Rozdział siódmy Taniec trwa

Zimistrz i Letnia Pani… tańczyli. Ten taniec nigdy się nie kończył.

Zima nie umiera. Nie tak jak umierają ludzie. Trzyma się późnych przymrozków, zapachu jesieni w letnie wieczory, a w czasie upałów ucieka w góry.

Lato nie umiera. Zapada się w ziemię; w jej głębi zimowe pędy wyrastają w osłoniętych miejscach i białe kiełki pełzną pod martwymi liśćmi. Ucieka w najdalsze, najgorętsze pustynie, gdzie trwa nieskończenie. Dla zwierząt jedno i drugie jest tylko pogodą, tylko częścią wszystkiego.

Ale potem pojawili się ludzie i nadali im imiona, tak jak zapełnili niebo potworami i bohaterami, ponieważ to tworzyło opowieści. A ludzie kochają opowieści, ponieważ kiedy już stworzy się opowieść, można ją przerabiać. I na tym właśnie polegał cały kłopot.

Pani i zimistrz tańczyli przez cały rok, zamieniając się miejscami jesienią i wiosną, i wszystko działało przez tysiące lat — pewna dziewczyna przestała panować nad własnymi stopami i skoczyła do tańca w niewłaściwej chwili.

Ale Opowieść też ma własne życie. Przypomina sztukę w teatrze. Toczy się przez cały rok, a jeśli ktoś z występujących nie jest prawdziwą aktorką, tylko pewną dziewczyną, która przypadkiem trafiła na scenę, no to cóż, ma pecha. Musi nosić kostium, wypowiadać tekst i mieć nadzieję na szczęśliwe zakończenie. Kiedy ktoś zmienia Opowieść, nawet niechcący, Opowieść zmienia i jego.

Panna Tyk używała wielu słów, takich jak „antropomorficzne personifikacje”, ale tyle Tiffany zapamiętała.

— Czyli… nie jestem boginią? — upewniła się.

— Szkoda, że nie mam tablicy — westchnęła panna Tyk. — Ale one nie wytrzymują wody, no i kreda robi się strasznie wilgotna.

— Podejrzewamy — odezwała się głośno babcia Weatherwax — że podczas tańca ty i Letnia Pani… pomieszałyście się.

— Pomieszałyśmy?

— Mogłaś uzyskać niektóre jej talenty. Mit mówi, że gdzie tylko Letnia Pani postawi stopę, tam rosną kwiaty.

— Gdziekolwiek stąpa — poprawiła z godnością panna Tyk.

— Co? — rzuciła babcia, która krążyła tam i z powrotem przed kominkiem.

— Gdziekolwiek stąpa, wyrastają kwiaty. Tak jest bardziej… poetycznie.

— Ha… poezja!

Czy będę miała przez to kłopoty? — zastanowiła się Tiffany.

— A co z prawdziwą Letnią Panią? Nie będzie się gniewać? — zapytała.

Babcia Weatherwax zatrzymała się i spojrzała na pannę Tyk.

— Ach, no tak… — powiedziała panna Tyk. — Analizujemy wszystkie możliwości.

— To znaczy, że nie wiemy — wyjaśniła babcia. — Taka jest prawda. Tu chodzi o bogów, rozumiesz… Ale skoro już pytasz, owszem, bywają trochę drażliwi.

— Nie widziałam jej podczas tańca.

— A widziałaś zimistrza?

— No… nie — przyznała Tiffany.

Jak mogłaby opisać ten cudowny, nieskończony, złocisty, wirujący moment? Sięgał daleko poza ciało i myśli. I brzmiało to tak, jakby dwie osoby spytały „Kim jesteś?”.

Wciągnęła buty.

— Gdzie ona jest teraz? — spytała, zawiązując sznurowadła.

— Prawdopodobnie wróciła pod ziemię. Letnia Pani nie chodzi po ziemi w czasie zimy.

— Aż do teraz — wtrąciła wesoło niania Ogg. Wydawało się, że nieźle się bawi.

— Aha, pani Ogg poruszyła jeszcze inny problem — rzekła panna Tyk. — Ten, no… zimistrz i Letnia Pani są… to znaczy nigdy…

Zerknęła badawczo na nianię.

— Nigdy się nie spotkali poza tańcem — wyjaśniła niania Ogg. — Ale teraz ty przypominasz mu Letnią Panią, śmiało chodzisz po świecie, chociaż to zima, więc całkiem możliwe, że… jak by to określić?

— Pobudzasz jego romantyczne inklinacje — dokończyła pospiesznie panna Tyk.

— Nie tak chciałam to nazwać — zauważyła niania.

— Owszem, podejrzewam, że nie tak — oświadczyła babcia. — Podejrzewam, że zamierzałaś użyć Języka.

Tiffany wyraźnie usłyszała duże „j”, które niezawodnie sugerowało, że język, o którym mowa, nie powinien być używany w towarzystwie.

Niania wstała i usiłowała wyglądać wyniośle, co nie jest łatwe, kiedy ma się twarz przypominającą szczęśliwe jabłko.

— Prawdę mówiąc, zamierzałam zwrócić uwagę Tiffany na to…

Z zastawionej półki nad kominkiem zdjęła jeden z bibelotów.

Był to nieduży domek. Tiffany zauważyła go już wcześniej — miał z przodu dwoje małych drzwiczek i przed jednymi stał mały drewniany ludzik w cylindrze.

— Służy do przepowiadania pogody — wyjaśniła niania. — Nie wiem, jak działa. Jest tam chyba jakaś specjalna sprężyna czy coś… Ale ten drewniany chłopek wychodzi przed drzwi, jeśli ma padać, a kobietka, kiedy będzie słonecznie. Tylko że stoją na takim jakby ramieniu z osią, widzisz? Nigdy nie mogą wyjść równocześnie. Nigdy. I czasem się zastanawiam, czy kiedy pogoda ma się zmienić, ten chłopek widzi kobietkę kątem oka i myśli…

— Chodzi o seks? — przerwała jej Tiffany.

Panna Tyk spojrzała na sufit. Babcia Weatherwax zakaszlała. Niania Ogg zaśmiała się głośno, a jej śmiech wprawiłby w zakłopotanie nawet tego małego drewnianego ludzika.

— Seks? — powtórzyła. — Między Latem i Zimą? Ciekawy pomysł.

— Nie myśl o tym — rzekła surowo babcia Weatherwax. Zwróciła się do Tiffany. — Fascynujesz go, to wszystko. I nie wiemy, ile jest w tobie mocy Letniej Pani. Ona może wcale nie mieć dużej mocy. Musisz być latem przez całą zimę, dopóki zima się nie skończy — stwierdziła. — Tak będzie uczciwie. Żadnych usprawiedliwień. Dokonałaś wyboru. Dostajesz to, co wybrałaś.

— Czy nie mogłabym pójść jej poszukać i powiedzieć, że przepraszam…?

— Nie. Dawni bogowie nie cenią przeprosin. — Babcia znowu zaczęła chodzić wokół izby. — Wiedzą, że to tylko słowo.

— Wiecie, co myślę? — odezwała się niania Ogg. — Myślę, że ona ci się przygląda, Tiff. Mówi sobie: Kim jest ta zarozumiała pannica, która chce zająć moje miejsce? Niech przejdzie milę w moich butach i zobaczymy, czy da sobie radę!

— Pani Ogg może mieć trochę racji — zgodziła się panna Tyk, kartkująca „Mitologię” Chaffincha. — Bogowie się spodziewają, że człowiek zapłaci za swoje błędy.

Niania Ogg poklepała Tiffany po ręku.

— Jeśli chce zobaczyć, co potrafisz, to pokaż jej, co potrafisz, Tiff! To najlepszy sposób! Zaskocz ją!

— Chodzi o Letnią Panią? — upewniła się Tiffany.

Niania mrugnęła.

— O Letnią Panią też.

Rozległo się coś, co brzmiało jak początek wybuchu śmiechu panny Tyk, zanim babcia Weatherwax rzuciła jej groźne spojrzenie.

Tiffany westchnęła. Dobrze im było mówić o wyborach, ale ona nie miała żadnego.

— Czego jeszcze mogę się spodziewać poza… no, stopami?

— Właśnie… mm… sprawdzam. — Panna Tyk wciąż przewracała kartki. — O, piszą tutaj, że jest piękniejsza niż gwiazdy na niebie…

Wszystkie spojrzały na Tiffany.

— Mogłabyś zrobić coś z włosami — stwierdziła niania po chwili.

— Na przykład co?

— Na przykład cokolwiek, prawdę mówiąc.

— A poza stopami i robieniem czegoś z włosami — powiedziała ostro Tiffany — czy jest coś jeszcze?

— Jest tu cytat ze starego manuskryptu: „Rozbudza trawy w kwietnia czas, a ule słodkim miodem wypełnia”. — Jak mam tego dokonać?

— Nie wiem. Ale podejrzewam, że to się dzieje i tak — odparła panna Tyk.

— A Letniej Pani przypada zasługa?

— Pewnie musi po prostu istnieć, żeby to się stało.

— Coś jeszcze?

— No… tak. Musisz zadbać o to, żeby skończyła się zima. I oczywiście poradzić sobie z zimistrzem.

— Jak?

— Sądzimy, że musisz tylko… tam być — oświadczyła babcia Weatherwax. — Albo może się dowiesz, co robić, kiedy nadejdzie czas.

Miau! — rozległo się nagle.

— Gdzie być? — zapytała Tiffany.

— Wszędzie. Gdziekolwiek.

— Babciu, twój kapelusz miauknął.

— Wcale nie — zapewniła twardo babcia.

— Owszem, tak — poparła dziewczynę niania Ogg. — Ja też słyszałam.

Babcia Weatherwax burknęła coś i zdjęła kapelusz. Zwinięta wokół jej ciasnego koka biała kotka zamrugała w świetle dnia.

— Nic nie poradzę — mruknęła babcia. — Ile razy zostawiam tego zwierzaka samego, włazi pod szafę i piszczy, i piszczy. — Rozejrzała się, jakby sprawdzała, czy ktoś ośmieli się coś powiedzieć. — A zresztą — dodała — ogrzewa mi głowę.

Na fotelu Greebo leniwie uniósł powiekę, odsłaniając żółtą szczelinę lewego oka.

— Ty, złaź! — Babcia zdjęła kotkę z głowy i postawiła na podłodze. — Pani Ogg na pewno ma w kuchni trochę mleka.

— Niewiele — stwierdziła niania. — Przysięgłabym, że ktoś je wypija. Greebo otworzył oko do końca i zaczął cicho warczeć.

— Na pewno wiesz, co robisz, Esme? — Niania sięgnęła po poduszkę, by rzucić nią w razie czego. — On jest bardzo zazdrosny o swoje terytorium.

Kotka Ty usiadła na podłodze i zaczęła myć uszy. Potem, kiedy Greebo wstał, rzuciła mu niewinne spojrzenie, skoczyła prosto na jego nos z wysuniętymi pazurkami.

— Ona też — stwierdziła babcia Weatherwax.

Greebo wyskoczył z fotela, przemknął dookoła pokoju i zniknął w kuchni. Słychać było łoskot spadających rondli, a potem „guoioioioing” pokrywki, która wirowała na podłodze, aż ucichła.

Kotka wróciła do pokoju, wskoczyła na fotel i zwinęła się w kłębek.

— W zeszłym tygodniu przywlókł połówkę wilka — powiedziała zdumiona niania. — Nie heksperymentowałaś na tym biednym kociaku[5], Esme?

— Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Ona po prostu ma swoje zdanie, to wszystko. — Babcia odwróciła się do Tiffany. — Nie sądzę, żeby przez jakiś czas zimistrz sprawiał ci kłopoty. Wkrótce przyjdzie tu prawdziwa zima i będzie miał dość zajęć. A tymczasem pani Ogg nauczy cię… tego, co potrafi.

A Tiffany pomyślała: Ciekawe, jak bardzo będzie to krępujące.


* * *

W głębokich zaspach, na pokrytych śniegiem wrzosowiskach niewielka grupa wędrownych bibliotekarzy siedziała wokół stygnącego piecyka i zastanawiała się, co jeszcze można spalić.

Tiffany niewiele potrafiła się dowiedzieć o bibliotekarzach. Przypominali wędrownych kapłanów i nauczycieli, którzy docierali nawet do najdalszych i najmniejszych wiosek, by dostarczać swoje towary: modlitwy, leki, fakty — rzeczy, bez których ludzie mogli sobie radzić całymi tygodniami, ale czasem potrzebowali bardzo dużo naraz. Bibliotekarze pożyczali ludziom książki po pensie od sztuki, choć niekiedy przyjmowali też jedzenie albo używaną odzież w dobrym stanie. Jeśli ktoś dał im książkę, miał prawo do dziesięciu darmowych wypożyczeń.

Czasami widywało się dwa lub trzy ich wozy stojące na jakiejś polanie. Wokół unosił się zapach klejów, które gotowali, by naprawiać najstarsze tomy. Niektóre książki były już tak stare, że druk został wytarty do szarości przez nacisk spojrzeń czytających.

Bibliotekarze byli tajemniczy. Podobno wystarczyło im spojrzeć na człowieka, a wiedzieli, jakiej książki potrzebuje; jednym słowem mogli odebrać komuś głos.

Teraz jednak przeszukiwali półki, by odnaleźć słynne dzieło T. H. Mouseholdera „Przetrwanie w śniegach”.

Sytuacja stawała się rozpaczliwa. Woły ciągnące wóz wyrwały się z uprzęży i uciekły wśród śnieżycy, piecyk niemal wygasł, a co najgorsze, zużywali już ostatnie świece. To oznaczało, że wkrótce nie będą mogli czytać.

— Tutaj, w „Pośród śnieżnych łasic” K. Pierpointa Poundswortha, jest napisane, że członkowie niefortunnej ekspedycji do Zatoki Wielorybów przeżyli, gotując zupę z własnych palców u nóg — poinformował młodszy bibliotekarz Grizzler.

— To ciekawe — przyznał starszy bibliotekarz Swinsley, którzy badał niższą półkę. — Podaje przepis?

— Nie, ale może znajdziemy coś w książce „Gotowanie w warunkach ekstremalnych” Nadmiara Kruka. Tam trafiliśmy na wczorajszy przepis na Pożywną Niespodziankę z Gotowanych Sznurówek…

Rozległo się głośne stukanie do drzwi. Były to drzwi dwuczęściowe, pozwalające na otworzenie tylko górnej połowy. Wtedy półka na dolnej tworzyła coś w rodzaju lady do stemplowania książek. Pukanie rozległo się znowu, tak mocne, że śnieg sypnął przez szczelinę.

— Mam nadzieję, że to nie znowu wilki — rzekł pan Grizzler. — Ostatniej nocy wcale nie mogłem zasnąć.

— A one pukają? Możemy sprawdzić w „Obyczajach wilków” kapitana W. E. Lightly’ego — zaproponował starszy bibliotekarz Swinsley. — A może po prostu pan otworzy? Szybko! Świece dogasają!

Grizzler otworzył górną połówkę drzwi. Na ladzie stała wysoka postać, słabo widoczna w niepewnym świetle przesłanianego chmurami księżyca.

— Sukam Romansu — zahuczała.

Młodszy bibliotekarz zastanawiał się przez chwilę.

— Nie jest panu trochę chłodno na dworze? — zapytał po chwili.

— Wy żeście som ci z tymi syćkimi książkami? — zapytała postać.

— Tak, istotnie… Ach, Romans! Oczywiście! — zawołał pan Swinsley z wyraźną ulgą. — W takim razie poproszę tu pannę Jenkins. Panno Jenkins, niech pani podejdzie.

— Cóś wyglonda, ze trochę tu pzymorzacie — stwierdziła postać.

— To psez te sople z sufitu.

— Owszem. Jednak udało nam się uchronić przed nimi książki — oświadczył pan Swinsley. — Ach, jest panna Jenkins. Ten, hm… dżentelmen szuka Romansu. To chyba pani dział.

— Tak, proszę pana — potwierdziła panna Jenkins. — O jaki gatunek romansu panu chodzi?

— No, taki co ma łokładke, wicie, a w środku te kartki z syćkimi słóweckami — wyjaśniła postać.

Panna Jenkins, która przyzwyczaiła się do takich opisów, zniknęła w mroku na drugim końcu wozu.

— Te chłystki to cołkiem pogłupioły! — odezwał się nowy głos. Zdawał się dobiegać od strony mrocznego pożyczającego, choć z okolic o wiele niższych niż głowa.

— Słucham? — zdziwił się pan Swinsley.

— Ach, no problemo — zapewniła pospiesznie postać. — Cierpię na marudne kolano. Staro choroba.

— Cemu nie spalom tych syćkich książek, co? — marudziło niewidoczne kolano.

— Pseprosam za to, sami wicie, jak to kolano może cłowiekowi narobić kłopotów publicnie — tłumaczył się przybysz.

— Wiem, jak to jest — zapewnił pan Swinsley. — Mnie też łokieć dokucza przy zlej pogodzie.

W dolnych regionach obcego toczyła się jakaś walka; trząsł się jak marionetka.

— Należy się jeden pens — powiedziała panna Jenkins. — Potrzebne będzie też pańskie nazwisko i adres.

Ciemna postać zadrżała.

— Och, ja… my nigdy nie podajemy nasego nazwiska ani adresu — oświadczyła. — To wbrew nasej religii, wicie. E… nie chciołbym wtykać kolana w wase sprawy, ale cemu tu zamorzacie na śmierć?

— Nasze woły uciekły, a śnieg jest niestety za głęboki, żeby iść pieszo — wyjaśnił pan Swinsley.

— Ano tak. Ale macie psecie piecyk i syćkie te stare i suche książki.

— No tak, mamy. — Bibliotekarz był wyraźnie zdziwiony.

Zapadła krępująca cisza, jak zwykle, kiedy dwoje ludzi nie potrafi zrozumieć nawzajem swojego punktu widzenia.

— Wicie… ja i… i moje kolano… pójdziemy i złapiemy wase krowy, co? — zaproponowała tajemnicza postać. — To będzie warte pensa jak nic. Duży Janie, zaraz pocujes, jako mam twardo rękę!

Postać zniknęła. Kłąb śniegu uniósł się w świetle księżyca. Przez chwilę słuchać było jakby odgłosy bójki, a potem cichnący w dali krzyk „Łojzicku!”.

Bibliotekarze już mieli zamknąć drzwi, kiedy usłyszeli przerażone porykiwanie wołów. Zbliżało się szybko.

Przez lśniące bielą wrzosowiska sunęły dwie kręte fale śniegu. Porykujące do księżyca zwierzęta sunęły na nich jak surferzy. Śnieg opadł o kilka stóp od wozu. Coś czerwono — niebieskiego przemknęło w powietrzu i romantyczna książka zniknęła.

Ale co było naprawdę dziwne, jak zgodzili się wszyscy bibliotekarze, to że kiedy woły wracały do nich tak prędko, wydawało się, że biegną tyłem.


* * *

Trudno było odczuwać skrępowanie w obecności niani Ogg, gdyż jej śmiech je odpędzał. Jej nic nie krępowało.

Dzisiaj Tiffany, nosząca dodatkową parę skarpet, by uniknąć dalszych roślinnych incydentów, wyruszyła z nią na „obchód po domach”, jak to określają czarownice.

— Robiłaś to z panną Spisek? — spytała niania, kiedy wyszły z domu. Wokół górskich szczytów zbierały się wielkie i ciężkie chmury — wieczorem miało spaść o wiele więcej śniegu.

— O tak. I z panną Płask, i z panną Pullunder.

— Podobało ci się? — Niania otuliła się płaszczem.

— Czasami. To znaczy, wiem, dlaczego to robimy, ale niekiedy człowiek ma dość ludzkiej głupoty. Ale dosyć lubię podawanie leków.

— Jesteś dobra w ziołach, co?

— Nie. Jestem bardzo dobra w ziołach.

— No, trochę się chyba przechwalasz, prawda?

— Gdybym nie wiedziała, jaka jestem dobra w ziołach, byłabym głupia, pani Ogg.

— Zgadza się. Dobrze. Dobrze jest być w czymś dobrą. Hm, nasza następna drobna posługa to…

…wykąpanie pewnej starszej pani, na ile to możliwe z dwoma blaszanymi miednicami i kilkoma myjkami. I to było czarownictwo. Potem odwiedziły kobietę, która niedawno urodziła dziecko, i to było czarownictwo, i mężczyznę z paskudnie poranioną nogą, o której niania powiedziała, że bardzo ładnie się goi, i to też było czarownictwo. W końcu, w odosobnionej grupce przygarbionych chatek wspięły się po wąskich schodach do maleńkiej sypialni, gdzie jakiś staruszek strzelił do nich z kuszy.

— Jeszcze nie umarłeś, stary łobuzie?! — zawołała niania. — Świetnie wyglądasz! Słowo daję, ten gość z kosą musiał zapomnieć, gdzie mieszkasz.

— Czekam na niego, pani Ogg — odpowiedział staruszek zadowolony. — Jak już mam odejść, to go ze sobą zabiorę.

— To moja dziewczyna, Tiff. Uczy się czarownictwa. — Niania podniosła głos. — A to pan Hogparsley, Tiff… Tiff!

Pstryknęła palcami przed oczami dziewczyny.

— Aha… — wymruczała Tiffany.

Nadal wytrzeszczała oczy ze zgrozą.

Brzęk cięciwy, kiedy niania otworzyła drzwi, był wystarczająco fatalny. Ale przez ułamek sekundy mogłaby przysiąc, że strzała przeleciała przez nianię Ogg i wbiła się w futrynę.

— Jak ci nie wstyd, strzelać do młodej damy? — strofowała starca niania, poprawiając mu przy tym poduszki. — A pani Dowser się skarży, że do niej też strzelasz, kiedy przychodzi cię odwiedzić — dodała, stawiając koszyk obok łóżka. — Nie można tak traktować porządnej kobiety, która przynosi ci jedzenie. Wstydź się!

— Przepraszam, nianiu — wymamrotał pan Hogparsley. — To dlatego że ona jest chuda jak grabie i chodzi w czerni. Przy słabym świetle łatwo się pomylić.

— Pan Hogparsley leży i czeka na Śmierć, Tiff — powiedziała niania Ogg. — Pani Weatherwax pomogła ci zrobić te specjalne strzały i pułapki. Zgadza się, Bill?

— Pułapki? — szepnęła Tiffany.

Niania szturchnęła ją tylko i wskazała podłogę. Wszędzie były zapadnie z groźnie sterczącymi kolcami — wszystkie wyrysowane węglem drzewnym.

— Pytałam, czy się zgadza, Bill? — powtórzyła niania, podnosząc głos. — Pomogła ci z pułapkami!

— Tak, pomogła — zgodził się pan Hogparsley. — Ha! Nie chciałbym się jej narazić!

— Słusznie! Więc żadnego strzelania do nikogo oprócz Śmierci, jasne? Inaczej pani Weatherwax już ci więcej nie pomoże.

Niania postawiła butelkę na drewnianej skrzyni służącej panu Hogparsleyowi za nocną szafkę.

— To twój syrop, świeżo przyszykowany. Mówiła ci, gdzie masz trzymać swój ból?

— Siedzi mi tutaj, na ramieniu, nianiu. I nie sprawia kłopotów. Niania dotknęła ramienia i zastanowiła się.

— To taki brązowo — biały zygzak? Taki jakby obły?

— Tak jest, nianiu. — Pan Hogparsley wyciągnął korek z butelki. — Wije się tam, a ja się z niego śmieję.

Nagle cały pokój wypełnił aromat jabłek.

— Duży się robi — zauważyła niania. — Pani Weatherwax zajrzy tu dzisiaj, żeby go zabrać.

— I dobrze, nianiu. — Staruszek napełnił kubek po brzegi.

— Postaraj się do niej nie strzelać, co? Strasznie ją to złości. Kiedy wyszły z chaty, znów padało — wielkie puszyste płatki oznaczały głęboki śnieg rano.

— Na dziś to już wszystko — stwierdziła niania Ogg. — Muszę jeszcze załatwić parę spraw w Kromce, ale jutro podlecimy tam na miotłach.

— Ten bełt, który do nas wystrzelił… — zaczęła Tiffany.

— Wyobrażony — uśmiechnęła się niania.

— Ale przez chwilę wyglądał jak prawdziwy!

Niania parsknęła.

— Nie uwierzysz, do czego Esme Weatherwax potrafi skłonić czyjąś wyobraźnię!

— Do takich rzeczy jak pułapki na Śmierć?

— O tak. Wiesz, przynajmniej staruszek ma jakieś zajęcie. Jest już w drodze do Wrót. Ale Esme zadbała przynajmniej, żeby nie czuł bólu.

— Bo ten ból unosi się nad jego ramieniem?

— Tak. Usunęła go poza ciało, więc Bill nie cierpi. — Śnieg skrzypiał pod stopami niani.

— Nie wiedziałam, że można tak zrobić!

— Ja też potrafię przy drobnych sprawach, bólu zęba albo podobnych. Ale Esme to prawdziwa mistrzyni. Żadna z nas nie jest zbyt dumna, by ją wezwać. Wiesz, jest bardzo dobra z ludźmi. To zabawne, bo właściwie ich nie lubi.

Tiffany spojrzała w niebo. Niania, jak się okazało, była niewygodną towarzyszką — zauważała wszystko.

— Zastanawiasz się, czy twój ukochany się nie zjawi? — spytała z szerokim uśmiechem.

— Nianiu! Jak możesz!

— Ale to prawda, przyznaj — powiedziała niania, która nie znała uczucia wstydu. — Oczywiście, jeśli się zastanowić, to zawsze jest w pobliżu. Chodzisz poprzez niego, czujesz go na skórze, tupiesz, żeby zrzucić go z butów, kiedy wchodzisz do domu…

— Nie mów już o tym, dobrze? — poprosiła Tiffany.

— A czym jest czas dla żywiołaka? — ciągnęła niania. — No i przypuszczam, że te śniegowe płatki same się nie robią. Zwłaszcza kiedy trzeba dobrze przedstawić ręce i nogi…

Na pewno zerka na mnie kątem oka, żeby sprawdzić, czy się czerwienię, pomyślała Tiffany.

Wtedy niania szturchnęła ją w bok i wybuchnęła tym swoim śmiechem, od którego nawet kamień by się zarumienił.

— I ciesz się! — powiedziała. — Sama miałam paru takich chłopaków, których teraz chętnie bym strzepnęła z butów!


* * *

Tiffany szykowała się już do snu, kiedy pod poduszką znalazła książkę.

Tytuł, wypisany ogniście czerwonymi literami, brzmiał: „Zabawka namiętności”, autorstwa Marjory J. Gorsett. Mniejszym drukiem wypisano: „Bogowie i Ludzie mówili, że ich miłość nie będzie szczęśliwa, ale nie chcieli słuchać! Autorka »Pękniętych serc« prezentuje pełną udręki opowieść o burzliwym romansie!!”.

Obrazek na okładce ukazywał z bliska młodą kobietę o brązowych włosach i w sukni — zdaniem Tiffany — raczej skąpej; i włosy, i suknię szarpał wiatr. Ta kobieta wydawała się rozpaczliwie zdeterminowana, a także nieco zmarznięta. Młody człowiek na koniu obserwował ją z pewnej odległości. Wydawało się, że szaleje burza z piorunami.

Dziwne. Książka miała wewnątrz pieczęć biblioteki, a niania nie korzystała z biblioteki. Tak czy inaczej nie zaszkodzi trochę poczytać przed zdmuchnięciem świecy…

Tiffany zaczęła od strony pierwszej. Potem przeszła do strony drugiej. Kiedy dotarła do dziewiętnastej, wstała i przyniosła „Słownik Nieocenzurowany”.

Miała starsze siostry i coś niecoś wiedziała na te tematy, tłumaczyła sobie. Ale Marjory J. Gorsett popełniła kilka wręcz śmiesznych błędów. Dziewczęta z Kredy nieczęsto uciekały przed młodym człowiekiem dostatecznie bogatym, by stać go było na własnego konia — w każdym razie nie za długo i zawsze dając mu szansę, by je dogonił. A Megs, bohaterka książki, najwyraźniej nie miała pojęcia o rolnictwie. Żaden młody człowiek nie zainteresuje się kobietą, która nie potrafi podać krowie lekarstwa albo przenieść prosiaka. W czym może taka pomóc na farmie? To, że będzie stała sobie z ustami jak wiśnie, nie załatwi dojenia krów ani strzyżenia owiec. A to kolejna sprawa. Czy Marjory J. Gorsett wie cokolwiek o owcach? To była owcza farma latem, tak? No to kiedy oni strzygą te owce? To druga najważniejsza ceremonia w roku owczej farmy, a ona nic o niej nie napisała?

Oczywiście, mogli hodować jakieś polle habbakuki albo nizinne cobbleworthy, które nie wymagają strzyżenia, ale to rzadkie rasy i każda rozsądna autorka z pewnością by o tym wspomniała.

No i scena w rozdziale piątym, kiedy Megs zostawiła owce i poszła z Rogerem zbierać orzechy… Przecież to bez sensu! Owce mogły powędrować dokądkolwiek, a oni byli naprawdę głupi, jeśli sądzili, że w czerwcu znajdą orzechy.

Przeczytała jeszcze kawałek i pomyślała: Och. Rozumiem. Hm. Ha. Czyli jednak wcale nie orzechy. W Kredzie takie rzeczy nazywa się szukaniem kukułczych gniazd.

Przerwała, by zejść na dół po nową świecę. Wróciła do łóżka, rozgrzała stopy i czytała dalej.

Czy Megs powinna wyjść za chmurnego, ciemnookiego Williama, który miał już dwie i pół krowy, czy ulec Rogerowi, który nazywał ją swoją dumną pięknością i najwyraźniej był złym człowiekiem, ponieważ dosiadał czarnego rumaka i nosił wąsik?

Ale dlaczego uważa, że musi wyjść za któregoś z nich? — zastanawiała się Tiffany. A poza tym zbyt wiele czasu marnuje na wymowne opieranie się o różne rzeczy i dąsanie się. Czy tam w ogóle nikt nie pracuje? A jeśli ona zawsze tak się ubiera, złapie jakieś przeziębienie.

Zadziwiające, co skłonni są znosić ci mężczyźni. Ale to pobudza do myślenia.

Zdmuchnęła świecę i wsunęła się łagodnie pod kołdrę, która była biała jak śnieg.


* * *

Śnieg pokrył Kredę. Padał wokół owiec, które na jego tle wydawały się brudnożółte. Przesłaniał gwiazdy, ale lśnił własnym blaskiem. Lepił się do okien domów i rozmywał pomarańczowe światło świec. Nigdy jednak nie zdoła zasypać zamku. Zamek wznosił się na kopcu, spory kawałek od wioski — kamienna wieża władająca chatami krytymi strzechą. Wioska wyglądała, jakby wyrosła z tej ziemi, ale zamek ją przybił. Mówił: Posiadam.

Roland w swoim pokoju pisał starannie. Nie zwracał uwagi na łomot za drzwiami.

Annagramma, Petulia, panna Spisek — listy Tiffany pełne były dziwnie brzmiących imion. Czasami próbował sobie te osoby wyobrazić i zastanawiał się, czy Tiffany ich nie wymyśliła. Cała ta sprawa z czarownictwem wydawała się nie taka, jak się spodziewał. Wydawała się…

— Słyszysz, niedobry chłopcze? — Głos ciotki Danuty brzmiał tryumfalnie. — Teraz drzwi są zakratowane także z tej strony! Ha! Sam wiesz, że to dla twojego dobra! Zostaniesz tam, dopóki nie zdecydujesz się przeprosić!

…raczej ciężką pracą. Szlachetną, to prawda: odwiedzaniem chorych i w ogóle, ale czasochłonną i nie bardzo magiczną. Słyszał o „tańczeniu bez tego, co pod spodem” i starał się sobie tego nie wyobrażać. Ale i tak chyba nic takiego się nie działo. Nawet loty na miotle wyglądały…

— I wiemy o twoim ukrytym przejściu, o tak! Jest już zamurowane! Nie będziesz więcej grał na nosie kuzynkom, które tak się dla ciebie starają!

…nieciekawie. Przerwał na chwilę, patrząc obojętnie na starannie ułożone obok łóżka stosy bochenków chleba i kiełbas. Dziś w nocy powinienem przynieść trochę cebuli, pomyślał. Generał Tacticus twierdzi, że cebule są niezrównane dla właściwego działania systemu trawiennego, jeśli nie można zdobyć świeżych owoców.

O czym tu napisać, o czym tu napisać?… Tak! Opowie jej o przyjęciu. Pojechał tam tylko dlatego, że ojciec — podczas jednej ze swych lepszych chwil — go o to poprosił. Należy utrzymywać dobre stosunki z sąsiadami, chociaż nie z krewnymi! Przyjemnie było opuścić zamek; mógł zostawić konia w stajni pana Gamely’ego, gdzie ciotkom nie przyszłoby do głowy go szukać. Tak, Tiffany na pewno chętnie poczyta o przyjęciu.

Ciotki znowu krzyczały, tym razem o zamknięciu na klucz drzwi do pokoju jego ojca. I zablokowały sekretne przejście… Czyli pozostał mu tylko obluzowany kamień za gobelinem w sąsiednim pokoju, chwiejny kamień posadzki, który pozwalał zeskoczyć do pokoju niżej, no i oczywiście łańcuch za oknem, dzięki któremu mógł się opuścić aż na ziemię. A na biurku, na książce generała Tacticusa, leżał pełny zestaw nowych, błyszczących zamkowych kluczy. Poprosił o nie pana Gamely’ego. Kowal był człowiekiem rozsądnym i dostrzegł sens wyświadczenia tej przysługi przyszłemu baronowi.

Roland będzie mógł wchodzić i wychodzić, niezależnie od tego, co wymyślą ciotki. Mogą dręczyć ojca, mogą wrzeszczeć, ile tylko zechcą, ale nigdy go nie pokonają.

Wiele można się nauczyć z książek.


* * *

Zimistrz się uczył. To praca trudna i powolna dla kogoś, kto ma mózg z lodu. Ale nauczył się o bałwanach. Lepiła je mniejsza odmiana ludzi. To było interesujące. Jeśli nie liczyć tych w spiczastych kapeluszach, ludzie tego większego rodzaju chyba go nie słyszeli. Wiedzieli, że niewidzialne istoty nie odzywają się do nich z pustej przestrzeni.

Ale ci mniejsi jeszcze nie odkryli, co jest niemożliwe.

W wielkim mieście stał wielki śniegowy bałwan.

Prawdę mówiąc, należałoby go nazwać raczej bałwanem błotnym. Technicznie rzecz biorąc, był to śnieg, ale zanim opadł na ziemię przez wielkomiejskie mgły, dymy i smog, był już szary z odcieniem żółci, a na chodniki trafiało to, co wyrzuciły z rynsztoków koła przejeżdżających wozów. W najlepszym razie był to bałwan w większości śniegowy. Jednak troje brudnych dzieciaków lepiło go, ponieważ lepienie czegoś, co można nazwać bałwanem, to rzecz, którą się robi. Nawet jeśli jest żółty.

Poradziły sobie jak najlepiej z tym, co udało im się znaleźć — dały mu dwa końskie jabłka jako oczy i zdechłego szczura zamiast nosa.

Wtedy właśnie bałwan przemówił — w ich głowach.

Mali ludzie, czemu to robicie?

Chłopiec, który mógł być starszym chłopcem, spojrzał na dziewczynkę, która mogła być starszą dziewczynką.

— Powiem, że to usłyszałem, jeśli ty też powiesz, że usłyszałaś. Dziewczynka była jeszcze dostatecznie mała, by nie pomyśleć:

„Bałwany nie mówią”, kiedy właśnie jeden z nich się odezwał. Wyjaśniła więc:

— Trzeba je umocować, żeby zrobić z ciebie bałwana.

Czy to czyni mnie człowiekiem?

— Nie, bo… — Zawahała się.

— Bo nie masz wnętrzności — oświadczyło trzecie dziecko.

Mogło być młodszym chłopcem albo młodszą dziewczynką, ale było kuliste pod licznymi warstwami odzieży, więc nie dało się tego określić. Miało różową wełnianą czapkę z pomponem, ale to też o niczym nie świadczy. Ktoś jednak się o nie troszczył, ponieważ wyhaftował P i L na jego rękawiczkach, F i T od frontu i z tyłu płaszczyka, G na górze czapki oraz prawdopodobnie D pod spodem gumowych butów. To oznaczało, że wprawdzie nie wiadomo, czym było, za to łatwo dało się poznać, czy stoi właściwym końcem do góry i w którą stronę patrzy.

Przejechał wóz, wyrzucając kolejną falę błota.

Wnętrzności? — powtórzył sekretny głos bałwana.

Zrobione ze specjalnego pyłu, tak! Ale jakiego?

— Z żelaza — odparł natychmiast być może starszy chłopiec. — Dość żelaza, żeby zrobić gwóźdź.

— A tak, rzeczywiście, tak to idzie — zgodziła się być może starsza dziewczynka. — No… „Żelaza tyle, by zrobić gwóźdź… Wody tyle, by utopić krowę…”.

— Psa — poprawił być może starszy chłopiec. — To było: „Wody dość, by utopić psa, siarki dość, by przegnać pchły”. I jeszcze „Trucizny dość, by zabić krowę”.

Co to jest? — zdziwił się zimistrz.

— To taka… dawna piosenka — odparł być może starszy chłopiec.

— Raczej coś w rodzaju wiersza — poprawiła go być może starsza dziewczynka. — Wszyscy go znają.

— Ma tytuł „To są rzeczy, które tworzą człowieka” — dodało dziecko, które stało właściwym końcem do góry.

Powiedzcie mi resztę! — zażądał zimistrz.

I powiedzieli mu na zachlapanym śnieżnym błotem chodniku — tyle, ile pamiętali.

Kiedy skończyli, być może starszy chłopiec zapytał z nadzieją:

— Czy jest jakaś szansa, że możemy z tobą polecieć?

Nie, odparł zimistrz. Muszę szukać rzeczy. Rzeczy, które tworzą człowieka.


* * *

Pewnego popołudnia, kiedy niebo już szarzało, ktoś zastukał gorączkowo do drzwi niani. Okazało się, że to Annagramma, która niemal przewróciła się do środka. Wyglądała strasznie i szczękała zębami.

Niania i Tiffany postawiły ją przed kominkiem, ale zaczęła mówić, zanim rozgrzały się jej zęby.

— Czczczaszszkkki — wymamrotała. No pięknie, pomyślała Tiffany.

— Co z nimi? — spytała, gdy niania Ogg wbiegła z kuchni z kubkiem gorącego kakao.

— Czczaszszki pppanny Sppisekk!

— Tak? Co z nimi?

Annagramma napiła się z kubka.

— Co z nimi zrobiłaś? — zapytała.

Kakao spływało jej po brodzie.

— Zakopałam.

— O nie… Dlaczego?

— To były czaszki. Nie można zostawiać czaszek na wierzchu.

Annagramma rozejrzała się nerwowo.

— W takim razie czy możesz mi pożyczyć łopatę?

— Annagrammo! Nie możesz rozkopywać grobu panny Spisek!

— Ale potrzebne mi czaszki! — upierała się Annagramma. — Tamtejsi ludzie… Całkiem jak za starych czasów! Własnoręcznie wybieliłam całą chatę! A wiesz, ile czasu zajmuje wybielenie czerni? I narzekali! Nie chcą mieć nic wspólnego z kryształoterapią! Mówią, że panna Spisek dawała im lepkie czarne lekarstwo, które smakowało obrzydliwie, ale działało! I stale pytają mnie o swoje głupie i drobne problemy, a ja nie mam pojęcia, o co im chodzi. Na dodatek dziś rano umarł jeden człowiek, a ja muszę go ułożyć i siedzieć przy nim przez całą noc. No wiesz, to jest takie… fuj…

Tiffany zerknęła na nianię Ogg, która siedziała w fotelu i paliła fajkę. Kiedy dostrzegła minę Tiffany, mrugnęła porozumiewawczo i wstała.

— Zostawię was teraz, dziewczęta, żebyście mogły porozmawiać. Dobrze?

— Dobrze, nianiu. I proszę, nie podsłuchuj pod drzwiami.

— Prywatną rozmowę? Cóż za pomysł! — obruszyła się niania, wychodząc do kuchni.

— Nie będzie słuchać? — upewniła się Annagramma. — Bo chyba umrę, jeśli pani Weatherwax się o tym dowie.

Tiffany westchnęła. Czy Annagramma w ogóle cokolwiek wie?

— Oczywiście, że będzie — odparła. — Jest czarownicą.

— Ale obiecała, że nie!

— Będzie podsłuchiwać, a potem uda, że nic nie wie. I nikomu nic nie powie. W końcu to jest jej chata.

Annagramma była wyraźnie zdesperowana.

— A we wtorek prawdopodobnie będę musiała iść odebrać poród gdzieś w dolinie! Przyszła jakaś starucha i gęgała mi o tym.

— Pewnie u pani Owslick — domyśliła się Tiffany. — Przecież zostawiłam ci notatki. Nie przeczytałaś ich?

— Sądzę, że pani Skorek je sprzątnęła — wyjaśniła Annagramma.

— Powinnaś je przejrzeć! Pisałam przez całą godzinę! — powiedziała Tiffany z wyrzutem. — Trzy kartki papieru! Ale uspokój się, co? Nie uczyłaś się akuszerstwa?

— Pani Skorek twierdzi, że poród jest zjawiskiem naturalnym i należy pozwolić naturze działać swoim trybem — oświadczyła Annagramma, a Tiffany była pewna, że usłyszała zza kuchennych drzwi pogardliwe parsknięcie. — Ale znam kojącą inkantację.

— No tak… na pewno pomoże.

— Pani Skorek uważa, że wiejskie kobiety wiedzą, jak się zachować — rzekła Annagramma z nadzieją. — Mówiła, że należy zaufać ich ludowej mądrości.

— No więc ta staruszka, która cię odwiedziła, to pani Obble, a ona posiada tylko prostą ludową ignorancję. Jeśli się na nią nie uważa, przykłada do ran gnijące liście. Pamiętaj, z tego, że kobieta nie ma zębów, nie wynika jeszcze, że jest mądra. To może znaczyć, że jest głupia już od bardzo dawna. Nie dopuszczaj jej w pobliże pani Owslick i jej dziecka. Poród i tak nie będzie łatwy.

— Znam bardzo dużo zaklęć, które pomagają…

— Nie! Żadnej magii! Tylko tyle, żeby stłumić ból! Na pewno to potrafisz…

— Tak, ale pani Skorek uważa…

— To czemu nie pójdziesz prosić o pomoc pani Skorek?

Annagramma wytrzeszczyła oczy. Ostatnie zdanie padło trochę głośniej, niż Tiffany zamierzała. A po chwili twarz Annagrammy wykrzywiła się w czymś, co ona sama uważała pewnie za przyjazny wyraz. Wyglądała jak trochę szalona.

— Hej, mam świetny pomysł! — zawołała rozpromieniona jak kryształ, który właśnie ma się rozpaść. — Może wrócisz do chaty i będziesz dla mnie pracować?

— Nie, mam co innego do roboty.

— Ale tak dobrze ci wychodzi wszystko, co brudzące, Tiffany. — Głos Annagrammy aż ociekał słodyczą. — Wydaje się, że przychodzi ci to całkiem naturalnie.

— Zaczęłam pomagać przy odbieraniu jagniąt, kiedy byłam jeszcze mała. To dlatego. Małe ręce lepiej potrafią wsunąć się do środka i rozplatać co trzeba.

Teraz Annagramma miała minę zaszczutego zwierzęcia — jak zawsze, kiedy stawała wobec czegoś, czego od razu nie rozumiała.

— Do środka owcy? To znaczy przez…

— Tak. Oczywiście.

— Rozplatać?

— Czasami jagnięta próbują się rodzić tyłem.

— Tyłem… — powtórzyła Annagramma słabym głosem.

— A bywa jeszcze gorzej, kiedy są dwojaczki.

— Dwojaczki… — I nagle Annagramma odezwała się pewniej, jakby znalazła błąd w wywodach Tiffany: — Widziałam bardzo dużo obrazków pasterzy i owiec, i nigdy na nich nic takiego nie było. Myślałam, że trzeba tylko… no, stać i patrzeć, jak owce jedzą trawę.

Zdarzały się takie chwile, kiedy wydawało się, że świat byłby lepszy, gdyby Annagramma oberwała czasami w ucho. Te głupie, bezmyślne zniewagi, absolutny brak zainteresowania kimkolwiek prócz niej samej, traktowanie wszystkich, jakby byli głusi i trochę tępi… Bywało, że w człowieku krew wrzała ze złości. Ale godził się z tym, bo niekiedy można było zajrzeć pod tę maskę. I była tam wystraszona, rozgorączkowana twarzyczka spoglądająca na świat jak królik na lisa, krzycząca na niego w nadziei, że sobie pójdzie i nie zrobi jej krzywdy. A na spotkaniu czarownic, które powinny być mądre, przekazano jej gospodarstwo, jakie byłoby trudnym zadaniem dla każdego.

To nie miało sensu.

Nie, to nie miało sensu.

— Tak zdarza się tylko przy trudnych porodach — wyjaśniła Tiffany. Myśli pędziły jej w głowie. — A to znaczy, że w ciemności, w deszczu i na zimnie. Malarzy jakoś nigdy nie ma wtedy w pobliżu. To doprawdy zadziwiające.

— Dlaczego tak na mnie patrzysz? — zaniepokoiła się Annagramma. — Jakby mnie tu wcale nie było!

Tiffany zamrugała. No dobrze, pomyślała. Jak powinnam rozwiązać tę sprawę?

— Wiesz co? Przyjdę i pomogę ci z tym układaniem zmarłego — obiecała bardzo spokojnie. — I pewnie mogę ci pomóc z panią Owslick. Można też poprosić Petulię, jest dobra. Ale czuwanie przy zwłokach musisz załatwić sama.

— Siedzieć przez całą noc przy kimś nieżywym? — Annagramma zadrżała.

— Weź książkę i poczytaj.

— Pewnie mogłabym wyrysować krąg ochronny dookoła krzesła…

— Nie — przerwała Tiffany. — Żadnej magii. Pani Skorek musiała ci przecież o tym mówić?

— Ale krąg ochronny…

— Ściąga uwagę. Coś może się zjawić, żeby sprawdzić, po co to narysowałaś. Nie przejmuj się, trzeba czuwać przy zmarłym tylko po to, żeby starzy ludzie byli zadowoleni…

— Eee… Kiedy mówiłaś, że coś może się pojawić…

— Co do czaszek — ciągnęła Tiffany — to zaczekaj chwilę. Poszła na górę i odszukała katalog Boffo, który ukryła w swojej starej walizce. Zwinęła go starannie, wróciła i wręczyła Annagrammie.

— Nie oglądaj tego teraz — powiedziała. — Zaczekaj, aż będziesz sama. Może podsunie ci jakieś pomysły. Przylecę do ciebie wieczorem, koło siódmej.

Kiedy Annagramma wyszła, Tiffany usiadła i zaczęła liczyć cichutko. Dotarła do pięciu, kiedy wkroczyła niania Ogg i zaczęła energicznie odkurzać kilka bibelotów. Dopiero po chwili spytała:

— Och, twoja przyjaciółka już sobie poszła?

— Myślisz, że jestem głupia?

Niania przestała udawać, że robi porządki.

— Nie wiem, o czym mówisz, bo przecież nic nie słyszałam. Ale gdybym słuchała, pomyślałabym, że nie masz co liczyć na podziękowania. Tak uważam.

— Babcia nie powinna się wtrącać — oświadczyła Tiffany.

— Nie powinna, tak? — Twarz niani nawet nie drgnęła.

— Nie jestem głupia, nianiu. Wiem, o co w tym chodziło.

— Wiesz, o co chodziło, tak? Sprytna dziewczyna. — Niania usiadła w fotelu. — A o co?

Sytuacja nie była prosta. Kiedy zwykle wesoła niania stawała się poważna, jak teraz, człowiek zaczynał się denerwować. Ale Tiffany nie ustąpiła.

— Nie mogłam wziąć tej chaty — powiedziała. — Pewnie, potrafię wykonywać większość zwykłych obowiązków, ale trzeba być starszym, by przejąć gospodarstwo. O pewnych sprawach ludzie nie chcą rozmawiać z kimś, kto ma trzynaście lat, nosi kapelusz czy nie. Ale babcia rozpowiedziała, że mnie zaproponuje, więc wszyscy widzieli w tym starcie między mną i Annagrammą. Wybrali ją, bo jest starsza i mądrze mówi. I teraz wszystko zaczyna się sypać. To nie jej wina, że uczyła się magii zamiast czarownictwa. Babcia chce tylko, żeby ona zawiodła, bo wtedy wszyscy zobaczą, że pani Skorek jest złą nauczycielką. A nie wydaje mi się, żeby to było słuszne.

— Na twoim miejscu nie spieszyłabym się tak ze zgadywaniem, czego chce Esme Weatherwax — rzekła niania Ogg. — Ale nie powiem ani słowa. Idź i pomóż przyjaciółce, jeśli chcesz, ale nadal będziesz pracować u mnie, zgoda? To uczciwe. Jak twoje stopy?

— Świetnie się czują, nianiu. Dziękuję, że zapytałaś.


* * *

Gdzieś w odległości stu mil mieszkał pan Fusel Johnson. Nic nie wiedział o niani Ogg ani o Tiffany. Właściwie to prawie nic nie wiedział o niczym oprócz zegarów i zegarków, których wytwarzaniem zarabiał na życie. Wiedział też, jak wybielić wapnem kuchnię — to dobra metoda, by uzyskać czysty biały kolor, nawet jeśli mieszanka jest trochę rzadka. Nie miał zatem pojęcia, dlaczego, zanim jeszcze zdążył dolać wody, kilka garści białego proszku wytrysnęło z wiadra, przez chwilę zawisło w powietrzu jak duch, a potem zniknęło w kominie. W końcu uznał, że to z powodu zbyt wielu trolli osiedlających się w okolicy. Nie było to specjalnie logiczne, ale takie wierzenia zwykle nie są logiczne.

A zimistrz pomyślał: Wapna dość, by zrobić człowieka.


* * *

Tę noc Tiffany przesiedziała z Annagrammą i starym panem Tissotem, tylko że on leżał, bo był martwy. Tiffany nigdy nie lubiła czuwania przy zmarłych, zresztą tego nie można lubić. Zawsze z ulgą witała moment, kiedy niebo stawało się szare i zaczynały śpiewać ptaki.

Czasami nocą pan Tissot wydawał ciche dźwięki. Tyle że naturalnie to nie był pan Tissot, który spotkał się ze Śmiercią wiele godzin temu, ale ciało, które za sobą zostawił, a te dźwięki tak naprawdę nie różniły się od dźwięków wydawanych przez stary dom, kiedy stygnie.

Ważne było, by o tym pamiętać około drugiej w nocy. A już wyjątkowo ważne, kiedy zamigotała świeca.

Annagramma chrapała. Nikt z takim małym nosem nie powinien być zdolny do tak głośnego chrapania. Przypominało łamanie desek. Jeśli jakieś złe duchy kręciły się tej nocy w pobliżu, chrapanie z pewnością je przepłoszyło.

Nie „gnh gnh gnh” było najgorsze, a Tiffany wytrzymałaby także „blooooorrrrt!”. Najgorsza była przerwa między nimi, kiedy „gnh gnh gnh” już ucichło, a jeszcze przed potężnym uwolnieniem „blooooorrrrt!”. Ta przerwa działała na nerwy. Nigdy nie była dwa razy taka sama. Czasami rozbrzmiewało „gnh gng gnh blooooorrrrt!”, jedno zaraz po drugim, a czasami cisza po „gnh gnh gnh” trwała tak długo, że Tiffany wstrzymywała oddech, czekając na „blooooorrrrt!”. Nie byłoby tak źle, gdyby Annagrammą trzymała się jednej długości przerwy. Czasami milkła zupełnie i błogosławiona cisza trwała aż do kolejnego festiwalu „blooooorrrrt!”, zwykle poprzedzanego cichym mlaskaniem wargami „mni mni”, gdy Annagrammą zmieniała pozycję na krześle.

Kim jesteś, Pani Kwiatów? Powinnaś teraz spać!

Głos był tak słaby, że Tiffany pewnie wcale by go nie usłyszała, gdyby nie czekała w napięciu na kolejne „gnh gnh gnh”. Wreszcie nadeszło:

Gnh gnh gnh!

Pokażę ci swój świat, Pani Kwiatów! Pozwól pokazać sobie wszystkie kolory lodu!

BLOOOOORRRRT!

Jakieś trzy czwarte Tiffany pomyślało: O nie! Czy mnie odnajdzie, kiedy odpowiem? Nie. Gdyby umiał mnie znaleźć, już by tu był. Dłoń mnie nie swędzi.

Pozostała ćwiartka myślała: Bóg albo boska istota przemawia do mnie i naprawdę czułabym się lepiej bez chrapiącej Annagrammy, uprzejmie dziękuję.

— Mówiłam już, że przepraszam — szepnęła w migotliwym blasku świecy. — Widziałam tę górę lodową. To bardzo… miło z twojej strony.

Zrobiłem ich o wiele więcej.

BLOOOOORRRRT!

Więcej gór lodowych, myślała Tiffany. Wielkich, ogromnych, zimnych, pływających gór, które wyglądają jak ja, a za sobą wloką mgłę i burze śnieżne. Ile statków się z nimi zderzy?

— Nie powinieneś robić sobie tylu kłopotów — szepnęła.

A teraz staję się silniejszy! Słucham i uczę się! Rozumiem ludzi!

Za oknem zaśpiewał drozd. Tiffany zdmuchnęła świecę i do pokoju wpełzło szare światło poranka.

Słucha i uczy się… Jak śnieżyca może coś rozumieć?

Tiffany, Pani Kwiatów! Tworzę z siebie człowieka!

Nastąpiły złożone stęknięcia, kiedy „gnh gnh gnh” i „blooooorrnt!” wpadły na siebie i Annagramma sama się zbudziła.

— Aaa… — powiedziała, przeciągnęła się i ziewnęła. Rozejrzała się. — No cóż, chyba wszystko dobrze poszło…

Tiffany wpatrywała się w ścianę. O co mu chodziło z tym tworzeniem z siebie człowieka? Przecież chyba…

— Nie zasnęłaś, Tiffany? — odezwała się Annagramma głosem, który sama uważała pewnie za żartobliwy. — Nawet na króciutką sekundę?

— Co? — Tiffany wciąż patrzyła na ścianę. — Aha… Nie, nie zasnęłam.

Ludzie na dole też się obudzili. Po chwili skrzypnęły schody, ktoś otworzył niskie drzwi i do pokoju wszedł mężczyzna w średnim wieku. Z zakłopotaniem wbijał wzrok w podłogę.

— Mama pyta, czy panie zjedzą śniadanie.

— Ależ nie, nie mogłybyśmy odbierać wam tych skromnych… — zaczęła Annagramma.

— Tak, proszę, będziemy wdzięczne — przerwała jej Tiffany, głośniej i szybciej.

Mężczyzna kiwnął głową i odszedł, zamykając za sobą drzwi. — Jak mogłaś! — oburzyła się Annagramma, kiedy ucichły jego kroki. — To przecież biedacy! Myślałam, że…

— Zamknij się, co? — burknęła Tiffany. — Zamknij się i obudź! To są prawdziwi ludzie. To nie jakiś rodzaj, boja wiem, idei! Teraz zejdziemy na dół, zjemy śniadanie, pochwalimy, że jest bardzo smaczne, a potem podziękujemy im i oni nam podziękują, i odejdziemy! A to będzie znaczyło, że każdy zrobił to, co właściwe, zgodnie ze zwyczajem, i to właśnie jest dla nich ważne. Poza tym nie uważaj ich za biednych, bo tutaj wszyscy są biedni. Ale nie aż tak biedni, żeby nie móc sobie pozwolić na zrobienie tego, co właściwe! To by dopiero była nędza!

Annagramma patrzyła na nią z otwartymi ustami.

— Uważaj, co teraz powiesz. — Tiffany oddychała ciężko. — A najlepiej już nic nie mów.

Na śniadanie były jajka na szynce. Zjedzono je w uprzejmym milczeniu. Potem, w takim samym milczeniu, tylko że już na zewnątrz, odleciały do tego, co ludzie pewnie już zawsze będą nazywać chatą panny Spisek.

Przed chatą kręcił się jakiś chłopiec. Gdy tylko wylądowały, podbiegł i wyrzucił z siebie gwałtownie:

— Pani Obble mówi, że dziecko się rodzi i obiecała, że dacie mi pensa za przyjście.

— Masz torbę, prawda? — Tiffany zwróciła się do Annagrammy.

— No tak. Dużo.

— Pytam o torbę wezwaniową. No wiesz, tę, co ją trzymasz przy drzwiach, a w środku jest wszystko, czego mogłabyś potrzebować, gdyby…

Zauważyła przerażoną twarz koleżanki.

— No dobrze, czyli nie masz torby. Jakoś sobie poradzimy. Daj mu pensa i ruszamy.

— Może wezwiemy kogoś do pomocy, na wypadek gdyby coś źle poszło? — zaproponowała Annagramma, kiedy już oderwały się od ziemi.

— My jesteśmy pomocą — odparła krótko Tiffany. — A że to twoje gospodarstwo, powierzam ci naprawdę ciężkie zadanie…

…polegające na zajmowaniu czymś pani Obble. Pani Obble nie była czarownicą, choć większość ją za taką uważała. Wyglądała jak czarownica — to znaczy wyglądała na kogoś, kto kupił wszystko z katalogu Boffo w dzień promocji na owłosione brodawki. Była też trochę obłąkana i nie powinno się jej dopuszczać bliżej niż na milę do dowolnej matki rodzącej swoje pierwsze dziecko, ponieważ bardzo skrupulatnie tłumaczyła im (a w każdym razie chichotała do nich), co może się nie udać, przy czym robiła to w sposób sugerujący, że się nie uda. Nie była zresztą złą pielęgniarką, kiedy tylko ktoś ją powstrzymał od przykładania na wszystko kompresów z gnijących liści.

Operacja przebiegła hałaśliwie i z pewną dozą zamieszania, ale wcale nie tak, jak przepowiadała pani Obble. Rezultatem był zdrowy noworodek płci męskiej. Zdrowy, bo Tiffany go przyjęła na świat. Annagramma nie umiała nawet trzymać dzieci, ale dobrze wyglądała w spiczastym kapeluszu, a że była wyraźnie starsza od Tiffany i mało co robiła, kobiety założyły, że ona tu dowodzi.

Tiffany zostawiła ją z dzieckiem — tym razem trzymanym właściwym końcem do góry — i wyruszyła w długi lot powrotny do Tir Nani Ogg. Wieczór był krystalicznie czysty, a wiatr podrywał z gałęzi kłujące kryształki lodu. Dlatego Tiffany zmęczyła się tą podróżą i bardzo zmarzła. Nie może przecież wiedzieć, gdzie jestem, powtarzała sobie, sunąc w mroku. I nie jest zbyt mądry. Zima musi się kiedyś skończyć, prawda?

Ehm… a jak? — zastanawiała się jej Druga Myśl. Panna Tyk mówiła, że po prostu musisz tam być, ale z całą pewnością musisz także coś robić.

Pewnie będę musiała chodzić po świecie bez butów, uznała Tiffany.

Wszędzie? — zastanawiała się Druga Myśl, gdy Tiffany skręciła, by wyminąć drzewo.

To pewnie tak jak być królową, podpowiedziała Trzecia Myśl. Królowa musi tylko siedzieć w pałacu, może czasem przejechać się wielką karetą i pomachać, a monarchia działa w całym wielkim królestwie.

Ale kiedy wymijała kolejne drzewa, starała się też unikać cichej, niepokojącej myśli, która przekradała się jej do głowy: Wcześniej czy później, tym czy innym sposobem, on cię znajdzie… I właściwie jak chce stworzyć z siebie człowieka?


* * *

Asystent poczmistrza Groat nie wierzył w lekarzy. Uważał, że sprowadzają choroby. Każdego ranka wsypywał sobie do skarpet siarkę i z dumą oświadczał, że dlatego nie przechorował ani jednego dnia. Może powodem było to, że z powodu zapachu niewielu ludzi chciało się do niego zbliżać. Coś się jednak zbliżyło — pewnego dnia, kiedy otwierał drzwi urzędu pocztowego, zerwał się wicher i przewiał mu skarpety do czysta[6].

Nikt nie słyszał głosu zimistrza:

— Siarki tyle, by zrobić człowieka!


* * *

Niania Ogg siedziała przy palenisku, kiedy weszła Tiffany, tupiąc, by strzepnąć z butów śnieg.

— Wyglądasz na przemarzniętą do kości — stwierdziła niania. — Przyda ci się kubek gorącego mleka z kropelką brandy.

— Tttakk — przyznała Tiffany, szczękając zębami.

— To przy okazji nalej i dla mnie… Nie, żartowałam. Ogrzej się, a ja przyniosę mleko.

Tiffany miała wrażenie, że stopy zmieniły jej się w bryły lodu. Uklękła przy ogniu i wyciągnęła rękę nad saganem. Gotował się przez cały czas.

Osiągnij właściwy stan umysłu i równowagę. Obejmij go dłońmi i skoncentruj się, skoncentruj na zamarzniętych butach…

Po chwili palce o nóg poczuły ciepło, a potem…

— Auć! — Tiffany cofnęła ręce i zaczęła ssać palec.

— Nie doprowadziłaś umysłu do właściwego stanu — odezwała się niania od drzwi.

— Wiesz, to trudne, kiedy mam za sobą ciężki dzień, mało spałam, a zimistrz ciągle mnie szuka — burknęła gniewnie Tiffany.

— Ognia to nie obchodzi. — Niania wzruszyła ramionami. — Jest już gorące mleko.

Świat wydawał się lepszy, kiedy Tiffany już było ciepło. Zastanawiała się, ile brandy dolała jej niania do mleka. Niania przyniosła też kubek dla siebie i pewnie dolała sobie trochę mleka do brandy.

— Prawda, jak jest miło i przyjemnie? — odezwała się niania po chwili.

— Czy to będzie rozmowa o seksie? — zapytała Tiffany.

— A ktoś mówił, że będziemy o nim rozmawiać? — zdziwiła się niania z niewinną miną.

— Mam takie przeczucie — odparła Tiffany. — I wiem, skąd się biorą dzieci, pani Ogg.

— To mnie cieszy.

— Wiem też, jak tam trafiają. Wychowałam się na farmie i mam starsze siostry.

— Widzę, że jesteś całkiem dobrze przygotowana do życia — stwierdziła niania. — Pewnie niewiele nowego mogę ci już powiedzieć. No i nigdy żaden bóg nie zwrócił na mnie uwagi. Pochlebia ci to, prawda?

— Nie. — Tiffany spojrzała na uśmiech niani. — No… trochę — przyznała.

— I boisz się go? — Tak.

— Wiesz, ten biedak jeszcze nie do końca zrozumiał, co się dzieje. Zaczął nieźle z tymi lodowymi różami i całą resztą, ale potem chciał ci pokazać muskuły. Typowe. Ale nie powinnaś się go obawiać. To on powinien bać się ciebie.

— Dlaczego? Bo udaję, że jestem Panią Kwiatów?

— Bo jesteś dziewczyną! Marna to perspektywa, jeśli sprytna dziewczyna nie potrafi sobie owinąć chłopaka dookoła małego paluszka. Zadurzył się w tobie. Jednym słowem możesz zmienić jego życie w udrękę. Kiedy byłam młoda, pewien młody człowiek chciał się rzucić z mostu w Lancre, bo odrzuciłam jego zaloty.

— Tak? I co się stało?

— Wycofałam to odrzucenie. Wiesz, tak pięknie wyglądał, stojąc na moście, a ja pomyślałam: Jaki ma śliczny tyłeczek, nie ma co. — Niania usiadła wygodniej. — A pomyśl o biednym starym Greebo. Mógłby walczyć z każdym, ale ta biała kotka Esme skoczyła na niego i teraz biedaczysko nie wejdzie do pokoju, jeśli przedtem nie wyjrzy zza drzwi i nie sprawdzi, czy jej tu nie ma. A jaki przy tym ma pyszczek… Cały pomarszczony. Pewnie, mógłby rozerwać ją na kawałki jednym pazurem, ale teraz nie potrafi, bo zawróciła mu w głowie.

— Nie chcesz chyba powiedzieć, że powinnam zdrapać zimistrzowi twarz?

— Nie, nie musisz być aż tak brutalna. Daj mu trochę nadziei. Bądź łagodna, ale stanowcza…

— On chce się ze mną ożenić!

— No i dobrze.

— Dobrze?

— To znaczy, że zależy mu na przyjaznych kontaktach. Nie mów tak, nie mów nie. Zachowuj się jak królowa. Musi się nauczyć, żeby okazywać ci szacunek. Co robisz?

— Zapisuję to sobie — odparła Tiffany, pisząc w swoim dzienniku.

— Nie musisz nic zapisywać, kochanie — zapewniła ją niania. — To już jest zapisane gdzieś w tobie. Myślę, że na stronie, której jeszcze nie czytałaś. Co mi przypomina… Przyszły, kiedy cię nie było. — Spomiędzy poduszek fotela wyjęła dwie koperty. — Mój chłopak Shawn jest listonoszem, więc wiedział, że się przeprowadziłaś.

Tiffany niemal jej te koperty wyrwała. Dwa listy!

— Lubisz go, prawda? Tego twojego młodego człowieka z zamku?

— To przyjaciel, który do mnie pisuje — odparła Tiffany z godnością.

— Doskonale. Takiej właśnie miny i głosu potrzebujesz, kiedy rozmawiasz z zimistrzem. — Niania była zachwycona. — Za kogo on się uważa, że ośmiela się do ciebie odzywać? Tak się to robi!

— Przeczytam je w swoim pokoju.

Niania kiwnęła głową.

— Jedna z dziewcząt przygotowała świetną potrawkę — powiedziała. (Znana była z tego, że nigdy nie pamięta imion swoich synowych.) — Twoja porcja czeka w piekarniku. Ja idę do pubu. Jutro ruszamy wcześnie.


* * *

Sama w swoim pokoju, Tiffany przeczytała pierwszy list.

Dla nieuzbrojonego oka w Kredzie nie działo się wiele. Region unikał Historii. Był okolicą drobnych zdarzeń. Tiffany lubiła o nich czytać.

Drugi list był całkiem podobny do pierwszego — aż do fragmentu o balu. Roland poszedł na bal! Bal w rezydencji lorda Divera, sąsiada! Tańczył z jego córką, która miała na imię Iodyna, ponieważ lord Diver uznał, że to ładne imię dla dziewczynki! Trzy tańce! I lody! A Iodyna pokazała mu swoje akwarele!

Jak może pisać jej o tym tak po prostu?!!!

Oczy Tiffany przesuwały się dalej, na zwykłe wieści o złej pogodzie i co się stało starej Aggie w nogę, ale słowa nie trafiały do umysłu, gdyż głowa płonęła.

Za kogo on się uważa, że tańczy z inną dziewczyną?

Ty przecież tańczyłaś z zimistrzem, przypomniała jej Trzecia Myśl.

No dobrze, ale te akwarele…

Zimistrz pokazał ci płatki śniegu.

Ale ja chciałam tylko być uprzejma.

Może on też był tylko uprzejmy.

No dobrze, ale ja znam te jego ciotki, myślała wściekła Tiffany. Nigdy mnie nie lubiły, bo jestem tylko dziewuchą z farmy! Za to lord Diver jest bardzo bogaty, a ta córka to jego jedyne dziecko! One intrygują!

Jak on może tak sobie siedzieć i pisać, jak gdyby zjedzenie lodów z inną dziewczyną było czymś zupełnie zwyczajnym! To jest równie okropne, a przynajmniej dość okropne!

Co do oglądania akwareli…

On jest tylko chłopakiem, do którego akurat pisujesz, zaznaczyła Trzecia Myśl.

No, niby…

Niby co? — nie ustępowała Trzecia Myśl. Zaczynała już działać Tiffany na nerwy. Własny mózg powinien mieć choć tyle przyzwoitości, żeby stawać po jej stronie!

Po prostu „No, niby…” i już, jasne? — pomyślała gniewnie.

Nie zachowujesz się rozsądnie.

Doprawdy? No więc byłam rozsądna przez cały dzień! Byłam rozsądna przez lata! I należy mi się pięć minut nierozsądnej wściekłości, prawda?

Na dole w kuchni czeka potrawka, a ty nie jadłaś nic od Śniadania. Lepiej się poczujesz, kiedy coś zjesz.

Jak mogę jeść jakąś potrawkę, kiedy ludzie oglądają akwarele? Jak śmiał oglądać te akwarele!

Jednak jej Trzecia Myśl miała rację — co nie znaczy, że dzięki kolacji poprawi jej się nastrój. Ale jeśli już ma być gniewna i nieszczęśliwa, równie dobrze może taka być z pełnym żołądkiem.

Zeszła na dół i znalazła w piekarniku potrawkę. Pachniała smakowicie. Tylko to co najlepsze dla naszej kochanej mamusi.

Szarpnęła szufladę ze sztućcami, żeby wyjąć łyżkę. Szuflada się zacięła. Tiffany potrząsnęła nią, pociągnęła i zaklęła kilka razy, ale ona nadal nie chciała się otworzyć.

— Tak, rób tak dalej — odezwał się głos za plecami Tiffany. — Zobaczysz, że to pomaga. Nie bądź rozsądna, nie wsuwaj tam ręki, żeby ostrożnie przesunąć to, co blokuje. Szarpać i przeklinać, to najlepszy sposób!

Tiffany odwróciła się.

Przy kuchennym stole stała chuda, zmęczona kobieta. Była owinięta czymś, co wyglądało jak prześcieradło, i paliła papierosa. Tiffany nie widziała jeszcze kobiety palącej papierosy, a już zwłaszcza takie, które jarzą się czerwonym płomieniem i strzelają iskrami.

— Co robisz w kuchni pani Ogg? — zapytała groźnie.

Kobieta wyglądała na zdziwioną.

— Słyszysz mnie? — spytała. — I widzisz?

— Tak! — warknęła Tiffany. — A to jest pomieszczenie, gdzie się przygotowuje żywność.

— Nie powinnaś być w stanie mnie zobaczyć!

— Przecież na ciebie patrzę!

— Zaczekaj chwilę… — Kobieta zmarszczyła czoło. — Nie jesteś tylko człowiekiem, prawda? — Przez moment zezowała dziwacznie. — Ach, jesteś nią… Mam rację? Nową Latem?

— Mniejsza o mnie, ale kim ty jesteś? Poza tym to był tylko jeden taniec.

— Anoia, bogini Rzeczy, które Utykają w Szufladach — przedstawiła się kobieta. — Miło cię poznać.

Zaciągnęła się płonącym papierosem. Kilka iskier spadło na podłogę, ale chyba nie wyrządziły żadnej szkody.

— Istnieje bogini tylko od tego? — zdziwiła się Tiffany.

— Wiesz, znajduję też korkociągi i różne drobiazgi, które wtoczyły się pod meble — odparła lekceważąco Anoia. — Czasami również te, które gubią się pod poduszkami kanapy. Chcą, żebym się zajęła zaciętymi zamkami błyskawicznymi, ale jeszcze się zastanawiam. Jednak przede wszystkim manifestuję się, kiedy ludzie szarpią zaciętymi szufladami i wzywają bogów. — Dmuchnęła dymem. — Masz może herbatę?

— Ale ja nikogo nie wzywałam!

— Wzywałaś. — Anoia wypuściła nowe iskry. — Klęłaś. Wcześniej czy później każde przekleństwo staje się modlitwą. — Machnęła ręką, w której nie trzymała papierosa, i w szufladzie coś brzęknęło. — Teraz już w porządku. To była krajarka do jajek. Każdy taką ma, ale nikt nie wie dlaczego. Czy ktokolwiek na świecie wyszedł któregoś dnia z domu i świadomie kupił krajarkę do jajek? Nie sądzę. Tiffany sprawdziła szufladę — wysunęła się bez oporu.

— A ta herbata? — Anoia usiadła.

Tiffany nastawiła czajnik.

— Wiesz o mnie? — spytała.

— O tak. Minęło już sporo czasu, odkąd jakiś bóg zakochał się w śmiertelniczce. Wszyscy chcą zobaczyć, jak to się skończy.

— Zakochał się?

— No tak.

— I chcesz powiedzieć, że bogowie się przyglądają?

— Oczywiście. Większość z tych potężnych nic więcej ostatnio nie robi! A na mnie chcą zwalić zamki błyskawiczne, chociaż przy tej pogodzie ręce mi grabieją.

Tiffany zerknęła na sufit, w tej chwili przesłonięty dymem.

— Patrzą przez cały czas? — upewniła się ze zgrozą.

— Słyszałam, że budzisz większą ciekawość niż wojna w Klatchistanie, a była całkiem popularna. — Wyciągnęła do przodu poczerwieniałe dłonie. — Patrz, odmrożenia. Ale ich to nie obchodzi, naturalnie.

— Nawet kiedy… kiedy się myję?

Bogini parsknęła złośliwym śmiechem.

— Tak. I mogą widzieć w ciemności. Lepiej o tym nie myśleć.

Tiffany znowu popatrzyła na sufit. Miała nadzieję, że jakoś zdoła dzisiaj wziąć kąpiel.

— Spróbuję — rzekła ponuro. I dodała: — Czy to… trudne być boginią?

— Miewa swoje dobre strony. — Anoia wstała. Łokieć ręki z papierosem oparła o dłoń drugiej, trzymając płonącą, roziskrzoną rurkę tuż przy twarzy. Zaciągnęła się mocno, uniosła głowę i wypuściła chmurę dymu, która dołączyła do smogu pod sufitem. Iskry spadły jak deszcz. — Niedługo zajmuję się szufladami. Kiedyś byłam boginią wulkanów.

— Naprawdę? — powiedziała Tiffany. — Nigdy bym się nie domyśliła.

— O tak. To była przyjemna praca, jeśli nie liczyć wrzasków — westchnęła Anoia. — Ha! A bóg sztormów zawsze polewał deszczem moją lawę — dodała z goryczą. — Tacy są mężczyźni. Leją deszcz na twoją lawę.

— I oglądają akwarele — powiedziała Tiffany.

Anoia zmrużyła oczy.

— Akwarele kogoś innego?

— Tak!

— Mężczyźni… wszyscy są tacy sami — stwierdziła Anoia. — Posłuchaj mojej rady, moja droga, i pokaż drzwi panu zimistrzowi. To w końcu tylko żywiołak.

Tiffany zerknęła na drzwi.

— Niech się pakuje, moja droga — mówiła dalej bogini. — Wyrzuć go na ulicę i wymień zamki. Niech będzie tu lato przez cały rok, jak w ciepłych krajach. Wszędzie winne grona, co ty na to? Kokosy na każdym drzewie! Ha, kiedy robiłam jeszcze w wulkanach, zajadałam się mango. I całusa na pożegnanie całemu śniegowi, mgle i błocku. Dostałaś już tę zabawkę?

— Zabawkę? — zaniepokoiła się Tiffany.

— Myślę, że się pojawi — uznała Anoia. — Podobno trzeba z nią uważać… Oj, słyszę grzechot, muszę lecieć, nie martw się, nie powiem mu, gdzie jesteś…

I zniknęła. Dym także.

Nie wiedząc, co dalej robić, Tiffany nałożyła sobie i zjadła solidną porcję mięsa i jarzyn. Czyli… potrafi teraz zobaczyć bogów? A oni o niej wiedzą? I każdy nagle chciał jej udzielać rad…

To nie jest dobry pomysł, zwracać na siebie uwagę tych na górze, jak powtarzał jej ojciec.

Ale to jednak imponujące. Zakochany w niej, tak? I wszystkim opowiada? Ale naprawdę jest tylko żywiołakiem, wcale nie prawdziwym bogiem. Potrafi tylko przesuwać wodę i wiatr.

Mimo to… ha! Są tacy, za którymi biegają żywiołaki. O tak! I co wy na to? Jeśli niektórzy ludzie są tak głupi, że tańczą sobie z dziewczętami, które malują akwarele, by uczciwych mężczyzn powieść do Zguby, to ona też może być wyniosła wobec ludzi, którzy są prawie bogami. Powinna wspomnieć o tym w liście, tylko że oczywiście teraz nie będzie już do niego pisać. Ha!


* * *

O kilka mil dalej stara matula Blackcap, która robiła własne mydło ze zwierzęcego tłuszczu i ługu uzyskiwanego z roślinnego popiołu, poczuła, jak coś wyrywa jej z dłoni kostkę mydła akurat w chwili, gdy zamierzała wygotować pościel. Woda w kotle zamarzła.

Była czarownicą, więc powiedziała natychmiast:

— Jakiś dziwny złodziejaszek tu krąży.

A zimistrz rzekł:

— Ługu tyle, by zrobić człowieka.

Загрузка...