Rozdział trzeci Tajemnica boffo

Nie jest dobrze leżeć przygniecionym przez oszołomionych tancerzy. To byli potężni mężczyźni. A Tiffany cała była Obolała i pokryta siniakami, w tym jednym o kształcie podeszwy, którego nigdy nikomu nie pokaże.

Feeglowie zapełniali każdą płaską powierzchnię w pomieszczeniu, gdzie stało krosno. Panna Spisek pracowała na nim, zwrócona plecami do pokoju, ponieważ — jak mówiła — pomagało jej to myśleć. Ale że była panną Spisek, nie miało to wielkiego znaczenia — nie brakowało jej wokół oczu i uszu, których mogła używać. Ogień płonął jasno, a wszędzie paliły się świece. Czarne świece, naturalnie.

Tiffany była zła. Panna Spisek nie krzyczała, nie podniosła nawet głosu. Westchnęła tylko i powiedziała: „Niemądre dziecko”, co zresztą okazało się o wiele gorsze, ponieważ Tiffany wiedziała, że zachowała się niemądrze. Jeden z tancerzy pomógł przynieść ją do chatki. A ona w ogóle tego nie pamiętała.

Czarownica nie robi czegoś tylko dlatego, że w danej chwili wydaje się to dobrym pomysłem. To już praktycznie chichot! Czarownica codziennie musi spotykać ludzi głupich, leniwych i ogólnie niemiłych, i z całą pewnością mogłaby sobie pomyśleć, że świat znacząco by się poprawił, gdyby im przyłożyć. Ale nie robi tego, gdyż — jak tłumaczyła kiedyś panna Tyk — a) świat stałby się lepszy tylko na bardzo krótki czas, b) potem natomiast stałby się trochę gorszy, i c) czarownica nie powinna być tak głupia jak oni.

Jej stopy się poruszyły, a ona ich posłuchała. A powinna słuchać swojej głowy. I teraz musiała siedzieć przy kominku panny Spisek z blaszanym termoforem na kolanach i opatulona szalem.

— Czyli ten zimistrz to ktoś w rodzaju boga? — zapytała.

— Cosik w tym rodzaju, zgadzo sie — potwierdził Billy Brodacz. — Ale nie taki do modlenia. On ino… robi zimę. Wisz, tako robota.

— Jest żywiołakiem — rzuciła znad krosna panna Spisek.

— Ano — zgodził się Rob Rozbój. — Bogowie, żywiołoki, demony, duchy… Cosem trudno je łodroznić bez mapy.

— I ten taniec był na powitanie zimy? — zdziwiła się Tiffany. — Przecież to bez sensu. Taniec morris ma powitać lato…

— Dziecko z ciebie — zirytowała się panna Spisek. — Rok jest kołowy! Koło świata musi się kręcić! Tańczą czarnego morrisa właśnie dlatego, żeby zachować równowagę. Witają zimę z powodu ukrytego w niej nowego lata.

„Klik — klak” — stukało krosno. Panna Spisek tkała materiał z brązowej wełny.

— No więc dobrze — rzekła Tiffany. — Powitaliśmy ją… jego. Ale to jeszcze nie znaczy, że ma teraz mnie szukać!

— Dlaczego włączyłaś się do tańca? — spytała panna Spisek.

— Bo… Tam było miejsce i…

— No tak. Miejsce. Ale miejsce nie dla ciebie, głupi dzieciaku. Nie było przeznaczone dla ciebie. Tańczyłaś z nim i teraz on chce poznać tę dzielną dziewczynę. Nigdy nie słyszałam o takim braku rozsądku. Idź teraz i przynieś książkę, trzecią od prawej na drugiej półce od góry w mojej biblioteczce. — Wręczyła Tiffany ciężki czarny klucz. — Może chociaż z tym dasz sobie radę.

Czarownice nie muszą wymierzać głuptasom klapsów. Mają przecież zawsze gotowe ostre języki.

U panny Spisek było kilka półek z książkami — rzecz niezwykła u starszych czarownic. Półki wisiały wysoko, książki wyglądały na wielkie i ciężkie. Aż do teraz panna Spisek nie pozwalała Tiffany ich odkurzać, a co dopiero rozpinać czarnej żelaznej taśmy mocującej je do pólek. Przychodzący ludzie zawsze zerkali na nie nerwowo — książki były niebezpieczne.

Tiffany rozpięła taśmę i wytarła kurz. Aha… książki, podobnie jak panna Spisek, nie były całkiem tym, czym się wydawały. Wyglądały jak magiczne księgi, a miały takie tytuły jak „Encyklopedia Zupy”. Był też słownik. A obok niego pajęczyny pokrywały książkę, o którą poprosiła czarownica.

Wciąż zaczerwieniona ze wstydu i gniewu, Tiffany ściągnęła książkę, z trudem uwalniając ją od pajęczyn. Niektóre z nich pękały z cichym „pling!”, sypał się kurz. Kiedy otworzyła książkę, zapachniało starym pergaminem, całkiem jak od panny Spisek. Tytuł, wypisany startymi niemal do czysta złotymi literami, głosił: „Starożytna mitologia klasyczna” Chaffmcha. Było w niej pełno zakładek.

— Strony osiemnasta i dziewiętnasta — rzuciła panna Spisek, nie odwracając głowy.

Tiffany otworzyła książkę.

— „Taniec kór poru”? — zdziwiła się. — Czy nie powinno być „Taniec pór roku”?

— Niestety, ów artysta, Don Weizen de Yoyo, którego słynne arcydzieło tam widzisz, nie był równie utalentowany w literach, jak w malarstwie. Litery go niepokoiły. Zauważam jednak, że patrzysz na nie przed spojrzeniem na obrazek. Jesteś książkowym dzieckiem.

Obrazek był… dziwny. Ukazywał dwie postacie. Tiffany nie widziała nigdy kostiumów maskaradowych, w domu nie było pieniędzy na takie rzeczy. Ale czytała o nich i to było mniej więcej to, co sobie wyobrażała.

Na stronie byli mężczyzna i kobieta, a w każdym razie istoty wyglądające jak mężczyzna i kobieta. Kobieta podpisana „Lato” była wysoka, jasnowłosa i piękna, a zatem nie wzbudziła zaufania u niskiej Tiffany z brązowymi włosami. Trzymała coś, co wyglądało jak duży kosz w kształcie muszli, pełen owoców.

Mężczyzna, „Zima”, był stary, przygarbiony i siwy. Sople lodu połyskiwały mu na brodzie.

— Aha, tak by wyglondoł zimists, jak nic — uznał Rob Rozbój, spacerując po stronicy. — Stary Mrozek.

— On? — zdziwiła się Tiffany. — To ma być zimistrz? Wygląda, jakby miał ze sto lat.

— Młodzik, co? — rzuciła złośliwie panna Spisek.

— Nie doj mu sie pocałować, bo nos ci zesinieje i łodpodnie — ostrzegł Tępak Wullie wesoło.

— Tępaku Wullie, jak śmiesz tak mówić! — upomniała go surowo Tiffany.

— Chciołem ino poprowić nastrój — tłumaczył się zakłopotany Wullie.

— To oczywiście tylko artystyczna impresja — wyjaśniła panna Spisek.

— Co to znaczy? — Tiffany patrzyła na obrazek. Był błędny, wiedziała o tym. On wcale tak nie wyglądał.

— Znocy, ze se to wymyślił — stwierdził Billy Brodacz. — Pseco go nie widzioł, nie? Nikt nie widzioł zimistsa.

— Jesce — dodał Wullie.

— Wullie — zwrócił się do brata Rob. — Pamintos, jako ci mówiłem o taktownych uwogach?

— Tak, Rob, dobze pamintom — odparł posłusznie Wullie.

— Co ześ powidzioł, to nie była jedno z nich.

Wullie zwiesił głowę.

— Pseprosom, Rob.

Tiffany zacisnęła pięści.

— Nie chciałam, żeby to wszystko się stało!

Panna Spisek z powagą odwróciła się w fotelu.

— Czego chciałaś? Może mi wytłumaczysz? Czy tańczyłaś powodowana młodzieńczą skłonnością do sprzeciwiania się starszym? Chcieć to myśleć. Czy ty w ogóle myślałaś? Już wcześniej inni włączali się do tańca. Dzieci, pijacy, młodzi ludzie dla głupiego zakładu… Nic się nie stało. Wiosenne i jesienne tańce są… są tylko dawną tradycją, jak uważa większość ludzi. Sposobem zaznaczenia tej chwili, kiedy ogień i lód przekazują sobie władzę nad światem. Niektórzy z nas uważają, że wiedzą lepiej. Sądzimy, że coś się wtedy dzieje. Dla ciebie taniec stał się realny, i coś się rzeczywiście stało. I teraz zimistrz cię szuka.

— Dlaczego? — wykrztusiła Tiffany po chwili.

— Nie wiem. Czy coś widziałaś podczas tańca? Słyszałaś?

Jak można opisać uczucie bycia wszędzie i wszystkim? Nawet nie próbowała.

— Ja… Zdawało mi się, że słyszę głos, a może dwa głosy… Pytały mnie, kim jestem.

— In-te-re-su-ją-ce — stwierdziła panna Spisek. — Dwa głosy? Muszę przemyśleć, co z tego wynika. Natomiast nie rozumiem, w jaki sposób cię odnalazł. Zastanowię się nad tym. A tymczasem przypuszczam, że rozsądnie będzie nosić ciepłą odzież.

— Ano — zgodził się Rob Rozbój. — Zimists nie znosi ciepła. Aha! Nastepnom razom własnej głowy zapomnę! Psynieslimy ciut list z tej dziupli w dzewie w lesie. Dajze go wielkiej ciut wiedźmie, Wullie! Wzielimy go po drodze.

— List? — powtórzyła Tiffany.

Krosno stukało za jej plecami, a Tępak Wullie zaczął wyciągać ze spoga brudną, zwiniętą w rulon kopertę.

— To łod tego ciut niedołęgi na zamku — mówił dalej Rob, a jego brat ciągnął za kopertę. — Pisę, że dobze mu sie wiedzie i licy, ze tobie takoż. Ma nadzieje, ze niedługo wrócis, potem dużo pisę o różnych łowieckach i takich tam, nie bardzo ciekawe moim zdaniem, ijesce dopisał na dole Z U P P, ino żeśmy jesce nie wymyślili, co łono znocy.

— Czytaliście mój list?! — spytała Tiffany ze zgrozą.

— Ano, cytoliśmy — potwierdził dumnie Rob. — Zoden kłopot. Ten tutoj Billy Brodocz mi trochę pomogoł psy długsych słowach, ale prowie coły ja som. Ano. — Rozpromienił się, ale jego uśmiech znikł, kiedy zobaczył minę Tiffany. — Aha, widzem, coś je ciut zło, bo żeśmy łotwozyli te kopertę — rzekł. — Ale nic jej nie je, żeśmy jo potem znowu zakleili ślimokiem. Nigdy byś nie zgodła, że list był cytany.

Odchrząknął, gdyż Tiffany wciąż była wściekła. Wszystkie kobiety są dla Feeglów trochę przerażające, a już najgorsze są czarownice.

W końcu, kiedy już naprawdę zaczął się denerwować, zapytała:

— Skąd wiedzieliście, gdzie szukać tego listu?

Zerknęła z ukosa na Tępaka Wulliego, który przygryzał brzeg swojego kiltu. Robił to jedynie wtedy, kiedy był przerażony.

— No… a chces posłuchoć ciut małego kłamstwa? — spytał Rob.

— Nie.

— Ciekowe je. Ma smoki i jednorożce…

— Nie. Chcę poznać prawdę!

— Ale łona je tako nudno… Poslimy do zamku barona i żeśmy przecytoli listy, co mu je pises, no i… no i ześ tam pisoła, że listonos wie, co ma listy do ciebie łostowioć w dziupli dzewa psy wodospadzie.

Gdyby zimistrz wszedł teraz do chatki, atmosfera nie byłaby bardziej lodowata.

— Listy łot ciebie cymo w pudełku pod… — zaczął Rob i zaraz potem zamknął oczy, gdyż cierpliwość Tiffany strzeliła z brzękiem głośniejszym nawet niż dziwaczne pajęczyny panny Spisek.

— Nie wiecie, że nie wolno czytać cudzych listów? — zapytała groźnie.

— No… — zaczął Rob Rozbój.

— I włamaliście się do zamku ba…

— Ach, ach, ach, nie, nie, nie — przerwał jej Rob, podskakując ze zdenerwowania. — Na to nos nie weźmis! Żeśmy se zwycojnie wesli przez to małe ciut łokienko do scelanio z łuków…

— A potem przeczytaliście moje prywatne listy, pisane prywatnie do Rolanda? Przecież były prywatne!

— Ano tak — przyznał Rob. — Ale nie fesztuj się, nikomu nie powiemy, co w nich było.

— Nigdy przecie nie powiedzieliśmy nikomusieńku, co pises w pamiętniku — wtrącił Tępak Wullie. — Nawet w tych kawołkach, co rysujes dookoła kwiotki.

Panna Spisek uśmiecha się do siebie za moimi plecami, myślała Tiffany. Po prostu wiem, że się uśmiecha.

Niestety, skończyły jej się gniewne tony głosu. Tak się działo, kiedy człowiek przez dłuższy czas rozmawiał z Feeglami.

Byłaś ich keldą, przypomniała jej Druga Myśl. Chronienie cię uważają za swój obowiązek. Nieważne, co o tym myślisz. Oni strasznie skomplikują ci życie.

— Nie czytajcie moich listów — rzekła. — I nie czytajcie mojego pamiętnika.

— Dobra — zgodził się Rob Rozbój.

— Obiecujesz?

— Och, jasne.

— Ale poprzednim razem też obiecałeś!

— Och, jasne.

— Z ręką na sercu? Zginiesz, zanim złamiesz obietnicę?

— Ano, jasne, no problemo.

— I to jest obietnica niegodnych zaufania, złodziejskich Feeglów, tak? — wtrąciła panna Spisek. — Bo przeca wiezycie, coście som juz martwi, zgadzo sie? Tak se myślicie, co?

— Ano, pani — przyznał Rob Rozbój. — Dzięki, żeście mi na to zwrócili uwagę.

— I tak po prawdzie, Robię Rozboju, ni mos zamiaru dotsymywoć żadnej obietnicy!

— Ano, pani — zgodził się z dumą Rob. — Nie dlo nos takie słabiuśkie ciut łobietnice. Bo widzis, to nase wyzse pseznacenie, coby scec ta wielko ciut wiedźmo. Jak tsa będzie, poświncimy życie w jej obronie.

— A jak poświncicie, jak żeście już som martwi? — zapytała surowo panna Spisek.

— To trochę zagadka, ni ma co — potwierdził Rob. — No to pewno poświncimy życie każdego chłystka, co by jej ksywde zrobił.

Tiffany zrezygnowała. Westchnęła ciężko.

— Mam już prawie trzynaście lat — oświadczyła. — Sama potrafię o siebie zadbać.

— Patrzcie na pannę Samowystarczalną! — powiedziała panna Spisek, ale bez szczególnej złośliwości. — Potrafisz wobec zimistrza?

— Czego on chce?

— Mówiłam ci już. Może chce zobaczyć, jaka dziewczyna była taka zuchwała, żeby z nim zatańczyć.

— To moje stopy! Przecież powiedziałam, że wcale tego nie chciałam.

Panna Spisek odwróciła się w fotelu. Jak wielu oczu używa, zastanawiały się Drugie Myśli Tiffany. I czyich? Feeglów? Kruków? Myszy? Wszystkich? Jaką część mnie widzi? Czy obserwuje mnie przez myszy, czy przez owady z dziesiątkami błyszczących oczek?

— Aha. No to wszystko w porządku? Raz jeszcze wcale nie chciałaś? Czarownica przyjmuje odpowiedzialność! Niczego się nie nauczyłaś, dziecko?

Dziecko… To straszne, nazywać tak kogoś, kto ma już prawie trzynaście lat. Tiffany poczuła, że znowu się czerwieni. Nieznośne gorąco oblało jej twarz.

I dlatego właśnie przeszła przez pokój, otworzyła frontowe drzwi i wyszła na dwór.

Z nieba bardzo delikatnie padał puszysty śnieg. Tiffany spojrzała w bladoszare niebo i zobaczyła, że płatki dryfują w dół w miękkich, pierzastych grudkach. Kiedy padał taki śnieg, ludzie z Kredy mawiali, że „babcia Obolała strzyże swoje owce”.

Tiffany szła przed siebie i czuła, jak płatki topnieją jej we włosach. Słyszała, że panna Spisek krzyczy coś za nią od drzwi, ale szła dalej. Pozwalała, by śnieg chłodził jej rumieńce.

Oczywiście, że to głupie, mówiła sobie. Ale samo bycie czarownicą jest głupie. Dlaczego to robimy? To ciężka praca i niewiele w zamian. Kiedy panna Spisek uważa dzień za udany? Kiedy ktoś przyniesie jej parę używanych butów, które na nią pasują? Co ona wie o czymkolwiek?

I gdzie jest ten zimistrz? Czy on w ogóle istnieje? Miała na to jedynie słowo panny Spisek. Słowo i jeszcze wymyślony obrazek w książce!

— Zimistrzu! — zawołała.

Słychać było, jak pada śnieg. Wydawał dziwny, cichy odgłos, jakby delikatne zimne skwierczenie.

— Zimistrzu!

Nikt nie odpowiadał.

A właściwie czego się spodziewała? Potężnego, grzmiącego głosu? Pana Sopla? Nie było nic prócz miękkości śniegu opadającego wolno między drzewami.

Czuła się teraz trochę głupio, ale była z siebie zadowolona. Tak właśnie zachowuje się czarownica. Staje przed tym, czego się lęka, a wtedy to coś nie jest już straszne. Dobrze sobie poradziła.

Odwróciła się i zobaczyła zimistrza.

Zapamiętaj to, wtrąciła się Trzecia Myśl. Każdy najdrobniejszy szczegół jest ważny.

Zimistrz był… pustką. Ale płatki śniegu obrysowywały jego sylwetkę, opadały wokół niego tak, jakby spływały po niewidzialnej skórze. Był tylko kształtem, niczym więcej, może z wyjątkiem dwóch malutkich fioletowoszarych punkcików w powietrzu, gdzie można by się spodziewać jego oczu.

Tiffany stała w bezruchu. Umysł jej zamarł, ciało czekało, aż dowie się, co ma robić.

Ręka zbudowana z padającego śniegu wyciągnęła się w jej stronę, ale bardzo powoli — tak człowiek mógłby sięgać do zwierzęcia, którego nie chce wystraszyć. Pojawiło się też… coś, jakieś dziwne poczucie słów niewypowiedzianych, ponieważ nie było głosu, który mógłby je wypowiedzieć; wrażenie dążenia, jakby zimistrz wkładał serce i duszę w tę jedną chwilę, chociaż nie znał znaczenia serca ani duszy.

Dłoń znieruchomiała mniej więcej stopę od Tiffany. Była zaciśnięta w pięść, ale teraz odwróciła się i rozprostowała palce.

Coś błysnęło — koń ze srebra, wisiorek na cienkim srebrnym łańcuszku.

Tiffany sięgnęła ręką do szyi. Przecież miała go na sobie zeszłej nocy! Zanim… poszły… oglądać… taniec…

Zgubiła go. A on znalazł.

To ciekawe, powiedziała Trzecia Myśl, która na własny sposób zajmowała się światem. Nie widzisz tego, co jest ukryte w niewidzialnej pięści. Jak to działa? I co robią te fioletowoszare plamki w powietrzu tam, gdzie mógłby mieć oczy? Dlaczego nie są niewidzialne?

To właśnie całe Trzecie Myśli. Kiedy na człowieka spada wielki głaz, to są te, które myślą: Czy to skała wulkaniczna, jak granit, czy może piaskowiec?

Ta część umysłu Tiffany, która w tej chwili była mniej precyzyjna, patrzyła na dyndającego na łańcuszku srebrnego konia.

Jej Pierwsza Myśl mówiła: Weź go.

Jej Druga Myśl mówiła: Nie bierz. To pułapka.

Jej Trzecia Myśl mówiła: Naprawdę nie bierz. Będzie zimniejszy, niż możesz sobie wyobrazić.

A potem cała reszta jej uciszyła te Myśli i powiedziała: Weź. To coś dla ciebie ważnego. Kiedy go dotykasz, myślisz o domu. Weź!

Wyciągnęła prawą rękę.

Koń upadł jej na dłoń. Odruchowo zacisnęła palce — i rzeczywiście okazał się zimniejszy, niż mogła sobie wyobrazić. Parzył.

Krzyknęła. Śnieżny kontur zimistrza zmienił się w wir płatków. Śnieg wokół niej eksplodował z okrzykiem „Łojzicku!”, a tłum Feeglów pochwycił ją za stopy i poniósł — w pozycji stojącej — przez polanę, a potem z powrotem przez drzwi do chatki.

Tiffany z trudem rozwarła palce i zdjęła z dłoni srebrnego konika. Pozostawił idealny odcisk białego konia na różowej skórze. To nie było oparzenie, to… zamrożenie.

Fotel panny Spisek zadudnił na kółkach.

— Podejdź tu, dziecko.

Trzymając się za dłoń i próbując powstrzymać łzy, Tiffany zbliżyła się do starej czarownicy.

— Stań tutaj, obok fotela. Natychmiast!

Tiffany tak uczyniła. To nie była właściwa chwila na nieposłuszeństwo.

— Chcę ci zajrzeć do ucha! Odgarnij włosy!

Tiffany przytrzymała włosy i skrzywiła się, czując w uchu łaskotanie mysich wąsików. Potem zwierzątko zostało odsunięte.

— Hm… to dziwne — stwierdziła panna Spisek. — Niczego tam nie widzę.

— A co spodziewała się pani zobaczyć? — spytała ostrożnie Tiffany.

— Światło dnia! — warknęła panna Spisek tak głośno, że mysz odbiegła wystraszona. — Czy ty w ogóle nie masz mózgu, dziecko?

— Nie wim, cy kogoś to ciekowi — wtrącił Rob Rozbój — ale ten zimists chyba se ucik. I psestało podoć.

Nikt go nie słuchał. Kiedy czarownice się kłócą, są skoncentrowane.

— To było moje!

— Błyskotka!

— Nie!

— To może nie je najlepsy cos, coby powiedzieć… — ciągnął żałośnie Rob.

— Myślisz, że ci to potrzebne, żeby być czarownicą?

— Tak!

— Czarownica nie potrzebuje żadnych zabawek!

— Pani używała urządzeń!

— Używałam, tak! Ale ich nie potrzebuję!

— Znocy, terozki juz topnie… — Rob uśmiechnął się nerwowo. Tiffany opanował gniew. Jak ta głupia starucha śmie opowiadać, że nie potrzebuje żadnych zabawek?

— Boffo! — krzyknęła. — Boffo, boffo, boffo!

Cisza opadła gwałtownie. Po chwili panna Spisek spojrzała poza Tiffany.

— Wy! Ciut Feeglowe badonie! Wynocha mi stąd, ale juz! I bede widzieć, jak łostaniecie! To sprowa mindzy wiedźmomi!

Pokój wypełnił jakby cichy świst, a potem zatrzasnęły się drzwi do kuchni.

— A więc — rzekła panna Spisek — wiesz o boffo?

— Tak. — Tiffany oddychała z trudem. — Wiem.

— Dobrze. Powiedziałaś komuś?… — Panna Spisek urwała i uniosła palec do warg. A potem stuknęła kosturem o podłogę. — Mówiłom: wynocha, chłystki! Do losu syćkie! Sprawdzić mi, cy on faktycnie posed! I wosymi włosnymi łocami zobocę, cy żeście posłucholi!

Z dołu dobiegł stukot sypiących się ziemniaków — Feeglowie popędzili do zakratowanego okienka.

— Teraz sobie poszli — stwierdziła panna Spisek. — I nie wrócą. Boffo o to zadba.

Jakimś sposobem w ciągu tych kilku sekund panna Spisek stała się bardziej ludzka i o wiele mniej straszna. No… trochę mniej straszna.

— Jak to odkryłaś? Szukałaś specjalnie? Węszyłaś i szperałaś?

— Nie! Ja tak nie postępuję! Odkryłam któregoś dnia przypadkiem, kiedy pani drzemała! — zapewniła Tiffany. Roztarta dłoń.

— Bardzo boli? — Panna Spisek była ślepa, lecz — jak wszystkie doświadczone czarownice, które znają się na swoim fachu — zauważała wszystko.

— Nie, teraz już nie. Ale na początku bardzo. Ja…

— A więc nauczysz się słuchać! Myślisz, że zimistrz odszedł?

— Wydawało się, że zniknął… To znaczy zniknął jeszcze bardziej. Sądzę, że chciał tylko oddać mi wisiorek.

— Uważasz, że naprawdę o coś takiego chodziłoby duchowi Zimy, który włada śnieżycami i mrozem?

— Nie wiem, panno Spisek. On jest jedynym, którego poznałam.

— Tańczyłaś z nim.

— Nie wiedziałam, że do tego dojdzie.

— Mimo to.

Tiffany odczekała chwilę, po czym spytała:

— Mimo to co?

— Taka ogólna mimotowatość. Ten srebrny konik go do ciebie doprowadził. Ale miałaś rację, w tej chwili już go tu nie ma. Wiedziałabym.

Tiffany podeszła do drzwi, zawahała się przez moment, a potem otworzyła je i wyszła. Tu i tam leżało trochę śniegu, lecz dzień znów przypominał jeden z tych zwykłych, szarych zimowych dni.

Ja też bym wiedziała, gdyby tu był, pomyślała. Ale go nie ma.

A jej Druga Myśl spytała: Ach tak? A skąd byś wiedziała?

— Oboje dotknęliśmy konia — mruknęła pod nosem.

Rozejrzała się. Bawiąc się srebrnym łańcuszkiem w dłoni, patrzyła na nagie gałęzie i uśpione drzewa. Lasy zamierały, gotując się do zimy.

Gdzieś tam jest, ale daleko. Pewnie ma mnóstwo pracy, skoro musi zadbać o całą zimę.

— Dziękuję — powiedziała odruchowo, ponieważ mama zawsze ją uczyła, że grzeczność nic nie kosztuje.

Wróciła do chatki. Wewnątrz było bardzo ciepło, ale panna Spisek zawsze miała wielki stos drewna, zbudowany przez Tajemnicę Boffo. Miejscowi drwale dbali, by stos był wysoki. Zmarznięta czarownica może być groźna.

— Napiłabym się czarnej herbaty — powiedziała staruszka, kiedy zamyślona dziewczyna weszła do środka.

Zaczekała, aż Tiffany umyje kubek.

— Słyszałaś, jakie historie o mnie opowiadają? — zapytała łagodnie.

Owszem, krzyczały, gniewały się, powiedziały zdania, które można było lepiej wyrazić. Ale były razem i nie miały dokąd odejść. Ten ton stanowił propozycję pokoju i Tiffany poczuła wdzięczność.

— O tym, że ma pani w piwnicy demona? — odpowiedziała, wciąż myśląc o wielu zagadkach. — Że zjada pani pająki? Że przyjeżdżają tu królowie i książęta? Że każdy kwiat posadzony w pani ogrodzie kwitnie na czarno?

— Och, tak mówią? — ucieszyła się panna Spisek. — O czarnych kwiatach nie słyszałam. Jak miło. A słyszałaś, że w mrocznej porze roku chodzę nocami i tych, którzy byli dobrymi obywatelami, nagradzam mieszkiem srebra? Ale jeśli byli źli, rozpruwam im brzuchy paznokciem, o tak?

Tiffany odskoczyła, kiedy pomarszczona dłoń odwróciła ją szarpnięciem, a pożółkły paznokieć przejechał koło brzucha. Stara kobieta wyglądała przerażająco.

— Nie! O tym nie słyszałam! — szepnęła, przyciskając się do zlewu.

— Co? A to przecież piękna historia z rzeczywistymi historycznymi korzeniami. — Groźny grymas panny Spisek zmienił się w uśmiech. — A o tym, że mam krowi ogon?

— Krowi ogon? Nie!

— Naprawdę? To irytujące. — Czarownica opuściła palec. — Obawiam się, że sztuka opowieści w tych stronach schodzi na psy. Naprawdę muszę coś z tym zrobić.

— To też jakiś rodzaj boffo, prawda?

Tiffany nie była tego całkiem pewna. Panna Spisek z tym paznokciem naprawdę wyglądała strasznie. Nic dziwnego, że dziewczęta tak szybko odchodziły.

— Aha, więc jednak masz mózg… Oczywiście, to boffo. Dobra nazwa. Boffo. Sztuka oczekiwania. Pokaż ludziom to, co chcą zobaczyć, pokaż, co ich zdaniem powinno istnieć. W końcu muszę dbać o swoją reputację.

Boffo, myślała Tiffany. Boffo, boffo, boffo.

Podeszła do czaszek, uniosła jedną i przeczytała etykietę pod spodem, tak samo jak miesiąc temu:


Upiorna Czaszka Nr 1, Cena 2,99 $
Sklep Boffo — najlepsze kostiumy i sztuczki
ul. Dziesiątego Jajka 4, Ankh-Morpork
„Jeśli to zabawne, to… Boffo!”

— Całkiem jak żywe, prawda? — Panna Spisek pokuśtykała z powrotem na fotel. — O ile można tak powiedzieć o czaszkach, oczywiście. W sklepie mieli też cudowną maszynę do robienia pajęczyn. Wlewa się do środka taką lepką maź, rozumiesz, a przy odrobinie praktyki da się uzyskać całkiem dobre pajęczyny. Nie znoszę różnych kosmatych pająków, ale pajęczyny są niezbędne. Zauważyłaś martwe muchy?

— Tak. — Tiffany uniosła wzrok. — To rodzynki. Myślałam, że ma pani tu wegetariańskie pająki.

— Brawo. Przynajmniej oczy masz dobre. Kapelusz też u nich kupiłam. Nazywał się, o ile pamiętam, „Zła Czarownica numer trzy, niezbędny na każdym balu maskowym”. Wciąż mam tu gdzieś ich katalog, gdybyś była zainteresowana.

— Czy wszystkie czarownice kupują w Boffo?

— Tylko ja, przynajmniej w tej okolicy. Aha, jeszcze chyba stara pani Bezdech z Dwóch Wodospadów kupowała od nich brodawki.

— Ale… dlaczego? — zdziwiła się Tiffany.

— Bo nie chciały jej rosnąć. W żaden sposób, ani jedna. Biedna kobieta próbowała już wszystkiego. Twarz jak pupa niemowlaka… przez całe życie.

— Nie… Chodzi mi o to, dlaczego chce pani uchodzić za taką… — Tiffany zawahała się. — Taką okropną?

— Mam swoje powody — odparła panna Spisek.

— Ale przecież nie robi pani tego wszystkiego, o czym opowiadają, prawda? Królowie i książęta nie przychodzą tu po radę.

— Nie, ale mogliby — zapewniła panna Spisek. — Na przykład gdyby zabłądzili. Przecież ja znam wszystkie te historie. Sama większość wymyśliłam.

— Wymyśla pani historie o sobie?

— No tak. Naturalnie. Czemu nie? Czegoś tak istotnego nie wolno zostawiać amatorom.

— Ale ludzie mówią, że potrafi pani zajrzeć komuś w duszę!

Czarownica zachichotała.

— Tak. Tego nie wymyśliłam. Lecz powiem ci szczerze, przy niektórych moich parafianach potrzebowałabym szkła powiększającego! Widzę, co oni widzą, słyszę ich uszami. Znałam ich ojców, dziadów i pradziadów. Znam wszystkie plotki, tajemnice, pogłoski i prawdy. Dla nich jestem Sprawiedliwością… i jestem sprawiedliwa. Popatrz na mnie. Zobacz mnie.

Tiffany spojrzała… Spojrzała poza czarny płaszcz, czaszki i gumowe pajęczyny, poza czarne kwiaty, opaskę na oczach i straszne historie… I zobaczyła drobną, ślepą i głuchą staruszkę.

Boffo to zmieniało — nie tylko te głupie rekwizyty na przyjęcia, ale bofficzne wymyślanie plotek i opowieści. Panna Spisek miała moc, ponieważ ludzie wierzyli, że ją ma. To coś w rodzaju standardowego kapelusza czarownicy. Ale panna Spisek doprowadziła boffo o wiele, wiele dalej.

— Czarownica nie potrzebuje żadnych zabawek, panno Spisek — przypomniała Tiffany.

— Nie wymądrzaj się, moje dziecko. Czy ta dziewucha Weatherwax nie wytłumaczyła ci, o co chodzi? O tak, żeby być czarownicą, nie potrzebujesz różdżki ani urządzenia, nie potrzebujesz nawet spiczastego kapelusza. Ale pomaga, kiedy czarownica przygotuje małe przedstawienie. Ludzie tego oczekują. Wtedy w ciebie wierzą. Nie stałam się tym, kim dziś jestem, nosząc włóczkowy beret z pomponem i kraciasty fartuch! Wyglądam odpowiednio do roli! Ja…

Z zewnątrz, z okolic mleczarni, dobiegł głośny trzask.

— Nasi niebiescy przyjaciele? — Panna Spisek uniosła brwi.

— Nie, mają absolutny zakaz wchodzenia do dowolnej mleczarni, w której pracuję — uspokoiła ją Tiffany. Ruszyła do drzwi. — Oj, mam nadzieję, że to nie Horacy…

— Uprzedzałam, że będą z nim same kłopoty! — zawołała za nią panna Spisek.

To był Horacy. Znowu przecisnął się między prętami klatki. Kiedy chciał, potrafił stać się całkiem miękki.

Na podłodze leżała rozbita maselniczka, ale chociaż wcześniej była pełna masła, teraz nie pozostało ani odrobiny. Tylko tłusta plama.

A z ciemności pod zlewem dobiegał rodzaj przyspieszonego burczenia, coś jakby „mniamniamniam”…

— Aha, polujesz teraz na masło, Horacy? — rzekła Tiffany, sięgając po miotłę. — To właściwie kanibalizm, wiesz?

Musiała jednak przyznać, że to lepsze niż myszy. Odnajdywanie na podłodze niewielkich kupek mysich kości było trochę niepokojące. Nawet panna Spisek nie potrafiła zrozumieć, jak to się dzieje. Mysz, przez którą akurat patrzyła, próbowała dostać się do serów, a potem zapadła ciemność.

Gdyż Horacy był serem.

Tiffany wiedziała, że błękitne lancrańskie zawsze były dość żywotne i czasem trzeba było je przybijać do półki, ale… Przecież miała sporo doświadczenia w produkcji serów, nawet jeśli sama głosiła taką opinię, i musiała przyznać, że Horacy jest wybitny. Te słynne niebieskie smugi, które nadawały gatunkowi cudowną barwę, wyglądały u niego przepięknie — nie była jednak pewna, czy powinny się jarzyć w ciemności.

Dźgnęła ciemność czubkiem kija od miotły. Rozległ się trzask, a kiedy cofnęła kij, brakowało mniej więcej dwóch cali od końca. Potem usłyszała jakby „ptfuu!” i brakujący kawałek odbił się od przeciwległej ściany mleczarni.

— W takim razie nie dostaniesz już mleka — oświadczyła. Wyprostowała się, myśląc: Wrócił, żeby oddać mi konia. Zimistrz to zrobił.

Hm…

Właściwie… Robi wrażenie, jeśli się zastanowić.

Przecież musi organizować lawiny i wichury, wymyślać nowe kształty płatków śniegu i w ogóle, a jednak poświęcił trochę czasu, żeby tu wrócić i oddać mi wisiorek. Hm…

I tak po prostu stał tam.

A potem po prostu zniknął… To znaczy zniknął bardziej.

Hm…

Zostawiła Horacego mamroczącego coś pod zlewem i zaparzyła herbatę dla panny Spisek, która znów usiadła przy krośnie. Potem cicho wróciła do swojego pokoju.

Dziennik Tiffany miał trzy cale grubości. Annagramma, inna miejscowa uczennica czarownicy i jedna z jej przyjaciółek (mniej więcej), uważała, że Tiffany powinna go nazwać Księgą Mroku i spisywać na welinie którymś ze specjalnych magicznym atramentów sprzedawanych w Składzie Zakzaka Wręcemocnego, Towary Magiczne po Przystępnych Cenach — a przynajmniej cenach przystępnych dla Zakzaka.

Tiffany nie mogła sobie na nie pozwolić. Czarownictwo można tylko wymieniać — nie wolno go sprzedawać. Panna Spisek nie miała nic przeciwko temu, by Tiffany sprzedawała sery — ale i tak papier był tutaj drogi, a wędrowni handlarze nigdy nie mieli go na sprzedaż zbyt wiele. Zwykle jednak mogli dostarczyć uncję czy dwie zielonego witriolu żelaza, który dawał przyzwoity atrament, kiedy zmieszała go ze startymi galasami albo zielonymi łupinami orzechów.

Dziennik był gruby jak cegła z powodu dodatkowych kartek, które Tiffany w niego wkleiła. Uznała, że jeśli będzie pisać drobno, wystarczy jej jeszcze na jakieś dwa lata.

Na okładce ze skóry wypaliła gorącym szpikulcem słowa: „Nac Mac Feegle, nie ruszać!!”. Ostrzeżenie nigdy nie skutkowało. Oni traktowali to jako rodzaj zaproszenia. Ostatnio niektóre części dziennika pisała szyfrem. Czytanie nie przychodziło łatwo Feeglom z Kredowego Wzgórza, więc z całą pewnością nigdy nie zrozumieją szyfru.

Na wszelki wypadek rozejrzała się uważnie i otworzyła wielką kłódkę mocującą łańcuch wokół okładek. Otworzyła dziennik na dzisiejszej dacie, zanurzyła pióro w kałamarzu i zapisała:



Tak, śnieżny płatek będzie dobrym symbolem dla zimistrza.

Zwyczajnie tam stał, myślała.

A potem uciekł, bo krzyknęłam.

Co najwyraźniej jest dobre.

Hm…

Ale… żałuję, że krzyknęłam.

Otworzyła dłoń. Odbicie konia wciąż tam było, białe jak kreda. Ale nie czuła już żadnego bólu.

Zadrżała lekko i wzięła się w garść. I co z tego? No, spotkała ducha Zimy. Przecież była czarownicą. Tak się niekiedy zdarza. Uprzejmie zwrócił to, co do niej należało, a potem sobie poszedł. Nie ma się co rozczulać. Miała ważne sprawy.

Zapisała: „Lst od R.”.

Bardzo ostrożnie otworzyła list od Rolanda, co było łatwe, bo śluz ślimaka nie jest dobrym klejem. Przy odrobinie szczęścia będzie mogła ponownie wykorzystać kopertę.

Pochyliła się nad kartką, żeby nikt nie mógł jej czytać przez ramię. I wreszcie powiedziała:

— Panno Spisek, zechce pani wyjść z mojej twarzy? Proszę. Chciałabym użyć swoich oczu na osobności.

Przez chwilę trwała cisza, potem z dołu dobiegło jakieś mruczenie, a jeszcze później mrowienie za oczami ustało.

Zawsze było… przyjemnie dostawać list od Rolanda. Owszem, często pisał o owcach i innych sprawach Kredy, czasami znajdowała też zasuszony kwiatek, dzwonek albo pierwiosnek. Babci Obolałej by się to nie spodobało. Często powtarzała, że gdyby wzgórza chciały, by ludzie zrywali kwiatki, to rosłoby ich więcej.

Te listy zawsze budziły tęsknotę za domem.

Panna Spisek zapytała kiedyś:

— Ten młody człowiek, który do ciebie pisuje… To twój fatygant?

Tiffany zmieniła temat, dopóki nie znalazła wolnej chwili, by sprawdzić w słowniku „fatyganta”, a potem jeszcze dłuższej, by przestać się rumienić.

Roland był… No więc z Rolandem chodziło o to, że… Najważniejsze w nim… Właściwie to on… był.

Owszem, kiedy pierwszy raz go spotkała, wydawał się głupi, ale czego w końcu można się było spodziewać? Przede wszystkim od roku był więźniem królowej elfów, tłusty jak masło i na wpół szalony od cukru i rozpaczy. Poza tym wychowywały go dwie wyniosłe ciotki, a jego ojca — barona — bardziej interesowały konie i psy.

Zmienił się przez te lata: stał się bardziej myślący, a mniej hałaśliwy, poważniejszy i nie tak głupi. Musiał też nosić okulary — pierwsze w całej Kredzie.

I miał bibliotekę! Ponad sto książek! Właściwie to należała do zamku, ale chyba nikogo innego nie ciekawiła.

Niektóre księgi były stare, wielkie, z drewnianymi okładkami i wielkimi czarnymi literami, z kolorowymi obrazkami niezwykłych zwierząt i dalekich miejsc. Była tam „Księga niezwykłych dni” Waspmire’a, „Dlaczego rzeczy nie są inne” Crumberry’ego i prawie komplet — bez tylko jednego tomu — „Złowieszczej Encyklopedii”. Roland był zdumiony, że Tiffany potrafi czytać zagraniczne słowa, a ona uważała, by mu nie zdradzić, że robi to z pomocą tego, co pozostało z doktora Bustle’a.

Chodzi o to… no więc kogo jeszcze mieli oprócz siebie? Roland nie mógł, po prostu nie mógł się zaprzyjaźnić z żadnym z wiejskich dzieciaków, był przecież synem barona i w ogóle. Ale Tiffany miała teraz spiczasty kapelusz, a to też się liczyło. Mieszkańcy Kredy nie bardzo lubili czarownice, ale przecież była wnuczką babci Obolałej, prawda? Kto mógł wiedzieć, czego się nauczyła od staruszki w tej pasterskiej chacie? No i podobno pokazała tym czarownicom z gór, na czym naprawdę polega czarownictwo. A pamiętacie, jak było z owcami w zeszłym roku? Prawie że ożywiła martwe zwierzęta, tylko na nie patrząc! I jest Obolała, ma te wzgórza w kościach. Jest w porządku. Jest nasza, rozumiecie.

Wszystko to świetnie, tylko nie miała już dawnych przyjaciół. Dzieciaki z sąsiedztwa, kiedyś przyjazne, teraz traktowały ją… no, z respektem — z powodu kapelusza. Oddzielał je mur, jakby ona dorosła, a one nie. O czym mieli ze sobą rozmawiać? Bywała w miejscach, jakich nie potrafili sobie nawet wyobrazić. Większość nie widziała nawet Dwukoszula, choć leżał nie dalej niż o pół dnia drogi. I wcale ich to nie martwiło. Miały wykonywać tę samą pracę, co ich ojcowie albo jak ich matki wychowywać dzieci. I bardzo dobrze, szybko zapewniała w myślach Tiffany. Ale nie decydowali o niczym. To wszystko po prostu im się przydarzało, a oni tego nie zauważali.

W górach było tak samo. Jedyne osoby w jej wieku, z którymi naprawdę potrafiła rozmawiać, to inne szkolące się czarownice, jak Annagramma i reszta dziewcząt. Nie dało się nawiązać normalnej rozmowy z ludźmi we wsi, zwłaszcza z chłopcami. Spuszczali głowy, mamrotali niewyraźnie i przestępowali z nogi na nogę, całkiem jak tamci z jej osady, kiedy musieli rozmawiać z baronem.

Prawdę mówiąc, Roland też się tak zachowywał i jeszcze czerwieniał, kiedy tylko na niego spojrzała. Gdy odwiedzała go w zamku albo gdy spacerowali po wzgórzach, atmosfera pełna była skomplikowanego milczenia… Całkiem jak z zimistrzem.

Starannie przeczytała list, usiłując nie zwracać uwagi na brudne odciski palców Feeglów. Roland okazał się domyślny i dołączył kilka czystych kartek papieru…

Na dole, w komórce przy kuchni, ser Horacy wynurzył się zza cebrzyka na pomyje. Po chwili dotarł do kuchennych drzwi. Jeśli ser wyglądał czasem na zamyślony, to tak właśnie wyglądał teraz Horacy.


* * *

W malutkiej wiosce Dwukoszul woźnica dyliżansu pocztowego miał właśnie pewien kłopot. Sporo poczty z całej okolicy Dwukoszula trafiało do tutejszego sklepu z pamiątkami, który działał też jako urząd pocztowy.

Zwykle woźnica zabierał po prostu worek z pocztą, ale dzisiaj pojawiła się trudność. Nerwowo przewracał kartki Regulaminu Poczty.

Panna Tyk tupała nogą. A to zaczynało mu działać na nerwy.

— Ahaha!… — zawołał wreszcie z tryumfem. — Stoi tutaj, że żadnych zwierząt, ptaków, smoków ani ryb!

— A wydaje ci się, że którym z nich jestem? — zapytała panna Tyk lodowato.

— No bo, tego, znaczy, człowiek to tak jakby rodzaj zwierzęcia, prawda? Znaczy, proszę spojrzeć na małpy…

— Nie mam najmniejszej ochoty patrzeć na małpy — odparła panna Tyk. — Widziałam, jak się zachowują.

Woźnica wyraźnie się zorientował, że lepiej nie podążać tą drogą, i wrócił do wściekłego kartkowania regulaminu. Po chwili się rozpromienił.

— Ach, ach, ach! Ile pani waży?

— Dwie uncje — oznajmiła panna Tyk. — Przypadkiem tyle wynosi maksymalna waga listu, jaki można wysłać do Lancre i Bliskich Okolic za dziesięć pensów. — Wskazała dwa znaczki przyklejone do klapy jej płaszcza. — Kupiłam już znaczki.

— W życiu nie waży pani dwóch uncji! — oburzył się woźnica. — Raczej sto dwadzieścia funtów, co najmniej!

Panna Tyk westchnęła. Chciała tego uniknąć, ale Dwukoszul nie był jednak Psikrętem. Leżał przy trakcie, patrzył, jak świat przesuwa się obok. Sięgnęła więc ręką i wcisnęła guzik uruchamiający jej kapelusz…

— Wolałbyś, bym zapomniała, że właśnie to powiedziałeś?

— Dlaczego? — zdziwił się woźnica.

Panna Tyk milczała przez chwilę, patrząc na niego ze zdziwieniem. Potem uniosła wzrok.

— Proszę o wybaczenie — powiedziała. — Stale mi się to zdarza. To przez te kąpiele, niestety. Sprężyny rdzewieją.

Stuknęła dłonią w bok kapelusza. Ukryta spiczasta część wyskoczyła, rozrzucając papierowe kwiaty. Woźnica przyglądał się uważnie.

— Och… — mruknął.

Ze spiczastego kapelusza wynika pewien fakt: osoba pod nim jest stanowczo czarownicą albo magiem. Jasne, ktoś nie będący nimi mógłby pewnie zdobyć taki kapelusz i spokojnie go nosić, i nic by się nie stało, dopóki by nie spotkał prawdziwego nosiciela spiczastego kapelusza. Magowie i czarownice nie lubią oszustów. I nie lubią, kiedy każe się im czekać.

— No więc ile teraz ważę, jeśli wolno spytać?

— Dwie uncje — zapewnił woźnica pospiesznie.

Panna Tyk się uśmiechnęła.

— Otóż to, ani skrupułu więcej. Skrupuł to oczywiście waga dwudziestu granów albo jedna dwudziesta czwarta uncji. Jestem więc w istocie… bez skrupułów.

Czekała, by się przekonać, czy ten wyjątkowo nauczycielski żart wywoła uśmiech, ale nie przejęła się, gdy nie wywołał. Lubiła być mądrzejsza od innych.

Wsiadła do powozu.

A kiedy dyliżans wspinał się ku górom, zaczął padać śnieg. Panna Tyk, która wiedziała, że nie ma dwóch identycznych płatków śniegu, nie zwracała na to uwagi. Gdyby zwróciła, poczułaby się trochę mniej mądra.


* * *

Tiffany spała. Ogień żarzył się w kominku. Na dole krosno panny Spisek tkało drogę przez noc…

Małe niebieskie postacie przeszły cicho po podłodze, uformowały feeglową piramidę i dotarły na blat stoliczka, którego Tiffany używała zamiast biurka.

Tiffany odwróciła się na drugi bok i wydała z siebie ciche „snfgl!”. Feeglowie zamarli na moment, a po chwili drzwi sypialni zamknęły się za nimi delikatnie.

Niebieska smuga uniosła za sobą obłok kurzu na wąskich schodach, na podłodze pokoju z krosnem, w drodze do komórki i przez dziwaczny, serokształtny otwór w drzwiach. Potem kurz zmienił się w wir unoszonych pędem liści wiodący prosto w las, gdzie płonęło niewielkie ognisko. Oświetlało twarze hordy Feeglów, choć możliwe, że wcale tego nie chciało.

Smuga zatrzymała się i zmieniła w sześciu Feeglów, z których dwóch niosło dziennik Tiffany.

Ostrożnie ułożyli go na ziemi.

— Dobze, zesmy uciekli z tego domu — stwierdził Duży Jan. — Widzieli ześćie te wielkoszychowe coski? To wiedźma, co się z niom ni chcemy spinać!

— Aha, widzem, ze znów se znalazła takom kłódecke — zauważył Tępak Wullie, obchodząc dziennik dookoła.

— Ron, coły cos se myślę, ze to niedobze tak se cytoć to syćko — rzekł Billy Brodacz, gdy Rob wsunął rękę do dziurki od klucza. — To som osobiste sprawy.

— To naso wiedźma. Co osobiste dlo niej, to osobiste i dlo nos — odparł spokojnie Rob, obmacując wnętrze kłódki. — No i ona przeco chce, coby ktosik to psecytoł, no bo sama to zapisoła. Po co by pisoła, jakby nie chcioła, coby było psecytone? Tylko by ołówek marnowoła.

— Może chciała se sama pocytoć… — mruknął z powątpiewaniem Billy.

— Niby jak? Cemu by mioła chcieć? Pseco ona już wi, co tom jest. A Jeannie chciołoby widzieć, co ona myśli o tym chłopocku barona.

Szczęknął zamek i kłódka się otworzyła. Zebrane Feeglostwo obserwowało dziennik uważnie.

Rob przewrócił szeleszczące kartki.

— Aha… Tutoj napisoła: „Pięknie, znowu przybyli Feeglowie” — oznajmił.

Spotkało się to z ogólną aprobatą.

— Ha… Co z niej za dziewcyno, coby cosik takiego napisoć — rzekł Billy Brodacz. — Dajze, ja spójze.

I przeczytał: „No pięknie, znowu przybyli Feeglowie”.

— Aha… — mruknął.

Billy Brodacz przybył z Jeannie z klanu nad Długim Jeziorem. Klan lepiej sobie radził z czytaniem i pisaniem, a że Billy był gonaglem, musiał być wprawny w jednym i drugim.

Za to Feeglowie z Kredowego Wzgórza lepiej się czuli przy piciu, biciu i złodziejstwie, a Rob Rozbój był wprawny we wszystkich trzech. Nauczył się jednak czytać i pisać, ponieważ Jeannie go poprosiła. Wykonywał te czynności z większym optymizmem niż precyzją, z czego Billy zdawał sobie sprawę. Kiedy Rob natrafiał na długie zdanie, odcyfrowywał kilka słów, a potem zgadywał resztę.

— Stuka cytonia polega na rozumieniu, co łone słówecka chcom powiedzieć, prowda? — upewnił się Rob.

— Może być — przyznał Duży Jan. — Ale je tom jakiesi slówecko, co nom powie, ze wielka ciut wiedźma robi słodkie łocy do tego boroka w kamiennym zomku?

— Mos bardzo romantycno naturo — odparł Rob. — Ale łodpowim tak: nie wim. Pisę ona cęści tych listów takim ciut syfrem. To strosne, robić cosik takiego cytelnikowi. Cienzko jest cytoć juz normolne słówecka, nawet jak ktosik ich nie popsestawio.

— Cienzko będzie naso praca, jak ta wielko ciut wiedźma zacnie sukać chłopoka. Zamiast sie ucyć wiedźmienia — zmartwił się Duży Jan.

— Ano. Ale chłopocek nie będzie sie chcioł żenić — zauważył Trochę Szalony Angus.

— Kiedyś może zechce — ostrzegł Billy, dla którego obserwowanie ludzi było ciekawym hobby. — Winksość wielkoszychowych chłopów się żeni.

— Noprowde? — zdumiał się któryś z Feeglów.

— Ano tak.

— I chcom sie żenić?

— Dużo ich chce, ano.

— I potem ni ma już picio, bicio i złodziejstwa?

— Zarozki! Mnie dalej wolno cosem pić, bić i krość! — obruszył się Rob Rozbój.

— Ano, Rob, ale trudno nie zauwozyć, co musis tez sie Tłumocyć — wtrącił Tępak Wullie.

Tłum Feeglów zgodnie pokiwał głowami. Dla nich Tłumaczenie należało do sztuk tajemnych.

— I wis, jak wracomy z picia, bicia i złodziejstwa, Jeannie robi tez Zaciskanie Warg — ciągnął Tępak Wullie.

Wszyscy Feeglowie jęknęli chórem:

— Oooch… Scez nos psed Zaciskaniem Warg!

— I jest jesce Splatanie Rąk — dodał Wullie, choć sam był już przerażony.

— Oooooch, bida, bida, bida, Splatanie Rąk! — krzyknęli Feeglowie, szarpiąc się za włosy.

— Ze nie wspomnę o Tupaniu Nogom… — Wullie urwał, bo nie chciał słuchać o Tupaniu Nogą.

— Aargh! Oooooch! Ino nie Tupanie Nogom! Niektórzy Feeglowie zaczęli tłuc głowami o drzewa.

— Ano, ano, ano… ALE — rzekł zdesperowany Rob — cego nijak nie wicie, to ze jest to cenściom tajułek menzostwa.

Feeglowie spoglądali po sobie. Zapadła cisza, zakłócona jedynie trzaskiem przewróconego drzewka.

— Nigdy żeśmy o cymś tokim nie słyseli, Rob — przyznał Duży Jan.

— No i nic mie to nie dziwi! Kto by wom powiedzioł? Nie mocie żony! Nie łopiecie po-e-tyckiej simmi-trii tego syćkiego. Podejdźcie tu bliżej, to wom powim…

Rob rozejrzał się, by sprawdzić, czy nie słucha ktoś poza pięcioma setkami Feeglów. I mówił dalej:

— Widzicie… Najpierwse jest picie, bicie i złodziejstwo, to jasne. A kiedy sie wraco do kopca, jest cos na Tupanie Nogom…

— Oooooooo!

— …i Splatanie Rąk…

— Aaaargh!

— I łocywiście Zaciskanie Warg i skońccie chłystki z tym jęceniem, bo zacne walić wasymi głowami o siebie! Jasne? Wszyscy Feeglowie zamilkli… oprócz jednego.

— Oj, bida, bida, bida! Ooooch! Aaarrgh! Zaciskanie…

Urwał i rozejrzał się zakłopotany.

— Tępaku Wullie — odezwał się Rob z lodowatą cierpliwością.

— Tak, Rob?

— Wis, mówiłem ci, że cosem powinien ześ słuchoć, cio mówię?

— Tak, Rob?

— No to teroz był taki cos.

Tępak Wullie zwiesił głowę.

— Pseprosom, Rob.

— Ano! O cym to jo… Aha. No to momy już wargi, ręce i nogę, tak? I wtedy…

— Cos na Tłumocenie! — rzekł Tępak Wullie.

— Ano! — mruknął Rob Rozbój. — Ktosik z wos, gamonie, chcę być tym, co łośmieli się Tłumocyć? — Rozejrzał się.

Feeglowie cofnęli się wszyscy.

— Kiedy kelda zacisko, sploto i tupie? — ciągnął Rob głosem Zguby. — I tak pacy tymi ślicnymi swoimi łockami, które mówiom: „To Tłumocenie lepiej coby było dobre”? No? Chciołby który?

— Nie, Rob — wymamrotali.

— Nie! Ano! — zawołał Rob tryumfalnie. — Nie chcecie! A to temu, że ni mocie zodnej wiedzy o menzostwie!

— Słysołem, jak Jaennie mówiła, co psychodzis z Tłumoceniami, jakich by nie próbowoł żaden Feegle na świecie — oświadczył z podziwem Tępak Wullie.

— Ano, to możliwe — przyznał Rob, nadymając się z dumy. — A przeco Feeglowie majo piękno tradocjo wielkich Tłomoceń!

— Mówiła, co niektóre twoje Tłumocenia som takie długie i poskrencane, ze zanim dojdzies do końca, ona już nie pominto, jak sie zaceły — opowiadał Wullie.

— To psyrodzony talent i nie chce sie tu psechwaloć. — Rob skromnie machnął ręką.

— Ale nie widzę, coby wielkie szychy były dobre w Tłumoceniu — zauważył Duży Jan. — Oni strosnie wolno myślom.

— Ale i tak sie zeniom — przypomniał Billy Brodacz.

— Ano. I ten nos chłopocek w wielkim zomku za bardzo się psyjoźni z wielkom ciut wiedźmom. Jego tata je juz stary i chory, i niedługo ten chłopocek będzie mioł ten swój wielki zamek z kamieni i te ciut kawałecki papieru, co tom je napisane, ze ma tez syćkie wzgóza.

— Jeannie sie boi, ze jak dostanie te ciut kawałki papieru, co to mówiom, że ma syćkie wzgóza — dodał Billy Brodacz — to może tak zgłupieć i pomyśleć, ze te wzgóza do niego nalezom. A syćkie wiemy, cym to grozi, co?

— Ano — zgodził się Duży Jan. — Oraniem.

To było straszne słowo. Stary baron chciał kiedyś zaorać kilka bardziej płaskich obszarów Kredy, bo pszenica osiągała wysokie ceny, a owce nie dawały zysku. Tyle że wtedy żyła jeszcze babcia Obolała i zmieniła za niego zdanie.

Ale niektóre pastwiska w Kredzie były już zaorane. Pszenica oznaczała pieniądze. Feeglowie uznawali za oczywiste, że Roland też sprowadzi pługi. Czy nie został wychowany przez dwie próżne, intrygujące i niemiłe ciotki?

— Ja tom mu nie ufom — oznajmił Trochę Szalony Angus. — On cyto książki i takie tom. Nie dba o ziemie.

— Ano — zgodził się Tępak Wullie. — Ale jakby sie tak ozenił z wielkom ciut wiedźmom, zaraz by mu dała Zaciskanie Rąk…

— Splatanie Rąk — poprawił go Rob Rozbój.

Feeglowie rozejrzeli się lękliwie.

— Ooooch, nie Splatanie…

— Zamknijcie sie! — wrzasnął Rob. — Wstyd mi za wos! To se ciut wielka wiedźma wybiro menza, jakiego chce! Mam racje, gonaglu?

— Hmm? — Billy uniósł wzrok. Chwycił płatek śniegu.

— Mówię, ze wielka ciut wiedźma może se wziąć menza, jakiego chce. Tak?

Billy wpatrywał się w płatek.

— Billy? — zaniepokoił się Rob.

— Co? — zapytał Billy Brodacz, jakby się ocknął. — A tak. Myślicie, ze chciałaby być żonom zimistsa?

— Zimistsa? — zdziwił się Rob. — On nie może sie z nikim łozenić. Je jako duch… Nic w nim ni mo!

— Tańcyła z nim. Widzieliśmy. — Billy złapał kolejny płatek śniegu i obejrzał go dokładnie.

— Takie tam dziewcyńskie zabawy! No i cemu właściwie wielka ciut wiedźma ma w ogóle myśleć o zimistsu?

— Mam powód, coby wiezyć — powiedział wolno gonagiel, gdy z nieba spływały kolejne płatki — że zimists dużo myśli o wielkiej ciut wiedźmie…

Загрузка...