Tę część wiedzy zdobywał wywiadowca Tomaszek, którego mocno zainteresowało nazwisko świadka. Z Murzynką sukcesów nie miał, zyskał tylko pewność, że w ustalonym czasie wjechał do naszego kraju jeden Murzyn płci męskiej i wzrostu, który u kobiety budziłby sensację. Płci żeńskiej nie było. Grodziak stanowił jakieś osiągnięcie, aczkolwiek imię się nie zgadzało. Na wszelki wypadek zapisał adres i w godzinach popołudniowych dostarczył do komendy.

W kwadrans później wydarzenia wystartowały niczym raca ozdobna. Podporucznik Jarzębski oderwał się od zapisków dwojga denatów, które wspólnie z Werblem zdołał już prawie rozszyfrować. Zakresu wiedzy zbytnio im to nie poszerzyło, wciąż zatem spragniony był fotografa. Chwycił przysłaną przez Tomaszka kartkę i wybiegł z komendy.

Na jego miejsce wbiegł kapitan Rosiakowski, gwałtownie domagając się zgody na ciche przeszukanie wszystkich miejsc, w których stanęła bodaj noga jednej z Chmielewskich. Odbył właśnie poufną konferencję z bagażowym i odgadywał prawie wszystko, miał pewność absolutną, że jedna z tych bab ukrywa gdzieś godzien potępienia majątek w postaci paru kilo narkotyków i diabli wiedzą, czy nie zacznie tego świństwa rozprowadzać. Zamknąć je należy profilaktycznie. Zakłopotany podporucznik Werbel dość niemrawo protestował, prezentując wyniki badań z laboratorium. Mikroślady na drzwiach denatki pochodzą z kurtki Kowalskiego, to on zasłaniał wizjer, kiedy jej ten makaron kipiał, Torowskiego w tym czasie zabijał Głosek, a nie Chmielewska. Rządzi całym przedsięwzięciem Dominik, ale do usadzenia Dominika potrzebny jest pośrednik, o którym nikt nic nie wie…

Atmosfera zrobiła się nieco nerwowa i na to wkroczył do pomieszczenia doskonale znany wszystkim były pracownik byłej MO, major Borowicki.

– Pukałem, ale chyba nie słyszeliście – usprawiedliwił się. – Zamknijcie gęby na chwilę, bo już za drzwiami usłyszałem, że kłócicie się akurat o to, z czym przychodzę.

– No? – powiedział kapitan Frelkowicz chciwie i zachłannie.

Major Borowicki usiadł na brzegu jego biurka i westchnął.

– U starego już byłem, przysłał ^mnie bezpośrednio do was. Otóż tak się składa, że jedna z Chmielewskich jest czymś w rodzaju mojej żony i od jednej strony wiem wszystko. Od drugiej większość odgaduję. Potrójna afera wam się zbiegła, jak gacie po praniu…

Telefon zadzwonił w chwili, kiedy sensacyjna dla wszystkich opowieść dobiegła końca i kapitan Rosiakowski omal nie rozpłakał się ze szczęścia, usłyszawszy prawdę o Murzynce. Podporucznik Werbel podniósł słuchawkę.

– To Zduńczyk – oznajmił pośpiesznie, przerywając zwierzchnikom komentarze. – Powiada, że coś się tam dzieje, dobrze wywęszył. Chyba się czają na włamanie i między innymi jest ten złodziej motoru. Co…? Aha, nic nie zrobią zaraz, muszą poczekać, bo obok jest jakieś przyjęcie, cały ogród oświetlony, ale już się kończy. Ludzi trzeba podesłać.

– Sam pojadę! – poderwał się kapitan Rosiakowski. – Ta torba…!

– A ja nie – powiedział ze złością kapitan Frelkowicz. – Możecie sobie jechać wszyscy, a ja tu poczekam z Januszem…

– Nie, ja chyba też pojadę – przerwał mu major Borowicki trochę niespokojnie. – Powodów właściwie nie ma, ale gryzą mnie jakieś złe przeczucia…

Podporucznik Jarzębski w pośpiechu dojechał na Ursynów i pod wskazanym adresem nikogo nie zastał. Na liście lokatorów odczytał, iż w lokalu numer 12 na ulicy Przybylskiego mieszka jakaś Anna Dwójkowska, zaniepokoił się możliwością pomyłki albo zwyczajnego łgarstwa i udał się na Wolę, do poszkodowanego. Wojtuś Lebioda, właściciel rąbniętego motoru, przysiągł, że Henio Grodziak naprawdę mieszka na Przybylskiego razem z matką, która się inaczej nazywa, bo wyszła drugi raz za mąż.

– Ale jego może nie być – dodał. – Na studia się dostał i wieczorami ćwiczenia miewa, a matka w ogóle wyjechała na wczasy. No, może nie na wczasy, do Francji, do jakiejś przyjaciółki i wraca za dwa tygodnie. Więc jak go nie ma, to nikogo nie ma, ale on wróci i zezna, co trzeba.

– On ma więcej rodziny? – spytał Jarzębski podstępnie.

– Kuzyna jakiego albo co?

– Ma brata. Ale brat starszy, mieszka oddzielnie.

– Na Poznańskiej może?

– Na Poznańskiej. A co…?

– Nic. Ten świadek nam potrzebny, więc sprawdzaliśmy i jest drugi Grodziak, Adam.

– Adam, zgadza się, To brat.

W podporuczniku Jarzębskim zaczęło kiełkować szczęście i w upojeniu wrócił na Ursynów. Trochę te podróże potrwały, zrobiło się późno, zawahał się, dzwonić i ujawnić się już na dole czy też wedrzeć się pod same drzwi fortelem. Problem rozstrzygnęło dziecko z psem, wracające do domu, nie poświęciło mu żadnej uwagi, zadzwoniło i droga stanęła otworem. Popędził na drugie piętro piechotą, bo nie miał siły czekać na windę.

Drzwi numer 12 od razu i bez żadnych pytań otworzył sympatycznie wyglądający młodzieniec.

– Pan Grodziak? – spytał uprzejmie podporucznik.

– Tak, to ja. A co…?

– Policja. Pan był świadkiem kradzieży motoru kolegi, Wojciecha Lebiody?

Sympatyczny młodzieniec przez ułamek sekundy wyglądał, jakby się dusił, ale zaraz odzyskał pełnię zdrowia. Westchnienie ulgi powstrzymał w połowie. Cofnął się odruchowo i wpuścił Jarzębskiego do wnętrza.

– A byłem, na własne oczy widziałem. Jeszcze bym go może nawet i złapał, ale powiem panu, zbaraniałem kompletnie, bo ten motor silnika nie miał. I widzę, rozumie pan, jak facet na motorze bez silnika odjeżdża, w bramę akurat wchodziłem i zamurowało mnie, jak ten słup stałem, tylko dmuchnął koło mnie. Okazało się, ze Wojtek tego dnia o piątej rano silnik wmontował, bo go pchało i nie miał cierpliwości do popołudnia czekać…

Podporucznik najpierw ucieszył się z żywego rozwoju pogawędki, zaraz potem zaś stwierdził, że młodzieniec mówi jak do głuchego, głosem zdolnym rozwalać mury Jerycha. Zaintrygowało go to, ale jeszcze pomyślał, że to chyba te decybele, zdążył doznać ulgi, że sam uniknął skutków i wreszcie oznajmił, iż zeznania musi spisać. Wszedł do pokoju. Zamierzał wprowadzić miłą atmosferę i dyplomatycznie spytać świadka o brata, ale nie zdążył. W sąsiednim pomieszczeniu rumor się rozległ, coś okropnie gruchnęło, z łomotem i brzękiem posypały się jakieś drobne, metalowe przedmioty. Siadający już przy stole chłopak poderwał się gwałtownie, opanował, zastygł w połowie ruchu.

– W mordę i nożem… – wymamrotał. – Tego… Cholerny kot!

Jarzębski nie miał akurat ochoty udawać kretyna. Nie czekał dalszych komunikatów o kocie, trzema krokami przebył pomieszczenie i w sąsiednim pokoju ujrzał widok, od którego błogość nadziemska spłynęła mu na całe jestestwo. Na podłodze leżała wielka lampa, przygnieciona stosem desek, będących przed katastrofą półkami, wokół zaś rozsypała się olbrzymia ilość małych modeli samochodzików. Wśród tego pobojowska tkwił wysoki i chudy osobnik z nogą w gipsie, wsparty na Szwedce i śmiertelnie przerażony.

– I czego się plączesz? – uczynił wyrzut Henio Grodziak zza pleców podporucznika. – Mówiłem, siedź na tyłku, bo zaczepisz kopytem! Mówiłem, że przedłużacz ledwo starcza!

Osobnik z nogą w gipsie milczał strasznie. Podporucznik wziął głęboki oddech.

– Czy mam przed sobą pana Adama Grodziaka? – spytał głosem jak miód, aksamit i wszystkie słowiki razem wzięte…

– Na litość boską, gdzie się podziewasz?! – wrzasnęłam w telefon z irytacją i wyrzutem.

– Dużo by gadać – odparła moja synowa ponuro. – A ty? Wczoraj pod wieczór też cię nie było! Z nagrywaniem na sekretarkę nie będę się wygłupiać!

– Fakt – przyznałam, już nieco spokojniej. – Byłam w Konstancinie.

– Janusz już coś…?

– Trochę. Jest w trakcie.

– To ja chyba przyjadę do ciebie. Mam takie różne rzeczy i torbę Mikołaja. Niechby oni sobie to wzięli, ale może lepiej beze mnie. Ty im dasz. Albo Janusz.

Zgodziłam się. Pod moim domem nie sterczała żadna podejrzana postać, niebezpieczeństwem jej wizyta chyba nie groziła, a dowody rzeczowe, którymi dysponowała, mogły się przydać. Zażądałam, żeby przy okazji przywiozła piwo, bo właśnie mi wyszło.

Krótko po osiemnastej zwaliła mi na stół potężny stos papieru, grube rulony i wielką, foliową torbę. Odgadłam, iż jest to torba Mikołaja, podobna była do tamtej, schowanej w samochodzie, do tego stopnia, że ostatecznie przestałam dziwić się pomyłce. Torbę z piwem wyjęłam jej z rąk już w drzwiach.

– Jeśli idzie o moje cele, zrealizowałam już chyba wszystkie – oznajmiła z nikłym cieniem satysfakcji. – Od tego balastu chcę się wreszcie odczepić. Jestem ciągle podejrzana?

– Obie jesteśmy podejrzane – odparłam, wyciągając szklanki. – Ty bardziej, ale pojawia się możliwość, że jednak Mikołaja nie zabiłaś i tej baby z przeciwka też nie. Tyle mi Janusz zdążył powiedzieć przez telefon. Stanowisz natomiast bezcenne źródło informacji, bo jakieś imię źródło też im zginęło.

Kiwnęła głową.

– Wiem, fotograf Mikołaja. Chociaż osobiście dostarczyłam go do pogotowia i wydalało mi się, że ze znikaniem będzie miał trudności…

Przekazałyśmy sobie wzajemnie wiadomości z ostatniej chwili, co zabrało nam nieco czasu. Zmartwiłam się nieobecnością Janusza.

– Pojęcia nie mam, gdzie się w tej chwili podziewa, a powinnaś mu to wszystko powtórzyć czym prędzej. I oczywiście oddać te śmieci. Zbiegły się dwie śmierdzące sprawy, korzyści materialne wznoszą się od dołu ku górze, a z góry na dół spływa warstwa ochronna. Grube ryby z wierzchu ciężko ukąsić…

– To on tak powiedział?

– Powiedzieć, to on nic nie powiedział, ale patrzył takim wzrokiem, że sobie sama wydedukowałam. Ogólnie biorąc, mafia. Uczestniczyłaś na dworcu w wydarzeniu kretyńskim, ale może się jeszcze okazać, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Moja synowa wciąż była niespokojna i niezadowolona z życia.

– Nie chcę tej torby w samochodzie – powiedziała gwałtownie. – Gryzie mnie. W pierepałach Mikołaja uczestniczyłam dobrowolnie, ale przeciwko narkotykom protestuję.

Chcę im to oddać!

Pożałowałam, że jednak nie zabrałam towaru od razu.

– Tu by leżało – mówiła nerwowo moja synowa. – Janusz wziąłby wszystko razem. Więcej dowodów nie ma, ten kretyn zniszczył część, a ja resztę, ale o tym wolałabym im nie mówić… Słuchaj, jedźmy po to!

– Teraz, zaraz?

– Im wcześniej, tym lepiej. Może zdążymy, zanim Janusz wróci. Zostaw mu kartkę.

Dałam się przekonać. Miała rację, rąbnięty łup należało trzymać pod ręką, gotów do przekazania w każdej chwili. Załatwimy to szybko, kartkę położę na wierzchu…

W pięć minut później jechałyśmy już do Konstancina jej polonezem. O dwudziestej drugiej trzydzieści miasto było puste i droga zajęła nam kwadrans. Moja synowa znała miejscowość, ale pojechała jakoś dziwnie, zawahała się dwa razy i w końcu zatrzymała samochód wcale nie tam, gdzie, moim zdaniem należało. Nie zdążyłam zapytać, dlaczego to robi.

– No, trafiłam! – odetchnęła z ulgą. -Jesteśmy na tyłach.

Zostawię to pudło tutaj, jest taka ścieżka pomiędzy siatkami, pójdziemy nią i mamy bramę. Gdyby ktoś z tych mafiozów czatował…

Znów przyznałam jej słuszność. Ciemno było, ale wzrok się przyzwyczajał i już po chwili rozpoznałam miejsce, to tu właśnie spotkałam babę na rowerze. Dom obok oświetlony był nieco obficiej i dobiegały z niego jakieś nikłe dźwięki, przelotnie pomyślałam, że pewnie oglądają telewizję. Następnie zajęłam się wyłącznie wypatrywaniem wądołów na zarośniętej ścieżce. Nie miałam ochoty akurat teraz skręcić nogi. Wpadłam jej na plecy.

– Kurrrr… – wysyczała strasznym szeptem i zgrzytnęła zębami tuż przy moim uchu.

Gest jej głowy bardziej wyczułam, niż zobaczyłam. Spojrzałam przez gałęzie. Wrota garażowe, czarna płaszczyzna na odrobinę jaśniejszym tle, uchylały się z wolna. Wewnątrz buchnął mi płomień, zewnętrznie zamarłam.

– Czy założyłaś blokadę? – usłyszałam dalszy ciąg szeptu przez zaciśnięte zęby.

Unieruchomienie mi przeszło.

– A otóż tak! – odszepnęłam z triumfem. – Gaz i hamulec, sprzęgło mogą sobie deptać!

W tym momencie nastąpiło coś przeraźliwie wstrząsającego. W sąsiednim domu buchnął krzyk okropny, krotki, ale pełen śmiertelnego przerażenia. Wzdrygnęłyśmy się obie, aż zaszeleściły gałęzie, nie zdążyłam nic pomyśleć, bo na jednym krzyku się nie skończyło.

– Wynoś się! – wrzeszczał rozpaczliwie damski głos. – Wynoś się! Zabierz ją stąd, wyrzuć ją, o Boże…!

– Nie rusz!!! Nie ruszaj, idiotko, cholera ciężka! Leżeć!!! -darł się równocześnie głos męski, gniewny i zdenerwowany.

Zaczęły szczekać psy, prawdopodobnie dwa, duży i mały, przy czym duży szczekał niezdecydowanie, to cienko i piskliwie, to potężnie, basowo, z głuchym powarkiwaniem, więc właściwie brzmiało to tak, jakby szczekało całe stado. Do kontrowersji wmieszał się dziecięcy głosik, gwałtownie pytający, co się stało. Coś zaczęło przeraźliwie skrzeczeć. Damski głos wpadł w histerię, wśród szlochów żądając, żeby jej nikt nie dotykał. Przez zgiełk z jednej strony przedarły się odgłosy z drugiej, garaż miałyśmy bliżej, przy uchylonych wrotach coś trzasnęło, huknęło, zakotłowało się. Zabrzęczały kraty okienne…

To, co rozgrywało się w dwóch sąsiadujących ogrodach, przechodziło ludzkie pojęcie. Ścieżka pomiędzy siatkami stanowiła widownię o tyle skomplikowaną, że część przedstawienia odbywała się z przodu, a część z tyłu, i należało mieć głowę na śrubie, żeby oglądać cały spektakl.

– Gdzie łopata?! – ryczał okropnie męski głos. – Do ciężkiej cholery, czy w tym domu nic nie może leżeć na miejscu?! Gdzie łopata?!

– Sam ją zostawiłeś w ogrodzie! – przebił się przez psy przenikliwy, dziecięcy głosik.

Przy wrotach garażowych ktoś się z kimś bił, pchnięte gwałtownie skrzydło łomotnęło o pień. Czarne sylwetki rozmnożyły się, zdawało mi się, że jest ich cztery. Męski głos rykiem domagał się patelni, brzęczały chyba garnki, dziecięcy głos darł się już nieprzerwanie, żądając jakichś działań operacyjnych w odniesieniu do jednostek płci żeńskiej.

– Weźcie je…! Zabierzcie je…! Trzymając je…! – rozlegało się wśród łkań.

– Zejdź tu, głupi bachorze, i sama je trzymaj!!! – padła grzmiąca odpowiedź.

– Pod fotelem!!! -krzyknął rozdzierająco głos damski. – Uciekła pod fotel!!!

Wśród przeciwników pod garażem nastąpiło jakieś rozstrzygnięcie, jedna strona wzięła górę, dwóch sylwetek nie było już widać, pozostałe dwie w pozycji pionowej wniknęły do wnętrza budynku. Moje spętane na długą chwilę procesy myślowe nagle uwolniły się z więzów. Miałam przeczucie. Złodzieje, Jezus Mario, samochodu nie ruszą, ale rąbną przeklętą torbę i znów biedzie na nas! Co się tam dzieje, w tamtym domu, kogo oni łapią pod fotelami…?!

Pod otwartym garażem na razie nie działo się nic. Zgiełk z drugiej strony nabrał wyraźnych znamion ulgi, widocznie osiągnięto jakiś rezultat. W szczekaniu obu psów, teraz dokładniej było słychać, że są tylko dwa, pojawił się ton gniewnej odwagi. Ktoś przebiegł przez ogród, tam i powrotem, aż do drogi, trzasnęły drzwi. Pod garażem znów zaczął się ruch, czarne sylwetki rozmnożyły się ponownie, znienacka huknął strzał. Bóg raczy wiedzieć, w co strzelający celował, ale gwizd usłyszałam koło ucha. Rany boskie…

Huknęło ponownie, ktoś krzyknął zduszonym głosem. Mignęło mi w głowie, że ta pokonana strona wykazuje przesadny upór. W sąsiedniej willi chyba znów otwarto drzwi.

– Co to było, ten huk? – zabrzmiało niespokojne pytanie.

– Ta ropucha pękła! – zawołał triumfująco z góry dziecięcy głosik. – Była taka wielka, że musiała pękać dwa razy!

– Jazda spać, gówniarzu…!

Pokonana strona poddała się, być może ugodzona pociskiem. Dwie pionowe sylwetki pojawiły się na otwartej przestrzeni, jedna zamykała garaż, druga trzymała w ręku wielką torbę.

– Mać zwyrodniała i blada – powiedziała obok mnie moja synowa wzburzonym szeptem. Byłam innego zdania.

– Cicho, nie ruszaj się, co cię obchodzi… Odzyskali swoją torbę i odczepią się od ciebie. Tylko im się przypadkiem nie pokazuj!

– A jeśli to kto inny…?

– No to co? Widać chyba, że nie ty…?

Nie skończyłam szeptać, kiedy piekło wybuchło na nowo. Tym razem trwało krótko. Kilka dodatkowych sylwetek wyrosło jakby spod ziemi, zgodnie zaatakowały tamtych z torbą, rozległy się okrzyki, szczekało już teraz dużo psów, dwa za nami, a reszta dookoła, coś skrzeczące darło się przeraźliwie. Na drodze ryknął silnik i wzdłuż ogrodzenia przemknął samochód, zaraz za nim drugi, migający światłem na dachu. Policja…!

Skończyło się błyskawicznie, ci z torbą nie mieli szans.

Przeleciała mi przez głowę myśl przerażająca. Pojawiły się gliny, diabli wiedzą, gdzie Janusz, sprawa idzie o torbę z narkotykami i my obie jesteśmy na miejscu. Może w ogóle kierujemy aferą. Nic się nie da wyjaśnić, jeszcze ja, jak ja, ale ona…

– Nawiewaj! -szepnęłam rozkazująco. – Byle cicho…

Zrobiłam jej miejsce na wąskiej ścieżce, popchnęłam do przodu, ruszyłam za nią, potknęłam się, wyłożyłam elegancko w zielsku i od razu spróbowałam poderwać. Znienacka lunął strumień światła, potężny reflektor błysnął prawie nad moją głową. Zamarłam w przyklęku.

– Co się tu dzieje? – spytał ostro zza siatki męski głos, ten sam, który uprzednio domagał się patelni.

Nie odwracając głowy, spojrzałam kątem oka tam, gdzie zrobiło się nagle widno. Zobaczyłam dużo zieleni i jedną parę nóg w spodniach.

– Nic – odparł drugi głos zza drugiej siatki. – Policja.

Złapaliśmy włamywaczy. Panie, co tam u pana tak cholernie skrzeczy?

– Papuga. Zdenerwowała się…

– Jakieś zamieszanie państwo robili…?

– Ropucha nam wlazła do domu. Z tych trujących, psy trzeba było zatrzymać. Tu ktoś strzelał…

– To nie my, to oni. Już wszystko w porządku. Widział pan coś? Chce pan być świadkiem?

Reflektor zachybotał się nieco, a nogi w spodniach ustawiły się jakby do ucieczki.

– Nic nie widziałem, dosyć miałem rabanu w domu. To już pójdę. Dobranoc.

Bałam się drgnąć, bo tkwiłam na samym skraju światła i najdrobniejszy ruch mógł na mnie zwrócić ich uwagę. Dusza mi mówiła, że kontakty z policją akurat teraz nie wypadną najlepiej. Facet zgasił reflektor i wycofał się do domu, ale wokół zabłysły inne światła i dobiegały mnie szelesty. Ruszyłam przed siebie na czworakach.

Kiedy dotarłam do drogi, nie ujrzałam niczego, ani poloneza, ani mojej synowej. Przez chwilę stałam jak kamień, zaskoczona, potem cofnęłam się w głębszy cień, na skraju drogi. Rozejrzałam się, ruszyłam, przeszłam kawałek w obie strony. Nie było jej nigdzie.

Powrót do Warszawy nie nastręczał trudności, w garażu stał golf, a ja ciągle miałam przy sobie kluczyki i nawet kartę rejestracyjną. Nie to mnie nagle zaniepokoiło. Nie leżało w charakterze mojej synowej pozostawienie mnie tu i samotna ucieczka, coś się musiało stać…

I nagle, po raz pierwszy w tej całej obłąkanej imprezie, wdarła się do mojego wnętrza myśl, dotychczas obca. To ona przecież, moja synowa, nalegała, żeby teraz właśnie przyjechać po torbę. Zostawiła mnie i znikła. Czy rzeczywiście z żadną z tych afer ona nie ma nic wspólnego…?

Moja teściowa miała rację, wyrwać się z tego mętliku, jedyne wyjście. Wypchnęła mnie do przodu, ruszyłam ścieżką, nie było czasu na sprzeczki. Za mną coś się działo, zabłysło światło, rozległy się głosy. Nie zajmowałam się tym, dodałam gazu.

Wyskoczyłam na drogę metr od poloneza. Nie, nie wyskoczyłam, zamierzałam wyskoczyć. W ostatniej chwili zatrzymało mnie coś, mniej może widok, a bardziej upiorne wrażenie.

W budynku po drugiej stronie drogi paliły się chyba jakieś światła, bo przez szyby samochodu niewyraźnie widać było wnętrze. Coś tkwiło na miejscu kierowcy, nie człowiek, Boże wielki, buła jakaś okropna, coś jakby kadłub bez głowy. Poruszało się to. Myśl, że wepchnęli mi tam kolejne zwłoki, tym razem z odciętym łbem, a mimo to jeszcze trochę żywe, na moment odebrała mi dech. Błysnęło nikłe światełko i oprzytomniałam.

Duży bałwan siedział za kierownicą i pochylony, przyświecając sobie niekiedy, dłubał pod tablicą rozdzielczą. Odgadłam w następnym ułamku sekundy, włamał się cholernik do samochodu i teraz usiłuje wyrwać stacyjkę, możliwe, że nie ma żadnego kluczyka, drzwiczki otworzył na siłę…

Myśli się skończyły, zastąpił je obraz. Ujrzałam samą siebie, jak przed kilkoma godzinami przyjechałam do teściowej z całym nabojem dowodów rzeczowych i wielką torbą piwa, rulony leżały na tylnym siedzeniu, wyjęłam to wszystko, ciężkie było, brakowało mi trzeciej ręki, nogą zatrzasnęłam drzwiczki. Nie wcisnęłam blokującego prztyka, nie dotknęłam go nawet. Wyraźnie widziałam, jak się oddalam, zostawiając te drzwiczki otwarte…

Oglądanie widoków nie musi trwać długo. Dużych problemów ten bałwan nie miał, sprawdził wszystkie klamki i wlazł z łatwością. Piorun jasny, co robić…?

Pragnienie złapania go za ten głupi łeb i wywleczenia na zewnątrz przemocą miotnęło mną potężnie, ale zostało stłumione. Ćwiczyłam wprawdzie niegdyś rozmaite sposoby samoobrony i odrobina umiejętności jeszcze mi została, do ataku jednakże, i to w trudnych warunkach, mogła się okazać mało przydatna. Czułam w sobie wyraźny niedosyt możliwości. Myśl pojawiła się we mnie już tylko jedna: nie dam tej świni rąbnąć ostatniego środka lokomocji!

Hałasy trwały, po drugiej stronie drogi awanturowały się trzy psy, dookoła słychać ich było więcej. Facetowi udało się wreszcie zdewastować stacyjkę, połączył druty, warknął silnikiem. Eksplozją strzelił we mnie niepokój, czy złodziej nie nadrobił mojego niedopatrzenia. Ten metr, dzielący mnie od tylnych drzwiczek, przebyłam jednym krokiem, może zresztą nie był to krok, raczej jeden skręt rozwścieczonej żmii. Chwyciłam klamkę, na ułamek sekundy doznałam ulgi, otwarte, zdążyłam wślizgnąć się do środka i w tej samej chwili on ruszył. Nie usłyszał mnie i nie dostrzegł, wciśnięta za fotele pilnowałam, żeby nie pokazać mu się w lusterku, udało mi się odwrócić nogami do środka, klamkę trzymałam ręką i usiłowałam zamknąć te cholerne drzwiczki bezszelestnie. Nie zdołałam, prztykało i nie łapało, wypsnęły mi się wreszcie i na pierwszym zakręcie w lewo otworzyły z rozmachem, omal nie wylatując z zawiasów. Skuliłam się za oparciami, usiłując wdeptać w podłogę. Facet przy kierownicy zaklął, przyhamował ostrożnie, wykazując duże opanowanie, przechylił się daleko nad oparciami, sięgnął ręką i trzasnął. Tę rękę miał małpiej długości. Nie wydawał się zaskoczony, widać rzeczywiście wlazł przez te nie zabezpieczone drzwiczki i sam sobie napluł w brodę, że nie zablokował ich od razu. W dół nawet nie spojrzał, dodał gazu i pognał przed siebie.

Wówczas dopiero zastanowiłam się, co robię.

Uciec, owszem, uciekłam. Wprost koncertowo. Zostawiłam moją teściową w otoczeniu dwóch szajek przestępczych oraz rozżartej na nas policji, sama zaś, całkowicie dobrowolnie, zamknęłam się w jednym samochodzie ze złoczyńcą. Cóż innego można pomyśleć, jak nie to, że jest moim wspólnikiem…? Jeszcze tylko brakuje, żeby mnie z nim gliny złapały, nie mówiąc już o takiej drobnostce, jak jego reakcja na moją obecność. Ukręcenie łba mam chyba jak w banku…

Nie miałam czasu zajmować się tym, bo pojawiły się sprawy pilniejsze. Zainteresowało mnie, dokąd on jedzie, a równocześnie z miejsca zaczęłam przemyśliwać nad sposobem odebrania mu pudła. Może się gdzieś zatrzyma i wysiądzie, bodaj na chwilę… Połączyć te sterczące druty też potrafię, chociaż bardzo tego nie lubię…

Nie miałam najmniejszego pojęcia, gdzie się znajdujemy. Obrzydliwy bandzior prawdopodobnie również pomyślał o glinach, bo po pierwszym zrywie wyraźnie zwolnił i jechał zgodnie z przepisami. Pod kołami czułam asfalt, musieliśmy być na szosie, przedtem jednakże parę razy skręcał i nie umiałam odgadnąć kierunku. Znów pojechał w lewo. Diabli wiedzą. Warszawa czy Góra Kalwaria…?

Bardzo ostrożnie próbowałam wyjrzeć pomiędzy fotelami. Ujrzałam jego ucho i kawałek policzka, na widok przed nami nie miałam żadnych szans, bo tkwiłam za nisko. Ale paliły się latarnie i chwilami można było dostrzec dachy budynków stojących przy szosie, wyglądało to bardziej na Konstancin niż na przedłużenie Puławskiej. Bandzior kręcił łbem, więc wolałam się nie wychylać, ale zauważyłam przy tej okazji, że w zębach trzymał zapałkę. Przeniosłam się do bocznego okna, za oparciami foteli nie mógł mnie dostrzec.

Jechał cały czas prosto, w górze migały rozmaite światła, czas jakiś było ciemno, potem zrobiło się zdecydowanie widniej, trwało to całe wieki, znaleźliśmy się w mieście, wreszcie skręcił w prawo, zaryzykowałam uniesienie się odrobinę i okazało się, że wjeżdżamy na most. Upewniłam się, że to Warszawa, w Górze Kalwarii most byłby na lewo. Pruł Wisłostradą, a teraz zjechał na Trasę Łazienkowską. Gdzie go diabli niosą, nie pcha się chyba do ruskiej granicy…?

Szosę na Lublin wypatrzyłam, przejechał ją w poprzek, przed nami była Zielonka. Znałam tę drogę. Usiłowałam sobie przypomnieć, ile mam benzyny, nie brałam od powrotu, już mu chyba dochodzi do rezerwy, do Wyszkowa nie dociągnie, mowy nie ma. Obliczenia zawartości baku sprawiały mi trudności, bo mój stan fizyczny zaczynał rzutować na stan umysłu. Wszystko mi zdrętwiało, ten polonez w żadnym stopniu nie nadawał się do jazdy w kucki.

W Zielonce opryszek nagle zwolnił i skręcił w prawo. Złe dla mnie, lewą stronę znałam lepiej. Skręcił ponowię w prawo, potem w lewo i znów w lewo, usiłowałam zapamiętać te zakręty, szosa się skończyła, zjechał na drogę gruntową. Zwolnił jeszcze bardziej, skręcił w prawo i zatrzymał samochód. Usłyszałam szczekanie. Wysiadł. Wyjrzałam ostrożnie.

Pojazd stał na malutkim podjeździe przed bramą, którą złoczyńca właśnie otwierał. Za ogrodzeniem z siatki widać było podwórze i duży dom, osłonięty nieco drzewami i krzakami. Nad drzwiami paliła się lampa. Na zewnątrz wpadły dwa psy i szczekając wściekle, rzuciły się do samochodu.

Nie zmierzałam czekać ani sekundy dłużej, nie miałam także ochoty narażać się psom. Przelazłam wierzchem przez oparcia w tempie prawdopodobnie rekordowym. Bandzior zrobił mi grzeczność, nie zgasił silnika. Jeszcze nie dokończył otwierania wrót, kiedy już ruszyłam, na tyle ostrożnie, żeby mi te piekielne psy nie wpadły pod koła. Łobuz reagował szybko, porzucił bramę, wypadł na drogę, ujrzałam jego gębę w lusterku, doskonale widoczną, bo akurat pod świecącą nad zjazdem latarnią. Wyrwał coś zza pazuchy i wyciągnął rękę. Już się rozpędziłam sprawdzać, co w tej ręce trzyma, skręciłam w pierwszą drogę, jaka mi się napatoczyła, zarzuciło nieco, nie szkodzi, osłonił mnie jakiś budynek i zarośla. Miałam obawy, że ta droga mi się skończy, a psy leciały za samochodem, lubię zwierzęta, nie do tego stopnia jednakże, żeby im służyć za pożywienie… Obawy okazały się uzasadnione i gdyby to był mój własny golf, zawahałabym się, ale poloneza z góry przeznaczyłam na zmarnowanie. Dość duży kawałek przejechałam po jakiejś ugniecionej łące, a może było to nie zaorane rżysko, rozpoznałam w oddali szosę, na której paliły się dwie latarnie, przez płytki rów przedostałam się na prawdziwą drogę, skręciłam ku tej szosie i odetchnęłam.

I natychmiast dodałam gazu, bo przyszło mi do głowy, że ten cep zacznie mnie gonić. Wiedział, że z nim jadę, czy nie, bez znaczenia, ważne, że dojechałam i uciekłam. Jeśli ma we łbie bodaj odrobinę oleju, powinien mnie unieszkodliwić, chociażby na wszelki wypadek, z pewnością stanowię jakieś zagrożenie. Pusto kompletnie, jedna jedyna szosa, zgadnie, że wracam do Warszawy, zresztą, możliwe, że widział jak skręcałam, bo na tej łące musiałam świecić… Dociśnie trochę, a jakiś pojazd tam chyba posiada i może nie tylko traktor…

Zwolniłam, zgasiłam światła, stwierdziłam, że świeci kawałek księżyca i ostrożnie zjechałam w jakąś ulicę w prawo. Pojęcia nie miałam, co to jest, potem się okazało, że Czwartaków. Zieleni było dużo, ukryłam się za gęstą kępą krzaków i zaczęłam czekać.

Pod dwudziestu minutach świętego spokoju odgadłam wreszcie, co się stało. Złoczyńca pojazd niewątpliwie posiadał, ale zapewne udał się nim do Konstancina. W Konstancinie pudło mu przepadło, nie bez powodu uciekał moim polonezem. Drugiego mógł już nie mieć i w rezultacie został mu ten hipotetyczny traktor…

Ruszyłam przez siebie, z przezorności nie wracając na szosę i chyba była to jeden z najgorszych pomysłów, jakie mi się przytrafiły w życiu. W golfie leżał plan Warszawy, w polonezie go nie miałam. Zaplątałam się w Nowe Bródno, w którymś momencie stwierdziłam, że wyjeżdżam z miasta, zamiast do niego wracać, na domiar złego kończyła mi się benzyna, czerwony blask ze wskaźnika bez mała mnie oślepiał. Znalazłam jedną pompę, zamkniętą. Nie mogłam się zdecydować, co robić, błąkać się dalej czy zatrzymać i czekać zmiłowania pańskiego. Co przeżyłam, to moje. Dławić mnie przestało dopiero, kiedy natknęłam się na wolną taksówkę i kierowca pokazał drogę do czynnej stacji benzynowej.

W stacji benzynowej znajdował się telefon. Zadzwoniłam do teściowej. Nie było jej w domu. Na litość boską…!

Około wpół do trzeciej znalazłam się znów w Konstancinie. Cisza tam panowała i spokój, żywego ducha nie było. Nie zdziwiło mnie to, mało miałam nadziei, że ona tam siedzi na pustej drodze i czeka na mnie przeszło trzy godziny. Sensu ta podróż nie miała za grosz, skoro jednak przyjechałam…

Odczekałam chwilę, wysiadłam, porządnie zamknęłam wszystkie drzwi i przez ogrodzenie z tyłu przelazłam do posiadłości moich znajomych. Garaż miał okienko, poświęciłam przez nie. Golfa w środku nie było.

Teraz mi wreszcie przyszło do głowy, że popełniam idiotyzm za idiotyzmem. Należało od razu wrócić do domu i czekać na telefon, gdybym nie wymyśliła niepotrzebnie pościgu bandziora i pojechała prosto Żołnierską, siedziałabym spokojnie w mieszkaniu ciotki już ze dwie godziny, wykąpana i najedzona. I może wiedziałabym, co się tu stało…

Przelazłam przez ogrodzenie na zewnątrz i odjechałam.

Nadzieję na szybki powrót mojej synowej straciłam już po jednej minucie. Odczekałam jeszcze parę, po czym szarpnęła mną nagle obawa, że policja zechce zaopiekować się jej golfem i stracę możliwości komunikacyjne. Gwałtownie ruszyłam ścieżką z powrotem, po czym zatrzymałam się, bo przypomniałam sobie łańcuch pod pedałami. Albo sprowadzą dźwig, albo się długo pomęczą, bo nawet nożyce do cięcia stali tak od razu nie dadzą mu rady. Mam zatem trochę czasu, nie muszę tam pędzić na oślep, niczym spłoszony bawół, mogę najpierw spokojnie sprawdzić, co się tam w ogóle dzieje…

Zza chmur wylazł kawałek księżyca i poprawił oświetlenie terenu. Spłynęło na mnie następne cenne przypomnienie. Idiotką jestem tylko połowicznie, ta druga część wykazuje niekiedy duże zalety, tak fizyczne, jak umysłowe, moja orientacja w przestrzeni stanowi czarno-białą kratkę, jak szachownica. Dojechać tu nie umiałam, za to doskonale pamiętam drogę, przebytą za babą na rowerze, też było już prawie ciemno i warunki są sprzyjające…

Za babą jechaliśmy trzy minuty, ta sama trasa zajęła mi teraz minut jedenaście. Specjalnie spoglądałam na zegarek. Okrążając sąsiadujące parcele, słyszałam odjazd jakichś samochodów, gliny najwidoczniej nie traciły czasu. Zatrzymałam się w czarnym cieniu krzewów na skraju posiadłości i popatrzyłam.

Ktoś tam jeszcze się plątał i coś robił, zbierali chyba te rozniesione bitwą kraty okienne, bo trochę brzęczało i szczękało. Zamykali garaż. Reflektor jeszcze świecił, gapiłam się przez plątaninę gałęzi i nagle uświadomiłam sobie, że coś mi przeszkadza w oglądaniu widoków. Ominęłam to wzrokiem raz i drugi, po czym skupiłam się i przyjrzałam dokładniej. Pień…? Jaki tam pień, brzozy mają pnie równe i gładkie, w takie dziwne buły nie rosną…

Za pniem brzozy stał człowiek.

Zrozumiałam od razu. Jeden bandzior ocalał, zuchwały i zdeterminowany podgląda teraz policję tak samo jak ja, tyle że wewnątrz posiadłości. Może po prostu nie zdążył uciec. Przeczekuje i sprawdza, czy kogoś nie zostawią, kto wie, czy nie czai się na golfa, niewątpliwie chce się stąd zmyć, jak już wszystko ucichnie. A otóż chała…

Sposób wybrnięcia z okropnej sytuacji eksplodował we mnie w ułamku sekundy. Płotka czy rekin za tą brzozą się czai, nie ucieknie. Osobiście dostarczę go do komendy, odcinając się ostatecznie od głupkowatych podejrzeń!

Plan skrystalizował mi się sam z najdrobniejszymi szczegółami. W kamiennym bezruchu odczekałam następny kwadrans. Gliny zgasiły jupiter. Wyszli za bramę, zamknęli ją porządnie, odjechali. Facet nadal tkwił za pniem, zapewne miał charakter podejrzliwy i przezorny. Zgodnie z planem musiałam być pierwsza.

Nie kryjąc się wcale, podeszłam do bramy, otworzyłam ją i zamknęłam za sobą. Otwarta, mogłaby go skusić. Otworzyłam garaż, zamek działał, widocznie posługiwali się wytrychem, a nie łomem. Pamiętałam, co znajduje się w środku.

Golf stał sobie spokojnie, nietknięty, co od razu dodało mi ducha. W pierwszej kolejności uwolniłam pedały od łańcucha, na razie miałam na to czas, później mogłoby mi go zabraknąć. Garaż był duży, golf stał na środku, pod ścianą zaś doskonale mieściło się kilka kobyłek murarskich razem z deskami na pomosty. Ustawiłam przy wrotach dwie, położyłam na nich grubą deskę, nie zamierzałam tynkować ściany, więc ta jedna powinna mi wystarczyć. Rozejrzałam się za narzędziem, zabijać bandziora nie należało w żadnym wypadku, ale uszkodzić – owszem. Zdecydowałam się na drugą deskę, dostatecznie szeroką, żeby trudno było się przed nią uchylić. Wlazłam na rusztowanie z orężem w dłoniach.

O samochodzie bandzior musiał wiedzieć. Jeżeli chciał uciekać, pojazd był kuszący. Musiał także uznać, że zjedna babą łatwo sobie da radę…

Zgadłam. Odczekałam wprawdzie na tych kobyłkach co najmniej dwa lata, ale w końcu usłyszałam coś jakby cichy szmer za uchylonymi wrotami. Dalszy ciąg zaskoczył mnie nieco.

Nagle zabłysło światło, do wnętrza wsunął się nie cały człowiek, a tylko ręka z pistoletem.

– Ręce…! – krzyknął groźny głos.

Więcej powiedzieć nie zdołał. Ręce, proszę bardzo, może być. Z całej siły rąbnęłam deską w tę rękę z pistoletem.

Jakim cudem zdążyłam pierwsza do czarnego żelastwa, które szurnęło po betonowej posadzce, Bóg raczy wiedzieć. Może rąbnięty doznał szoku, zdaje się, że trochę przeszkodziła mu także ta grubsza deska, która zleciała z kobyłek, w każdym razie cel osiągnęłam. Z bronią palną umiałam się obchodzić od wielu lat…

Relacja wywiadowcy, jaką kapitan Frelkowicz usłyszał o pierwszej dwadzieścia w nocy, brzmiała następująco:

– Melduję, że to było z zaskoczenia – powiedział mężnie starszy sierżant głosem w połowie wściekłym, a w połowie znękanym. – Klucze miała… Znaczy, stoję i widzę, że ktoś idzie, nawet krótko czekałem. Bramę otwiera i zamyka, do garażu się pcha, grzebie w zamku, w ciemnościach wyglądało, że baba. Do środka wlazła i nic. Garaż otwarty został, światła nie pali, diabli wiedzą, co tam robi. Pomyślałem, że podejrzana wsiądzie i pryśnie, no więc podkradłem się, zaświeciłem znienacka, ręce do góry chciałem powiedzieć, coś mnie walnęło tak, że mi się ciemno w oczach zrobiło. Żeby facet, może bym się spodziewał, ale baba…? Na broń się rzuciła jak taka tygrysica, z góry skakała, a mnie, melduję, jeszcze w goleń trzasnęło, potem zobaczyłem, że decha, dwucalówka, ale tej sekundy mi zabrakło. Nie ja te ręce, tylko ty, powiada i rąbnęła mi pod nogi. I jeszcze powiada, żebym sobie nie myślał, że mnie zabije, gówno trzaśnie, a za człowieka pójdzie siedzieć, więc żadne takie. Kolano mi przestrzeli, a strzelać potrafi, proszę bardzo, może mi pokazać. Puszeczkę z wieczkiem, pyta, czy widzę, na półce koło mojej głowy stoi, zimno mi się trochę zrobiło, a ona łup w to wieczko, w sam środek i trzeba nieszczęścia, że za tym, jak raz, szła rura wodociągowa. I ta woda poszła prosto mnie w ucho, Bóg ustrzegł, że zimna, a nie gorąca. Wiedziała, gdzie kran, kazała mi zakręcić i furt kolana się czepiała. Musiałem wsiąść, kluczyki mi rzuciła, więcej miała rozumu niż ja, bo na bliższą odległość nie podeszła, trzymała się z daleka i nic nie mogłem zrobić. Bramę otwierałem i zamykałem, kazała prowadzić. Przytomnie mnie obchodziła z tą moją spluwą w garści, usiadła z tyłu i powiada, że w łeb strzelać nie będzie, na co jej mój łeb, w łopatkę rąbnie, a jak mi jednej będzie mało, to może i w drugą. Spadnę jej z głowy i sama spokojnie poprowadzi. Kazała jechać, pomyślałem, że może się jaka okazja przytrafi, więc pojechałem, w prawo, w lewo, dyrygowała i co się okazało, do Warszawy, do komendy. Słyszałem, jak wartownikowi mówiła, że bandziora złapała i pan kapitan ma być zawiadomiony…

Kapitan Frelkowicz wysłuchał w milczeniu i nawet się bardzo nie czepiał, znalazłszy w sytuacji funkcjonariusza liczne okoliczności łagodzące. Machnął ręką i przeniósł wzrok na tą drugą osobę.

– No i widzi pani… – powiedział tonem śmiertelnego wyrzutu.

Siedziałam tam, wściekła i szczerze zmartwiona, bo naprawdę myślałam, że jednego przestępcę udało mi się unieszkodliwić własnoręcznie. Potrzebna mi była ta zasługa jak nigdy. Wyszło akurat na odwrót – odciągnęłam człowieka z posterunku i zostawiłam wolne pole złoczyńcom. Co prawda, po skonfiskowaniu torby z narkotykami nic tam ci złoczyńcy nie mieli do roboty, ale mogli o tym nie wiedzieć i jakichś działań próbować…

– A pani synowa znów zniknęła – dodał kapitan, nie kryjąc wcale potępienia, nagany, irytacji i zgoła wstrętu. – No dobrze, nie ona zabiła Torowskiego, już wiemy, ale ustawiła wóz na tyłach i uciekła, widząc policję. I co pani na to? Wnioski można sobie różne wyciągać…

O mojej synowej, mimo wszystko, postanowiłam milczeć nadal. W wyciąganiu wniosków nie musiałam im pomagać. Z oburzeniem stwierdziłam, że wyraźnie nie doceniają podstawowej przysługi, jaką im wyświadczyłam, nie kto inny, tylko ja sama naprowadziłam ich na ten Konstancin, udało mi się już zorientować, że babą na rowerze był ich najlepszy wywiadowca. Przestępców, co prawda, też, podobno mnie śledzili… Ale w rezultacie korzyść odniosła policja!

– Gdyby nie wiedzieli o tobie wszystkiego, co wiedzą, zamknęliby cię z całą pewnością – powiedział trochę gniewnie Janusz, kiedy już nad ranem udało nam się wrócić do domu. – Gdzie, do cholery, podziała się Joanna?! Słuchaj, to nie są śmichy chichy, oni ją muszą dostać, muszą mieć jej zeznania. Nie możesz mieć do mnie żalu, że powiedziałem o mieszkaniu ciotki, jeśli nie tkwi w aferze, nic jej nie będzie, ale jeśli tkwi…

Żalu do niego nie miałam, ale rzuciłam się do telefonu. Po drodze spojrzałam na zegarek, było dwadzieścia po trzeciej.

Wykręciłam jej numer całkowicie beznadziejnie, w najgłębszym przekonaniu, że jej ciągle nie ma, bo może już jedzie w kierunku granicy. Kiedy odezwała się w słuchawce, przez moment myślałam, że pomyłka. Pomyłka, nie pomyłka, wola boska.

– Jeśli to ty, uciekaj natychmiast – powiedziałam stanowczo. – Przyjeżdżaj do mnie, o ile zdołasz. Człowiek pod twoim domem, możliwe że już jest.

Janusz patrzył na mnie wzrokiem pełnym uczuć, ogromnie urozmaiconych.

– W życiu bym nie przypuszczał, że po wyjściu ze służby będę miał tyle atrakcji – westchnął w zadumie. – Człowiek pod jej dom chyba jeszcze nie zdążył…

Kapitan Frelkowicz miał trzy pary butów i letnie sandały. Oprócz tego miał także żonę i psa, ściśle biorąc szczeniaka, mieszańca ras dużych. Żona i pies mieli z butami ścisły związek. Kapitan posiadał również syna, ale w tym wypadku syn się akurat nie liczył, w wydarzeniach nie brał żadnego udziału.

Dwie pary butów żona kapitana Frelowicza oddała do prywatnego szewca, który miał warsztat tuż obok ich domu. Należało zwyczajnie zmienić fleki, kiedy jednak w dwa dni później spróbowała je odebrać, okazało się, że warsztat jest zamknięty. Kartka na drzwiach informowała, że szewc jest chory i klienci muszą poczekać trzy tygodnie. Znacznie później wyszło na jaw, iż musiał poddać się zwyczajnej operacji wyrostka robaczkowego i po doskonale wyliczonych trzech tygodniach wrócił do pracy.

Trzecią parę butów kapitanowi pogryzł szczeniak. Było to obuwie, które po powrocie do domu zdjął z nóg, kapitan, rzecz jasna, nie pies, zostawił w przedpokoju i nieco może zlekceważył. Nie pogryzł wszystkiego, pies, oczywiście, nie kapitan, jeden bul był nietknięty, drugi natomiast w strzępach. Kapitan przypomniał sobie, że miał jeszcze stare buty, od dawna nie nadające się do noszenia, okazało się jednak, że szczeniak znalazł je już w pierwszej chwili wyrastania nowych zębów. Też zniweczył tylko jeden.

Mając do wyboru: letnie sandały albo dwa różne buty, kapitan zdecydował się na to drugie. Początek listopada był błotnisty, a buty w końcu miały ten sam kolor i różniły się tylko stopniem starości i odcieniem. Pies postąpił o tyle przyzwoicie, że z jednej pary pogryzł lewy, a z drugiej prawy.

Kupno butów jednakże okazało się nagle sprawą palącą. Kapitanowi brakowało czasu, postanowił załatwić to po drodze, między laboratorium kryminalistycznym a komendą. Wysiadł w Śródmieściu i odesłał wóz, zamierzając przejść się po sklepach.

Na odpowiednią parę trafił w drugim kolejnym, trwało to dziesięć minut, wyszedł ubrany już normalnie i pożałował, że nie zatrzymał pojazdu. Wielka, czarna chmura, na którą przedtem prawie nie zwrócił uwagi, właśnie nadeszła i lunął deszcz z gradem.

Kapitan nie był specjalnie wrażliwy, nie miał obaw, że się rozpuści, ale drobne, lodowate grudki za kołnierzem, walące z wielką siłą, zdegustowały go w najwyższym stopniu. Znajdował się akurat przy oszklonych drzwiach jakiejś kawiarni, wszedł do przedsionka, zastanowił się, czy nie posunąć się dalej i nie wypić może kawy, ale czasu miał mało, a koniec chmury było już widać. Postanowił przeczekać nawałnicę w przedsionku.

Stał może pół minuty, kiedy z sali wyjrzała kelnerka, zainteresowana gradobiciem.

– O rany! – powiedziała z podziwem do kogoś za sobą. – Ależ wali! Jak groch!

Przyglądała się przez krótką chwilę. Kapitan spojrzał na nią bez żadnych szczególnych powodów i wzrok jego padł na tacę, którą trzymała w rękach. Taca zastawiona była sprzątniętymi z jakiegoś stolika naczyniami, wśród nich zaś rzucała się w oczy popielniczka pełna zapałek, wyglądających na pogryzione. W umyśle kapitana błysnęła i kołatała się przez trzy sekundy tylko jedna myśl, wyobrażona rozmaitymi wariantami dwóch słów: pogryzione zapałki, gryźć zapałki, gryzł zapałki… Potem pojawiło się trzecie słowo: lubił gryźć zapałki. Kto, do pioruna, lubił gryźć zapałki…?

Mniej więcej w szóstej sekundzie kapitan przypomniał sobie, skąd mu się wziął amator zapałek. Ciężka zgryzota Jarzębskiego…

Kelnerka cofnęła się do wnętrza, bez chwili namysłu kapitan wszedł za nią. W małym korytarzyku na zapleczu znalazł się tuż za jej plecami, a zaraz potem przed nią.

– Chwileczkę, proszę pani. Bardzo przepraszam, ale z którego stolika sprzątnęła pani te śmieci?

Żeby nie było wątpliwości, wskazał popielniczkę z zapałkami. Kelnerka dopiero zaczęła dyżur, zdążyła przed deszczem, nie czuła się zmęczona i humor miała doskonały, a zagradzający jej drogę facet wydał jej się bardzo przystojny. Nie spytała zatem, co go to obchodzi.

– Z tego pod słupem – odparła bez oporu. – Dwóch panów siedzi, jeden z brodą. To mój rewir.

– A który gryzł te zapałki? Nie zauważyła pani?

– Ten drugi. Ten bez brody.

– Dziękuję pani – rzekł kapitan i skłonił się wytwornie, acz z pośpiechem.

Wrócił do przedsionka, przelotnie spojrzawszy na facetów pod słupem. Wyraźnie poczuł, jak mu się robi gorąco. Tajemniczy Zenek, marzenie podporucznika Jarzębskiego, niedosiężny pośrednik fałszerzy i prawa ręka szefa, lubił gryźć zapałki i była to jedyna, uzyskana przez władzę, wiedza o nim. Ten tutaj załatwił co najmniej dwa pudełka. Nie wyjdzie natychmiast, bo grad jeszcze wali, ale gdyby zdecydował się opuścić kawiarnię…

Automat telefoniczny wisiał w korytarzyku i nie było widać stamtąd ani drzwi wyjściowych, ani stolika pod słupem. Zatrzymywanie metodą „policja, pan pozwoli ze mną” odpadło, gość zwyczajnie pryśnie, a kapitan nie zacznie za nim strzelać, chociażby z tego powodu, że nie nosi przy sobie broni. Jeszcze ewentualnie pobić się z nim, wezwą radiowóz…

Grad przestał padać jak nożem uciął, za chmurą widać już było czyste niebo. Kapitan podjął decyzję, pomacał się po kieszeniach, znalazł żeton, wrócił do korytarzyka. Zaczął wykręcać numer, po dwóch pierwszych cyfrach przerywało, aha, to ten deszcz, połączenia telefoniczne w Warszawie nie lubią wilgoci, zaraza morowa, wszędzie kopana…

Kiedy wreszcie oderwał się od piekielnego automatu, wezwawszy stosowne posiłki, słońce błyskało w kałużach, a facetów przy stoliku nie było. Kapitana o mało szlag nie trafił. Znów zatrzymał się w przedsionku, bo na radiowóz już teraz musiał zaczekać i nagle usłyszał za sobą damski głos.

– Dzień dobry panu. Bandziora pan widział? Odwrócił się, z wysiłkiem symulując spokój i opanowanie. Za nim stała Chmielewska, którą pożegnał wyrzutami wczoraj nad ranem. Teściowa.

– Witam panią – rzekł zimno. – Jakiego bandziora?

– Długo by mówić. Był w Konstancinie, należy do szajki, ale nie wiemy do której. Zawładnął samochodem mojej synowej i odjechał szczęśliwie. No, może nie bardzo szczęśliwie… Siedział przy stoliku pod słupem i właśnie przed chwilą wyszedł.

Uczucia kapitana strzeliły zgoła gejzerem. Koszmarna baba, sprawiająca ustawicznie same kłopoty i wprowadzająca idiotyczne zamieszanie, obdarzana niepojętą dotychczas tkliwością majora Borowickiego, nagle wydała mu się najcudowniejszą kobietą świata. Słusznie Borowicki ją kocha… Zarazem o wyjściu bandziora mówiła beztrosko, kretynka, chora krowa, jak można kochać złośliwą idiotkę…?! I równocześnie, wbrew logice, eksplodowały w nim z trzaskiem wielkie, nieuzasadnione nadzieje.

– Niech pani mówi dalej – zachęcił zdławionym głosem. – Co pani o nim wie? Jak wyglądał? Wszystko w ogóle, im więcej, tym lepiej.

– No, wreszcie! – powiedziała skomplikowana kobieta z niezrozumiałą satysfakcją. – Przedwczoraj może mi trochę źle wyszło, ale teraz się chyba odmieni. Pominę początek, mało ważny. Odstawiłyśmy golfa na parking strzeżony, lunął deszcz, więc weszłyśmy do tej kawiarni.;.

– My, to kto?

– Moja synowa, mówię, i ja.

Kapitana na moment zatchnęło. Musiał odchrząknąć.

– Chcę zobaczyć tę legendarną postać! – powiedział znacznie gwałtowniej, niż miał zamiar. – Ona tu jest?

– Jest, siedzi i nie wie, kogo powinna bać się bardziej. Tego bandziora czy pana. Jeżeli zamierza pan zrobić jej coś złego, niech pan powie od razu, żeby zdążyła uciec. Wbrew pozorom, jest niewinna.

Chęci kapitan miał w sobie raczej mordercze, ale zdołał je ukryć. Łagodnym głosem zapewnił, że w niewinność młodszej Chmielewskiej wierzy granitowe, a nawet gdyby nie, ścigać ją zacznie od jutra. Dzisiaj chce ją tylko zobaczyć i zamienić z nią kilka miłych słów.

– W nerwach mógłby pan się trochę zapomnieć – powiedziała grzecznie starsza. -To ona rozpoznała bandziora. Odbyła z nim interesującą podróż, niech panu sama opowie. Ma przyjść tu, czy pan pójdzie tam?

Radiowóz właśnie nadjechał, w przedsionku pojawił się wywiadowca, kapitan zatem, wyjaśniwszy sytuację, mógł usiąść przy stoliku. Sam czuł wyraźnie, że oczy mu z głowy wychodzą, kiedy wbijał zachłanny wzrok w młodą damę.

– Dlaczego, do diabła, nikt mi nie powiedział, że pani jest tak piękną kobietą?! -wyrwało mu się, bo jednak, mimo zawodu, był mężczyzną.

– Bo, jak rozumiem, rozmawiał pan o mnie wyłącznie z majorem Borowickim – odparła piękność melancholijnie. – Dla niego jedyną piękną kobietą na świecie jest moja teściowa. Poza tym, to kwestia gustu. Od czego mam zacząć?

– Od ostatnich wydarzeń. Nie ma czasu na całość. Młodsza Chmielewska zeznawała przytomnie i treściwie, w ciągu trzech minut kapitan dowiedział się o wydarzeniach w Konstancinie i o podróży do Zielonki. Szczęście natury służbowej zaczęło go wypełniać dokładnie i gruntownie.

– I tu go właśnie zobaczyłam – kontynuowała zachwycająca dziewczyna. – Zostawiłyśmy golfa i weszłyśmy do środka ze względu na deszcz, chociaż żadnych knajp nie miałyśmy w planach…

– Zwykła głupota – wtrąciła wyjaśniająco teściowa. – Należało jechać dwoma samochodami.

– Widziałam go od tyłu, tak samo jak całą drogę – ciągnęła synowa. – Kłaki ma ułożone charakterystycznie, w taki długi dzióbek na karku. I gryzł zapałki, wtedy i teraz, to pewnie nerwowe. Zarys policzka i ucho też się zgadzały, ja mam pamięć wzrokową.

– A twarz? – spytał chciwie kapitan. – Rozpozna go pani z twarzy?

– A pewnie. Latarnia świeciła, wyleciał za mną na drogę i widziałam go w lusterku. Taka szeroka, rozlazła gęba…

– Jazda! – powiedział energicznie kapitan i podniósł się od stolika. – Pokaże pani miejsce i to już…!

Przez całą drogę do Zielonki podporucznik wpatrywał się w mój dowód osobisty tak, jakby nigdy dotychczas nie widział piękniejszej lektury. Zarazem słuchał w upojeniu opowieści o Mikołaju. Razem wziąwszy, delektował się wizją i fonią i wyglądało na to, że mógłby tak jechać aż do jutra.

Szczęście, jak nożem uciął, skończyło się w Zielonce. Całą ekipę udało mi się doprowadzić do rozstroju nerwowego, za trzecim objazdem tych samych miejsc zgrzytali zębami. Jechałam tu poprzednio w ciemnościach, możliwe, że nieco zdenerwowana, i widziałam tylko to, co w górze. Głównie latarnie. Miejsca skrętów mogłam odnajdywać nawet nie na oko, a wyłącznie wnioskując z czasu jazdy i nie bardzo mi to wychodziło. Pomyliłam się trzy razy, dotarliśmy do toru kolejowego, wróciliśmy na szosę i zaczęliśmy na nowo. Podporucznik całkowicie przestał mnie kochać.

Musiałam znaleźć ten piekielny dom. Wciąż jeszcze byłam podejrzana i tylko wystawienie bandziora na strzał ratowało sytuację. Rehabilitowało mnie i stanowiło rekompensatę za wszystkie kłopoty, jakich im podobno przyczyniłam. Bez domu złoczyńcy pójdę siedzieć…

Rozpoznałam go znienacka. Nagle, za zamkniętą bramą siatkowego ogrodzenia ujrzałam wyżej kształt drzew na tle nieba. Widziałam to przedtem w ciemnościach i przez sekundę, a jednak pozostało w pamięci.

– Tu! – wrzasnęłam gwałtownie, przerywając kierowcy nieżyczliwe mamrotanie pod nosem i odwróciłam się, bo już przejechaliśmy. – Ta zamknięta brama! Otwierał ją i latarnia się zgadza!

Zatrzymali się tuż za zakrętem, dwadzieścia metrów dalej. Była to ta sama droga, na której mnie zarzuciło, kiedy uciekałam przez psami i zbirem. Plan działania mieli chyba gotowy, bo nie naradzali się długo, jeden wysiadł, reszta czekała, razem siedziało nas w tym polonezie cztery sztuki. Posiłki prawdopodobnie plątały się w pobliżu, podporucznik oderwał się od pogawędki ze mną i rozmawiał z przyrządem. Jasne było, że najpierw muszą stwierdzić, co się w tym domu dzieje, nie płosząc podejrzanego osobnika. Jeśli osobnik jest obecny, pokazać mi go i upewnić się, czy nie nastąpiła głupkowata pomyłka. Dalszych poczynań nie siliłam się odgadnąć, przypomniałam tylko o psach.

– Dwa tam są – ostrzegłam. – Niechętnie nastawione do obcych gości i bardzo hałaśliwe.

– Podejdziemy bliżej – zadecydował podporucznik. -Nie do samej siatki, tylko tu, gdzie ten kawałek parkanu zasłania…

Ogólnie biorąc, panowała cisza. Dźwięki w rodzaju warkotu na szosie i łoskotu pociągu dobiegły z daleka i nie przeszkadzały. Psy było słychać, szczekały zajadle gdzieś za domem, w dzień były zapewne uwiązane przy jakiejś budzie.

– Na Bartka szczekają? – zaniepokoił się kierowca, który też wysiadł i podszedł do ogrodzenia razem z nami.

– Chyba nie, bo cały czas je słyszę jednakowo – odparł podporucznik.

Wrócił wywiadowca, przechodząc zwyczajnie przez furtkę obok bramy. Zawezwał nas gestem głowy.

– Dwóch gości siedzi w pokoju od tamtej strony – oznajmił. – Więcej nikogo nie ma, a psy zajęte kotem i świata bożego nie widzą. Warto popatrzeć, zanim ten kot ucieknie.

Kot nie zamierzał uciekać. Przeszedłszy na tyły budynku, przyjrzałam się scenie z zainteresowaniem. Rzeczywiście uwiązane były na długich łańcuchach tuż obok jakiejś szopy. Na dachu szopy siedział wielki kot i zachowywał się tak, że każdy pies miał prawo dostać szału. Spacerował po krawędzi, siadał na skraju dachu, wzgardliwym wzrokiem spoglądał na wrogów, niekiedy zaś symulował zamiar zejścia niżej. Naigrawał się z wyraźną satysfakcją. Widać było, że psy nie popuszczą, zabawa musiała trwać już długo, bo zachrypły, a zacięta nienawiść do kota skamieniała w nich na granit.

– Można zajrzeć przez te oszklone drzwi – poinformował wywiadowca. – Dołem najlepiej. Pani się podkradnie przy ścianie.

Zrozumiałam, że jestem najważniejszą osobą i od moich spostrzeżeń zależy wszystko. Podporucznik nie krył napięcia, widać było, że z całej siły zaciska zęby. Z lekkim żalem porzuciłam kocio-psie przedstawienie, chociaż bałam się trochę, czy kot nie przesadzi, i posłusznie przemknęłam pod murem budynku. Na czworakach dotarłam do portefenetru i zajrzałam tuż przy ziemi, osłaniając oczy dłońmi i przytykając twarz do szyby.

To, co ujrzałam, trwało prawdopodobnie jedną sekundę, chociaż wrażeń zawarło w sobie na tydzień. Pomieszczenie wyglądało na salon pełen wysokich połysków, znajdowało siew nim dwóch facetów. Znałam obu. Nie zdążyłam się zachłysnąć, bo jeden z nich wykonał gwałtowny gest, sięgnął ręką gdzieś za siebie, chwycił czarny przedmiot i rąbnął. Drugi odwracał się właśnie błyskawicznym ruchem, runął na tamtego. Nie tylko moja twarz była przytknięta do szyby, bo równocześnie z drugim strzałem rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Nie udało mi się ustalić szczegółów i kolejności dalszych wydarzeń, w następnej scenie jeden z facetów leżał na podłodze, drugi zaś, skuty kajdanami, siedział pod ścianą. Znajdowałam się wewnątrz, w salonie, chociaż nie przypominałam sobie, żebym wchodziła. Wyjrzałam przez okno, psy i kot trwały przy swoim, nie wprowadzając żadnej odmiany.

Podporucznik brał chyba udział w pracach fizycznych, bo był lekko zdyszany. O mnie nic zapomniał, energicznym gestem ujął mnie za łokieć i wypchnął do sąsiedniego pokoju.

– No? – powiedział ze straszliwym naciskiem, spoglądając roziskrzonym wzrokiem.

Wiedziałam, że mu sprawię przyjemność.

– Ten, który leży, jest moim wczorajszym bandziorem – oznajmiłam rzeczowo. – Rąbnął w Konstancinie mojego poloneza, przyjechał tutaj, po drodze gryzł zapałki, a dzisiaj siedział w knajpie. Tego, który siedzi pod ścianą, widziałam raz, pod domem pana Torowskiego, i usłyszałam o nim bardzo mało, ale mogę powtórzyć.

– Bardzo proszę. Od razu. Skupiłam się.

– Przyczyna mojej pierwszej kłótni z panem Torowskim, dlatego pamiętam – wyjaśniłam na wstępie. – Podwiozłam go pod dom, nie wchodziłam na górę, rozmawialiśmy przez chwilę w samochodzie. Podjechał fiat, wysiadł z niego jakiś facet i pan Torowski nagle umilkł. Zirytowałam się, bo mówił coś ważnego, w każdym razie dla mnie to było ważne. Nie zwróciłabym może uwagi, gdyby nie urwał w pół słowa i nie wysiadł z takim pośpiechem, bez pożegnania. Interesowało mnie wszystko, co go dotyczyło, umilkł na widok faceta, więc się przyjrzałam. Zapomnieć go trudno, sam pan widzi. Mały, czarny, pękaty, złożony z kanciastych brył, łeb szczególnie i nawet nogi, nie wiem, co w tym było, ale nie wyglądały na walce, tylko na kanciaste słupy. Kantówka piłą ucięta i na tym chodził…

Podporucznik kiwał głową, w pełni podzielając moje wrażenia.

– Coś więcej o nim…?

– Inicjały poznałam. J. D. Spytałam później, co to za mazepa, pan Torowski mnie wtedy kochał, więc na pytanie odpowiedział. Niezbyt wyczerpująco, ale jednak. „Pan jot de -powiedział. – Interesująca postać. Lepiej, żebyś o nim zapomniała”. Jak widać, zalecenie spełniłam…

Podporucznik dyszeć przestał, za to dostał wypieków. Przez chwilę wyglądał tak, jakby wahał się, chwycić mnie w objęcia, paść mi do nóg, czy przegryźć gardło. Na wszelki wypadek odsunęłam się dwa kroki w tył.

– Jednak powinienem być pani wdzięczny – zdecydował się w końcu i widocznie wyzbył się rozterki, bo przestałam być ważna.

– Zostanie pani odwieziona – rzekł pośpiesznie, z lekkim roztargnieniem. – Teraz niech się już pani do niczego nie wtrąca…

W kwestii kota uspokoiłam się, bo znudziła mu się zabawa i znikł z dachu, zeskakując gdzieś na drugą stronę szopy. Psy dostrzegły obcych ludzi, ale szczekały już tylko z obowiązku, przychodziło im to z trudem, od nadmiaru emocji chyba trochę osłabły. Podsłuchałam, co podporucznik mówił do radiotelefonu.

– Mamy Dominika, strzelał do Zenka – relacjonował, a w jego głosie brzmiały bez mała fanfary. – Zenek ranny, ale nic takiego. Nie, nie w głowę, ramię, może obojczyk., Jasne, w naszych oczach… Jasne, że ślepy traf, cudowny zbieg okoliczności… A, bo jeszcze kot zajął psy… Nie, mnie się nic nie stało, ja to wyjaśnię osobiście…

– I co to było takiego, ta czarna pokraka? – spytała z lekką irytacją moja teściowa.

– Primo, nie czarna -odparł major Borowicki, wyraźnie rozbawiony. – Blondyn, nieco łysy, nosił perukę. To właśnie ten Dominik, szef przedsiębiorstwa. Wreszcie go mają. Secundo, Zenek sypie. Miał czas przemyśleć sprawę, bo wiedział, że z nim jedziesz. Zastanawiał się, kim jesteś, zamierzał cię zabrać do domu i nieco przycisnąć.

– Co ty powiesz – zdziwiłam się niechętnie. – Nie przyszło mu do łba, że ucieknę?

– Trudno przeleźć przez oparcia. A od zewnątrz psy pilnowały. Nie mógł wiedzieć, że jesteś wygimnastykowana.

– I rzeczywiście nie miał czym jej gonić?

– Nie miał. Jego samochód został w Konstancinie. Oczywiście zarejestrowany na osobę fikcyjną…

Z zainteresowaniem słuchałyśmy pozostałych wyjaśnień. Dominik poczuł się wreszcie zagrożony, ale jedynym człowiekiem, który o nim wiedział wszystko, był właśnie Zenek. Postanowił usunąć Zenka, posługując się jego własnym pistoletem, bo ręczna robota nie wchodziła w rachubę, Zenek jest silny jak byk. W pośpiechu nie mógł tego dobrze zorganizować, przyjechał do Zielonki własnym samochodem… nie własnym, cudzym, i zostawił go pod byle która obcą bramą. Niemniej, gdyby sytuacja ułożyła się inaczej, gdyby gliny ze świadkiem spóźniły się bodaj parę minut, miał szansę się wyłgać…

– Jak to? – przerwała moja teściowa ze zdumieniem i zgorszeniem. – Nie śledzili go?

Major Borowicki przez chwilę wyglądał tak, jakby toczył w nim walkę gromki śmiech z gorzkimi łzami. Z wyraźnym wysiłkiem zachował umiar w prezentacji uczuć.

– Śledzili. Ale znów się przyplątało kilka przypadków. Odjechał spod ministerstwa służbowym wozem, pojechali za nim i na chwilę zgubili go na Chocimskiej. Wjeżdżali od strony placu Unii, tam jest postój taksówek, parking i wieczna giątwa. Wlazła im pod samochód facetka z torbami, zwolnili, żeby jej nie przejechać, skorzystał z tego mały fiat, który wycofał się z parkingu. Mieli do wyboru, staranować go albo przeczekać, przeczekali, a wóz Dominika pojechał Chocimską. Ruszyli w końcu za nim i jeszcze zdążyli dostrzec, że skręca w Willową. Pod szpitalem zastawiła ich karetka pogotowia, przez radio wezwali pomoc, wiadomo było, w którą stronę pojedzie, bo tam są jedne kierunki ruchu, przejął go drugi wóz, dojechali za nim z powrotem do ministerstwa i wówczas okazało się, że tego pacana w środku nie ma. Zwracam wam uwagę, że jest to kurdupel, siedział z tyłu, łeb mu nad oparcie nie wystawał i od początku wcale go nie było widać. Teraz już wiadomo, że wysiadł na Chocimskiej przy szpitalu, akurat jak go stracili z oczu, przeczekał w przedsionku, złapał taksówkę, dojechał do swojego forda i udał się do Zielonki. Ford nie był pilnowany, skubaniec miał go w zapasie, trzymał pod duńską ambasadą. Jest to samochód kompletnie obcego faceta, nieobecnego w kraju i powinien stać w garażu na Żoliborzu, a nie na Starościńskiej. Mercedes Dominika, oficjalna własność, jeździł akurat po mieście z Dominikową w środku…

Słuchałyśmy z wielkim zainteresowaniem. Bystry chłopiec z tego pękatego bałwana, liczne ścieżki sobie przygotował.

– Zlekceważyli sprawę – skrytykowała moja teściowa. -Należało oka od niego nie odrywać przez całą dobę na okrągło.

Satysfakcji majora Borowickiego nic nie mogło stłumić.

– Nie zapominaj, że tak naprawdę wiadomo o nim dopiero od paru dni. Inwigilacja wysokiego urzędnika państwowego musi być zlecona odgórnie, kamuflował się pierwszorzędnie, a podejrzeniami Jarzębski mógł się wypchać. Nieboszczyk Torowski natomiast odwalał robotę prywatnie, hobbystycznie można powiedzieć, i miał swobodę działania. Nie wiem, czy sobie zdajecie sprawę, że gdyby ta podtarczyńska melina ocalała, oni spokojnie przystąpiliby do pracy na przykład za miesiąc. Zabójstwo padło na Głoska i Kowalskiego, otóż żaden z nich nigdy w życiu nie widział Dominika na oczy, pośrednikiem był ten Zenek z Zielonki, a o nim wiedzieli to samo, co wszyscy. Że lubi gryźć zapałki…

– Jezus Mario – skomentowałam ze zgrozą.

– A ci dwaj na dworcu – zaczęła moja teściowa. – Przez nich do fotografa…

– Obaj uciekli. Funkcjonariusze wkroczyli w zwyczajną awanturę, nikt nikogo nie zabił, nikt ich nie gonił z przesadną zaciętością. Wylegitymowali tego, co siedział, bo dostał bykiem w żołądek, a on wydawał się osobą postronną. Nie notowany. Została im płachta brezentowa i wyszło na jaw, owszem, ściśle biorąc przedwczoraj, że na tej płachcie są odciski palców Grodziaka i Torowskiego. Od spodu, ona jest podgumowana.

– A moje? – zainteresowałam się.

– Twoich tam nie było. Płachta została chyba uprana…

– W ciągu pięciu lat chyba wielokrotnie – zauważyła moja teściowa. – O ile wiem, Mikołaj uwielbiał pranie.

– A tym zabójcom co? Udowodnili? Przyznali się sami?

– Wbrew pozorom, postęp techniczny istnieje nawet i u nas. Zabójcy mieli rękawiczki, buty, zelówki, jakąś odzież… Pożałowali drugich rękawiczek i noża…

– Chciałabym jeszcze wiedzieć, jakim sposobem oni do mnie tak szybko dotarli – wyznałam ponuro. – Notowana, o ile wiem, nie byłam, dopiero teraz będę. Zdaję sobie sprawę, że zostawiłam u Mikołaja torebkę, ale nie było w niej żadnych dokumentów, a ta świętej pamięci zaraza z przeciwka mojego nazwiska nie znała…

Major Borowicki, najwyraźniej w świecie, znów zaczynał bawić się doskonale.

– Przez piwo – odparł i otworzył nową puszkę.

– Przez jakie piwo? – spytałyśmy obie z teściową równocześnie i bardzo podejrzliwie.

Janusz wyjaśnił. Przez otwieracz do kapsli, jedyny przedmiot, na którym odciski palców były bardziej urozmaicone. Płaski, stalowy, gładki, utrwaliły się na nim świetnie…

– No tak – skomentowała moja teściowa z rozgoryczeniem. – To jest ten otwieracz, który ci dałam dwa miesiące temu, a dostałam go w zeszłym roku od Alicji. Nosiłam w torebce, nie używałam i na pewno nie przyszło mi do głowy, żeby go wycierać…

– Wracając do tematu – podjął Janusz z naciskiem i z nieco mniejszym rozweseleniem. – Joanna nie jest bezpieczna. Rozzłościłam się od razu.

– Bo co? Naprawdę uważacie, że te wybrakowane niedobitki poświęcą resztę życia wendecie? Nie popuszczą, aż się mnie zakopie na cmentarzu? Sól w oku jestem i kłoda na drodze?

– Nie. Murzynka.

– Co?

– Murzynka. Jako Murzynka namieszałaś im przerażająco.

– Czym niby? – skrzywiłam się z niedowierzaniem. Major Borowicki wyliczył porządnie na palcach.

– Pojawiłaś się znienacka i wzbudziłaś wzajemną nieufność, bo każdy zaczął podejrzewać każdego o posiadanie tajemniczej wtyczki. Sprowokowałaś przyjazd do kraju Romana Pergiel, czyli Lawiny. Spowodowałaś chwilowe zawieszenie działalności, dzięki czemu wpadła w ręce policji kolejna przesyłka wielkiej wartości. Mogą uważać, że przez ciebie nie odzyskali tej pierwszej, rąbniętej z dworca torby. Zrobiłaś zamieszanie, przyczyniłaś się do kolosalnych strat i nikt z nich nie wie, co wiesz i co jeszcze możesz zrobić…

– Przez jeden wygłup na wyścigach! -wykrzyknęła moja teściowa z podziwem.

– No właśnie, przez jeden wygłup. Co ci do głowy wpadło, na litość boską, żeby się w to wtrącać?!

– Z euforii – mruknęłam. – Tiers pojedynczymi końmi…

– A do kompletu, tylko przez ciebie Lawina się załamał i zaczął sypać…

Zła byłam i niezadowolona z życia, ale Lawiną mnie rozśmieszył. Na prośbę kapitana Rosiakowskiego zgodziłam się na konfrontację i efekt był imponujący. Zacięty Lawina zapierał się zadnimi łapami i przeczył wszystkiemu aż do chwili, kiedy nagle ujrzał przed sobą widmo straszliwe. Pojawiłam się przed nim w lekkim półmroku i uczyniłam prawdopodobnie wrażenie zmory, strzygi, względnie upiora, bo omal się nie udusił. Zgłupiał do tego stopnia, że złamał się w jednym mgnieniu oka i runął zeznaniami, niczym prawdziwą lawiną. Co drugie zdanie dopytywał się gorączkowo, czy aby na pewno dobrowolne przyznanie się do winy stanowi okoliczność łagodzącą. Z niechęcią pozwoliłam wyprowadzić się z pomieszczenia, bo widowisko było dużego formatu.

– I jeśli zorientują się w końcu, że Murzynka to ty, nie darują – dołożył major Borowski, dolewając mi na pociechę prawdziwego Carlsberga. – Grosza złamanego nie dam za twoje życie. Fałszerze siedzą gremialnie, ale ta mafia od przemytu narkotyków jest zbyt rozgałęziona. Trochę się to ukróciło, Danią ma sukcesy, u nas Rosiakowski połowę towarzystwa wyłapał, jednakże nie ma się co łudzić, koniec to nie jest. Z miejsca rozzłościłam się jeszcze bardziej.

– To niby co mam zrobić? Zamknąć się w klasztorze czy przerobić na albinoskę?

– Wyjechać. Omawiałem tę sprawę. Przynajmniej na jakiś czas i w żadnym wypadku nie do Danii.

Moja teściowa pokiwała głową tak energicznie, że piwo jej się wychlapnęło ze szklanki.

– I pociągiem. Samochód znają, a w samolocie pada nazwisko. Co prawda lista pasażerów ciągle stanowi tajemnicę stanu, ale skutki głupowatych przypadków bywają takie, jak widać. Nie kuśmy losu.

Otworzyłam usta, żeby gwałtownie zaprotestować, i zamknęłam je bez słowa. Uświadomiłam sobie nagle, że nie trzyma mnie tu nic poza patriotyzmem. Osobnik, który rok temu złagodził moje stresy po Mikołaju, jakoś przestał mi się wydawać atrakcyjny i na dobrą sprawę całkowicie wyleciał mi z głowy, nie zauważyłam nawet, że nie widziałam go na oczy od sześciu tygodni. Zawód mam międzynarodowy, języki znam…

– A przypominam ci, że Paweł w aferze nie wyszedł – mruknęła teściowa.

Lepiej ode mnie wiedziała, co stanowi moją zadrę życiową. Nie zamierzałam głupio zaprzeczać. Kiwnęłam głową i myśl zaczęła mi się nawet podobać…

– Nie mam ambicji, żeby być pępkiem świata, ale chciałbym przynajmniej istnieć – powiedział Paweł spokojnie. -W ostatnich latach to życzenie okazało się wygórowane. Niedostatek uległości w moim charakterze dał rezultat, który właśnie oglądasz.

Rozejrzałam się po skromnym mieszkaniu-pracowni. Zajmowało przestrzeń przeszło dwustu metrów kwadratowych i mieściło się na dwóch poziomach, z sypialniami i łazienkami na górze, a salonem i pracownią na dole. Przez ogromne okno widziałam zamglony nieco Paryż.

Przyjechałam tu, zgodnie z ustaleniami, pociągiem. Nikt mnie nie śledził, co sprawdziłam starannie. Zakwaterowałam się w tanim hotelu i jeszcze w godzinach pracy zdążyłam do niego zadzwonić. Miał własne biuro, pracownia w domu stanowiła element dodatkowy. Wbrew samej sobie szanując jego parszywe szczęście małżeńskie, nie chciałam dzwonić do mieszkania, ponadto perspektywa nadziania się na tę jego cholerną, piękną, ohydną, znienawidzoną żonę napełniała mnie żywą niechęcią.

– Na długo przyjechałaś? – spytał od razu.

– Nie wiem – odparłam smętnie. – Możliwe, ze na całe życie.

– Spadłaś mi z nieba. Bez względu na okoliczności towarzyszące angażuję cię do pracy od dziś. Robię magazyny handlowe i do ciebie należy kolor.

Podwójne niebo otwarło się przede mną wśród upojnych dźwięków. Zgodziłam się bez sekundy wahania. Komplikacje ze swoją babą niech sobie załatwia we własnym zakresie, ja w tym uczestniczyć nie muszę. Podał mi adres, pod który miałam się zgłosić przed wieczorem i odłożył słuchawkę. Rozumiałam, że będzie to jakieś miejsce pracy i prywatność mieszkania, wyraźnie należącego do niego, zaskoczyła mnie nieco.

– Co to jest? – spytałam podejrzliwie od progu, gestem wskazując apartament.

– Mój dom.

Omal się nie cofnęłam.

– Twoja żona z wałkiem czeka za drzwiami?

– Nie wiem, co robi moja była żona – odparł na to i wciągnął mnie za rękę do salonu, trochę przemocą, bo w nogach poczułam wyraźny paraliż. – Aśka, powiem ci od razu. Nic lepszego nie mogło mnie spotkać niż ty. Zbiegło nam się jak po praniu…

Byliśmy sami. O mój Boże… Miałam go dla siebie. Jakimż koszmarnym kretynem był Mikołaj, jakimż podlecem jego poprzednik, jakimż dnem absolutnym jego następca… Paweł tkwił we mnie, w paznokciach i cebulkach włosowych…

Wszystkie rzeczy zostawiłam w hotelu, ale nie miało to najmniejszego znaczenia. W dwie godziny później wróciliśmy do mniej więcej normalnej rozmowy i spytałam, co się właściwie stało.

– Ulgą dla mnie będzie komuś to wreszcie powiedzieć. Tobie. Nikomu innemu nie mogłem…

Okazało się, że w jego życie wkroczyła komplikacja, można powiedzieć, biologiczna. Z pierwszego małżeństwa jego żonie pozostał syn, wychowywany przez pierwszego męża. Oddała mu go, bo dziecko uwielbiało ojca, ale walki o odzyskanie potomka nie zaprzestała nigdy. Kilka lat temu odniosła wreszcie zwycięstwo, ponieważ pierwszy mąż wzbogacił się o dwoje następnych dzieci z drugą żoną i przestał upierać się przy swoim, dziecko zaś poczuło się mniej ważne i wolało wrócić do matki.

Z miejsca stało się postacią pierwszoplanową. Póki było młodsze, pół biedy, ale obecnie rozwydrzony siedemnastoletni bucefał, wychowany w nieograniczonym dobrobycie, wypełnił świat bez reszty. Mogłam to sobie doskonale wyobrazić, znałam takie sytuacje. Paweł przestał się liczyć jako jednostka ludzka, przeistoczył się w maszynę do produkowania szmalu, coraz więcej i więcej, a młodzieniec upłynniał wszystko w żywym tempie. Mamusia patrzyła na to z tkliwym uśmiechem.

– Nie zamierzam ukrywać, że ona ciągle jest piękną kobietą – mówił Paweł z wyraźnym zadowoleniem. – Amok ją opętał nie do pojęcia, a na mnie przestało jej zależeć całkowicie. Nie wytrzymałem. W dodatku poleciał na nią cholernie dziany gość, nawet mu się nie dziwię, z radością poszła na zmianę układów, bo w pierwszej kolejności kupił gnojowi ferrari. Nie wiem, złe w nią wstąpiło czy zawsze miała utajonego szmergla i prawda wyszła na jaw dopiero w obliczu gówniarza, w każdym razie bez szkody dla zdrowia usunąłem się na stronę. Nie żywię pretensji, matka może na pewno uwielbiać syna, ale niech to robi bez mojego udziału. Chyba że…

Zawahał się. Popatrzył na mnie.

– Powiem ci coś, czego nie powiedziałem nikomu nigdy w życiu. Chciałem mieć własne, chociaż jedno. Przy pierwszej żonie nie było warunków, druga nie mogła mieć dzieci, a trzecia nie chciała. Teraz widać dlaczego, wszystkie inklinacje macierzyńskie ulokowała w tym chłopaku i marzyła o chwili, kiedy go odzyska. Całe lata nie zdawałem sobie z tego sprawy i możliwe, że teraz moja uraza spęczniała i znalazła ujście. Ma dziecko, ja bym też chciał, a ona mi tego odmówiła…

W tym właśnie momencie uświadomiłam sobie ostatecznie, że go kocham. Kochałam go przez cały czas, poprzez męża, wszystkich gachów i Mikołaja. Wariatka, nic innego…

– Masz na widoku jakąś kolejną żonę? – spytałam ostrożnie, starannie ukrywając uczucia.: – Owszem – odparł i zanim wypowiedział następne słowo, zdążył mnie trafić taki szlag, że o mało się nie udusiłam. – Ciebie. O ile się zgodzisz.

Głos, mimo wstrząsu, wyszedł ze mnie sam.

– Owszem, zgodzę się. I też powiem ci prawdę. Chciałam cię mieć za męża przez te wszystkie lata. I nawet nie mam oporów, żeby coś urodzić. Przychodzi mi to bez trudu…

Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam na jego twarzy taki wyraz i uznałam, że właśnie wkraczam do raju.

– Jeśli chcesz wiedzieć, od pierwszej chwili chciałem się z tobą ożenić – wyznał spokojnym głosem. – Ale zdaje się, że jakoś nam się nie składało. I byłem święcie przekonany, że ci nad życie zależy na tych dupkach żołędnych z pierwszym mężem na czele. Mnie, owszem, tolerujesz…

– Wzajemnie…

Nie musieliśmy na ten temat mówić nic więcej. W gruncie rzeczy wiedziałam, że ten raj będzie wybrakowany, Paweł miał trudny charakter, ja też nie od macochy, ale po tylu doświadczeniach, po latach rożnych szarpań i tragedii, człowiek nabiera wyrozumiałości. Żyj sam i daj żyć innym. Chyba sobie damy radę, a w cichości ducha zawsze chciałam mieć trzecie dziecko.

– Wiesz, mam wrażenie, że czuję w sobie wdzięczność dla tego całego Mikołaja – rzekł Paweł, wyciągając z barku szampana. – Uczcijmy chwilę. Zdaje się, że udało nam się dogadać wyłącznie przez kretyński zbieg okoliczności.

Podstawiłam mu kieliszek i pomyślałam, że ma rację. Nie byłoby mnie tu w tej chwili, gdyby nie idiotyczna płachta Mikołaja, cerowana przy pomocy końskiej podkowy. A jednak końska podkowa przynosi szczęście. Może nietrwałe. Nie szkodzi. Grunt, że właśnie weszło mi w ręce.

Stanowczo postanowiłam być szczęśliwa tak długo, jak tylko zdołam…

Загрузка...