz jasna, w piwnicy. Spytał, co się tam teraz mieści.
– A cholera wie – odparłam z irytacją. – Ostatnio byłam tam dwa lata temu. Wyrzucili z salonu siano i buraki i zrobili coś, jakby urząd gminny czy inną zarazę. Może teraz jest przedszkole albo mieszka tam dostojnik. Skąd w ogóle wiesz o tym?
– O czym? O dworze dziadka?
– Nie wygłupiaj się. O melinie.
– Idiotyzm popełniłem, ale totalnym kretynem nie jestem – powiedział spokojnie. – Zanim wyjechałem, postarałem się o jakieś rozeznanie. Do przedawnienia brakuje mi jeszcze ośmiu lat i wolałbym w tym czasie nie podpaść. Kontaktu z krajem nie straciłem tak całkiem, podejrzewam, że zajmuje się tym jeden facet, duża menda i gnój na świeczniku. W koprodukcji z innymi władzami chroni producentów i kolporterów, bo, nie przesadzajmy, nie wszystko się robi tam na miejscu, trochę importują. Uważaj na grubsze nominały własne, też to sobie lubili podrobić, ale już beze mnie. Ja wyglądam o tyle źle, że mój obrazek okazał się najlepszy, miło mi, że jestem taki utalentowany, ale na reklamie w tym wypadku wcale mi nie zależy. Gdyby ci się cokolwiek udało, byłoby nieźle, ale nie przejmuj się, jak nie, to nie.
Melancholijnie pomyślałam, że gdyby nie Mikołaj i gdyby nie ta żona Pawła, zakochałabym się w nim na nowo.
Przyobiecałam trzymać rękę na pulsie, pojechałam obejrzeć La Defense i perypetie z wyłażeniem z metra pod kołowrotem, bo legalnej drogi nie znalazłam, trochę wybiły mi z głowy imię komplikacje.
Aferą fałszowania pieniędzy zajmował się hobbystycznie Mikołaj, rezultaty swoich dociekań utrzymywał przede mną w tajemnicy, od zrujnowanej altanki w Pojednaniu odciągnął mnie wzgardliwie i teraz oto nagle okazało się, że do czegoś doszedł i ta cholerna altanka ma swoje znaczenie. Nieznane mi efekty jego badań znajdują się prawdopodobnie w upiornie ciężkiej torbie, którą mam zadołować na dworcu Centralnym…
Gdybym wiedziała, co będzie na tym dworcu Centralnym, pewne jest, że usługi odmówiłabym z krzykiem.
Dojechałam nie od razu, bo po drodze okazało się, że wyszła mi benzyna. Na resztkach zjechałam w Dolną i przeczekałam cztery samochody. Przy wjeździe na Puławską jak szaleniec machał ręką mój kumpel, Maciek, żebrząc o podrzucenie na plac Trzech Krzyży. Nie robiło mi to wielkiej różnicy, podrzuciłam go. Ruszyłam w kierunku dworca i nadziałam się na korek w alejach Jerozolimskich. Przetrzymałam i korek. Zaplanowane przez Mikołaja dwie godziny zaczęły znikać.
Miejsce na parking znalazłam dość łatwo, ale od razu wyszło na jaw, że jestem na niewłaściwym poziomie. Zeszłam niżej, wyraźnie czując, jak torba nabiera ciężaru. Boksy bagażowe istniały, ciągnęły się na wielkiej przestrzeni, bez mała przez pół dworca, ruchu przy nich prawie nie było, ucieszyłam się, że znajdę wolne i nic więcej nie przyszło mi do głowy. Poczytałam napisy.
Żetony można było nabywać w kasie B piętro wyżej. Ponadto, dużymi i wyraźnymi literami zostałam powiadomiona, iż kolej nie bierze na siebie żadnej odpowiedzialności za pozostawione w boksach bagaże. Pierwszą informację zrozumiałam, druga wydała mi się dziwna. Zaklęłam pod nosem i ruszyłam na poszukiwanie ruchomych schodów.
Jedne ruchome schody były nieruchome i stanowiły pochylnię, drugie wywiozły mnie na zewnątrz. Możliwe, że obrałam niewłaściwy kierunek. Zaklęłam porządniej, acz wciąż niedosłyszalnie, obleciałam budowlę i nie znalazłam kasy B. Torba przyginała mnie do ziemi, a coś dużego zaczynało się lęgnąć w środku. Popatrzyłam po informacjach, wybrałam tę, do której stał najkrótszy ogon i już po kwadransie dowiedziałam się, iż pani za szkłem zajmuje się wyłącznie rozkładem jazdy pociągów międzynarodowych, a o boksach nie ma zielonego pojęcia. Nie odezwałam się i szlag mnie nie trafił, ponieważ przypomniałam sobie, że wśród tych piekielnych boksów dostrzegłam ladę z żywym człowiekiem. Należało od razu do niego pójść, a nie wdawać się w lekturę. Ni z tego, ni z owego, po tylu latach doświadczeń, uwierzyć w słowo pisane, kretyński pomysł!
Zeszłam na dół. Od torby odpadała mi już ręka. Znalazłam ladę z człowiekiem.
– Akurat mija dwa lata, jak te boksy są nieczynne – powiadomił mnie z politowaniem. – Nie używa się ich.
Przez moment zastanawiałam się, gdzie jestem, we własnym kraju, czy w jakimś obcym, którego języka nie rozumiem. Treść informacji sprawiła, że jednak przychyliłam się do przekonania o własnym.
– Nie rozumiem, co pan mówi – powiedziałam nieżyczliwie. -Jak to, nie używa się? Dlaczego?!
– Bo z żetonami jakoś nie umieli nadążyć, ceny się za prędko zmieniały i wszystko im się pokręciło.
– Bzdura! – zaprotestowałam z energią. -Żetony mogły zostać te same, a płacić za nie można było nawet codziennie drożej. Czy to kosztuje dwa złote, czy milion, wygląda i działa tak samo.
Człowiek za ladą wzruszył ramionami.
– Wie pani, ja o tym nie decyduję – zwrócił mi uwagę. – Możliwe, że były inne komplikacje, włamywali się różni, nie sposób było dopilnować, albo może one się psuły. To na hasło było. Więc stoją nieczynne.
– Rozumiem – zgodziłam się po chwili, zdławionym głosem. – Bezrobocie u nas polega na tym, że nie ma ludzi do roboty i nie można było znaleźć mechanika do napraw. A na innych dworcach? Wschodni, Zachodni…? Jak tam jest?
– Całkiem tak samo.
Ręce mi opadły, z jednej wyleciała torba i rąbnęła o podłogę. Co, u diabła, miałam zrobić w tej sytuacji? Mikołaj prawdopodobnie oglądał dworzec trzy lata temu i stan aktualny nie przyszedł mu do głowy, tak samo jak mnie. Gdzie i w jaki sposób miałam się pozbyć ciężkiej zarazy, która nie nadawała się w najmniejszym stopniu do pozostawienia w przechowalni? Nie była w niczym podobnym do walizki, zamknąć się nijak nie pozwalała…
Automat telefoniczny znajdował się nawet dość blisko, ale nie miałam żetonów. Człowiek za ladą, anioł chyba albo co najmniej święty, zgodził się za pięć tysięcy popilnować przez chwilę mojego pakunku nieoficjalnie i odstąpił mi jeden własny żeton.
Z Mikołajem albo nie łączyło mnie wcale, albo nie podnosił słuchawki. Po czternastej próbie zrezygnowałam, bo mógł wyłączyć telefon, było to do niego podobne. Postarałam się opanować doznania wewnętrzne i pomyśleć samodzielnie.
Chciał pozbyć się tego przedmiotu z domu na jakiś czas. Pomysł boksów bagażowych miał sens, kluczyk… jaki kluczyk, one były na hasło! W porządku, okazałoby się, że kluczyka nie ma i podałabym mu hasło, dzięki czemu mógłby robić, co zechce. Odpada. Ale zasadniczy punkt programu został wypełniony, pakunku w domu nie ma, mam go ja, ściśle biorąc, facet za ladą. Wepchnął cholerną torbę gdzieś pod spód, pewnie ma tam miejsce na prywatne prace zlecone. Kontynuując wypełnianie polecenia, powinnam to teraz umieścić gdzieś bezpiecznie w taki sposób, żeby Mikołajowi było dostępne beze mnie, bez komplikacji i kiedy sobie zażyczy. Gdzie to ma być, o nagła krew…?
Rozmyślałam, wsparta o ścianę obok lady. Święty Franciszek wydawał bagaż jakiemuś człowiekowi. Człowiek wziął dwie walizki, pozazdrościłam mu, że ma walizki, oddalił się, podeszło dwóch innych, młodych, jeden piastował dużą pakę owiniętą w brezentową płachtę i obwiązaną sznurkiem, grubym i sztywnym, prawie liną. Uczulona na rodzaj pakunków, przyglądałam mu się z uwagą. Paka była okręcona tym wszystkim bardzo niedbale, róg brezentu wlókł się po ziemi. Zaciekawiło mnie, czy ten przechowywacz bagażowy to weźmie.
Nie chciał. Zażądał przyzwoitego opakowania. Dwaj faceci nie byli grzeczni, wybuchnęli awanturą. Jeden przechylił się przez ladę, chwycił anioła za odzież pod szyją, potrząsając gwałtownie. Zepchnął pakę z lady, zwaliła się na ziemię i rozleciała jeszcze bardziej. Spojrzałam na poniewierający mi się pod nogami narożnik płachty i eksplodujące w mgnieniu oka straszliwe przeczucia zmroziły mnie na kamień.
Znałam ten narożnik lepiej niż siebie samą. Osiem lat temu osobiście przybiłam go do deski cienkim gwoździkiem, a Mikołaj szarpnął i rozdarł. Wina była oczywiście moja, chociaż nikt mu nie kazał szarpać, gwoździk można było wyjąć delikatnie, ale nie. Przeze mnie zniszczyła się taka świetna, brezentowa płachta! Ujęłam się honorem, zacerowałam nicią z sieci rybackiej, rzecz działa się gdzieś na krańcach kraju, w odległych plenerach, igłę i nici miałam, ale brakowało mi naparstka i wbijałam tę igłę w twardy brezent, popychając wszystkim, co mi wpadło pod rękę, głównie starą podkową, znalezioną pod lasem. Własne dzieło ujrzałam teraz na dworcu Centralnym…
Sprecyzować wszystkich skojarzeń nie zdołałam, bo wydarzenia rozwijały się zbyt szybko. Jeden facet szarpał tego za ladą, drugi przełaził wierzchem do środka, widocznie chciał mieć lepszy dostęp do przeciwnika, skądś pojawił się nagle trzeci, przegiął się, omal nie wpadając tam głową, sięgnął pod ladę i wyrwał spod niej torbę Mikołaja. Przez ten narożnik już właściwie byłam nastawiona, płonął mi czerwono sygnał alarmowy. Ściana, o którą się wspierałam, odepchnęła mnie energicznie, ten trzeci z torbą stanął na nogach, a ja wystartowałam.
Absolutnie i w żadnym wypadku nie zamierzałam walić go bykiem w żołądek. W nic i niczym nie zamierzałam go walić, uczestnictwo w bójkach nigdy nie stanowiło mojego ulubionego hobby. Najzwyczajniej w świecie potknęłam się o rozwłóczoną pod nogami płachtę i wyłącznie dla utrzymania równowagi runęłam przed siebie z impetem, przy czym tułów miał znacznie większe przyśpieszenie niż kończyny dolne. W zgiętej pozycji, po trzech krokach zaledwie, dopadłam faceta i całkowicie wbrew woli, z całym rozpędem, walnęłam go głową w brzuch.
Zdążyłam pomyśleć, co by było, gdyby miał na sobie zbroję, ale nie miał. Walnięcie przyhamowało mnie z miejsca, a facet nagle usiadł na podłodze. Torba wypadła mu z ręki, chwyciłam ją bez namysłu.
Dorosła kobieta, w wieku zbliżonym do średniego, skutecznie i w publicznym miejscu grzmocąca bykiem młodego faceta, stanowi zapewne widok rzadki, nawet w obecnych czasach, bo wszystkich uczestników zajścia na moment jakby unieruchomiło. Kątem oka dostrzegłam, że zbliżają się jakieś nowe osoby, jedna z nich wydała mi się policjantem, ale nie ryzykowałam sprawdzania. Uginając się pod obrzydliwym ciężarem, spłynęłam w tempie, które mnie samą napełniło podziwem.
Ostatni raz byłam na dworcu Centralnym przeszło dziesięć lat wcześniej. Zdążyłam zapomnieć, jak on w ogóle wygląda, pamiętałam za to, że poruszanie się wokół niego górą kosztowało mnie niegdyś 200 złotych mandatu. Już sama wysokość sumy wskazuje na upływ czasu, ale zakodowało się we mnie przekonanie, że słuszniej jest poruszać się dołem. Nie spadłam ze schodów i nie wybiłam szyby w wyjściu na aleje Jerozolimskie, co wydawało się cudem, nie rozwaliłam też żadnego stoiska z kwiatami i oscypkami, co było chyba cudem jeszcze większym. Chciałam zejść z oczu przeciwnikom i wrócić do samochodu, ale nie miałam kiedy się opamiętać. Trafiły mi się jakieś schody w górę, wbrew przekonaniom i zamiarom zużytkowałam te schody i ujrzałam przystanek autobusowy, z którego ruszało 175. Zdążyłam do środka w ostatniej sekundzie.
Upiorne brzemię położyłam na podłodze, przydepnęłam nogą i wyglądając przez tylną szybę, zaczęłam zbierać myśli. Co, na litość boską, zdołało mi się przytrafić i co ja w ogóle robię? Miałam się pozbyć tej torby i dostarczyć Mikołajowi wiadomość o niej, tymczasem jadę autobusem na lotnisko, razem z bagażem, od którego w żaden sposób nie umiem się odczepić, samochód na parkingu, a za mną zapewne podąża pogoń…
Przekonanie o pogoni zakwitło we mnie na widok narożnika brezentowej płachty. Skąd płachta Mikołaja u obcego faceta…? Nie bardzo on chyba obcy, skoro przymierzył się do zrabowania lej piekielnej torby, a przymierzył się, gwarantowana sprawa. Wszyscy trzej stanowili szajkę i pod pozorem awantury chcieli zdobyć przedmiot.
Zdenerwowałam się nieco. Jeśli bodaj połowa moich przypuszczeń była słuszna, nie miałam prawa dopuścić, żeby ta torba wpadła w ręce postronnej osoby. Czyhali na nią chyba, bo inaczej skąd płachta…?
Za autobusem nie jechał żaden podejrzany pojazd, co udało mi się stwierdzić, bo szyba była wyjątkowo mało brudna. Gdzieś powinnam wysiąść, najlepiej przy Racławickiej, tam jest postój taksówek. Wrócę na Centralny, wsiądę do samochodu… Nie, źle, przedtem należałoby pozbyć się torby, a może nawet zmienić wygląd zewnętrzny. Czyli zaczepić po drodze o własny dom. Gdybym była na miejscu napastników i gdyby mi zależało na tej rzeczy… Co on tam wepchnął…? Czatowałabym na wszystkich kolejnych przystankach patrząc, czy ta baba z torbą nie wysiądzie. Za autobusem nie jedzie nic, ale może jechać przed autobusem…
Wygrzebałam ciężar spod nóg i przepchnęłam się do przodu.
Pomyślałam, że jeszcze mi tylko kontrolera brakuje, biletu oczywiście nie miałam i jechałam na gapę. Boże, co za kraj…! W żadnym zachodnim nic takiego nie byłoby możliwe, po pierwsze – boksy bagażowe byłyby normalnie czynne, po drugie – do autobusu bez biletu w żaden sposób bym nie wsiadła… W razie czego postanowiłam zapłacić karę bez protestu, upierając się, że dowodu osobistego przy sobie nie mam. Dotarłam aż do przedniej szyby i pilnie zaczęłam wpatrywać się w jezdnię przed nami.
– Cześć, kochana! – powiedział ktoś za mną. – Nie jestem pewna, ale możliwe, że z nieba mi spadasz!
Obejrzałam się. Za mną stała moja była teściowa, matka mojego drugiego męża. Lubiłam ją. Lubiłam, to za mało powiedziane, przez nią w ogóle wyszłam za niego.
– Cześć! – ucieszyłam się. – Możliwe, że to ty mi z nieba spadasz! Co się stało, że jedziesz autobusem?
– Słuchaj – powiedziała teściowa gorączkowo, nie zwracając uwagi na moje słowa. – Masz chwilę czasu? Powiedzmy, do jutra?
Nie byłam pewna, czy to, co mam, można określić chwilą czasu, ale ona i tak nie czekała na odpowiedź.
– Leć za mnie do Kopenhagi! – zażądała, przyciszając głos. – Samolot jest za pół godziny. Masz przy sobie paszport? – zaniepokoiła się nagle.
Zgłupiałam do tego stopnia, że wyjęłam kosmetyczkę z kieszeni i sprawdziłam. Miałam.
– No widzisz! – powiedziała z ulgą. – A ja nie. Zostawiłam cały portfel i to nie w domu, a u jednej facetki, która, nie ma telefonu i właśnie wyjechała do jakiegoś zadupia. Dlatego nie mam także pieniędzy na taksówkę i tym autobusem jadę na gapę. Bilet na samolot mam, ponieważ odebrałam go wcześniej i właśnie kiedy teraz chciałam go schować, stwierdziłam brak portfela. Wiem, że wyjmowałam go z torby u niej, dzisiaj po południu. Więc leć ty. Nazywamy się jednakowo, nie trzeba nawet nic zmieniać.
Zrobiło mi się gorąco. Błyskawicznie pomyślałam, że ona ma rację. Noszę nazwisko po jej synu, a na imię mam tak samo jak ona. Daty urodzenia i nazwiska panieńskiego nikt na bilecie lotniczym nie umieszcza. Jeśli jeszcze mam przy sobie pieniądze…
Sprawdziłam pośpiesznie. Plastikowe okładki z małym kartonikiem w środku tkwiły w kosmetyczce. Dużo tam tego nie było, ale przy odrobinie uporu na tydzień mogło wystarczyć, a filia den Danske Bank znajduje się na Kastrupie… Dla mnie zaś było to wyjście wręcz znakomite!
– Dobrze – powiedziałam, czując się nieco ogłuszona. -Tylko po pierwsze, pożyczę ci pieniędzy na taksówkę z powrotem…
– Gówno – przerwała teściowa nieżyczliwie. – Mafią jechała nie będę!
– No to potem – zgodziłam się. – Do Racławickiej autobusem, a dalej taksówką, bo w tym autobusie w końcu cię złapią. Po drugie, odbierzesz mój samochód z parkingu za dworcem Centralnym, szary golf i musisz się postarzyć, albo co. I ubrać na czerwono.
– Zwariowałaś? – zgorszyła się teściowa. – Nie mam nic czerwonego!
– No to jakkolwiek, byle inaczej niż ja teraz. I różnicę wieku musisz zrobić.
– Myślisz, że ta, co jest, nie wystarczy?
– Nie. Szczególnie w nogach…
Moja teściowa wyglądała do obrzydliwości młodo i chodziła w szpilkach, dokładnie tak samo, jak ja. Żadna stara baba nie nosi takiego obuwia i nie porusza się w nim tak, jakby zaczęła od dnia urodzenia. Ponadto była wariatką bezkonkurencyjną, co między innymi stało się przyczyną mojego rozwodu. Po dwóch latach mój mąż stwierdził, że jedna wariatka wystarczy mu w zupełności i druga stanowi niepożądany nadmiar, przeżywszy młodość przy boku matki, żonę chciałby mieć normalną. Obie z teściową rozumiałyśmy się doskonale.
– Po trzecie – powiedziałam dość rozpaczliwie. – Musisz zabrać moją torbę. Ostrzegam cię, że jest ciężka. Do Kopenhagi nie wezmę jej za żadne skarby świata!
– Bo co tam jest? – zainteresowała się teściowa.
– Nie mam pojęcia. Przypuszczam, że coś trefnego.
– Bardzo dobrze, ty za to weźmiesz moje bagaże, bo właściwie bagaże są ważne, a nie ja.
Zreflektowałam się nagle. Ogólnie biorąc, coś mi tu nie grało.
– Zaraz, nazwisko nazwiskiem, ale po co ty tam w ogóle lecisz? I, czekaj, chwileczkę, dlaczego jedziesz na lotnisko, skoro nie masz paszportu?! Przecież cud nie nastąpi…?!
– A otóż właśnie tak! – odparta teściowa z triumfem. -Szczerze mówiąc, jechałam, licząc na cud, i proszę bardzo, jest cud! Bez cudu, pomyślałam, że uda mi się wtrynić te rzeczy stewardesie, kapitanowi, w ogóle załodze, a Kajtuś tam odbierze albo co, ale zastąpienie mnie przez ciebie podoba mi się bardziej.
– Mogę tam za ciebie załatwić…?
– Oczywiście! Wiozę do Alicji grafiki Kajtusia. On tam jest, robi małą wystawkę, oprawiali mu tu, spóźnili się i obiecałam, że przywiozę, bo i tak zamierzałam pojechać, tyle że za tydzień. No więc ty zawieziesz, żadna różnica. Pieniądze ci zwrócę, a przenocujesz u Alicji.
– Powrotny ten bilet?
– Jasne. I nie ma tłoku, okres turystyczny dawno się skończył. Zabukować się możesz nawet na jutro.
W tym całym galimatiasie udało mi się pomyśleć, że zwalam jej na głowę coś, co może się okazać niebezpieczne. Powinnam ją uprzedzić. Autobus przejechał już 17-go Stycznia.
– Obie książeczki czekowe też zostały w tym portfelu -powiadomiła mnie teściowa melancholijnie. – Aż do pojutrza jestem załatwiona. Ta facetka wraca jutro. Wieczorem.
– Czekaj – przerwałam jej z zakłopotaniem. – Nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale nie jest wykluczone, że na mnie i na tę torbę czatują jakieś tajemnicze bandziory. Osobiście mi zależy, żeby tego nie dopadli, więc może nie wysiadaj z tego autobusu wcale.
– Wyrzucą mnie.
– No to przesiądź się jakoś nieznacznie…
Autobus skręcił i hamował, sięgnęłam pod nogi i podniosłam torbę. Zrobiła się jeszcze cięższa. Spojrzałam na nią i wszelkie słowa zamarły mi na ustach.
Ludzie wysiadali, teściowa wysiadła również z obiema walizkami. Odwróciłam torbę, przyjrzałam się jej. Albo mi się mieniło w oczach, albo wcale to nic była torba Mikołaja. Zielona, gruba, foliowa, owszem, ale na jednej stronie miała biały element dekoracyjny w postaci kuli ziemskiej i jakichś zygzaków. Torba Mikołaja była gładka z obu stron. Zrobiło mi się jakby słabo. Chryste Panie, ukradłam torbę tym facetom…!!!
Kierowca wychylił się ze swojego miejsca i patrzył na mnie. Wysiadłam, bo nie dość, że jadę bez biletu, to jeszcze mam nie chcieć wysiąść. Milczałam, obarczona upiornym ciężarem.
– Dwie walizki, jak widzisz, nie bardzo duże, tych obrazów jest szesnaście – powiedziała teściowa i zainteresowała się moim stanem. – Co ci się stało? Oddaj tę torbę, bierz walizki i dodaj gazu, bo to ostatnia chwila!
Zadławiło mnie doszczętnie. W ogóle już nie wiedziałam, co mam jej powiedzieć. Potworna pomyłka, gdzie jest torba Mikołaja, możliwe, że została w tej przechowalni bagażu, coś powinnam zrobić, wrócić tam, odzyskać ją, zamienić te świństwa jedno na drugie… Na co oni czatowali?! Na mnie, czy na swoja własność…?!
Teściowa siła wydarła mi torbę z rąk.
– Nie zwracaj uwagi na głupie drobiazgi – poradziła. -Widzę, że jest coś nie tak, ale pomieszało się ogólnie. Pośpiesz się, na litość boską, jutro przecież możesz wrócić!
Pomyślałam, że może zadzwonię i coś załatwię przez telefon. Wygrzebałam z kieszeni kluczyki, a z kosmetyczki kartę rejestracyjną, wepchnęłam jej to w ręce i zgłupiałam do absolutnej ostateczności. Z jej dwiema walizkami runęłam do wagi, nikt mnie nie kontrolował, nie było czasu, wzywali mnie przez głośnik jako ostatnią osobą. Nie mnie, ją. Zanim się zdążyłam zastanowić, co robię, już jechałam do samolotu.
Tym sposobem, z dość dużym przyśpieszeniem, zaczęłam się oddalać od spełniania zaplanowanych obowiązków…
Podporucznik Jarzębski wstąpił do sekcji włamań tylko po to, żeby od sierżanta Babiaka odebrać swoje dwie zapalniczki, napełnione gazem. Sierżant miał sąsiada, który robił te rzeczy o różnych porach, także wczesnym rankiem i późnym wieczorem, i pół komendy korzystało z sytuacji, oddając mu do napełnienia wszystko gazowe. Sąsiad załatwiał to tanio, dobrze, a co najważniejsze, bez żadnej straty czasu.
W pokoju, gdzie siedzieli także dwaj inni funkcjonariusze różnych szarż, porucznik Cześniak snuł jakąś rozweselającą opowieść.
– …nogą zaczepiła i powiadam wam, poszła jak torpeda! W takiej pozycji leciała, rozumiecie, zgięło ją, o, tak…
Pochylił się do przodu prawie pod kątem prostym i zademonstrował, jak leciało to coś, omawiane przez niego w rodzaju żeńskim.
– Chwila, dosłownie widać było, że ją niesie, i trafiła gościa w żołądek, niech ja skonam, jak w bęben, aż jęknęło! Tylko tymi obcasami przebierała i trzeba to było widzieć, słów brakuje, myślałem, że tam pęknę, bo nie wypadało mi się śmiać, mundurowi szli tuż za mną. Palant stęknął i jak stał, tak usiadł, okiem mrugnąć nie zdążył, mordę miał zbaraniałą, a ona złapała swoją torbę i zwiała z poślizgiem. Ja wam tego nie umiem powiedzieć, ale do wieczora się nie mogłem uspokoić, bo czegoś tak cholernie śmiesznego w życiu nie widziałem!
– I nie gonili jej? – zaciekawił się chorąży Janowski.
– Kto miał ją gonić? Ten pokrzywdzony siedział płasko na tyłku i dech mu odebrało…
– Nie, mówisz przecież, że tam byli mundurowi na służbie?
– A oni jej prawie nie spostrzegli, bo wpatrzeni byli w tę szarpaninę. Ledwo im w oczach mignęło. Czysty przypadek, że akurat na nią spojrzałem, a złapać owszem, mnie złapali, bo uciekłem, żeby się wyśmiać. Nic, wiecie, ja nie mogę tego zapomnieć, jak ta facetka leciała…!
Podporucznika Jarzębskiego interesowały akurat wszystkie facetki świata, szczególnie latające w podejrzanych okolicznościach. Schował do kieszeni podsunięte mu przez sierżanta Babiaka zapalniczki i wyjął pieniądze.
– Jak wyglądała? – spytał porucznika Cześniaka.
– Kto?
– Ta facetka.
– A skąd ja mam to wiedzieć? Młoda była, to pewne, ale nie gówniara. I nogi miała niezłe. Sekundę to trwało, albo góra dwie!
– Miała torebkę?
– Jaką torebkę?
– No zgłupiałeś, czy co? Nie wiesz, jakie torebki kobiety noszą?! Żonę masz, niech ci powie, albo niech ci pokaże! Normalną torebkę. Damską.
Porucznik Cześniak zastanowił się.
– A wiesz, że chyba nie. Czekaj, nie zwróciłem uwagi, ale jak teraz to sobie przypominam, to leciała i machała pustymi rękami. Bo co?
– Mogła mieć zawieszoną na ramieniu – podpowiedział sierżant.
– Nie, na żadnym ramieniu nic jej się nie pętało… Podporucznika Jarzębskiego tknęła leciutka emocja. Odliczył sierżantowi sumę za napełnienie gazem dwóch zapalniczek i odwrócił się do porucznika Cześniaka, który patrzył pytająco.
– Bo mnie zginęła facetka bez torebki – oznajmił. – Nie tylko mnie, Frelkowicz odda za nią dwie pensje. Leciała, twarzy nie widziałeś, fajnie, ale resztę owszem. Gadaj wszystko!
– Nie ruda, bo to by mi wpadło w oko – zeznał w skupieniu porucznik Cześniak, pełen zrozumienia. – I nie czarna. Długich blond warkoczy też nie miała. Ubrana była w długą kurtkę… czy ja wiem… fufajkę może… ciemnozieloną, wyglądało na ortalion. Jakaś spódnica chyba, bo nie spodnie, pantofle na obcasach, wrażenie mi zostało, że ładne.
Podporucznikowi Jarzębskiemu zrobiło się cieplej.
– Pasuje. Mów porządnie wszystko, co tam było!
– Przed chwilą mówiłem…-,
– Ale ja nie słyszałem początku!
– No dobra. Byłem na dworcu, bo czekałem na żonę, książki miała przywieźć od teściów, to ciężkie. Miałem zamiar zejść na peron i akurat przechodziłem tam, gdzie są boksy bagażowe i lada, no, ta, przechowalnia bagażu…
Porządnie i szczegółowo opowiedział, co widział, mniejszy już nacisk kładąc na elementy humorystyczne. Najpierw rzuciła mu się w oczy jakaś szarpanina przy ladzie, dwóch młodych facetów i bagażowy. Na ziemi leżało coś, co wyglądało jak rozwalony pakunek i o to właśnie potknęła się facetka. Co do trzeciego gościa, to nie zwrócił uwagi, skąd się wziął, stał wcześniej, czy podszedł w tym momencie, w każdym razie w szarpaninie nie brał udziału. Tuż z tyłu szło trzech policjantów z patrolu na służbie i oni tam od razu wkroczyli, zajęli się całym towarzystwem i pewnie sporządzili protokół albo chociaż notatkę. Wylegitymował się temu jednemu, który go dopadł, jak chichotał za boksami i więcej się sprawą nie zajmował, bo primo, nie jego podwórko, a secundo, pociąg z żoną już nadjeżdżał.
– I o której to było? – spytał podporucznik Jarzębski.
– A to ci mogę powiedzieć dokładnie. Siedemnasta dziesięć.
– Pasuje, cholera. Że też nie dopadli tej baby!
– Szczerze mówiąc, nic było powodu – zwrócił uwagę porucznik Cześniak. – Ona go nic atakowała specjalnie, sam mógłbym przysiąc, że gruchnęła przypadkiem.
– Ale uciekła – wtrącił sierżant.
– Może jej było głupio…
– A ta torba, to czyja?
– Która torba?
– Ta, co ją złapała. – Jej chyba, nic?
– Jesteś pewien, że jej?
Porucznik Cześniak znów się zastanowił.
– Głowy nie dam – odparł po namyśle. – Leciała bez niczego, to pewne. Czy ona stała na ziemi, czy ten gość ją trzymał, pojęcia nie mam, ale objawiła się jakoś nagle. Na rozum biorąc, niemożliwe, żeby nie podnieśli krzyku, gdyby rąbnęła cudze. Wrażenie miałem, że jej.
– Jak wyglądała?
– Zielona, duża, z daleka patrzyłem, ale powiedziałbym, że foliowa. Nietypowy rozmiar.
– Zgadza się – zaopiniował z przekonaniem podporucznik Jarzębski, nie kryjąc przejęcia, satysfakcji i niezadowolenia razem wziętych. – No, jak oni nie sporządzili notatki, pozabijam wszystkich. Szkoda, że nie spodobała ci się bardziej, bo może byś za nią poleciał.
– Na żonę czekałem – przypomniał porucznik Cześniak, doskonale rozumiejąc, że nie za torbą miał lecieć, tylko za dziewczyną.
– A co. ona takiego zrobiła, ta gościowa? – zaciekawił się sierżant.
– Drobiazg. Zabiła faceta – odparł z lekkim roztargnieniem podporucznik Jarzębski i opuścił pokój.
Nie wtrącając się wcale, całej tej rozmowy wysłuchał w kamiennym milczeniu kapitan Rosiakowski, pozornie pogrążony w studiowaniu akt włamania do apteki, w której zdewastowano drzwi i nie ukradziono niczego. Nie odezwał się ani słowem, ale też i żadnego słowa nie stracił…
Podporucznik Jarzębski, uszczęśliwiwszy kapitana Frelkowicza wiadomościami z ostatniej chwili, dołożył odrobiny starań i dopadł protokołu zajścia w dniu wczorajszym na dworcu Centralnym. Protokół nie posunął jego wiedzy zbytnio do przodu, wezwał zatem tych trzech, którzy wówczas mieli służbę. Jeden kapral i dwóch szeregowych bez oporu poddali się przesłuchaniu.
– W ogóle to protokół zrobiłem, bo mi się to wydało dziwne – wyznał kapral. – Coś kręcili. Pierwsza rzecz, w tej rozwalonej paczce były dwa pudła, takie sklepowe, a w nich brudy do prania, portki, kurtka, swetry, rzęchy takie, jak ze śmietnika wyjęte. Okręcone byle jak…
– Tak to wyglądało, jakby tylko chcieli mieć powód do szarpania się z bagażowym – pozwolił sobie wtrącić jeden z szeregowych.
– Całkiem niegłupie przypuszczenie – pochwalił podporucznik i szeregowy o mało nie zerwał się i nie stanął na baczność.
– A uzasadniali to tym, że chcieli właśnie do prania oddać – kontynuował kapral. – Że tam podobno, na tym dworcu, piorą ruskim, no, owszem, zgadza się, no i oni chcieli skorzystać. Na razie w przechowalni zostawić, połapać się, jak tam wygląda i potem się wcisnąć na waleta. Nie od razu to zeznali, głupoty gadali różne, aż w końcu z nich wylazło. A w ogóle ani jeden nie wyjeżdżał, nic przyjeżdżał, wszystko miejscowi, z Warszawy. Tamten, co bykiem dostał, powiadał, że tylko do telefonu przyszedł i miał bagażowego spytać, czy żetonów nie ma, bo mu wszystkie zeżarło. To już więcej możliwe. Nie znali się, tych dwóch znaczy i tamten jeden, obcy i to mi patrzyło na prawdę. Przypadek, znaczy, zbiegło się.
– A torba? – spytał niecierpliwie porucznik. – Ta torba, z którą facetka uciekła?
Trzech funkcjonariuszy popatrzyło na siebie wzajemnie i wszyscy wzruszyli ramionami, kapral wyraźniej, a dwaj szeregowi delikatnie.
– Słowa nikt o niej nie powiedział – rzekł kapral. – Żaden się nie przyznał, więc chyba ona była jej. Niemożliwe, Żeby facet bykiem dostał i do tego, żeby mu bagaż rąbnęli i nic, skargi nie zgłosił i jeszcze grzecznie przepraszał.
– Wyglądał, jakby zgłupiał – odważył się podsunąć drugi szeregowy.
– Przecież w brzuch dostał, a nie w głowę? – zdziwił się podporucznik.
Kapral podtrzymał zdanie podwładnego.
– Ale z zaskoczenia to było i zgłupieć mógł. Bez dania racji baba łbem go wali i z nóg zbija, każdy by trochę zgłupiał. Jednakowoż, gdyby mu co ukradła, już by zauważył, bo trochę to trwało i miał czas rozum odzyskać.
– Bagażowy coś mówił, oprócz tego, co do protokołu?
– Nic właściwie. Też trochę zbaraniał, ale mniej, bo do różnych incydentów przyzwyczajony. Żeby się grzecznie zachowali, mówił, nawet by im pomógł tę pakę porządnie związać i przyjąłby na bagaż, ale to żulia, do szarpania się wzięli od pierwszego słowa. Dalby im radę, jak nic. Jak doszliśmy, już się właściwie wyrwał, ale wszyscy patrzyli za babą i na tego rąbniętego i nikt się nie ruszał, tylko pan porucznik ataku śmiechu dostał. No, on to wszystko lepiej widział, bo był przed nami. Ale na moje oko, bagażowy też kręci.
– Co kręci?
– Trudno powiedzieć. Niby wszystko jak się należy, bagaże bierze, takich rozpadniętych nic przyjmuje, normalna sprawa, wedle przepisów. A jednak. Coś było nie tak. Służba kolejowa policji się nie boi, to czego on był jakiś taki w nerwach? Przez głupie szarpanie? Chłop jak byk, dużo mu zrobią…
W kwestii doznali bagażowego podporucznik nie miał zdania i postanowił z nim porozmawiać. Na razie znów poszedł do kapitana Frelkowicza, gdzie akurat dobił podporucznik Werbel.
Podporucznik Werbel od samego rana osobiście zwizytował dwie wytypowane ulice. Czterdziestego szóstego numeru nie znalazł na żadnej z nich, udał się zatem po rozum do głowy i uczynił założenie, iż nie jest to numer 46, tylko 4b. 4b istniało. Na Znanej pod numerem mieszkania 16 mieściła się prywatna protetyka dentystyczna, na Znanieckiego mieszkało młode małżeństwo z dzieckiem. Podporucznik Werbel zastał wszystkich w domu, mąż i żona bowiem mieli nietypowy czas pracy, a dziecko silny katar, w związku z czym nie poszło do przedszkola.
Prawdę mówiąc. Werbel nie miał pojęcia, o co pytać. Dedukcja w kwestii adresu nie musiała być trafna. Poszukiwana zabójczyni równie dobrze mogła być znajomą tych ludzi, a nawet stanowić ich rodzinę, jak i nie mieć z nimi nic wspólnego i na razie jeszcze nie widział drogi, którą udałoby mu się do niej trafić. Zaprezentował świstek papieru i przyjął do wiadomości komunikat, że pismo na świstku jest im nieznane. Nie poczuł rozczarowania, bo gryzmoł w ogóle trudno było nazwać pismem. Zaprezentował zatem torebkę i spytał, czyja ona.
Pan domu od razu uniósł ręce w geście poddania, pani domu jednakże ze zmarszczonym czołem i w skupieniu jęła oglądać przedmiot. Przez jeden moment Werbel gotów był przysiąc, że go rozpoznaje, błyskawicznie nabrał nadziei i już po krótkiej chwili nadzieja okazała się złudna. Pani domu pokręciła głową i oświadczyła, że nie. Nie ma pojęcia, do kogo należy stara torebka w okropnym stanie.
Werbel wyciągnął i pokazał spis zawartości. I znów nastąpiło to samo, doznał uczucia, że przedmioty z torby potwierdziły ukryty przed nim pogląd. Ta facetka odgadła właścicielkę, zna ją, ale nie przyzna się do tego za skarby świata. Ulga, że trafił, przemieszała mu się z przygnębieniem, bo na wywleczenie z niej prawdy nie było sposobu.
Strzelił zatem kolejnym pytaniem.
– Czy zna pani może przypadkiem Mikołaja Torowskiego? Pani domu zawahała się na tak krótko, że tego wahania nie był już pewien.
– Znam – powiedziała. – Chociaż właściwie należałoby to umieścić w czasie przeszłym. Znałam. Dziesięć lat temu, kończyłam wtedy szkołę.
– I co?
– Co i co?
– I co pani może o nim powiedzieć?
Pani domu, drobna, szczupła blondyneczka, okazała wyraźne zdziwienie.
– Tak w ogóle?
– Tak w ogóle.
– Bardzo ruchliwy. To znaczy, wtedy był bardzo ruchliwy. I uczynny, mnóstwo załatwiał i do wszystkiego się wtrącał. Mnie załatwił lepsza pracę. Potem znikł mi z oczu i teraz nic o nim nie wiem.
Na Werbla nagle spłynęło natchnienie.
– A przez kogo zawarła pani z nim znajomość? Jak go pani poznała?
– Za fałszywe zeznania grozi kara do lat pięciu – powiedział w przestrzeń pan domu z wyraźną uciechą.
– Przez moją teściową – odparła pani domu bez żadnego namysłu.
– Matkę męża? – zdziwił się Werbel i skierował pytające spojrzenie na rozweselonego młodego człowieka, który nic ze swej uciechy nie stracił.
– Nie – powiedziała pani domu. – To znaczy tak, ale nie tego męża. Przez moją byłą teściową.
– Rozumiem. Nazwisko i adres byłej teściowej poproszę, a także będę pani wdzięczny za wymienienie wszystkich osób, które znały Mikołaja Torowskiego.
– I przez synową mojej byłej teściowej – ciągnęła pani domu z jakąś podejrzaną satysfakcją. – Wszystkich osób panu nie wymienię, bo tego musi być miliony. A one były wtedy chyba jakoś razem, nie pamiętam dokładnie.
– Kobiety – powiedział Werbel. – Uprzejmie panią poproszę o kobiety, które znają Mikołaja Torowskiego.
Zastrzegłszy się, że jej wiedza może nie być ścisła, pani domu po głębokim namyśle wymieniła cztery jednostki płci żeńskiej. Z całą pewnością do znajomych Mikołaja Torowskiego należały: Jolanta Skórek, kasjerka w Pewexie, Mariola Kotulska, niegdyś recepcjonistka w Bristolu, obecnie nie wiadomo co, bo została stracona z oczu, Katarzyna Böller, z zawodu wyuczonego kosmetyczka, przyjaciółka mamusi…
– Której mamusi? – przerwał w tym miejscu podporucznik z lekkim naciskiem.
– Męża mamusi – sprecyzowała pani domu. – Obecnego. Mojej teściowej. Oraz Joanna Chmielewska…
– Pisarka?
– Dekorator. To znaczy, pisarka też. Mamy wspólną teściową, to znaczy moja była teściowa to też jest Joanna Chmielewska.
Podporucznik postanowił nie dać się skołować.
– Chwileczkę. Ustalmy to. Tych teściowych ma pani dwie?
– Dwie. Jedną byłą, a drugą aktualną.
– A z kim pani ma wspólną teściową?
– Z Joanną Chmielewska.
– Jakim sposobem może pani mieć teściową do spółki z teściową… – zaczął Werbel, ale pani domu przerwała mu od razu.
– Ich jest dwie – wyjaśniła cierpliwie.
– Dwie teściowe?
– Dwie Joanny Chmielewskie. W ogóle może ich być. i dwieście, bo nazwisko jest popularne, ale w moim otoczeniu tylko te dwie. Jedna jest byłą teściową, a druga byłą synową i teściowa jest także moją byłą teściową. Ja rozumiem, że to wygląda dziwnie, ale tak już jest i nic na to nie poradzę.
Podporucznik poczuł w sobie jakiś dziwny opór przeciwko rozmowie o Joannie Chmielewskiej w dwóch egzemplarzach, ale postarał się opanować.
– A która z nich poznała panią z Mikołajem Torowskim?
– Obie.
– Obie go znały?
– Obie. Jedna wcześniej, druga później, ale przez jakiś czas razem. Chociaż nie, poznała mnie z nimi teściowa. Tak, już sobie przypominani.
– Adresy tych wszystkich pań poproszę. Będę także musiał wziąć pani odciski palców, to formalność. I jeszcze ostatnie pytanie: co pani robiła wczoraj od piętnastej do dziewiętnastej?
– Miałam dyżur w hotelu. Ja pracuję w hotelu, w Europejskim, w kasie recepcji. Dyżury są dwunastogodzinne, od ósmej do ósmej.
– I nie wychodziła pani z pracy?
– Jednak jesteś o coś podejrzana – wtrącił z niesłabnącą uciechą pan domu. – Ja wiem, że nie wychodziłaś, bo dzwoniłem do ciebie cztery razy, ale niech ten pan to lepiej sprawdzi tam, na miejscu. Ciekawe, swoją drogą, o co…
– Tego państwu na razie nie mogę powiedzieć – rzekł grzecznie podporucznik i sprawnie przeprowadził operację daktyloskopijną.
Po drodze do komendy zawadził o Pewex na Dzielnej, gdzie dowiedział się, że znająca pana Torowskiego Jolanta Skórek od tygodnia znajduje się w Toronto. Jako zbrodniarka odpadła. Odciski palców pozostałych dam postanowił zdobyć podstępnie. Przekonanie, iż wśród nich znajduje się właścicielka torebki, nie tylko w nim kwitło, ale nawet owocowało.
Kapitan Frelkowicz też miał swoje osiągnięcia, aczkolwiek po niczyich mieszkaniach nic latał. Ściągnął akta i dowiedział się, iż pana Torowskiego przed tygodniem przejechał samochód, z tym, że dziwnie przejechał, świadkowie twierdzili, że specjalnie. Na rogu Odyńca i Niepodległości pan Torowski przechodził przez ulicę, ruchu wielkiego nie było, a ten samochód najechał na niego z dużym rozpędem. Poszkodowany zorientował się, podskoczył, wpadł na maskę i ześlizgnął się z niej na bok, nic by mu się nic stało, gdyby nie to, że upadł na złożone tam płyty chodnikowe i możliwe, że na tych płytach właśnie uszkodził sobie kręgosłup.
Sprawca wypadku zbiegł i nikt nie zauważył jego numeru, wiadomo tylko, że był to duży fiat, niezbyt nowy, biały. Świadków, na szczęście, znalazło się tylko cztery sztuki, co ograniczyło ilość wersji i zaledwie jedna osoba upierała się, że ten fiat był brązowy. Próby zabójstwa nie można było wykluczyć.
Akt podporucznika Jarzębskiego nie czytał dokładnie, miały bowiem objętość bliską baśniom z Tysiąca i jednej nocy. Stwierdził tylko, że wszystkie, dotyczą jednej i tej samej afery, która od lat spędza sen z oczu władzy wykonawczej. Część fałszywych banknotów produkowana była i jest w kraju, a część przybywa zza granicy. Produkcja krajowa trwa od dawna ze zmiennym natężeniem, wzmogła się bardzo dziesięć lat temu, podrabiane u nas studolarówki były znakomitej jakości i nie wiadomo, czy zgoła nie mieliśmy w tej dziedzinie i w tym okresie rekordu światowego, ostatnio zaś szajka, zdaniem Jarzębskiego ciągle ta sama, przerzuciła się na banknoty milionzłotowe. Osobnik, który wyniósł niegdyś z PWPW zapasy odpowiedniego papieru, od paru lat już siedzi. Nic był zacięty, nie miał szlachetnego charakteru, sypał wszelkimi siłami, ale niezbicie wyszło na jaw, że mało wiedział. Nie znał ludzi. Papier brał od niego jeden taki, którego nigdy przedtem i nigdy potem nie widział, obcy kompletnie, znikł i nie udało się go odnaleźć. Owszem, znał go ktoś i nawet rekomendował, tym kimś był rodzony wuj siedzącego, ale umarł jeszcze przed rozpoczęciem dochodzenia. Ów obcy płacił gotówką, dzięki czemu w aktach znajdowały się dwa porządne odciski jego palców, ale nie było do kogo tych palców przypasować.
Siedzący złodziej papieru sam wykrył i chętnie później wskazał jednego kolportera, ale z kolportera wielkiego pożytku również nie było. Twierdził, że natłukli tego dużo i puszczają po odrobinie, jeszcze na długo im starczy, magazyn znajduje się gdzieś poza Warszawą, a kserokopiarkę, na której odwalali produkcję, rozebrali na drobne kawałki i utopili w Wiśle. Możliwe jednak, że topienie w Wiśle tylko symulowali i ona gdzieś stoi w całości. Kolporter, wbrew woli i zupełnym przypadkiem, zdradził drugiego kolportera i teraz siedzieli już obaj. Zeznali, iż fałszywe banknoty dostawali od niejakiego Zenka, który lubił gryźć zapałki. Inne cechy Zenka powielone były w całym kraju w milionach egzemplarzy i ciężko było na niego trafić. Umawiał się zawsze przez telefon, dzwonił z automatów, przychodził z forsą, niszczył pudełko zapałek i znikał w sinej dali.
Jeden protokół jednego przeszukania wydał się kapitanowi dziwny, a podporucznik Jarzębski jego dziwność potwierdził. Wychodziło z niego, że przeszukanie zostało nagle i tajemniczo wstrzymane, po czym odbyło się jednak, ale z dobowym opóźnieniem. W ciągu jednej doby można wynieść z domu całe umeblowanie, a nie tylko trefne przedmioty, rezultatów zatem żadnych nie dało. Na właściciela owego z opóźnieniem przeszukanego lokalu Jarzębski od dawna ma oko, ale facet jest czysty jak łza, w dodatku awansował i obecnie robi za figurę. Możliwe, że już mu się nie opłaca wdawać w ryzykowne zarobki, a możliwe też, że zyskał większe szansę ukrywania działalności ubocznej. Do obstawienia wszystkich jego znajomych, przyjaciół i petentów brakuje ludzi.
– A ten Torowski? – spytał kapitan.
– Torowski koło niego chodził – odparł Jarzębski ze złością. – Wygląda na to, że coś wychodził. A ja się o tym dowiedziałem, jak już przestał chodzić i wyłącznie dlatego, że mściła się na nim adoratorka.
– Czyja adoratorka? Na kim się mściła?
– Na Torowskim. To był przystojny facet, sam widziałeś. Baba miała wielkie nadzieje, a on ją wystawił rufą do wiatru, no więc zaczęła kłapać gębą. Przedtem mu pomagała, ma taki mały butik na Puławskiej i służyła mu w tym butiku za punkt kontaktowy. Rozmaici przychodzili z wiadomościami, a ona nie ślepa, nie głucha i nie całkiem głupia. Wiedziała, za czym on chodzi. Pomagała mu z miłości, myślała, że wzajemnej, ale jak nie, to nie.
– Do ciebie te bzdety ględziła?
– E tam, do mnie! Do Zduńczyka. Za konwojenta go ma. Kapitan pokiwał głową z aprobatą, bo wywiadowcę Zduńczyka znał i obdarzał głębokim szacunkiem. Osobnik ów potrafił przedzierzgać się w dowolną postać, od ponętnej kurtyzany w średnim wieku poczynając, a na ambasadorze brazylijskim kończąc, zaś jego zakres osiągnięć kazał podejrzewać dokonywanie jakichś przedziwnych machinacji z czasem. Doba rozciągała mu się chyba na czterdzieści osiem godzin, w dwudziestu czterech bowiem tego wszystkiego w żaden sposób by nie zmieścił. Sam jeden uzyskiwał prawie tyle samo informacji co pozostały personel wywiadowczy razem wzięty. Tajemnica być może leżała w tym, że lubił swoją pracę.
– Wynika z tego, że gdybyśmy wiedzieli, co denat wiedział, zaczęlibyśmy szukać z sensem – westchnął smętnie kapitan. – Co, oczywiście, nie Wyklucza tej facetki, bo ona może tkwić w aferze. Z drugiej znów strony zostawienie torebki, ucieczka… Działanie w afekcie. On był dziwkarz, ten Torowski?
– Chyba tak, w gruncie rzeczy, chociaż taki utajony. Lubił być adorowany, tak mi się widzi i wykorzystywał fakt, że baby na niego leciały. Nic odżałuję tej mojej kretyńskiej punktualności!
W tym właśnie momencie do towarzystwa dołączył podporucznik Werbel. Skonfrontowano dotychczasowe osiągnięcia i wzrastająca ilość jednostek płci żeńskiej wzbudziła niepokój tak wielki, że kapitan pogonił podwładnych w trybie bez mała alarmowym. Wystrzeleni na trop wywiadowcy w błyskawicznym tempie stwierdzili, iż: Mariola Kotulska prowadzi własny motel pod Gdańskiem i w ciągu ostatnich trzech dni nie oddalała się od niego nawet na godzinę, Katarzyna Boller zaś przez całe w grę wchodzące popołudnie i wieczór własną ręką klepała liczne twarze na Żoliborzu. Zaświadczyło o tym sześć klientek i cały personel zakładu. Ponadto odciski palców obu dam w najmniejszym stopniu nie pasowały do obrzęchanej torebki. To ostatnie dotyczyło także właścicielki kwiaciarni, obsługującej klientów od dziewiętnastej samotnie, tak, że o żadnym wyjściu nie mogło być mowy. Kartka „zaraz wracam” nie wisiała na drzwiach nawet przez sekundę.
Późnym wieczorem natrafiono na taksówkarza, który stał na postoju przed dworcem Centralnym jako pierwszy i widział facetkę w zielonym ortalionie. W dzikim pośpiechu dopadła autobusu i o mało jej drzwi nie przytrzasnęły. W ręku trzymała wielką torbę na zakupy, dopasowaną kolorystycznie, a wyleciała z dworca. Spojrzał na nią wyłącznie przez ten jej galop, bo akurat panował spokój i nikt inny biegiem nie latał, a w ogóle nudziło mu się, więc patrzył dalej. Autobus, nie przysięgnie, ale chyba miał numer 175.
– Nie odleciała chyba do Argentyny? – mruknął kąśliwie kapitan. – Na lotnisko to jedzie.
– Bez torebki? – zaprotestował niepewnie Werbel.
– Jeszcze dwie zostały – przypomniał podporucznik Jarzębski. – Te Chmielewskie…
Ostrzegłam tę wariatkę, żeby się nie wdawała w romans z Mikołajem, to nie, musiała się narwać. Znałam go, starsza od niej byłam, może i głupsza, ale o te jedenaście lat bardziej doświadczona. Okropnym zbiegiem okoliczności poznali się przeze mnie i czułam się odpowiedzialna za cały dalszy ciąg. Wyłącznie z lej przyczyny zdecydowałam się teraz wplątać w przedziwną imprezę, której sens w najmniejszym stopniu nie był mi znany.
Nie miałam żadnych wątpliwości, że idiotyczna zielona torba, ciężka jak piorun, ma jakiś związek z Mikołajem. Nikt inny nie dostarczał obciążeń równie kłopotliwych i nikt nie potrafił wywrzeć równie silnej presji moralnej. Zasadniczy wpływ na sytuację miało pozostawienie portfela u Marii, a zależało mi na dostarczeniu Kajtusiowi jego grafik i gotowa byłam wmieszać się we wszystko, byle tylko dotrzymać obietnicy. Mógł mieć w tym udział zarówno Mikołaj, jak i stado szatanów, przy czym w głębi ducha byłam zdania, że Mikołajowi stado szatanów do pięt nie dorasta.
Nie zabierałam jej samochodu z parkingu. Razem z innymi dokumentami u Marii leżało także moje prawo jazdy, a znajomość życia kazała mi wstrzymać się przed kuszeniem losu. Do Racławickiej dojechałam autobusem, na Centralny taksówką, znalazłam golfa, otworzyłam, wepchnęłam torbę pod przednie fotele i tą samą taksówką wróciłam do domu.
Zamierzałam zadzwonić późnym wieczorem, ale Alicja mnie ubiegła. Rozpoznałam ją w telefonie od razu.
– Cześć! – ucieszyłam się. – No i jak? Jest tam u ciebie moja synowa?
– Zamknij gębę i słuchaj! – powiedziała Alicja stanowczo. – W coś ty się wrąbała?
– Nie mam pojęcia – odparłam, zaskoczona. – A co się stało?
– Twojej synowej nie ma…
– Jezus Mario, jak to?! Nie przyleciała?!
– Mówię, zamknij gębę i słuchaj. Przyleciała. Kajtek po nią wyjechał na Kastrup, to znaczy wyjechał po ciebie. Wyszła, wziął od niej walizki i ktoś usiłował mu je wyrwać. Udawał taksówkarza. To, co ci mówię, to już są nasze wnioski po przemyśleniu sprawy. Kajtek nie chciał jechać taksówką, więc się postawił, przeciwników było dwóch, ale on jest po karate, walizki zostały wypuszczone z rąk, twoja synowa je złapała i uciekła. Nie wiemy dokąd, bo do tej pory jej nie ma, walizki natomiast zjawiły się same pod moimi drzwiami.
Udało mi się wrzasnąć zapytanie, kiedy.
– Nie wiem – zniecierpliwiła się Alicja, – Nie siedzę pode drzwiami bez przerwy. Jak Kajtek przyjechał, już stały, a przyjechał przed kwadransem. Czekał tam długo na lotnisku i szukał jej, w końcu pomyślał, że przyjechała bez niego, więc też wrócił. Co to ma znaczyć i gdzie ona jest? I dlaczego to jest ona, a nie ty?
Słuchając, usiłowałam myśleć twórczo.
– Nie było jakiegoś samolotu z powrotem jeszcze dzisiaj wieczorem?
– Był. Już odleciał.
– Mogła na niego zdążyć?
– W żaden sposób, chyba że walizki przyjechały same.
– A jak zawartość? W porządku? Rozpakowaliście je?
– Kajtka obrazki w każdym razie są wszystkie. Oprócz tego twoje rzeczy, kosmetyki, trochę szmat i dwie książki. Powinno być coś więcej?
– Nie, zgadza się. Wódkę i papierosy miałam kupić na lotnisku, ale ona nie zdążyła. Nic z tego nie rozumiem i przylecę pojutrze.
– Zdawało mi się, że miałaś przylecieć dzisiaj?
– Toteż przyleciałam, nie? Kiedy wystawa?
– Jutro o piątej otwarcie, od rana będziemy wieszać. Większość już wisi. Może ja mam halucynacje, ale wydaje mi się, że rozmawiam z tobą przez telefon i że jesteś w Warszawie?
– No i co to ma do rzeczy’! – zdenerwowałam się. – Jak przylecę, to ci wyjaśnię, a gdyby ona się znalazła, zadzwońcie o każdej porze!
Alicja warczała w telefon, najwyraźniej w świecie rozwścieczona tą zamianą mnie na moją synową, może przez to, że jej nie było. Nic już na to nie mogłam poradzić. Zaniepokoiłam się.
Nazajutrz o poranku mojej synowej ciągle nie było i zaczęłam się niepokoić bardzo porządnie. Brak pieniędzy i dokumentów unieruchomił mnie w domu. Telefonicznie załatwiłam co się dało i dowiedziałam się, że owszem, bilet do Kopenhagi dostanę nawet w ostatniej chwili, samoloty latają nie zatłoczone. Maria przewidywała powrót wieczorem, nie miała w domu telefonu, porozumieć się z nią musiałabym osobiście. Nawet gdyby miało to nastąpić dopiero następnego dnia, po jej przyjściu do pracy, też jeszcze zdążyłabym odlecieć pięć razy. Sobą zdenerwowana byłam zatem zaledwie połowicznie, moją synową znacznie bardziej. W coś się wrąbała i przysięgłabym, że to coś miało związek z Mikołajem! Niedobrze…
Zajęta byłam odgadywaniem, co się mogło stać, kiedy około siódmej wieczorem zabrzęczał gong u drzwi. Stał za nimi obcy facet, miody, przystojny, sympatyczny i wyraźnie zatroskany. Przestawił się od razu. Podporucznik Andrzej Werbel.
Moje uczucia do władzy wykonawczej trwały, bez względu na zmianę jej nazwy, chwila na kontakty jednakże, z mojego punktu widzenia, została wybrana nic najlepiej. Tknęły mnie złe przeczucia. Zaprosiłam go do wnętrza i czekałam, co będzie.
– Można pani zadać kilka pytań? – spytał uprzejmie.
– A proszę bardzo – zgodziłam się. – Nawet kilkadziesiąt.
– Zatem po pierwsze: czy wie pani, do kogo należy ta torebka?
Zaprezentował mi dużą, damską torbę z beżowej skóry, na długim pasku, trochę zniszczoną i traktowaną po macoszemu. Pasek był rozpruty i ledwo się trzymał, chociaż łatwo go było zeszyć, a zamek błyskawiczny zaklinował się, w podszewce. Przeczucia tknęły mnie silniej. Przyjrzałam się, poszłam po swoją i pokazałam mu. Była prawie identyczna i w podobnym stanic, tyle że pasek dopiero zaczynał się nadrywać, a zamek działał.
– Powiedziałabym, że moja, gdyby nie to, że swoją, jak pan widzi, mani w domu. Dwóch jednakowych nie posiadałam nigdy. Znam właścicielkę?
– To ja właśnie panią o to pytam… Przeczucia we mnie płonęły już żywym ogniem. Z miejsca zdecydowałam się zełgać.
– To na nic. Pojęcia nie niani, czyje to może być, chyba że drogą dedukcji… I eliminacji. Odpadają wszystkie, które ubierają się w granatowe, czerwone i w ogóle jaskrawo. W pewnym stopniu abnegatka, odpadają porządne i rzetelnie zadbane… Co w niej było?
Bez słowa wyjął i wręczył mi długą listę, sporządzoną na ksero. Przeczytałam. Doznałam okropnego wrażenia, że istnieję w dwóch osobach, ta druga ja była właścicielką przyniesionej torby. Spojrzałam na własną, pogrzebałam w środku, wyciągnęłam foliową torebkę z małymi paczuszkami nasion, butelkę wody utlenionej, dwa pectosole i cały plik korespondencji, której nic zdążyłam przeczytać. Odłożyłam to na stół.
I w tym momencie szarpnęło mną przerażenie. Takie szczegóły garderoby pokazują wtedy, kiedy znajdą niezidentyfikowane zwłoki… Na litość boską…!!!
Udusiłam te uczucia na śmierć.
– Gdyby nic to, że nie mogę to być ja, powiedziałabym, że to ja – zawiadomiłam go niepewnie, zarazem symulując spokój i niewinne zainteresowanie. – Ubieram się w beżowe, nie jestem specjalnie porządna i noszę przy sobie różne dziwne rzeczy.
Nabrał widocznie obaw, że skoro to nie jestem ja, może w ogóle mnie nic ma, bo poprosił o dowód osobisty. A skąd ja mu miałam wziąć dowód osobisty, leżał u Marii, w tym pozostawionym portfelu. Nie był uparty, nie czepiał się, grzecznie spytał, czy posiadam jakikolwiek dokument z fotografią. Po namyśle wyciągnęłam pudełko ze starymi papierami i znalazłam legitymację związkową sprzed dwudziestu lat. Popatrzył, porównał mnie ze zdjęciem i westchnął.
– Nic się pani nie zmieniła – zakomunikował tonem bez wyrazu.
Na tym zdjęciu nie dość, że byłam o 25 lat młodsza, to jeszcze w ogóle niepodobna do siebie. W panice pomyślałam, że chyba chce ode mnie czegoś potężnego. Albo ma zaćmienie umysłu i niedowidzi.
– Tak – zgodziłam się życzliwie. – Ja z wiekiem młodnieję. Rozumiem, że ma pan do mnie jakiś potwornie skomplikowany interes? Ta torebka to tylko pretekst?
– Nie. To bardzo ważny dowód rzeczowy. Przy okazji, żeby nie zapomnieć, muszę wziąć pani odciski palców…
Nie miałam obiekcji. Odwaliliśmy operację, umyłam ręce i wróciłam do pokoju.
– No? – powiedziałam zachęcająco, chociaż dławiło mnie trochę cały czas.
– Z torebką, widzę, do ładu nie dojdziemy – rzekł smętnie. – Wobec tego drugie pytanie: czy zna pani Mikołaja Torowskiego?
No i proszę, byłam pewna…! Wzdrygnięcie w środku chyba udało mi się ukryć.
– Znam.
– Może pani o nim coś powiedzieć? Skąd go pani zna, co to za rodzaj znajomości, co to za człowiek i w ogóle wszystko!
– W ogóle nic – powiedziałam zimnym głosem. – Mikołaj Torowski jest osobnikiem tego rodzaju, że słowa o nim nie powiem, dopóki nic dowiem się, po co. Mam do niego tyle niechęci, że zbyt łatwo mogłabym mu zaszkodzić, szkalując go i rzucając rozmaite kalumnie. A on by mi się odwdzięczył, więc nic chciałabym popaść w przesadę.
– Może pani powiedzieć wszystko, co pani zechce. W niczym i nijak już mu pani nie zaszkodzi.
Zrozumiałam, chociaż trudno mi było uwierzyć. Trochę mną miotnęło.
– Matko boska, jak to…? Nie żyje…?!
Podporucznik milczał i patrzył na mnie wzrokiem, w którym widniało wyłącznie grzeczne zainteresowanie i nic więcej. Mój zastopowany uprzednio rozmaitymi kłopotami umysł energicznie pozbył się balastu i wystartował z odrzutem. Jeżeli Mikołaj nie żyje… Na litość boską…! Moja synowa…!!!
– Rozumiem – przyznałam się po chwili, nie kryjąc już tak starannie wewnętrznych doznań, bo miałam prawo być nieco wstrząśnięta. – Został zamordowany, jak sądzę…? Gdyby zginął własną śmiercią, pan by mnie tu nie wypytywał. Kiedy? Nie powie pan?
– Później.
– Też rozumiem. Rany boskie…! Jednak pomyślało mi się za dużo na raz i musiałam to uporządkować. Porucznik wyraźnie nabrał nadziei.
– Wie pani coś na ten temat? Podejrzewa pani kogoś? Akurat mu powiem, rozpędziłam się…
– Ze sto osób – mruknęłam, wciąż zajęta kłębowiskiem w zwojach mózgowych. – Narażał się, komu popadło, zdaje się, że od ćwierćwiecza co najmniej. Poza tym nie wiem, jaką babę ostatnio porzucił i jaki ona miała charakter… To jej torebka?
W tym momencie upewniłam się ostatecznie i zamilkłam. Przypomniałam sobie, że moja synowa, jadąca tym autobusem z torbą Mikołaja, nie miała przy sobie własnej torebki. Nic, puste ręce i tylko to zielone, foliowe torbisko. Paszport wyjęła z kieszeni…
– Nie – odpowiedziałam stanowczo sama sobie, zanim podporucznik zdążył się odezwać. – Kobieta przynależna do Mikołaja nie chodziłaby z ponadrywanym przedmiotem. On był pedant, nie popuściłby, mowy nie ma. Zaraz. Skoro nie żyje, powiem wszystko. Co pan chce wiedzieć?
Podporucznik chciał wiedzieć więcej niż wszystko. Przyznałam się, że znałam Mikołaja niegdyś, przed dwudziestu laty, byłam wówczas młoda, podobał mi się, ale popełnił błąd, odkrył przede mną różne cechy swojego charakteru i upodobanie mi przeszło. Informacja zawierała świętą prawdą. W dość krótkim okresie ściślejszych stosunków zorientowałam się, co on robi i co udaje, w encyklopedii zaś sprawdziłam, iż skłonność do pieniactwa sądowego, jaką uporczywie wykazywał, jest jednym z objawów paranoi. Obłąkanych boję się panicznie. Twierdził wprawdzie, że drogą manipulacji sądowych dochodzi do jakichś rezultatów, ale ani jednego rezultatu nie ujrzałam nigdy na oczy, więc musiał to być tylko pretekst. Dawał upust namiętności i próbował ją jakoś uzasadnić.
Podporucznik spytał o jego znajomości z kobietami. Tu też mogłam powiedzieć prawdę. Baby na niego na ogół leciały, on zaś udawał zachwyt aż do chwili, kiedy jedna z drugą głupia wpadła w wielkie uczucia. Wówczas wykorzystywał je bezwstydnie do celów mniej uczuciowych, a więcej praktycznych, bo, jak sam twierdził, musiał z nich coś mieć. Jedna stała dla niego w ogonkach, druga latała po mieście i szukała upragnionego towaru, trzecia zbierała wiadomości po ludziach, czwarta żebrała, żeby się pozwolił zawieźć do Pragi czeskiej, piąta patrzyła z tępym uwielbieniem i siała na działce nie pryskany koperek…
Podporucznik mi przerwał.
– Naprawdę było ich aż tyle?
– A, nie – zreflektowałam się. – Nie wiem. Nie liczyłam. Uprzedzałam, że mogę przesadzić! Ale tak mi trochę wychodziło w tych dawniejszych czasach, a jak ostatnio, nie mam pojęcia.
– Nazwiska pani nie zna żadnego?
– Jakiego nazwiska?
– Nazwiska którejś wielbicielki?
– Nie. Wiem, że bardzo dawno temu jedna miała na imię Kazia, ale nie pamiętam, która to była i od czego. Nie dopytywałam się, a pan Torowski do zwierzeń w tej dziedzinie wyrywny nie był. Przykro mi, aktualnej wiedzy o nim wcale nie posiadam.
– W takim razie trzecie pytanie: ile pani ma synowych?
– Trzy zwyczajne i jedną kościelną – odparłam bez namysłu, chociaż ostro mi zadźwięczał sygnał alarmowy.
– Proszę…? Westchnęłam ciężko.
– To mój ojciec wymyślił. Już po moim rozwodzie. Spytał kiedyś, czy kościelny dziś przyjdzie, rodzina spojrzała baranim wzrokiem, na co ojciec wyjaśnił, że jego córka brała dwa śluby, cywilny i kościelny. Cywilnie się rozwiodła, ale to kościelne zostało, więc on ma teraz kościelnego zięcia. Mój średni syn też brał dwa śluby i też się cywilnie rozwiódł, jego kościelna żona natomiast przylgnęła nam do rodziny. Bardzo wszystkim przypadła do serca, więc jej drugiego męża uważam za coś w rodzaju zięcia.
– Czy ona nie mieszka przypadkiem na Znanieckiego?
– Mieszka, owszem.
– Rozumiem. Chciałbym zobaczyć te pani wszystkie synowe. Gdzie je mogę znaleźć?
Pomyślałam, może nawet z odrobiną współczucia, że do tej pory to było nic, dopiero w obliczu takich życzeń zacznie mieć kłopoty.
– W różnych miejscach – powiedziałam życzliwie. – Jedna jest w Kanadzie, jedna w Afryce, jedna w Warszawie, a jedna pojęcia nie mam, gdzie.
– I która jest kościelna? Ta warszawska?
Przyświadczyłam. Podporucznik milczał przez chwilę, widocznie próbował uporządkować sobie jakoś mój stan rodzinny. Zastanowiłam się, czy nie lepiej byłoby mu w tym pomóc, dojdzie przecież, że mój najmłodszy syn nigdy w życiu nie był żonaty… Nie, zostałam ogłuszona śmiercią Mikołaja, mam prawo być wstrząśnięta, zapaść na chwilową amnezję i wyjaśniać niedokładnie. Im później mu się uda, tym lepiej…
– I oprócz tej jednej, żadnej innej pani synowej nie było wczoraj w Warszawie? – spytał nagle.
Okropność. Czy oni muszą zadawać takie kłopotliwe pytania i co ja mu powinnam odpowiedzieć? Łgać należałoby konsekwentnie… Kiedy, do tysiąca piorunów, tego Mikołaja zabito, jeśli wczoraj, nie mam alibi, zdaje się, że tak samo, jak ta idiotka… No, moich odcisków palców u niego nie znajdą, to pewne, ale na torbie owszem, bardzo łatwo im przyjdzie trafić na tego jej golfa, cholera, zabrać samochód z parkingu i ukryć byle gdzie… Jednak zełgam, trudno, mam prawo do sklerozy i wczorajszy dzień w ogóle umknął mi z pamięci…
Już otworzyłam usta, ale uratował mnie telefon. Podniosłam słuchawkę. Ktoś uprzejmie spytał, czy nie znajduje się u mnie przypadkiem podporucznik Werbel. Idiotyczne urządzenie, zawsze łączy, jak nie potrzeba.
– Do pana…
Wziął słuchawkę, słuchał przez chwilę, coś mruknął, oddał mi ją i popatrzył w okno.
– Czy jedna pani synowa nie odleciała wczoraj samolotem do Kopenhagi? – spytał z westchnieniem.
Telefon znów zadzwonił. Podniosłam słuchawkę. Jezus Mario, moja synowa…!
– Słuchaj, nastąpiły komplikacje… – zaczęła.
– Nie – przerwałam jej od razu z największą niechęcią, na jaką mogłam się zdobyć. – Nie znam pani Maciaszek. Pomyłka.
Popatrzyłam tępo na podporucznika. Powtórzył pytanie.
– Nie wiem – powiedziałam, czując zdecydowane Osłabienie władz umysłowych. – Możliwe. Mówię przecież, że nie mam pojęcia, gdzie ona jest.
– I która to była? Zwyczajna?
Telefon znów zadzwonił. Przypomniałam sobie, że stresy skracają życie. Podniosłam słuchawkę.
– Pani Chmielewska? – spytał męski głos, w którym było coś znajomego.
– Tak.
– To czego się wygłupiasz? Co się tam stało?
– Wykluczone – powiedziałam stanowczo. – W każdym razie nie teraz.
– Ktoś tam jest u ciebie?
– Oczywiście. Jestem w trakcie. Żadnych zaproszeń nie przyjmuję, bardzo mi przykro.
– Mór i powietrze – powiedział z tamtej strony Paweł, którego nie słyszałam od wieków i właśnie w tym momencie rozpoznałam. Rozłączył się.
– Wzajemnie, dziękuję bardzo -powiedziałam i odłożyłam słuchawkę.
Z wyrazu twarzy podporucznika wywnioskowałam, że nikomu nie wpadło do głowy wziąć mój telefon na podsłuch. Spostrzeżenie dodało mi ducha.
– Pan o coś pytał?
– Tak. Pytałem, która pani synowa mogła wczoraj odlecieć do Kopenhagi. Zwyczajna?
– Jeśli już, to zwyczajna, tyle że rozwiedziona. Po moim najstarszym synu. Brali tylko ślub cywilny, więc nic kościelnego nie zostało.
– I ona nosi pani nazwisko?
– Wszystkie moje synowe noszą moje nazwisko. Z wyjątkiem tej, która wyszła za mąż drugi raz.
– Zna pani jej adres?
– Jak to, pan też przecież zna? – zdziwiłam się. – Na Znanieckiego…
– Nie, tej, która odleciała.
Już mu powiem, akurat, rozpędziłam się potwornie…
– Nie. Ona się ciągle przeprowadza, a ja ją rzadko widuję. Nie wiem, gdzie teraz mieszka.
– A gdzie mieszkała ostatnio?
– Gdzieś na Filtrowej, ale nie pamiętam dokładnie i nie umiałabym trafić.
– W takim razie ostatnie pytanie: co pani robiła wczoraj pomiędzy piętnastą a dziewiętnastą?
Tym mnie dobił ostatecznie i wyraźnie poczułam, jak ogarnia mnie upiorne gorąco. Co robiłam wczoraj, zamierzałam ukryć z największą starannością, bo wylazłaby z tego ta cała omijana reszta. Jeśli Mikołaj zginął w tych godzinach, alibi nie miałam wcale, a za to pewne było, że nie popuszczą i sprawdzą każdą minutę. Do podróży w kierunku lotniska zdecydowana byłam nie przyznawać się za skarby świata, chociaż mogła mnie może uniewinnić. Bez podróży mogłam go rąbnąć, jak nic…
– O piętnastej znajdowałam się u mojej przyjaciółki – rzekłam stanowczo i z rozgoryczeniem. – O szesnastej wracałam od niej do domu, taksówką, więc trwało to dość krótko. Pod domem stwierdziłam, że zostawiłam u niej portfel ze wszystkim, co posiadam i załatwiło mnie to na perłowo. To znaczy… Czy pan to nagrywa?
– Ze wstydem przyznaję, że nie.
– A, to się przyznam. W cztery oczy. Oficjalnie się wyprę. Pojechałam znów do niej autobusem, na gapę, bo nie miałam pieniędzy…
– A czym pani zapłaciła za taksówkę pod domem?
– Miałam jakieś resztki w portmonetce, akurat wystarczyło. Sprawdziłam, czy tego portfela nie mam w domu, ale z góry wiedziałam, że nie, wyjmowałam go u niej. Wiedziałam także, że ona już wyjechała z Warszawy, ale wie pan, jak to jest, nadzieja umiera ostatnia. Pojechałam. Bo może coś jej się przypomniało, może na chwilę wróciła…? Otóż nie, nie zastałam jej i cześć. Siedzę i czekam, ona wraca dziś wieczorem albo jutro rano. Poza tym, z pańskiego pytania wnioskuję, że pana Torowskiego zabito wczoraj pomiędzy piętnastą a dziewiętnastą, zgadza się? To nie ja. Może uda się panu mnie wyeliminować, bo szkoda pańskiego czasu. Czy śledztwu zaszkodzi, jeśli mi pan powie, o której to było dokładnie?
– Myślę, że teraz już nie zaszkodzi. Zdaniem lekarza, pomiędzy szesnastą a szesnastą trzydzieści.
Zastanowiłam się. Do taksówki wsiadłam po wpół do czwartej, korki były średnie, dojechałam przed czwartą…
– Na upartego mogłam zdążyć – powiedziałam, zmartwiona. – Nie ma siły, jestem podejrzana, zechce pan przyjąć wyrazy współczucia.
– A dlaczego właściwie miałaby go pani zabijać? – zainteresował się podporucznik.
– Nie mam pojęcia. Nie widziałam go na oczy od lat i w ogóle z nim nie miałam do czynienia, ale czy ja wiem? Może pan znajdzie jakiś motyw?
Podporucznik nie chciał wymyślać dla mnie motywu zbrodni. Przez okno widziałam potem, że przyglądał się sklepom po drugiej stronie ulicy, zapewnię szukał świadków mojego powrotu do domu. Na szczęście były już zamknięte i nikt mu nie mógł powiedzieć, że drugi raz wyszłam z walizkami…
Zdenerwowało mnie to wszystko niezmiernie i wypchnęło z domu. Dłuższe bierne oczekiwanie mogło mnie dobić. Zastanowiłam się jeszcze tylko, jak postąpić, ryzykować jazdę do Marii taksówką, czy znów pchać się autobusami na gapę, bo pożyczone od synowej pieniądze właśnie mi wyszły. Jeśli jej nie zastanę, będę musiała tę taksówkę trzymać, aż zdołam za nią zapłacić, może do rana. Nie, żadne takie, wiem, do czego jest zdolna złośliwość losu…
Kiedy dotarłam do Królewskiej, zmieniając przezornie autobusy i tramwaje, Maria akurat wróciła.
– Gdzieś ty się wczoraj podziała? – powiedziała z wyrzutem. – Byłam u ciebie, zobaczyłam ten twój portfel już wychodząc i pomyślałam, że ci podrzucę, podjechałam po drodze, ciebie nie było, twojego sąsiada nie było, żadnej kartki nie miałam, przecież jechałaś do domu?! Co można zrobić bez niczego, bez pieniędzy i bez dokumentów?!
Nie odpowiedziałam jej na to pytanie, aczkolwiek wyraźnie było widać, że można zrobić dużo. Zrozumiałam, co nastąpiło, ona przyjechała do mnie, a ja w tym czasie zdążyłam wyruszyć na lotnisko. Szlag ciężki żeby to trafił…
Zabrałam cholerny portfel, nazajutrz o poranku wykupiłam bilet i o drugiej po południu znalazłam się u Alicji w Birkerod…
– Coś mi tu nie gra i węszę kant – oznajmił podporucznik Werbel, kiedy późnym wieczorem wrócił do komendy. – Szczerze wam powiem, że nie wiem, z którą z nich rozmawiałem.
– Nie żartuj! – zdziwił się kapitan Frelkowicz. – Synowej od teściowej nie odróżnisz?
– Wziąłeś chyba jej odciski palców? – zaniepokoił się podporucznik Jarzębski.
– Wziąłem. Gołym okiem widać, że nie te… Kapitan Frelkowicz miał już na biurku kompletny zestaw daktyloskopijny i nic trzeba mu było specjalisty, żeby to wszystko ze sobą porównywać. Dla spokoju sumienia przyjrzał się przez lupę i stwierdził, że podporucznik Werbel ma rację. Odciski palców jego rozmówczyni były całkowicie odmienne od odcisków palców na torebce podejrzanej facetki. Na dobrą sprawę nie było żadnej pewności, że te dwie Chmielewskie mają ze zbrodnią cokolwiek wspólnego i tylko świstek papieru z adresem pozwalał żywić odrobinę nadziei na sens tego kierunku poszukiwań.
– Jedna z nich w każdym razie poleciała wczoraj do Kopenhagi – przypomniał podporucznik Jarzębski. – Z ewidencji wychodzi, że synowa, numer paszportu, data urodzenia…
– Ale ta tutaj paszportu mi nie pokazała – przerwał z lekką irytacją podporucznik Werbel. -Twierdziła, że nie ma. Tu mam nazwisko i adres facetki, u której podobno zostawiła wszystkie dokumenty, byłem tam przed chwilą, nie ma jej. W dodatku zaczynam się gubić, zdaje się, że szukamy właścicielki tej cholernej torby? No więc to nie ona. Ale mogłaby być ona, pokazała mi swoją, rany boskie, chłam identyczny w środku! I głowę daję, że mi łgała w kratkę, ale nie mogę się połapać, które jest które.
– Zaraz – powiedział z nadzieją kapitan Frelkowicz. – Jest tu coś więcej…
Wszystkie odciski palców z torby należały do tej samej osoby, z wyjątkiem jednego przedmiotu, mianowicie otwieracza do kapsli, na którym wyraźnie było widać większy tłok. Pod najświeższym i najwyraźniejszymi znajdowały się starsze, w pewnym stopniu zamazane i tylko drogą żmudnych wysiłków udało się je utrwalić i odczytać. Było ich dwa rodzaje. Jeden doskonale pasował do przyniesionych przez podporucznika Werbla.
– No więc jest dowód – stwierdził kapitan z satysfakcją. – Ona ma z tym związek i zełgała, że nic nie wie o torbie. Przycisnąć ją!
Podporucznik Werbel ogromnie się ucieszył.
– No proszę, mnie też się tak wydawało. Staremu bym się nie przyznał i w raporcie nie napiszę, ale rozpierają mnie przeczucia i gotów jestem iść za ciosem. Poza tym mam już adres tej Chmielewskiej synowej i rano tam lecę, jakieś odciski palców znajdę na pewno…
– Tu jeszcze są trzecie pod spodem – zwrócił uwagę podporucznik Jarząbski.
Bank odcisków palców istniał i dyżurował przez całą dobę na okrągło. Po dość krótkim przeglądzie danych poinformował, iż owe najstarsze i niezupełnie wyraźne ślady, dokładnie mówiąc jedna połówka i dwie ćwiartki odcisków palców, należą najprawdopodobniej do osoby o nazwisku Alicja Hansen i pobierane były 28 lat temu. Następnym źródłem wiedzy musiało być zatem archiwum.
Nazajutrz o dwunastej w południe wiadome już było wszystko. Odciski palców młodszej Chmielewskiej zgadzały się najdoskonalej z odciskami palców z torby. Z pobraniem materiału podporucznik Werbel nie miał najmniejszego kłopotu, wypełniony nim był cały zamieszkiwany przez nią pokój, a także duża część łazienki. A zatem stało się pewne, że to ona odwiedziła denata, zabiła go, po czym uciekła do Danii.
W Danii zaś mieszkała podsunięta przez komputer Alicja Hansen, od wieków posiadająca duńskie obywatelstwo. Jej nazwiskiem i adresem biuro paszportowe było zgoła zapchane, bo olbrzymia ilość osób jeździła do Danii na jej zaproszenie, względnie powoływała się na nią, w tym obie Chmielewskie. Adres od dwudziestu pięciu lat powtarzał się ciągle ten sam, istniała zatem szansa, że nadal nie uległ zmianie.
Podporucznik Jarzębski nagle jakby rozkwitł.
– Ja chcę tam jechać – oznajmił z zaciętością.
– Po co?
– Zaraz ci powiem. Ja to widzę tak: nie znalazłem u denata żadnych materiałów, które musiał mieć, musiał, rozumiesz? Ta dziewczyna coś od niego wyniosła i poleciała do Danii. Wmieszana w aferę, zabiła go, czy nie, ale zabrała te rzeczy ze sobą, nie spodziewa się mnie chyba, czuje się bezpieczna i może to jeszcze ma!
– I co, uważasz, że znajdziesz ją u tej Hansen?
– One się tam ciągle zatrzymują. Przynajmniej tak pisały w papierach. Może ona coś wie…
– Tam jest telefon. Możesz zadzwonić.
– Żeby ją ostrzec? Rozum ci odjęło? Jeśli to ma mieć bodaj cień sensu, trzeba z zaskoczenia. Jadę! Jak nie dostanę delegacji, jadę za własne! Nie kupię zamrażalnika!
Związek pomiędzy podróżą za granicę a zamrażalnikiem dla wszystkich był jasny i podporucznik Jarzębski niczego nie musiał tłumaczyć, wzbudził natomiast podziw rozmiarami poświęcenia. Dla kapitana Frelkowicza jego zamiary wchodziły w skład drugiej wersji dochodzenia i nawet stanowiły jej część zasadniczą, przystąpił zatem do załatwienia sprawy. Podpisując stosowny wniosek, zażądał udziału w wykorzystywaniu tego zamrażalnika do degustacji napojów z lodem, co podporucznik Jarzębski święcie przyobiecał.
– Angielski znam, w Danii byłem i umiem się tam zachować – rzekł stanowczo. – O osiemnastej jest samolot… A nie, to jutro, dziś był w południe… Dobra, lecę jutro o osiemnastej!
Jak postanowił, tak uczynił. Dokładnie w pięć minut po starcie samolotu do kapitana Frelkowicza dotarła nowa informacja.
Jesienny okres objawiał się w ogródkach działkowych głównie paleniem rozmaitych śmieci. Nie wszyscy robili porządki na zimę, ale działka przy samym ogrodzeniu, prawie naprzeciwko miejsca zbrodni, po drugiej stronie Racławickiej, wykazywała w tym kierunku duży zapał, głównie z tej przyczyny, że dawało to zajęcie dzieciom. Wywiadowcy kapitana nie zaniedbywali niczego i jeden przyniósł szare, elastyczne rękawiczki z tworzywa sztucznego, bardzo brudne i odrobinę nadpalone. W godzinę później kapitan nawiązał ścisły i przyjacielski kontakt z dwoma młodzieńcami i jedną młodą damą w wieku pomiędzy dziesięć a dwanaście lat.
Bartek Wedelski dwa dni temu w godzinach popołudniowych tkwił w kamiennym bezruchu w gęstych malinach przy samej siatce. Był wywiadowcą indiańskim na czatach i oczywiście nie miał prawa drgnąć bez względu na okoliczności. Kiedy zatem przeleciały mu nad głową i zaczepiły się w gąszczu malin dwie rękawiczki, okiem nie mrugnął i nawet nie poruszył głową. Jego siostra natomiast, ofiara przewidziana do oskalpowania, kryła się w rogu działki, odwrócona była twarzą do ulicy i nic jej nie przeszkadzało patrzeć. Widziała zamach ręką osobnika, widziała, że coś rzucił, bardzo była ciekawa co, ale na oskalpowanie nie mogła się narażać. Zrekompensowała sobie zatem brak wiedzy o przedmiocie dokładnym obejrzeniem osobnika, który od razu wsiadł do samochodu.
Osobnika widział także ich cioteczny brat, podkradający się do ofiary. Chwilę patrzył, bardziej zainteresowany pojazdem niż jednostką ludzką, trochę jednak zdołał zauważyć. Pojazd odjechał, on zaś spełnił zadanie i obezwładnił bladą twarz.
Rękawiczki przydały się potem do podkładania na ogień, ale nie były dobre, chroniły właściwie tylko przed zasmoleniem, izolacji termicznej nic stanowiły i zostały wywiadowcy kapitana oddane bez żalu. Dzień i godzinę ustalono błyskawicznie, po czym przystąpiono do szczegółowego opisu sceny i jej uczestników.
Dzieci okazały się inteligentne i spostrzegawcze. Samochód był dość wiekowym fiatem 125, nieco odrapanym, białym, z wgnieceniem na prawym tylnym błotniku. Od wgniecenia częściowo odprysnął lakier i wyglądało jak piegowate. Numer warczał. Wojownik indiański, nazwiskiem Tomek Szerczak, zapamiętał go właśnie z tego powodu, spodobało mu się to WRR, co do cyfr, głowy nie da, ale z pewnością były tam jakieś trójki i zero. Możliwe, że 1303, albo może 3013, albo coś podobnego. Reszty nie wie. Przeznaczona na ofiarę blada twarz, Kasia Wedelska, stwierdziła stanowczo, iż za kierownicą fiata ktoś siedział, ma wrażenie, ze wsiadł akurat, jak się wczołgiwała pod krzak porzeczek, i był duży. Wysoki i potężny, i prawdopodobnie miał brodę, czarną, ale to jej się może tylko wydawało, więc zaklinać się nie będzie. Drugi za to, który nadbiegł po chwili, po pierwsze rzucił coś na ich działkę, teraz wie, że rękawiczki, a po drugie był szczupły, wysoki, znacznie młodszy od ich ojca, chociaż też dość wiekowy. Miał co najmniej 25 lat i wąsy. I bardzo wyraźne brwi, śmiesznie wygięte. Najpierw zupełnie równe, a potem, na końcach, nagle zagięte ku dołowi. Włosy zwyczajne, trochę kręcone, nie czarne i nie jasne, takie średnie. Na nogach czarne adidasy, siedziała w kucki i widziała te adidasy pod samochodcm, jak wsiadał, a wsiadał na tylne siedzenie od strony ulicy. Odjechali natychmiast, po czym ona sama została złapana i oskalpowana. Zbyt długo się gapiła i podły Tomek to wykorzystał.
Pożałowawszy z całego serca wypchnięcia Jarzębskiego do Danii, kapitan pofatygował się do baby z wizjerem osobiście. Nie zastał jej w domu. Rozwścieczyło go to, bo już odgadywał, co tak starannie ukrywała i za wszelką cenę chciał skonfrontować zeznania mściwej megiery i niewinnych dziatek. Umysł, dusza i doświadczenie mówiły mu, że gdzieś tu jest pies pogrzebany.
Z miejsca zarządził poszukiwanie fiata z warczącym numerem. Tablica rejestracyjna mogła być lipna, ale wielkim głosem przemawiała marka. Podobny Fiat, wedle opinii świadków, usiłował przejechać tego Torowskiego na Odyńca zjawiska nie należało lekceważyć. Przystąpiono do energicznego poszukiwania pojazdu. Służba Ruchu wysuwała denerwującą supozycję, iż w oliwili obecnej odrapany biały fiat jest już gładki i lśniący, nic wiadomo w jakim kolorze, a na tablicę rejestracyjną nawet patrzeć nie warto.
Przesłuchanie wszystkich lokatorów budynku nie dało kompletnie nic. Większość w chwili zbrodni nie wróciła jeszcze z pracy, o szesnastej znajdowali się zupełnie gdzie indziej, a nieliczne osoby starsze tkwiły w kuchni i nie pętały się po schodach. Nikt nic nie widział i nie słyszał, baba z wizjerem stała się postacią pierwszoplanową i kapitan zaczął warczeć nie gorzej niż numer upragnionego samochodu.
– Wiem, gdzie ona może być – powiadomił go podporucznik Werbel. – Facetka piętro niżej zeznała, że pewnie na działce.
– Na jakiej działce?
– Takiej pracowniczej. Narzekała bardzo, że działka w zaniedbaniu, bo ma za mało czasu. Pewnie, skoro cały dzień zajęta była gapieniem się na przeciwległe drzwi. Teraz już nie ma na co patrzeć, więc pojechała nadrabiać zaległości.
– Gdzie ta działka?
– Tego ta facetka nie wie. Ale wiekować tam nie będzie, nawet jeśli raz i drugi zanocuje. Podobno ma warunki. Wróci…
– Wysłać jej wezwanie. Pilne. I sprawdzać dwa razy dziennie…!
Podporucznik Jarzębski rzeczywiście miał odrobinę pojęcia o Danii. Bez najmniejszego trudu dojechał autobusem z lotniska na dworzec główny, zajrzał do planu miasta, poczytał liczne napisy, nabył abonament na przejazdy i wsiadł w pociąg do Birkerod. Wysiadłszy po dwudziestu ośmiu minutach, wciąż z planem miasta w ręku, ruszył piechotą do owej Alicji Hansen. Trafił bardzo łatwo.
Furtka z ogrodzeniu nie była zamknięta. Zaraz za nią ujrzał mały dziedzińczyk, przejście dalej do ogrodu i oszklone drzwi w ścianie parterowego budynku. Drzwi były uchylone, a z wnętrza dobiegały jakieś głosy. Jarzębski, nie widząc dzwonka, grzecznie zapukał.
– Proszę! – wrzasnął ktoś ze środka po polsku.
Podporucznik Jarzębski skorzystał z zaproszenia, wszedł, uczynił cztery kroki i ujrzał salon, w którym siedziały trzy osoby. Dwie facetki i jeden młody człowiek.
– Dobry wieczór – powiedział w ojczystym języku. – Czy tu mieszka pani Alicja Hansen?
– Owszem, to ja. Dobry wieczór – odparła jedna z facetek, przyglądająca mu się z zainteresowaniem.
Tym, że dane z dokumentów paszportowych okazały się zgodnie z rzeczywistością, Jarzębski poczuł się zaskoczony tak, że przez chwilę nie wiedział, co zrobić. Miał ochotą paść na kolana i z całej duszy podziękować tej Alicji Hansen za samo istnienie pod podanym adresem. Powstrzymał się z pewnym trudem.
– Bardzo przepraszam, że tak znienacka panią nachodzę, ale czy znajduje się może u pani Joanna Chmielewska?
– Znajduję się – powiedziała natychmiast druga facetka. – To ja.
Jarzębski nie uwierzył własnym uszom i oczom. Młody był, ale znał życie, w czasie całego lotu z każdym kilometrem i z każdą minutą tracił kawałek nadziei i obecnie był już najgłębiej przekonany, że tej piekielnej baby nie znajdzie. Osłupiał do tego stopnia, że kolana się pod nim ugięły.
– Czy mogę usiąść? – spytał i zabrzmiało to jakoś dziwnie żałośnie.
– Oczywiście – przyzwoliła ta, która przyznała się, że jest Alicją Hansen. – Chociaż, między nami mówiąc, myślałam, że się pan przedtem przedstawi?
Podporucznikowi Jarzębskiemu w środku wzdrygnęło się wszystko i na moment zastygł w połowie siadania na najbliższym krześle. Jednak usiadł. Zamknął oczy, otworzył je. Tamci troje przyglądali mu się z umiarkowanym zaciekawieniem.
– Kajtuś…? – powiedziała pytająco Alicja Hansen. Młody człowiek pokręcił głową.
– Nie. W życiu go na oczy nie widziałem.
– Joanna…?
– Też nie – zaprzeczyła stanowczo ta druga, która zgodziła się być Joanną Chmielewska. – Ale przeczucia mam po prostu potworne. – Jedno wolne łóżko jeszcze jest…
Podporucznik nic nie mówił, bo właśnie w tej chwili uświadomił sobie, co czyni i zrobiło mu się gorzej, niż było. Odsiedział jeszcze chwilę w milczeniu, po czym wstał z krzesła i złożył wytworny ukłon.
– Wyjaśnię kolejno, jeśli państwo pozwolą – rzekł w przygnębieniu i najzupełniej rozpaczliwie. – Okazuje się, teraz to dopiero zauważyłem, że byłem cholernie przejęty. Zdaje się, że zrobiło mi się słabo, pierwszy raz w życiu. Dlatego musiałem usiąść.
– Rozumiemy – zgodziła się życzliwie pani domu. Podporucznik skłonił się z galanterią i kontynuował.
– Ponadto jestem tu całkowicie bezprawnie. Nazywam się Tadeusz Jarzębski i może mnie pani natychmiast stąd wyrzucić. Nikt z państwa nie ma obowiązku zamienić ze mną ani jednego słowa…
– Nie przesadzajmy, aż taka zacięta to ja nie jestem – przerwała mu pobłażliwie i wyrozumiale Alicja Hansen. – Większość osób przebywa w tym domu całkowicie bezprawnie. Jedna mniej, jedna więcej, nie robi mi wielkiej różnicy.
– Ja jestem bezprawnie wyjątkowo! – zakomunikował z mocą odzyskujący siły podporucznik. – Bardzo przepraszam, że nic powiedziałem tego od razu, ale to z przejęcia. Podstępem wydarłem z państwa personalia…
– Ze mnie nie – zastrzegł się młody człowiek.
– Nie szkodzi – uspokoił go Jarzębski. – Aż się boję powiedzieć i chyba będę błagał o litość. Jestem podkomisarzem policji w Polsce i na terenie Danii nie mam nic do gadania, ale przyjechałem prywatnie służbowo do pani Chmielewskiej…
– Aaaaa…! – wyrwało się pani Chmielewskiej.
– I nic mnie nie obchodzi, że pani jest podejrzana, bo zależy mi do szaleństwa tylko na jednej informacji. Możliwe, że dostałem amoku, teraz to widzę… Miałem, przyznaję, jakąś myśl o perfidnych podstępach, ale zdaje się, że mi nie wyszło. Jeżeli zamierzała pani prędzej czy później wrócić, to chyba właśnie wykończyłem Frelkowicza…
– Ty rozumiesz, co on mówi? – zwróciła się Alicja Hansen do Joanny Chmielewskiej z dużym zainteresowaniem.
– W pewnym stopniu, O tyle niedokładnie, że nie znam sprawy od ich strony. Jeden już ze mną rozmawiał.
– Nie ten?
– Nie, inny. Biedni ludzie, niepotrzebnie narazili się na koszty. To przez te głupie tajemnice, powiedzieliby, o co chodzi i można było załatwić to na miejscu.
Podporucznik Jarzębski czuł się wprawdzie ogłuszony, w dodatku przez samego siebie, ale jakieś przebłyski świadomości chwilami się w nim zapalały.
– Na jakim miejscu? – oburzył się. – Przecież pani jest tutaj! Nikt z panią nie rozmawiał na miejscu!
– Owszem, przedwczoraj, zaraz, jak on się nazywał, takie wojskowe nazwisko… Werbel! Podporucznik Werbel. Pytał mnie o moje wszystkie synowe, nie wiem dlaczego.
Jarzębski wyraźnie poczuł, że znów robi mu się słabo.
– Jak to… Zaraz, chwileczkę… Jakie synowe…?!
– Moje. Różne. A co…?
Alicja Hansen odepchnęła nagle od stołu pusty fotel.
– Niech pan siada -powiedziała ze współczuciem. – Coś się tu chyba pokićkało. Mam wrażenie, że on myśli, że ty jesteś Joanna.
– Dam mu kieliszek, co? – zaproponował młody człowiek, podnosząc się z miejsca.
– Daj. I filiżankę.
– Jestem Joanna – powiedziała równocześnie Joanna Chmielewska. – Ale chyba masz rację, jemu chodzi o Joannę.
– Sympatycznie wygląda i jakoś przyzwoicie. W życiu bym nie powiedziała, że to policjant. Myślisz, że należy do tej części, którą kochasz?
– Jestem pewna. I nie łże, jak sama widzisz.
– Ale chciał…?
– I co z tego, że chciał, nie wyszło mu. To tylko dobrze o nim świadczy.
Podporucznik Jarzębski usiadł przy stole na podsuniętym fotelu i przyjął kieliszek czegoś. Pomyślał, że nie ma najmniejszego prawa być tu służbowo, jest zatem chyba prywatnie, a skoro jest prywatnie, nie ma żadnego znaczenia, co się w tym kieliszku znajduje. Atmosfera tego domu nie sprzyjała służbowości, a w ogóle zaczynała go ogarniać rzetelna rozpacz.
– O ile jestem w stanie zrozumieć, co się tu mówi, pani, to wcale nie pani, tylko pani – rzekł w przygnębieniu i spróbował koniaku, który okazał się bardzo dobry. – Nic z tego nie rozumiem, przecież pani jest w Warszawie! To ta druga przyleciała do Danii!
Młody człowiek zachichotał, a Alicja Hansen nalała do filiżanki kawy ze szklanego dzbanka, przysunęła cukier i śmietankę.
– Obie przyleciały – pouczyła Joanna Chmielewska. – Co prawda, nie równocześnie. A panu potrzebna jest moja synowa?
Niezdolny do wydania głosu, podporucznik kiwnął głową.
– Mnie też. Zastanawiam się, czy powiedzieć panu prawdę. Zdaje się, że podejrzewacie ją o zamordowanie Mikołaja, pardon, pana Torowskiego?
Podporucznik był już tak skołowany, że znów kiwnął głową.
– Nic z tego. To znaczy, oczywiście, nie dam głowy, czy to nie ona go kropnęła, ale nawet jeśli, mam zamiar ją chronić. Na ile ją znam, to jednak nic ona, więc znajdźcie kogoś innego. W tym wam chętnie pomogę. Czym ten Mikołaj ostatnio się zajmował?
– Fałszerstwami pieniędzy – powiedział podporucznik Jarzębski bez namysłu i doznał dziwnego wrażenia, że postępuje słusznie, chociaż wbrew wszelkim zasadom. – I właśnie przyznaję się państwu, że tylko o to mi chodzi, ja nie jestem z wydziału zabójstw, tylko z gospodarczego. Miał dla mnie informacje, ale nie zdążyłem do niego za życia. I wszystko wskazuje na to, że w ostatniej chwili kobieta wyniosła z jego domu dotyczące tej sprawy materiały, a ową kobietą najprawdopodobniej była Joanna Chmielewska. Jeśli okaże się, że go zabiła, mamy z Danią umowę o ekstradycji, ale co mi z tego… Chciałem dopaść tego, co wyniosła. Nie wiem, skąd państwo, ale pani jest przecież z Polski? Naprawdę chce pani, żeby to fałszywe gówno krążyło po kraju? Niechby mi powiedziała, co wie, niechby mi to pokazała i nawet potem uciekła, wszystko jedno, na biegun, do Australii, rany boskie, Frelkowicz mnie zabije… Ale mnie się jednak wydaje, że to nie ona, ona tylko coś wie… Naprawdę to nie pani…?
– Matko jedyna moja – powiedziała ze zgrozą Joanna Chmielewska. – Kajtek, podaj mi torbę, tam wisi… Mam paszport, odzyskałam go. Proszę, tu jest data urodzenia. Niech się pan zastanowi, czy ja mogę być o jedenaście lat młodsza?
– Dlaczego ona w ogóle jest od pani młodsza tylko o jedenaście lat?! – krzyknął podporucznik z ciężką pretensją.
Alicja Hansen i młody człowiek, nazywany Kajtkiem, najwyraźniej w świecie bawili się znakomicie. Joanna Chmielewska westchnęła i kazała Jarzębskiemu słuchać uważnie, bo inaczej nie zrozumie. Jarzębski zastosował się do polecenia.
– Ona była starsza od mojego syna – powiedziała Chmielewska. – Przyznaję, że urodziłam go, mając lat siedemnaście, miałam zatem trzydzieści sześć, a on dziewiętnaście, kiedy uparł się z nią ożenić. Ona już była rozwiedziona i miała dwoje dzieci, więc nic byłam zachwycona pomysłem, ale poznałam ją osobiście i przestałam protestować. Uzgodniłyśmy między sobą, że rozwiodą się, kiedy on oprzytomnieje, on sobie nawet nie zdawał sprawy z tego, że jest młodszy od niej o sześć lat, no i wszystko poszło zgodnie z przewidywaniami. Rozeszli się po dwóch latach. Jak pan sobie to wszystko doda i odejmie, zrozumie pan, że różnica lat między nami wynosi tylko jedenaście, a w mojej rodzinie wszystkie kobiety zawsze młodo wyglądały.
– Toteż właśnie – powiedział podporucznik z uporem. – Dlatego ja nie mogę wiedzieć, która z pań jest która, bo pani więcej wygląda na nią, niż na siebie.
– Tu jest słabe oświetlenie – zwróciła uwagę Alicja Hansen, a Kajtuś znów zachichotał.
Joanna Chmielewska westchnęła ponownie.
– Ona jest znacznie ładniejsza ode mnie – powiedziała cierpliwie. – Poza tym, siedzą tu dwie pełnoletnie osoby… trzeźwi jesteście, mam nadzieję…? Które zaświadczą, że ja, to ja. A jej nie ma.
– Ale przecież tu przyleciała?
– Przyleciała, zgadza się. Mignęła Kajtusiowi na lotnisku i gdzieś znikła. Nie wiem, gdzie się podziała, ale żadnych rzeczy Mikołaja nie miała ze sobą, to pewne. Jeśli cokolwiek od niego wyniosła, to coś zostało w Polsce.
– Gdzie?! – rozzłościł się podporucznik. – Miała to na Centralnym, prosto z dworca pojechała na lotnisko, porównaliśmy czas, nigdzie nie mogła zboczyć! Gdzie to zostawiła?! I skąd pani to wie?!
– Kajtek widział. Nic nie miała przy sobie. Mogła spotkać kogoś w autobusie i oddać mu to.
– Gdzie ona w ogóle mieszka?! Gdzie są te jej dzieci?!
– Nareszcie jakieś rozsądne pytanie. Jej dzieci wychowują się u pierwszej teściowej i męża, on jest nadleśniczym, botanik z wykształcenia, a mamusia mu prowadzi gospodarstwo i dzieci żyją zdrowo na łonie natury. Oczywiście, mógł się ponownie ożenić, ale to nie ma wpływu na świeże powietrze. Na Dolnym Śląsku. Dokładnego adresu nie znam, chociaż raz tam byłam. Zakopałam się w piasku i koń mnie wyciągał.
Jarzębski napił się kawy, dostał więcej koniaku i zaczął przytomnieć. Wątpliwości, z którą z tych Chmielewskich rozmawia, wcale w nim nie znikły. Tamta poleciała wprawdzie na paszport z innym numerem, więc musiało ich być dwie, ale Werbel też nie był pewien… Odciski palców u denata zostawiła tylko jedna, pytanie która…
Chciwie spojrzał na palce tej obecnej, ale przypomniał sobie, że nie ma materiału porównawczego. Czuł, że coś tu nie gra, nie umiał jednakże odgadnąć, co.
– Niech mi pani pomoże – zażądał surowo. – Niech się pani zastanowi, gdzie ona może być, ta druga. Ja muszę dojść, co wykrył ten cholerny Torowski, do źródła chcę dotrzeć, na co mi płotki! Uciąć ten proceder, przecież to naprawdę dla nas szkodliwe…
– Był taki Dominik – powiedziała nagle w zadumie Alicja Hansen. – Nazwiska nie pamiętam, tylko imię. Gówniarz. Prawie trzydzieści lat temu, teraz jest bliski pięćdziesiątki. Ten Dominik namawiał mnie, żebym narysowała banknot.
Wszyscy spojrzeli na nią z żywym zainteresowaniem.
– Jaki banknot? – spytał Kajtuś.
– I co? – spytała Chmielewska.
Podporucznik Jarzębski o nic nie pytał, tylko patrzył zachłannie, ponieważ od nagłej emocji zrobiło mu się gorąco. Imię Dominik nie było mu obce.
– Sto dolarów – powiedziała Alicja Hansen. – W powiększeniu. Grafikę robiłam wtedy, byłam na pracach zleconych. I nic. Narysowałam z ciekawości, czy potrafię, ale wcale się nie przyznałam, a potem gdzieś mi to zginęło. Nie wyszło cudownie, pod zwykłą lupą widać było różnice, w dodatku znudziło mi się i jednej czwartej nie dokończyłam. Zastanawiam się, co ten Dominik teraz robi, bo on by mi pasował.
– A co robił wtedy?
– Nic. Studiował. Zaraz, co on studiował, jakąś ekonomię chyba albo coś podobnego. Miał partyjnego tatusia na stanowisku.
– Interesujące – powiedział podporucznik zdławionym nieco głosem. – Nic więcej o nim nie może pani sobie przypomnieć?
– Nie, nie mogę. Blondyn, może teraz jest łysy. Metr siedemdziesiąt cztery. Wtedy był szczupły. Wiem! Miał dom w Wilanowie. To znaczy, miała jego rodzina i ten dom był przeznaczony dla niego, po babci i dziadku, nawet został na niego przepisany i on go chciał przerobić. Nazywało się to remont generalny, zaciągnął mnie tam, każdego zaciągał z nadzieją, że ktoś mu wreszcie zrobi za darmo projekt tego remontu. Był chciwy, to pamiętam. I ten dom miał charakterystyczny szczegół, czekajcie, zaraz wam narysuję.
Pod jej wprawnym ołówkiem pojawił się kształt parterowego budyneczku z dziwacznym, wyrastającym ku górze gołębnikiem. Równie dobrze mogła to być wieżyczka.
– Z kamienia to było – wyjaśniła Alicja Hansen. – Wyglądało tak, jakby ktoś sobie wybudował wieżę, no, powiedzmy, miniaturę wieży, a potem do niej doczepił chałupę. Podobno pradziadek miał takiego szmergla, chociaż on, ten Dominik, usiłował przeczyć, że miał jakiegokolwiek pradziadka, przodkowie byli wtedy źle widziani…
– Ale to był chłopski przodek – zauważyła Joanna Chmielewska.
– Toteż tylko dzięki temu czasem się do niego przyznawał. Z drugiej znów strony kamienna wieża gryzła mu się z chłopskim przodkiem, więc właściwie miał same kłopoty. Wszystkie propozycje projektowe zostawiały wieżę, śmieszna była, mieścił się w niej mały pokoik, a obok przechodził przewód kominowy, który to ogrzewał. Wieżę pamiętam, tego Dominika bym nie poznała. Po co ja wam to rysuję?
– Nie wiemy. Komentarz do Dominika.
– Bardzo cenny komentarz – stwierdził podporucznik Jarzębski, wydobywszy z siebie głos po dość długiej chwili. – Nazwiska pani nie pamięta?
– Nie, tylko imię. A co?
– Nic. Wspomniała pani o tatusiu na stanowisku… Możliwe, że w aferze siedzi ja kiś prominent, obecny, względnie były. Ktoś to zaczął, skąd mam wiedzieć, czy nie ten Dominik. Każda informacja może okazać się ważna.
– I to było w takim miejscu-dodała Alicja Hansen jakby z rozpędu. – Tak się szło, o… tędy…
Podporucznik w milczeniu patrzył, jak pod jej ołówkiem powstaje fragment planu miasta. Pomyślał, że przez trzydzieści lat trochę tam się mogło zmienić. Odzyskał równowagę i zgarnął kartki ze stołu.
– Zabiorę to sobie na wszelki wypadek, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu…
– Nie mam. Nie lubiłam tego Dominika.
Pieczołowicie chowając w notesie dwa kawałki papieru, Jarzębski poczuł w sobie gwałtowną chęć natychmiastowego powrotu do Warszawy. Wiadomość była bezcenna, opłaciło mu się tu przyjechać, nawet gdyby nie uzyskał niczego więcej.
– A jeśli chodzi o dziwne – odezwał się nagle Kajtek. – Które może okazać się ważne… Powiem, co?
Obie facetki odwróciły się i spojrzały na niego. Milczały. Podporucznik wyczuł, że w atmosferze pojawiło się napięcie. Serce mu piknęło, bał się wydać głos, żeby nie spłoszyć szansy. Kajtek zdecydował się bez żadnej zachęty.
– Przytrafiła się bardzo dziwna rzecz – oznajmił. – Ja tu brałem udział w wystawie grafiki i malarstwa, połączone to było z aukcją. Nikt nie rozumie dlaczego, a najmniej ja, ale wszystkie moje rzeczy poszły jak woda od samego rana. Właśnie to czcimy. W dodatku zdaje się, że kupił to jeden facet. Licytowało trzech, ale oni się znali, w szał jakiś wpadli czy co, nic innego, tylko te moje obrazki. Złe nie były, ale żadne cudo. Sam pan mówi, że diabli wiedzą, co się okaże ważne, a to był jakiś obłęd nie do pojęcia. Trzeba było posłuchać licytacji, pazurami i zębami się uczepili!
Od tej informacji podporucznika Jarzębskiego ogarnęło lekkie zbaranienie. Element napięcia w atmosferze nie znikł, trochę tylko jakby zelżał. Coś tu jeszcze musiało być, co usiłowano przed nim ukryć, czegoś chyba brakowało. Jaki, na litość boską, związek mogła mieć zwariowana licytacja z aferą w kraju i z tą drugą Chmielewską…
– Może one były po prostu bardzo dobre, te pańskie prace? – powiedział słabo i już wiedział, że nie trafił, bo powietrze wokół sklęsło. Lęgnąca się euforia przeistoczyła się w przygnębienie, na moment znalazł się tuż obok czegoś istotnego, tylko ręką sięgnąć, i spudłował jak kretyn…
– Na pewno wyróżniały się kolorystycznie – rzekła sucho Alicja Hansen. – Ciesz się, że ci poszły, ale nie popadaj w przesadę i nie napraszaj się na komplementy.
– Nie, ja się naprawdę dziwię…
– No dobrze, powiedzmy resztę – zadecydowała nagle Joanna Chmielewską z wyraźną niechęcią. – Walizki z tymi obrazkami ktoś mu próbował wyrwać już na lotnisku. Potem rozdrapali towar. Można mieć powodzenie, oczywiście, ale aż taka gwałtowność wydała nam się podejrzana, z tym, że nie wiemy, co podejrzewać. Pan jest fachowcem od tych rzeczy, może pan coś myśli…?
Jarzębskiemu zrobiło się trochę głupio, bo trzy pary oczu spojrzały na niego z nadzieją wręcz namacalną. Myśleć, myślał, ale chwilowo główną treścią jego myśli były pojedyncze, oderwane słowa, nieszczególnie eleganckie. Fachowość pomocą nie służyła, coś tu istniało takiego, co mąciło mu umysł. Z całej siły spróbował się skupić.
– A co w tych walizkach było? Tylko pańskie obrazki?
– Także moja nocna koszula i zakrętki do włosów – odparła Chmielewska. – Osobiście to pakowałam. Nikt nie usiłował ukraść później wymienionych przedmiotów, przypuszczam więc, że łakomym kąskiem były jednak grafiki Kajtka. W Polsce takiego rozszalałego powodzenia nie miał, samych walizek też nikt się nie czepiał, może to pomyłka, niech będzie, ale na jakim tle?
Podporucznik Jarzębski napił się koniaku, zakąsił kawą i strząsnął z siebie zły urok. Wydało mu się, że przemógł doznania i zdoła zapanować nad tematem.
– Nie wiem – powiedział stanowczo. – Pomyłka, owszem, ktoś mógł sobie wyobrazić, że doskonałe, fałszywe papierki, po pięć tysięcy dolarów sztuka, przylepione są na plecach tych obrazków na przykład. Ale piątki by nie przeszły, każdą sztukę oglądają pod mikroskopem, więc setki powiedzmy, ile tych setek mogło się tam zmieścić…
– Oj, dużo! – wyrwało się Kajtusiowi.
– No to niechby. Ale nie było ich tam?
– Nie było.
– Zatem pomyłka. Zwracam państwu uwagę, że ja się czepiam jednej afery, bo moim obowiązkiem jest rozwikłać ją i wykończyć. Potrzebna mi do tego ta druga Chmielewska, nie mam życia bez niej! Naprawdę nie da rady jej dopaść?
– Szczerze mówiąc, zastanawiamy się nad tym już trzeci dzień – wyznała smętnie Alicja Hansen. – Dzwoniliśmy do wszystkich znajomych, nigdzie jej nie ma. Sprawdzaliśmy, czy nie wróciła promem, ale nie.
– A hotele?
– Musiałaby chyba upaść na głowę, żeby się zatrzymywać w hotelu, skoro mogła u mnie…
Podporucznik miał wyraz twarzy i oczu taki, że nie wytrzymała. Wzruszyła ramionami i usiadła przy telefonie.
O jedenastej trzydzieści wieczorem SAS poinformował, że owszem. Mieszkała u nich taka przez dwie doby. Wyprowadziła się dziś rano.
Komunikat wywołał osłupienie ogólne i absolutne, bo rzecz była nie do pojęcia. Ceny w SAS-ie nie sięgały wprawdzie wyżyn zawrotnych, ale jednostkę z ubogiego kraju mogły zniechęcić. Wyprowadzenie wydawało się jasne, zabrakło jej pieniędzy, po cóż jednak tam się pchała i gdzie się podziewa obecnie?
– Może pojechała pociągiem – powiedziała bez przekonania Joanna Chmielewska. – Wobec tego ja też wracam. O ile to będzie leżało w moich możliwościach, ukryję ją przed wami, ale wypytani porządnie. Nie wierzę w jej winę, mam na myśli Mikołaja, trzeba znaleźć prawdziwego zabójcę, a w ogóle niech ja się dowiem, o co tu naprawdę chodzi. Jakieś dziwne to wszystko…
Podporucznik Jarzębski był dokładnie tego samego zdania. Patrzył w ogromne okno i usiłował zaplanować sobie dzień jutrzejszy. Alicja Hansen podniosła się z kanapy.
– No dobrze – powiedziała z westchnieniem. – Kajtuś, pomóż mi. Wyciągamy to ostatnie wolne łóżko…
– Ty, popatrz – powiedział do kapitana Frelkowicza jego osobisty kumpel z drogówki, rzucając mu na biurko trzy fotografie. – Jak ci się zdaje, co mogło się stać z pasażerami tego pudła?
Kapitan Frelkowicz był zajęty, ale na fotografie popatrzył. Przedstawiały przerażającą ruinę, będącą kiedyś samochodem. Wykonano je na szosie, niewątpliwie bezpośrednio po kraksie, bo oprócz ruiny znajdowały się na nich także inne pojazdy, widoczne w tle, w tym pogotowie.
– No? – powtórzył niecierpliwie kumpel. – Zgaduj prędzej, bo mam mało czasu, wpadłem tylko na chwilę.
– Żywi w ogóle? – zainteresował się kapitan Frelkowicz z grzeczności.
– Żywi…! Nie uwierzysz! Złamany mały palec u lewej ręki i cięta rana głowy długości trzy centymetry. To kierowca, a pasażer ma dwa siniaki i stłuczony łokieć. Możesz to sobie wyobrazić?
Informacja w zestawieniu ze zdjęciem była tak zaskakująca, że kapitan Frelkowicz popatrzył uważniej, ze zdumieniem i podziwem. Gdyby miał wnioskować z podobizny, spytałby, kiedy pogrzeb. Z czegoś takiego ujść nie tylko z życiem, ale prawie bez obrażeń, to przekraczało ludzkie pojęcie.
– Jakim cudem?
– Na skutek wykroczenia. Nie zapięli pasów. Zderzenie czołowe z ciężarówką, o, tu jej kawałek widać, i od razu w pierwszym momencie wylecieli na obie strony. Nadjeżdżały inne samochody i cud, że ich żaden nie przejechał. Prawie byłem przy tym, za tą ciężarówką jechaliśmy, a od Konstancina akurat Nowak leciał, zdejmowali bandziora i pomogli przy okazji.
– A bandzior co? Uciekł im?
– Owszem, ale wcześniej, wcale go nie mieli. Te dwa zdążyły wyhamować, o…
Kapitan Frelkowicz nagle pochylił się nad zdjęciami ze znacznie większą uwagą. Na poboczu szosy, zaraz za ruiną, widać było fiata 125, stojącego skosem, niewątpliwie w wyniku zarzucenia przy ostrym hamowaniu. Za kierownicą fiata siedział kierowca.
– Tego właśnie wyprzedzał, półgłówek, na trzeciego walił, bo fiat brał dwóch rowerzystów – wyjaśnił kumpel. – Nie ma ich tu, zostali z tyłu. No i nie wyrobił się. Między nami mówiąc, ciężarówka też dobrze grzmiała, wszyscy tam przekroczyli przepisy, z wyjątkiem tego właśnie, siedemdziesiątką jechał, nawet zwolnił i dzięki temu nie rozjechał kretyna…
Kapitan Frelkowicz wyjął z szuflady biurka lupę i zaczął się przez nią wpatrywać w pojazdy. Poczuł dreszcz emocji na plecach. Fiat 125 przemówił do niego od pierwszego rzutu oka, a teraz wrażenie się potwierdzało.
– No dobra, dawaj, bo muszę lecieć – powiedział kumpel. – Napatrzyłeś się.
Kapitan Frelkowicz wyrwał mu zdjęcie z ręki.
– Nie dam!!! – wrzasnął okropnie. – Zrób sobie więcej odbitek! Szukam tego fiata, to mój! Kiedy to było?!
– Wczoraj. Tuż przed południem. Co…
– Numer! Dane kierowcy! Nie, czekaj, dawaj negatyw, niech zrobią powiększenie! Ten gość, co tu siedzi, brodaty był?!
– Brodaty.
– Zgadza się! Złoto, nie kraksa! Łaska boska! Dawaj natychmiast wszystkie zdjęcia, wszystkie dane! Wczoraj…! Sam on jechał?
– Kto?
– Ten brodaty we fiacie?
– Nie, z pasażerem. Też spisany, bo robi za świadka.
– Chcę wszystko! Natychmiast! Czy wy niczego w ogóle nie czytacie?! Wczoraj rozesłałem informacje! Cud zwyczajny, dawaj co masz!
– Od wczoraj do dzisiaj rok nie upłynął – zwrócił uwagę kumpel. – Dobra, dzwonię, za kwadrans ci przywiozą…
Materiały z kraksy dostarczyły numer fiata z piegowatym wgnieceniem i niewyraźną podobiznę kierowcy. Numer różnił się trochę od poglądów wojownika indiańskiego, nie zawierał w sobie ani jednej trójki, tylko dwie ósemki, ale kierowca miał czarną brodę. Miał też nazwisko i adres i kapitan z miejsca zarządził inwigilację, taktowną i dyskretną, gwałtownie tęskniąc do sierżanta Zduńczyka.
Nie minęło dziesięć minut, kiedy pojawił się podporucznik Werbel z hipotetycznymi odciskami opon spod ogródków działkowych i kurzem, starannie zdrapanym z drzwi. baby z wizjerem. Ktoś, kto tam może jeszcze był, mógł się o nie oprzeć, otrzeć, albo chociaż dotknąć. Mikroślady to potęga. Rozpromieniony nadzieją kapitan Frelkowicz wepchnął mu w ręce zdjęcia kraksy.
– Jarzębski niech już wraca! – zażądał gwałtownie. – Tu mamy szansę, gdzie ten Zduńczyk, za facetami trzeba pochodzić, nie dotknę ich bez wywiadu! Muszę mieć ich gęby!
– Ósemki zamiast trójek… -zaczął niepewnie Werbel.
– Zaraz to weźmiesz i pokażesz dzieciom, niech rozpoznają wgniecenie. Weź z archiwum jeszcze parę! Wielkie rzeczy ósemki, czyś rozum stracił, parę czarnych plasterków wystarczy i już masz trójki. Prawdziwe są ósemki, według karty rejestracyjnej. Oddaj te śmieci do laboratorium i leć do szkoły!
Polecenia brzmiały nieco mgliście, ale podporucznik Werbel zrozumiał je doskonale. W ciągu paru minut uzyskał z archiwum parę zdjęć pogniecionych samochodów i na ostatniej przerwie troje dzieci, przepytywane oddzielenie, bez żadnego wahania wskazało piegowaty placek. Dwóch młodzieńców i jedna dama ze wzgardą odsunęło na bok zdjęcia archiwalne i popukało palcem w najnowsze. Jakim cudem indiański wywiadowca na czatach, nie poruszając się i nie odwracając głowy, zdołał z gąszczu malin tyłem dojrzeć stojący na ulicy samochód, było całkowicie niepojęte. Przesłuchiwany był jako pierwszy i rozpoznał dokładnie to samo, co tamci dwoje. Podporucznik Werbel wspomniał własne młode lata i zdusił w zarodku lęgnące się zdumienie.
Podporucznik Jarzębski pojawił się późnym wieczorem, wprost z lotniska.
– Jedna z nich jest wmieszana w jakąś aferę, nie dam głowy, czy moją – oznajmił. – Przypuszczam, że rozmawiałem z teściową…
– Przecież pojechałeś do synowej! – oburzył się Werbel.
– No to co? Ale nadziałem się na teściową, z tym, że łba za to na pniu nie położę. Niby zdjęcie w paszporcie się zgadza, ale one obie, na złość, mogą być do siebie podobne z twarzy. Coś tam wyskoczyło dziwnego na licytacji obrazków i sam nie wiem, czy mnie to obchodzi, ale nie w tym rzecz. Inną wiadomość uzyskałem, czyste złoto, z dowodami tylko ciągle krucho…
Mimo wątpliwości i troski, podporucznik Jarzębski wyraźnie promieniał. Kapitan Frelkowicz i podporucznik Werbel przyjrzeli mu się z zainteresowaniem i nieco podejrzliwie. Jarzębski wdał się w szczegóły, powtórzył całą rozmowę i wyjawił swoje dedukcje.
– Nie twierdzę, że te twoje akta przeczytałem bardzo porządnie – rzekł kapitan Frelkowicz, wysłuchawszy go z uwagą. – Ale ten Dominik wpadł mi w oko. Rzadkie imię. Czy to przypadkiem nie ten…?
– Ten – przyświadczył Jarzębski skwapliwie. – To nie imię, to nazwisko. – Podejrzewam go od początku, e tam, podejrzewam, teraz mam pewność! Ale moje podejrzenia i pewności to za mało, takiej świętej krowy bez żelaznych dowodów nie ruszę!
– O budowli z wieżyczką nic chyba nie było…
– Toteż właśnie! Pierwszy raz taka rzecz wyskoczyła. Tędy pójdę i może to coś da. A dowody, moim zdaniem, miał właśnie Torowski i diabli je wzięli…
Dalsze rozważania potwierdziły jego pogląd. Zebrane przez denata dowody umknęły w zielonej torbie, a ich szczątki w stosie makulatury zwanej notesem wciąż były nie do odcyfrowania. Zbiegu wydarzeń nadal nie udawało się wytłumaczyć i w rezultacie obie Chmielewskie dla wszystkich zrobiły się podejrzane w najwyższym stopniu.
– Więcej żadna z tych piekielnych bab nie wyjedzie! -rozzłościł się kapitan Frelkowicz. – Zrób zaraz zastrzeżenie, żaden punkt graniczny ich nie przepuści!
– Z powrotem? – spytał kąśliwie Werbel.
– Co?
– No bo na razie, mam wrażenie, żadnej nie ma. Obie, jak słyszę, wyjechały.
– Nie denerwuj mnie, dobrze? Niech natychmiast zawiadomią, gdyby któraś wracała, obojętne która. Pociągiem, samolotem, piechotą…
– Ja bym naprawdę chciał wiedzieć, która z nich jest która i żeby ktoś zobaczył je razem – powiedział Jarzębski marząco. – Do tej megiery z wizjerem sam będę chodził pięć razy na dobę. Przyduszę babę prywatnie, może coś chlapnie. Rozumiem z tego, że kandydatów pojawiło się więcej i Chmielewska nie występuje już solo?
– Mocno to mgliste, ale chyba już nie…
– Zduńczyk! – warknął kapitan Frelkowicz. – Chcę Zduńczyka…!
Wywiadowca Zduńczyk pojawił się późnym wieczorem i z miejsca został obarczony nowym zadaniem, chociaż wcale nie było wiadomo, czy nie ciągnie jeszcze jakiegoś poprzedniego. Nie protestował jednakże i następnego dnia dostarczył do laboratorium dużą ilość kopert o skąpej zawartości. Na taśmę podyktował notatkę służbową, dotyczącą dwóch osobników, brodatego Ryszarda Kowalskiego i jego kumpla, Wincentego Głoska, świadków kraksy na szosie do Konstancina. Kowalski mieszkał w Wilanowie i był właścicielem małego fiata w idealnym stanie, Głosek, zameldowany u ciotki na Mokotowie, w miejscu stałego pobytu bywał niezmiernie rzadko. Obaj pracowali w małej firmie, świadczącej usługi transportowe, do której należał stary duży fiat z piegowatym wgnieceniem na błotniku. Do Konstancina jechali, żeby odnaleźć klienta, który chciał coś przewieźć i podał jakieś mętne dane, kraksa ich zatrzymała, ale pojadą jeszcze raz.
Domek w Wilanowie, będący własnością konkubiny Kowalskiego, uprzednio należał do takiego jednego dostojnika, nazwiskiem Jan Dominik. Wszyscy znajomi owego Dominika nazwisko uważali za imię i trwali w mniemaniu, że nie znają nazwiska. Dominik mieszkał w Konstancinie.
Jak na jeden dzień, plon był obfity i wywiadowca Zduńczyk stworzył wielkie nadzieje.
O pobiciu bagażowego na dworcu Centralnym podporucznik Werbel dowiedział się od tego samego kaprala, który już poprzednio składał zeznania. Akurat znów miał służbę i znów trafił na awanturę przy tej samej ladzie bagażowej, upamiętnionej wcześniejszym wypadkiem. Protokół sporządził, pogotowie wezwał, a oprócz tego przyszło mu do głowy, żeby zadzwonić bezpośrednio do podporucznika, bo kto wie, interesował się przedtem, może się zainteresować i teraz.
Podporucznik zainteresował się do nieprzytomności i prawie obiecał kapralowi awans.
– Mówcie dokładnie, jak to było! – zażądał.
– Być, to było zwyczajnie – odparł kapral. – Krzyki usłyszeliśmy, jedna baba się darła, że człowieka biją. No i fakt, dwóch naparzało bagażowego. Rano, koło piątej, potem spojrzałem na zegarek, piąta jedenaście była. Ludzi niewiele, baba uciekła, tych dwóch też prysnęło z miejsca i nie dało się ich dogonić, więc sam bagażowy został. Mało gadał, doktor kazał go zostawić w spokoju, karetką go zabrali, tu mam spisane wszystko… Tyle wymamrotał, że nic nie rozumie, ale już chyba dzisiaj pod wieczór można go będzie przesłuchać, a najpóźniej jutro, bo pobity tylko trochę.
Bagażowy okazał się więcej oszołomiony niż pobity, do domu odesłano go prawie od razu, zwolnienie dostał tylko na sześć dni i gdyby nie telefon kaprala, podporucznik mógł się o wydarzeniu wcale nie dowiedzieć. Dowiedział się jednak i osobiście pojechał na Chomiczówkę.
Bagażowy postękiwał na tapczanie w otoczeniu żony i trojga dzieci. Nic złamanego nie miał, za to dużo siniaków i wybity ząb. Dech już odzyskał.
– Mnie się zdaje, że to były złodzieje – rzekł niepewnie.
– Przyszło trzech…
– Patrol mówił, że dwóch – zwrócił mu uwagę podporucznik.
– Bo dwóch zostało przy mnie, a trzeci latał po bagażowni. Niby to kazali oddać jakiś pakunek, paczkę czy torbę, czy coś takiego, gdzie to masz i gdzie to masz, pytali. Ja nic nie mam. Ten trzeci wlazł przez ladę i dawaj bagaże przewracać, a tych dwóch do mnie. Nóż miał jeden, powiadał, że mi ucho oderżnie, jak nie powiem, co z tym zrobiłem, a ja, panie poruczniku, nic z niczym nie zrobiłem i do tej pory nie wiem, czego się czepiali. Tak myślę, że tylko chcieli mnie czym zająć, a tamten szukał, czy jakiej drogiej walizy nie znajdą albo co. Dużo nie nabałaganili, bo zaraz taka jedna, Krzywa Jadźka ją wołają, zaczęła pysk drzeć i patrol nadleciał. Ta Krzywa Jadźka wtrąbiona była zdrowo, na trzeźwo by pewnie cicho siedziała, żeby i jej nie zgarnęli, przysnęła trochę w kącie, a jak ją ze snu wyrwało, to się rozdarła z zaskoczenia. I tyle. Więcej nie wiem, a rozumieć, to nie rozumiem nic.
– Ale jak wyglądali, to pan wie? Czy to byli ci sami, co poprzednim razem?
– Jakim poprzednim razem? – zdziwił się podejrzliwie bagażowy.
– Pamięci pan chyba nie stracił? Ile to było… sześć dni temu! Też dwóch jakichś usiłowało pana pobić, mamy ich dane personalne.
– A, to nie mnie – przerwał od razu bagażowy. – Zmiennik to był, jego owszem, faktycznie, coś mówił. Ale go nie ma, bo nogę złamał i na zwolnieniu jest. Czwarty dzień chyba, sam sobie ciężar na nogę zrzucił i kość mu podobno pękła. Pod sam koniec pracy, niefart i tyle.
Podporucznik milczał chwilę, zastanawiając się, czy przy tej dziwnie pechowej ladzie nie powinno się przez jakiś czas zatrudnić policyjnego wywiadowcy. Postanowił podsunąć tę myśl kapitanowi.
– Dobra, mówcie w takim razie, jak ci trzej wyglądali.
– Jak trzeci, to nie wiem, bo przelazł, jak już z tymi byłem zajęty. Młodzi wszyscy, przed trzydziestką. Poznać, bym poznał, szczególnie tego z nożem, co ucha się czepiał, ale tak opisać, to ja nie wiem, chyba nie potrafię. No, włosy mieli, łysy żaden nie był. Drugi chyba miał coś z oczami…
– Zeza?
– A skąd tam zeza! Może to nie oczy, może coś jakby obok…
– Nos? Czoło? Brwi?
– Brwi! Nad oczami znaczy. Jakieś takie… Nie wiem jakie, ale tak mi chyba mignęło, że dziwaczne może, albo co… Jakby sztuczne.
Podporucznik Werbel pamięć miał doskonałą i od razu przypomniało mu się zeznanie bladej twarzy, skalpowanej pod krzakiem porzeczek. Osobnik, który nadbiegł i wsiadł do samochodu, miał śmieszne brwi…
– Ze wszystkiego wynika, że z tą torbą, z którą ona uciekła, coś było nie w porządku – relacjonował kapitanowi po powrocie do komendy. – Ten sam facet był u Torowskiego w chwili zabójstwa i uczestniczył w napadzie na bagażowego, a szukali torby. Chmielewska uciekła z torbą. Wszystko się zazębia i ja bym ich pozamykał.
Podporucznik Jarzębski poderwał się zza biurka Werbla, zaczepił o krzesło, potknął się i usiłując złapać równowagę, runął na kolana na środku pokoju. Pozycja zapewne pasowała do miotających nim uczuć, bo nie próbował jej zmienić.
– Błagam was na wszystkie świętości, nie!!! -wrzasnął, wciąż klęcząc. – Inwigilować! Po zamknięciu przyschną, nic się więcej nie dowiemy. Ludzie, trzy lata za tą mierzwą chodzę, a przede mną inni, od dwunastu wieków! Miejcie litość! Oni coś mają w Konstancinie!
– Dobra, ale Zduńczyk musi pochodzić za Kowalskim i Głoskiem. I za tym twoim Dominkiem. I za Chmielewską…
– Sam pojadę! – krzyknął rozpaczliwie podporucznik i zerwał się na nogi. – Zamieszkam tam! Sypiać przestanę! Niech przynajmniej wróci któraś Chmielewska…!
W tym momencie zadzwonił telefon i służba graniczna powiadomiła kapitana Frelkowicza, że przed pół godziną przekroczyła granicę wracająca do kraju Joanna Chmielewska. Jedzie pociągiem z Frankfurtu nad Odrą.
– Numer paszportu i data urodzenia! – zażądał kapitan wściekłym głosem.
Uzyskał upragnione dane, odłożył słuchawkę i popatrzył na podwładnych.
– Synowa – oznajmił. – O ile się znów nie zamieniły. Niech ktoś sprawdzi, o której przychodzi pociąg i bierz ją sobie.
Jarzębski bez słowa miotnął się ku drzwiom, wrócił do biurka i sięgnął po słuchawkę, ale drugi telefon w tej chwili znów zadzwonił. Zaczekał, patrząc pytająco.
– Teściowa też – powiedział kapitan po wysłuchaniu komunikatu. – Wylądowała właśnie na Okęciu. Ciekawe, czy się tak umówiły… Zduńczyk podobno umie się rozdwajać, może weźmiesz u niego parę lekcji…?
Wiedziałam, jak długo trzeba czekać na bagaże z transportera, a Kastrup znałam doskonale. Znalazłam okienko den Danske Bank, podjęłam pieniądze i do taśmy dotarłam akurat w chwili, kiedy podjechały moje walizki. Nie moje, mojej teściowej. Z pewnością nie było w nich niczego do oclenia, grafiki Kajtusia, to grafiki Kajtusia, duńska kontrola celna grafiki ma w nosie. Przeszłam przez wyjście wolnocłowe. Kajtek już tam czekał. Spodziewał się mojej teściowej, ale na walizki zwrócił uwagę, znał je doskonale, ponieważ obie należały do jego matki. Wyjął mi je z rąk.
– Cześć, skąd się tu wzięłaś? Joanna też przyleciała?
– Nie, przyleciałam za nią – odparłam i w ty m momencie jakiś facet zaczął wydzierać mu oba bagaże. Bełkotał coś o taxi.
– Nie, dziękuję – powiedział Kajtuś po duńsku. – Wezmę autobus.
Facet upierał się przy swoim. Wspomógł go jakiś drugi. Podejrzenia, które wdarły się w moją psychikę przed dwiema godzinami, nie chciały jej opuścić, chociaż co, na litość boską, mogły mieć tajemnicze machinacje Mikołaja do grafik Kajtusia, nie byłam w stanie odgadnąć. Pewnie nic, ale już mnie gdzieś uwierało.
– A ona też przyleci? – spytał Kajtuś. – Czego on chce, ten palant, nie jadę taksówką!
Rozumiałam po duńsku więcej niż on. Wyszło mi, że facet czeka z tą taksówką, bo został zamówiony. Pomyłka, Kajtek nie zamawiał go z pewnością, niech idzie w diabły do innego pasażera!
Nie zdążyłam się wtrącić. Dwóch facetów zaczęło Wyrywać Kajtusiowi te walizki na siłę i moje podejrzenia strzeliły eksplozją. Nerwowo i chaotycznie wyrzuciłam z siebie, że jest jakaś draka i później wszystko wyjaśnię, Kajtek na przemoc zareagował odruchowo, rąbnął tego bardziej nachalnego, przyłożył drugiemu, oni też byli dobrzy, ale walizki wypadły im z rąk. Wiedziałam, że Kajtuś uprawia karate, da sobie radę, nie czekałam na dalszy rozwój wydarzeń, bo to wszystko razem nie podobało mi się cholernie, chwyciłam walizki i skoczyłam przez jezdnię. Trochę może niemrawo z racji ciężaru.
Byłam już prawie po drugiej stronie, kiedy samochód za moimi plecami ostro kwiknął klaksonem. Równocześnie usłyszałam ludzki głos.
– Aśka…!
Tylko jeden człowiek na świecie zwracał się do mnie takim imieniem. Obejrzałam się.
Paweł. Przyhamował białym volvo, otworzył tylne drzwi od mojej strony.
– Gazu!
Nie zwlekałam ani sekundy. Wrzuciłam walizki na tylne siedzenie, sama runęłam za nimi. Ruszył ze zrywem, zanim zdążyłam zatrzasnąć drzwiczki. Wyjrzałam przez tylną szybę, nikt na mnie nie zwrócił uwagi, nikt mnie nie widział, Kajtek już się uwolnił od napastników i zaczynał się rozglądać, prawdopodobnie szukając mnie i bagażu. Odwróciłam się do Pawła i spotkałam jego wzrok w lusterku.
– Dużo będzie do gadania – powiedział, zostawiając po chwili w spokoju lusterko i spoglądając na jezdnię. – Cholernie jestem ciekaw, w co się tym razem wplątałaś.
– Zdaje się, że w twoje sprawy – odparłam, usiłując ochłonąć. – Chociaż co najmniej połowy nie rozumiem kompletnie. Skąd się tu wziąłeś?
– Przypadek. Zbiegi okoliczności, okazuje się, działają w różne strony, tym razem szczęśliwie. Uważam to za rodzaj cudu. Masz jakieś obowiązki?
– No pewnie. Muszę dostarczyć te walizki do Alicji, Kajtek jutro otwiera wystawę, tam są jego obrazki. Nie rozumiem tej polki, która tam wybuchła. Ktoś czyha na jego twórczość?
– O ile to jest jego twórczość. Skąd to wzięłaś? W trzech zdaniach wyjaśniłam sprawę teściowej, jej portfela i paszportu. Paweł znał ją niegdyś, nie zdziwił się wcale. Westchnął.
– Ryzyk-fizyk, podrzucimy te klamoty. Moim zdaniem, nastąpiła pomyłka i walizki są czyste, ale na wszelki wypadek lepiej się ich pozbyć. Alicja mieszka tam, gdzie mieszkała? W Birkerod?
Przyświadczyłam i usiadłam wygodniej. Ulga, jaka ogarnęła mnie na jego widok, przywiędła nieco, kiedy przypomniałam sobie koszmarną pomyłkę na dworcu Centralnym. Wesołe mam popołudnie, nie ma co… Chociaż właściwie teraz już zaczyna się wieczór…
– Czasu mam tyle, co kot napłakał – powiedział Paweł pod drodze. – W skrócie, przyjechałem tu na zamówienie, robię wnętrza dla jednego faceta. Jakaś jełopa rozwaliła mi wóz na parkingu wczoraj, w ostatniej chwili, przyleciałem samolotem i kupiłem to, w czym siedzisz. Duńskiego podatku nie płacę, więc mi wypadło niedrogo, a za tamten mi zwrócą. Mieszkam w SAS-ie i ty też tam zamieszkasz.
– Puknij się. Ja z byłego demoluda.
– Mówiłem, że jest dużo do gadania, więc nie zawracaj głowy. Stać mnie jeszcze na drugi pokój. Jutro muszę być w Malmö, a pojutrze rano wracam przez Belgię, gdzie też mam interesy. Dzieje się coś dziwnego i trzeba się zastanowić. Proponuję, żebyś się nie pokazywała w okolicy Alicji, ja te walizki zaniosę.
– Nie przesadzasz? Jakim sposobem ktokolwiek mógłby zdążyć z lotniska przed nami?
– W tym kraju istnieją telefony – zauważył Paweł z lekką irytacją. – Wasze powiązania z Alicją zna cały świat, nie dam głowy, czy tam ktoś nie czatuje na wsiaki słuczaj. Żartów nie ma, same schody, potem ci powiem szczegółowo, a teraz mów, gdzie zatrzymać, żeby się nie rzucać w oczy.
Poradziłam, żeby stanął na parkingu przed sklepem i przekazał Alicji komunikat o kretyńskich zbiegach okoliczności, w wyniku których teściowa przyleci nieco później i wszystko wyjaśni. Zaczekałam, nie wysiadając.
– I co? – spytałam z niepokojem, bo wrócił dziwnie szybko.
– Nic. W ogóle jej nie widziałem, ale światło się świeci. Brakuje nam czasu, żeby się długo dobijać, zostawiłem to za furtką i cześć. Smrodu nie ma, nikt mnie nie widział, a tu, zdaje się, nadal nie kradną?
W drodze powrotnej do Kopenhagi siedziałam obok niego i w ciągu tych dwudziestu minut opowiedziałam wszystko. Paweł nie wpadł w histerię, wysłuchał spokojnie.
– Ciekawa rzecz, co on mógł wtrynić do tej torby – rzekł w zadumie. – Trochę może przesadziłaś z uczynnością, lepiej było zostać w Warszawie i odebrać to, ale przepadło i nie ma co się roztkliwiać. Jest jeszcze szansa, że odbierzesz po powrocie…
– Nikła…
– Nie szkodzi. Na razie to tu też wyskoczyło coś dziwnego, usiądziemy spokojnie i powiem ci, dlaczego pojechałem na lotnisko. To znaczy, pójdziemy do łóżka, żeby to już mieć z głowy i potem będę mógł ci powiedzieć spokojnie.
– A twoja żona? -spytałam troszeczkę jadowicie.
– O mojej żonie pogawędzimy przy innej okazji… Pokój dostałam na tym samym piętrze co on, a jego propozycje wzbudziły moją pełną aprobatę. Kolację przyniesiono nam na górę, szwedzki półmisek z Danii śmiało mógł wystarczyć na sześć osób, wszelkie problemy na długą chwilę znikły, a kiedy pojawiły się na nowo, mój stosunek do nich był jakby trzeźwiejszy. Paweł zawsze dobrze mi robił na wszystko.
– Zlecenie mam tutaj duże – oznajmił spokojnie, nalewając wino. – Firma kosmetyczna szwedzko-francuska, biura i prywatny dom faceta, reprezentacyjne salony życzy sobie posiadać. Przyjechałem popatrzeć, omawiałem z nim wszystko u niego, już właściwie skończyliśmy, kiedy nastąpiło to dziwowisko. Gdyby mi o tym opowiedziano, pewnie bym nie uwierzył, może też nie uwierzysz, bo wydawałoby się, że istnieją jakieś granice dla głupich przypadków. Okazuje się, że nie. Zadzwonił telefon, facet odebrał i zgadnij, po jakiemu rozmawiał?
– Po polsku – odparłam bez namysłu, bo była to bezwzględnie najgłupsza możliwość ze wszystkich.
– Jasne. Twoje zdrowie, Aśka, jeszcze się dotychczas na tobie nie zawiodłem.
– Wzajemnie – powiedziałam ciepło i nagle poczułam, że nienawidzę tej jego żony śmiertelnie.
– Przyczyny łatwo zrozumieć – mówił dalej, nie odgadłszy, na szczęście, moich myśli. – Duński mogłem trochę znać, rozmawiałem z nim po angielsku, a w jego oczach jestem francuskim architektem. Jaki francuski architekt, z perfect opanowanym angielskim, ma pojęcie o polskim języku? Nazwisko, zwracam ci uwagę, mam rdzennie francuskie, wystarczyło zmienić jedną literę, o co postarałem się od pierwszego kopa. Posłuchałem sobie tej konwersacji, na razie jednostronnej, po czym natychmiast dowiedziałem się, co mówiono z drugiej strony i niczego nie musiałem dedukować. Facet przeprosił mnie grzecznie i sam zadzwonił. Nie będę się wdawał w cytaty, od razu powiem ci całość. Otóż jakiś gość zawiadomił go, że facetka nazwiskiem Chmielewska rąbnęła im torbę z towarem, który miał iść do Danii i właśnie przed chwilą odleciała do tej Danii.
– Z jakim towarem? – wyrwało mi się niepotrzebnie.
– Nie rozśmieszaj mnie. On z miejsca, zadzwonił do swoich pomagierów, poinformował, jak wyglądasz i w co jesteś ubrana, oraz że masz dwie walizki. Nie wiadomo jakim sposobem i kiedy zdążyłaś ten towar przełożyć z podręcznej torby do walizek, ale mogło to być ukartowane i byłaś przygotowana na działanie błyskawiczne. Te walizki trzeba ci odebrać na Kastrupie, ciebie zaś unieszkodliwić. Co do towaru, nie ma wątpliwości, narkotyki, podobno ostatnio produkujemy jakieś gówno dużej klasy. Podał dokładną godzinę przylotu, co pozwoliło mi słuchać dość spokojnie. Wysunął supozycję, że ktoś się tobą posłużył bez twojej wiedzy, więc akcja ma nosić znamiona przypadku. Sama rozumiesz, że w odpowiedniej chwili zakończyłem pertraktacje i postarałem się zdążyć na lotnisko. Teraz, jeśli chcesz, zastanówmy się, o co tu w ogóle chodzi.
Słuchałam ze zgrozą i w kompletnym osłupieniu. Nie do wiary, żeby tak zbiegły się dwie afery, cud czy co…? Nawet jako cud, to chyba przesada… Może ta lada bagażowa stanowi jakiś punkt przerzutowy? No dobrze, ale sama ją przecież sobie wybrałam, bez zastanowienia, bezmyślnie, można powiedzieć z marszu! Została pod nią torba Mikołaja, diabli wiedzą z czym…
– Szlag mnie trafi! – ogłosiłam ze złością. – Głupota, co oni sobie wyobrażali, debile chyba… No dobrze, może tym autobusem jechał mój wspólnik z walizkami i całą drogę przekładaliśmy z jednego w drugie… Technicznie możliwe… Nie, czekaj! Nie rozumiem okoliczności towarzyszących, przecież odjechałam po minucie, a oni tam zostali!
Kto i skąd wiedział, że na lotnisku miałam walizki?! I skąd wiedzieli, jak się nazywam?!
– Wzywali cię przez głośnik, nie? Całe Okęcie słyszało. Ponadto dorozumiałem się, że ci trzej faceci, z którymi wdałaś się w rękoczyny…
– Głową go walnęłam – przypomniałam ponuro.
– W porządku, w głowoczyny. Ci trzej faceci byli tylko pomagierami. Z boku stał osobnik właściwy, patrzył i baraniał. Poleciał za tobą, widział, w co wsiadłaś, pojechał na lotnisko taksówką, widział cię przy wadze i słyszał apele. Zadzwonił natychmiast. To on miał tę torbę odebrać i odpracować przemyt, ale po wydarzeniu nie miał co odbierać. Ponieśli bardzo dużą stratę i nie przepuszcza ci tego.
Rozzłościłam się bardziej.
– Cholera. Żeby ten Mikołaj pękł! Myślałam, że już mam z nim spokój, okazuje się, że przeciwnie. Po jakiego diabła ja do niego pojechałam…?!
– Przestałem mu źle życzyć od chwili, kiedy się z nim rozeszłaś. Widzę, że niesłusznie. Ale sprawiedliwie należy zauważyć, że nie miał z tym nic wspólnego. To nie była przecież jego torba?
– Nie. Z całą pewnością. Jego była gładka.
Popatrzyliśmy na siebie i poczułam, że ogarnia mnie śmiech pusty i trwoga. Torba Mikołaja została pod ladą, mignął mi tam policjant, jeśli wdali się w awanturę, może już ją mają. Świetnie mi wyszła ochrona Pawła… Kretyńska, niepotrzebnie ukradziona torba z narkotykami znajduje się u mojej teściowej, odjechała z nią, nie mając pojęcia o zawartości…
– Czy ten cep, który dzwonił… – zaczęłam gwałtownie i uspokoiłam się, bo zdążyłam pomyśleć. – Nie, skoro dzwonił, nie miał czasu ani możliwości jej śledzić. Mógł o niej nie mieć pojęcia. Moją teściową mam na myśli, nie było o niej mowy?
– Nic nie wskazywało, że w grę wchodzi jakakolwiek osoba poza tobą. Skupiłaś na sobie uwagę. Jeden wniosek nasuwa mi się od razu. Nie możesz wracać samolotem.
– Tyko jak? Piechotą? Po dnie morskim, przez Gedser i Warnemünde?
– Pociągiem. Podrzucę cię gdzieś blisko granicy. Bogu dziękować, NRD już nie istnieje.
– Szczęście w nieszczęściu – zgodziłam się. – Czekaj, niech piorun spali tych narkotycznych przemytników, ja się martwię o ciebie. Mikołaj wyraźnie dał mi do zrozumienia, że wychodzisz w aferze i jeszcze dołożył głupie słowa o altance. Miał mi powiedzieć resztę, jak wrócę z kluczykiem… Ciekawe. Wiesz, że ja nie wierzę w to, że on nie wiedział, że te boksy były na hasło, żadnych kluczyków. Przypuszczam, że nie chciał nic mówić i ten kluczyk był na wabia. Zależy mi na informacjach, załatwię zatem porządnie i wrócę, tak to sobie wykombinował i o to mu chodziło.
– I myślisz, że powiedziałby ci jakąś prawdę? – skrzywił się Paweł z powątpiewaniem. – W końcu w grę wchodzi moja osoba.
– Tym bardziej by powiedział. On uparcie symuluje szlachetność charakteru. Powinnam może zadzwonić…?
Telefon Mikołaja nadal nie odpowiadał. Moja wściekłość na niego rosła, fanaberie jakieś idiotyczne, nie przyjechałam po dwóch godzinach, mógł się domyślić, że coś się stało, odgadnąć, że spróbuję się porozumieć telefonicznie i nie wyłączać urządzenia! To nie, odciął się od świata! Nie wyszedł przecież z domu z tym swoim kręgosłupem…!
Pomyślałam, żeby zadzwonić do teściowej i zawahałam się. Pomijając już porę doby, wpół do drugiej, nie będę jej przecież tłumaczyła przez telefon, że ma w domu trefny towar, rąbnięty jakimś przemytnikom! Mór, powietrze i zaraza na te cholerne szajki handlarzy narkotykami! Co ja mam zrobić w ogóle…?!
– Przede wszystkim muszę tam wrócić i zorientować się w sytuacji – zadecydowałam po chwili. – Może masz rację, że pociągiem lepiej. Jeżeli torba Mikołaja przepadła, przynajmniej dowiem się od niego, co w niej było i jakoś cię o tym zawiadomię.
– Daj ty sobie spokój ze mną – powiedział Paweł. – Wyglądasz znacznie gorzej niż ja. Czy do ciebie nie dociera, co się stało? Podwędziłaś tej szajce ciężki szmal, znają twoje nazwisko, wyobrażasz sobie, że ci to przejdzie ulgowo? Tego chałata więcej na siebie nie włożysz…
– Oszalałeś! Ja tu mam kieszenie!
– Czyś ty na głowę upadła? Zwiniesz go i włożysz do jakiejś torby, kupię ci płaszcz, a w ogóle może byś się zaopatrzyła w normalną torebkę, co? Chociaż z daleka nie rzucaj się w oczy! Zastanawiam się nawet, czy pozwolić ci wrócić, bo może lepiej byłoby rozmyć się gdziekolwiek w Europie. Robotę dostaniesz, sam cię zaangażuję, nikt na świecie nie zrobi kolorystyki tak jak ty. Co ty na to?
Przez chwilę kontemplowałam błogość, która spłynęła mi na duszę. Propozycja była kusząca, zostać we Francji, znów pracować razem z nim, mieć go na co dzień, a ta żona niech się wypcha… Nie, jednak nie. Nie pasowało mi. Trochę zbyt nagle wyjechałam i pozbawiona byłam podstawowych rzeczy, poza tym nie mogłam przecież zostawić mojej teściowej z tym śmierdzącym towarem i torby Mikołaja, stanowiącej zagrożenie dla Pawła, nie wiadomo w czyich rękach. Nie było rady, musiałam wrócić.
– Oddam im to – powiedziałam z irytacją. – Zaniosę do tej przechowalni bagażu i powiem, że zabrałam przez pomyłkę. Gówno mnie obchodzi, co jest w środku, ona nie moja. Może tamta jeszcze leży pod ladą, zamienię je.
Paweł strasznie myślał i wyraźnie się wahał.
– Nad istotami obłąkanymi czuwa Opatrzność – mruknął. – Kto wie… Nie widziałaś żadnego z nich, żadnej twarzy nie znasz, może jakoś ujdziesz z życiem. Przez jutrzejszy dzień siedź na tyłku i nie pętaj się po mieście, ja sobie wymyślę interes do tego palanta, może bodaj z wyrazu twarzy coś wywnioskuję.
– Jutro czwartek – powiedziałam tęsknie. – Nie mogłabym pojechać do Charlotteniund? Nie będą mnie przecież szukać na wyścigach?
– Wariatka.
– Tam się ginie w tłumie.
Paweł nie był uparty, zastanowił się.
– Pod warunkiem, że zmienisz powierzchowność. W pierwszej kolejności kupisz perukę. Ubierzesz się inaczej i obejrzę cię, zanim się zaczniesz wygłupiać…
To ostatnie jego życzenie spełniłam, zanim zdążył wrócić z Malmö. Pomysłem natchnęły mnie czarne włosy, zaplecione w czterdzieści dwa warkoczyki, to jest coś, zrobić z siebie Murzynkę! Odrobinę rozepchnąć nos, powiększyć usta… Karnację miałam odpowiednią, koloru oczu pasował, mogłabym w tej postaci odbyć całą podróż, aż do ojczystej granicy!
Zawahałam się. Paweł będzie siedział koło mnie, a nie miałam najmniejszej ochoty prezentować mu się w postaci mazepy. Ciągle zależało mi, jeśli już nie na nim, skoro był nieosiągalny, to w każdym razie na jego zachwycie. Chciałam mu się przynajmniej podobać, co wobec tego ratować: życie czy uczucia mężczyzny…? W zagrożenie życia, prawdę mówiąc, nie bardzo wierzyłam, na uczucia wciąż miałam nadzieje…
Pomysł okazał się rewelacyjny, Paweł mnie nie poznał. Stanęłam przed nim przed drzwiami pokoju hotelowego, spojrzał, w oczach błysnęło mu zainteresowanie.
– Pani do mnie? – powiedział po angielsku. – Słucham.
– Wygłupiasz się, czy mówisz poważnie? – zaciekawiłam się w ojczystym języku.
Nie musiał odpowiadać, wyraz twarzy świadczył dostatecznie, wyraźnie z niego wynikało, że Murzynka wyszła mi pierwszorzędnie. Następne chwile nasunęły poważne podejrzenia, iż czarne kobiety podobają mu się bardziej niż białe, ale nie przejęłam się zbytnio. Nie ja się miałam tym martwić, tylko ta jego cholerna żona, dobrze jej tak!
Do telefonów szczęścia nie miałam, znów nie zastałam w domu ani Alicji, ani mojej teściowej. Z Mikołajem w ogóle przestało mnie łączyć, uporczywie wskakiwał zły numer, bo z tamtej strony odzywał się jakiś obcy facet. Ze zdenerwowania, mocno złagodzonego obecnością Pawła, zaczęłam wreszcie myśleć.
Możliwości były przede mną trzy. Pierwsza, najzupełniej praworządna, to porozumienie z władzą natychmiast po powrocie, a tutaj donos do duńskich glin. Paweł nie miał wątpliwości, że ów biznesmen-zleceniodawca nie tylko tkwi w aferze, ale nawet nią rządzi. Nazwisko miał, mogło być fałszywe, ale to już niech oni się tym zajmują, niemiłe było tylko trochę jego pochodzenie, rodak cholerny! Pomagierzy też z Polski, dużą przedsiębiorczość naród okazał i szybko się wmieszał w międzynarodowe eldorado. W kraju mogłam odebrać torbę od teściowej i zanieść policji albo poprosić ich grzecznie, żeby sami zabrali i cześć. Obywatelska postawa miała dwa manka menty, primo, musiałabym jakoś uzasadnić występy na dworcu Centralnym, secundo, zdegustowani przemytnicy mogliby się uprzeć przy odwecie i usunąć mnie z tego padołu. Perspektywa mało zachęcająca.
Drugą możliwość stanowił zwrot zagrabionego mienia chociażby przez proste odniesienie do owej przechowalni bagażu. Idiotkę, która nie ma pojęcia, co rąbnęła, zrobię z siebie z największą łatwością, stwarzając szansę ulgowego wyjścia z imprezy.
I trzecia możliwość, nic nie robić, niczego nie odnosić, a idiotyczną torbę utopić w Wiśle…
W tym miejscu zaprotestował Paweł, bo rozważania snułam na głos.
– Opamiętaj się. Daj sobie spokój z taką głupotą, znają twoje nazwisko i nie popuszczą. Tak naprawdę istnieją tylko dwie pierwsze możliwości, albo odzyskają swoje i odczepią się, albo zostaną wyłapani i przyciszeni.
Wyobraźnia podsuwała mi rozmaite obrazy, wybrałam ten, który budził jakieś nadzieje.
– Zatem to drugie. Kretynka odniosła cudzy pakunek. Może oddadzą w zamian torbę Mikołaja…
– Nie uwierzą, że nie zaglądałaś do środka.
– Nawet jeśli, to co? Myślałam, że to soda oczyszczona. Gorzej, że oni zajrzą i połapią się w drugiej aferze…
Nie udało nam się rozstrzygnąć kwestii. Paweł żądał, żebym się odczepiła od fałszerstw, twierdził, że w gruncie rzeczy nic mu nie grozi, wybroni się, weźmie dobrego adwokata. W oczy bije, że nie miał z tym nic wspólnego i żadnych zysków nie ciągnął, banknot narysował po pijanemu, matrycę obmacał też na bani, myślał, że to głupie żarty, nie ja jedna mogę z siebie robić kretynkę, on też potrafi udawać imbecyla! W dodatku może w ogóle do niego nie dojdą, jego odcisków palców mogą wcale nie mieć!
– Głupi jesteś! – zirytowałam się. – Wrobią cię wspólnicy, z dużym zapałem i w pierwszej kolejności!
– Pojadę do Stanów. Nie, lepiej do Afryki Południowej! już miałem stamtąd propozycje, ile jeszcze zostało…? Dwa lata do przedawnienia, te dwa lata przetrzymam, nawet nie pracując wcale! Tobie grozi więcej, idiotko, zrozum to wreszcie!
Nagle dokonałam odkrycia. Przyszła mi do głowy mieszanina tych wszystkich możliwości. Trzeba zrobić jedno i drugie razem, demonstracyjnie zwrócić im towar, a poufnie zawiadomić gliny. Z glinami dogadać się dyplomatycznie, przy pomocy mojej teściowej.
– Bo co? – spytał Paweł podejrzliwie.
– Bo ona ma byłego policjanta za stałego kochasia. Porządnie go ma, on ją kocha, możliwe nawet, że wzięliby.ślub, gdyby nie jej niechęć do ślubów. Znasz ją przecież. O ile wiem, on już wyszedł ze służby, ale robi za konsultanta i przez niego dałoby się wszystko załatwić bezszmerowo.
– To nie jest zły pomysł – zgodził się Paweł. – Masz się gdzie schować przez ten czas?
– Mam. Oficjalnie mieszkam w wynajętym pokoju u samotnej osoby na Mokotowskiej i tam jestem zameldowana. A naprawdę mam do dyspozycji mieszkanie mojej ciotki, ciotka jest w Szwecji i najwcześniej wróci za dwa lata, a wątpię, czy w ogóle. U córki siedzi, mojej kuzynki i waha się, czy nie wyjść za mąż, zdaje się, że ma kandydata. Lokal cudo, na Wilczej, trzy wejścia, przejście przez strychy i nie ma ciecia, mieszka w sąsiednim domu. Pies z kulawą nogą nie zwróci na mnie uwagi, mogę tam przywarować i wychodzić wyłącznie w postaci starszej pani. Nawet z laską, jakbyś chciał.
– Chcę. Boję się o ciebie cholernie.
– Wzajemnie…
Na wyścigi w Charlotteniund pojechałam w charakterze Murzynki. Obfitość przygarniętych z litości przez Danię południowych narodów sprawiła, że nie budziłam najmniejszego zainteresowania. Paweł załatwiał swoje, postanowiłam odetchnąć i odzyskać nieco równowagi, a nie było na to lepszego sposobu niż konie.
Pieniędzy miałam niewiele. Trzy pierwsze gonitwy przeleciały ulgowo, wyszłam z nich na zero, bo trafiłam fuksa dołem i zasadziłam się na piątą. 17 koni i tiers. Wychodziło mi, że ósemka powinna być trzecia, dobrać do niej dwa pierwsze…
Wyścigami zainteresowała mnie dziesięć lat temu moja teściowa. Pomysły miała genialne, ale niefart w grze, urodziła się w kwietniu, ci kwietniowi podobno zawsze przegrywają. Byłam w lepszej sytuacji niż ona, urodziłam się w styczniu i zdarzało mi się wygrywać, ale nie miało to wielkiego znaczenia, bo poddawanie się namiętności napełniało mnie szczęściem bez względu na rezultat. Koń z piątej gonitwy biegał po torze, przyjrzałam mu się, z rodziny Rangerów, te Rangery to zawsze były dobre konie. Miał przerwę dwumiesięczną, szedł pierwszy raz, piątka, łupał kopytami i pięknie wyrzucał tylne nogi, nie prezentując najmniejszych skłonności do galopu. Klacz w ogóle. A jakby tak na pierwsze miejsce tę Christinę Ranger…?
– Patrz, kurwa, za stówę dołem, o krótki pysk! – powiedział ktoś w pobliżu i przez moment wydawało mi się, że jakimś cudem tak świetnie opanowałam duński język. – Ty masz pojęcie, ile by płacili?
– A tam, dołem! – prychnął wzgardliwie ktoś drugi. – Wyrzuć w cholerę tego śmiecia, Ole powiada, że dwójka musi być w porządku. Wszystko do niej…
– Pierwsza gra, frajerze!
– No to drożej! Mam grać za stówę, wolę porządek niż dół. U mnie czwórka przychodzi, gramy dwa cztery?
– Jak przegramy, leżymy martwym bykiem. Mafiozo pieprzony grosza nie da, póki tej głupiej raszpli nie znajdziemy. W obrazach nic nie było.
– To gdzie ona to zadołowała? Nic innego nie miała, tylko te walizki…
Podziękowałam Bogu za pomysł Murzynki. Stałam tuż obok, nie zwrócili na mnie najmniejszej uwagi. Udało mi się nieznacznie spojrzeć na nich, rozpoznałam jednego, to on usiłował wyrwać bagaż Kajtkowi na lotnisku, być może towarzyszył mu ten drugi, ale na drugiego prawie nie patrzyłam. Szukają mnie, bardzo dobrze, na razie to ja ich znalazłam, należałoby to może wykorzystać…
Zdecydowałam się na Christinę Ranger, piątka pierwsza, ósemka trzecia, co będzie drugie? Nadawały się co najmniej trzy konie, może być, zagram trzy tiersy, piętnaście koron nie majątek. Wypełniłam papier do komputera i nauczona smutnymi doświadczeniami, postawiłam od razu. Już mi się kiedyś zdarzyło zapomnieć o wypełnionym formularzyku, moje typy przyszły i o mało mnie szlag nie trafił. Dobrze jeszcze, że były to faworyty, stratę tysiąca dwustu koron mogłam jakoś przeboleć, dwanaście tysięcy zadławiłoby mnie na śmierć.