Załatwiłam kwestię gry i delikatnie przystąpiłam do pracy śledczej. Rozmawiali swobodnie, polski język nie jest w Danii zbyt rozpowszechniony. Na uzyskanie personaliów nie miałam szans, ale dowiedziałam się, że jeden ma ksywę Patyk, a drugi Lawina. Patyk mówił po duńsku dość dobrze i z niezłym akcentem, ponadto rozumiał wszystko, z czego wynikało, że musi tu mieszkać już długo. Lawina operował angielskim. Ciekawiły mnie wyłącznie uwagi w ojczystym języku, tajemniczy Ole, typujący dwójkę, nie wstrząsnął mną, znałam takich wtajemniczonych, ale na dwójkę na wszelki wypadek popatrzyłam. No, owszem, wychodziła zarówno z programu jak i z prezentacji i wcale nie była pierwszą grą, tylko drugą. Bez Olego też bym ją grała. Dołożyłam jej trzy konie i zagrałam sześć porządków, bo od wieków wiedziałam, że na kłusakach nie odwracać nie wolno.
Ole mówił prawdę, dwójka przyszła, w dodatku z fuksem, zapłacili 180 koron i zaczęłam być zadowolona. Tiersa już miałam postawionego, dograłam jeszcze trzy porządki z piątką i znów zajęłam się śledztwem. Ciekawiły mnie ich zamiary w stosunku do głupiej raszpli, pojawiła się, być może, nikła szansa przeciwdziałania. Bałam się trochę, że w końcu wpadnę im w oko, ale ryzyk-fizyk, w każdej chwili mogłam zmienić wygląd zewnętrzny w damskiej toalecie. Usunięcie peruki, makijażu i tego z nosa nie wymagało więcej niż 10 minut.
– Ja tam nie wiem, Bolo naszklił, ja uważam, że ona tego wcale nie przywiozła – powiedział ponuro Lawina.
– Do trójki bym grał – odparł Patyk. – To co z tym zrobiła? Że rąbnęła, rzecz pewna, Bolo widział na własne oczy. I prosto do awionu, biegiem leciała do wagi, a przez głośnik pysk na nią darli. Bolo podobnież oka od niej nie oderwał, o zmyłce nie ma mowy.
Lawina prezentował większą skłonność do pracy umysłowej. Zgodził się na trójkę i zaproponował do niej moją piątkę, Christinę Ranger. Nie dość, że myślał, to jeszcze miał oczy w głowie.
– Toteż właśnie – rzekł następnie. – Gapił się jak chora krowa i nic więcej nie widział. Mnie się zdaje, że miała wspólnika albo co. Kto inny wziął towar i może też przyleciał. A ona tylko te walizki.
– Przez głośnik o innych nie pyskowali.
– No to co? Podręczny wziął, a resztę mógł oddać wcześniej i już go zaptaszkowali. I nas też stary skołował, tylko ta dziwka i ta dziwka. Patrzyłeś, czy kto inny nie ma zielonej torby?
– Nie. Nie było czasu.
– No więc właśnie.
Z przyjemnością upewniłabym ich, że oczywiście, pomysł jest słuszny, zieloną torbę miał gruby, zezowaty facet. Albo młoda panienka w wieku szkolnym z warkoczem do pasa. Albo rudy i piegowaty chłopak, wzrostu metr dziewięćdziesiąt. Nie miałam jak, chyba telepatycznie…
– A jak zostało, to nie nasza sprawa – stwierdził stanowczo Lawina. – I mogło zostać, człowiesiu, parę kilo proszku to ryzykowny interes, przez lotniska się bali i promem mogli sobie zaplanować. I z siódemką, trzy pięć siedem w kółko.
– Siódemkę grają.
– Wszystko grają. Po dychu…
– No dobra. Znaczy co, niech czatują w Warszawie?
– A niech. Na zawsze tu chyba nie przyjechała, wróci, to ją dopadną i powie, co z tym zrobiła…
Myśl, że nie planują natychmiastowego ukręcenia mi łba, była zdecydowanie pocieszająca. Szansa realizacji któregoś programu istniała, trzeciego najlepiej, oddać im torbę i podstępnie wykończyć całą szajkę…
Zamyśliłam się i zapomniałam, co gram. Christina Ranger wygrała swobodnie, druga przyszła czwórka, trzeciego miejsca nie uchwyciłam, siódemka albo ósemka. Poczekałam, aż zaświeciła tablica, ósemka! W pamięci błąkała mi się jakaś myśl o siódemce, cholera, grałam siódemkę…? Dlaczego, zgłupiałam chyba, przecież to ósemka wychodziła na trzecie miejsce! I co z tą czwórką, mam czwórkę…?
Obejrzałam bilety i nie uwierzyłam własnym oczom. Jak byk widniało na nich 5-4-8. Trafiłam fuksowego tiersa, pojedynczymi końmi, w jedną stronę! Nie do wiary!!!
Faceci, narkotyki, szajki i rozmaite niebezpieczeństwa wyleciały mi z głowy z furkotem. W upojeniu patrzyłam to na bilet, to na tablicę i czekałam ogłoszenia wypłaty. Żaden z tych trzech koni nie był ostro grany, powinni zapłacić przyzwoicie…
Głośnik zachrypiał, a równocześnie na tablicy zapaliły się cyfry, 27.220 koron. Rany boskie, prawie cztery tysiące dolarów!
Mignęło mi w głowie, że na wyścigi powinnam chodzić wyłącznie w postaci Murzynki, zakłębiły się problemy, jakie będę miała z tym w Polsce, gdzie mnie wszyscy znają, po czym u ramion urosły mi skrzydła. Co mi tam głupie szajki! Bez najmniejszych trudności zrobię z nich balona, podsunę myśl, na którą sami może by nie wpadli!
Diabeł mnie podkusił niewątpliwie. Specjalnie postarałam się podejść z biletem do kasy tuż przed nimi. Wdzięcznie przyjęłam gratulacje kasjera, wyłapałam zawistne spojrzenie i z życzliwym uśmiechem na prawie czarnej twarzy wysłuchałam uwagi o afrykańskiej małpie, która ma ślepy fart. Proszę bardzo, za te pieniądze mogę być afrykańską małpą, zawsze to lepsze niż głupia raszpla.
– Chłopcy – powiedziałam po angielsku z pięknym akcentem, który w każdym języku stanowił moją mocną stronę. – Słówko do szefa. Dama zabrała torbę przypadkiem i przez pomyłkę, nie ma pojęcia o zawartości i prawdopodobnie będzie chciała ją zwrócić. Nie należy jej płoszyć, niech wraca i oddaje. Ma ją w Warszawie.
Patrzyli na mnie wzrokiem najdoskonalej tępym. Gęby mieli otwarte, ale głos im z wnętrza nie wychodził.
– Ona się nazywa Chmielewska – dołożyłam, wymawiając własne nazwisko z szalonym wysiłkiem i wymyślnie zniekształcone. – Nikt tamtejszy nie powinien się przed nią ujawniać, lepiej, żeby poczekał na nią ktoś stąd, może jeden z was. Przyjdzie do tej samej przechowalni bagażu, z której wzięła towar. Porozumcie się z bosem.
Odblokowało ich i zdołali zamknąć usta.
– Skąd wiesz? – spytał śmiertelnie spłoszony i zdezorientowany Patyk.
– Co cię obchodzi? Może ją znam osobiście? Może działa jakaś kontrola? Może ktoś to stwierdził szczęśliwym przypadkiem? Nie wasza sprawa, a za trzy dni ona z tym pójdzie na dworzec. Koniec informacji.
– Hej, ty! – wrzasnął za mną Lawina, bo od razu zaczęłam się oddalać. – Od kogo wiadomość?
– Od tego, kto pilnował w Warszawie – odparłam przez ramię. – I nie znamy się wcale.
Zostawiłam ich, ciągle nieco otumanionych i postarałam się zniknąć z horyzontu, wykorzystując w tym celu restaurację. Przyszło mi na myśl, że wprowadziłam w łono szajki nieco zamieszania, ale tajemnicza kontrola, moim zdaniem, była w pełni możliwa. Zbyt duże pieniądze wchodziły w grę, żeby nie pilnował ich ktoś nie ujawniony, o kim nawet szef mógł nie wiedzieć.
Promienny nastrój dotrwał we mnie do końca wyścigów, miałam jednakże dość rozumu, żeby wyjść po ostatniej gonitwie przez wielką, damską toaletę na dole. Weszłam do niej jako Murzynka, opuściłam przybytek w charakterze Europejki, twarz i ręce umyłam, zmieniłam rajstopy, własne włosy zaczesałam na czoło, w ostatniej chwili zorientowałam się, że zostały mi jeszcze czarne uszy, naprawiłam pomyłkę. Nabyty przez Pawła płaszcz odwróciłam na lewą stronę, kraciastą podszewką do wierzchu, wyglądało to trochę dziwnie, ale już było ciemno i dziwność nie rzucała się w oczy. Przeszłam w tłumie, dostrzegłam wpatrzonego w wychodzących Patyka, Lawina prawdopodobnie czatował przy drugim wyjściu. Z daleka dojrzałam w umówionym miejscu białe volvo Pawła, wsiadłam bez pośpiechu i wyjaśniłam przyczynę przemiany.
– Wariatka – powiedział ze zgrozą. – Ile tych peruk w końcu będziesz miała…?! Po jakiego diabła w ogóle wymyśliłaś to całe kretyństwo?
– Żeby się mnie nie czepiali za wcześnie. Żeby się mnie wcale nie czepiali. Żeby myśleli, że jestem strasznie głupia i nawet patrzeć na mnie nie warto, nie mówiąc o usuwaniu z tego świata. Demonstracyjnie wymienię te torby, oddam jedną, zabiorę drugą i jeszcze będę grzecznie przepraszać…
– A jeśli tej drugiej już tam nie ma?
– Wtedy się zacznę martwić i spróbuję wywęszyć, kto ją zabrał. Ale mam nadzieję, że jest, bo optymizm mam w charakterze.
– Twój optymizm jest dla mnie bezcenny. Dobra, załóżmy sytuację pomyślną. Co powiesz glinom?
– Tu istnieje właśnie problem i potrzebna do tego moja teściowa.
Paweł zaniechał protestów. Znów zadzwoniłam do teściowej. Podniosła słuchawkę i ogłuszyła mnie jakąś panią Maciaszek. Coś było niedobrze. Zadzwonił Paweł.
– Ktoś u niej jest i podejrzewam, że gliny – oznajmił, odkładając słuchawkę. – Spróbujemy później. W razie czego… Czekaj, niech pomyślę… Nie, chciałem powiedzieć, że zostały mi jakieś chody, ale chyba nic. Nic jestem pewien. Za to wyjawię ci, ale zachowaj to przy sobie, nazwisko faceta, który powinien tkwić w aferze. Niejaki Dominik. Na wysokim stołku siedzi i wystrzegaj się go wszelkimi siłami, bo ta ekstra gnida…
Do mojej teściowej zadzwoniliśmy ponownie po godzinie, ale nie było jej w domu. Zaczęłam się niepokoić, gdzie, na litość boską, mogła się podziać, jeśli trafiły na nią gliny… Czy to przypadkiem nie ta cholerna torba…? W końcu pójdzie za mnie siedzieć, rany boskie…!
– Muszę wracać – powiedziałam z troską. – Muszę się dowiedzieć, co się z nią dzieje. Podrzuciłam jej to śmierdzące jajko, święci pańscy, nikt nie uwierzy, że ona nie ma o niczym pojęcia! Ty podobno wybierasz się do Belgii. O której wyjeżdżamy?
Paweł przyglądał mi się z dziwnym wyrazem twarzy. Pomyślałam, że teraz właśnie upewnił się ostatecznie w słuszności dokonanego wyboru zrezygnowania ze mnie i poślubienia tej swojej idiotycznej trzeciej żony. Rozgoryczyło mnie to nieco. Wszystko przez Mikołaja, oczywiście, no, niech tylko wrócę…!
– Miałem zamiar skoczyć jeszcze do tego mafioza -rzekł w zadumie mąż idiotycznej żony. – Dziś nie zdążyłem. Nawet znalazłem pretekst, ale rezygnuję. Z Joanną musisz się zobaczyć i pośpieszyć się trzeba, tu masz rację. Niech to piorun spali, podzwonię po ludziach z domu… Umówimy się na jakiś kontakt, będzie czas po drodze…
Pieniądze szczęścia może i nie dają, ale w wysokim stopniu ułatwiają życie. Cztery tysiące dolarów spadły mi jak z nieba, postanowiłam nie przyjmować ich posiadania do wiadomości. Lekko przyszły, lekko pójdą i niech je szlag trafi.
Dopiero we Frankfurcie, po rozstaniu się z Pawłem i znalezieniu miejsca w wagonie, przyszło mi do głowy, że popełniłam beznadziejny idiotyzm. Diabli wiedzą, czy nie jestem już poszukiwana, w dodatku wiedzieć o mnie może zarówno policja, jak i te cholerne szajki i mafie. A jeśli czatują…? W takich okolicznościach nic gorszego niż pociąg, między stacjami człowiek jest uwięziony, nie będę przecież skakać w biegu!
Bezwzględnie muszę ten głupi pociąg opuścić, a im prędzej, tym lepiej. Wygrane na wyścigach korony wymieniłam na dolary i wiozłam je w gotówce. Za cztery tysiące dolarów używany samochód można jeśli nie kupić, to co najmniej wypożyczyć, a z dwojga złego od pociągu lepszy byłby nawet rower. Kajak, do licha, gdyby jakaś rzeka płynęła w kierunku Warszawy!
Wysiadłam od razu w Rzepinie. Dużej ulgi doznałam, stwierdziwszy, że na stacji nikt na mnie nie czeka i nie usiłuje mnie zatrzymać, ale ostrożność postanowiłam zachować. Najwłaściwszym miejscem dla załatwienia zaplanowanej transakcji wydała mi się stacja benzynowa, możliwie duża i ruchliwa. Istniała taka, dojechałam do niej taksówką, starannie kryjąc przed kierowcą swoje zamiary.
Kontrolę paszportową miałam za sobą, nie podobała mi się, wygląd zewnętrzny odmieniłam zatem natychmiast po opuszczeniu pociągu, wykorzystując w tym celu kolejowy wychodek. Wdzięczna Opatrzności, że nie znajduję się w byłym Związku Radzieckim, gdzie żadne drzwi nie odgradzałyby mnie od ludzkich oczu, dokonałam metamorfozy najprostszej. Postarzyłam się. Wygrzebałam z torby szpakowatą perukę. Zmarszczki, worki pod oczami i bruzdy koło ust zrobiłam sobie dwoma pociągnięciami. No, może trzema… Pomyślałam, że najbardziej rzuca się w oczy odzież, zdjęłam oranżową apaszkę, na jesienny kostium włożyłam lekki płaszczyk, zmieniłam pantofle, to nie były już wysokie szpilki, tylko zwyczajne, średnie obcasy. Zmieniłam torbę, zamiast granatowej w białe paski miałam teraz białą w czerwone placki, równie wielką. Wyjęłam z niej torebkę, prezent od Pawła, przez całą podróż ukrywaną starannie i przewiesiłam przez ramię. Sama siebie bym nie poznała.
Facet w budynku stacji benzynowej był przystojny, sympatyczny i z całą pewnością dziwkarz, pożałowałam, że nie odmłodziłam się raczej o dziesięć lat, ale musiałam jednak wydawać się interesująca, bo blask mu w oczach zapłonął. Może lubił starsze panie. Powiedziałam, że chcę kupić samochód, byle jaki, obojętnie co, z wyjątkiem małego fiata, może być bardzo używany. Mogę go także wypożyczyć, a w zastaw dam pieniądze, warunki do omówienia. Nie wiem, co w tym jest, ale dziwkarstwo z reguły dodaje im bystrości, chłopak złapał sens transakcji w mgnieniu oka i poczuliśmy do siebie wzajemną życzliwość.
– Idziemy! -powiedział krótko.
Wcale nie poszliśmy, tylko pojechaliśmy. Podróż trwała cztery minuty, w eleganckiej posesji na skraju miasta roztargniony osobnik przyznał, że owszem, chce się pozbyć tego starego pudła, polonez to jest, w niezłym stanie, ale na co mu tyle pojazdów. O ile zdołałam się zorientować, produkował dachówkę, na podwórzu stał mercedes, a w garażu, razem ze starym polonezem, drzemał nowy nissan. Załatwiliśmy wypożyczenie, z tym że potem go wezmę albo nie, decyzję podejmę za tydzień, pośrednictwo wypadło niedrogo, sto dolarów, wsiadłam razem z kluczykami i kartą rejestracyjną. Benzyny tylko w nim brakowało, musiałam wrócić do pompy i dopiero potem ruszyć w siną dal.
Pod pompą stał fiat 125, a benzynę nalewała sobie facetka z potworną szopą kręconych, czarnych włosów. Skończyła nalewanie, otrząsnęła ostatnie krople i w tym momencie zbliżył się do niej osobnik, na widok którego coś mnie tknęło. Wstrzymałam się z wysiadaniem, chociaż nogi już miałam na zewnątrz. Osobnik był tuż, facetka uniosła szlauch z zamiarem powieszenia i może jej ręka drgnęła albo co, bo przycisnęła wajchę. Potężny strumień benzyny chlusnął facetowi prosto w twarz.
Następne dziesięć minut pozwoliło mi spokojnie napełnić bak, zapłacić i odjechać, nie zwracając niczyjej uwagi. Połowa stacji benzynowej dostała konwulsji ze śmiechu, a połowa o mało się nie pobiła. Facetka ruszyła we łzach, rozwalając kosz na śmieci i przejeżdżając czyjś zasobnik, z którego trysnął olej, za nią rzucił się w pogoń właściciel oleju. Oddaliłam się w przeciwnym kierunku.
Bez najmniejszych przeszkód, aczkolwiek późną nocą, dojechałam do rodzinnego miasta i zatrzymałam się pod domem mojej ciotki. Znalazłam nawet na podwórzu miejsce na parking. Klucze od jej mieszkania miałam przy sobie, wszystkie klucze nosiłam zawsze w pakownych kieszeniach fufajki. Nie była to stosowna pora na załatwianie czegokolwiek, poza tym, ogólnie biorąc, miałam dość.
Działalność rozpoczęłam od rana.
Z teściową nie łączyło mnie wcale, tak samo z Mikołajem, czwórka na początku numeru okazała się nieosiągalna. Ciemniało mi w oczach z każdą minutą bardziej, zdecydowałam się pojechać najpierw do niej. Polonez pracował bez żadnych fanaberii, benzynę miałam, bo dolałam ponownie po drodze. Ledwo wsiadłam, przyszło mi do głowy, żeby zaryzykować i zawadzić o ten piekielny dworzec.
Za ladą bagażową stał zupełnie inny facet, co rozpoznałam głównie po wąsach. Tamten był ogolony, niemożliwe, żeby przez tydzień wyrosło mu na twarzy coś tak potężnego. Wyczekałam chwili, kiedy innych klientów nie było.
– Przepraszam pana, mam kłopot – powiedziałam grzecznie. – Pańskiemu zmiennikowi zostawiłam pakunek, taki nietypowy, bez pokwitowania i było to parę dni temu. Włożył go pod ladę, uprzejmość mi zrobił. Kiedy mogłabym go zastać?
– Zależy, któremu zmiennikowi – odparł facet, patrząc na mnie w zadumie. – Bo ja tu jestem trzeci.
– A dwóch pierwszych co?
– Dwóch pierwszych nie ma.
– To widzę. Może mi pan powiedzieć, kiedy będą?
– Nie.
– Co nie?
– Nie mogę pani powiedzieć.
– Dlaczego pan nie może? Tajemnica służbowa?
– E tam. Obaj chorzy. Skąd ja mam wiedzieć, kiedy wyzdrowieją?
Miło nawet ze mną rozmawiał i całkiem życzliwie, ale uparcie patrzył gdzieś za moje plecy, co mi się zaczęło nie podobać. Przypomniałam sobie, że sama poradziłam szajce poczekać na mnie w przechowalni bagażu, możliwe, że radę potraktowali poważnie. Nie miałam akurat wielkiej ochoty na kontakt z nimi, bo bez teściowej idiotyczna torba była mi niedostępna.
– Ja tu jeszcze przyjdę – obiecałam solennie. – Ale może zdoła mi pan powiedzieć, gdzie mogłabym o tych pańskich zmienników zapytać? I może pan zajrzy pod ladę, czy nie leży tam zielona torba? Nie chcę jej panu wydzierać, poczekam na tamtego pana, który powinien mnie pamiętać, chciałabym tylko wiedzieć, czy ona tu jest.
Zajrzał bez protestu, patrzył nawet dość długo i wyprostował się.
– Nie leży.
Tajemnicza siła kazała mi się odwrócić. Od strony kiosku Ruchu zbliżyło się ku mnie jakichś dwóch, zza boksów pojawił się trzeci. Równocześnie do lady dobiło liczne towarzystwo, cztery dorosłe osoby z dwojgiem dzieci, wykorzystałam ich, przepchnęłam się tam, gdzie jeszcze było wolne od przeciwników i szczęśliwie trafiłam na ruską wycieczkę, która z potworną kupą tobołów zjeżdżała na peron. Nie zjeżdżałam razem z nimi, z drugiej strony pod ścianą ruszyłam ku wyjściu.
– Ty! Proszę pani! -syknęło coś za moimi plecami. Obejrzałam się. Za mną wałkowała się po ścianie niejaka Pszczółka. Pokiwała na mnie gestem brody i dłonią wskazała, że mam zmienić kierunek i pójść za nią. Spełniłam jej życzenie.
Z Pszczółką zawarłam znajomość przed trzema laty, przy okazji dekorowania nocą małej witryny sklepowej. Drzwi zewnętrzne trzymałam otwarte, bo niekiedy musiałam wychodzić na ulicę i spoglądać na własne dzieło. W jednym z takich momentów usłyszałam pośpieszny stukot obcasów i wpadła na mnie dziewczyna, pijana z pewnością, ale znacznie bardziej przerażona.
– Schowaj mnie! -wyszczekała. – Bądź człowiek! Byłam człowiek, usłyszałam pogoń, wepchnęłam ją do sklepu i zaryglowałam drzwi. Nadleciało dwóch facetów, jeden miał pysk, za który bez sądu należało mu się dożywocie, przyhamowali przed oświetloną i rozbebeszoną wystawą i zaczęli szarpać drzwi. Na szczęście w tym momencie nadjechał i zatrzymał się radiowóz, wówczas jeszcze milicji, faceci prysnęli, władza zaś zainteresowała się mną, bo ukazałam się za szybą. Dałam im dowód osobisty, upoważnienie właścicielki i zlecenie na nocną robotę, zapewniłam, że remanent nie będzie potrzebny, bo z posiadaczką sklepu znamy się od lat i dekoruję jej tę wystawę po raz jedenasty. Uwierzyli i odjechali.
Dziewczyna cały ten czas przesiedziała pod ladą, ze strachu trzeźwiejąc. Wyjaśniła, że ci dwaj gonili ją w nerwach z zamiarem ciężkiego skrzywdzenia, do jutra im przejdzie i zdoła się usprawiedliwić, a teraz myślą, że mają z nią porachunki. Rodzaju porachunków nie sprecyzowała, za to przysięgła mi dozgonną wdzięczność. Podała imię, Pszczółka, tak ją nazwali, bo jest bardzo pracowita, żadnemu gościowi nie przepuści, ona ze wsi i chce się wzbogacić.
Nie robiła wrażenia kurtyzany, którą czeka majątek, raczej przeciwnie. Umoralniająco spytałam, czy nie wolałaby jakiejś innej pracy, bo, moim zdaniem, ten zawód to ciężki chleb. Westchnęła, przyznała mi rację, ale na tym się skończyło. Na zmianę profesji nie miała ochoty. Nie jestem Armia Zbawienia i siłą jej nawracać nie będę, wzruszyłam ramionami, pozwoliłam jeszcze trochę posiedzieć w oczekiwaniu, czy tamci nie wrócą, po godzinie wyszła boso, z butami w ręku, żeby nie robić hałasu. Spotkałam ją później jeszcze ze trzy razy w rozmaitych miejscach, wrażenie robiła wcale nie lepsze, widocznie, mimo pracowitości, nie wiodło jej się zbyt dobrze, kłaniała mi się i porozumiewawczo mrugała. Teraz napatoczyłam się na nią piąty raz.
Biegiem prawie doprowadziła mnie na peron pociągów podmiejskich i wepchnęła do elektrycznego do Pruszkowa.
– Nie zdążyli za nami – stwierdziła z zadowoleniem, spoglądając przez szybę w chwili, gdy pociąg ruszał. – To te ruskie, jak się walą, to i taranem nie przejdzie. Ja wszystko widziałam i muszę pani powiedzieć, co tam było, bo mnie się zdaje, że na panią czatują.
Podzielałam jej pogląd. Usiadłyśmy w kącie.
Trochę jej ta relacja wychodziła chaotycznie, ale udało mi się zrozumieć, że podejrzała i podsłuchała kilka wydarzeń i rozmów, z czego pierwsze przypadkiem, a resztę specjalnie. Ułożyłam to sobie chronologicznie. Świadkiem mojego występu nie była, za to potem na własne oczy widziała, jak wsiadłam z torbą do autobusu. Następnie trafiła przypadkiem na moment, kiedy mój bagażowy, kończąc dyżur, zabrał spod lady dużą, zieloną torbę i oddalił się razem z nią, przez nikogo nie zaczepiany, potem zaś usłyszała, jak o tę torbę i o facetkę, która ją zostawiła, ktoś pytał jego zmiennika, zmiennik nic nie wiedział, a ona nie słuchała dalej, bo jeszcze nie zgadła, że to o mnie chodzi, aczkolwiek pamiętała, że do autobusu wsiadłam z torbą. Taką samą akurat zabrał bagażowy, rozdwojenia toreb nie rozumie do tej pory. Następnie ten pierwszy bagażowy znów przyszedł na dyżur z torbą i tak gdzieś pod koniec zrzucił sobie na nogę jakiś ciężar z półki, drewnianą skrzynkę chyba. Zabrało go pogotowie, ale przytomny był i swoje rzeczy wziął, w tym torbę spod lady. Następnie znów podsłuchała, jak jakiś inny umawiał się z bagażowym w kwestii facetki, która przyjdzie po torbę, co z tą torbą, jak rany…? Opisał facetkę dokładnie i wtedy zgadła, że to ja. Ci wszyscy bagażowi mają jakąś sitwę z Turkami, a możliwe, że także z ruskimi i jej się zdaje, co tam zdaje, ona wie na pewno, że czasem dowożą narkotyki. Jeden, nie ten mój, tylko drugi, od jednych bierze, a drugim wydaje, nic ją to nie obchodzi, więc nawet nie wie, czy są to ciągle ci sami, czy różni. Potem udało jej się usłyszeć, jak się zmawiali, dwóch miało zająć bagażowego, a trzeci przeszukać przechowalnię, bo ta torba mogła być gdzieś tam schowana. Jak się nie znajdzie, mają dopaść facetkę, znaczy chyba mnie, i przycisnąć zdrowo, a ona dobrze wie, jak takie przyciskanie wygląda i nie życzy mi tego. W dodatku pytały o mnie gliny, tajniak jeden z kolejnym bagażowym gadał, z tym akurat, co jest teraz, bagażowy miał dać znak, jak się tylko pokażę, a szczególnie, jak zacznę gadać o torbie. Ona uważa, że tę torbę ma bagażowy ze złamaną nogą i tak się składa, że ona wie, gdzie on mieszka, bo raz ją wziął do siebie, ja k jego żony niebyłe. Darmo, tylko za to, żeby mogła sobie czasem w tej przechowalni posiedzieć, walizki oddają i zaraz widać, czy będą mieli chwilę czasu na rozrywki. Wyspecjalizowała się w tej metodzie.
Z dworca Zachodniego wracałyśmy oddzielnie. Zanim wysiadłam na Centralnym, zmieniłam zdanie i zdecydowałam wszelkie wizyty zacząć od Mikołaja, Wściekłość na niego roznosiła mnie i ćmiła umysł, musiałam pozbyć się furii, żeby działać dalej przytomnie. Zawartość upiornej torby wypełniła mi świat, powie, co do niej wepchnął, albo go pazurami rozszarpię na sztuki!
Nie obchodziła mnie baba z przeciwka, niech wygląda do upojenia, niech przelezie cała przez ten swój wizjer! Bez tchu, ale za to w rekordowym tempie, przebyłam piekielne schody. Nie patrząc, bo i tak mi było ciemno w oczach, zapukałam do drzwi, najpierw delikatnie, potem mocniej, potem rąbnęłam pięścią. Umarł tam, czy co…? Może wyszedł z domu, może w ogóle łgał na temat tego kręgosłupa, może naprawdę nic mu nie jest… Szlag mnie trafi, zostawię mu kartkę…
I dopiero w tym momencie, szukając na drzwiach miejsca, gdzie mogłabym tę kartkę wetknąć, ujrzałam plomby. Trzy paski papieru z urzędową pieczęcią, przylepione do futryny. Ki diabeł…? Prawdziwe czy sam je wyprodukował w jakichś tajemniczych celach? Był zdolny do takich mistyfikacji, ale na wszelki wypadek zrezygnowałam z kartki. Zawahałam się, spróbowałam ukoić nieco wewnętrzne żywioły i nieco się zastanowić.
W sytuacjach podbramkowych myśl działa ze zdwojoną szybkością, a tu mnie nagle ostro tknęło. Coś mi niegdyś ględził Mikołaj o średnim aparacie partyjnym. Ci na wierzchu, zadufani w sobie, podobno wierzyli święcie w dożywotność synekury i nie zabezpieczali się wcale, nie zależało im na własności i prawnym posiadaniu, bo mieli przydzielone, ci średni natomiast prezentowali albo więcej rozumu, albo więcej chciwości i zadbali o swoją przyszłość. Nie wszyscy może, niektórzy. Wśród tych niektórych był taki jeden…
Za skarby świata nie mogłam sobie przypomnieć, jakiego rodzaju był to pracownik. Z ochrony? Z księgowości? Jakiś sekretarz? Doradca albo może kontroler? Bóg raczy wiedzieć, jakie oni tam mieli wydziały i stanowiska, Mikołaj nie mówił wyraźnie, a ja nie starałam się zapamiętać, ale ów jeden był zdecydowanie interesujący. Z wypowiedzi Mikołaja wynikało, iż jest to człowiek przyzwoity, oburzony na generalne oszustwo i skłonny do przeciwdziałania. Współpracowali nawet, Mikołaj, rzecz jasna, obdarzył go zaufaniem, bez przesady, ledwie trochę, ale dostatecznie, żeby sobie zaszkodzić. Później wyszło na jaw, że się rąbnął, jak zwykle, facet go kantował, symulował współpracę dla wyciągnięcia informacji, a może nawet dla wyrwania mu dowodów rzeczowych. Dokumentów zapewne, bo cóż by to mogło być innego? Coś uzyskał, w wiedzy Mikołaja zorientował się na pewno i Mikołaj zaczął się go bać. Nie był to lęk o siebie, tylko troska o dzieło. Podstępnie wydarłszy tajemnice, mógł zniweczyć efekty wszystkich jego starań, w dodatku wyglądało na to, że on właśnie trzyma rękę na pulsie intratnych szwindli. Z niewiadomych przyczyn Mikołaj nic mu nie mógł zrobić.
Ledwo mnie ta wiedza musnęła, bo działo się to już w ostatnich chwilach naszego związku, ale chodziło mi po umyśle, że owa gnida jakoś miękko wylądowała i poszła w górę poza aparatem partyjnym. Mikołaj miał coś na niego. Pojęcia nie miałam, co to mogło być, może świadectwo z miejsca pracy, może legitymacja służbowa, a może jakieś inne draństwo, w każdym razie facet zaczął się bronić i mógł teraz Mikołaja usadzić. Kto wie, czy nie dotyczyła go i ta afera z fałszerstwami…
Jedno było pewne, faceta mianowicie można było rozpoznać po wyglądzie zewnętrznym, który podobno był charakterystyczny. Na czym ta charakterystyczność polegała, też nie wiedziałam nigdy, zez to był czy krótsza noga, coś w każdym razie rzucającego się w oczy. U Mikołaja bywał, a zatem jego powierzchowność musiała być znana tej gangrenie z wizjerem.
Nie kochałam baby nad życie. Nic właściwie przeciwko niej nie miałam, dla Mikołaja była użyteczna, ale promieniowało od niej ku mnie przez zamknięte drzwi coś takiego, że w moim wnętrzu wybuchała żywiołowa niechęć. Nie zamierzałam z nią rozmawiać, do tego stopnia bym się nie przemogła, ale należało może podpuścić policję…? Powiedzieć im wszystko, niech wymaglują to przyrośnięte do wizjera oko, niech zezna, co widziała. Mikołaja odwiedzała bardzo ograniczona ilość osób, taki z charakterystycznym wyglądem był zapewne tylko jeden. Niech go odnajdą, dopadną, przyduszą…
Wszystko to, zdenerwowana, niespokojna i wściekła, zdążyłam pomyśleć w ciągu mniej więcej trzech sekund, po czym nagle usłyszałam głos z dołu. Damski. Młody i dźwięczny.
– Gdzie się tam pchasz? Czyś oszalała? Adela! Jeszcze ci mało tych schodów? Adela! Wracaj! Chodź tu natychmiast! O Boże, ta suka do grobu mnie wpędzi!
Coś z dołu dążyło ku górze. Weszłam kilka stopni wyżej, bo włażenie w oczy wszystkim lokatorom wydało mi się niepożądane, baba z przeciwka wystarczała najzupełniej. Doniosłaby na mnie w razie czego i przez nią byłabym podejrzana… Na schodach w dole pojawił się pies, ściśle biorąc, suka, wielka wilczyca. Szła na czwarte piętro ostrożnie, czujnie, na ugiętych łapach i ze zjeżoną sierścią. Zaniepokoiłam się, czy nie wiedzie jej jakaś tajemnicza niechęć do mnie, chociaż na ogół przez całe moje życie wszelkie psy i koty pozostawały ze mną w przyjaźni. Delikatnie przesunęłam się wyżej, aż do półpiętra.
Pani wzywała psa z trzeciego piętra, spoglądając nad poręczą.
– Adela! Nie idę za tobą! Czego ty tam szukasz, zapomniałaś, gdzie mieszkasz? Adela!
Suka dotarła na czwarte piętro, ciągle zjeżoną i pełna napięcia. Podsunęła się pod drzwi cholernej baby z wizjerem. Zastygła na kamień, węsząc pod progiem, głucha na apele, skupiona straszliwie, zajęta bez reszty czymś, co tam czuła, po drugiej stronie. Trwała tak przez chwilę, po czym ułożyła płasko sierść na grzbiecie, usiadła, uniosła łeb do góry i zawyła przeraźliwie.
– Jezus Mario! – powiedziała ze zgrozą jej pani na dole. – Adela…!!!
Suka wyła przerażająco i melodyjnie, zmieniając natężenie i wysokość dźwięku, z siłą, która roznosiła to wycie po całej klatce schodowej. Na piątym i trzecim piętrze równocześnie szczęknęły jakieś drzwi, na czwartym nikt niczego nie otwierał, ale z jednego wnętrza dziecięcy głosik dopytywał się rozpaczliwie „kto tam?” Nie miałam gdzie się podziać, zrezygnowałam z konspiracji, bo osoba z piątego piętra zobaczyła mnie od razu.
– Co się tam dzieje? – spytała, przechylając się przez poręcz. – To pani pies?
Nie musiałam odpowiadać, uczyniły to za mnie dwie osoby z dołu, właścicielka suki i jakiś facet. Nie wytrzymali, wbiegli na czwarte piętro, właścicielka, śliczna, młoda dziewczyna, dopadła wyjącej gangreny i runęła przy niej na kolana.
– Adela! Psiunia kochana, co ci się stało? No już, już, wszystko dobrze, o co chodzi?!
Suka łagodnie wyjęła łeb z rąk pani i z uporem odwalała swoją robotę. Zmieniła tylko sposób wycia i teraz już bardziej popłakiwała, nie pozwalając się odciągnąć od drzwi baby. Dziewczyna zdenerwowała się do szaleństwa, towarzyszący jej facet przyglądał się z uwagą.
– Coś tam wywęszyła – zaopiniował. – Pani zadzwoni, na wszelki wypadek.
– Nie chcę – powiedziała stanowczo właścicielka rozpłakanej Adeli.
– No, co też pani? Tam się może coś stało! Gaz się ulatnia albo co. Kto tam mieszka, panie wiedzą?
– Jedna taka – odezwała się facetka z góry, ciągle przechylona przez poręcz. – Samotna kobieta, jeszcze młoda i zdrowa. Chyba jej nie ma, bo by wyjrzała.
Rzuciłam okiem ku górze, nieco zaskoczona. No owszem, ta z piątego piętra musiała już być na emeryturze od dobrych dziesięciu lat, jakim cudem jeszcze żyła, mieszkając tu na piątym piętrze, nie potrafiłam zrozumieć, ale w końcu jakieś kobiety zdobywały podobno himalajskie szczyty. Baba od Mikołaja mogła wydawać się jej młoda, dwadzieścia lat różnicy z pewnością między nimi istniało. Dziecko za drzwiami umilkło, pewnie podsłuchiwało przez dziurkę od klucza. Facet, jedyny mężczyzna w tym towarzystwie, poczuł się widać zmuszony swoją męskość okazać, bo podszedł do drzwi baby stanowczym krokiem i nacisnął dzwonek. Długi terkot dobiegł z wnętrza.
Uważałabym, że baby nie ma, skoro do tej pory nie sprawdziła, co się dzieje, gdyby nie upór suki. Uwalniała łeb z rąk pani i nadal usiłowała wyć.
– Och! – powiedziała nagle śliczna dziewczyna z przestrachem. – Ona ma rację. Tu chyba coś śmierdzi, ale to nie gaz…
Pozbyłam się resztek wątpliwości w kwestii sytuacji za drzwiami i pomyślałam o sobie. Mikołaj zaplombowany, przy babie pies wyje, porzućmy wszelką nadzieję. Facet okazał się hydraulikiem, przyszedł zmieniać syfon na drugim piętrze i wlazł na górę z ciekawości. U dziewczyny w mieszkaniu był telefon, zdecydowali się zadzwonić po policję i pogotowie. Nie wtrącałam się w obrady, powoli i nieznacznie schodziłam w dół, na pierwszym piętrze stała w otwartych drzwiach staruszka o lasce, zatrzymała mnie, zachłannie pytając, co się stało. Wyjaśniłam, że nie wiadomo i zaraz się będzie sprawdzać. Udało mi się w końcu osiągnąć ulicę.
Co do zeznań świadków, nie miałam złudzeń, zauważyli mnie wszyscy, ale była nadzieja, że każdy powie co innego.
Płci może mi nie zmienią, ale będę wszystkim, od młodej panienki poczynając, na starej gropie kończąc i może nawet okażę się garbata. Mikołaja pewnie przymknęli, przewidywał to i dlatego pozbył się torby, żeby on pękł siedem razy, a baba trupem padła ze zwyczajnego zdenerwowowania.
Na litość boską, gdzie jest ta moja cholerna teściowa…?!!!
Pojechałam prosto do niej. Nie zastałam jej w domu. Uważnie obejrzałam drzwi i w dziurce od klucza zostawiłam kartkę. Oznajmiłam na niej, że jestem u ciotki i czekam, nie podpisałam się wcale, wybiegłam i pojechałam szukać bagażowego.
Wedle informacji Pszczółki mieszkał w Wilanowie. Znalazłam go dzięki dodatkowym znakom orientacyjnym. Był to mały i już dość wiekowy domek jednorodzinny, stojący tuż obok willi ze śmieszną, kamienną wieżyczką. Kiedy dzwoniłam do drzwi, przyszło mi na myśl, że należało ubrać siew fufajkę, ten człowiek mnie nie pozna. Trudno, nie wracam, już i tak cud boski, że nikt mnie do tej pory nie dopadł, ani policja, ani żadna szajka, diabli wiedzą co się dzieje, ale coś grubszego z pewnością, niech wykorzystam ślepy fart!
Z wnętrza dobiegły mnie dziwaczne odgłosy, stukot, szuranie, zbliżały się, ktoś otworzył bez głupich pytań. Z ulgą zgoła bez granic ujrzałam faceta z nogą w gipsie, na Szwedkach. Poznałam go, to był on, ten mój anielski bagażowy!
– Dzień dobry panu – powiedziałam żywo. – Nie wiem, czy pan mnie poznaje i nawet wątpię, bo jestem inaczej ubrana, ale to ja zostawiłam u pana zieloną, foliową torbę i nie odebrałam jej. Zrobił mi pan grzeczność, przedtem pytałam pana o boksy bagażowe, a potem, zdaje się, zrobiłam zamieszanie. Uszkodziłam przypadkiem jakiegoś faceta, przypomina pan sobie…?
Stał i patrzył na mnie z twarzą i oczami bez wyrazu. W pośpiechu zastanawiałam się, czym i w jaki sposób mogłabym mu siebie przypomnieć i nagle dotarło do mnie, że na głowie mam rudą perukę, na twarzy kamuflaż w postaci makijażu, a na reszcie figury kraciasty kostium. Fufajka, rzeczywiście, należało w pełni upodobnić się do siebie, a nie występować w całkowicie odmiennej postaci!
Wciąż w milczeniu, z wyraźnym powątpiewaniem, usunął się nagle i zrobił mi miejsce, żebym mogła wejść do środka. Pomyślałam, że to na nic, nie przekonam go, muszę zdjąć te warstwy maskujące, w samochodzie mogę dokonać metamorfozy, mam lusterko i kosmetyki. Zamiast wejść do wnętrza, cofnęłam się.
– Rozumiem, pan mnie nie poznaje. Zaraz wrócę… Gwałtowny szurgot, który rozległ się gdzieś za nim, nic mi w pierwszej chwili nie powiedział, dopiero w połowie drogi do samochodu zrozumiałam, co się dzieje. Obejrzałam się, z domku wyskakiwał jakiś obcy facet. Przytomność umysłu wróciła mi w mgnieniu oka, zrobiłam światowy rekord sprintu, wystartowałam polonezem, kiedy przeciwnik miał do mnie jeszcze dobre pięć metrów. Za nim leciał drugi. Nawet jeśli gdzieś tam, w ukryciu, postawili samochód, ku mnie ruszyli piechotą, zanim do niego wrócą…
Do mieszkania ciotki dotarłam bez przeszkód, za to silnie zdenerwowana. Byłabym zostawiła samochód pod knajpą na Wilanowie i udała się dalej taksówką, ale zreflektowałam się. Za dużo strat ponoszę, torby Mikołaja nie mam, torebka, którą u niego zostawiłam, chyba mi przepadła, torby tej narkotycznej szajki też nie odzyskałam, golf jest mi niedostępny, jeśli teraz stracę i poloneza, którego może ukradną, w końcu zejdę do zera. Mikołaj prawdopodobnie siedzi, moja teściowa możliwe, że też, co ja mam zrobić, nieszczęsna…?!
Zadzwoniłam do majora Borowickiego, amanta teściowej, nie było go w domu. Zadzwoniłam do Zosi, o niczym nie wiedziała. Zadzwoniłam do Europejskiego i trafiłam na Ankę.
– Nie wiesz przypadkiem, co się dzieje z naszą teściową? – spytałam ostrożnie.
– Nic chyba – odparła. – Szuka ciebie, pytała, czy nie dzwoniłaś. Kazała ci powiedzieć, że Mikołaj nie żyje.
Rąbnęła mnie jak toporem.
– Co…?!
– Mikołaj nie żyje. Postarałam się złapać oddech.
– Bo co? – spytałam ostro.
– Podobno zamordowany…
W obliczu tej informacji trzęsienie ziemi byłoby rozrywką. Jezus Mario, torba…! Torebkę mi diabli wzięli, stara, bo stara, ale miałam tam mnóstwo rzeczy…! Zamordowany, niczego się od niego nie dowiem, szlag jasny żeby to trafił i wszystkie pioruny…!
Śmiertelna pretensja do Mikołaja, że pozwolił się zamordować, zanim zdążył mi cokolwiek wyjaśnić, na kilka chwil wypchnęła wszelkie inne uczucia.
– Co za świństwo! – wyrwało mi się z ciężką urazą i zdołałam się opamiętać. -Jak to, czekaj… Kiedy?! Dlaczego?! Jak to się stało?!
– I ty jesteś podejrzana. Poczekaj chwilę – powiedziała pośpiesznie Anka i przeszła na język angielski, zwracając się do kogoś w hotelu. Słyszałam, jak tłumaczyła mu, że dolary ostatnio zdrożały.
Przeczekałam to. Przez ten czas usiłowałam odzyskać bodaj odrobinę równowagi. Co za draństwo podłe ten Mikołaj mi zrobił, to ludzkie pojęcie przechodzi! I jak mógł w ogóle do tego dopuścić, ostrożny do obłędu, spodziewał się przecież czegoś, pod tramwaj podłożyć i o kant tyłka potłuc te jego zabezpieczenia! Powiem mu, co o ty myślę, chała, nic mu nie powiem, chyba że na tamtym świecie. Co za szczęście, że już dawno wybiłam go sobie z głowy! Jestem podejrzana, ciekawe dlaczego, a, prawda, baba z przeciwka musiała mnie widzieć…
Anka wróciła do telefonu.
– Ona mówi, że musi się z tobą zobaczyć – powiedziała szybko. – Szuka cię w strasznych nerwach, mówi, że zniknęłaś. Masz się ustabilizować i czekać na nią albo co. A policja ma twoją torebkę. Cześć, zobaczymy się przy okazji.
Odłożyła słuchawkę, zanim zdążyłam się odezwać. Zastanowiłam się, w porządku, zostawiłam wiadomość w dziurce od klucza, może nikt jej nie ukradnie. Mogę czekać. Poza tym przyszło mi do głowy, że zyskałam dużą ilość materiału do przemyśleń. Jak to dobrze, że mieszkanie ciotki zaopatrzone jest w trwałe produkty spożywcze, krewetkami i ślimaczkami z puszki mogę się żywić z przyjemnością. Piwa tylko brakuje, ale to załatwię bez problemu…
Wiadomość od psa dotarła do kapitana Frelkowicza akurat w chwili, kiedy przesłuchiwał babę, nie budzącą w nim najmniejszej sympatii. Babą byłam ja. Złapali mnie w golfie mojej synowej i doznali chyba głębokiego rozczarowania, bo mieli prawie pewność, że łapią właśnie ją. Niepotrzebnie go używałam, należało posługiwać się taksówkami.
Pierwsze dziesięć minut przebiegło mniej więcej normalnie. Wyjaśniłam, że samochód pożyczyłam od niej jeszcze przed tym wszystkim, a potem jakoś nie miałam kiedy oddać, w co nie uwierzyli za grosz, następnie zaś dowiedziałam się, że moja synowa uciekła im w Rzepinie. Zdumiało mnie to śmiertelnie.
– Gdzie…?!
– W Rzepinie.
– A cóż, na litość boską, ona robiła w Rzepinie?!
– Prawdopodobnie wracała do Polski pociągiem…
– Przecież miała bilet na samolot! -wyrwało mi się niepotrzebnie.
– No właśnie. Miała. A wracała pociągiem. Prawdopodobnie wysiadła z niego, bo w Rzepinie już była samochodem, dużym fiatem. Miała czarną perukę. Oblała benzyną tamtejszego wywiadowcę i uciekła. Nie upieramy się, że to ona zabiła Mikołaja Torowskiego, ale sama ściąga na siebie wszystkie podejrzenia. Jeżeli nie popełniła zabójstwa, po co robi takie rzeczy?
– Sama chciałabym to wiedzieć – odparłam najszczerzej w świecie i zaniepokoiłam się porządniej. O co tu w ogóle chodziło? Była u tego Mikołaja, to pewne, pokazali mi jej odciski palców, twierdzili, że wyniosła torbę, zgadzało się. Poczułam się skołowana doszczętnie i nawet nie zamierzałam tego ukrywać.
Kwestia ukrywania czegokolwiek albo nie straciła jednakże nagle znaczenie, bo zadzwonił telefon. Po tym telefonie kapitan pamiętał o mojej obecności jeszcze tylko przez jedno zdanie.
– Nie – powiedział głosem jakby nieco znękanym. – Najmocniej przepraszam, wprowadziłem panią w błąd. W tym Rzepinie to nie była pani synowa.
– Tylko kto? – spytałam, zaskoczona, ale zlekceważył mnie i odpowiedzi udzielił swoim współpracownikom.
– Wcale nie peruka. Miała prawdziwe włosy…
– To po cholerę sikała na chłopaka benzyną?! -wrzasnął z irytacją podporucznik Werbel.
– Nie sikała – zaprzeczył kapitan, wciąż usiłując okazać opanowanie doskonałe. – To znaczy tak, ale nie specjalnie. Mówi, że to był przypadek. Bardzo przeprasza.
– To pewne?
– Gwarantowane. Sprawdzili dokładnie.
– Jasne pioruny, tyle godzin zmarnowane na obcą kretynkę! – zdenerwował się podporucznik Jarzębski. – Może ona w ogóle nie wysiadła w Rzepinie?!
– Gdzieś wysiadła, bo w Warszawie na dworcu jej nie było…
– Już w Poznaniu nie było -skorygował gniewnie podporucznik Werbel. – A wjechała, to pewne! Od razu dali cynk!
Możliwe, że w tym momencie pamiętali jeszcze, że tu siedzę, ale w chwilę później obecność osoby postronnej wyleciała im z głowy doszczętnie. Telefon zadzwonił ponownie. Wpływ informacji uwidocznił się na twarzy kapitana, zzieleniał, zacisnął usta, zamknął oczy, otworzył je i skończył z opanowaniem.
– Kto, do cholery, pilnował tej Kopczyk?! – wrzasnął strasznie.- Pies wyje…!
– Przecież ona nie ma psa…
– Obcy pies! Tam się coś stało!
– O, psiakrew…
Poderwało wszystkich trzech. Siedziałam jak mysz pod miotłą. Zrozumiałam, że na osobę nazwiskiem Kopczyk czyhali z rozczapierzonymi pazurami, spragnieni jej zeznań, tymczasem u owej Kopczyk wyje obcy pies, a zatem nie jest dobrze. Wypadli z pokoju. Delikatnie wyszłam za nimi, bo nie miałam zamiaru spędzić w komendzie reszty życia. Pomyślałam, że chyba obłęd Mikołaja musiał być mocno zaraźliwy, przeszedł nie tylko na moją synową, ale nawet na tych dochodzeniowców…
Wsiadłam do samochodu i przypomniałam sobie o torbie. Pomacałam pod fotelem, była na miejscu. Uspokoiłam się i odjechałam w głębokiej zadumie. Pies wył u Kopczyk. Co to może być, ta jakaś Kopczyk? Baba z pewnością, mówili o niej w rodzaju żeńskim. Najnowsza podrywka Mikołaja? Wnioskując z emocji, chyba została zamordowana… I gdzie, na litość boską, jest moja synowa…?!!! Kiedy w dziurce od klucza znalazłam karteczkę, nie podpisaną, ale za to z komunikatem o mieszkaniu ciotki, wyraźnie poczułam, jak spływa na mnie wonny balsam. Nareszcie! Dopiero teraz zrozumiałam, w jakim stopniu niepokoiłam się o nią i jak straszliwie dokopywał mi brak pojęcia o wydarzeniach. Dowiem się w końcu, o co tu właściwie chodzi, jadę natychmiast…!
Po czym gwałtownie zaczęłam myśleć. Nie zostawili mnie przecież luzem, śledzą bez wątpienia, jest pewne granitowo, że puścili za mną człowieka. Coś muszę zrobić, żeby zmącić obstawę, bo nie zamierzam doprowadzić ich do miejsca, gdzie znalazła pierwszorzędną kryjówkę. Taksówka oczywiście, broń Boże samochód, zmienić powierzchowność…
Na czwarte piętro przy Racławickiej kapitan Frelkowicz wdarł się w licznym towarzystwie, pełen najgorszych przeczuć. Otwarcie zamka zatrzaskowego trwało dziesięć sekund. Wewnątrz, tuż pod drzwiami, leżało dwa i pół kilograma wołowiny z kością na rosół, śmierdzące nieziemsko, i przez jeden piękny moment kapitan miał nadzieję, że na tym znaleziska się skończą, chociaż nigdy w życiu nie słyszał, żeby pies wył do mięsa. Nadzieja okazała się złudna. Właścicielka mieszkania znajdowała się nieco dalej i od razu było widać, że nigdy więcej przez nic nie wyjrzy.
– Tadzio miał rację, to jednak nie ona – mruknął podporucznik Werbel, kiedy lekarz stwierdził, iż zasadnicza zmiana w tym lokalu nastąpiła cztery dni temu. -Jej tu wtedy nie było.
– Co nie wyklucza, że to jedna szajka – zauważył sucho kapitan i przystąpił do pracy.
Podporucznik Jarzębski policzył na palcach.
– Wychodzi mi, że ktoś ją załatwił dzień przedtem, jak ten fiat utkwił w kraksie na szosie do Konstancina. Za Kowalskim i Głoskiem nikt jeszcze nie chodził. Popytać trzeba, może znów jakieś dzieci widziały…
– Zgadzam się, że oba zabójstwa są rezultatem tej twojej pierwszej afery – przyznał kapitan, nie kryjąc złego humoru. – Dopiero teraz widzę, że ten Torowski musiał bardzo dużo wiedzieć. Od razu ci powiem i nie ustąpię, jeżeli w dwa dni nie znajdziemy młodszej Chmielewskiej, zamykam starszą. I będę ją trzymał, aż tamta się znajdzie.
Podporucznikowi Jarzębskiemu dusza mówiła, że żadna Chmielewska w jego aferze nie siedzi, ale zeznania dusz nie są w policji brane pod uwagę. Zakłopotał się nieco, ocenił sytuację i pomyślał, że zapudlenie Chmielewskiej właściwie mu nie zaszkodzi, przeciwnie, szajka może się rozzuchwalić, widząc błędny trop. Osobista znajomość była tu nawet korzystna, łatwiej przyjdzie jakoś jej przetłumaczyć…
Praca śledcza zawrzała od pierwszej chwili i zanim skończył myśleć, wśród przeglądanych rzeczy znaleziono jeden zeszyt, który okazał się zgoła bezcenny. Trafił na to cudo podporucznik Werbel.
– Chłopaki, mam skarb! – oznajmił z triumfem, podnosząc się znad dolnej szuflady komody. – Proszę! I nie pod prześcieradłami trzymała, tylko tutaj, gdzie gwoździe i młotki. W życiu nie widziałem równie użytecznej statystyki!
Jarzębski i Frelkowicz rzucili się na niego i wszyscy trzej pochylili się nad grubym brulionem w kratkę. Ostatnie jego kartki istniały w podwójnych egzemplarzach, podłożono kalkę i każdy zapisek posiadał kopię. Kartki wcześniejsze były wyłącznie kopiami, oryginały zostały wyrwane i pozostały po nich wyraźnie widoczne strzępki. Treść zapisków przedstawiała się raczej monotonnie, ale dla czytających stanowiła lekturą sensacyjną i zachwycającą. Daty, godziny i określenia istot niewątpliwie ludzkich urzekły ich urokiem zgoła niebiańskim.
– Drugiego maja, 1990, szesnasta siedemnaście, fotograf, kreska, siedemnasta trzy – czytał kapitan w upojeniu. – Rozumiem, że o szesnastej siedemnaście wszedł, a o siedemnastej trzy wyszedł. Trzeciego maja, trzynasta dziewięć, mały kudłaty. Jedenastego, osiemnasta dwadzieścia trzy, duża czarna. Czternastego, osiemnasta dwadzieścia dwie, fotograf, kreska, osiemnasta trzydzieści siedem. Dlaczego przy tamtych nie ma kresek? Nie wchodzili…? Piątego czerwca, dwudziesta pięć, mały gładki, kreska, dwudziesta druga siedem. Tadziu, posiedzisz nad tym, chcę mieć oddzielnie tych z kreskami i tych bez. Popatrzmy na ostatnie dni… Jest!
Osiemnastego października 1991, piętnasta dwadzieścia sześć, żona w cudzysłowie, kreska, piętnasta trzydzieści osiem, krótko siedziała, jeżeli to czas trwania wizyty… Popatrz…!
– Ta notatka uniewinnia ją ostatecznie – stwierdził z lekkim rozgoryczeniem podporucznik Jarzębski.
– A czy ja się upierałem, że to ona…? Cholerna baba, nie dała nam tego od razu! Piętnasta czterdzieści dwie, cztery minuty różnicy, wielki brodaty zasłonił wizjer… Piętnasta czterdzieści dziewięć, ten sam, zasłonięte… Ciekawe, dlaczego nie wyjrzała?
– Bo ten makaron jej kipiał – przypomniał podporucznik
Werbel.
– Cholera. Trzeba było kogoś zostawić w środku… Dziewiętnastego, czternasta dwanaście, fotograf. Był tu nazajutrz, może pukał…
– Że też zabójca tego nie zabrał? – zdziwił się Jarzębski. – Nie szukał? Nie wiedział, że ona ma coś takiego?
– Oryginały powinny być u Torowskiego – powiedział stanowczo kapitan. – Z wyjątkiem, rzecz jasna, ostatnich.
– A powinny – przyświadczył Jarzębski. – Ten jego śmietnik jeszcze nie jest sprawdzony do końca. Chyba że niszczył.
– Wnioskując z ilości makulatury, niczego nie niszczył.
Kto to jest ten fotograf?
– Przychodził taki, obwieszony aparatami fotograficznymi – zacytował Jarzębski zeznania świadka-nieboszczki. -Uczepiliśmy się Chmielewskich jak rzep psiego ogona i nic więcej nie wiemy.
– Bez przesady, dużo wiemy. W tym jego notesie nie ma adresów?
– Są – przyznał z goryczą podporucznik Jarzębski. – Skrótowe i zaszyfrowane. Prawie niczego jeszcze nie rozgryzłem, ale Jak Boga kocham, dosyć tego! Siadam do roboty i nie obchodzi mnie reszta świata!
– Pomogę ci – zaofiarował się podporucznik Werbel i spojrzał pytająco na kapitana, który tu rządził i teraz kiwnął głową. – Parę rzeczy już wiem i do niektórych nawet dzwoniłem, jak cię nie było. Jedni tacy mają działkę pracowniczą, poznali go w tartaku, robił im daszek nad altanka a oni mu obiecali cesarską koronę. Nie na głowę, już wiem że to jest taki kwiat. Miał do nich dzwonić, bo sam nie posiada telefonu.
– Przecież posiada? – zdziwił się Jarzębski.
– Ale im powiedział, że nie posiada. Więcej nie wiedzą i cześć.
– No dobra, a inni?
– Facetka w kwiaciarni. Piękna kobieta, pieje na jego temat, ile to dla niej załatwił i jak jej pomógł. W ogień skoczy w razie potrzeby.
– Znaczy, wił sobie u niej ciepłe gniazdko?
– Chyba. Więcej nie wie. Jeszcze jeden, pan sędzia, nie zna człowieka, raz w życiu z nim rozmawiał, on chyba o cos pytał, ale sędzia nie wie o co, bo starannie kręcił. O jakieś minione sprawy, bardzo mętnie i tylko czas mu zajął. Sędzia go nie kocha. Pytań nie pamięta, bo wydały mu się głupie i wyrzucił je z umysłu, a w ogóle przypomniał go sobie z autentycznym trudem.
– Kochani chłopcy – wtrącił się kapitan głosem suchym jak pieprz. – Zwracam wam uwagę, że obecnie została zabita niejaka Adela Kopczyk, a nie Mikołaj Torowski. Adela prowadzi do Mikołaja, więc chwilowo zmieńcie temat. Na osobistą lekturę macie jedną dobę, a potem oddacie notesik denata szyfrantom. Do roboty, ale już! I szukać, do cholery fotografa, bo zdaje się, że jest to jedyny facet, który odwiedzał go często, siedział długo i może dużo wiedzieć!
Spojrzawszy na mnie, moja synowa uczyniła ruch, jakby chciała zatrzasnąć mi drzwi przed nosem i dopiero wtedy uświadomiłam sobie dokładnie własny wygląd zewnętrzny. Z zainteresowaniem obejrzałam się w lustrze. Czupiradło płci niewiadomej w za dużych spodniach i czapeczce wełnianej typu nogawka od ciepłych majtek. Widok mnie zachwycił.
– Jeżeli ty nie poznałaś mnie z bliska, tym bardziej nikt nie poznał mnie z daleka – stwierdziłam z głęboką satysfakcją. – Rozumiesz chyba, że musiałam coś zrobić dla zmylenia przeciwnika.
– I naprawdę nie wiedziałaś, co ci z tego wyszło?
– Nie. Przebierałam się na klatce schodowej na Partyzantów, tam są wyjścia na dwie strony. Czekaj, niech to zdejmę, bo mi niewygodnie…
Pozbyłam się spodni mojego syna i nogawki od majtek, zmieniłam obuwie i przyjrzałam się jej. Wyglądała mniej więcej normalnie, nie robiła wrażenia zbrodniarki, chociaż była wyraźnie zdenerwowana, dość ponura i wściekła.
– Kto, do wielkiej zarazy, trzasnął tego cholernego Mikołaja? – wysyczała, nie czekając, aż uporządkuję garderobę.
– A co? – zaciekawiłam się. – Nie ty?
– Oszalałaś! Za nic w świecie! Potrzebny mi był żywy! Jeszcze mi trudno uwierzyć, że ktoś go rąbnął i mam cień nadziei na pomyłkę. Jesteś pewna, że nie żyje?
Przypomniałam sobie autentyczną rozpacz podporucznika Jarzębskiego. Gdyby istniała szansa na porozumienie się z Mikołajem, nie pchałby się do Danii.
– Zwłok nie oglądałam, ale wątpliwości nie żywię. Jego torba ciągle znajduje się w twoim samochodzie, wepchnięta pod fotele. Gliny mnie właśnie złapały, myśląc, że to ty, ale nie zabrali jej. Chyba nie przeszukiwali pudła…
– To wcale nie jest jego torba – przerwała moja synowa posępnie. – Czekaj, niech ci powiem, co było, bo przecież nic nie wiesz. Nastąpiło kretyństwo, jakiego świat nie widział!
Relacji o wydarzeniach wysłuchałam ze zgrozą. Słusznie spodobała mi się ta dziewczyna od pierwszego wejrzenia, pobiła wszystkie moje rekordy!
– Po cóż, na litość boską, łapałaś tę ich torbę na dworcu?! – wykrzyknęłam rozpaczliwie. – Ten jeden idiotyzm potwornie komplikuje sytuację! Co ci do głowy strzeliło?!
– Nic mi nie strzeliło, to przez tę płachtę Mikołaja. Nie zdążyłam się zastanowić. Faceci z jego płachtą pchają się do jego torby… Na rozum biorąc, sensu w tym nie było żadnego, ale ja wiedziałam tylko, że coś nie gra, a torby nie dam! Bo niby skąd się tam wzięli i dlaczego mieli jego płachtę?
– To mnie właśnie zdumiewa, że jego własność podetknęli ci pod nos…
– Mogło im nie przyjść do głowy, że ją rozpoznam. Brezent jak brezent. Ale tylko przez to nabrałam podejrzeń… Nabrałam! Też słowo… Eksplodowały we mnie.
Pomyślałam, że na jej miejscu też miałabym podobne skojarzenia i też zabrakłoby mi czasu, żeby je rozważyć. Milczałam przez chwilę.
– Potworne – rzekłam wreszcie. – Mają twoją torebkę. Rozumiem, po co zostawiłaś ją u Mikołaja, żeby nie nosić po schodach, ale dlaczego miałaś w niej kamienie?
– Kamienie? – zdziwiła się. – A, to jeszcze z Kanady. Widocznie zapomniałam wyjąć. Co tam więcej było?
– Z przedmiotów nietypowych dwie puszki piwa i reflektorek. I żwir.
– Żwir do kaktusów, specjalnie zbierałam. Piwo kupiłam po drodze, a do reflektorka zamierzałam kupić baterie. To dlatego ona była taka ciężka…
– Nie rozpraszaj mnie – zażądałam, bo już zaczęłam przemyśliwać sprawę. – Nareszcie zaczynam to wszystko rozumieć, chociaż wyjścia jeszcze nie widzę. Potrzebny jest Janusz.
– Też tak uważam. Nawet dzwoniłam, ale go nie było.
– I nadal nie ma. Widzieli cię?
– Kto?
– Ci faceci w Wilanowie. I tak na oko, kto to był? Przemytnicy czy gliny?
– Na dwoje babka wróżyła. Z tyłu widzieli mnie dokładnie, a od frontu jeden chyba spojrzał. Bo co?
– Bo lepiej, żeby cię nie znali z twarzy. Może teraz ja tam powinnam pojechać? Gdzie to jest, dokładnie?
– Łatwo trafić, taka willa z wieżyczką stoi obok i rzuca się w oczy…
– Co?!
– Willa z wieżyczką stoi obok…
– Z jaką wieżyczką? Kamienną?
– Kamienną. Bo co?
– Nie do wiary…
Znów mnie na moment ogłuszyło. Rany boskie, Dominik Alicji…! Ma to jakiś związek czy nie? Kto tam mieszka…?!
Moja synowa patrzyła pytająco i z niepokojem, wsparta o wieszak, bo od początku nie ruszyłyśmy się z przedpokoju. Nie zamierzałam sama delektować się tą nową komplikacją, czym prędzej powtórzyłam jej rozmowę w Birkerod. Westchnęła ciężko.
– Masz pojęcie, jak by się gliny ucieszyły? Z przyjemnością powiedziałabym im wszystko, ale słowem się nie odezwę, dopóki nie sprawdzę torby Mikołaja! Czekaj, nie stójmy tutaj, bo już mi się nogi ze zmartwienia uginają. Zrobię przyjęcie.
Siedząc w wygodnym fotelu jej ciotki i przyglądając się, jak ustawia na stoliczku piwo, orzeszki i żółty ser, rozmyślałam dalej. Pewnie, że się słowem nie odezwie, w torbie mogło być coś na Pawła, a wiadomo, czym był Paweł w jej życiu… Torbę miał bagażowy, Pszczółka zasługiwała na wiarę. Te dziewczyny są bystre i spostrzegawcze, życie wyrabia w nich cechy niezbędne dla przetrwania, tępe i głupie szybko giną. Ktoś jeszcze musiał o tym wiedzieć, policja albo przemytnicy. Policja już by tę torbę odzyskała, a nie mieli jej, byłam pewna, zatem przemytnicy. Może któryś z nich widział zabieranie, może dowiedzieli się inaczej, obojętne. Uczynili założenie, że posiadaczka ich mienia przyjdzie po własne i zaczaili się na nią. Dopadną zołzy i wydrą dobytek, przy okazji usuwając może niewygodnego świadka. Może zabiją także bagażowego… A może informacja od Murzynki zrobiła swoje i zostawią ich przy życiu, uwierzywszy w nieszkodliwą pomyłkę, diabli wiedzą… Ryzyko istnieje i w rezultacie tego bagażowego obie będziemy miały na sumieniu…
Zdenerwowałam się. Pomoc policji okazywała się niezbędna, ale bez torby Mikołaja nie zechcą z nami rozmawiać… To znaczy rozmawiać zechcą, nawet z dużym zapałem, ale na żadną współpracę nie pójdą, obie jesteśmy podejrzane, jedyny człowiek, który mógłby rozwikłać problem, to Janusz. Jedną z nas kocha…
– Dlaczego go nie ma? – spytała moja synowa z oburzeniem i buntowniczo. – Gdzie się podział?
– W Krakowie siedzi. Załatwia sprawy rodzinne, jest, wykonawcą testamentu jakiegoś wuja i nastąpił tam zjazd spadkobierców. Pogrzeb już był. Pojęcia nie mam, kiedy wróci.
– Telefon…
– Nie znam numeru. Nie przyszło mi do głowy, że będzie potrzebny. Nie pamiętam nazwiska ciotki ani adresu. Raz tam byłam i na oko trafię, ale nic poza tym.
Moja synowa ukroiła kawałek sera.
– No to ci powiem, że jest jeszcze gorzej – oznajmiła ponuro. -Ta baba naprzeciwko Mikołaja… Jeżeli pies wył pod jej drzwiami, to uważasz, że co?
O mało się nie udławiłam.
– O matko jedyna moja, więc to było to! Wylecieli jak do pożaru! Obcy pies wył u osoby nazwiskiem Kopczyk… Wymieniłyśmy między sobą informacje z ostatniej chwili i zrobiło się już zupełnie źle.
– Adela Kopczyk się nazywała – powiedziała z irytacją moja synowa. – Miałam być dla pani Adeli grzeczna i uprzejma, bić pokłony zapewne, jak patrzyła przez ten swój wizjer… Byłam tam, wszyscy mnie widzieli, najpierw załatwiłam Mikołaja, a potem kropnęłam tę babę. Myślisz, że zdołam się wyplątać? Chyba cudem…
– Bez Janusza cudu nie będzie – zawyrokowałam stanowczo. – Przykleją ci to z radością, bo im się mocno naraziłaś…
– Ale przecież nie specjalnie, do diabła! Przypadkiem!
Przez upiorny zbieg okoliczności!
– Nie ma znaczenia. Muszę dopaść Janusza, sam z siebie tak zaraz nie wróci, nie będzie się śpieszył, bo myśli, że jestem w Danii. Miałam być w Danii. Jadę do Krakowa!
– Dzisiaj?
– Zaraz. Pociągiem. Zdaje się, że jest jakiś ekspresowy, dzwoń do informacji! Wrócę jutro, może razem z nim. Siedź przez ten czas na tyłku i nie ruszaj się z domu, bo cię złapią i zamkną…
– O torbie Mikołaja i tak im nie powiem. Odmówię zeznań.
– Jeszcze gorzej. Czekaj, co by tu zrobić z twoim samochodem? Jeżeli ten pech ciągle trwa, ktoś go do jutra rąbnie, razem z tą torbą przemytniczą. Chyba że torbę zabiorę do domu, a na samochodzie położysz krzyżyk.
Moja synowa, która zdążyła już wyszarpnąć książkę telefoniczną spod stosu czasopism, zawahała się.
– Istnieje pusty garaż w Konstancinie – rzekła trochę niepewnie. – Ale nie wiem, czy zdążysz. Mam klucz do niego, moi znajomi jedni budują tam sobie dom, już prawie skończony, chwilowo wyjechali i ja mam klucze, bo przyjmowałam kraty okienne. Albo może ja pojadę…
– Nie, ty nie. Jaki tam jest numer do tej informacji…?
Okazało się, że pociąg mam za dwie godziny. Nie marnowałam czasu, ostatni odcinek drogi przejechałam w asyście taksówki, wziętej z postoju w Konstancinie, kierowca znał miejscowość, adresu po drodze nie zapomniałam, trafiliśmy bez trudu. Klucze pasowały, a zatem było to właściwe miejsce. Odstawiłam golfa do garażu w niewykończonej willi, na pociąg zdążyłam bezproblemowo i, zadowolona z doskonałej organizacji przedsięwzięcia, zapomniałam tylko o jednym drobiazgu. Mianowicie torba z narkotykami została w samochodzie, wciąż pod tym przednim fotelem…’.
Do krakowskiej ciotki trafiłam po bardzo krótkich poszukiwaniach, pomyliłam się zaledwie dwa razy, Janusza u niej nie zastałam. Przeprosiłam, złożyłam kondolencje, okazało się, że spóźnione, po czym dowiedziałam się, że odbywa się właśnie uczta spadkobierców w chińskiej restauracji, koło pałacu pod Baranami.
– To nie był nasz majątek, proszę pani – mówiła wiekowa dama z zabandażowaną nogą, podpierająca się dwiema laskami. – Bronek go przechowywał dla tej młodzieży lata całe, zaufanie do niego mieli wszyscy, w testamencie napisał, co się komu należy i teraz już oni to sobie odbiorą…
W trakcie rozmowy zorientowałam się, że młodzież dawno przekroczyła czterdziestkę, część należała do dalszej rodziny, a cały rozdział mienia spadł na Janusza. Już się z tym jakoś uporał, ale trzeba ich było podjąć, a ona nie czuła się na siłach, więc Januszek, dobry chłopiec, powiedział, że chińska restauracja załatwi sprawę, poza tym ta właścicielka też w jakimś stopniu partycypuje, malutko, ale jednak. Ciocia w przyjęciu nie uczestniczy, bo stłukła sobie kolano, ani chodzić nie może, ani siedzieć długo ze zgiętą nogą, a w ogóle na co jej to, jest na diecie i żadnych bambusowych robaków jadła nie będzie. Prosto z restauracji Januszek jedzie do Wrocławia, bo tam jest taka starsza krewna, nie mogła przyjechać, wiek już nie ten, a też jej się należy…
Ciemno mi się w oczach zrobiło na myśl, że będę go ganiać po całym kraju, a wiedziałam, że na kontakt w odwrotną stronę, od niego ku mnie, nie ma szans. Ciągle myśli, że jestem w Danii. Przestałam słuchać, przeprosiłam ponownie i zlokalizowałam nieco ściślej chińską restaurację.
Znalazłam ją, wbrew obawom, dość łatwo. Okazała się prześliczna. Poprosiłam o rozmowę z właścicielką, przyszła bardzo sympatyczna dziewczyna, wyjaśniłam jej, o co chodzi. Potraktowała mnie jak najukochańszego, osobistego gościa, oznajmiła, że to coś, co się tu odbywa, to właściwie jest stypa, nieco może spóźniona, ale nie szkodzi. Informuje, żebym się mogła dostosować do nastroju. Doprowadziła mnie do zgromadzonego w kącie towarzystwa, lokując obok Janusza tak dyskretnie, że prawie nikt nie zwrócił uwagi.
– Na miłosierdzie pańskie… -powiedział mój prywatny mężczyzna niemal ze zgrozą.
Sam jego widok w mgnieniu oka przywrócił mi zachwianą uprzednio równowagę. Z ulgą poczułam, że mogę mu zwalić na głowę te wszystkie idiotyczne okropności i pozbyć się ogłupiającego ciężaru, zarazem jednak przyszło mi na myśl, że może zbyt wiele od niego wymagam. Wykonawstwo testamentu w naszych warunkach może mieć wagę nieco większą niż puch łabędzi na przykład, afera zaś, którą zamierzam go uszczęśliwić, niewątpliwie przerasta piramidy. Wytrzyma…?
Usiadłam obok i czym prędzej przeistoczyłam się w gościa, aczkolwiek po nieboszczyku z pewnością nie dziedziczyłam.
– Bardzo słusznie – pochwaliłam uwagę z pełnym przekonaniem. – Jest przerażająca draka i musisz natychmiast wracać.
– Ja tu jestem gospodarzem… Rany boskie, mam bilet do Wrocławia! Na dziś wieczór… Co się stało?
– Wiem, ciocia mi mówiła. Ale nie mogę zwlekać, bo każda chwila droga. Więc załatwimy delikatnie. Będę ci to opowiadała po kawałku, a ty zechciej może nieco wytężyć pamięć. Tych innych, którzy do ciebie gadają, możesz tylko udawać, że słuchasz. Ze spadkiem podobno już załatwiłeś, reszta mało ważna.
– Ale muszę przyznać, że bez względu na okoliczności, twój widok napełnia mnie szczęściem – oznajmił z galanterią, ogromnie podnosząc mnie na duchu. – Cokolwiek by to było, zacznij od początku.
Zaczęłam od początku i trochę to potrwało, bo przerywano nam ustawicznie. Jedną z przerw wykorzystałam na swoje prywatne maniactwo. Urok restauracji kazał mi zaciekawić się zapleczem, ściśle biorąc, urządzeniami sanitarnymi, a jeszcze ściślej, toaletą. Od lat stwierdziłam, iż miniony ustrój objawiał się głównie w sanitariatach i można mi było zawiązać oczy, zawieźć dokądkolwiek, ustawić w damskim przybytku i po przejrzeniu bez wahania stwierdziłabym, gdzie się znajduję, w kraju kapitalistycznym czy też wręcz przeciwnie.
Zjawisko zdumiewało mnie i było niepojęte przez całe lata. Można w końcu przyjąć, że kraje z nami graniczące i posługujące się tą samą grupą językową wywodzą się z plemion słowiańskich i mają podobny charakter, nikt jednakże we mnie nie wmówi, że graniczy z nami na przykład Algieria albo Kuba. Słowianie też tam nie są przesadnie rozplenieni. A jednak, pohiltonowskie hotele w Hawanie, klimatyzacja, szał, wanny wpuszczane w podłogę, a w jadalni na dole wychodek jak w barze Frykas w Super-Samie. Algieria pod tym względem ogromnie podobna do Jałty, co, na litość boską, ma oznaczać taki objaw? Zaintrygowana do szaleństwa, uznałam w końcu, iż będzie to pierwsza jaskółka przemian i od pierwszej chwili przewrotu ustrojowego maniacko zaczęłam sprawdzać, co i gdzie ulega zmianie w tej jednej akurat dziedzinie. Na wszelki wypadek i trochę niespokojnie przejrzałam dzieła medyczne i doznałam dużej ulgi stwierdzając, iż nigdzie nie jest napisane, jakoby uporczywe błąkanie się po wychodkach było przejawem wariactwa.
Chińska restauracja w Krakowie zaciekawiła mnie tak, że prawie straciłam wątek opowieści w odcinkach, snutej Januszowi prosto do ucha. Dwa razy wydał się zaskoczony, spojrzał na mnie dziwnie, skorzystałam zatem z pierwszej chwilowej przerwy, uznając, że najpierw dam folgę obsesji, a potem będę kontynuować.
Załatwiłam sprawę, poszłam i sprawdziłam.
– Co cię tak uszczęśliwiło? – spytał podejrzliwie, kiedy znów usiadłam obok. – To wszystko, o czym mi mówisz, brzmi raczej przygnębiająco, więc skąd ten blask?
Możliwe, że własną osobą mogłam oświetlić salę. Zwizytowany wychodek przerósł moje najśmielsze nadzieje. Rozpoznałabym, że nie znalazłam się w Danii albo na przykład w Kanadzie tylko po tym, że miejsce, gdzie futryna drzwiowa dochodzi do podłogi, nie zostało idealnie wyspoinowane. Zaprawę zgarnięto mało pieczołowicie, pozostały nierówności rzędu co najmniej dwóch milimetrów. Reszta zasługiwała na ogniste gratulacje.
– Ustrój się zmienił – odpowiedziałam na pytanie. I już nigdy w życiu nie dowiem się, dlaczego tak strasznie gnębił urządzenia sanitarne. Było coś o tym w dziełach Lenina?
– Niemożliwe, żebyś była pijana! Dwa kieliszki wina… Zaczęłaś na głodno?
– Owszem, ale nie w tym rzecz. Byłam w wychodku.
– A…! – powiedział po chwili, przypomniawszy sobie widocznie mojego.szmergla. – Rozumiem. Możesz mówić dalej?
Mogłam, oczywiście. Toaletowe szczęście wzmogło nawet moją bystrość umysłu i opowieść szła składniej, udało się przekazać mu ciąg dalszy z uwzględnieniem stopnia ważności wydarzeń. Po drodze zdążyłam nawet poczuć zwyczajną zazdrość, bo uśmiechnął się do osoby płci żeńskiej, a uśmiech miał zawsze urzekający. Uważam go już za swoją wyłączną własność i wypożyczaniu byłam stanowczo przeciwna.
Wyczerpałam w końcu temat i przeszłam na inny.
– Wychodki w byłym Związku Radzieckim to jest epopeja – oznajmiłam bez żadnego uprzedzenia. – Ja o tym mogę w nieskończoność, bo po sześciu tygodniach pobytu dostałam histerii. W ogrodzie zoologicznym, na przykład…
Trzeba trafu, że w tym momencie gwar rozmów przycichł i moje słowa rozległy się nad całym stołem. Umilkli wszyscy.
– Na litość boską… – wyszeptał Janusz, chyba nieco rozpaczliwie.
– Nie! – zawołał ktoś, siedzący o trzy osoby ode mnie. – Niech pani powie!
Nie trzeba mnie było zachęcać wcale.
– Ja rozumiem, że to jest temat delikatny, szczególnie przy jedzeniu – przyznałam łaskawie. – Ale spróbuję subtelnie. Proszę bardzo, w ogrodzie zoologicznym w Kijowie były takie kolejowe łapy i do tego drzwi jak w amerykańskiej knajpie z Dzikiego Zachodu, do pasa i fajtane. Ale moja ciotka była gdzieś, gdzie również sedes zastępowały kolejowe łapy, drzwi wcale, a na przeciwległej ścianie wielkie lustro. Mówiła potem, że się sobie nie spodobała. I zużyte papiery toaletowe, w których się brodziło po kolana. Raz, to na Krymie, miałam doskonały widok na wycieczkę dzieci, a wycieczka dzieci na mnie i to mnie chyba jakoś przygnębiło, żeby dorośli, to jeszcze, ale dzieci…? Nie mogłam skorzystać z urządzenia. W Jałcie natomiast takiego przybytku nie było wcale, to znaczy owszem, w ogrodzie koło teatru, tylko akurat był zabity deskami na krzyż. Wdarłam się do jakiegoś domu wczasowego dla zasłużonej młodzieży komsomolskiej i udawałam, że do nich należę, mieli łazienki z przyległościami. A te papiery toaletowe, zgadłam, skąd się biorą. Jest zakaz wrzucania ich do sedesu, chociaż nie ma po temu żadnych przeszkód, kanalizacja wytrzymuje i wcale nieprawda, że rury mają za małe przekroje, nic podobnego. Przyczyna jest inna. Mianowicie, nie sposób przetłumaczyć jednostce prymitywnej, że owszem, papier toaletowy wrzucić można, ale niewskazane są takie rzeczy, jak stare buty, obierki od kartofli, puszki po konserwach, podarte szmaty, kości z mięsa i tak dalej. Jednostka prymitywna nie potrafi sama ocenić i rozgraniczyć, co się nadaje do wrzucenia, a co nie, więc wydano generalny zakaz: nie wolno wrzucać niczego i cześć. W Bułgarii to samo. Sprawdziłam osobiście, przez dwa tygodnie wrzucałam papier toaletowy i nic się nie stało…
– Czy możemy wznieść toast? -spytał Janusz z silną determinacją.
Wyglądało na to, że moje opowiadanie jest bardziej atrakcyjne niż wszelkie toasty świata. Ręce uniosły kieliszki, ale oczy były wpatrzone we mnie. Niewykluczone, iż temat był rzadki na stypie.
Rozwinęłam go.
– I u nas to samo. Ćwoka głupia, nie potrafi czegoś załatwić, wydaje zakaz. Generalne założenie, że społeczeństwo składa się ze stada tępych baranów… Brudna woda, nie potrafią oczyścić, zakaz kąpieli. Baran wejdzie byle gdzie i utopi się natychmiast, to samo, zabronić. Ten sam trend, identyczny sposób działania. Niższa władza wykonawcza na tym samym poziomie co władza na wyżynach, w muzeum archeologicznym, zapomniałam w jakim mieście, ale to bez różnicy, do ruskich wracam, na samym wstępie wielka tablica z informacjami, co znaleziono, gdzie i kiedy. Światełka wskazują, wszedł chłopak, zapalił tę tablicę, zaczął patrzeć. Natychmiast nadleciała cieciowa, gruba i w białym fartuchu z pyskiem wskoczyła na niego, że w muzeum nie wolno niczego dotykać. Tablica służyła właśnie do zapalania, ale nie szkodzi. Poleciała po panią kustoszkę, podobnej postury, obie wsiadły na niego jak dwie harpie, chłopak zgłupiał z tego tak, że zgasił tablicę i uciekł. Nic bym nie mówiła, ale to przeszło do nas, a ja się nie zgadzam!
– Proponuję wypić za pomyślność wszystkich osób, do których wróciło mienie przodków – powiedział Janusz z szalonym naciskiem. – Pani Marto, panie Bartłomieju…
– Nie! – krzyknęła gwałtownie osoba, która była chyba panią Martą. – Żebyśmy się wreszcie odczepili od tych wpływów ze wschodu! Ja panią rozumiem! Za europejskie toalety!
Czarująca kobieta. Apel wzbudził żywy oddźwięk. Przestałam być ośrodkiem zainteresowania, wszyscy mieli jakieś doświadczenia, zaczęli się nimi dzielić. Janusz obdarzył mnie spojrzeniem dość skomplikowanym, uczucia zawierało liczne, od zgnębionej rozpaczy poczynając, a na radosnej czułości kończąc.
– Nie mam kogo wysłać do tego Wrocławia – powiedział z zakłopotaniem. – Słuchaj, to kwestia dwóch dni. Wytrzymacie tyle?
– W najgorszym razie te dwa dni przesiedzimy – odparłam beztrosko.
– Może się obejdzie. Joanna jest chwilowo niedostępna, na mieszkanie jej ciotki tak łatwo nie trafią. A ty po prostu jedź ze mną.
Zastanowiłam się. Rzeczywiście, co mi szkodziło, w Warszawie bez niego i tak nie mogłam nic zrobić…
– Dobrze, ale zadzwonię do niej, żeby się nie denerwowała.
– Zadzwonić możesz. Od mojej ciotki, nikt o niej nie wie. Wrócimy razem i spróbuję się włączyć w tę przedziwną imprezę…
Przysięgłabym, że moja teściowa była na bani, kiedy uspokajała mnie przez telefon. Co się tam działo, nie pojechała przecież na wesele! Stypa…? Dwa dni, może to i niedużo, zależy dla kogo i w jakich okolicznościach…
W pierwszej chwili postanowiłam te dwa dni przeczekać spokojnie, w drugiej zaczęło mnie korcić. O polonezie nikt nie wiedział, jeśli nie będę przekraczać przepisów, złapanie mnie musiałoby być wyjątkowym pechem. W porządku, wtedy się poddam.
Nazajutrz pojechałam do Wilanowa.
Człowiek powinien się uczyć na cudzych błędach, bo sam wszystkich popełnić nie zdoła. Nie zastosowałam się do tej złotej myśli, popełniłam błąd, przeze mnie samą potępiony zaledwie trzy dni temu. Ustawiłam samochód w pewnym oddaleniu i podeszłam na piechotę.
Znajdowałam się w odległości może dwudziestu metrów, kiedy z domku bagażowego wyszedł jakiś facet, niosący torbę Mikołaja. Potknęłam się, wsparłam na cudzym ogrodzeniu, na moment skamieniałam. Torbę rozpoznałam bez najmniejszych wątpliwości, facet wydał mi się obcy, wysoki, tak szczupły, że prawie chudy, na szyi miał zawieszony aparat fotograficzny, włosy średnio długie i nic więcej nie umiałabym o nim powiedzieć, bo twarzy wcale nie widziałam, tylko profil przez chwilę. Matko jedyna… Bardzo szybkim krokiem poszedł w stronę przeciwną tej, z której nadchodziłam i właśnie przestałam nadchodzić, uczepiona parkanu. Odblokowało mnie, ruszyłam za nim, po czym znalazłam się w tej samej sytuacji, co trzy dni temu goniące mnie bandziory. Wsiadł do małego fiata i odjechał.
Różne słowa wybiegły mi na usta, a wszystkie pretensje miałam do siebie. Ustawienie samochodu o sto metrów dalej było kretyństwem nie do nadrobienia! Torba Mikołaja przepadła mi definitywnie i bezpowrotnie.
Nie było tam na czym usiąść, ale obok mnie znajdowało się następne ogrodzenie, z drewnianych sztachetek. Oparłam się na nim łokciami, zapaliłam papierosa i zaczęłam myśleć.
Gliną ten chudy facet nie był z całą pewnością. Członek szajki…? Owszem, możliwe. I następna ewentualność, pamiętam, że Mikołaj miał swojego fotografa, chociaż wiszący człowiekowi na szyi aparat jeszcze o zawodzie nie świadczy, załóżmy jednak, że to był on. Posturą pasował, raz go widziałam dawno temu, wysoki i chudy. Mikołaj obdarzał go zaufaniem, z czego powinnam wnioskować, że na zaufanie nie zasługiwał, antytalent do oceny ludzi Mikołaj przejawiał rekordowy. Mogły, oczywiście, istnieć wyjątki, diabli wiedzą, czy ten akurat do nich nie należał, poza tym diabli wiedzą, czy istotnie był to fotograf Mikołaja. Jeśli nawet, po cholerę mu jego torba? Też był wtajemniczony w aferę i załatwia teraz polecenia zza grobu…?
Na wszelki wypadek spróbowałam przypomnieć sobie, co wiem o tym jego osobistym fotografie. Młody chłopak z wielkim talentem, Mikołaj uratował mu kiedyś życie, tak twierdził, mógł zełgać, nie było mnie przy tym. Potem z nim współpracował. Ten jeden raz widziałam go z daleka, od frontu, możliwe, że rozpoznałabym twarz. Ten tutaj to mógł być on i równie dobrze mógł być ktoś inny, w każdym razie nieszczęście, jak dla mnie, bez wątpienia nastąpiło.
Już od połowy myślenia wiedziałam, że nie pozostało mi nic innego, jak tylko wizyta w zrujnowanej altance. Muszę dostać się do Pojednania, od którejś strony wedrzeć do podziemnego korytarza, sprawdzić, co tam jest i usunąć ewentualne ślady Pawła. Nawaliłam w kwestii torby przerażająco i powinnam to odpracować bez względu na całą resztę!
Torba z narkotykami chwilowo przestała mnie interesować. W dalszym ciągu nie miałam do niej dostępu, bo kluczy od posiadłości w Konstancinie moja teściowa mi nie oddała, nie będę się przecież włamywać do cudzego garażu i do własnego samochodu! Drugie kluczyki do samochodu miałam wprawdzie w domu, ale dom również był mi niedostępny, żywiłam niezachwianą pewność, że mój adres znają już wszyscy i ktoś tam na mnie czeka. Rany boskie, w bagno mnie ten Mikołaj wrąbał nieziemskie…!
Z komunikatu od teściowej wiedziałam, że w pewnym stopniu jestem bezpieczna. Przeoczyli mnie w tym Rzepinie, facetka ze szlauchem, psikająca benzyną na tajniaka, zwróciła na siebie uwagę bez reszty i dała mi ładne parę godzin oddechu, nie wyszłoby jej lepiej nawet, gdybyśmy się umówiły. Chyba tylko dzięki niej jeszcze mnie nie złapali… Na dobrą sprawę nie mają żadnej pewności, czy rzeczywiście tam byłam, jeśli nie trafią na dziwka rżą ze stacji benzynowej, dojdą do prawdy o ogromnym opóźnieniem. Zrozumiałe było, że szukają mnie intensywnie, ostatnia osoba, jaka widziała ofiarę na chwilę przed zabójstwem, może go sama zamordowałam, podejrzenia musiały im się pchać do umysłów niczym tornado. Na ich miejscu byłabym dokładnie takiego samego zdania, stałam na czele potencjalnych sprawców! A nawet gdyby nie, nikt nie znał go równie dobrze jak ja, siedem lat konkubinatu swoje robi, można było sobie wyobrażać, że wiem o nim wszystko. Beze mnie nie ma dochodzenia, muszą mnie szukać jak szaleńcy! Baba z czarną szopą na głowie, rzeczywiście te włosy wyglądały jak peruka, dostarczyła mi luzu zgoła cudem i bezwzględnie powinnam to wykorzystać!
Łokcie na sztachetkach zdrętwiały mi kompletnie, oderwałam je więc i nagle zdałam sobie sprawę, że stoję dokładnie przed willą z kamienną wieżyczką. Nie dość na tym, intensywnie gapię się na budowlę, w najwyższym stopniu podejrzaną. Teściowa powiadomiła mnie o sprawie tęgo jakiegoś Dominika, który podobno miał tu mieszkać, może i mieszka, warta przed jego domem nie jest chyba najlepszym pomysłem świata… Dziwne, że nikt się jeszcze mną nie zainteresował, ale może nikogo akurat nie ma w domu. Obejrzeć posiadłość…?
Furtka w ogrodzeniu znajdowała się o dwa metry ode mnie, przesunęłam się, spojrzałam na tabliczkę. Jakaś Zofia Rawczyk. Nie Dominik, to pewnie, niewykluczone, że już dawno to sprzedał…
Postanowiłam nie wygłupiać się z penetracją, za to przyszło mi na myśl, w tej sytuacji bagażowy jest wolny od wszelkich balastów. Istnieje nikła szansa, że się od niego czegoś dowiem. Torby nie ma i żaden wróg już tam chyba na mnie nie czyha, bo skoro raz zostałam spłoszona, trudno liczyć na moją ponowną wizytę. Może zatem nie nadzieję się na pułapkę, a jeżeli już tu jestem, w dodatku dom z kamienną wieżyczką stoi obok…
Cofnęłam się kilkanaście kroków. Domek bagażowego nie był porządnie ogrodzony, za to od strony drogi rosła obfitsza roślinność. Skręcając na ścieżkę ku drzwiom, dostrzegłam jakiś nadjeżdżający samochód. Duży fiat, raczej stary i mocno obdrapany, ze zdecydowanie źle traktowaną karoserią, powoli przejechał wzdłuż posesji i znikł za budynkami. Nie obchodził mnie, ale odruchowo przeczekałam jego przejazd za wielkim krzakiem czegoś, co miało jeszcze mnóstwo liści i osłaniało doskonale. Kierowca mnie chyba nie widział, chociaż pilnie wpatrywał się w wejścia do domów i ogródków, może szukał numeru…
Porzuciłam krzak, podeszłam bliżej, zapukałam. Wewnątrz usłyszałam znane dźwięki, szuranie i stukot. Bagażowy otworzył drzwi i poznał mnie od razu.
– Pani wejdzie – powiedział po krótkiej chwili ponuro, ale zdecydowanie. – Sam jestem. Nikogo nie ma, a żona w pracy.
– Mojej torby też pan już nie ma – rzekłam smętnie. -Widziałam przed chwilą, że ją zabrał taki chudy, wysoki. Co to wszystko miało znaczyć? Powie mi pan?
Bagażowy usiadł przy stole, z widoczną ulgą położył nogę w gipsie na sąsiednim krześle, schylił się i wyciągnął na światło dzienne butelkę piwa. Otworzył, nalał do dwóch szklanek, z których jedna była czysta w stopniu, jakiego sama nigdy nie siliłam się osiągnąć we własnym domu. Widocznie ta żona dbała o męża i jego gości.
– Tak prawdę mówiąc, myślałem, że to pani mi powie, o co tu chodzi – oznajmił podejrzliwie, podsuwając mi to czyste naczynie. – Ja się znam na ludziach, pani nie z marginesu, a gliny za panią chodzą. To co to znaczy?
– Jestem świadkiem – wyjaśniłam zgodnie z prawdą. – Ale zanim dam się złapać, chciałabym przedtem sama cokolwiek zrozumieć. W tej mojej torbie, nie ma powodu tego przed panem ukrywać, były rzeczy faceta, którego zabito. Dlatego ją chciałam odzyskać, a jak ją panu oddawałam, on jeszcze był żywy. To znaczy, jeszcze nie wiedziałam, że jest nieżywy.
– No dobra, a po cholerę złapała pani torbę tamtych? W głowie się pani pomieszało, czy co? To sitwa, bandziory, że niech ręka boska broni, ruska mafia w tym siedzi. Na co to pani było?
– Panie, byłam pewna, że to moja! – wykrzyknęłam z całego serca. – Potrzebny mi ich towar jak dziura w moście! Zobaczyłam, że ten jakiś wyciąga tamtą torbę spod lady, nic pomyśleć nie zdążyłam, złapałam i uciekłam. Co to w ogóle było, dlaczego pan tam miał tyle tych toreb?!
Przyglądał mi się podejrzliwie, nieufnie i ze zdumieniem.
– Poważnie pani mówi? Nie wciska mi tu pani jakiego kitu? Takiej głupoty to ja jeszcze w życiu nie widziałem. Naprawdę złapała to pani przez pomyłkę?
– Jak Boga kocham i niech pierzem porosnę…!
– Skonać można – powiedział bagażowy i nagle zachichotał. – A oni tam małpiego rozumu dostali. O tej pani torbie wcale nie wiedzą. Mnie się od razu wydawało, że coś tu nie tak i dlatego ją zabrałem do domu. Nikt mnie słowem jednym o nią nie spytał, chociaż gliny były, dopiero ten…
Przerwałam mu, bo raz wreszcie chciałam zyskać jasny obraz sytuacji.
– Zaraz, błagam pana, niech pan mówi od początku! Po kolei! Gliny glinami, ale bandziory chyba też były…?
– Zależy gdzie i kiedy. No dobra, powiem. Ale jakby co, wyprę się każdego słowa. Mój zmiennik ma sitwę z ruską mafią i z Turkami, nikt tego wyraźnie nie gadał, ale dobrze wiem, że oni narkotyki szmuglują. Ja mam tylko być ślepy i głuchy, gębę otworzę, dintojra. Więc nic nie wiem. Tak właśnie robią, jeden pakunek zostawia, a drugi po niego przychodzi, hasło jakieś mają, z nim, a nie ze mną. Tak celują, żeby trafić na jego zmianę, szczególnie przy odbieraniu, bo zostawiać, to i przy mnie zostawiali, a co mnie obchodzi, ja od tego jestem, żeby przyjąć bagaż. Niech zostawiają w cholerę. Pierwszy raz się zdarzyło, że przylecieli odebrać, jak go nie było, a to może dlatego, że nam się dyżury pomieszały. Coś tam miał, raz go zastąpiłem i przekręciło się, znowu byłem tak jakby w połowie za niego. Mnie się zdaje, że chcieli rozróbę udawać, na manianę, niby to się ze mną kotłują, a tamten jeden torbę złapie i wont już go nie ma. I jak raz, pani się w to wplątała. Ja się bałem i jeszcze się boję, że oni mnie posądzą o jakie sztuki i łeb mi ukręcą. Dyżur miałem, jak przyleciał jeden, z pyska go znam, z tej wrednej mordy, i pytał, co ja wiem o pani. Całą prawdę powiedziałem, z wyjątkiem tej torby. Przyszła pani, obca, o boksy pytała, żeton wzięła i dzwoniła, a co się dalej działo, to ja tego całkiem nie rozumiem. Nic mi nie zrobił, więc może uwierzył.
– Atu?
– Co tu?
– Tu u pana, jak przyszłam…
– To gliny były.
– Co?!
– Gliny. A pani myślała, że co? Bandziory?
– O rany boskie – powiedziałam i z oszołomienia napiłam się piwa. – Więc to były gliny?!
– No a jak? Też o panią pytali. I o tamtą torbę, skąd się wzięła. Nic im nie powiedziałem, bo jeszcze mi życie miłe, jak pani zapukała, kazali otworzyć i tak zrobić, żeby pani weszła. Poznałem panią, ale nie od razu, dopiero jak pani zaczęła nawiewać, a im się nie przyznałem, powiedziałem, że takiej rudej nie znam wcale. Ufarbowała się pani, czy to była peruka?
– Peruka.
– No proszę. W pierwszej chwili, fakt, nic nie zgadłem i mogłem się zaprzysięgać, że obca gościowa. Czy jej nie poznaję, pytali, a skąd mam poznawać. Ale oni zgadli, że to pani, tyle że pewni nie byli.
Wyglądało na to, że moją wolność, a może nawet życie, uratował bagażowy. Słusznie uważałam go za rodzaj anioła. Narkotyki też się zgadzały…
– Mam ten sam problem, co pan – zwierzyłam się. – Nie moja ta torba, rąbnęłam się, wiem, że tam są narkotyki i boję się jej panicznie. W ogóle nie wiem, co z nią zrobić, oddałabym glinom, ale to przecie ta szajka się zemści, nie? Ze swoim zmiennikiem pan o tym rozmawiał?
– No a jak? Przecież, że całe gadanie było! Słowo po słowie musiałem mu wszystko powiedzieć i też o pani torbie pary z pyska nie puściłem. Tak się dorozumiałem, że jak nic dalej nie będzie, może i dadzą pani święty spokój, a to z tej racji, że pani ich nie zna. Tak uważają chyba. Żaden się nie chce pchać pani na oczy, bo jakby co, musieliby panią wykończyć, a oni się handlem zajmują. Jakiś tam rządzi niegłupi, szmugiel im przechodzi bez niczego, a trup po sobie swąd zostawia, więc mokrej roboty nie chcą. Tak zgadłem i tak mi się widzi.
– A jak pan myśli, gdybym im tę torbę oddała, uwierzyliby, że nie mam pojęcia, co w niej jest i o niczym nie wiem?
– Jak by pani oddała? Gdzie niby?
– W tej przechowalni. Zabrałam przez pomyłkę i zwracam…
Rozważał przez chwilę, kręcąc głową.
– Musiałaby pani o tej swojej powiedzieć. I jeszcze ja bym musiał zaświadczyć, że faktycznie, swoją pani zostawiła, a ona była na oko taka sama. Na głupią pani specjalnie nie wygląda, ale może by i przeszło. Tylko wolałbym nie, bo się mogą uczepić, że od początku o drugiej torbie nie powiedziałem.
Wzdrygnęłam się. Ciężary waliły mi się na głowę jeden za drugim, najpierw Paweł, teraz ten bagażowy, porządny człowiek, nie wystawię go przecież na strzał! Gdybym chociaż odzyskała tamto draństwo, jasny szlag niech to trafi…
– Zaczynam coś rozumieć – przyznałam ponuro. – Jeszcze tylko ten chudy, co zabrał torbę. Dlaczego pan mu ją oddał? Kto to był?
– A to on nie był od pani?
– Dlaczego miał być ode mnie? W ogóle go nie znam! Bagażowy zmartwił się i zaniepokoił.
– O, cholera! A to był jedyny, co wiedział o torbie! Mówił, że pani zostawiła, że już pani była i chciała odebrać, wszystko jak się należy, a teraz jego pani przysłała. Tak gadał, jakby faktycznie wszystko wiedział, nawet gliny rozpoznał, powiadał, że pani przyjdzie i wyjaśni co trzeba, pięćdziesiątkę zostawił i ja mu, jak głupi, uwierzyłem. Żeby całkiem prawdę powiedzieć, chciałem się tego już pozbyć i nawet się ucieszyłem!
– Powiedział coś o sobie? – spytałam dość gwałtownie. – Udało się panu co wywęszyć? Nie glina przypadkiem?
– Nie glina i nie bandzior. Zmartwiony był i zdenerwowany. Jak zobaczył to zielone cholerstwo, aż się cały rozświecił, taki ucieszony, jakby mu kto w kapelusz nasmarkał. Wtenczas jeszcze więcej uwierzyłem, że on od pani.
Nie wiadomo dlaczego w umyśle zalęgło mi się nagle skojarzenie z tamtymi dwoma, którzy przynieśli do przechowalni rozwalony pakunek, owinięty w płachtę Mikołaja.
Między nimi wszystkimi musiało chyba istnieć jakieś powiązanie. Może śledzili mnie, kiedy wybiegłam z torbą z domu na Racławickiej, widzieli, że zawiozłam ją na dworzec, czasu mieli skolko ugodno, bo jechałam z przeszkodami… Głupotą śmiertelną było posługiwanie się płachtą Mikołaja, ale o gwoździku i końskiej podkowie mogli nie wiedzieć. Cichutko, spokojnie, bez demonstracji upilnowali, wybrali właściwą chwilę, sprzątnęli mi to świństwo sprzed nosa. Po cholerę czekałam całą dobę, trzeba tu było wczoraj przyjechać!
– Zaraz – powiedziałam po dłuższej chwili milczenia. -To znaczy, że te gliny… Ci, co byli u pana i wylecieli za mną. Oni nie na mnie czekali?
– A skąd! Jak raz byli, bo mnie przepytywali, kocioł im całkiem do głowy nie przyszedł. Jeszcze potem nie byli pewni, czy to pani, a ja mówiłem, że nie, wcale niepodobna i żałowali, bo właśnie, tak gadali, trzeba się było zaczaić. Chociaż po co niby pani ma tu przychodzić, też nie wiedzieli i ja się do tego nie wtrącałem.
Czarnej ospy można było dostać, błąd za błędem, klątwa ciąży na tej torbie Mikołaja! Kto to mógł być, ten chudy wypłosz? Ktoś z szajki fałszerzy chyba, musieli wiedzieć, że Mikołaj o nich wie za dużo i rąbnęli go z konieczności. Może zdążyli przeszukać mieszkanie, zgadli, co wyniosłam w torbie…
– Mnie on patrzył na fotografa – powiedział nagle bagażowy.
Zainteresował mnie gwałtownie.
– Bo co?
– Aparat mu na szyi wisiał, turysta to on nie był, a tylko turyści z czymś takim chodzą, amerykańscy i japońscy przeważnie. I na sznurku ten taki, co to oni mają… o, światłomierz! A jak z kieszeni papierosy wyciągał, to jeszcze miał takie coś, widziałem, odległość tym mierzą. I rolkę filmu, nową całkiem. Mógł mieć przypadkiem, ja nie mówię, ale mnie się tak jakoś fotograf przyplątał. Wszystko pani gadam i więcej nie wiem, nie obchodzi mnie, glinom nie powiedziałem i nie powiem, bo się o siebie boję, więc zabijać mnie całkiem nie potrzeba.
Przyjrzałam mu się z uwagą, bo zabrzmiało to tak, jakby znienacka oszalał. Udało mi się pomyśleć, że na jego miejscu też bym może usiłowała udowodnić własną nieszkodliwość.
– O mnie może pan mówić, -co pan chce – pocieszyłam go. – Szczególnie glinom. Już i tak mnie szukają, a powiedziałam panu na początku, że dam się znaleźć, tylko jeszcze parę rzeczy posprawdzam. Na ruską mafię kicham i pluję, nie znam jej wcale. Te cepy myślą, że ja coś wiem i prędzej by mnie zabili niż pana, a ja jestem w ogóle osoba postronna, wplątana w ten interes przez najgłupszy zbieg okoliczności, jaki się na świecie przytrafił. I też bym chciała się z tego wyplątać bez szkody dla zdrowia.
– No proszę, a mówiłem, ja się znam na ludziach – pochwalił się bagażowy. – Tak mi się zdawało, że pani nie z mafii, na wszelki wypadek gadałem. Już nic nie mam, chwalić Boga, to i o tym fotografie nie fotografie też powiem, jakby co.
– A niech pan mówi. Mnie bez różnicy…
Zegar na ścianie, antyk jak złoto, wydzwonił godzinę. Pierwsza. Podniosłam się. Do Pojednania zdążę swobodnie, tylko przedtem muszę się przeistoczyć zewnętrznie…
Wróciłam do domu ciotki. Uznawszy, iż Murzynka nie została jeszcze w kraju wyeksploatowana, przebrałam się w strój wyścigowy. Będę się rzucać w oczy, owszem, u nas Murzynów jest mało, ale co to szkodzi, skojarzenie ze mną w nikim się tak od razu nie zalęgnie. Benzynę wezmę w Jankach, trasa przelotowa, turystka z Sudanu… Dziwne może, że turystka z Sudanu jedzie polonezem, ale turyści miewają pomysły szaleńcze i w ostateczności mogłabym jechać nawet małym fiatem. Mówić będę po angielsku, a po polsku tylko trochę…
W Pojednaniu znalazłam się parę minut po trzeciej. Dnia miałam przed sobą półtorej godziny, potem zacznie się ściemniać. Nie podjeżdżałam zbyt blisko dawnego dworu, mimo świeżych doświadczeń znów zrobiłam to samo, ustawiłam pojazd na poboczu dojazdowej drogi i podeszłam piechotą.
Remont budowli był w pełnym toku. Ktoś to widocznie kupił i właśnie doprowadzał do porządku. Po materiałach budowlanych zorientowałam się, że wymieniają posadzki, a pewnie, kartofle im dobrze nie zrobiły, na nowo kryją dach i uzupełniają instalacje. Ludzie jeszcze pracowali, jeden, chyba majster, sprawdzał na dziedzińcu kolanka. Ogrodzone to wszystko było częściowo parkanem z desek, łatwym do sforsowania, a częściowo porządną siatką i miałam wielką nadzieję, że na noc nie zostawiają ciecia. Nadzieja była może głupia i złudna, robota prywatna, kto się narazi na utratę własności…?
Rozejrzałam się, czy nie ma psiej budy i psa, pojechałabym po jakieś kości albo kiełbasę. Nie było. Zastanowiłam się, co zrobić, powinnam wedrzeć się do środka i obejrzeć piwnicę, wskazane byłoby poznać nazwisko właściciela… Poczekać, aż skończą…? A jeśli pracują na dwie zmiany…?
Majster porzucił kolanka, coś sobie zapisał w notesie, odwrócił się i oko jego padło na mnie. Stałam w otwartej bramie i akurat nie pamiętałam, jak wyglądam. Żachnął się jakoś, zamarł na moment, trochę robił wrażenie, jakby w duchu wykrzykiwał do siebie: „zgiń, przepadnij maro, a kysz, a kysz!” A pewnie, w naszym kraju, w biały dzień, na placu budowy ujrzeć znienacka Murzynkę…
Zrozumiałam, że już przepadło, ujawniłam swoją obecność. Złe we mnie wstąpiło, bezczelne i zuchwałe, i chyba rozsiadło się wygodnie.
Porzuciłam bramę i podeszłam do niego. Pomysły strzeliły mi fajerwerkiem.
– Sorry – powiedziałam grzecznie. – Dzędobry. Ten pan… on to ma.
Wykonałam rękami gest, obejmujący całość budowli. Majster nie wytrzymał.
– Roszczykowski? – spytał odruchowo. Ucieszyłam się zupełnie szczerze.
– Tak – przyświadczyłam. – Pan Rosz… on tu jest?
– Nie. Nie ma go.
– Winien bycz?
– Nie winien. Cholera… Rzadko bywa. A co pani chciała?
– Obaczycz – oznajmiłam zgodnie z prawdą, z radosnym uśmiechem.
Co sobie ten nieszczęsny człowiek myślał, Bóg raczy wiedzieć, ale najprawdopodobniej wziął mnie w pierwszej chwili za jakąś znajomą pryncypała. Zagraniczną w dodatku, więc niewątpliwie zasługującą na względy. Ryczał do mnie jak do głuchej, zapewniłam go zatem, że rozumiem po polsku wszystko, tylko źle mi się mówi. Uwierzył w to chyba, bo zniżył głos, ujął elegancko mój łokieć i wprowadził mnie do wnętrza.
Zdążyłam wymyślić, że reprezentuję firmę dostarczającą urządzenia kuchenne, i tę informację postarałam się przekazać mu możliwie skomplikowanym językiem. Po niewielkiem wysiłku zrozumiał. Zaprowadził mnie do kuchni, zażądałam penetracji piwnicy, wpierając w niego wysoce mgliste komunikaty o mechanicznych urządzeniach wentylacyjnych, nie do pojęcia tak dla niego, jak i dla mnie. Obejrzałam wnętrza i zapamiętałam przeszkody piętrzące się wszędzie, jakieś paki, skrzynki i stosy używanych desek. Kuchnię nawet mniej więcej obmierzyłam, posługując się jego calówką, wymiary zapisałam w calach, podziękowałam uprzejmie i wyszłam. Pomyślałam, że teraz już przepadło, sama sobie wyjęłam przebranie z ręki, bo wieść o Murzynce dotrze do tego Roszczykowskiego w rekordowym tempie i drugi raz tej postaci nie będę mogła prezentować. Zdechnie Murzynka na zawsze. Wszystko, co mam do załatwienia, muszę wobec tego załatwić dziś, popędziłam sobie kota całkiem nieźle.
Oddaliłam się inną drogą niż przyszłam, ścieżką wiodącą ku gęstym zaroślom. Stała tam niegdyś stara szopa ogrodnika, magazynek na owoce i różne narzędzia, rozpadało się to nieco, ale mogło jeszcze istnieć. Sprawdzenie, co się dzieje za moimi plecami, przyszło mi z największą łatwością, odwróciłam się i z radosnym uśmiechem pomachałam ręką na pożegnanie. W bramie gapiło się za mną czterech facetów, majster i trzech robotników, jeden czynił właśnie wypad do przodu i cofnął się czym prędzej. Byłam ciekawa, pójdzie za mną, czy zrezygnuje, dotarłam do gęstych krzaków, zrobiłam dwa kroki w bok i przestałam być widoczna.
Owszem, poszedł. Może miało to głębsze przyczyny, a może tylko intrygowało ich, czym taka egzotyczna jednostka przyjechała, bo kto wie, czy nie rolls-royce’em. Przeszedł obok krzaka, za którym tkwiłam w kucki, udał się dalej, ścieżka dość długo wiła się w gąszczu, dalej dobiegała do drogi, za drogą zaś zaczynały się już zabudowania wsi. Mogłam zniknąć wszędzie. Wiedziałam o tym, pamiętałam teren, specjalnie wybrałam ten kierunek.
Śledzący mnie facet porzucił to zajęcie dość szybko, widziałam go, jak wracał, zajrzał po drodze do szopy ogrodnika i poszedł ku dworowi. Przemknęłam okrężną drogą na tyły posiadłości, przelazłam przez siatkę do ogrodu, w którym ciągle istniała zrujnowana altanka. Chciałam się jej przyjrzeć, póki widno.
Stała w zielsku i zaroślach, dokładnie obrośnięta dzikim winem, psim bzem i pokrzywami. Od strony widokowej, gdzie niegdyś można było gapić się na staw, teraz panoramę zasłaniały wysokie krzewy, nie mówiąc już o tym, że z trudem rozpoznałam miejsce po stawie, tak był pokryty rzęsą i sitowiem. Możliwe, że woda w nim jeszcze chlupała. Po różanym ogrodzie z drugiej strony altanki nie zostało nawet wspomnienie, ale obie ławeczki, wmurowane w podłoże, wciąż jeszcze trzymały się nieźle.
Usiadłam na jednej z nich, tej górnej, i znów zaczęłam myśleć. Przez chwilę rozważałam swój stosunek do Pawła, zastanowiłam się, czy przypadkiem go nie kocham, bo, na litość boską, cóż innego kazałoby mi się tak wygłupiać, jak nie wielkie uczucia?! Przypomniała mi się od razu ta jego żona i porzuciłam temat, sił ducha potrzebowałam do czego innego. Pożałowałam, że nie spytałam majstra, na ile zmian pracują, bo może oczekiwanie na fajrant nie miało sensu. Westchnęłam, wstałam z ławeczki, podkradłam się wokół budynku i wyjrzałam na dziedziniec. Miałam fart, mój problem właśnie rozwiązywał się samodzielnie. Majster w garniturze wsiadał do nyski, za nim pchała się reszta klasy robotniczej, również elegancko przystrojona. Bez względu na to, czy tylko jechali na obiad, czy też opuszczali miejsce pracy aż do jutra, była to chwila dla mnie.
Poczekałam, aż odjadą, i wróciłam do altanki. Zamknęli za sobą bardzo starannie zarówno drzwi budynku, jak i bramę ogrodzenia, wydedukowałam zatem, że żadnego ciecia nie ma, i zyskałam swobodę działania. Z uwagą przyjrzałam się ławeczce.
Posadzka altanki wyglądała na nienaruszoną. Zgodnie z instrukcjami Pawła domacałam się wajchy pod spodem, przekręciłam ją w dół, nawet lekko poszło, a miałam obawy, że w ogóle się nie ruszy, bo może zardzewiało albo w ogóle zdechło ze starości. Zeszłam niżej, do tej drugiej ławeczki. Ktoś jej chyba musiał czasem używać, bo pokrzywy wydały mi się nieco zdewastowane, a dzikie wino było odgarnięte. Jedna śruba, mocująca ją do betonowego podłoża, wylazła odrobinę do góry, śrubokręt przezornie wzięłam ze sobą, rozmiar miał na byka, ale taki właśnie, był tu potrzebny, przelotnie pomyślałam, że pomysł w ogóle niegłupi, śrubokręt zamiast klucza… Wykonałam pół obrotu, przycisnęłam, zgadzało się wszystko. Część muru obok ławeczki obróciła się ze zgrzytem i chrzęstem na trzpieniach, ukazując wąskie przejście. Poświeciłam latarką w głąb, zastanowiłam się, co i gdzie może mi się zawalić na głowę, po czym z determinacją, delikatnie i ostrożnie wcisnęłam się w otwór.
Schodki w dół były w porządku. Zeszłam, licząc je nie wiadomo po co, może na wszelki wypadek, dość strome były, jedenaście, prawie niskie piętro. Ujrzałam korytarzyk, przeszłam nim kilkanaście kroków, światło latarki nagle oparło się na czymś i usłyszałam cichy szelest. Zamarłam w miejscu.
Wedle informacji Pawła korytarzyk powinien był zejść jeszcze kawałek w dół, następnie rozszerzyć się w komnatkę, dalej trzema takimi komnatami doprowadzić do głównego budynku i zakończyć się apartamentem pod piwnicą. Wyjście do góry we dworze znajdowało się akurat tam, gdzie przed godziną widziałam skrzynki i deski. W apartamencie i komnatach wrzała nie tak dawno wysoce naganna praca, niegdyś stała drukarka, potem kserokopiarka albo też inne podobne urządzenia, leżał zmagazynowany papier, rożne farby, niewątpliwie także gotowa produkcja, od której oko miało prawo zbieleć. Obecnie powinny się tam znajdować co najmniej ślady tej nielegalnej działalności, możliwe, że także starannie poukrywane narzędzia pracy i jej efekt końcowy, możliwe, że coś więcej, co wskazywało na Pawła i co należało zniszczyć. Może nie tylko na Pawła, także na inne osoby, które mnie wcale nie obchodziły, może były tam rzeczy, które należało dostarczyć władzom…
Nie dowiedziałam się, co to było i nie dotarłam do żadnej komnatki. Przede mną był zawał, świeży chyba, bo ziemia jeszcze osypywała się z szelestem. Strop pękł, załamał się, popatrzyłam uważniej, wzmocniony był co parę metrów deskami, reszta stanowiła zwyczajną, długą dziurę w ziemi. Deski zgniły, coś załatwiło sprawę, pewnie woda, poleciało zabezpieczenie, a za nim reszta. Nastąpiło to pewnie przed chwilą, może jeszcze wcale nie przestało lecieć, może zarwie się dalej, nie daj Boże za moimi plecami…
Trochę mnie zadławiło. Ostrożniutko, delikatnie, starając się niczego nie dotykać i zgoła wstrzymując oddech, krok za krokiem wycofałam się tyłem. Bałam się nawet odwrócić. Poświeciłam do góry, w tej części korytarzyka zabezpieczenie jeszcze się trzymało, ubitą ziemię podpierały deski zbite na kształt krążyny, bo sklepienie było półokrągłe. Najmocniejsze forma, ale co z tego, widać było, że te deski zmurszały i tkwią na miejscu chyba siłą woli. Lada chwila powinny również polecieć, zejście w te podziemia od strony altanki najwyraźniej w świecie przestało istnieć.
Jadąc tutaj, wrzuciłam wprawdzie do skrzynki list, napisany w pośpiechu do mojej teściowej, z informacjami, dokąd się wybieram, ale gdyby to wszystko zarwało się na mnie, wątpliwe, czy pod zwałami gruntu doczekałabym pomocy jako tako żywa. Ulga, jakiej doznałam, kiedy w powolnym marszu tyłem wymacałam nogą pierwszy stopień, nie da się zgoła opisać. Ten fragment przejścia był już porządnie obmurowany, po schodach mogłam iść do góry przodem. Nie weszłam, wniosła mnie na skrzydłach siła nadprzyrodzona. Widoczne w zmierzchu pokrzywy, o które się od razu oparzyłam, wydały mi się najpiękniejszymi roślinami świata.
Zamknęłam wejście. Mechanizm działał. Pozostawienie otworem tej pułapki wydało mi się niewskazane pod każdym względem i z rozmaitych przyczyn. Usiadłam na ławeczce, otarłam pot z czoła, sprawdziłam, czy nie farbuję i zaczęłam odzyskiwać równowagę.
Zawalenie się korytarzyka od tej strony nie oznaczało wcale, że i tamta druga strona też jest niedostępna. Komnatki były podobno wykonane staranniej, przez piwnice zapewne wciąż jeszcze można się było do nich dostać. Jak dotąd, nie spełniłam zadania i powinnam kontynuować penetrację, Bóg raczy wiedzieć jak, skoro dom zamknęli. To znaczy, zamknęli drzwi wejściowe, ale były tu także inne drzwi, wiodły z jadalni na taras, oszklone, kiedyś nie miały krat, może nie mają ich nadal…
Zapaliłam drugiego papierosa, uspokoiłam się, wypchnęłam z siebie poczucie niebezpieczeństwa. Zaczęła mnie ogarniać coraz silniejsza irytacja. Cholery można dostać z tymi chłopami, jak nie jeden, to drugi, po jakiego diabła ja się pozwalam wpędzać w takie kretyństwa?
Rozważałam tę skomplikowaną kwestię przez parę minut, po czym podniosłam się i udałam na taras. Robiło się coraz ciemniej, ale po drugiej stronie budynku świeciła jakaś lampa. Oszklone drzwi były bardzo porządnie zamknięte, zawahałam się przed tłuczeniem szyby i pomyślałam o oknach. Obeszłam dom dookoła, znalazłam jedno otwarte. Małe i wąskie, należało do komórki przy kuchni. Przywlokłam kilka cegieł, parter był tu wysoki, na coś musiałam się wspiąć, jeśli chciałam uniknąć skakania, łapania się za parapet i zdzierania skóry z rąk i nóg. Wlazłam na cegły, zajrzałam, poświeciłam, ujrzałam w głębi drzwi do kuchni, na szczęście uchylone.
Byłam już w połowie drogi, kiedy usłyszałam warkot. Ktoś nadjeżdżał, obejrzałam się, zobaczyłam zbliżające się światła. Nie furgonetka, osobowy samochód. Przyśpieszyłam przełażenie dość gwałtownie, nic gorszego, niż dać się złapać w takiej idiotycznej pozycji, mogłabym ewentualnie wierzgać, ale to radość krótkotrwała. Przecisnęłam się przez wąskie okienko i wylądowałam na podłodze schowka, głową w dół. Zdążyłam w ostatniej chwili, światła omiotły ścianę budynku i samochód zatrzymał się przed bramą. Silnik zgasł, zapanowała cisza.
Zbierałam się z podłogi powoli, żeby nie robić hałasu, leżały tu jakieś rupiecie, musiałam je obmacywać, bo świecić chwilowo nie należało. Z samochodu ktoś wysiadł, trzasnęły drzwiczki, usłyszałam szczęknięcie skobla, skrzyp bramy, kilka ostrożnych kroków po rozsypanym gruzie i znów wszystko umilkło. Tamten ktoś się nie ruszał, zamarłam również, niepewna jego zamiarów i zaniepokojona, że może dostrzegł z daleka błysk mojej latarki i skrada się teraz, żeby mnie zaskoczyć. Kto to w ogóle jest? Osobowy samochód, tamci odjechali furgonetką… Ale miał klucz od bramy…
Dźwięk, który rozległ się nagle na dziedzińcu, zmroził mi krew w żyłach. Był jakiś dziwny, do niczego nie podobny, głośny, przenikliwy, chociaż chrypiący i zawierał w sobie wyłącznie literę e. Zabrzmiał, powtórzył się i połączył z ludzkim głosem.
– A pódziesz! – wrzasnął ktoś wściekłym szeptem. – Won, cholero!
Dziwny dźwięk znów się rozległ, chrypiał przeciągle raz za razem, zaryzykowałam, podniosłam się na nogi nieco żwawiej, bo tamto coś mnie zagłuszało, jednym okiem wyjrzałam przez okienko.
Jezus Mario, koza…!
Wielka, czarna koza z wyjątkowo agresywnymi, sterczącymi rogami atakowała jakiegoś faceta, mecząc przy tym przeraźliwie. Surrealizm, jak Boga kocham… Facet uskakiwał przed nią i opędzał się, ona zaś z dzikim uporem usiłowała wziąć go na te wielkie, prawic proste rogi. Co tu robiła, Bóg raczy wiedzieć, pewnie przyszła ze wsi, może została specjalnie znęcona, żeby stróżować zamiast psa. Którędy wlazła, ogrodzone przecież… Nie była uwiązana, miała pełną swobodę działania. Zręczność, jaką wykazywała, była wręcz niewiarygodna. Dziedziniec zawalony był wszelkim budulcem i rozmaitymi odpadkami, omijała je z gracją, niczego nawet nie trąciła kopytkiem i twardo pracowała nad facetem. Udało jej się zaczepić połę marynarki i rozdarła mu kieszeń. Facet chwycił jakiś drąg, próbował ją rąbnąć, ale nie było siły, istna baletnica, zgoła cyrkówka, unikała drąga, jakby miała w sobie radar.
– Poszła, ty świnio! – sapał z furią, wyraźnie podszytą rozpaczliwym popłochem. – Won, żebyś zdechła, ty kurwo głupia! Odpieprz się! Ja cię zarżnę własną ręką, czego ty chcesz ode mnie, paszoł won, zarazo wściekła!
W świetle lampy scena była doskonale widoczna, wyglądało to jak coś pośredniego pomiędzy walką byków a skocznym tańcem ludowym. Koza miała zdecydowaną przewagę, upór zaś wykazywała nie kozi, a wręcz ośli. Facet w skokach i pląsach starał się zbliżyć do drzwi budynku.
Udało mi się stłumić chichot, po czym z wielkim żalem oderwałam się od przedstawienia. Przedmiot niechęci kozy zamierzał wejść do domu, gdyby utkwił na parterze, uniemożliwiłby mi przejście do piwnicy. Może w ogóle tu nocował. Miałam ostatnią okazję, we dwoje z kozą robili dość hałasu, żebym się nie musiała przejmować. Mogłam sobie nawet poświecić, najwyraźniej bowiem nie widział nic dookoła, tylko te ostre, wojowniczo nastawione rogi.
Trochę po omacku, a trochę przyświecając sobie pod nogi, przemknęłam do klatki schodowej i ruszyłam w dół. Przedarłam się przez resztki waty szklanej i jakieś rury, przedostałam do pomieszczenia, w którym znajdowało się ukryte zejście do podziemi. Zatrzymałam się i posłuchałam, dźwięki dobiegały przez okienko pod stropem.
Wojna z kozą trwała, ale zbliżała się do drzwi. Wśród wściekłych okrzyków i gniewnego meczenia usłyszałam grzechot zamka, prawdopodobnie jedną ręką się opędzał, a drugą przekręcał klucz. Do tych drzwi też miał klucz, a zatem był tu prawnie i legalnie, w przeciwieństwie do mnie…
Wdarł się wreszcie do wnętrza i gruchnął za sobą drzwiami, odgradzając się od kozy. Usłyszałam go na schodach, schodził w dół, też do piwnicy, mamrocząc coś pod nosem i sapiąc. No, owszem, szczuplutki nie był, te pląsy musiały dać mu trochę do wiwatu, powinien chyba codziennie spotykać się z tą kozą, traktując to jako kurację odchudzającą.
Dałam sobie spokój z jego nadwagą, bo znalazłam się w zdecydowanym niebezpieczeństwie. Szedł tu, akurat do tego pomieszczenia, powinnam się schować, gdzie, u diabła?! Rupieci było dużo, ale wszystkie pod nogami, w dodatku nie widziałam ich wyraźnie, a sama świecić już nie mogłam, wróg był tuż. Wcisnęłam się w kąt za jakimiś deskami.
Ściśle biorąc, postanowiłam wcisnąć się w ten kąt i zamiar nawet spełniłam, ale wypchnęło mnie stamtąd w jednym mgnieniu oka. Na karku, na szyi, na głowie poczułam nagle zwoje pajęczyny i razem z tą pajęczyną coś, co z pewnością było pająkiem. Nie mam przesadnej abominacji do pająków, ale ten niespodziewany, bezpośredni kontakt okazał się silniejszy ode mnie. Szarpnęłam się odruchowo, miotnęłam do przodu i dokładnie w tym momencie kozi wróg zapalił w piwnicy światło. Nie był to blask potężny, zaledwie żaróweczka pod sufitem, ale wystarczyło.
Mój ruch zwrócił jego uwagę. Spojrzał na mnie, na moment skamieniał, wydał z siebie jakiś przedziwny odgłos, zachłyśnięcie jakby, zdążyłam sobie uświadomić, że dokładnie taki dźwięk wydaje odetkana gwałtownie rura kanalizacyjna, rzucił się do tyłu, zaczepił nogą o którąś rurę i runął na wznak, waląc łbem w pierwszy stopień klatki schodowej.
Matko jedyna moja…!
Dopadłam go w panice. Tego tylko mi jeszcze brakowało, żeby się zabił, o Mikołaja już jestem podejrzana, o jego babę pewnie też, teraz trzeci trup, trzeciego już by mi chyba mi darowali. Czego się w ogóle rzuca, epileptyk, czy co? Może naprawdę cierpi na jakieś konwulsje, koza go zdenerwowała i proszę, na mnie padło… Z łomoczącym sercem, zaniepokojona śmiertelnie, przyklękłam, nie wiedziałam, gdzie go macać, trochę się brzydziłam, nigdy nie miałam w sobie skłonności pielęgniarskich. Oddycha czy przestał…? Do szukania lusterka nie byłam zdolna, przyłożyłam mu do ust szkło latarki, może trochę gwałtownie mi to wyszło, chyba rzetelnie rąbnęłam go w zęby. Szkło zamgliło się od razu, o chwała Ci, Panie, żywy…!
Przemogłam się, pomacałam puls, dotknęłam klatki piersiowej przez koszulę, serce mu biło, nawet porządnie i regularnie. Rozbity zatem miał tylko łeb, zastanowiłam się, czy nie zdjąć go z tego stopnia klatki schodowej, ale po namyśle uznałam, że wszelki ruch ma prawo mu zaszkodzić. Kark sobie może nadwerężył albo coś w tym rodzaju, lepiej nie dotykać, od takich rzeczy są lekarze. Ostatecznie mogę mu coś podłożyć.
Wyprostowałam się, rozejrzałam, nic odpowiedniego nigdzie nie leżało, nie będę mu przecież przykładać do rozbitego czerepu waty szklanej albo wapna. Zawahałam się, wspomniałam kuchnię. Potykając się w pośpiechu na każdym prawie stopniu, skoczyłam do góry, w kuchni istotnie były szmaty, liczne, niezbyt czyste, ale wola boska.
Kiedy zeszłam na dół, nieco już wolniej, bo miałam obawy, że znów się potknę i położę ta m obok niego,.czuł się chyba odrobinę lepiej, bo jakby drgnął i jęknął. Wówczas w ułamku sekundy przyszła mi do głowy bez mała powieść-rzeka.
Jestem tu, gdzie miałam być, i mam jedną jedyną okazję wykonać zadanie. Wleźć do podziemi, sprawdzić, co tam jest, wynieść to, ukryć, zniszczyć, ocalić… Drugi raz prawdopodobnie ta sztuka mi nie wyjdzie. Jeśli ten tutaj oprzytomnieje, przeszkodzi mi z pewnością, a co najmniej obejrzy mnie i zorientuje się w sytuacji. Skoro żywy, nic mu nie będzie, nawet jeśli na pomoc lekarską poczeka te pół godziny dłużej, niech sobie zatem poleży spokojnie, a przyglądać się nie musi, nie w teatrze się znalazł i spektakl może go ominąć.
Jeszcze nie skończyłam tego procesu myślowego, a już zdarłam z niego krawat i porządnie, chociaż humanitarnie, związałam mu ręce. Człowiek z rozbitym globusem nie ma prawa być w pełni sprawny fizycznie. Jedną kuchenną ścierkę podłożyłam mu pod głowę, drugą omotałam twarz w połowie, pamiętałam, że powinien oddychać, co do nosa, istniały pewne wątpliwości, ale zostały mu usta. Szczęki sobie nie wybił, może je otwierać. Pod nogami plątał mi się foliowy sznurek, chwyciłam go, przywiązałam te spętane krawatem ręce do nóg, nie było to mocne i trwałe, ale na kwadrans powinno wystarczyć. Mnie też kwadrans powinien wystarczyć.
Zdenerwowanie wzmogło moje siły, usunęłam skrzynki, deski i worki. Najwięcej kłopotu przyczyniły mi stare armatury sanitarne, ciężkie jak piorun, nie dałam rady ruszyć ich hurtem, razem ze skrzynią. Musiałam powyjmować po jednej i poodrzucać. Odsunęłam skrzynię, nawet pusta wymagała wysiłku. I wreszcie dostałam się do niewidocznej pod kurzem i śmieciami klapy w dół.
Paweł wyjaśniał porządnie i z sensem. Znalazłam odpowiednie elementy mechanizmu, niby proste, ale nie do odgadnięcia przypadkiem, zastosowałam pełną instrukcję obsługi, klapa pyknęła i odskoczyła lekko w górę. Ze zgrzytem gruzu, który dostał się wszędzie, szarpnęłam ją i otworzyłam, wytężając siły, bo też była ciężka. Należało przedtem przeprowadzić intensywny trening, albo wziąć ze sobą towarzystwo w postaci na przykład Niny Dumbadze. Poświeciłam w dół, ujrzałam schody.
Ryzyk-fizyk, zeszłam. Znalazłam kontakt i zapaliłam światło, rozbłysło wszędzie jasnym blaskiem. W pierwszej komnatce, rozmiarów raczej komórki, nie było nic, w następnej chyba wszystko.
Rozglądałam się jeszcze po obcych mi urządzeniach, zastanawiając się, czego i gdzie szukać, bo kserokopiarka Pawła nie dotyczyła i nie obchodziła mnie wcale, kiedy zza otwartych drzwi do dalszych pomieszczeń coś usłyszałam. Szelest? Jęk? Jakieś szuranie…?
Znieruchomiałam nadsłuchując, a dziwne mrowie latało mi po kręgosłupie. Odgłos się powtórzył, nie umiałam go rozpoznać. Ostrożnie, na palcach przeszłam dalej, skradając się bezgłośnie. Niebezpieczeństwo zawalenia tu nie groziło, komnatki były zbudowane solidnie. Jeszcze jedna, cała zastawiona jakimiś pakami, z niej wejście do znajomego korytarzyka, z głębi korytarzyka dźwięk dobiegł po raz trzeci.
Poświeciłam do góry, bo instalacja elektryczna już się skończyła. O kurza twarz! Z jednej spróchniałej kraźyny wisiały strzępy, inne jeszcze się trzymały, ale widać było, że ostatnim wysiłkiem. Coś tam się jednak dalej działo, skoro dochodził hałas, a nie oznaczał samego osypywania się ziemi.
Wciąż na palcach, nie oddychając, przeszłam kilkanaście kroków, czujna na każdy szmer za plecami i ujrzałam widok przerażający.
Zawał sięgał aż tutaj. Ziemia, przemieszana z kawałkami drewna, wypełniała całą przestrzeń i radykalnie odcinała dalszą drogę. Spod czarnych zwałów wystawało pół człowieka.
Odrętwienie trwało krótko, a nadzieja, iż jest to trup, któremu już i tak nic nie pomoże, zdechła w sekundę po zabłyśnięciu. Jęknął, podlec. Był żywy, tylko dokładnie przysypany, głowę miał na powietrzu, a nogi pod gruntem. Czy ja tu przyszłam w charakterze ekspedycji ratunkowej?
Nikłe światło wpadło przez odległe o kilkanaście metrów drzwi do komnatki. Zapaloną latarkę ostrożnie ulokowałam na zboczu zwałowiska, bo potrzebne mi były obie ręce. Bez względu na to, co o tym wszystkim myślę, na stracenie tego kretyna przecież nie zostawię, a pojęcia nie mam na razie, czy można tu wpuścić gliny. Nie zdążyłam spenetrować pomieszczeń…
Obejrzałam te pół człowieka w skupieniu, po czym delikatnie, z czuciem, spróbowałam go pociągnąć za ramiona dla sprawdzenia, w jakim stopniu jest zaklinowany. Był zaklinowany rzetelnie. Rozejrzałam się, znalazłam odłamane pół deski.
Dzięki studiom, nie tak wyłącznie artystycznym, o budownictwie miałam jakieś pojęcie. Blade, bo blade, ale jednak. Znalazłam więcej drewna, wygrzebaną dziurę podparłam zdewastowanymi deskami, człowieka objawiło mi się już dwie trzecie, jeszcze tylko jego nogi od bioder pozostały niewidoczne. Ponownie spróbowałam pociągnąć go za ramiona.
Musiało mu to chyba zaszkodzić, bo jęknął strasznie, zipnął i otworzył oczy. Moja twarz znajdowała się nad nim, spojrzał, przez chwilę patrzył mętnie, a potem w jego wzroku pojawił się wyraz tak śmiertelnego przerażenia, jakiego nie widziałam nigdy w życiu. Sama się przestraszyłam.
– Co? – spytałam nie bardzo łagodnie i schyliłam się niżej, nie mogąc zrozumieć chrypliwego szeptu.
– Dlaczego? – usłyszałam i brzmiało to bez granic rozpaczliwie. – Dlaczego piekło…? O mój Boże, myślałem, że czyściec… Panie Boże, dlaczego piekło…?
Dziwne. Zwaliło mu się na nogi, głowę ma nietkniętą, a najwyraźniej zwariował. Od czego niby, od wstrząsu? Subtelniś psychiczny się znalazł…
– Zamknij się! – warknęłam cichym głosem, bo krzyki w tym miejscu były niewskazane. – W coś ty te kopyta wetknął, cholera żeby to wzięła…
Nie zważając już na gadanie obłąkańca, przystąpiłam ponownie do pracy. Rychło natknęłam się na przeszkodę. Jedna z tych zdemolowanych krążyn upadła mu na nogi tuż pod kolanami, przygniotły ją zwały gruntu, na moje oko, dociśnięta została co najmniej dwiema tonami pięknej ziemi ogrodniczej. Leżało draństwo na sztorc, jeśli jeszcze nie połamało mu kości, połamie lada chwila.
Spociłam się, więcej chyba ze zdenerwowania niż z wysiłku, przeklęta ziemia leżała luzem, osypywała się przy każdym odgarnięciu. Na myśl, że zawali się reszta, doznałam przypływu sił zgoła nadziemskich, sprawność umysłowa też mi się wzmogła, gorączkowo wyszukiwałam dalsze kawałki desek, podstawiałam jak najbliżej krażyny, byle ją przewrócić na płask i już się może uda wywlec stąd tego niefartownego barana. Tylko spokojnie, delikatnie, nie naruszyć całości…
Udało mi się. Uwięźnięty pechowiec ponownie odzyskał przytomność. Pomacałam ręką, krążyna ciągle leżała mu na nogach, ale już bez tego straszliwego nacisku, kawałki drewna podpierały ją z boku, lada sekunda pokruszą się i rozlecą, trzeba wykorzystać ten jedyny moment…
– Za co…? – jęczał przytłamszony głupek chrypliwym szeptem. – Miej litość, zmiłowanie boże, weźcie tego diabła, na chwilę, chociaż na chwilę… Dlaczego to piekło jest takie, o Jezu, ratuj…
– Zamknij gębę, cepie, pchnij się trochę! – zażądałam wściekle, starannie pilnując, żeby też szeptać, i ujmując go za ramiona. – Ja pociągnę, a ty wyłaź, rękami się podeprzyj, jak nogami nie możesz, jazda!
Zaparłam się, pociągnęłam z całej siły, rezygnując z ostrożności, bo naprawdę stworzyłam mu tylko moment ulgi. Zgłupieć zgłupiał, ale może z tego obłędu zrobił się posłuszny albo instynkt w nim zadziałał, bo spełnił rozkaz. Dopomógł w tym wyciągnięciu, udało mi się metodą szarpnięć wysunąć go spod zwałów ziemi, po czym natychmiast drewno szlag trafił i grunt posypał się na nowo. Na szczęście na nogi zleciało mu tylko trochę czarnoziemu luzem.
Nie poprzestałam na tym sukcesie, szarpnięciami posuwałam go coraz dalej. Jęczał strasznie, aż wreszcie znów stracił przytomność. Własnymi siłami dowlokłam go do komnatki i usiadłam na byle której pace, osłabła doszczętnie.
Po dość drugiej chwili przypomniało mi się, że widziałam tu kran. Podniosłam się nieco chwiejnie, odkręciłam, poleciała woda, niech to piorun spali, gorąca. W dodatku zardzewiała. Nie miałam czasu czekać, aż się oczyści i wystygnie, jakiś drobny fragment mojego umysłu zastanawiał się, skąd gorąca, pewnie mają własną kotłownię i palą, bo jest jesień, remontują, tynki muszą im schnąć, farby też, wolą, żeby im było ciepło, co mnie to zresztą obchodzi… Wzięłam to brązowe świństwo w dłonie i nalałam mu na głowę.
Wątpliwe, czy pod wpływem gorącej wody, ale jednak przytomność odzyskał. Przyjrzałam mu się, chudy, kędzierzawy, oczy głęboko osadzone, cienki nos, czy ja go przypadkiem już kiedyś nie widziałam…? Gęba wydaje mi się znajoma… Tak, Chryste Panie, parę lat temu, młodszy był, nie szkodzi, już go pamiętam, fotograf Mikołaja…! Schyliłam się gwałtownie, obejrzałam profil, zgadzało się! To on wyleciał z domku bagażowego…!
Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, w śmiertelnej panice i udręce.
– Gdzie torba? – warknęłam okropnie. – Zabrałeś torbę Mikołaja, cóżeś z nią zrobił, pacanie?! Jak leży pod tym zwałowiskiem, przysięgam, zabiję cię!
Wydał z siebie głos. Jąkał się i chrypiał.
– Proszę diabła… Ja nie… To pomyłka… Dlaczego piekło…? Za co…? Na ile, jak długo, miejcie jakieś miłosierdzie… Wody… Ja proszę… wody…
Byłam pewna, że ta ciecz mu zaszkodzi, ale nagle przypomniałam sobie, że nie znajduję się w Warszawie. Muszą tu mieć własne ujęcie, może ona źródlana, czort bierz, brązowe niech zleci i jakoś przetrzyma. Odkręciłam kran, odczekałam, brązowe zbladło, po chwili zaczęło lecieć przezroczyste i bezwonne, chociaż ciągle gorące, woda chyba, czysta i nieszkodliwa. Znalazłam jakiś słoiczek trochę zakurzony, uniosłam mu ten głupi łeb, napił się z wysiłkiem. Zaczęło mi się wydawać, że rozumiem, co mówi, jest przekonany, że umarł i znajduje się w piekle. Ciekawe dlaczego, tyle na-grzeszył, czy co? W piekle powinno być raczej czarno, może w jasnym oświetleniu te majaki mu przejdą…?
Zamknął oczy, głowa mu opadła i stuknęła o beton. Wciąż z zamkniętymi oczami, zaczął znów szeptać.
– Ja wiem, zimnej nie macie… Co teraz? Dobra, odwalcie wszystko… Jezu, i tak do końca świata…
– Przestaniesz bredzić czy nie? – rozzłościłam się. – Rusz tymi kopytami, niech wiem, czy masz połamane!
Oprzytomnij w ogóle, ty ośle denny, żyjesz, wcale nie umarłeś! Rozejrzyj się, znasz ten lokal!
Otworzył oczy gwałtownie, przez chwilę patrzył na mnie. niedowierzająco, a potem zastosował się do polecenia. Głową mógł poruszać swobodnie, popatrzył dookoła, znów spojrzał na mnie.
– Jak to…? – powiedział i był już w tym cień nadziei.
– Tak to. Żyjesz i jesteś ciągle na tym świecie, a nie na tamtym.
– A ty… nie jesteś diabeł?
– Kretyn szczytowy.
– To dlaczego… takie czarne… A, Murzynka? Skąd Murzynka, dlaczego…?!!!
Mimo sytuacji, raczej dość uciążliwej, złożyłam sobie gratulacje. Przebranie było doskonałe. Równocześnie ujrzałam nagle na ścianie własny cień, któreś z tych cholernych warkoczyków wymknęły się z uwięzi i sterczały do góry, tworząc najprawdziwsze rogi. Zrozumiałam, skąd mu się wzięło piekło.
– Przypadkiem tu jestem – powiedziałam stanowczo.-1 mam co innego do roboty, niż się cackać z paranoikiem. Przyswój sobie, że uszedłeś z tego z życiem i odpowiadaj na pytania, bo mi czasu brakuje. Po coś tu przylazł?
Milczał przez chwilę.
– Nie powiem.
– To cię zostawię i zdechnij sobie. Gdzie masz torbę Mikołaja?
– W domu. Tam było o tym. O tej altance… Ciemno mi się w oczach zrobiło, bo pomyślałam wszystko razem. Bez względu na trudności muszę go stąd wywlec, żeby się dostać do piekielnej torby. Ten na górze już może oprzytomniał i porozwiązywał sznurki i krawaty. Nie daj Bóg, zamknie klapę do podziemi i na nowo nawali na nią ten cały wagon armatury. To głupie tutaj nie chce gadać, za mało mam czasu na porządne przeszukanie, są tu jakieś materiały na Pawła, czy nie?! Boże, zmiłuj się, jełop z piekła o Pawle może nic nie wiedzieć, za młody, nie będę go przecież uświadamiać!
– Mów, co tu jest? – zażądałam z energią. – Są dowody przeciwko tobie? Mnie nie zależy, możemy je zabrać.
Kiwnął głową. Wyglądało na to, że nagły powrót z tamtego świata oszołomił go i ogłupił doszczętnie. Łypał błędnym okiem na wszystkie strony, w końcu utkwił spojrzenie w żelaznej szafie, stojącej pod ścianą. Nie pytałam dalej, podniosłam się, szafa była zamknięta, obejrzałam się na głupka, uczynił ruch w kierunku kieszeni i powstrzymał się. Próbował mi przeszkodzić, kiedy grzebałam w jego wdzianku, ale miał za mało siły. Wydłubałam trochę ziemi, papierosy, zapałki, bilet autobusowy i spięte spinaczem kluczyki. Jeden pasował do szafy, otworzyłam grube, ciężkie drzwi.
Wewnątrz leżały na półkach liczne pliki banknotów i nic więcej. Jedna półka, najniższa, była zupełnie pusta.
– Macałeś ten cały szmal? – spytałam gniewnie i z naganą. – Każda sztuka ma twoje odciski palców? O co chodzi?
Przerażenie znów pojawiło mu się we wzroku i na twarzy. Coś sobie przypominał, panika się wzmogła. Spojrzał na wejście do korytarzyka.
– Ja to zabrałem – wyszeptał. – Rany… To jest tam…
– Szlag jasny żeby to trafił – powiedziałam w przestrzeń. Nie wdawałam się dalej w pogawędki z idiotą. Niepokój mnie szarpał zatrutymi szponami, zostawiłam go bez słowa, przebiegłam przez pozostałe pomieszczenia i wylazłam na górę. Kozi matador z rozbitym czerepem wyraźnie odżywał, poruszał rękami i nogami, przytomność odzyskał już z całą pewnością i próbował się uwolnić. Miałam do wyboru, wykończyć go gruntownie, albo zmyć się z tego miejsca razem z tamtym cepem, który, zdaje się, wiedział wszystko. Wróciłam na dół.
– Słuchaj, kotek – powiedziałam, bliska szaleństwa z furii. – Ja cię na plecach nie wyniosę. Jeśli chcesz ratować życie, skup silną wolę i rusz się, do ciężkiej cholery!
Moje nagłe zniknięcie musiało przerazić go śmiertelnie, bo wykazał dobre chęci z dziką gorliwością. Spróbował poruszyć nogami i jęknął przez zaciśnięte zęby, a pot mu wystąpił na czoło. Wedle mojego rozeznania połamane nie były, ale kości mogły mu gdzieś tam pęknąć. Boli podobnie, chociaż krzywda mniejsza. Podparł się rękami, usiadł, reszta była mniej więcej w porządku, tylko na tyle głowy miał guza.
– Na schody wejdziesz na czworakach – zadecydowałam. – Podeprę cię. Rąk używaj, każda małpa potrafi. Nie wiem jak ty, ale ja stąd muszę wyjść, chcesz zostać, proszę bardzo…
Nie chciał zostać do tego stopnia, że zdobył się na wysiłki zgoła nadludzkie. Jęcząc ciągle i klnąc raczej dość monotonnie, zacząć wyłazić do góry, głównie rękami. Nogi wlókł za sobą. Podpierałam go skutecznie, mniej z dobrego serca, a więcej z wściekłości. Zapaskudził mi sprawę i chyba go bardzo nie lubiłam.
Zostawiłam go, zziajanego, dyszącego, osłabłego od wysiłków, a zapewne także i z bólu i jeszcze raz wróciłam na dół. Zatrzymałam się na środku tej gęsto umeblowanej komnatki i rozejrzałam porządniej.
– Myśleć! – zażądałam sama od siebie. – Myśleć, do wszystkich diabłów! Co powinnam tu znaleźć, zabrać stąd, zabezpieczyć…
Wśród licznych maszynerii co najmniej jedna musiała być drukarką. Udało mi się rozpoznać powiększalnik. Kserokopiarki były dwie, chyba że jedno z tych urządzeń myliło swoim wyglądem. Żaden z przedmiotów nie pasował mi do Pawła, z całą pewnością nie dotykał zwałów papieru, gotowej forsy, tych kserokopiarek, które pojawiły się jako sposób produkcji już po jego wyjeździe. Szukałam rysunków, powinny być duże…
Znalazłam je w kącie pomiędzy szafami. Stały, luźno zwinięte w wielkie rulony, kilka sztuk, nie miałam teraz czasu zastanawiać się, który z nich robił Paweł. Zabrałam wszystkie, zwijając ciaśniej, bo nie zamierzałam ich używać. W jednej szafie na dole leżało coś, co nie było pieniędzmi, wygarnęłam to na wszelki wypadek, zrobiło mi się ciężko i miałam pełne ręce makulatury. Należało przezornie wziąć ze sobą jakąś torbę albo siatkę, gorączkowo sprawdziłam w torebce, owszem, była na dnie reklamówka, nawet duża, ładnie złożona w kostkę i pochodząca z granicznego sklepu pomiędzy Danią i Niemcami. Część się w niej zmieściła, reszta nadal sprawiała mi kłopoty. Pamiętałam o matrycach, jednej Paweł dotykał, mówił, że jest to cienkie dosyć, jakby aluminiowe. Gdzie, u diabła, mogą to trzymać…?
Jedna szafa była zamknięta. Wpadłam w furię, wbiłam w szparę pod drzwiami swój śrubokręt, podważyłam, wyskoczyły z zawiasów. Dźwignia to dobra rzecz, odłamałam je przy zamku, okazało się, że uczyniłam słusznie, bo na półce leżała większa ilość srebrnych płatków. Udało mi sieje zgiąć na pół i również wepchnąć do torby. Któryś drobny fragment umysłu entuzjastycznie chwalił mnie za lenistwo, nie chciało mi się czernić rąk i miałam rękawiczki, czarne, cieniutkie, idealne wręcz do takiej roboty. Moich odcisków palców nikt tu nie znajdzie, to pewne, mogę sobie pozwalać…
Przyszło mi na myśl, że chyba dewastuję właśnie tej szajce cały warsztat pracy. Zostawili to beztrosko, zapewne w mniemaniu, iż sposób wejścia nikomu nie jest znany. O zawaleniu się korytarza jeszcze nie wiedzą. Powinno się może wykorzystać chwilę ich zaskoczenia, gliny są tu niezbędne, gdzie do cholery, ten gach teściowej?! I gdzie szajka?! A, właśnie, jeden z nich, być może, leży pod schodami…
Z całym kłopotliwym i ciężkim nabojem wylazłam na górę.
– Zamknij się! – wysyczałam do jęczącego chudzielca. – Cicho bądź, mamy towarzystwo! Może nas usłyszeć!
Otworzył oczy, bo przedtem miał zamknięte i na mój widok wzdrygnął się wyraźnie. Uświadomiłam sobie, że w żaden sposób nie zdołam wywlec go stąd razem z tym śmietnikiem w objęciach. Nie ma siły, dwa rzuty będą.
– Skończ z tą orkiestrą i przestań stękać! – rozkazałam surowo. – Cierp w milczeniu, wróg podsłuchuje. Zaraz wrócę.
– Nie! – wrzasnął szeptem. – Nie zostawiaj mnie tu! Ja się ruszę, pójdę z tobą! Niechby nawet do piekła, ale tu nie chcę!
– Jak, ty baranie boży? – zawarczałam ze stężoną furią i natychmiast uzyskałam odpowiedź. Odwrócił się tyłem do przodu i ze zdumiewającą szybkością zaczął się posuwać na tyłku, podpierając się rękami i wlokąc nogi za sobą. Zęby miał zaciśnięte i wydobywały się z niego tylko ciche syki.
Zaaprobowałam metodę. Poszłam szybciej, ten drugi na schodach leżał nieruchomo, przyjrzałam mu się z niepokojem, bo mógł ponownie walnąć łbem i zaszkodzić sobie nieodwracalnie. Nie, jednak nie zdechł, był żywy, trwał w przyczajeniu, oddychając płytko i cichutko. Musiał nas usłyszeć, nie wiedział, co się dzieje, bo szmaty z oczu zedrzeć nie zdołał i nic nie widział, widocznie zatem przeczekiwał. Niech przeczekuje, załatwię mu co trzeba za chwilę, jak tylko wydostanę się z tego upiornego miejsca, które, diabli wiedzą dlaczego, okazało się jednym kłębowiskiem pułapek.
Hipotetyczny fotograf Mikołaja dojechał na tyłku do drzwi, obejrzał się i zamarł.
– Kto to? – wycharczał cichutko na widok nieruchomej postaci.
Zatkałam mu gębę ręką. Papiery wypsnęły mi się z objęć i przysypały go porządnie. Pozbierałam je, szaleństwo we mnie rosło, a wydawałoby się, że już wcześniej osiągnęło szczytowe rozmiary, gestami wskazałam mu schody, musiał wyleźć na górę, omijając tamtego. Skoczyłam pierwsza, odłożyłam uciążliwe brzemię, wróciłam, pomogłam kretynowi. Zrozumiał potrzebę zachowania ciszy, nawet nie sapał, słabł tylko chwilami i zdaje się, że w takich momentach nie okazywałam tkliwości, możliwe, że nawet wór kartofli czułby się źle traktowany. Co sobie myślał tamten drugi, zamarły, Bóg raczy wiedzieć, nie zamierzałam teraz wnikać w jego poglądy i doznania.
Kiedy dotarłam wreszcie z całym balastem do drzwi wyjściowych, przypomniałam sobie o kozie i wyraźnie poczułam, że tego już dla mnie za wiele.
Wyjrzałam. Stała, cholera koszmarna, na środku dziedzińca i gapiła się na wejście. Czekała na kolejnego przeciwnika. Byłam skłonna mniemać, że do tego piekła dostaliśmy się razem.
– Siedź tu i czekaj – poleciłam, przy czym własny szept wydał mi się jakiś obcy.
– Bo co?
– Bo zobacz, co tam stoi.
Spojrzał, ujrzał kozę. Popatrzył na nią, potem na mnie, potem znów na nią, łeb mu się obracał jak na rozgrywkach ping-ponga. Przypomniałam sobie, że ten dom był w zasadzie umeblowany, zostawiłam go z całym papierowym bagażem, skoczyłam do wnętrza, zgadzało się, w jadalni leżały pod ścianą zgruchmonione stare zasłony. Chwyciłam jedną, z goryczą pomyślałam, że nie słyszałam dotychczas o kobiecie występującej w charakterze torreadora, i ruszyłam ku kozie.
Zdążyłam podjechać do bramy i zaparkować obok samochodu tamtego rozbitka, a ona jeszcze wyplątywała się z zasłony. Pomogłam tej ofierze zejść ze schodków, skoczyłam po drugą szmatę, w życiu nie miałam tyle roboty, ale chciałam mieć zapas na wszelki wypadek, biegiem przeniosłam makulaturę, chudzielec resztkami sił przejeżdżał na tyłku dziedziniec. Koza wyplątała się wreszcie, ale nie atakowała go, widocznie musiała się zastanowić nad zjawiskiem. Znów mu pomogłam, zdążyliśmy za bramę, zanim oprzytomniała do reszty. Milczeliśmy długą chwilę.
– No dobra, to teraz mów wszystko! -zażądałam, dojeżdżając do szosy.
Poszkodowany głupek siedział koło mnie na daleko odsuniętym fotelu, nogi udało mu się zgiąć i.usiłował głęboko oddychać.
– Kto ty jesteś? – spytał słabo…
– A co cię obchodzi? Pogotowie ratunkowe z nieba.
– Myślałem, że diabeł – wyznał żałośnie. – Jak Boga kocham, myślałem, że szlag mnie trafił i diabeł mnie szarpie… Bardzo cię przepraszam – zreflektował się nagle. – Ja nie jestem rasista, nie mam nic przeciwko Murzynom, ale rozumiesz, nie spodziewałem się… I rogi masz…
– To nie rogi, to włosy – wyjaśniłam z litości.
– Wyglądało jak rogi. Kto to był, tamten… Trup?
– Taki sam trup, jak i ty. Słuchaj, pogadajmy jak ludzie.
Zabrałeś od bagażowego torbę Mikołaja. Skąd wiedziałeś, że tam jest?
– Podglądałem – przyznał po chwili z lekkim oporem. – Mikołaj wiedział, że mnie w tę mierzwę wplątali, ale nie przyznawał się, że wie. Z glinami się w końcu namyślił umówić, zełgałem do niego, wiedziałem, że mi nie daruje. Sam łgał, ale do niego nie wolno było… Ty go znałaś?
– Znałam.
– No to ci nie potrzebuję tłumaczyć. Widziałem, jak coś od niego wyniosła ta jego dziewczyna, co z nią dawno zerwał, motorem byłem. Benzynę brała, zdążyłem zadzwonić… Potem byłem na dworcu, widziałem, że zrobiło się zamieszanie, ona rąbnęła cudzą torbę, to nie była ta od Mikołaja, czatowałem później jak szaleniec, widziałem, że bagażowy ją zabrał, wszystko widziałem. Ja jeden. Podszyłem się.
Przy dzwonieniu się zająknął, dostrzegłam to i zapamiętałam, chociaż zaczął mówić szybciej, prawie gorączkowo. Nie paliło się, miałam czas.
– To wiem – przerwałam mu sucho. – Co było w torbie?
– Dowody na mnie. I napisane, że reszta tutaj, wszystko inne, cała melina. Więc przyjechałem poszukać…
– A do kogo dzwoniłeś? – spytałam bezlitośnie i zanim skończyłam pytanie, już właściwie odgadłam odpowiedź. – Ci dwaj z pakunkiem byli od ciebie? Ci, co tam przyleźli i zaczęli awanturę?
Milczał parę sekund, ale ogłuszony był nieźle i siła woli w nim osłabła.
– Mój brat – wyznał z jękiem. – Ściągnąłem go do pomocy.
– Pakunek był owinięty w płachtę. Skąd miał tę płachtę?
– To nie on miał, to ja. Od Mikołaja. Pożyczył mi, jeszcze w lecie…
Zrozumiałam zjawisko. W pośpiechu chwycili, co mieli pod ręką, padło na płachtę Mikołaja. Gdyby nie ta płachta, nie nabrałabym podejrzeń, możliwe, że zachowałabym się spokojniej, nie waliłabym bykiem, nie kradła torby z narkotykami… Niech jasny piorun strzeli kretyńskie przypadki!
– Jakim cudem zdążyli?
– Z Poznańskiej blisko. Na Poznańskiej mieszkam… Odtworzyłam sobie tę całą sytuację. Błąkałam się po tym dworcu w nieskończoność, mogli zdążyć dziesięć razy. Potem oddałam przeklętą torbę bagażowemu, pół roku wisiałam na słuchawce, sterczałam obok i zastanawiałam się, co zrobić. Z Żoliborza by zdążyli, nie tylko z Poznańskiej! A do głowy mi nie przyszło patrzeć, czy mnie ktoś nie śledzi!
– Dobra, mów dalej.
– Co ma być dalej? Spojrzałem, dowiedziałem się o tym tutaj i przyjechałem od razu…
– Zarwało się, jak przechodziłeś?
– Przez altankę wlazłem, wziąłem rzeczy, chciałem wyjść do piwnicy, ale zaklinowało się czy co, bo klapa nie szła do góry. Zacząłem wracać tą samą drogą i wtedy poleciało nagle, skoczyłem do tyłu i nie przysypało mnie całkiem. Jak długo tam leżałem?
– A kiedy poszedłeś? Od razu po zabraniu torby?
– Prawie od razu.
– No to krótko. Ze dwie godziny albo trzy. Wygląda na to, że pojechałam w godzinę po tobie.
– Nieprzytomny byłem. A potem zobaczyłem diabła… Umilkł, wykończony był kompletnie i trudno się dziwić. Kazałam mu podać dokładny adres, uczynił to bez namysłu, zastanowiłam się, powinnam go właściwie zawieźć do pogotowia, ale na torbie Mikołaja zależało mi szaleńczo. Z Poznańskiej na Hożą blisko…
– Uratowałam ci życie, nie? – warknęłam nieżyczliwie.
– Uratowałaś. Fakt. Cud chyba…
– Za to mi oddasz torbę Mikołaja i możesz nie być wdzięczny. Ten twój brat będzie teraz w domu?
– Nie, ja sam mieszkam. On tylko czekał przy telefonie, bo tak się z nim umówiłem.
– I już go nie ma?
– Nikogo nie ma…
– Bardzo dobrze. Podjedziemy pod twój dom, dasz mi klucze, zabiorę torbę i zawiozę cię na Hożą. O mnie będziesz milczał, przypadkowa osoba jestem, a resztę wyjaśniaj, jak ci się podoba. Bardzo byłeś wplątany w ten interes?
– Nie. Nie wiem. Może i bardzo. Dobierałem kolor, zmusili mnie, bo wtedy jeszcze pornografia była zakazana, a ja robiłem zdjęcia. Dałem się zaszantażować jak kretyn, jak bydlę. Te zdjęcia tam były, taśmy, to teraz leży pod tamtą ziemią, o rany boskie, co zrobić…
– Nic. Łopatką odgrzebywał się nie będziesz. Ja też nie.
Poza tym, pornografia przestała być zakazana. Z tyłu, za nami, leżą papiery z innej szafy. Wiesz, co tam jest?
– Pewno dowody na innych. Ten skurwiel, co tym rządzi, wszystkich trzyma szantażem. Zabrałaś, widziałem, bardzo dobrze…
– To on ten dom kupił i remontuje?
– E tam. Jakiegoś napuścił, co nie ma o niczym pojęcia. Jakby co, za kozła ofiarnego będzie robił, bo nikt nie uwierzy, że sam me wie, co ma w piwnicy. Nikt mi tego nie mówił, sam zgadłem.
– A dlaczego tak to zostało? Nikt nie pilnuje? Nic tam nie robią? Nie boją się, że im tę forsę kto ukradnie?
– Fałszywą? Niech kradnie. Ale też zgaduję, że przerwali robotę, na kołku zawiesili, możliwe, że przez Mikołaja. A co do pilnowania, to po co? Nikt nic wiedział, jak się tam wchodzi. Też bym nie wiedział, żeby nie Mikołaj, mało, że napisał, to jeszcze narysował… Dwóch tylko chyba…
– I nigdy tam przedtem nie byłeś?
– Raz. Zawieźli mnie. Wejście w piwnicy było otwarte i tamtędy weszliśmy, ale nawet nie wiedziałem, gdzie to w ogóle jest. Kolor, mówię, dobierałem… Mnie się zdaje, że oni na tym krzyżyk położyli albo tylko przeczekują. Będzie cisza i przyschnie, to za jakiś czas zaczną na nowo.
– Znasz tych ludzi? Jakieś nazwiska albo co?
– Teraz już tak. Przez Mikołaja… Czy ja te nogi mam połamane? – zaniepokoił się nagle.
– Poruszaj palcami – poradziłam. – Możesz?
– Mogę.
– No to może tylko zgniecione albo nadpęknięte.
– Boli jak cholera.
– Kara boska za głupotę. Klucze od mieszkania dawaj od razu, bo nie będę cię rewidować, jak mi tu zaczniesz zdychać. Brzydzę się, a soli trzeźwiących w samochodzie nie wożę.
Sięgnął do kieszeni, skrzywił się, syknął, wygrzebał klucze i podał mi je z wahaniem.
– Ja te papiery spaliłem – wyznał niepewnie.
– Co…?!
– Z tej torby. Co papierowe, to spaliłem w łazience, nad sedesem. Dolary tam były, pewnie fałszywe, zdjęcia, te zdjęcia sam robiłem… Notatki różne, fotokopie, nie patrzyłem, spaliłem jak leci. Przeczytałem tylko to, co Mikołaj napisał o Pojednaniu, o wejściu, nauczyłem się na pamięć i też spaliłem. Matryce zostały.
Ogłuszył mnie. Nie byłam pewna, dobrze się stało czy źle. Za notatki Mikołaja policja powinna zapewne łeb mu ukręcić, poza tym jakie znów matryce, matryce mam przecież przy sobie…!
– Jakie matryce?
– Miedziane, do pieczęci. I numeratory. Jak on im to rąbnął, pojęcia nie mam, ale chyba to stare… Jedna studolarówka aluminiowa…
Wzdrygnęłam się lekko.
– W torbie to zostało?
– W torbie. Schowane. Nie miałem czasu, więc w takiej szafce stoi, za butami, w przedpokoju…
Zełgał, nie zełgał, nie zamierzałam przeszukiwać jego kawalerki. Upewniłam się jeszcze co do słuszności własnych wniosków i zatrzymałam na Poznańskiej. Znalazłam za butami zieloną torbę Mikołaja, ulgi doznałam niebotycznej, zajrzałam, coś w niej było i to coś decydowało o ciężarze, bo spalone papiery niewiele jej ulżyły. Dostrzegłam telefon, bez namysłu zadzwoniłam do pogotowia policji.
– Żadnych dowcipów nie robię – oznajmiłam stanowczo na wstępie. – w miejscowości Pojednanie, w remontowanym dworze, cztery kilometry za Tarczynem, leży człowiek z bardzo rozbitą głową. Nie może się ruszyć. Potrzebna mu szybka pomoc, bo umrze. Nikt nie załatwi tego równie sprawnie jak policja. Dobranoc.
Wiedziałam, że nagrywają te doniesienia, mówiłam zatem szeptem. Szept trudniej rozpoznać.
– Nazwisko! – zażądała słuchawka, ale odłożyłam ją, nie wdając się w dalszą konwersację, chociaż nie byłam pewna, czy nie należało od razu powiedzieć o melinie w podziemiu. Pohamowała mnie obawa, że coś mogłam przeoczyć i niezbędna okaże się druga wizyta. Zeszłam na dół, zawiozłam tę ofiarę do pogotowia na Hożą, oddałam mu klucze, zawiadomiłam pielęgniarkę, że mam w samochodzie człowieka z uszkodzonymi nogami, po wypadku i na zadane mi natychmiast pytanie odparłam, że nie. Nie przejechałam go. Uszkodził sobie te nogi całkowicie bez mojego udziału, ja zaś wystąpiłam tylko w charakterze samarytańskiej pomocy. Odczekałam, aż wzięli go na nosze i uciekłam.
Nad uzyskanym łupem spędziłam bez mała połowę nocy. W pierwszej kolejności obejrzałam rysunki, studolarówki były dwie, lepsza stanowiła dzieło Pawła, ale nie byłam w stanie ocenić, która to ta lepsza, zniszczyłam zatem obydwie. Wygodniej mi było, niż temu przysypanemu głupkowi, bo moja ciotka miała kominek. Nie najlepiej ciągnął, trochę się nadymiło, niemniej po arcydziele pozostał w końcu sam popiół. Z matrycami poszło o tyle trudniej, że nie dało rady ich spalić. Wyszorowałam je w wannie gorącą wodą, szczotką i mydłem, a następnie nożycami do drobiu pocięłam na najdrobniejsze kawałeczki. Dwie tylko, te z czasów Pawła, resztę zostawiłam w spokoju.
Natychmiast potem przygniótł mnie kolejny problem. W gruncie rzeczy zniszczyłam dowody przestępstwa i poszłam na rękę fałszerzom, policja takich numerów bardzo nie lubi. Popiół z kominka mogłam spokojnie wyrzucić, ale związek między aluminiowymi ścinkami a nożycami do drobiu mojej ciotki wykryją niewątpliwie. Co u diabła miałam teraz zrobić? Wrzucić do Wisły także te nożyce? Nonsens, lepiej usunąć ścinki, najbliższy śmietnik odpada…
Nic na świecie nie było mi już bardziej potrzebne niż moja teściowa i jej gach…
Informacja, że w podtarczyńskiej miejscowości grasuje diabeł, dotarła do kapitana Frelkowicza w imponującym tempie przez czysty zbieg okoliczności.
W tarczyńskim komisariacie znajdował się akurat najzupełniej prywatnie jeden z jego wywiadowców. Nawet w policji zdarza się czasem, że ktoś z pracowników ma wolny dzień i załatwia sobie swoje własne sprawy, wywiadowca zatem załatwiał. Wracał motorem z Radomia i do komisariatu wstąpił po jabłka. Kumpel tamże zatrudniony miał krewniaka-ogrodnika, krewniak-ogrodnik wyhodował nowy gatunek, było o tym dużo gadania, wywiadowca miał obiecane trochę dla spróbowania, skorzystał z okazji, dostał torbę owoców i dokładnie w tym momencie przyszła wiadomość o facecie z rozbitą głową. Osobiście podwiózł kumpla motorem do Pojednania, nie bardzo wierząc w prawdziwość komunikatu i osobiście wysłuchał pierwszych zeznań ofiary.
– Tak ogólnie, to całkiem normalny – raportował nazajutrz o świeżym poranku. – Tyle, że chyba zwariował. Upierał się okropnie, że go diabeł napadł w dwóch osobach, najpierw jako koza czy kozioł, co do kozła, to owszem, nawet się zgadza, na Łysej Górze, zdaje się, diabeł obsługiwał erotycznie czarownice w charakterze czarnego kozła…
– Wyście jeszcze od wczoraj nie wytrzeźwieli? – przerwał ze zgorszeniem kapitan.
– Nie, ja powtarzam jego skojarzenia, prawidłowe miał. A potem druga osoba była ludzka, czarne i z rogami, z tym, że płci nie jest pewien, dopuszcza kobietę…
– Znaczy, diablica – skorygował pouczająco podporucznik Werbel.
– Może i diablica, ale on używał określenia „diabeł”. Powiada, że nie wie, czy ten diabeł go uszkodził. Owszem, przestraszył się, przewrócił, a diabeł go potem związał i omotał szmatami. Twierdzi, że chichotał przy tym szatańsko.
– Nawet logiczne, niby jak ma chichotać diabeł, jak nie szatańsko – wtrącił znów Werbel.
– Uspokójcie się! – zażądał gniewnie kapitan Frelkowicz. – Po jaką cholerę w ogóle przychodzicie mi tu z tym diabłem?!
– Bo jemu się w nerwach wyrwało coś więcej. Jakaś taką uwagę zrobił, powtórzyć nie umiem, bo się mocno jąkał od szoku, ale z sensu wynikło, że diabeł zawsze fałszował forsę. Także złoto. Było złoto, a potem próchno. Fałszowanie mnie tknęło, może nie ma związku, ale na wszelki wypadek mówię. Chciałem się porządniej dowiedzieć, nie dało rady, jak tylko oprzytomniał, wyparł się wszystkiego z wyjątkiem diabła w piwnicy. Nawet z kozła się wycofał, jeszcze tylko trzymał się tego czarnego z rogami w ludzkiej postaci. No, a potem łapiduchy go wzięły i przepadło, łeb miał rozwalony bardzo przyzwoicie.
– Kto to w ogóle był?
– Właściciel, Roszczykowski niejaki. Kupił tę ruinę i remontuje, przyjechał popatrzeć i coś tam sprawdzić, czy jakieś rzeczy przywieźli. Nic nie sprawdził, bo go diabeł załatwił, a jeszcze przedtem słyszał, owszem, że w tym dworze straszy, ale nie wierzył. Na zakończenie mamrotał, że on mu jeszcze pokaże.
– Komu?
– Nie wypowiedział się. Zrozumiałem, że temu diabłu.
– Gdzie Jarzębski?
– Chyba u siebie, bo wiem, że już przyszedł – odparł podporucznik Werbel, odgadując, iż pytanie zostało skierowane do niego.
– Niech tu przyjdzie!
Podporucznik Jarzębski znalazł się po paru minutach i został wtajemniczony w kwestię czynników nadprzyrodzonych. Zainteresował się co najmniej tak, jakby w planach miał kilka sabatów.
– Co do kozła – dołożył jeszcze wywiadowca – to od miejscowych wiem, że jest tam taka czarna koza, która lubi sobie po figlować. Na rogi bierze, ale ma to być zabawa. Przeważnie luzem chodzi, na sznurku się źle czuje, mleczna.
– Mleczny diabeł to rzadka rzecz – zauważył w zadumie Jarzębski. – Chyba tam pojadę. Pewności nie mam, ale melinę sobie ulokowali gdzieś pod Warszawą. Za Tarczynem, to jeszcze ciągle jest pod Warszawą, a nie na przykład pod Gdańskiem. A diabli wiedzą, może tam.
– Jak widać, diabli wiedzą z całą pewnością^- mruknął jadowicie podporucznik Werbel.
– Ty się nie natrząsaj, tylko jedź ze mną.
– Jedźcie obaj razem i zejdźcie ze mnie z tym diabłem -zarządził kapitan Frelkowicz. – Jeszcze chcę wiedzieć, gdzie Zduńczyk, czy on tam zamieszkał, w tym Konstancinie? Co za sprawa jakaś cholerna, wszystko mi z rąk wyłazi, lada chwila bez rozbijania czerepu zacznę widzieć dookoła siły nieczyste. A uprzedzali mnie, podobno to ta Chmielewska. Jak jest w coś wplątana, to już gwarantowane, że od tego można zwariować.
– Która Chmielewska? – zainteresował się podporucznik Werbel i sam widok wyrazu twarzy kapitana wymiótł go z pokoju. Towarzystwo zwierzchnika, który akurat dostał szału, nigdy nikomu nie wyszło na zdrowie.
W Pojednaniu pracowała pilnie ekipa budowlana. Obaj podporucznicy, Werbel i Jarzębski, obejrzeli wszystko, cokolwiek im było dostępne. Informację, że właściciel leży w grójeckim szpitalu, uzyskali bez trudu. Posiadacz czarnej kozy nie ukrywał zwierzątka i mogli na nie patrzeć do upojenia. Piwnica, w której objawił się duch nieczysty, na pierwszy rzut oka nie budziła żadnych podejrzeń. Dokonali zatem drugiego rzutu oka, przyświecając sobie potężnym reflektorem, bo zarówno okienko jak i żarówka u sufitu dawały światła tyle, co kot napłakał.
– A jednak – stwierdził z satysfakcją podporucznik Werbel. – Popatrz, coś było wleczone po tym całym kurzu, śmieci świadczą. Popatrz mówię, bo coś mi się dziwnego wydaje.
– Zaraz popatrzę – obiecał podporucznik Jarzębski – ale ty też popatrz, tu są poniszczone pajęczyny. Cały kąt był zapajęczony i dewastacja nastąpiła też świeżo. Biedny pająk!
– Zwariowałeś…?
– Nie, zobacz, jak się śpieszy, usiłuje to naprawić. Pająk jak kobyła, rany, jak on to pięknie robi, spójrz tylko!
Podporucznik Werbel nie wytrzymał, zbliżył się do kąta razem ze swoim reflektorem. Olbrzymiego pająka trudno było nie zobaczyć.
– Czym on się żywi? – zainteresował się mimo woli. – Są tu jakieś muchy?
– Może przez okno wpadają. Coś musi być, skoro nie zdechł z głodu. I siły ma dużo, zapruwa jak dziki.
Przez długą chwilę obaj z wielkim podziwem przyglądali się kunsztownej i misternej robocie. Pająk snuł z siebie nić w sposób niemal niezauważalny, pojawiała się za nim i motała w znajomy wzór, nie do pojęcia sprawnie. Naprawiał warstwę zewnętrzną, cała reszta wyglądała tak, jakby niezliczone pokolenia pracowitych stworzeń uzupełniały ją od stuleci.
– Gdzie mu się ten diabeł pokazał? – spytał nagle Werbel. – Nie w tym kącie przypadkiem? Tak to wygląda, jakby ktoś zabrał wierzchnią część na plecach.
– Myślisz, że diabeł jest materialny?
– Myślę, że ten tutaj był materialny w stu procentach. Schował się w kącie, nie uważasz?
– Ciemnawo trochę, ta żarówka u sufitu na jupiter się nie nadaje. Mógł siedzieć w kącie, ile chciał. Dlaczego wylazł?
– Nie wiem. Ale jeśli gdziekolwiek się chował, to tylko tu.
– Możliwe. W innych kątach pajęczyny w porządku…
– To teraz chodź popatrzeć na tamte ślady. Z lekkim żalem porzucili pająka i przeszli na środek pomieszczenia. Werbel pokazał Jarzębskiemu dziwny ślad obok tej szuranej drogi.
– Jak to nie jest ręka ludzka…
– Czekaj – przerwał Jarzębski. – Niech ja to sobie wyobrażę.
Przyglądali się w milczeniu przez całą minutę, oświetlając podłogę reflektorem pod różnymi kątami. Stary kurz i rozmaite młodsze śmieci układały się w sposób dający wiele do myślenia.
– Tak – zawyrokował Jarzębski. – Ty masz rację. Tak to wygląda, jakby ktoś jechał na tyłku, podpierając się rękami. Inwalida…?
– Inwalida nie inwalida, zamykamy to i wezwij techników. Nie ruszę się, póki nie przyjadą, niech zbadają pomieszczenie. Ma to sens, czy nie, warto sprawdzić.
– Dobra, idę do wozu…
Oczekiwanie w nawiedzonym lokalu piwnicznym, mimo atrakcyjności śladów, nie było ani wesołe, ani przyjemne, wyszli zatem na zewnątrz. Dziedziniec im się szybko znudził, przeszli na drugą stronę budynku. Na to coś, co niegdyś było ogrodem, patrzyli wzrokiem obojętnym aż do chwili, kiedy zaciekawiło ich osobliwe zjawisko przyrodnicze. W jednym miejscu mianowicie krzaki rosły krzywo.
Przyjrzeli się temu najpierw z daleka, potem podeszli bliżej. Obniżenie terenu na dość długim odcinku, wąskie, niezbyt głębokie, wyglądało jakoś dziwnie. Gęsta trawa, zielska, zarośla, stare krzaki bardzo kolczastych róż i ogromne, wybujałe osty przeszkadzały przyjrzeć się lepiej i zbadać dno zagłębienia, ale wydawało się, że coś tu jest nie w porządku. W dołku, na górce, czy też na różnych zboczach rośliny na ogół rosną prosto.
Obejrzeli to z bliska, przeszli wzdłuż rowu i nabrali podejrzeń, że zagłębienie jest świeże.
– Ja bym to rozkopał – powiedział Jarzębski trochę niepewnie.
– Ja też – zgodził się Werbel. – Chociaż nie wiem dlaczego, więc lepiej bez szumu. Trzeba pogadać z właścicielem.
– Podobno nie całkiem przytomny.
– No to z żoną.
– Można, dlaczego nie…
Przyjazdu ekipy nie spodziewali się wcześniej niż za jakieś dwadzieścia minut, podjechali zatem te osiem kilometrów do grójeckiego szpitala. Z właścicielem pozwolono im porozmawiać, byle krótko, nie bawili się więc w dyplomację, tylko przystąpili od razu do rzeczy. Na rozkopanie kawałka ogrodu wyraził zgodę bez namysłu, podpisał się nawet pod stosownym oświadczeniem, nie czytając wcale uwidocznionych na nim liczb. Na złożenie jednego podpisu lekarz wyraził niechętną zgodę. Wrócili do Pojednania i podjechali do bramy równocześnie z samochodem techników.
Technicy potwierdzili ich wrażenia. Istotnie, pajęczyny w kącie zdewastowała ludzka postać, wzrostu mniej więcej metr sześćdziesiąt do sześćdziesięciu pięciu, ludzka postać także przejechała na pośladkach przez pół piwnicy, wlokąc nogi za sobą, po czym podobnym sposobem pokonała schody, wciąż podpierając się rękami. Postaci ludzkich w ogóle było dwie, jedna przemieszczała się metodą parterową, druga była chyba kobietą, na co wskazywał zarówno wzrost jednostki od pajęczyn, jak i ślady damskich pantofli na obcasach, uwidaczniające się gdzieniegdzie pomiędzy śmieciami. Największe zgrupowanie śladów istniało mniej więcej w połowie pomieszczenia, blisko ściany, i wyglądało tak, jakby obie osoby pojawiły się tam z powietrza. Nie weszły wcale, za to wyszły.
– A nie mogło być odwrotnie? -spytał niepewnie podporucznik Werbel. – Właśnie weszły, a nie wyszły? Gdzieś tu zniknęły.
– Mowy nie ma – odparło dwóch techników zgodnie i bez namysłu. – Kierunek wskazuje tylko jedną stronę. Żadnego wchodzenia!
– To znaczy owszem – dodał jednak – damskie pantofle na obcasach prawdopodobnie także weszły i w ogóle pałętały się więcej. I baba, o ile nie był to przebrany facet, pchała się w pajęczyny. Natomiast to drugie przelazło tylko stąd tam i nie ma inaczej!
– To skąd się tu wzięło?
– Tu coś jest – odparł drugi z techników, przytupując w posadzkę. – Moim prywatnym zdaniem jakieś zejście niżej, ta piwnica musi mieć dwie kondygnacje. Już patrzyłem, ale jeśli cokolwiek się otwiera, pojęcia na razie nie mam jak. Jakiś zmyślny interes.
– Możemy jeszcze popróbować, ale to potrwa… Podporucznik Jarzębski puknął Werbla w łokieć.
– Ty, to zapadnięte, co? Tamtędy sprawdzić. Najpierw rozkopiemy ogródek, a potem się zobaczy…
– Do rozkopania ogródka potrzebna zgoda Wieśka – zwrócił mu uwagę Werbel, mając na myśli kapitana Frelkowicza. – Chyba że sami się złapiemy za łopatę, ale mnie trochę brakuje czasu.
– Mnie też. Dobra, na razie wracamy, załatwimy i niech ludzie zaczynają od jutra, bo dzisiaj się nie zdąży…
– Gówno! -powiedział Werbel z wielką energią, zatrzymując się nagle. – Dzisiaj! Wyszły czy weszły, ale oni też mówią, że tamta ziemia zarwała się świeżo. Ty masz pojęcie, że tam ktoś może leżeć pod tymi zwałami…?
Odkrywcza myśl dała swój rezultat i około godziny jedenastej wieczorem sześciu ludzi prawie skończyło odkopywanie całego zawalonego korytarza. Kapitan Frelkowicz nie wytrzymał, przyjechał także, chociaż nikt go do tego nie zmuszał. Komunikacja pomiędzy skromną, niewinną i zdewastowaną altanką a piwnicami dworu objawiła się w całej okazałości, technicy zaś, od dołu, po krótkich wysiłkach, odnaleźli sposób otwierania klapy. Komnatki, do których najpierw dotarto przez głęboki wykop, rozświetliły twarz i duszę podporucznika Jarzębskiego blaskiem zgoła nadprzyrodzonym. Wdarł się do pomieszczeń niczym tajfun, szału dostał ze szczęścia i całkowicie przestał być komunikatywny, szczególnie, iż z wykopanej ziemi wydobyto wielką i pękatą brezentową torbę z licznymi dowodami rzeczowymi.
Za całą budowę odpowiadał majster. Był to człowiek spokojny, świadomy własnej fachowości i doskonale się orientował, w jakim stopniu działalność policji może mu utrudnić prace remontowe, a w jakim nie przeszkadza wcale. Został w godzinach nadliczbowych, z daleka obserwując prace wykopaliskowe. Ze średnim zainteresowaniem, przyjął do wiadomości fakt istnienia tajemniczych podziemi, bez pośpiechu wykończył czwartą butelkę piwa, po czym do zwierzeń bezbłędnie wybrał sobie kapitana, pozornie tylko widza.
– Przeczekiwałem, bo było zamieszanie – rzekł spokojnie. – Ale jedną rzecz pewno trzeba powiedzieć. Murzynka tu była wczoraj, jakoś tak nie przypiął ni wypiął i możliwe, że to ważne.
W jednej chwili stał się ośrodkiem zainteresowania, które wybuchło ogniście i zachłannie, i którego ani kapitan, ani podporucznik Werbel nie zamierzali ukrywać. Majster bez oporu wyjaśnił, że podobno od projektanta została przysłana do urządzeń kuchennych i sam ją oprowadzał, chociaż wcale nie był o tym uprzedzony. Nazwiska nie zna, nie przedstawiła się, możliwe, że się nazywa na przykład Mbaba Bamba albo coś podobnego, źle mówiła po naszemu, obejrzała, co trzeba, pomierzyła, zapisała i poszła sobie w stronę wsi. Fredek niejaki, posadzkarz, poszedł nawet za nią, bo był ciekaw gabloty, mówił, że może czymś ekstra przyjechała, ale nic nie zobaczył.
– Diabła płci żeńskiej mamy z głowy – stwierdził z wyraźną ulgą podporucznik Werbel. – Może to kolporterka, zielone rozprowadza za granicą w krajach nisko rozwiniętych.
– Młoda była dosyć – dołożył majster.
– Młoda czy stara, pod tym względem bez różnicy…
– I nawet ładna. I taka dosyć sympatyczna. Panie śledczy, ja to wszystko mówię od razu, bo mi głupio, że tak ją wpuściłem, znaczy wcale nie wpuściłem, byłem z nią cały czas i na ręce patrzyłem, ale bym nie chciał, żeby na mnie co padło. Trochę to może było z zaskoczenia, bo jak ją zobaczyłem w bramie, w pierwszej chwili myślałem, że mi się w oczach mieni. Czarna taka okropnie, tylko jej te oczy błyskały. I zęby.
– Nic na pana nie padnie – zapewnił kapitan i odwrócił się do Werbla. – Może i rzeczywiście… Przyjechała po towar, pojęcia jeszcze nie miała o ostatnich wydarzeniach… Co Tadzio tam znalazł?
– Jeszcze nie wiem. Mamrocze, że skarby Sezamu. Kapitan znów zwrócił się do majstra, który nagle okazał się świadkiem wysoce użytecznym.
– A ta koza to jak tu włazi?
– A cholera ją wie. Zawsze sobie rogami jakąś deskę odbije. Po prawdzie, to nawet nie sprawdzamy, bo do pilnowania lepsza niż pies. Co komu szkodzi, niech sobie zbytkuje…
Na dziedzińcu pojawił się podporucznik Jarzębski, promieniejący wewnętrznym, osobistym blaskiem. Do łona przyciskał wielki tobół, wysoce skomplikowany, złożony z jednego chlebaka, kilku toreb, pliku papierów, kartonowych teczek, kawałków drewna i ziemi. Podszedł do kapitana i usiłował mu coś z tego wszystkiego zaprezentować, ale trudności okazały się nie do przełamania. Pokazując jedno, zgubił drugie, spróbował schylić się po zgubione i postradał blisko połowę brzemienia. Przykucnął, pozbierał, ale nie mógł się podnieść bez ponownego gubienia. Kapitan patrzył na to wzrokiem pełnym zrozumienia, przykucnął również. Dobił do nich podporucznik Werbel, zawahał się i przystosował do sytuacji. Wszyscy trzej tkwili w kucki nad stosem dowodów rzeczowych.
– To u niego było to wstrzymane przeszukiwanie – powiedział Jarzębski triumfująco. – Proszę! Zaraz, gdzie to jest…? Tu, proszę! Nic się podobno nie trzyma tak twardo jak gnidy! Wynosił chyba, bo pod ziemią było…
– Co ci tam z tego wychodzi? – zainteresował się kapitan. – Ciągnie dalej czy przestał?
– Ciągnął do ostatniej chwili, więcej nie zdążyłem… Masz coś dla mnie, czy mogę wracać do komendy? To jest skarb i niech się nim zajmę, dwanaście lat o czymś takim nikt nie śmiał marzyć, wy tu sprawdzajcie, co chcecie, mnie nie obchodzi, znaczy, owszem, obchodzi, tam są biliony w fałszywej walucie, trzeba zabezpieczyć, sam nie uniosę, maszyna stoi, reszta też…
Kapitan Frelkowicz przerwał swojemu podwładnemu dość stanowczo, bo podporucznik Jarzębski prezentował coś w rodzaju służbowej histerii. Uniósłszy się do pozycji pionowej, zwolnił go z obowiązków na miejscu, odesłał do komendy i zalecił kierowcy zwrócenie bacznej uwagi na to, żeby podporucznik nigdzie nie wysiadał i w nic się nie wdawał po drodze. Zarazem wezwał na wczesny poranek posiłki, bo istotnie opróżnienie piwnic z materiałów przestępczych wymagało siły fizycznej i środków transportu.
Podporucznik Werbel noc sobie darował, od rana zaś z wielkim zapałem oddał się poszukiwaniu diabła. Czarną kozę znał już osobiście i wszystko o niej wiedział, Murzynka jednakże przysporzyła kłopotów. Zainterpelowany w tej kwestii projektant ze zdumieniem i oburzeniem wyparł się jakichkolwiek związków z rasą inną niż biała, odżegnując się także od wyposażenia kuchni.
– Co to za firma i kogo tam w niej mają, to ja nie wiem -rzekł stanowczo. – Wszystko płynne, z tym, że ja z nikim nie pertraktowałem. Żona inwestora sama chciała i w ogóle uparła się przy tym.
Podporucznik Werbel uwierzył mu bez zastrzeżeń, instynkt śledczy bowiem powiadomił go, że facet mówi prawdę. Przez telefon dowiedział się, że żona siedzi przy mężu i pojechał do grójeckiego szpitala. Nie miał czasu wysyłać wezwań i czekać na przybycie świadka, szedł za ciosem w dużym pośpiechu.
Poszkodowany właściciel nieruchomości wracał już do zdrowia i nie wzbraniano mu rozmowy. W odniesieniu do urządzeń kuchennych nie miał żadnego zdania, interesowały go wyłącznie armatury łazienkowe, za które zapłacił jakieś potworne pieniądze i w napięciu czekał na dostarczenie towaru. Nie poszedłby tam wcale, bo tej kozy nienawidzi i boi się jej panicznie, zaraza jakaś, upatrzyła go sobie szczególnie i czeka zawsze na niego jak umówiona, ale te armatury go gnębiły, no więc zaryzykował i proszę, z jakim okropnym skutkiem…
Żona siedziała obok i przerwała zwierzenia.
– A mówiłam, jechać wcześniej, jak tam jeszcze ludzie byli! Albo zapłacić chłopu za kozę i do rzeźni…
– Ale jakie do rzeźni, no coś ty, mówiłem sto razy, prędzej sam by poszedł do rzeźni…
Podporucznik wtrącił się w scysję małżeńską możliwie taktownie i delikatnie. Spytał o te urządzenia kuchenne. Małżonka z łatwością zmieniła temat, zgadzało się, rzeczywiście chciała sama, bo żaden chłop, obojętnie, projektant czy artysta, na kuchni się nie zna i nie powinien się wtrącać. Nic jednakże jeszcze nie zaczęła załatwiać i z żadną firmą nie rozmawiała, a już szczególnie murzyńską. Oglądała tylko prospekty, szwedzkie i francuskie, te szwedzkie więcej się jej podobały, a o żadnej Murzynce nie wie…
W tym miejscu podejrzliwym okiem łypnęła na męża. Podporucznik Werbel miał podobną myśl, więc spojrzał z zainteresowaniem. Pan Roszczykowski, z racji głowy, mógł być podatny na wzruszenia, ale żadnego zmieszania ani niepokoju nie okazał. Wzruszył ramionami, które miał nieuszkodzone.
– Ja blondynki lubię, panie poruczniku – wyjaśnił pobłażliwie. – Prawdziwe, takie jak moja żona. Na czarne nawet nie patrzę, a te utlenione rozpoznaję od pierwszego rzutu oka. Różnie mnie można oszukać, ale akurat nie tu.
Szczera prawda, bijąca ze szpitalnego łóżka, kazała podporucznikowi opuścić budowlę w takim samym pośpiechu, w jakim od niej przybył. Już wiedział, że tu żeru nie znajdzie, piekielnej Murzynki należało szukać gdzie indziej.
Podporucznik Jarzębski histerii się wyzbył, ale euforia mu pozostała. Wygrzebany z ogrodniczej ziemi łup obciążał wprawdzie głównie jedną osobę, jakiegoś Adama Grodziaka, na ile można było się zorientować, specjalistę od zdjęć, ale przy nim wychodziło jeszcze paru innych, w tym szef całego przedsięwzięcia. Szef wychodził słabo i zakres wiedzy o nim koniecznie trzeba było rozszerzyć, dostojników państwowych bowiem bez rzetelnych dowodów ruszyć nie sposób. Miał już dowody prawie rzetelne i to „prawie” doprowadzało go do białej gorączki.
Adam Grodziak, postać nowa, najprawdopodobniej padł ofiarą szantażu, na co wskazywało podpisane przez niego smętne wyznanie na piśmie. Podskubywał z lekka pornografię w czasach, kiedy sama myśl o niej stanowiła przestępstwo straszliwe i ustrojowi grożące, bał się odpowiedzialności i w fałszerskiej imprezie uczestniczył w jakimś stopniu pod przymusem. Okoliczności łagodzących w jego wypadku można się było doszukać bez trudu, dzięki czemu urastał do roli koronnego świadka. Widniejące w notesie Mikołaja Torowskiego inicjały A.G. bez wątpienia odnosiły się do niego. Torowski trafił bezbłędnie, możliwe, że Grodziak zwierzył mu się i szlochał w kamizelkę, gorliwie donosząc, co mu w rękę wpadło. Wizyty fotografa zapisane były porządnie w zeszycie nieboszczki Adeli Kopczyk i wszystko się zgadzało. Współpracowali na bazie presji moralnej. Jarzębskiemu prawie żal się zrobiło tego Grodziaka, z jednej strony fałszerze, z drugiej rozszyfrowujący ich z podstępną zaciętością denat, w środku nieszczęsny Adam, dwustronnie maltretowany… Nerwicy mógł chłopak dostać, ale znaleźć go należało za wszelką cenę!
W pierwszej kolejności Jarzębski zajrzał do książki telefonicznej. Adam Grodziak, artysta fotografik, istniał, miał adres, ale jego telefon nie odpowiadał, a w domu nikogo nie było. Jarzębskiego oganiał dziki niepokój, dwóch bezcennych świadków już mu diabli wzięli, zaczął przemyśliwać nad komisyjnym otwarciem drzwi, bo może ten Grodziak leży w środku również zamordowany. Kapitan Frelkowicz nawet się łamał, ale od działań chwilowo wstrzymała ich nowa myśl.
Natchnienie spłynęło na Werbla, który w tym całym Pojednaniu odwalał właściwie robotę dla Jarzębskiego i nie podlegał emocjom. Odczepił się od Murzynki, uczynił minutę przerwy dla przestawienia się na własną działkę i myśl poszybowała mu swobodniej.
– Tam się ktoś czołgał – przypomniał. – Zostaw tego Grodziaka, bo ten czołgający może być lepszy. Co ci szkodzi popytać w pogotowiu i szpitalach? Skoro się czołgał, w dobrej formie nie był.
Bez słowa podporucznik Jarzębski wrócił do telefonu. Zaczął od pogotowia i już po pół godzinie udało mu się połączyć z informacją o wypadkach. Na pytanie, czy nie przywieziono wczoraj kogoś z uszkodzonymi nogami, otrzymał odpowiedź, że owszem, siedem osób. Poprosił o nazwiska.
– A o kogo panu chodzi? – spytała sucho informacja.,
– O Adama Grodziaka – odparł Jarzębski dość beznadziejnie, bo akurat nic innego nie przyszło mu do głowy. Już się domyślał, że informacji musi zasięgnąć osobiście, a nie przez telefon.
Osoba z drugiej strony przez chwilę sprawdzała.
– Zgadza się – rzekła wreszcie. – Pęknięcie kości i stłuczenie. Odwieziony do szpitala na Cegłowskiej, chirurgia urazowa.
W Jarzębskim buchnął nowy ogień. Po następnej półgodzinie udało mu się dodzwonić do bielańskiego szpitala, gdzie wiadomość potwierdzono. Zgadza się, Adam Grodziak leży na chirurgii urazowej i więcej mu nie powiedzą, bo przez telefon informacji się nie udziela. Każdy się może podszyć pod policję.
Krócej jechał niż dzwonił. Legitymacja zrobiła swoje, przyodziany w biały chałat dotarł do właściwego pokoju, ściśle biorąc, pod drzwi właściwego pokoju, Grodziaka bowiem położono na korytarzu.
Łóżko na korytarzu istotnie stało, ale było puste.
Jarzębski przemaszerował przez cały oddział, wszystkich korytarzowych pacjentów pytając o nazwiska. Nikt nie ukrywał tożsamości i nikt nie był Adamem Grodziakiem. Udał się do dyżurki pielęgniarek.
– Zgadza się, Adam Grodziak, łóżko przy sali numer osiem – powiedziała obojętnie nagabnięta siostrzyczka. – Tam leży.
– Nie leży – zaprzeczył stanowczo Jarzębski.
– Jak to, nie leży? Musi leżeć!
– No to niech pani sama zobaczy. Ja przywidzeń nie miewam. Nie leży i niech mi wobec tego ktoś powie, gdzie jest. Policja.
Siostrzyczka sczerwieniała na twarzy i wybiegła z pokoju. Jarzębski pośpieszył za nią. Po chwili ramię przy ramieniu stali nad pustym łóżkiem.
– No i co? – wytknął Jarzębski gniewnie.
– To gdzie on się podział? – powiedziała pielęgniarka bezradnie i obejrzała kartę chorobową. – Nogi miał przecież… Może w toalecie…
Rychło okazało się, że Adama Grodziaka nie ma nigdzie. Nagłe zniknięcie pacjenta spowodowało lekkie zamieszanie, szczególnie że był to pacjent, któremu samodzielne marsze musiały przychodzić z dużym trudem. Jarzębski znów nabrał strasznych podejrzeń, bo Adam Grodziak był świadkiem bezcennym i ktoś mógł się przyczynić do opuszczenia przez niego zarówno szpitala, jak i ziemskiego padołu. Zanim jednakże zdążył coś zrobić, usłyszał ciche psykanie. Obejrzał się – psykał i kiwał na niego jeden z tych korytarzowych, zmartwiony facet w średnim wieku, siedzący na swoim łóżku.
– Pan im nie powie? – spytał szeptem, kiedy Jarzębski pochylił się ku niemu.
– Komu i czego?
– Tym konowałom tutaj. Panu bym się przyznał, ale im nie, boja tam nie wiem, może to nie wolno. Nie powie pan?
Jarzębski zaprzysiągł milczenie i dowiedział się, że facet pożyczył tamtemu zaginionemu swoje szwedki. Jedną nogę miał w gipsie, a na drugiej okłady, wysilał się okropnie, ale w końcu ja koś sobie poradził. Oddalił się, nie wrócił i w ten sposób także szwedki przepadły, a szpitalne były.
– Jak powiem, że salowa zabrała, to mi może dadzą drugie – zwierzał się świadek, ciągle szeptem. – Ja już całkiem nieźle chodzę, ale podpórka się przyda.
– W którą stronę się oddalił? – spytał chciwie Jarzębski.
– Do holu.
Jarzębski spojrzał w stronę holu. Z ostatniego pokoju wyszedł młody chłopak z ręką na wyciągu, rozejrzał się i niebacznie kiwnął głową. Jarzębski zrozumiał sygnał, poszedł za nim. Razem wyszli do holu.
– Jak pan da papierosa, to wszystko powiem – oznajmił chłopak. – Tylko tak, żeby nikt nie widział.
– Dam całą paczkę. O co chodzi?
– Usiądźmy, bo na warcie jeszcze mi się źle stoi. Usłyszałem, że tu polka i jakiś uciekł. Ja go podsłuchałem.
Mówił również głosem przyciszonym i Jarzębski poczuł się jak w jaskini wroga. Wyciągnął prawie całą paczkę papierosów i zręcznym ruchem wetknął chłopakowi do kieszeni od piżamy.
– Mów wszystko porządnie! – zażądał.
– Tu się schowałem, widzi pan. – Chłopak gestem brody wskazał kąt holu, gdzie stało samotne krzesło całkowicie zasłonięte bujną zielenią. Na ścianie tuż obok wisiał aparat telefoniczny. – Chciałem sobie zapalić jak człowiek, a w sraczu nie lubię. Przylazł, ten co zginął, miał żeton, zadzwonił. Żeby nie papieros, nawet bym mu pomógł, ale bałem się, że zobaczą, a miałem akurat ostatniego. Ledwo sobie dawał radę, połączył się w końcu i powiedział takie słowa: „Tu Adam. Szpital bielanski. Natychmiast. Od zaplecza. Duży wóz, bo mam kopyto w gipsie”. I tyle. Odwiesił słuchawkę, polazł do windy, wiem, bo popatrzyłem za nim, i zjechał na dół. Przyda się to panu na co?
– Rany boskie – powiedział Jarzębski. – Nic więcej?
– Nic więcej.
Wiadomość była cenna, usuwała podejrzenie, iż Adam Grodziak został wykradziony w zbrodniczych celach. Sam wyszedł, dobrowolnie, chociaż z wysiłkiem. Jarzębski również zjechał na dół, popytał personel i dowiedział się, że owszem, facet na zdewastowanych nogach wyszedł sobie na spacer przez kuchenną stronę. Kawałek pochylni tam jest, po tym kawałku zlazł, bo widocznie schody mu się nie podobały. Następnie odjechał. Magazynierka przelotnie dostrzegła, że jakiś jeden podprowadzał do samochodu jakiegoś drugiego, ten drugi – miał nogę w gipsie i na tym jej spostrzeżenia się skończyły. Płaszcz miał zarzucony na ramiona, więc nie wie, czy był w piżamie.
Porzuciwszy szpital, Jarzębski z rozpaczy pojechał do pogotowia na Hożą. Szczęśliwym przypadkiem trafił na sanitariusza, który wczorajszego wieczoru przenosił ofiarę. Sanitariusz stwierdził, że przywiozła go Murzynka. Wzdrygnięcie podporucznikowi udało się ukryć.
– Jest pan pewien?
– Panie władzo, takie czarne dziewczyny codziennie tu nie przychodzą. W dodatku była młoda i ładna. Polonezem go przywiozła, a w drzwi nie zdążyliśmy wejść, jak już kitę dała i ślad się rozwiał. Biały on był, ten polonez, ale numeru nie widziałem.
Zły jak piorun i nieco przygnębiony, Jarzębski wrócił do komendy. Murzynka wypełniła mu świat i niemal przebijała Grodziaka. Osób do szukania miał coraz więcej, sam nie dawał im rady, musiał rozesłać wywiadowców. Idąc korytarzem, ujrzał jednego, jak wchodził do pokoju, w którym sierżant Babiak przyjmował zamówienia na napełnianie zapalniczek. Przyśpieszył kroku i wszedł za nim.
– Ile w tym mieście może być młodych i ładnych Murzynek? – wypowiedział z irytacją to, co akurat myślał. -Przecież chyba nie tak dużo, co? Po afrykańskich ambasadach przeważnie faceci siedzą.
Wywiadowca obejrzał się na niego, a kapitan Rosiakowski podniósł głowę i popatrzył uważnie.
– Jedna pracuje w sklepie na Krakowskim Przedmieściu – powiedział sierżant Babik. – Ale ona chyba w ogóle nasza, bo językiem włada. A co?
– Nic, to nie ona, chociaż nie zaszkodzi sprawdzić, do której wczoraj pracowała. Tomaszek, zadanie bojowe dla ciebie. Urozmaicenie będziesz miał, bo albo nazwisko bez twarzy, albo twarz bez nazwiska. Jak ja mam znaleźć tę Murzynkę…? Chodź, dostaniesz wytyczne.
Wywiadowca nazywał się trochę dziwnie, mianowicie Tomasz Tomaszek. Zestawienie było dziełem jego ojca chrzestnego, który, skutecznie ukrywając stan upojenia alkoholowego, uparł się przy imieniu. Wyszedł ten podwójny Tomaszek razem z Jarzębskim, a kapitan Rosiakowski podniósł się, westchnął ciężko i wyszedł za nimi.
– No, jak już doszliście do Murzynki, to widzę, że muszę się włączyć – oznajmił, wchodząc do pokoju kapitana Frelkowicza. – Skąd ona się wam przyplątała? Nie ten ogon do tego kota.
Zarówno kapitan Frelkowicz, jak i podporucznik Jarzębski ożywili się wielką nadzieją. Podporucznik Werbel ożywiłby się również, gdyby nie to, że go nie było.
– A co, masz Murzynkę? – spytał chciwie kapitan Frelkowicz.
– Mam, od niedawna.
– I myśli pan, że to ta sama? – zainteresował się Jarzębski. – Mnie wyszła z fałszerstw.
– Mnie z narkotyków.
– To co ona taka uniwersalna…?
– No właśnie. Zaczynam podejrzewać, że coś tu się nieźle wymieszało. Na Centralnym była Chmielewska. Wy też to macie ustalone?
– Raczej tak.
– I uciekła z torbą. Mogę wam powiedzieć, co. było w tej torbie. Narkotyki.
– Jak to, narkotyki?! – oburzył się Jarzębski. – Tam były te rzeczy od denata!
– Żadne rzeczy od denata. Narkotyki i nic innego.
– I uciekła z torbą z narkotykami?! To po cholerę ja jej tak szukam?! Gdzie torba od Torowskiego w takim razie?! Nic o tym nie wiem, żeby się czepiał narkotyków!
– Nie czepiał się. Tam podobno nastąpiła pomyłka.
– Gdzie?!
– Na tym dworcu. W planach miałem cichutkie zdjęcie łącznika z towarem i nie było co zdejmować, bo łącznik towaru nie odebrał. Chmielewska nie wywiozła. Odleciała z dwiema jakimiś walizkami, za to bez tej cholernej torby i do dziś nie wiem, jak to się stało. Pojawiła się za to w gangu tajemnicza Murzynka, w Danii udzieliła instrukcji, teraz słyszę, że jest tutaj. Jakaś nowa postać.
– Skąd o tym wiesz?
– Mam wtyczkę. Za płotkę robi i nie może być nachalny, bo go skasują. Coś mi się zdaje, że powinniśmy przystąpić do ścisłej współpracy.
– Tym sposobem wali się na mnie potrójna mierzwa -westchnął melancholijnie kapitan Frelkowicz. – Dwa zabójstwa, fałszerstwa forsy i do kompletu jeszcze narkotyki. Co ja jestem, śmietnik miejski? A wygląda na to, że wszystko się wiąże.
– I robi się z tego jedna sprawa, za to trochę rozgałęziona – uzupełnił z goryczą podporucznik Jarzębski. -Ja bym sporządził takie zestawienie…
– Sporządź. Daj mu, Jureczku, co tam masz. Zostaw rubrykę na Zduńczyka, doniesie chyba coś, może nawet dzisiaj. Tę Murzynkę ktoś widział?
– Owszem – odparł zgryźliwie Jarzębski. – Zaginiony Grodziak. Bo Roszczykowski, ten właściciel Pojednania, widział tylko diabła.
– No to szukaj Grodziaka!
– Daj więcej ludzi.
– Tomaszka masz…
– Ja ich obskoczę – obiecał wywiadowca. – Co do Murzynki, to nie wiem, hotele, uczelnie…
– Ci z pogotowia dawali jej trzydziestkę, więc uczelnie chyba nie – powiedział niepewnie Jarzębski. – Na razie nie wiem, gdzie jej szukać i nic mi nie przychodzi do głowy. Pan ma jakieś sugestie? – zwrócił się do Rosiakowskiego.
– Była w Danii, pojawiła się w Polsce, to nie jest okres turystyczny. Przez kontrole graniczne. Ilu w końcu czarnych mogło do nas wjechać w ciągu ostatniego tygodnia…? Też bym chciał ją znaleźć, bo coś mi tu nie gra. Jakoś ona nie pasuje i mam obawy, że przeciwnik zaczyna się rozwijać w nowym kierunku.
Wywiadowca Tomaszek o nic więcej nie pytał, westchnął, pokiwał głową, zapisał sobie na świstku nazwiska i adresy i zniknął za drzwiami.
Przyczyny, dla których wetknęłam kij w mrowisko, były natury niematerialnej.
Moja synowa znów zniknęła. Miała siedzieć w domu, tymczasem jej telefon nie odpowiadał. Wróciliśmy z tego Wrocławia wczesnym pociągiem, Janusz od razu udał się w nieznanym kierunku, ja zaś zostałam rzucona na pastwę własnej osobowości. Wątpliwe, czy umysł miał w tym duży udział.
Bezczynne oczekiwanie wytrzymałam przez kwadrans. Następnie wezwałam taksówkę, podjechałam pod dom jej ciotki i sprawdziłam, że poloneza nie ma. Zatem gdzieś ją diabli ponieśli. Zdenerwowałam się zaledwie trochę, za to z rozmachem zaczęła działać wyobraźnia. Nagle zaniepokoiła mnie myśl o torbie z narkotykami, upchniętej pod fotele samochodowe i zamkniętej w konstancińskim garażu. Nie wiedziałam, kiedy ci ludzie wracają, nie spytałam o to mojej synowej. A może już są?
Oczyma duszy ze straszliwą wyrazistością ujrzałam powrót właścicieli posiadłości, oglądanie obcego samochodu w garażu, penetrację, wywlekanie spod foteli trefnego towaru, wysypywanie tego towaru z torby… Pojęcia nie miałam, jak jest zapakowany, ale wyobraziłam go sobie w postaci mnóstwa małych torebeczek, sypiących się ze stosu na jakimś stole. Nonsens, w tej fazie budowy nie mogło tam być jeszcze żadnego stołu… Myśl o fazie budowy nasunęła następny obraz, klasa robotnicza przyszła odwalać robotę, trzech chłopów bebeszących przeklętą torbę widziałam, jakby stali przede mną… Zanim zdążyłam ich porządnie obejrzeć, już pojawił się kolejny czarowny widok, nie robotnicy, tylko złodzieje, włamują się do garażu, uciecha na widok eleganckiego pojazdu aż z nich tryska, nie zaglądają nigdzie, odjeżdżają bez zwłoki…
Tego było dla mnie za wiele. Złapałam następną taksówkę i udałam się do Konstancina.
Przez te irytujące i silniejsze ode mnie widoki straciłam rozum do reszty. Kiedy kierowca ruszył przez Wilanów, nie skorygowałam trasy. Był to błąd okropny, poprzednio jechałam od góry, od strony Puławskiej, w dodatku na właściwe miejsce trafił taksówkarz, możliwe jednak, że zdołałabym rozpoznać drogę na oko, tędy jednak, od strony przeciwnej, nie umiałam rozpoznać nic. Na domiar złego uświadomiłam sobie nagle, że nie pamiętam adresu. Wiedziałam tylko, że w grę wchodzi jakaś postać historyczna, Bóg raczy wiedzieć jaka, może Kazimierz Wielki. Kierowca z zalet niezbędnych posiadał umiejętność prowadzenia pojazdu i anielską cierpliwość, Konstancina nie znał jeszcze bardziej niż ja, umiał dojechać wyłącznie do Obór, co akurat stanowiło jakąś odwrotność moich potrzeb. Złodzieje uparcie tkwili mi przed oczami, pogarszając sytuację.
– Musi być zieleń – powiedziałam rozpaczliwie. – Tego jestem pewna. Żadne budynki, żadne ugory, dużo wysokiej zieleni i gdzieś trzeba skręcić…
Zieleń istniała, owszem. Skręciliśmy parę razy. Bez rezultatu, znajomej budowli i zapamiętanego ogrodzenia nigdzie nie było, a złodzieje już wyjeżdżali za bramę. W dodatku zaczynała się szarówka. Kierowca bez protestu skręcał, cofał, zawracał i jeździł w kółko wedle moich wysoce racjonalnych wskazówek.
– Nie my jedni błądzimy – powiedział pocieszająco, przejeżdżając trzeci raz ten sam odcinek drogi. – Ci za nami też się tak plączą.
Obejrzałam się bez szczególnego zainteresowania, bo miałam swoje kłopoty. Za nami podążał wolno duży fiat, stary, zużyty i wyraźnie niezdecydowany. Za fiatem dostrzegłam nagle babę na rowerze. Była to jedyna żywa istota napotkana od początku poszukiwań i z racji roweru uznałam, że musi być miejscowa.
– Poczekajmy na tę facetkę na rowerze – zaproponowałam żywo. – Może ona tu mieszka. Zapytam ją.
– O co?
– Pojęcia nie mam. O ten dom, nowy, jeszcze nie wykończony, z żelazną bramą. Może go zna. Nawet gdyby takich było kilka, obejrzymy wszystkie.
Zatrzymaliśmy się. Fiat za nami próbował wepchnąć się w jakiś wąski wjazd, możliwe, że chciał zawrócić, zabrakło mu miejsca i zaczął manewrować. Baba jechała tak wolno, że mój kierowca cofnął taksówkę, podjeżdżając ku niej tyłem kilkanaście metrów. Otworzyłam drzwiczki i wychyliłam się.
– Przepraszam bardzo, czy pani tu może mieszka? -spytałam grzecznie.
– A co? – zainteresowała się baba. – Mieszkać, nie mieszkam, tylko sprzątam.
Sprząta…! Zdążyłam pomyśleć, że przypadkiem trafiłam na jednostkę bezcenną i powinnam nawiązać z nią trwałe i ścisłe kontakty. Wyglądała na osobę porządną i pracowitą, koścista i trochę jakby żylasta, pewno także silna… Dałam sobie spokój z rozpatrywaniem jej zalet profesjonalnych i pośpiesznie spytałam o upragnioną willę. Określiłam ją z największą dokładnością, na jaką mogłam się zdobyć, eksponując szczegół charakterystyczny, wielki stos ozdobnego żelastwa, zwalony na zdewastowanym trawniku, zaraz za bramą. Baba zastanawiała się z widocznym wysiłkiem, tępo patrząc na manewrującego fiata.
– A, tak! – ożywiła się wreszcie. – Takie żelazo, to ja wiem, gdzie to jest. Zaraz całkiem blisko. I ja właśnie tam jadę, państwo może za mną pojechać. Poprowadzę.
Istna perła! Dojechaliśmy na miejsce w ciągu trzech minut, okazało się, że uparcie wybierałam drogi na tyłach posiadłości. Uszczęśliwiona, podziękowałam jej z całego serca.
– Co tam, nie ma za co – odparła i ze zgorszeniem obejrzała kraty okienne. – Ale też głupio te figlasy zwalili… Będzie tu roboty, że ho ho. To panine?
– Nie. Właścicieli nie ma. Wyjechali.
– Jakby wrócili, to ja bym tu może przyszła.
– Niech się pani dowiaduje – poradziłam. – Nie wiem, kiedy wracają, ale powiem im o pani. Sprzątania będzie dużo, więc się ucieszą.
Na dłuższe pogawędki nie miałam już czasu. Baba oparła rower o furtkę sąsiedniej posiadłości i zaczęła dokręcać pedał, z wnętrza ogrodu obszczekiwał ją bez przekonania wielki owczarek alzacki. Niecierpliwość zapanowała nade mną całkowicie.
Klucze miałam przy sobie, uchyliłam bramę, rozejrzałam się. Właścicieli rzeczywiście jeszcze nie było, wokół panowały cisza i spokój, kraty okienne leżały na pierwotnym miejscu, zagradzając przejście. Otworzyłam garaż. Golf mojej synowej stał, jak go zostawiłam, nikt go nie ukradł i odetchnęłam z ulgą. Pomacałam pod fotelem, torba tkwiła na swoim miejscu.
Postanowiłam, że więcej tych stresów przeżywać nie będę. Do garażu włamać się łatwo, wymyślnych zamków jeszcze nie zdążyli założyć, ale samochodu nie ruszą. Wyciągnęłam z bagażnika zabezpieczenie, oryginalne i nietypowe, krótki, gruby łańcuch do upchnięcia pod pedałami, zamknięty na zamek cyfrowy, ukryty w jednym z ogniw. Moja synowa przywiozła to sobie z którejś podróży. Łańcuch obejmował dwa pedały, wybrałam gaz i hamulec i unieruchomiłam je radykalnie. Cyfry ustawiłam na własnym numerze telefonu, bo wszystko inne mogłam zapomnieć, po czym starannie pozamykałam wszystkie drzwi.
Efekty tej miłej wycieczki w życiu do głowy by mi nie przyszły…
Sierżant Zduńczyk dostarczył informacji o dwudziestej trzydzieści cztery. Zaczął od końca, bo rzecz wydała mu się pilna.
Jedna z Chmielewskich, jego zdaniem teściowa, odwiedziła Konstancin, gdzie zachowywała się bardzo dziwnie, ale może i rzeczywiście zapomniała, dokąd jedzie. Pytała o budynek, nie umiejąc wymienić adresu, taksówką była. Weszła do niewykończonej willi, klucze miała, posiedziała trochę w garażu, wyszła i odjechała. W garażu stoi volkswagen golf o numerze WIM 8824 i jest to własność młodszej Chmielewskiej, o czym wszyscy wiedzą…
– Stąd wiecie, że tam stoi? – zaciekawił się podporucznik Jarzębski.
Zduńczyk odparł na to, że ma swoje sposoby. Co by z niego był za wywiadowca, gdyby nie umiał zajrzeć do głupiego garażu. Pomilczał chwilę z wyraźną naganą i ciągnął relację dalej.
Właściciele willi nazywają się Podolscy i w ogóle ich nie ma, przebywają chwilowo w Szwajcarii, gdzie ten Podolski nawiązuje kontakty handlowe. W sprawie się nie liczą. Za Chmielewską błąkał się znajomy fiat z Kowalskim i Głoskiem w środku, śledzili ją, z czego wyraźnie nie zdawała sobie sprawy. I nie oni jedni, zaraz wyjaśni, ale willę należy zabezpieczyć natychmiast, bo coś tam będzie. Nie wie co. Rozum nie mówi mu nic, ale węch bardzo dużo.
Węch sierżanta Zduńczyka ceniony był wysoko i kapitan nie zwlekał. Opieka nad obiektem została zarządzona i Zduńczyk mógł kontynuować rewelacje.
Ponadto w Konstancinie mieszka niejaki Dominik, a kim jest, wszyscy w tym pokoju wiedzą. Kontakty z Kowalskim i Głoskiem utrzymuje w absolutnej tajemnicy. Przedtem miał dom w Wilanowie, ten z wieżyczką, dziesięć lat temu sprzedał go siostrze Kowalskiego i tak naprawdę mieszka tam Kowalski, a zapisane jest to na jego konkubinę. Jakaś facetka stała tam wczoraj co najmniej pół godziny i gapiła się na drzwi, a zaraz potem odwiedziła bagażowego ze złamaną nogą. Wedle opinii Zduńczyka, była to któraś Chmielewska, wszystko wskazuje na młodszą, a bagażowy opowiedział na jej temat przedziwną historię, z tym, że zaczął opowiadać dopiero, kiedy Zduńczyk udowodnił swoją przynależność do policji. Przedtem bredził, że to obca osoba szukała pokoju do wynajęcia.
– Co za historia? – spytał podejrzliwie kapitan. Zduńczyk powtórzył opowieść bagażowego. Wysłuchano jej w milczeniu z niedowierzaniem i niemal ze zgrozą. Podporucznik Jarzębski już od połowy trzymał się za głowę.
– Fotograf…! – jęczał. – Ten Grodziak cholerny…! Zduńczyk bezlitośnie przerwał mu objawy boleści i kontynuował. W domu Kowalskiego po tym wydarzeniu nastąpiło lekko zamieszanie. Facetkę widziała jego konkubina, dowiedział się o niej, gdy wrócił. Chyba się zdenerwował, od razu pojechał do Konstancina, później zaś, wieczorem, wywiózł jakieś paczki. Co z nimi zrobił, jeszcze nie wiadomo, w każdym razie Dominikowi ich nie dostarczył. Chmielewską przy tej okazji śledził dodatkowy gość. Zakotwiczony był w okolicy domu bagażowego i miał jakieś kłopoty, motorem był, motor mu nie chciał zapalić, prawdopodobnie stracił ją wtedy z oczu, ale Zduńczyk widział go w Konstancinie. Ściśle biorąc, widział faceta na nie bardzo sprawnym motorze, telepiącego się za Chmielewską i za tamtymi dwoma we fiacie i widział, jak gość zaglądał do posiadłości przez ogrodzenie, z boku, z takiej ścieżki pomiędzy siatkami. Za drugą siatką znajduje się willa jednych takich, którzy mają dziecko, dwa psy i papugę, wszystko ogromnie hałaśliwe. Wszelkie dane o motorze ma, w końcu jest to pojazd mechaniczny, mogą być jednakże fałszywe.
– A w ogóle ja tam wracam – oznajmił stanowczo na zakończenie, nie napotykając sprzeciwu.
Motor tajemniczego faceta został odnaleziony już następnego ranka, dane o nim były prawdziwe, ale za to okazało się, iż został ukradziony dwa dni wcześniej i porzucony po dwóch dobach, dokładnie wczoraj wieczorem. Sierżant Zduńczyk składał swoją relację, a złodziej tracił cierpliwość do rupiecia. Prawy właściciel, młody chłopak kończący technikum mechaniczne, znalazł się w mgnieniu oka. Kupił trupa i remontował go własną ręką, jeszcze nie skończył, jak jakieś bydlę rąbnęło mu grata z podwórza. Kumpel widział złodzieja i mógłby go rozpoznać, kumpel nazywa się Henio Grodziak i proszę bardzo, w razie potrzeby może świadczyć.