John Faa zdecydował wraz z innymi mężczyznami, że udadzą się do Trollesundu, głównego portu Laponii. W mieście miały swój Konsulat czarownice, a cygański król wiedział, że bez ich pomocy – a przynajmniej przyjaznej neutralności – nie uda się uratować porwanych dzieci.
Przedstawił swój pomysł Lyrze i Ojcu Coramowi nazajutrz, kiedy choroba morska dziewczynki nieco ustąpiła. Tego dnia słońce świeciło jaskrawo, zielone fale roztrzaskiwały się o dziób statku, a potem cofały, pozostawiając po sobie białe strumienie piany. Lyra wyszła na pokład – dmuchała bryza, a jak okiem sięgnąć morze kołysało się i połyskiwało światłem – i poczuła jedynie niewielkie mdłości. Pantalaimon już wcześniej odkrył, jak przyjemny jest żywot morskich ptaków i zmienił się najpierw w mewę, potem w petrela burzowego; Lyra była więc zbyt zaabsorbowana obserwowaniem ślizgającego się po falach radosnego dajmona, aby zastanawiać się nad własnymi cierpieniami szczura lądowego.
John Faa, Ojciec Coram oraz dwóch czy trzech innych Cyganów siedziało na rufie statku i, grzejąc się w mocnym słońcu, rozmyślało nad następnymi decyzjami
– Zdaje się, że Ojciec Coram zna lapońskie czarownice – odezwał się John Faa. – A jeśli się nie mylę, któraś nawet ma wobec niego pewne zobowiązania.
– Zgadza się, Johnie – przytaknął Ojciec Coram. – Było to wprawdzie przed czterdziestoma laty, ale cóż to znaczy dla czarownicy. Niektóre z nich żyją wielokrotnie dłużej.
– Jakie to zobowiązanie, Ojcze Coramie? – spytaj Adam Stefański, mężczyzna odpowiedzialny za grupę bojową.
– Uratowałem życie pewnej czarownicy – wyjaśnił Ojciec Coram. – Zauważyłem kiedyś, jak spadała, zraniona przez ścigającego ją wielkiego czerwonego ptaka. Nigdy przedtem takiego nie widziałem. Czarownica wpadła w bagno, popłynąłem więc jej poszukać. Gdy ją znalazłem, topiła się. Wciągnąłem ją na pokład mojej łodzi i zastrzeliłem napastnika, który niestety wpadł do wody. Przypominał ptaki z gatunku bąków, tyle że był ogniście czerwony.
Mężczyźni byli przejęci opowieścią Ojca Corama.
– A kiedy wciągnąłem czarownicę do łodzi – opowiadał starzec – przeżyłem ogromny wstrząs, ponieważ ta młoda kobieta nie posiadała dajmona.
Było to równie niezwykłe, jak gdyby powiedział: „Kobieta nie miała głowy”, i wszyscy byli zaszokowani jego słowami. Zadrżeli, a ich dajmony jeżyły się, otrząsały albo skrzekliwie krakały i ludzie musieli je uspokajać. Pantalaimon przytulił się do piersi Lyry; ich serca zabiły zgodnym rytmem.
– Tak mi się przynajmniej zdawało – dodał Ojciec Coram. – Ponieważ spadła z nieba, byłem niemal pewny, że jest czarownicą. Wyglądała dokładnie tak samo jak każda młoda kobieta, tyle że była szczuplejsza i ładniejsza niż większość kobiet, jednak brak dajmona stanowił dla mnie przykrą niespodziankę.
– Czy to znaczy, że czarownice w ogóle nie mają dajmonów? – zapytał inny mężczyzna, nazwiskiem Michael Canzona.
– Przypuszczam, że ich dajmony są niewidzialne – twierdził Adam Stefański. – Może był tam przez cały czas a Ojciec Coram po prostu go nie widział.
– Nie, nie masz racji, Adamie – odrzekł starzec. – Wcale go tam nie było. Czarownice po prostu posiadają moc, która pozwala im oddalać się od własnych dajmonów na o wiele większą odległość, niż udałoby się to nam, ludziom. Jeśli trzeba, mogą wysłać dajmony daleko w każdym kierunku – w chmury albo głęboko w ocean. A ta czarownica, którą uratowałem, była u mnie już ponad godzinę, kiedy jej dajmon w końcu wrócił. Przybył oczywiście dlatego, że poczuł jej strach i ból. Poza tym sądzę, chociaż nigdy tego nie potwierdziła, że wielki czerwony ptak, który ją ścigał i którego zastrzeliłem, był dajmonem innej wiedźmy. Boże! Zadrżałem na samą myśl o tym. Gdybym wiedział, powstrzymałbym moją dłoń, jednak niestety stało się. W każdym razie nie mogło być cienia wątpliwości, że uratowałem czarownicy życie. Wiedziała o tym i dlatego oświadczyła, że jeśli kiedykolwiek będę potrzebował pomocy, mogę ją wezwać. Jakiś czas później pomogła mi, kiedy Skraelingowie postrzelili mnie zatrutą strzałą. Łączyły nas także inne sprawy… Nie widziałem jej od wielu lat, ale na pewno mnie pamięta.
– Czy ona mieszka w Trollesundzie?
– Nie, nie. Czarownice mieszkają w lasach i w tundrze. Nie można ich spotkać w portach morskich wśród kobiet i mężczyzn. Ich natura każe im przebywać w miejscach trudno dostępnych. W Trollesundzie mają jednakże konsula, który z pewnością przekaże każdą wiadomość.
Lyra pragnęła dowiedzieć się więcej o czarownicach ale mężczyźni zaczęli teraz rozmawiać o paliwie i zapasach, toteż zniecierpliwiła się i poszła zwiedzić pozostałą część statku. Wędrowała po pokładzie ku dziobowi i wkrótce zawarła znajomość z jednym ze starych marynarzy, prztykając w niego pestkami, które zostawiła sobie ze zjedzonego po śniadaniu jabłka. Mężczyzna miał na imię Jerry. Był mocno zbudowany i z natury raczej spokojny, a kiedy obrzucił Lyrę przekleństwami a ona odwzajemniła się tym samym, zostali wielkimi przyjaciółmi. Dzięki opiece i radom marynarza dziewczynka uświadomiła sobie, że praca zapobiega morskiej chorobie i że nawet takie zajęcie jak szorowanie pokładu może dawać satysfakcję, jeśli wykonuje się je na sposób prawdziwie marynarski. Bardzo się przejęła tym „marynarskim sposobem”, toteż później złożyła po marynarsku koce na swojej koi i włożyła dobytek do szafki; na określenie wykonywanych przez siebie czynności zaczęła też używać słowa „sztautować” zamiast „sprzątać”.
Po dwóch dniach na morzu Lyra uznała, że jest stworzona do takiego życia. Poznała już statek od maszynowni po mostek i wkrótce była po imieniu z całą załogą. Raz kapitan Rokeby zgodził się, by dała sygnał holenderskiej fregacie – uczyniła to, pociągając dźwigienkę gwizdka parowego, kucharzowi pomogła mieszać śliwkowy budyń, a jedynie ostry zakaz Johna Faa powstrzymał ją przed wspięciem się na fokmaszt, by obejrzeć horyzont z bocianiego gniazda.
Przez cały czas płynęli na północ i z każdym dniem robiło się chłodniej. Przetrząsnęli ładownie statku w poszukiwaniu nieprzemakalnego płaszcza, który po zmniejszeniu pasowałby na dziewczynkę, a Jerry pokazał swej małej przyjaciółce, jak szyć; była to sztuka, której Lyra uczyła się chętnie, mimo że pogardzała nią w Jordanie, lekceważąc wskazówki pani Lonsdale. Marynarz pomógł jej uszyć nieprzemakalny woreczek na aletheiometr, który nosiła przypasany wokół talii, na wypadek, jak mówiła, gdyby wpadła do morza. Skoro tylko umieściła w bezpiecznym miejscu powierzony jej opiece przyrząd, mogła stać na pokładzie w nieprzemakalnym płaszczu i, trzymając się kurczowo balustrady, wystawiać na ukłucia igiełek pyłu wodnego, rozpryskiwanych nad dziobem fal. Od czasu do czasu odczuwała jeszcze objawy morskiej choroby, zwłaszcza kiedy wzmagał się wiatr i statek zanurzał się ciężko lub przeskakiwał ponad grzywami szarozielonych fal. Zadaniem Pantalaimona było wówczas odrywać swoją właścicielkę od myśli o mdłościach – zmieniał się więc w petrela burzowego i ślizgał po falach, a Lyra odczuwała jego bezgraniczną radość z pokonywania pędu wiatru i wody i zapominała o chorobie. Czasem jej dajmon próbował nawet zmieniać się w rybę, a pewnego razu przyłączył się do stada delfinów, ku ich zaskoczeniu i radości. Lyra stała, drżąc, na pokładzie dziobowym i śmiała się zachwycona, kiedy jej ukochany Pantalaimon, lśniący i zwinny, wyskoczył z wody z połową tuzina innych chyżych, szarych kształtów. Była to przyjemność, ale nie bezgraniczna, ponieważ łączyła się z bólem i strachem. Przypuśćmy, myślała, że pragnienie zostania delfinem będzie większe niż miłość do niej. Co wtedy?
Jej przyjaciel marynarz znajdował się akurat w pobliżu i przerwał rozkładanie brezentowego przykrycia przedniego włazu, aby spojrzeć na dajmona dziewczynki, który ślizgał się po falach i skakał wraz z delfinami. Jego własna dajmona w postaci mewy siedziała na kabestanie z głową wsuniętą pod skrzydło. Jerry w mig pojął, co czuje Lyra.
– Pamiętam – odezwał się – że kiedy po raz pierwszy znalazłem się na morzu, byłem bardzo młodym chłopakiem i moja Belisaria nie ukształtowała się jeszcze w jednej formie; uwielbiała wówczas być morświnem i bałem się, że pozostanie w tej postaci. Na moim pierwszym statku pływał pewien stary marynarz, który nigdy nie mógł schodzić na brzeg, jako że jego dajmona miała postać delfina i nie mogła żyć na lądzie. Był to znakomity żeglarz, najlepszy nawigator, jakiego kiedykolwiek znałem, i mógł zrobić majątek na rybołówstwie… Nie był jednak w pełni szczęśliwy, w końcu umarł i został pochowany w morzu.
– Dlaczego dajmony muszą przybierać jedną postać? – spytała Lyra. – Chciałabym, aby Pantalaimon zawsze mógł się zmieniać. Tak jak teraz.
– Ach, dajmony zawsze ostatecznie przybierają jeden kształt. Jest to związane z dorastaniem. Nadejdzie czas, kiedy zmęczą cię jego zmiany i zapragniesz, by się ustabilizował.
– Nigdy tego nie zechcę!
– Ależ tak, zechcesz. Tak jak wszystkie dziewczęta, w końcu zapragniesz dorosnąć. Cóż, powiem ci, że ukształtowana forma ma również pewne zalety.
– Jakie?
– Na przykład wiedzę o sobie. Popatrz na starą Belarię. Jest mewą, a to oznacza, że ja również jestem w pewnym sensie mewą. Nie mam dostojnego wyglądu, nie jestem wspaniały ani piękny, ale jestem mocnym starym facetem; potrafię przetrwać wszędzie i zawsze znajdę sobie trochę jedzenia i towarzystwo. Warto wiedzieć o sobie takie rzeczy. Kiedy twój dajmon się ukształtuje, również dowiesz się wiele o sobie.
– A jeśli dajmon ukształtuje się w jakiejś postaci, która się nie spodoba właścicielowi?
– Hm, w takim przypadku człowiek może być niezadowolony, prawda? Jest wiele osób, które chciałyby mieć dajmona-lwa, a w końcu trafia im się pudel. I póki nie nauczą się cieszyć z tego, kim są, będą się denerwować Ale to są jałowe uczucia.
Jednak nawet po tej rozmowie Lyra była przekonana, że nigdy nie dorośnie.
Pewnego poranka w powietrzu pojawił się inny zapach i statek zaczął się poruszać inaczej – zamiast zanurzać się i wynurzać, energicznie kołysał się z boku na bok. Lyra znalazła się na pokładzie niemal w minutę po przebudzeniu i chciwie wpatrywała się w ląd: ponieważ od dawna widziała wokół tylko wodę, widok ten wydał jej się niezwykły. Mimo że byli na morzu jedynie kilka dni, Lyra miała wrażenie, że płynęli wiele miesięcy. Przed statkiem wyrosła góra o zielonych stokach i ośnieżonym wierzchołku, u podnóża której leżało małe miasto i port. Dziewczynka dostrzegła drewniane domy o stromych dachach, wieżę kaplicy, dźwigi w porcie oraz chmary kołujących i krzyczących rybitw. Pachniało rybami, chociaż z tym aromatem mieszały się także zapachy lądowe: sosnowej żywicy, ziemi, zwierzęcego piżma oraz czegoś chłodnego, czystego i orzeźwiającego, może śniegu. Wszystko to składało się na zapach Północy.
Wokół statku baraszkowały foki, wystawiając ponad wodę zabawne pyski, po czym bez jednego plusku zanurzały się ponownie. Wiatr, który porywał kropelki wody ze spienionych fal, był straszliwie zimny i smagał ciało Lyry, przenikając nawet przez płaszcz z wilczej skóry. Dziewczynce z zimna zesztywniały dłonie i zdrętwiała twarz. Pantalaimon przybrał wprawdzie postać gronostaja i ogrzewał jej szyję, ale i tak było za zimno, aby pozostawać na zewnątrz bez ruchu, toteż Lyra po kilku minutach musiała porzucić obserwowanie fok. Zeszła pod pokład, zjadła owsiankę na śniadanie i wyglądała przez iluminator w salonie. W porcie woda była spokojna, a kiedy podpływali do mocnego falochronu, Lyra poczuła się nieswojo z powodu długotrwałego braku ruchu. Wraz z Pantalaimonem obserwowała, jak statek powoli i ociężale posuwa się ku nabrzeżu. Podczas następnej godziny donośny warkot silnika przeszedł w cichy, przytłumiony i słychać było głosy wykrzykujące polecenia lub pytania. Wreszcie rzucono liny, opuszczono schodnie i otwarto włazy.
– Chodź, Lyro – powiedział Ojciec Coram. – Wszystko już masz spakowane?
Cały jej dobytek został spakowany w czasie, gdy dziewczynka obserwowała ląd. Teraz musiała jedynie pobiec do kabiny i wziąć torbę. Była gotowa.
Po zejściu na ląd razem z Ojcem Coramem miała odwiedzić dom Konsula Czarownic. Odnalezienie go nie zajęło im dużo czasu, bo miasteczko wokół portu było niewielkie; a podobnej wielkości jak dom Konsula były jedynie dwa budynki – kaplica i siedziba Gubernatora. Konsul Czarownic mieszkał w pomalowanym na zielono drewnianym domu, który widać było z morskiego brzegu, a kiedy zadzwonili do drzwi, głośne brzęczenie dzwonka rozległo się na całej cichej ulicy.
Służący wskazał im drogę do małego saloniku i podał kawę, a po niedługim czasie przyszedł ich powitać Konsul; tęgi mężczyzna nazwiskiem Martin Lanselius. Miał rumianą twarz i był ubrany w klasyczny, czarny garnitur. Jego dajmoną był mały wąż o barwie równie głębokiej i olśniewającej zieleni jak oczy jej właściciela, które stanowiły zresztą jedyny szczegół łączący mężczyznę z czarownicami. Tak przynajmniej sądziła Lyra, choć niewiele wiedziała o lapońskich czarownicach.
– W czym mogę panu pomóc, Ojcze Coramie? – spytał Konsul.
– Chodzi o dwie sprawy, doktorze Lanselius. Po pierwsze, pragnę się pilnie skontaktować z pewną dama, którą spotkałem wiele lat temu w bagiennej części Wschodniej Anglii. Jej nazwisko brzmi Serafina Pekkala.
Doktor Lanselius zanotował nazwisko srebrnym ołówkiem.
– Jak dawno temu miało miejsce to spotkanie? – spytał.
– To musiało być ze czterdzieści lat temu. Ale sądzę, że mnie pamięta.
– A jaka jest druga sprawa?
– Reprezentuję wiele cygańskich rodzin, które utraciły dzieci. Mamy powód wierzyć, że istnieje organizacja porywaczy dzieci, naszych i innych… Zabierają je na Północ w jakimś nieznanym celu. Chciałbym wiedzieć, czy pan i pański lud słyszeliście o czymś, co mogłoby nam pomóc.
Doktor Lanselius spokojnie pił kawę.
– Istnieje oczywiście możliwość, że w naszych stronach ktoś zajmuje się czymś takim – powiedział ostrożnie. – Jednak zdaje pan sobie chyba sprawę, że stosunki między moim ludem i mieszkańcami Północy są niezwykle serdeczne. Trudno byłoby mi umotywować naruszenie tej idealnej równowagi.
Ojciec Coram pokiwał głową, jak gdyby bardzo dobrze rozumiał problem Konsula.
– Pragnę pana zapewnić – oświadczył – że nie niepokoiłbym pana, gdybym mógł uzyskać te informacje w inny sposób. Dlatego właśnie spytałem najpierw o tę czarownicę.
Teraz doktor Lanselius pokiwał głową, jak gdyby świetnie zdawał sobie sprawę z tego, co mówi Ojciec Coram. Lyra z ciekawością i respektem obserwowała tę grę. Wiedziała, że Konsul Czarownic musi podjąć decyzję.
– No cóż – stwierdził w końcu. – Ma pan zapewne świadomość, że pańskie imię nie jest nam obce, Ojcze Coramie. Po pierwsze, Serafina Pekkala jest obecnie królową klanu czarownic znad Jeziora Enara, a co do pańskiego drugiego pytania, to proszę zapomnieć, że informacje otrzymał pan ode mnie.
– Oczywiście!
– No cóż, tu, w mieście, znajduje się filia spółki pod nazwą Stowarzyszenie na Rzecz Rozwoju Badań Północy, która rzekomo zajmuje się poszukiwaniem minerałów, ale w gruncie rzeczy kontrolowana jest przez organizację o nazwie Generalna Rada Oblacyjna Londynu. Z tego, co mi wiadomo, przywożą tu dzieci. W mieście niewiele osób o tym wie; także tutejszy rząd oficjalnie nie jest niczego świadom. Zresztą dzieci nie pozostają długo w Trollesundzie. Szybko zostają wywożone gdzieś dalej, w głąb kraju.
– Wie pan dokąd, doktorze Lanselius?
– Nie. Proszę mi wierzyć, że powiedziałbym, gdybym wiedział.
– A czy wie pan, co się tam z nimi dzieje?
Po raz pierwszy doktor Lanselius spojrzał na Lyrę. Odpowiedziała mu lekko otępiałym spojrzeniem. Mały zielony wąż dajmona podniósł głowę z kołnierza Konsula i wyszeptał coś, niemal muskając językiem ucho mężczyzny.
– W związku z tą sprawą słyszałem określenie „proces Maystadta”, sądzę jednak, że używają go, aby ukryć właściwą nazwę tego, co robią. Do moich uszu dotarło także słowo „rozdzielenie”, nie potrafiłbym jednakże powiedzieć, do czego się ono odnosi.
– Czy obecnie są w mieście jakieś dzieci? – spytał Ojciec Coram, głaszcząc futro siedzącej mu na kolanach dajmony. Lyra zauważyła, że kotka nie mruczy i wygląda na czujną.
– Nie, nie sądzę – odparł doktor Lanselius. – Grupa mniej więcej dwadzieściorga dzieci przybyła tydzień temu i wyjechała przedwczoraj.
– Ach! Tak niedawno? W takim razie daje nam to trochę nadziei. W jaki sposób podróżowali, doktorze Lanselius?
– Saniami.
– I nie ma pan pojęcia, dokąd się udali?
– Niestety, nie. Nie interesujemy się tą sprawą.
– Rozumiem i dziękuję za wszystkie szczere odpowiedzi Jeśli pan łaskaw, pozwolę sobie na jeszcze jedno pytanie. O co spytałby pan Konsula Czarownic, gdyby pan był na moim miejscu?
Po raz pierwszy doktor Lanselius się uśmiechnął.
– Zapytałbym, gdzie można wynająć pancernego niedźwiedzia – odparł.
Lyra usiadła prosto i poczuła tuż przy swoich dłoniach bicie serca Pantalaimona.
– Z tego, co wiem, pancerne niedźwiedzie pozostają na usługach Rady Oblacyjnej – powiedział zaskoczony Ojciec Coram. – A więc także Stowarzyszenia na Rzecz Rozwoju Badań Północy, czy jak tam siebie sami nazywają.
– Jest przynajmniej jeden, który im nie służy. Znajdziecie go w stanicy sań przy końcu ulicy Langlokur. Zarabia tam obecnie na życie, jednak budzi w psach tak wielką wściekłość i strach, że zapewne nie popracuje długo.
– Jest więc renegatem?
– Najwyraźniej. Nazywa się Iorek Byrnison. Gdybym był na pańskim miejscu, wynająłbym go, zwłaszcza że nie powinno to panu nastręczyć zbytnich trudności.
Lyra ledwie mogła spokojnie usiedzieć na krześle. Ojciec Coram znał jednak etykietę tego typu spotkań, toteż spokojnie nałożył sobie na talerz kolejny kawałek korzennego miodownika. Zaczął jeść, a doktor Lanselius zwrócił się w tym czasie do Lyry.
– Podobno posiadasz aletheiometr – stwierdził ku jej wielkiemu zaskoczeniu. Zastanawiała się, skąd może o tym wiedzieć.
– Tak – odparła, a potem, nakłoniona uszczypnięciem przez Pantalaimona, dodała: – Chciałby go pan obejrzeć?
– Bardzo.
Przez chwilę gmerała w wodoodpornym woreczku, po czym wręczyła mężczyźnie aksamitną paczuszkę. Konsul rozwinął ją i z wielką ostrożnością podniósł ku górze, patrząc w szybkę niczym uczony oglądający rzadki manuskrypt.
– Niezwykły! – oznajmił. – Widziałem kiedyś jeden egzemplarz, ale nie był tak wspaniały jak ten. Czy masz księgę interpretacyjną?
– Nie… – zaczęła Lyra, jednak zanim zdołała coś dodać, odezwał się Ojciec Coram.
– Nie. A wielka szkoda. Mimo że Lyra posiada aletheiometr, i tak nie potrafi zrozumieć jego odpowiedzi. Te obrazki są równie tajemnicze jak atramentowe kleksy, na których podstawie Hindusi odczytują przyszłość. A najbliższa znana mi księga interpretacyjna znajduje się w Opactwie Świętego Jana w Heidelbergu.
Lyra rozumiała, dlaczego to powiedział: nie chciał aby doktor Lanselius zdawał sobie sprawę z mocy dziewczynki. Jednak równocześnie zauważyła coś, czego Ojciec Coram nie dostrzegł: szczególny niepokój dajmony doktora Lanseliusa. Spojrzawszy na nią, od razu wiedziała, że nie należy udawać, toteż szybko stwierdziła:
– Właściwie, to umiem interpretować odpowiedzi. Powiedziała to po części do doktora Lanseliusa, po części do Ojca Corama, a Konsul odpowiedział:
– Jesteś bardzo mądra. A skąd masz ten przyrząd?
– Dał mi go Rektor Kolegium Jordana w Oksfordzie – odrzekła. – Doktorze Lanselius, czy wie pan, kto je wytwarza?
– Podobno wynaleziono je w Pradze – odparł Konsul. – Zdaje mi się, że Uczony, który zbudował pierwszy aletheiometr, próbował odkryć sposób mierzenia wpływów planet zgodnie z pojęciami astrologicznymi. Zamierzał wykonać urządzenie, które będzie reagować na Marsa czy Wenus, tak jak kompas reaguje na kierunek północny. Nie udało mu się to, jednak mechanizm, który stworzył, wyraźnie na coś reagował, chociaż nikt nie wiedział, na co.
– A skąd wzięły się symbole?
– Pochodzą z siedemnastego stulecia. Wtedy wszędzie widniały rozmaite symbole i godła. Budynki i obrazy projektowano w taki sposób, by można je było czytać niczym książki. Każdy symbol posiada kilka znaczeń. Gdybyś miała właściwy słownik, mogłabyś odczytywać samą Naturę. Niemal nikogo nie zaskakiwało, że filozofowie używali symboliki swoich czasów do interpretacji wiedzy pochodzącej ze źródeł tajemnych. Wiesz pewnie, że nie posługiwano się nią przez mniej więcej dwa stulecia.
Konsul oddał aletheiometr Lyrze i dodał:
– Mogę ci zadać pytanie? W jaki sposób interpretujesz obrazki, skoro nie posiadasz księgi symboli?
– Po prostu nie koncentruję się na żadnej myśli, a potem dzieje się tak, jak gdybym patrzyła w wodę. Trzeba pozwolić oczom znaleźć odpowiedni punkt, ponieważ potrzebny jest tylko jeden… Coś w tym rodzaju – dodała i speszyła się.
– Zastanawiam się, czy mogłabyś mi to zademonstrować – powiedział.
Lyra spojrzała na Ojca Corama. Chciała się zgodzić, ale czekała na jego aprobatę. Starzec pokiwał głową.
– O co mam spytać? – zapytała Lyra.
– Jakie są intencje Tatarów wobec Kamczatki?
Pytanie nie było trudne. Lyra ustawiła wskazówki na wielbłąda, który oznaczał Azję, czyli Tatarów, na róg obfitości oznaczający Kamczatkę, na której znajdowały się kopalnie złota, oraz na mrówkę, która była symbolem działania, oznaczała też cel i zamiar. Potem usiadła nieruchomo, starając się, by jej umysł skupił wszystkie trzy poziomy znaczeń w jedno, i odprężyła się, czekając na odpowiedź, która pojawiła się prawie natychmiast. Długa igła zadrżała przy delfinie, hełmie, dziecku i kotwicy, tańcząc pomiędzy nimi przez chwilę, po czym dotarła do tygla. Był to skomplikowany wzorzec, za którym oczy Lyry podążały bez wahania, jednak stanowił zagadkę dla obu mężczyzn. Kiedy wskazówka obróciła się kilka razy, Lyra podniosła oczy, mrugając parokrotnie, jak gdyby wychodziła z transu.
– Zamierzają udawać, że zaatakują, jednak w rzeczywistości nie zrobią tego, ponieważ Kamczatka leży zbyt daleko i musieliby za bardzo rozproszyć swoje siły – wyjaśniła.
– Możesz mi powiedzieć, w jaki sposób doszłaś do takiego wniosku?
– Na początku pojawił się delfin, a jednym z jego głębszych znaczeń jest gra… coś w rodzaju figlarności – tłumaczyła. – Wiem, że chodzi właśnie o to znaczenie, ponieważ wskazówka zatrzymała się kilka razy, i to właśnie w tym miejscu, nigdzie indziej. A hełm wprawdzie oznacza wojnę, ale w połączeniu z delfinem znaczy „udawać, że się idzie na wojnę”, a ogólnie coś, czego nie robi się na serio. Dziecko natomiast oznacza… hm, trudność… Że trudno byłoby im zaatakować to miejsce. I jeszcze kotwica, która tłumaczy, dlaczego: w tym przypadku dlatego, że ich oddziały są rozciągnięte jak napięty łańcuch kotwiczny i nie mogą już rozproszyć się bardziej… Po prostu to widzę, proszę pana.
Doktor Lanselius pokiwał głową.
– Znakomicie – oświadczył. – Jestem ci bardzo wdzięczny i nie zapomnę tego, co dla mnie zrobiłaś.
Potem popatrzył dziwnie na Ojca Corama i po raz kolejny na Lyrę.
– Mogę cię poprosić o jeszcze jeden pokaz? – spytał dziewczynkę. – Na dziedzińcu za domem znajdziesz na ścianie sporo wiszących gałązek sosny obłocznej. Jednej z nich używała Serafina Pekkala, innych nie. Możesz mi powiedzieć, która do niej należy?
– Tak! – odparła Lyra, zawsze gotowa prezentować swoje umiejętności, po czym wzięła aletheiometr i pospiesznie wyszła. Nigdy nie widziała sosny obłocznej i pragnęła ją zobaczyć, ponieważ wiedźmy używały jej gałęzi do latania. W czasie nieobecności dziewczynki Konsul zapytał:
– Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, kim jest to dziecko?
– To córka Lorda Asriela – odparł Ojciec Coram. – A jej matką jest pani Coulter z Rady Oblacyjnej.
– A oprócz tego?
Stary Cygan potrząsnął głową.
– Nie – odparł. – Nic więcej mi się nie nasuwa. Wiem jednak, że jest to niezwykła, niewinna istota i z pewnością nie pozwoliłbym jej skrzywdzić. Nie mam pojęcia, w jaki sposób nauczyła się interpretować wskazania tego przyrządu, ale wierzę w to, co mówi. A dlaczego pan pyta, doktorze Lanselius? Czy pan coś o niej wie?
– Czarownice mówiły o tym dziecku od stuleci – odpowiedział Konsul. – Ponieważ żyją niezwykle blisko miejsca, gdzie zasłona między światami jest cienka, a w głosach przechodzących między światami istot słyszą od czasu do czasu szepty nieśmiertelnych. Głosy te wspominają o takim właśnie dziecku, którego przeznaczenie może się wypełnić jedynie w innym świecie – nie w naszym, ale daleko poza nim. Bez tego dziecka wszyscy umrzemy. Tak w każdym razie mówią czarownice. Tyle że dziewczynka musi wypełnić swoje zadanie w sposób nieświadomy, ponieważ nasze ocalenie leży właśnie w jej niewiedzy. Rozumie pan to, Ojcze Coramie?
– Nie – odparł Ojciec Coram – nie mogę powiedzieć, że rozumiem.
– Chodzi o to, że należy pozwolić małej popełniać pomyłki. Musimy mieć nadzieję, że ich nie popełni, jednak w żaden sposób nie możemy kierować jej poczynaniami. Cieszę się, że ujrzałem to dziecko przed śmiercią.
– Ale jak pan rozpoznał, że Lyra jest właśnie tym niezwykłym dzieckiem? I co pan miał na myśli, mówiąc o istotach, które przechodzą między światami? Nie potrafię zrozumieć, doktorze Lanselius, chociaż uważam pana za uczciwego człowieka…
Jednak zanim Konsul zdążył odpowiedzieć Ojcu Coramowi, otworzyły się drzwi i do środka wpadła Lyra. Z triumfem niosła w ręku gałązkę sosny.
– To ta! – krzyknęła. – Sprawdziłam wszystkie i jestem pewna, że chodzi właśnie o tę.
Konsul przyjrzał się z uwagą gałęzi, a potem skinął głową.
– Zgadza się – stwierdził. – Cóż, Lyro, to niewiarygodne. Masz szczęście, że posiadasz taki przyrząd i życzę ci szczęścia przy dalszych interpretacjach Chciałbym dać ci coś na pamiątkę…
Wziął gałąź i odłamał z niej kawałek.
– Czy ona na niej latała? – spytała poruszona Lyra.
– Tak. Nie mogę dać ci całej, ponieważ potrzebuję jej, by się kontaktować z Serafiną Pekkalą, ale ten kawałek ci wystarczy. Dbaj o niego.
– Oczywiście – powiedziała z zapałem dziewczynka. – Dziękuję.
Wsunęła gałązkę do woreczka z aletheiometrem. Ojciec Coram dotknął gałązki sosny, jak gdyby na szczęście, i na jego twarzy pojawił się wyraz, jakiego Lyra nigdy przedtem nie widziała: coś w rodzaju tęsknoty. Konsul odprowadził gości do drzwi, gdzie uścisnął dłoń najpierw Ojcu Coramowi, a następnie Lyrze.
– Mam nadzieję, że ci się w życiu poszczęści – oświadczył i stanął na progu w przenikliwym zimnie, aby obserwować, jak jego goście odchodzą uliczką.
– Znał odpowiedź na temat Tatarów już wcześniej - zauważyła Lyra. – Aletheiometr mi powiedział, ale nie zdradziłam się z tym. Myślę, że to była próba.
– Tak, sądzę, że cię sprawdzał, dziecko. I dobrze postąpiłaś, że byłaś uprzejma, ponieważ jego wiedza jest ogromnie rozległa. Nie można mieć pewności, co już wie… A ta rada na temat niedźwiedzia była naprawdę użyteczna. Gdyby nie Konsul, nie dowiedzielibyśmy się o takiej możliwości.
Ojciec Coram i Lyra znaleźli drogę do stanicy, która okazała się szeregiem betonowych magazynów na pokrytym zaroślami polu nieużytków, gdzie rzadkie chwasty rosły między szarymi skałami i kałużami zmrożonego błota. Gbur w biurze powiedział im, że mogą się spotkać z niedźwiedziem po pracy o godzinie osiemnastej, muszą jednakże przybyć punktualnie, ponieważ Iorek idzie zwykle prosto na podwórze za bar Einarssona, gdzie dostaje drinka.
Tymczasem Ojciec Coram zabrał Lyrę do najlepszego w mieście sklepu z konfekcją i kupił jej kilka ciepłych ubrań, na przykład futrzane okrycie z kapturem uszyte ze skóry renifera. Sierść renifera jest krótka i dobrze izoluje; kaptur natomiast był podszyty futrem rosomaka, ponieważ łatwo strząsnąć z niego lód, który tworzy się podczas oddychania. Zakupili także bieliznę, kozaki ze skóry młodego renifera i jedwabne rękawiczki do wkładania pod duże futrzane rękawice. Buty i rękawice wykonano z bardzo mocnej skóry z przednich nóg renifera, a podeszwy butów – ze skóry foki brodatej; skóra ta dorównuje wytrzymałością skórze morsa, jest jednak lżejsza. Na koniec kupili nieprzemakalną pelerynę, tak dużą, że całkowicie okryła Lyrę; peleryna wykonana była z półprzezroczystego jelita foczego.
W tym wszystkim, a także w jedwabnym szaliku wokół szyi, wełnianej czapce na uszach i dużym kapturze naciągniętym na głowę, dziewczynce było zbyt ciepło. Zdawała sobie jednak sprawę, że udają się w rejony o wiele chłodniejsze niż tutejszy.
John Faa nadzorował rozładunek statku i ucieszył się, słysząc o tym, co powiedział Konsul Czarownic, a jeszcze bardziej, gdy się dowiedział o niedźwiedziu.
– Pójdziemy do niego tego wieczoru – stwierdził. – Rozmawiałeś już kiedyś z takim stworzeniem, Ojcze Coramie?
– Tak. Brałem też udział w walce z jednym z nich chociaż nie osobiście, dzięki Bogu. Musimy być gotowi na pertraktacje, Johnie. Nie wątpię, że zażąda wiele Będzie też zapewne gburowaty i niepokorny, ale mimo to dobrze byłoby go pozyskać.
– Tak, z pewnością. A co z twoją czarownicą?
– No cóż, przebywa daleko stąd i jest obecnie królową klanu – odparł Ojciec Coram. – Mam nadzieję, że Konsulowi uda się ją zawiadomić, jednak czekanie na odpowiedź zajmie zapewne sporo czasu.
– Ach, tak. A teraz powiem ci, stary przyjacielu, czego ja się dowiedziałem.
John Faa wyraźnie się niecierpliwił, pragnąc koniecznie o czymś opowiedzieć Ojcu Coramowi i Lyrze. Okazało się, że spotkał się na nabrzeżu z pewnym podróżnikiem z Nowej Danii, mężczyzną nazwiskiem Lee Scoresby, który pochodził z kraju o nazwie Teksas i dysponował balonem. Ekspedycja, do której miał nadzieję się przyłączyć, została odwołana z braku funduszy, zanim jeszcze opuściła Amsterdam, więc aeronauta był w tej chwili bez pracy.
– Ojcze Coramie, pomyśl, czego możemy dokonać z pomocą aeronauty! – powiedział z zapałem John Faa, zacierając wielkie dłonie. – Zaangażowałem go, oczywiście. Pomysł przybycia tutaj okazuje się doprawdy bardzo szczęśliwy.
– Mielibyśmy więcej szczęścia, gdybyśmy wiedzieli dokładnie, dokąd powinniśmy się teraz udać – mruknął Ojciec Coram. Nic jednak nie mogło ostudzić podniecenia, jakie John Faa odczuwał na myśl o wyprawie.
Gdy zapadła ciemność, a zapasy i sprzęt zostały bezpiecznie wyładowane i stały na nabrzeżu, Ojciec Coram i Lyra poszli wzdłuż brzegu poszukać baru Einarssona. Znaleźli go dość szybko. Była to buda z surowego betonu: nad jej drzwiami nieregularnie migał czerwony neonowy napis, a ze środka przez zaparowane okna dobiegały dźwięki hałaśliwych rozmów. Pełna dołów alejka prowadziła obok budy do żelaznej bramy, przez którą wchodziło się na podwórze od tyłu, gdzie na podłożu z zamarzniętego błota stała dziwaczna przybudówka. Na jej tle w przyćmionym świetle padającym z tylnego okna baru widać było zgarbioną postać – olbrzymi jasny kształt ogryzający kawał mięsiwa trzymany w przednich łapach. Lyrze zdawało się, że dostrzega poplamiony krwią pysk, wrogie, czarne oczka i brudne, splątane żółtawe futro. Ogryzając udziec, niedźwiedź wydawał obrzydliwe odgłosy: warczał, mlaskał i cmokał. Ojciec Coram stanął przy bramie i zawołał:
– Iorku Byrnisonie!
Niedźwiedź przerwał jedzenie. Mężczyźnie i dziewczynce wydawało się, że wielkie stworzenie patrzy bezpośrednio na nich, nie byli jednak w stanie wyczytać czegokolwiek z wyrazu jego pyska.
– Iorku Byrnisonie! – powtórzył Ojciec Coram. – Czy mogę z tobą porozmawiać?
Serce Lyry waliło mocno, ponieważ coś w postawie niedźwiedzia sprawiło, że poczuła jednocześnie zimno, strach i jego brutalną, choć kontrolowaną przez inteligencję siłę. Inteligencja ta nie przypominała ludzkiej, zresztą niedźwiedzie w ogóle w żaden sposób nie przypominały istot ludzkich, choćby dlatego, że nie posiadały dajmonów. Ogólnie rzecz biorąc, ta dziwaczna, nieco niezdarna, pochłaniająca mięso postać nie przypominała żadnego innego stworzenia, jakie Lyra potrafiłaby sobie wyobrazić jeszcze kilka godzin wcześniej. Poczuła naraz głęboki podziw, choć jednocześnie zrobiło jej się żal tej istoty samotnie pędzącej żywot.
Niedźwiedź upuścił w błoto udziec renifera i opadł przednimi łapami na bramę. Potem wyprostował się ociężale – był wysoki na dziesięć, a może więcej stóp – jak gdyby pragnął pokazać, jaki jest potężny i dać im do zrozumienia, że brama stanowi zupełnie bezużyteczną barierę. Z tej wysokości zapytał:
– Kim jesteście?
Głos miał tak mocny, że wydawało się, iż drży od niego ziemia, a odór, który buchał od ciała stworzenia, był nie do zniesienia.
– Jestem Ojciec Coram od Cyganów ze Wschodniej Anglii. A ta dziewczynka to Lyra Belacqua.
– Czego chcecie?
– Chcemy zaproponować ci pracę, Iorku Byrnisonie
– Mam już pracę.
Niedźwiedź znowu opadł na cztery łapy. Ponieważ jego głos był taki dudniący, bardzo trudno było dosłyszeć w nim ironię czy gniew.
– Czym się zajmujesz w stanicy sań? – spytał Ojciec Coram.
– Naprawiam zepsutą maszynerię i wyroby z żelaza. Przenoszę też ciężkie przedmioty.
– Czy to odpowiednia praca dla panserbjorna?
– Dobrze płatna.
Drzwi baru, które znajdowały się za niedźwiedziem, uchyliły się nieco i jakiś mężczyzna wystawił wielki gliniany dzban, po czym podniósł oczy i przypatrzył się całej trójce.
– Co to za ludzie? – spytał niedźwiedzia.
– Obcy – padła odpowiedź.
Barman spojrzał w taki sposób, jak gdyby zamierzał zapytać o coś jeszcze, ale niedźwiedź wykonał ku niemu nagły ruch i strwożony mężczyzna szybko zamknął drzwi. Niedźwiedź zagiął pazury na uchu dzbana i podniósł go do ust. Lyrę uderzył w nos zapach czystego spirytusu.
Po kilku łykach niedźwiedź odstawił dzban i odwrócił się, by ugryźć kawał mięsa. Pozornie nie zwracał uwagi na Ojca Corama i Lyrę, jednak w chwilę później odezwał się ponownie:
– A jaką pracę oferujecie?
– Walkę, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa – odrzekł Ojciec Coram. – Wybieramy się na Północ w poszukiwaniu miejsca, gdzie więzione są porwane dzieci. Kiedy je znajdziemy, będziemy musieli walczyć, by je uwolnić. Następnie przywieziemy je z powrotem.
– A czym zapłacicie?
– Nie wiem, co ci zaproponować, Iorku Byrnisonie. Jeśli pragniesz złota, mamy je.
– Niewłaściwa odpowiedź.
– Czym ci płacą w stanicy sań?
– Dają mi mięso i spirytus.
Niedźwiedź zamilkł, upuścił na wpół ogryzioną kość i podniósł do pyska dzban. Znowu pił mocny spirytus niczym wodę.
– Wybacz moje pytanie, Iorku Byrnisonie – odezwał się Ojciec Coram – ale mógłbyś wieść wolne, dumne życie na lodowcu, polując na foki i morsy, albo pójść na wojnę i walczyć, by zdobyć wspaniałe łupy. Cóż cię trzyma w Trollesundzie i barze Einarssona?
Lyra poczuła, że cała drży. Pomyślała, że takie pytanie, które było prawie obraźliwe, może niepotrzebnie rozwścieczyć to wielkie stworzenie, i zamyśliła się nad odwagą Ojca Corama. Iorek Byrnison odstawił dzban i zbliżył się do bramy, aby zajrzeć w twarz starca. Ojciec Coram nie cofnął się przed jego spojrzeniem.
– Znam rozcinaczy dzieci, których szukacie – powiedział niedźwiedź. – Opuścili miasto przedwczoraj i udali się na Północ z dużą liczbą małych więźniów. Nikt wam o nich nawet nie wspomni, bo wszyscy udają, że niczego nie widzą, ponieważ rozcinacze kojarzą się tu z pieniędzmi i interesem. Mnie jednak nie podobają się ci ludzie, więc odpowiem ci uprzejmie. Jestem tu i piję spirytus, gdyż mężczyźni z tego miasta zabrali mi pancerz, bez którego mogę wprawdzie polować na foki ale nie mogę iść na wojnę. A jestem pancernym niedźwiedziem, toteż wojna jest morzem, w którym pływam i powietrzem, którym oddycham. Mieszkańcy miasta dali mi spirytus i pozwolili go pić, aż zasnąłem, a wtedy zabrali mi pancerz. Gdybym wiedział, gdzie go schowali rozdarłbym to miasto na strzępy, aby go odzyskać. Jeśli potrzebne wam moje usługi, cena jest taka: zwróćcie mi pancerz. Zróbcie to, a będę służył waszej wyprawie do końca: albo padnę martwy, albo zwyciężymy. Ceną jest pancerz. Kiedy dostanę go z powrotem, nigdy już nie będę potrzebował spirytusu.
Po powrocie na statek Ojciec Coram, John Faa i inni przywódcy długo konferowali w salonie, Lyra natomiast poszła do swojej kabiny zasięgnąć rady aletheiometru. W ciągu pięciu minut wiedziała dokładnie, gdzie jest pancerz niedźwiedzia i dlaczego tak trudno go odzyskać.
Zastanawiała się, czy iść do salonu i powiedzieć o tym Johnowi Faa i pozostałym mężczyznom, zdecydowała jednak, że jeśli zechcą się dowiedzieć, sami ją spytają. Pomyślała, że może zresztą już wiedzą.
Leżała na koi, myśląc o tym dzikim, potężnym niedźwiedziu, o nonszalancji, z jaką pił ognisty spirytus, i jego samotności w brudnej przybudówce. Jakże odmienne było życie człowieka, zawsze posiadającego przy sobie dajmona, z którym mógł porozmawiać! Na cichym nieruchomym statku, nie słysząc ciągłego skrzypienia metalowych i drewnianych części, dudnienia silnika i pędu wody za burtą, Lyra powoli zasypiała. Na poduszce obok spał Pantalaimon.
Dziewczynka śniła akurat o swoim uwięzionym ojcu, kiedy nagle bez powodu się obudziła. Nie miała pojęcia, która jest godzina. W kabinie migotało słabe światełko uznała je za blask księżyca. W tym blasku dostrzegła swoje nowe ciepłe ubrania; leżały złożone w kącie kajuty. Gdy tylko je zobaczyła, natychmiast zapragnęła znowu je przymierzyć, a następnie postanowiła wyjść na pokład i w minutę później już otwierała drzwi na szczycie schodów.
Gdy znalazła się na pokładzie, od razu zauważyła, że z niebem dzieje się coś dziwnego. W pierwszym momencie przyszło jej do głowy, iż są to poruszające się i dziwnie drżące chmury, jednak Pantalaimon wyszeptał:
– Zorza!
Zaskoczenie było tak silne, że Lyra – aby nie upaść – musiała się chwycić barierki.
Blask, którego piękno było ledwie możliwe do wyobrażenia, wypełniał niebo na Północy. Wielkie welony delikatnego światła drżały, spływały z nieba. Były bladozielone, różanoróżowe i tak przezroczyste jak najcieńszy materiał, natomiast ich dolny brzeg miał barwę głębokiego i płomiennego karmazynu, kolor ogni piekielnych. Pasma Zorzy kołysały się i migotały z większą swobodą i gracją niż niejeden zręczny tancerz. Lyrze zdawało się, że nawet słyszy ich odgłosy: daleki szmer. Na sekundę sercem dziewczynki zawładnęło jakieś przedziwne uczucie; podobnie czuła się, będąc blisko niedźwiedzia. Widok poruszył ją: był tak piękny, że wydał jej się prawie święty. Łzy napłynęły jej do oczu i rozszczepiły światło w tysiąc pryzmatycznych tęcz. Po chwili poczuła, że wpada w ten sam trans, w którym była, gdy czekała na odpowiedzi aletheiometru. Pomyślała, że może to samo zjawisko, które porusza wskazówką aletheiometru, tworzy także jasność Zorzy. Może to Pył… Przypomniała sobie, że kiedyś już przyszła jej taka myśl do głowy, jednak natychmiast umknęła i dopiero teraz Lyra ją sobie uświadomiła.
Patrzyła intensywnie w Zorzę i nagle za welonami jasności i strumieniami przezroczystych barw uformował się obraz miasta: wieże, kopuły, świątynie w kolorze miodu, kolumnady, szerokie aleje i oświetlony słońcem park. Zakręciło jej się w głowie, jak gdyby patrzyła nie w górę, lecz w dół, i to w ogromną przepaść, wprost nie do przebycia. Pomyślała, że to miasto jest zapewne odległe o cały wszechświat.
Coś jednak najwyraźniej przybywało z tamtego świata i Lyra spróbowała skupić wzrok na poruszającym się obiekcie; nagle zrobiło jej się słabo, ponieważ ten mały przedmiot nie był częścią Zorzy ani odległego, leżącego za nią wszechświata. Obiekt znajdował się na niebie ponad konturami miasta, a kiedy dziewczynka widziała go już wyraźnie, w pełni rozbudzona, miasto na niebie zniknęło.
Obiekt przybliżył się i okrążał statek. Potem poszybował w dół, żwawo poruszając wielkimi skrzydłami, i usiadł na drewnianym dachu o kilka jardów od Lyry.
W blasku Zorzy dziewczynka zobaczyła wspaniałego ptaka, pięknego siwego gąsiora, którego głowę zdobiło pasemko jaskrawej bieli. W dodatku nie był to ptak, ale dajmon, chociaż nigdzie w pobliżu nie było żadnego człowieka. Fakt ten napełnił dziewczynkę strachem tak wielkim, że niemal przyprawiał ją o mdłości.
– Gdzie jest Ojciec Coram? – spytał ptak.
I nagle Lyra uświadomiła sobie, kim jest ten piękny gąsior – był to z pewnością dajmon Serafiny Pekkali, królowej klanu, czarownicy, przyjaciółki Ojca Corama.
– Ja… on jest… pójdę i przyprowadzę go… – odpowiedziała Lyra, jąkając się.
Potem odwróciła się i popędziła schodkami pod pokład, do kabiny, którą zajmował starzec. Otworzyła drzwi i krzyknęła w ciemność:
– Ojcze Coramie! Przybył dajmon twojej czarownicy! Czeka na pokładzie! Przyleciał tu zupełnie sam… Widziałam, jak wzleciał z…
– Poproś go, aby poczekał na rufie, dziecko – przerwał jej starzec.
Gąsior majestatycznym krokiem dotarł na rufę statku, tam się rozejrzał. Był tak elegancki i równocześnie dziki, że wywoływał w Lyrze zarówno fascynację, jak i strach. Dziewczynka poczuła się tak, jak gdyby zmuszona był zabawiać ducha.
Na szczęście nadszedł Ojciec Coram, owinięty w ciepłe okrycie, a tuż za nim postępował John Faa. Obaj starcy pokłonili się ptakowi z respektem, a ich dajmony także okazały gościowi szacunek.
– Witam – zagaił Ojciec Coram. – Jestem szczęśliwy i dumny, że cię znowu widzę, Kaiso. Pragniesz wejść do środka, czy może wolisz zostać tutaj na otwartej przestrzeni?
– Wolałbym zostać na zewnątrz, Ojcze Coramie. Czy jednak wy jesteście wystarczająco ciepło ubrani?
Czarownice i ich dajmony nie odczuwały chłodu, wiedziały jednak, że ludziom bywa zimno.
Ojciec Coram zapewnił gąsiora, że wszyscy mają na sobie ciepłe ubrania, i zapytał:
– Jak się miewa Serafina Pekkala?
– Przesyła ci pozdrowienia, Ojcze Coramie. Jest zdrowa i pełna sił. Kim są twoi towarzysze?
Ojciec Coram przedstawił Lyrę i Johna Faa. Dajmon-gąsior spojrzał uważnie na dziewczynkę.
– Słyszałem o tym dziecku – stwierdził. – Mówi się o niej wśród czarownic. Wyruszasz więc na wojnę?
– Nie na wojnę, Kaiso. Jedziemy uwolnić dzieci, które nam porwano, i mam nadzieję, że czarownice nam w tym pomogą.
– Nie wszystkie. Niektóre klany pracują dla łowców Pyłu.
– Czy tak nazywacie ludzi z Rady Oblacyjnej?
– Nie wiem nic o takiej Radzie. Mówię o łowcach Pyłu którzy przybyli na nasze tereny dziesięć lat temu. Przywieźli ze sobą przyrządy naukowe, zapłacili nam za pozwolenie wybudowania na naszych ziemiach stacji badawczej i traktowali nas uprzejmie.
– Co to jest Pyl?
– Pochodzi z nieba. Niektórzy mówią, że zawsze tam był, inni, że opada od niedawna. Pewne jest natomiast, że kiedy ludzie uświadamiają sobie jego obecność, zaczynają odczuwać wielki strach i nic ich nie może powstrzymać przed próbą odkrycia jego istoty. Ale to nie jest sprawa czarownic.
– A gdzie są teraz ci łowcy Pyłu?
– O cztery dni stąd na północny wschód, w miejscu zwanym Bolvangar. Ponieważ nasz klan nie zawierał z nimi żadnej umowy, a poza tym mamy wobec ciebie stary dług, Ojcze Coramie, przybyłem, by ci doradzić, jak można znaleźć tych łowców.
Ojciec Coram uśmiechnął się, a John Faa z zadowolenia aż klasnął w wielkie dłonie.
– Dziękuję ci bardzo, sir – powiedział do gąsiora. – Powiedz nam, czy wiesz coś więcej o łowcach Pyłu? Co robią w tym Bolvangarze?
– Postawili budynki z metalu i betonu, zbudowali też jakieś podziemne pomieszczenia. Opalają je spirytusem węglowym, który sprowadzają wielkim kosztem. Nie wiem, co robią, ale w odległości wielu mil wokół tego miejsca panuje atmosfera nienawiści i strachu. Czarownice potrafią dostrzegać to, czego ludzie nie widzą. Zwierzęta także trzymają się od nich z dala. Nie latają tam żadne ptaki, a lemingi i lisy uciekają. Stąd nazwa tego miejsca: Bolvangar, czyli pole zła. Tamci wprawdzie tak go nie nazywają, mówią o nim Stacja… Ale dla wszystkich pozostałych miejsce to nosi nazwę Bolvangar.
– A w jaki sposób się bronią?
– Mają po swojej stronie grupę Północnych Tatarów uzbrojonych w karabiny. Są to dobrzy żołnierze, choć brakuje im wprawy, ponieważ od czasu zbudowania osady nikt jej nigdy nie zaatakował. Otacza ją zresztą ogrodzenie pod napięciem anbarycznym. Być może są tam również inne środki obrony, o których nie wiemy ponieważ, jak mówię, nie interesujemy się tymi ludźmi.
Lyra aż paliła się, by zadać pytanie. Gąsior wyczuł to i popatrzył na nią, jak gdyby na znak przyzwolenia
– Dlaczego czarownice o mnie mówią? – spytała.
– Ze względu na twojego ojca i jego wiedzę o innych światach – odrzekł dajmon.
Stwierdzenie to zaszokowało troje ludzi. Lyra popatrzyła najpierw na Ojca Corama, który odwzajemnił jej spojrzenie, potem na Johna Faa, którego mina świadczyła o zakłopotaniu.
– Wiedzę o innych światach? – spytał. – Wybacz sir, ale jakie to mogą być światy? Masz na myśli gwiazdy?
– Ależ nie.
– Może myślisz o światach w sensie duchowym? – zapytał Ojciec Coram.
– Również nie.
– Chodzi o to miasto w Zorzy? – wtrąciła Lyra. – Właśnie o nie, prawda?
Gąsior zwrócił ku niej wspaniałą głowę. Oczy miał czarne, otoczone cienką linią pięknego szafiru, a spojrzenie – niezwykle intensywne.
– Tak – odparł. – Czarownice od tysięcy lat wiedzą o innych światach, które czasami można zobaczyć w Zorzy Północnej. Światy te wcale nie są częścią naszego wszechświata; nawet najdalsze gwiazdy należą do niego, ale tamte światy nie. Zorza ukazuje nam całkowicie odmienny wszechświat. Nie leży daleko od naszego i przenika się z nim. Tu, na pokładzie tego statku, istnieją miliony innych wszechświatów, nieświadomych siebie nawzajem…
Gąsior podniósł skrzydła i rozpostarł je szeroko, a następnie ponownie złożył.
– Tym ruchem – wyjaśnił – właśnie odgarnąłem dziesięć milionów innych światów, a nikt w nich nawet tego nie zauważył. Jesteśmy od tych światów w tak bliskiej odległości, na uderzenie serca, ale nie możemy nigdy dotknąć, zobaczyć ani usłyszeć żadnego z nich.
Jedynie w Zorzy północnej…
– A dlaczego właśnie tam? – spytał Ojciec Coram.
– – Ponieważ naładowane cząsteczki w Zorzy mają właściwość rozrzedzania materii świata, toteż na krótki czas można ujrzeć drugą stronę. Czarownice wiedzą o tym od dawna, choć rzadko na ten temat rozmawiają.
– Wiem, że mój ojciec w to wierzy – oświadczyła Lyra – ponieważ słyszałam, jak o tym mówił i pokazywał zdjęcia Zorzy.
– Czy te światy mają coś wspólnego z Pyłem? – spytał John Faa.
– Któż to może wiedzieć? – odrzekł pytaniem gąsior. – Mogę wam powiedzieć jedynie, że łowców Pyłu tak on przeraża, jak gdyby był śmiertelną trucizną. Z tego właśnie powodu uwięzili Lorda Asriela.
– To znaczy dlaczego? – spytała Lyra.
– Sądzą, że Lord Asriel zamierza wykorzystać w jakiś sposób Pył, aby postawić most między naszym światem a tym za Zorzą.
Wiadomość ta sprawiła dziewczynce wielką przyjemność. Usłyszała, jak Ojciec Coram pyta:
– A rzeczywiście zamierza?
– Tak – odparł gąsior. – Tamci wątpią, że mu się uda, i uważają, że jest szalony, skoro w ogóle wierzy w istnienie innych światów. Jednak taka jest prawda – to jest właśnie jego celem. Lord Asriel to człowiek ambitny i łowcy Pyłu obawiają się, iż może im pokrzyżować plany, więc zawarli układ z pancernymi niedźwiedziami, które go schwytały i uwięziły w Svalbardzie, daleko stąd. Mówi się, że zgodnie z tą umową łowcy pomogli zdobyć władzę nowemu królowi niedźwiedzi.
– Czy czarownice chcą, aby Lord Asriel zbudował ten most? – wtrąciła Lyra. – Są po jego stronie czy przeciwko niemu?
– Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Po pierwsze, czarownice nie są zjednoczone i istnieją pomiędzy nimi wielkie różnice zdań. Po drugie, most Lorda Asriela może mieć znaczenie w wojnach, które czarownice toczą z rozmaitymi potęgami, a niektóre z nich należą do świata duchowego. Posiadanie mostu, jeśli kiedykolwiek powstanie, będzie się wiązało z ogromnymi korzyściami. Wreszcie po trzecie, klan Serafiny Pekkali – czyli nasz klan – nie należy jeszcze do żadnego sojuszu, chociaż bardzo się nas ponagla, byśmy się opowiedzieli po którejś ze stron. Jak widzicie, są to kwestie wielkiej polityki i niełatwo sobie z nimi poradzić.
– A co z niedźwiedziami? – spytała Lyra. – Po czyjej są stronie?
– Zawsze po stronie płacącego. Nie interesują ich te wszystkie kwestie, nie mają dajmonów i w ogóle nie obchodzą ich problemy ludzi. Tak przynajmniej dotąd postępowały, chociaż słyszeliśmy, że ich nowy król zaczął wprowadzać zmiany… W każdym razie, łowcy Pyłu zapłacili niedźwiedziom za uwięzienie Lorda Asriela, toteż będą go trzymać w Svalbardzie, póki ostatnia kropla krwi nie wysączy się z ciała ostatniego żywego niedźwiedzia.
– Ale nie wszystkie niedźwiedzie są takie! – powiedziała Lyra. – Jednego nie ma w Svalbardzie. To banita i pojedzie z nami.
Gąsior posłał Lyrze kolejne przenikliwe spojrzenie. Tym razem jednak wyczuła jego chłód i zaskoczenie.
Ojciec Coram drgnął niespokojnie i powiedział:
– Niestety, Lyro, nie sądzę, żeby z nami pojechał. Słyszeliśmy, że terminuje tu jako robotnik. Nie jest wolny, tak jak sądziliśmy uprzednio, ale odbywa karę. Póki nie wypełni zobowiązania, nie może sobą rozporządzać ani nigdzie jechać, z pancerzem czy bez niego. Poza tym i tak nie może tam wrócić.
– Ależ powiedział, że go oszukali! Że go upili i okradli!
– Słyszeliśmy coś innego – stwierdził John Faa. – niebezpieczny łobuz, tak właśnie nam powiedziano.
– Jeśli… – Lyra była tak oburzona, że ledwie mogła mówić -…jeśli aletheiometr coś mi powie, wiem, że to prawda. Spytałam go i dowiedziałam się, że niedźwiedź mówił szczerze, iż go oszukano. To tamci opowiadają kłamstwa, nie on. Ja mu wierzę, Lordzie Faa! Ojcze Coramie, ty również go widziałeś i wierzysz mu, prawda?
– Sądziłem, że wierzę, dziecko. Jednak nie jestem taki pewny jak ty.
– Ale czego oni się boją? Sądzą, że pozabija wszystkich wokół, jak tylko nałoży zbroję? Przecież mógłby i teraz zabić tuziny ludzi!
– Już to zrobił – powiedział John Faa. – Może nie tuziny, ale na pewno kilku. Kiedy mu odebrano pancerz, zaczął go szukać i dostał szału. Napadł na posterunek policji, na bank i nie wiem na co jeszcze… Zabił przynajmniej dwóch ludzi. Jedynym powodem, dla którego go nie zastrzelili, jest jego zdumiewająca zręczność w obróbce metali, toteż postanowili go wykorzystać jako robotnika.
– Chyba niewolnika! – krzyknęła zapalczywie Lyra. – Nie mieli prawa!
– Weź pod uwagę, że mogli go zastrzelić za zabójstwa, których się dopuścił, jednak tego nie zrobili. Skazali go na pracę dla miasta dopóty, dopóki nie spłaci szkód.
– Johnie – powiedział Ojciec Coram – nie wiem, Jakie jest twoje zdanie, ale ja sądzę, że nigdy mu nie oddadzą pancerza. Im dłużej ci ludzie będą go przetrzymywać, tym bardziej będzie rozwścieczony, gdy mu go wreszcie zwrócą.
– Jednak jeśli to my przekażemy mu pancerz pojedzie z nami i już im nie narobi kłopotów – stwierdziła Lyra. – Obiecuję, Lordzie Faa.
– A jak zamierzasz zdobyć jego zbroję?
– Wiem, gdzie jest!
Zapadło milczenie i wszyscy troje zdali sobie sprawę, że dajmon czarownicy nieprzerwanie wpatruje się Lyrę. Dziewczynka i dwaj starcy patrzyli na niego, podobnie jak ich dajmony, które dotąd zachowywały się w sposób niezwykle uprzejmy, skromnie odwracając oczy od tego dziwnego, samotnego, pozbawionego właściciela stworzenia.
– Nie zaskoczę cię chyba, Lyro – odezwał się gąsior – jeśli ci powiem, że aletheiometr jest kolejnym powodem, dla którego interesują się tobą czarownice. Nasz Konsul opowiedział nam o twojej wizycie dzisiejszego ranka. Sądzę, że to właśnie doktor Lanselius wspomniał wam o niedźwiedziu.
– Tak – pokiwał głową John Faa. – A potem dziewczynka i Ojciec Coram poszli porozmawiać z tym stworzeniem. Sądzę, że Lyra ma rację, jednak jeśli nie uszanujemy prawa tych ludzi, wplączemy się jedynie w spór, a najważniejszy jest w tej chwili pośpiech. Trzeba ruszyć do Bolvangaru, z niedźwiedziem czy bez niego.
– Ach, nie widziałeś go, Johnie – wtrącił Ojciec Coram. – Ja wierzę Lyrze. Myślę, że moglibyśmy za niego poręczyć. A ten niedźwiedź może bardzo wiele zmienić.
– Jakie jest pańskie zdanie w tej kwestii, sir? – spytał John Faa dajmona czarownicy.
– Niewiele mamy wspólnego z niedźwiedziami, a ich pragnienia są dla nas tak dziwaczne, jak nasze dla nich. Jeśli ten niedźwiedź jest banitą, może jest mniej godzien zaufania, niż mówi się o przedstawicielach jego gatunku. Sami musicie podjąć decyzję.
– Tak też zrobimy – oznajmił Ojciec Coram zdecydowanym tonem. – Teraz jednak, sir, może nam pan powie, jak się stąd dostać do Bolvangaru.
Gąsior zaczął wyjaśniać. Mówił o dolinach i wzgórzach, o linii drzew i tundrze, o gwiazdach wskazujących drogę. Lyra słuchała przez chwilę, a potem położyła się na plecach na leżaku, z Pantalaimonem owiniętym wokół jej szyi, i rozmyślała o wspaniałej wizji, którą przyniósł ze sobą gąsior-dajmon. Most między dwoma światami… Pomysł wspanialszy niż wszystko, co Lyra potrafiłaby wymyślić! I to właśnie jej wielki ojciec go stworzy. Pomyślała, że jak tylko uratują dzieci, pojedzie do Svalbardu z niedźwiedziem i z aletheiometrem, którego użyje, aby uwolnić Lorda Asriela. A później razem zbudują most i jako pierwsi przejdą po nim na drugą stronę…
W nocy prawdopodobnie John Faa zaniósł Lyrę na jej koję, ponieważ tam się ocknęła. Blade słońce stało na niebie niemal w zenicie – z perspektywy Lyry o szerokość dłoni nad horyzontem – i dziewczynka uświadomiła sobie, że jest prawie południe i że wkrótce, im dalej na północ, wcale nie będzie widać słońca.
Ubrała się szybko i wybiegła na pokład, gdzie nic szczególnego się nie działo. Wszystkie zapasy już wyładowano, czekały wynajęte sanie i psie zaprzęgi, przygotowania do wyprawy zakończono. Większość Cyganów siedziała w zadymionej, ustawionej frontem do morza kafejce. Przy długich drewnianych stołach jedli korzenne ciastka i popijali mocną, słodką kawę; słychać było syk i skrzypienie starych anbarycznych lamp.
– Gdzie jest Lord Faa? – spytała, siadając obok Tony’ego Costy i jego przyjaciół. – I Ojciec Coram? Czy może starają się odzyskać niedźwiedzi pancerz?
– Rozmawiają o tym z Burmistrzem, aby przekazał wiadomość Gubernatorowi. A więc widziałaś tego niedźwiedzia, Lyro?
– Tak! – odparła dziewczynka, po czym opowiedziała całą historię nieszczęsnego zwierzęcia. Podczas gdy mówiła, ktoś przysunął sobie krzesło i przysiadł się do grupy przy stole.
– Więc rozmawiałaś ze starym Iorkiem? – spytał.
Dziewczynka popatrzyła ze zdziwieniem na nowo przybyłego. Był to wysoki, szczupły mężczyzna z cienkim czarnym wąsikiem i wąskimi, niebieskimi oczyma: na jego twarzy malował się wyraz nonszalancji, ironii i rozbawienia. Już na pierwszy rzut oka zrobił na niej spore wrażenie, nie była jednak pewna, czy czuje do niego sympatię, czy może niechęć. Dajmoną mężczyzny był nędzny, bardzo chudy zając, który wyglądał na równie wytrzymałego jak jego właściciel.
Nieznajomy wyciągnął do niej rękę i Lyra potrząsnęła nią ostrożnie.
– Lee Scoresby – przedstawił się.
– Aeronauta! – wykrzyknęła. – A gdzie pański balon? Mogę do niego wsiąść?
– Niestety, jest zapakowany, panienko. Jesteś zapewne tą słynną Lyrą. Powiedz więc, jak wyglądała rozmowa z Iorkiem Byrnisonem?
– Zna go pan?
– Walczyłem u jego boku w kampanii tunguskiej. Do diabła, znam Iorka od lat. Niedźwiedzie to skomplikowane istoty, ale ten jest bez dwóch zdań najniezwyklejszy ze wszystkich. Hm, czy któryś z panów ma ochotę pograć na pieniążki?
W ręku mężczyzny pojawiła się talia kart. Potasował je głośno.
– Słyszałem, że przedstawiciele waszego ludu są biegli w grach karcianych – mówił Lee Scoresby, przy czym jedną ręką przekładał i tasował karty, drugą wyławiał cygaro z kieszeni na piersi – i pomyślałem, że nie odmówicie prostemu teksaskiemu podróżnikowi, który pragnie się zmierzyć z wami na tym polu. Co wy na to, panowie?
Cyganie szczycili się talentem do kart, toteż teraz wielu nich wyglądało na zainteresowanych. Przystawili swoje krzesła. W czasie gdy uzgadniali z nowo przybyłym, w co grać i za jakie stawki, dajmona Lee Scoresby’ego, patrząc na Pantalaimona, wskazała na swoje uszy. Dajmon Lyry natychmiast zrozumiał gest, zmienił się w wiewiórkę i podskoczył lekko do boku zajęczycy, która zaczęła mówić na tyle głośno, że Lyra usłyszała jej słowa:
– Idźcie do niedźwiedzia i powiedzcie mu wprost, co wiecie. Jak tylko miejscowi zorientują się, co planujecie, od razu przeniosą jego pancerz w inne miejsce.
Lyra wstała, zabierając ze sobą korzenne ciastko. Nikt nie zauważył jej odejścia; Lee Scoresby już rozdawał karty i oczy wszystkich podejrzliwych skupiły się na jego dłoniach.
W coraz słabszym popołudniowym świetle dziewczynka znalazła drogę do stanicy sań. Wiedziała, że słusznie postępuje, choć równocześnie czuła niepokój, a nawet lekki strach.
Wielki niedźwiedź pracował przy największych betonowych budach. Lyra zatrzymała się przed otwartą bramą i patrzyła. Iorek Byrnison naprawiał właśnie roztrzaskany ciągnik z silnikiem gazowym; metalowa pokrywa silnika była skręcona i wykrzywiona, a jedna z płóz wygięta w górę. Niedźwiedź podniósł blachę tak lekko, jak gdyby to był karton, i obracał ją na wszystkie strony w wielkich łapach, dokładnie ją oglądając, po czym postawił tylną łapę na jednym rogu i skręcił całą powierzchnię w taki sposób, że wyrównał wszystkie zgięcia i przywrócił blasze pierwotną formę. Następnie oparł ją o ścianę i podniósł jedną łapą ciężki ciągnik, kładąc go na boku i przechylając, aby obejrzeć wygiętą płozę.
Gdy skończył, zauważył Lyrę, a dziewczynka, spoglądając na jego potężne cielsko o groźnym wyglądzie, poczuła zimne ukłucie strachu. Patrzyła na niego przez płot z odległości około czterdziestu jardów i pomyślała, że jednym susem mógłby do niej doskoczyć i rozedrzeć ją niczym pajęczynę. Przerażona, już zamierzała się odwrócić i uciec, ale Pantalaimon zawołał:
– Zaczekaj! Pozwól mi z nim porozmawiać.
Zmienił się w rybołówkę i zanim Lyra zdążyła mu odpowiedzieć, przeleciał przez ogrodzenie i pas zamarzniętej ziemi między nim i niedźwiedziem. Dalej znajdowała się otwarta brama i dziewczynka mogła tamtędy wejść za swoim dajmonem, ale ociągała się. Pantalaimon patrzył na nią przez chwilę, a następnie zmienił się w borsuka.
Lyra wiedziała, na jaki wpadł pomysł. Dajmony mogły się oddalać nie więcej niż o kilka jardów od swoich właścicieli, toteż gdyby dziewczynka nadal stała przy płocie, a on pozostał ptakiem, nie mógłby się zbliżyć do niedźwiedzia; zamierzał więc zmusić ją do ruchu.
Rozgniewała się, a jednocześnie źle poczuła, Pantalaimon bowiem wbił pazury w ziemię i parł do przodu. Dziewczynka czuła ból głęboko w piersi, a także smutek i miłość. Wiedziała, że jej dajmon czuje to samo, ponieważ w Jordanie wielokrotnie sprawdzali, jak daleko mogą się od siebie oddalić; każdy powrót przynosił ogromną ulgę.
Borsuk przesunął się trochę do przodu.
– Nie, Pan!
Jednak nie zatrzymał się. Niedźwiedź bez ruchu obserwował całą scenę. Ból w sercu Lyry stawał się coraz trudniejszy do zniesienia, chciało jej się płakać.
– Pan…
Wreszcie dziewczynka zmuszona była przejść przez bramę, idąc po zamarzniętym błocie ku swemu dajmonowi, który zmienił się teraz w żbika i skoczył jej w ramiona; mocno przywarli do siebie i tak trwali przez dłuższą chwilę, drżąc i łkając z ulgi.
– Myślałam, że naprawdę to zrobisz…
– Nie…
– Czułam tak wielki ból, że trudno uwierzyć…
A później Lyra ze złością otarła łzy i wysmarkała nos.
Pantalaimon skulił się w jej ramionach i wiedziała, że raczej umrze, niż pozwoli im się kiedykolwiek rozdzielić, poczuć ten straszliwy smutek, który przyprawił ją niemal o szaleństwo z żalu i strachu. Nawet gdyby umarła, nadal byliby razem, jak Uczeni w krypcie w Jordanie…
Nagle dziewczynka i jej dajmon podnieśli oczy na samotnego niedźwiedzia. Stworzenie bez dajmona! Było samo, zawsze samotne. Lyra poczuła tak wielki żal, że chcąc okazać mu współczucie, prawie wyciągnęła rękę, aby dotknąć zbitego w kudły futra; powstrzymała ją jedynie grzeczność i jego zimny, dziki wzrok.
– Iorku Byrnisonie – odezwała się.
– O co chodzi?
– Lord Faa i Ojciec Coram poszli spróbować odzyskać twój pancerz.
Niedźwiedź nie poruszył się ani nie odezwał. Jasne było, co myśli o szansie powodzenia ich misji.
– Ja jednak wiem, gdzie on jest – dodała – i gdybym ci powiedziała, mógłbyś go sam odebrać. Tyle że nie…
– Skąd wiesz, gdzie jest?
– Posiadam czytnik symboli i sądzę, że powinnam ci przekazać tę informację, ponieważ tak haniebnie cię oszukano. Moim zdaniem to nie było w porządku. Nie powinni byli tego zrobić. John Faa zamierza dyskutować na ten temat z Burmistrzem, jednak niezależnie od tego, co mu powie, prawdopodobnie nie oddadzą ci zbroi. Jeśli ci powiem, gdzie ona jest, czy pojedziesz z nami i pomożesz nam uratować dzieci z Bolvangaru?
– Tak.
Nie chciała być wścibska, ale nie mogła powstrzymać ciekawości. W końcu spytała:
– Iorku Byrnisonie, dlaczego po prostu nie wykujesz sobie nowego pancerza z tego metalu?
– Ponieważ jest bezwartościowy. Popatrz – dodał, po czym jedną łapą podniósł pokrywę silnika, rozciął ją pazurem drugiej, jak gdyby otwierał otwieraczem blaszaną puszkę. – Mój pancerz jest wykonany z niebiańskiego żelaza i pasuje tylko na mnie. Dla niedźwiedzia pancerz to jego dusza, dokładnie tak jak twój dajmon dla ciebie. Nie możesz go przecież zastąpić – powiedział wskazując na Pantalaimona – lalką wypchaną trocinami. To jest właśnie ta różnica. No więc, gdzie jest mój pancerz?
– Słuchaj, musisz mi obiecać, że nie będziesz się mścił. Tamci ludzie postąpili niewłaściwie, zabierając ci pancerz, ale proszę cię, pogódź się z tym.
– Zgoda. Żadnej zemsty po odzyskaniu pancerza Wiedz jednak, że gdy pójdę po niego, nikt mnie nie powstrzyma. Jeśli staną mi na drodze, zginą.
– Zbroja jest ukryta w piwnicy plebanii – powiedziała Lyra. – Ksiądz sądzi, że jest w niej dusza, i próbuje ją z niej wyjąć. W każdym razie, pancerz tam właśnie leży.
Niedźwiedź stanął na tylnych łapach i spojrzał na zachód; ostatnie promienie słońca zabarwiły jego pysk pięknymi odcieniami żółci i bieli; w mroku jaśniał kremowo. Lyra poczuła, jak z tego wielkiego stworzenia promieniuje moc niczym fale gorąca z grzejnika.
– Muszę pracować do zachodu słońca – oświadczył. – Rano dałem słowo tutejszemu mistrzowi. Jestem mu winien jeszcze kilka minut pracy.
– Z miejsca, w którym stoję, widać, że słońce zachodzi – zauważyła dziewczynka, ponieważ z jej perspektywy żółta kula rzeczywiście znikała za skalistym cyplem na południowym zachodzie.
Niedźwiedź opadł na przednie łapy.
– To prawda – odparł. Jego łeb znajdował się teraz w cieniu, tak jak jej. – Jak się nazywasz, dziecko?
– Lyra Belacqua.
– W takim razie mam wobec ciebie dług, Lyro Belacqua – stwierdził.
Potem odwrócił się i pobiegł. Poruszał się tak szybko po zamarzniętej ziemi, że dziewczynka żadną miarą nie była w stanie dotrzymać mu kroku. Biegła jednak, a jej dajmon zmieniony w mewę wzleciał do góry, pragnąc obserwować poczynania niedźwiedzia; Pantalaimon wołał do niej z góry, wskazując drogę.
Iorek Byrnison wybiegł ze stanicy i gnał przed siebie wąska uliczką. Później skręcił w główną ulicę miasta, mijając dziedziniec rezydencji Burmistrza, gdzie w nieruchomym powietrzu wisiała flaga, a wartownik sztywno maszerował w tę i z powrotem. Następnie niedźwiedź zbiegł ze wzgórza na końcu ulicy, przy której mieszkał Konsul Czarownic. Do tego czasu wartownik uświadomił sobie, co się dzieje; próbował ochłonąć i podjąć jakąś decyzje, jednak Iorek Byrnison skręcił już za róg w pobliżu portu.
Ludzie zatrzymywali się i patrzyli albo szybko uciekali z drogi. Wartownik wystrzelił dwukrotnie w powietrze, po czym zaczął zbiegać ze wzgórza za niedźwiedziem. Nie szło mu to łatwo, ponieważ ciągle ślizgał się po oblodzonym zboczu. Odzyskiwał równowagę, chwytając się najbliższej poręczy. Lyra była niedaleko za nim. Kiedy mijała dom Burmistrza, dostrzegła kilka osób, które właśnie wychodziły na dziedziniec, zaciekawione zamieszaniem, i wydało jej się, że widzi wśród nich Ojca Corama; wtedy jednak straciła dom z pola widzenia, pędząc dalej ulicą ku narożnikowi, za który już skręcił ścigający niedźwiedzia wartownik.
Plebania była starsza niż większość miejscowych budynków; zbudowano ją z kosztownych cegieł. Do frontowych drzwi prowadziły trzy schodki, tyle że drzwi zmieniły się teraz w wiszące i sterczące szczapy, a z wnętrza domu dochodziły krzyki i odgłosy roztrzaskiwania i łamania mebli. Wartownik zawahał się, stając przed budynkiem, trzymał jednakże karabin w pogotowiu; potem, gdy przechodnie zaczęli się zbierać, a mieszkańcy domów po przeciwnej stronie ulicy rzucili się do okien, stwierdził, że musi zareagować, i oddał strzał w powietrze, a następnie wbiegł do środka.
W chwilę później Lyrze wydało się, że cały dom drży w posadach. W trzech oknach pękły szyby, dachówki zsuwały się z dachu jedna po drugiej, aż nagle wybiegła z plebanii przerażona służąca, za którą dreptał, machając skrzydłami i gdacząc, jej dajmon w postaci kury.
Z wnętrza domu dobiegł kolejny strzał, a potem czyjś przeraźliwy wrzask sprawił, że służąca też zaczęła krzyczeć. Niczym wystrzelony z armaty wypadł teraz z budynku sam ksiądz, który pędził z dziko trzepoczącą skrzydłami dajmoną w postaci pelikana; widać było, że zraniono jego dumę. Nagle Lyra usłyszała wykrzykiwane rozkazy i odwróciła się, a wtedy zobaczyła wybiegający zza rogu oddział uzbrojonych policjantów – niektórzy z pistoletami, inni z karabinami – a w niedalekiej odległości za nimi szedł John Faa i zdenerwowany otyły Burmistrz.
Przerażające odgłosy dobiegające z plebanii sprawiły, że wszyscy patrzyli w tę stronę. Okno tuż nad ziemią, za którym najwyraźniej znajdowała się piwnica, zostało roztrzaskane; słychać było brzęk rozbijanego szkła oraz trzask odrywanego i łamanego drewna. Wartownik, który wszedł do domu za Iorkiem Byrnisonem, wybiegł teraz i z karabinem gotowym do strzału stanął przed okienkiem piwnicznym, by z zewnątrz stawić czoło niedźwiedziowi. Nagle okno rozwarło się całkowicie i wyskoczył przez nie Iorek Byrnison, niedźwiedź w pancerzu.
Bez pancerza wyglądał groźnie, a w nim – wręcz przerażająco. Zbroja była rdzawoczerwona, poszczególne jej części niedokładnie skute: wielkie blachy powyginanego, pordzewiałego metalu ocierały się o siebie, zgrzytając i skrzypiąc. Przód hełmu był tak samo wysunięty jak pysk jego właściciela; w hełmie znajdowały się szczeliny na oczy, a dolna część szczęki pozostawała odkryta, aby niedźwiedź mógł gryźć i rozdzierać ofiarę zębami.
Wartownik wypalił kilka razy, a policjanci także strzelali z karabinów, celując w niedźwiedzia, jednak Iorek Byrnison strząsał tylko z siebie ich kule niczym krople deszczu. Potem, zanim wartownik zdołał uciec, niedźwiedź, skrzypiąc i szczękając metalem, skoczył do przodu i powalił biednego człowieka na ziemię. Dajmona wartownika, suka rasy husky, rzuciła się do gardła niedźwiedzia, ale Iorek Byrnison nie zwrócił na nią uwagi, jak gdyby była muchą. Ogromną łapą przyciągnął do siebie wartownika, rozwarł szczęki i wsunął w nie głowę nieszczęśnika. Lyra potrafiła dokładnie przewidzieć, co się zdarzy: niedźwiedź zmiażdży czaszkę mężczyzny, a później rozegra się krwawa bitwa, wiele osób zginie, a oni będą musieli odłożyć podróż, z niedźwiedziem czy bez niego.
Nie zastanawiając się nawet przez chwilę, dziewczynka rzuciła się przed siebie i wsunęła rękę w szczelinę, która pojawiła się między hełmem a wielką powierzchnią pancerza ponad ramionami niedźwiedzia. Kiedy zwierzę pochylało głowę, Lyra wcześniej dostrzegła tam ledwie widoczny między pordzewiałymi krawędziami metalu fragment żółtobiałego futra. Teraz zagłębiła w nie palce, a Pantalaimon natychmiast przyleciał i zmienił się w żbika, gotów jej bronić; Iorek Byrnison pozostał jednakże nieruchomy, a karabinierzy wstrzymali ogień.
– Iorku! – wykrzyknęła stłumionym głosem dziewczynka. – Pamiętasz? Jesteś mi winien przysługę. Teraz właśnie możesz spłacić swój dług. Zrób, jak mi obiecałeś, i nie walcz z tymi ludźmi. Po prostu odwróć się i odejdź ze mną. Potrzebujemy cię, Iorku, a ty nie możesz tu zostać, chodź więc ze mną do portu. Nawet się nie odwracaj. Niech Ojciec Coram i Lord Faa porozmawiają z mieszkańcami, a na pewno dobrze załatwią całą sprawę. Puść wolno tego człowieka i chodźmy…
Niedźwiedź powoli otworzył paszczę, z której wysunęła się zakrwawiona głowa mężczyzny. Zemdlony wartownik upadł na ziemię, a jego dajmona przysiadła obok tuląc się do niego. Tymczasem niedźwiedź odszedł wraz z Lyrą.
Nikt się nie poruszył. Ludzie stali i obserwowali, jak wielkie zwierzę porzuca swoją ofiarę na rozkaz małej dziewczynki, której dajmonem był dziki kot, a potem rozstąpili się, by zrobić przejście tej dziwnej grupie. Iorek ciężkim krokiem przeszedł między nimi u boku Lyry. Skierowali się do portu.
Dziewczynka skoncentrowała się całkowicie na niedźwiedziu, toteż nie dostrzegła zamieszania, które zapanowało, gdy gapie poczuli się bezpieczni, nie zdawała sobie sprawy, jak wielki gniew odczuwali do potężnego stworzenia. Szła obok lorka, a Pantalaimon kroczył przed nimi, jak gdyby torował im drogę.
Kiedy dotarli do portu, niedźwiedź opuścił głowę i odpiął pazurem hełm, pozwalając, aby z brzękiem upadł na zamarzniętą ziemię. Z kafejki wyszli Cyganie; zorientowali się, że coś się stało, i teraz w blasku anbarycznych świateł z pokładu statku obserwowali, jak Iorek Byrnison strząsa z siebie resztki zbroi i zostawia je w stosie na nabrzeżu. Nie odezwawszy się do nikogo, wszedł do wody. Zanurzył się bez jednego plusku, po czym zniknął.
– Co się stało? – spytał Tony Costa, słysząc głosy wzburzonych mieszkańców miasta i przedstawicieli policji, którzy kierowali się do portu.
Lyra opowiedziała mu całą historię tak dokładnie, jak tylko potrafiła.
– A gdzie poszedł teraz? – spytał. – Czyżby po prostu zostawił zbroję na nabrzeżu? Przecież zabiorą ją, jak tylko tu dotrą!
Lyra także się tego obawiała, patrząc, jak zza rogu wyłania się pierwszy policjant, za nim kolejni, a następnie Burmistrz, ksiądz oraz dwudziestu czy trzydziestu gapiów. Za nimi z trudem usiłowali nadążyć John Faa i Ojciec Coram. Kiedy jednak wszyscy dotarli na nabrzeże, zatrzymali się ponieważ wcześniej zjawił się tam ktoś inny. Na zbroi niedźwiedzia usiadł wysoki osobnik, założywszy nogę na nogę. Był to Lee Scoresby, w ręku którego znajdował się pistolet o najdłuższej lufie, jaką Lyra kiedykolwiek widziała; aeronauta niedbale celował w wielki brzuch Burmistrza.
– Zdaje się, że nie najlepiej opiekowałeś się pan pancerzem mojego przyjaciela – zagaił przyjacielskim tonem. – No sam pan popatrz na tę rdzę! Nie zaskoczyłoby mnie również, gdybym znalazł w niej mole. Stój tam, gdzie jesteś, nieruchomo i spokojnie! I niech nikt się nie rusza, póki niedźwiedź nie wróci ze smarem. Albo możecie iść do domu i poczytać gazetę. Wybór należy do was.
– Jest tam! – krzyknął Tony, wskazując rampę na drugim końcu nabrzeża, gdzie z wody wyłaniał się Iorek Byrnison, ciągnąc jakiś ciemny przedmiot. Gdy wyszedł na nabrzeże, otrząsnął się, rozpryskując wokół wielkie krople wody, aż jego gęste futro się nastroszyło. Następnie pochylił się, ponownie wziął w zęby coś ciemnego i dużego i ciągnął w stronę pancerza. Ciemny przedmiot okazał się martwą foką.
– Iorku – odezwał się aeronauta, wstając leniwie. Pistolet nadal trzymał wycelowany w Burmistrza. – Witam cię.
Niedźwiedź podniósł oczy i warknął krótko, po czym jedną łapą rozdarł ciało foki. Lyra obserwowała zafascynowana, jak zdejmuje skórę i wydziera pasy tłustego mięsa, a następnie naciera nimi cały pancerz, najstaranniej zaś te miejsca, gdzie blachy nachodziły na siebie.
– Jesteś z tymi ludźmi? – spytał niedźwiedź Lee Scoresby’ego podczas pracy.
– Tak. Zdaje mi się, że obu nas zatrudniono, Iorku.
– Gdzie twój balon? – spytała Lyra Teksańczyka.
– Spakowany w dwóch saniach – odparł.- A oto nasz szef.
John Faa, Ojciec Coram i Burmistrz zbliżyli się do nich wraz z czterema zbrojnymi policjantami.
– Niedźwiedziu! – krzyknął Burmistrz wysokim skrzekliwym głosem. – Pozwalam ci odjechać z tymi ludźmi. Pamiętaj jednak, że jeśli pojawisz się ponownie w granicach miasta, nie będzie dla ciebie litości.
Iorek Byrnison nie zwrócił na te słowa najmniejszej uwagi i kontynuował nacieranie pancerza foczym tłuszczem; robił to z taką dokładnością, troską i czułością, że jego stosunek do zbroi skojarzył się Lyrze z jej własnym przywiązaniem do Pantalaimona. W istocie było tak, jak powiedział jej niedźwiedź: pancerz stanowił jego duszę. Burmistrz i policjanci wycofali się, a pozostali ludzie powoli odwracali się i rozchodzili, chociaż kilku zostało na swoich miejscach.
John Faa przyłożył dłonie do ust i zawołał:
– Cyganie!
Wszyscy byli gotowi do drogi. Od chwili gdy skończyli przeładunek, oczekiwali na sygnał do wyjazdu. Sanie były przygotowane, psy czekały na postronkach.
– Czas wyruszać, przyjaciele – oznajmił John Faa. – Jesteśmy odpowiednio zaopatrzeni i znamy kierunek, w którym powinniśmy się udać. Panie Scoresby, skończył pan załadunek?
– Jestem gotów do drogi, Lordzie Faa.
– A ty, Iorku Byrnisonie?
– Kiedy się przyodzieję – mruknął niedźwiedź.
Skończył oliwić pancerz. Nie chcąc marnować foczego mięsa, chwycił martwe zwierzę w zęby i rzucił je na tył większych sań Lee Scoresby’ego, potem zaczął nakładać pancerz. Widok był zadziwiający, niedźwiedź bowiem z niezwykłą łatwością radził sobie z grubymi prawie na cal warstwami metalu – lekko kołysał poszczególnymi fragmentami i narzucał je na siebie, jak gdyby wkładał jedwabne togi. Założył zbroję w niespełna minutę i w tym czasie ani razu nie zadźwięczał zgrzyt zardzewiałego żelastwa. Pancerz został świetnie naoliwiony. Po niecałych trzydziestu minutach ekspedycja znajdowała się już w drodze na północ. Pędzące pod niebem z milionami gwiazd i mocno połyskującym księżycem sanie kołysały się i stukotały na bruzdach i kamieniach. Gdy dotarli do gładkiego śniegu na obrzeżach miasta, psy chętnie przyspieszyły kroku, a ruch sań stał się szybki i łagodny.
Lyra siedziała z tyłu sań Ojca Corama, opatulona tak dokładnie, że widać jej było tylko oczy. W pewnej chwili szepnęła do Pantalaimona:
– Widzisz Iorka?
– Biegnie obok sań Lee Scoresby’ego – odparł jej dajmon w postaci gronostaja, obejrzawszy się za siebie. Potem ponownie przytulił się do jej kaptura z rosomaczego futra.
Przed podróżnikami, ponad górami na północy, zaczęły się jarzyć i drżeć blade łuki i pętle Zorzy. Lyra dostrzegła je przez na wpół zamknięte powieki i choć senna, poczuła przyjemny dreszcz. Była naprawdę szczęśliwa, że jedzie na Północ, a nad nią wisi Zorza. Pantalaimon walczył z jej sennością, nie udało mu się jednak jej pokonać; w końcu zmienił się w mysz i skulił się wewnątrz kaptura dziewczynki. Doznał nieprzyjemnego wrażenia, którym jednak mógłby się z nią podzielić dopiero po przebudzeniu. Może to była kuna, może złudzenie, a może jakiś niewinny, miejscowy duszek – w każdym razie Pantalaimonowi zdawało się, że coś podąża w ślad za rzędem sań, przeskakując lekko z gałęzi na gałąź rosnących blisko siebie sosen. Dajmon Lyry czuł się nieswojo, ponieważ stworzenie to kojarzyło mu się z pewną małpą.
Podróżowali przez wiele godzin, a potem zatrzymali się na posiłek. W czasie gdy mężczyźni rozpalali ogniska i topili śnieg na wodę, a Iorek Byrnison obserwował, jak Lee Scoresby piecze focze mięso, John Faa odezwał się do dziewczynki:
– Czy jest wystarczająco jasno, abyś mogła odczytać symbole?
Księżyc powoli zachodził. Światło Zorzy było jaskrawsze niż księżycowe, jednak niestałe. Na szczęście dziewczynka miała dobry wzrok. Pogrzebała w futrze i wyjęła czarne aksamitne zawiniątko.
– Tak – odparła. – Zresztą znam już na pamięć położenie większości znaków. O co mam spytać aletheiometr, Lordzie Faa?
– Chcę wiedzieć więcej o sposobach obrony tej ich stacji, Bolvangaru – powiedział.
Dziewczynka poruszyła wskazówki niemal mechanicznie, ustawiając je na hełm, gryfa i tygiel, a następnie skupiła się na skomplikowanym trójwymiarowym diagramie. Igła od razu zaczęła się kołysać, a jej taniec przypominał lot pszczoły niosącej wiadomość do ula. Dziewczynka obserwowała wielką wskazówkę ze spokojem, przekonana, że prędzej czy później odgadnie wszystkie znaczenia; i rzeczywiście po jakimś czasie odpowiedź zaczęła się klarować. Lyra pozwoliła igle jeszcze chwilę potańczyć, aż była pewna, że wszystko właściwie zrozumiała.
– Jest dokładnie tak, jak powiedział dajmon czarownicy, Lordzie Faa. W stacji przebywa grupa Tatarów, którzy jej strzegą, jest też drut pod napięciem. W gruncie rzeczy tamci nie spodziewają się, że ktoś ich zaatakuje. Tak mówi czytnik symboli. Tyle że, Lordzie Faa…
– Co takiego, dziecko?
– Urządzenie mówi coś jeszcze. W dolinie nad jeziorem znajduje się wioska, której mieszkańcy nękani są przez ducha.
John Faa potrząsnął niecierpliwie głową i rzucił:
– To nie ma teraz znaczenia. W tych lasach z pewnością grasuje mnóstwo różnych duchów. Powiedz mi jeszcze o tych Tatarach. Na przykład, ilu ich jest? Jak są uzbrojeni?
Lyra posłusznie spytała aletheiometr i przekazała odpowiedź:
– Jest tam sześćdziesięciu mężczyzn z karabinami; mają też kilka większych dział, coś w rodzaju armat. A także miotacze ognia. A ich dajmony są wilkami. Wszystkie.
Jej słowa wywołały ożywienie wśród starszych Cyganów, którzy brali kiedyś udział w rozmaitych kampaniach.
– Ci z syberyjskich pułków mają za dajmony wilki – zauważył jeden z mężczyzn.
– Nigdy nie spotkałem bardziej zawziętych – powiedział John Faa. – Będziemy musieli walczyć jak tygrysy. Trzeba też zasięgnąć rady niedźwiedzia. Z tego, co wiem, jest przebiegłym wojownikiem.
Lyra zniecierpliwiła się i wtrąciła:
– Ale, Lordzie Faa, ten duch… Sądzę, że to duch jednego z tych dzieci!
– No cóż, nawet jeśli tak jest, Lyro, nie wiem jak moglibyśmy mu pomóc. Sześćdziesięciu syberyjskich strzelców, miotacze ognia… Panie Scoresby, może pan tu podejść na chwilkę?
Aeronauta podszedł do sań, a Lyra w tym czasie wymknęła się do niedźwiedzia.
– Iorku, podróżowałeś już wcześniej tą drogą? – spytała go.
– Raz – odrzekł głębokim, stanowczym głosem.
– Jest tu wioska w pobliżu, prawda?
– Po drugiej stronie wzgórza – odparł, spoglądając na rzadko rosnące drzewa.
– Czy to daleko?
– Dla ciebie czy dla mnie?
– Dla mnie – szepnęła.
– Zbyt daleko. Choć dla mnie całkiem blisko.
– Ile czasu zajęłoby ci dotarcie tam?
– Do następnego wschodu księżyca mogę trzy razy pobiec tam i wrócić.
– Widzisz, Iorku, mam taki czytnik symboli, który mówi mi o różnych sprawach, i teraz mi powiedział, że w tej wiosce muszę spełnić ważne zadanie. Tyle że Lord Faa nie pozwoli mi tam pójść. Chce szybko ruszyć w dalszą drogę. Wiem, że to jest bardzo ważne, jednak jeśli nie pójdę do wioski i nie sprawdzę, co się tam dzieje, być może nigdy się nie dowiemy, co naprawdę robią Grobale.
Niedźwiedź nic nie powiedział. Usiadł wyprostowany jak człowiek, wielkie łapy złożył na udach i ciemnymi oczyma wpatrywał się w Lyrę. Wiedział, że dziewczynka czegoś od niego chce.
Wtedy odezwał się Pantalaimon:
– Mógłbyś nas tam zabrać, a potem dogonić sanie?
– Tak. Dałem jednak słowo Lordowi Faa, że będę posłuszny tylko jemu, nikomu innemu.
– A jeśli otrzymam jego zgodę? – spytała Lyra.
– Wtedy cię tam zaniosę.
Lyra odwróciła się i pobiegła z powrotem przez śnieg.
– Lordzie Faa! Iorek Byrnison może mnie przenieść przez góry do wioski, dowiemy się, co się tam znajduje, a potem dogonimy wasze sanie. Niedźwiedź zna drogę – dodała ponaglająco. – Wiem, że muszę to zrobić. Ojcze Coramie, pamiętasz, jak było z tym kameleonem? Nie rozumiałam początkowo odpowiedzi, jednak wszystko się sprawdziło, o czym przekonaliśmy się bardzo szybko. Sadzę, że tym razem będzie podobnie. Nie potrafię do końca zrozumieć, co mówi urządzenie, wiem jednak, że sprawa jest bardzo ważna. Iorek Byrnison zna drogę i twierdzi, że do następnego wschodu księżyca może trzykrotnie pobiec tam i wrócić, a z nikim chyba nie będę bezpieczniejsza niż z nim, prawda? Tyle że niedźwiedź nie pójdzie tam bez pozwolenia Lorda Faa.
Zapadło milczenie. Ojciec Coram westchnął. John Faa marszczył brwi, a jego twarz wewnątrz futrzanego kaptura wyrażała nieugiętość.
Zanim jednak przemówił, wtrącił się aeronauta:
– Lordzie Faa, jeśli Iorek Byrnison zaniesie tam dziewczynkę, będzie równie bezpieczna, jak gdyby została tutaj z nami. Wszystkie niedźwiedzie zawsze dotrzymują słowa, a Iorka znam od wielu lat i nic w świecie nie może sprawić, aby złamał dane komuś słowo. Powierzcie mu opiekę nad małą, a on na pewno nie popełni żadnego błędu. A jeśli chodzi o szybkość, potrafi biec godzinami i nie czuje zmęczenia.
– Dlaczego jednak nie mielibyśmy posłać tam ludzi? – spytał John Faa.
– Musieliby iść piechotą – zauważyła Lyra. – Nie sposób przecież przejechać przez te góry. Iorek Byrnison potrafi się poruszać po tej krainie o wiele szybciej niż ludzie, a ja jestem bardzo lekka, więc nie będę mu ciążyć. Obiecuję, Lordzie Faa, że nie zostanę tam ani chwili dłużej, niż będzie konieczne, nie powiem nikomu ani słowa na nasz temat i nie wplączę się w żadną niebezpieczną sytuację.
– Jesteś pewna, że musisz tam iść? Że czytnik symboli cię nie oszukuje?
– Nigdy tego nie robi, Lordzie Faa. Nie sądzę, by miał takie możliwości.
Cygański król potarł podbródek.
– Hm, jeśli ci się uda, może otrzymamy jakieś nowe informacje. Iorku Byrnisonie! – zawołał. – Chcesz zrobić to, o co prosi Lyra?
– Wypełniam pańskie rozkazy, Lordzie Faa. Każ mi zabrać do wioski dziewczynkę, a wykonam polecenie.
– Dobrze więc. Masz zabrać ją tam, gdzie zechce się udać, i zrobić tak, jak ci rozkaże. Lyro, pozwalam ci tam jechać.
– Dziękuję, Lordzie Faa.
– Ruszaj na poszukiwania, a kiedy je skończysz, natychmiast do nas wracaj. Iorku Byrnisonie, ruszamy w dalszą drogę, będziesz więc nas musiał dogonić.
Niedźwiedź pokiwał wielkim łbem.
– Są w wiosce jacyś żołnierze? – spytał Lyrę. – Będę potrzebował pancerza? Bez niego poruszam się szybciej.
– Nie ma nikogo – odparła dziewczynka. – Jestem tego pewna, Iorku. Dziękuję, Lordzie Faa, obiecuję zrobić, jak każesz.
Tony Costa dał Lyrze do żucia kawałek suszonego foczego mięsa i dziewczynka wraz z Pantalaimonem w postaci myszy, siedzącym wewnątrz jej kaptura, wspięła się na grzbiet potężnego niedźwiedzia, chwytając za jego futro dłońmi w rękawicach; wąski muskularny grzbiet zwierzęcia znajdował się teraz między jej kolanami. Futro Iorka było cudownie gęste, a siła niedźwiedzia, której ogrom Lyra natychmiast wyczuła, wręcz przytłaczająca. Lekko, jak gdyby nie miał na grzbiecie żadnego ciężaru, Iorek odwrócił się i pobiegł susami ku wzgórzom i niskim drzewom.
Minęło trochę czasu, zanim Lyra przywykła do tego kołyszącego ruchu, a kiedy się już przyzwyczaiła, poczuła dziką radość. Jadę na niedźwiedziu, pomyślała. Nad ich głowami drgała Zorza w postaci złotych łuków i pętli, a wokół panował ostry arktyczny chłód i absolutna cisza Północy.
Pędzące po śniegu łapy Iorka Byrnisona nie czyniły niemal żadnego hałasu. Ponieważ znajdowali się na skraju tundry, drzewa były tu rzadkie i karłowate, a na ścieżce pojawiały się jeżyny i inne krzewy. Niedźwiedź pędził przez nie, rwąc pędy, jak gdyby były tylko pajęczynami.
Wśród odłamków czarnej skały wspięli się na niskie wzgórze, a wkrótce znaleźli się poza zasięgiem wzroku ludzi, których zostawili za sobą. Lyra miała ochotę porozmawiać z niedźwiedziem – gdyby był człowiekiem, z pewnością zdążyłaby się już z nim zaprzyjaźnić – jednak ogromne stworzenie zachowywało się dziwacznie i gwałtownie, poza tym emanował z niego taki chłód, że chyba po raz pierwszy w życiu czuła się naprawdę onieśmielona. Kiedy więc pancerny niedźwiedź niezmordowanie pędził wielkimi susami naprzód, dziewczynka siedziała, kołysząc się lekko wraz z nim, i nie odzywała się. Przypuszczała, że jej milczenie bardziej mu odpowiada, a przy tym wydawało się jej, że w jego oczach jest jedynie szczebioczącym dzieckiem, które dopiero co wyrosło z pieluch.
Wcześniej Lyra rzadko się zastanawiała nad sobą i w chwili obecnej uznała to doświadczenie za interesujące, choć nieprzyjemne; właściwie w pewnym sensie bardzo przypominało jazdę na niedźwiedziu. Iorek Byrnison posuwał się szybko, poruszając jednocześnie raz prawymi, raz lewymi łapami i kołysząc się silnie z boku na bok w równomiernym rytmie. Po chwili jednakże dziewczynka stwierdziła, że nie potrafi tak po prostu siedzieć bez ruchu; wolałaby aktywniej uczestniczyć w podróży.
Niedźwiedź biegł już godzinę, może trochę dłużej, i Lyra była już cała zesztywniała i obolała, ale bardzo szczęśliwa, zwłaszcza kiedy Iorek Byrnison wreszcie zwolnił i zatrzymał się.
– Spójrz w górę – powiedział.
Lyra podniosła oczy, po czym przetarła je dłonią, była bowiem tak zziębnięta, że łzy zamazywały jej obraz Kiedy wreszcie przyjrzała się dokładniej niebu, niemal straciła oddech. Zorza stała się bladym i drżącym światełkiem, gwiazdy natomiast połyskiwały jaskrawo niczym diamenty, a na tle tego ogromnego ciemnego, lecz błyszczącego nieboskłonu ze wschodu i południa pędziły ku północy maleńkie czarne punkciki.
– Czy to ptaki? – spytała dziewczynka.
– Nie, czarownice – odparł niedźwiedź.
– Czarownice! Co one tu robią?
– Może lecą na wojnę. Nigdy przedtem nie widziałem tak wielu naraz.
– Znasz jakieś czarownice, Iorku?
– Służyłem kiedyś u kilku, a z niektórymi także walczyłem. Oto widok, który mógłby przerazić Lorda Faa. Jeśli lecą, by pomóc waszym wrogom, wszyscy powinniście odczuwać lęk.
– Lorda Faa z pewnością trudno zastraszyć. Ty również się nie boisz, prawda?
– Jeszcze nie. A kiedy będę się bał, zwalczę strach. Po powrocie lepiej jednak powiedzieć Lordowi Faa o tych czarownicach. Ludzie mogli ich nie zauważyć.
Od tej chwili niedźwiedź poruszał się nieco wolniej i Lyra nadal mogła obserwować niebo, aż jej oczy znowu zaszkliły się lodowatymi łzami i przestała widzieć niezliczone czarownice lecące na północ. W końcu Iorek Byrnison zatrzymał się i powiedział:
– Oto wioska.
Spojrzeli w dół poprzecinanego szczelinami, urwistego zbocza, na skupisko drewnianych domów położonych obok rozległego, niezwykle płaskiego zaśnieżonego obszaru, który Lyra uznała za zamarznięte jezioro. Drewniany pomost potwierdził jej domysły. Dziewczynka i niedźwiedź znajdowali się nie dalej niż o pięć minut drogi od tego miejsca.
– Co chcesz zrobić? – spytał niedźwiedź.
Lyra ześlizgnęła się z jego grzbietu i stwierdziła, że nie może ustać na nogach. Twarz miała zesztywniała z zimna, a nogi drżące, przywarła jednak do futra Iorka i trwała tak w bezruchu, póki się trochę nie rozgrzała.
– W tej wiosce jest dziecko, duch albo coś w tym rodzaju – wyjaśniła. – Może zresztą coś innego, nie wiem na pewno. Chcę pójść, znaleźć go i, jeśli zdołam, zabrać do Lorda Faa i pozostałych. Myślałam, że to duch, jednak czytnik symboli powiedział mi coś, czego nie zrozumiałam.
– Jeśli znajduje się na dworze – zauważył niedźwiedź – lepiej, żeby miał kryjówkę.
– Nie sądzę, aby był martwy… – ciągnęła Lyra, chociaż wcale nie była tego taka pewna. Aletheiometr dał jej jakąś przedziwną, a w dodatku alarmującą odpowiedź. Jestem przecież córką Lorda Asriela, pomyślała z dumą. A kto znajduje się pod moimi rozkazami? Potężny niedźwiedź. Jakże mogłabym w takiej sytuacji odczuwać strach?
– Chodźmy się rozejrzeć – zaproponowała.
Wspięła się ponownie na grzbiet zwierzęcia, a ono ruszyło w dół zbocza: Iorek nie biegł już, raczej kroczył majestatycznie. Psy z wioski wyczuły nadejście obcych i zaczęły wściekle ujadać. Renifery w zagrodzie kręciły się nerwowo, ich rogi uderzały o ogrodzenie niczym suche kije. W bezwietrznym powietrzu każdy dźwięk było słychać na sporą odległość.
Kiedy dotarli do pierwszych domów, Lyra rozejrzała się w prawo i w lewo, z trudem wpatrując się w półmrok, ponieważ Zorza już zbladła, a do wzejścia księżyca pozostało jeszcze dużo czasu. Tu i tam, pod grubo pokrytymi śniegiem dachami migotało światło, a dziewczynce wydawało się, że za niektórymi szybami widzi blade twarze. Wyobraziła sobie, jak bardzo zdziwieni są ci ludzie, patrzący na dziecko jadące na wielkim niedźwiedziu.
W środku małej wioski, obok pomostu i śnieżnych kopców – zapewne wyciągniętych na brzeg łodzi – znajdował się pusty plac. Ujadanie psów było tak ogłuszające, że zdaniem Lyry obudziło wszystkich mieszkańców. Nagle otworzyły się drzwi i z domu wyszedł mężczyzna z karabinem w ręku. Jego dajmona w postaci rosomaka, strącając śnieg, wskoczyła na stertę drew obok drzwi.
Lyra natychmiast zsunęła się z grzbietu niedźwiedzia i stanęła między mężczyzną a Iorkiem Byrnisonem. Pamiętała, że to właśnie ona przekonywała niedźwiedzia, że nie będzie mu potrzebny pancerz.
Mężczyzna odezwał się słowami, których dziewczynka nie zrozumiała. Na szczęście Iorek odpowiedział w tym samym języku. Mężczyzna wydał z siebie cichy okrzyk strachu.
– Sądzi, że jesteśmy diabłami – przetłumaczył Lyrze niedźwiedź. – Co mam mu odpowiedzieć?
– Powiedz, że wprawdzie my nie jesteśmy diabłami, ale mamy przyjaciół, którzy nimi są. I że szukamy… dziecka, dziwnego dziecka.
Gdy Iorek przełożył jej słowa, mężczyzna wskazał jakieś odległe miejsce po prawej stronie i szybko coś dodał.
– Pyta, czy przybyliśmy zabrać to dziecko – wyjaśnił niedźwiedź – ponieważ oni się go boją. Próbowali je stąd wywieźć, ale ciągle wraca.
– Powiedz mu, że zabierzemy je ze sobą, niech jednak wiedzą, że źle je potraktowali. Gdzie jest dziecko?
Mężczyzna odpowiedział, gestykulując ze strachem. Lyra bała się, że przypadkowo wypali z karabinu, kiedy jednak skończył mówić, natychmiast pospiesznie wrócił do wnętrza domu, zamykając za sobą drzwi. Teraz dziewczynka dostrzegła twarze we wszystkich oknach.
– Gdzie jest to dziecko? – spytała ponownie.
– W rybiarni – odrzekł Iorek, po czym odwrócił się i zaczął biec ku brzegowi jeziora.
Lyra podążyła za nim. Była bardzo zdenerwowana. Niedźwiedź skierował się do wąskiej, drewnianej budy, co jakiś czas podnosząc głowę i węsząc, a kiedy dotarł do drzwi, zatrzymał się i powiedział:
– Jest tu, w środku.
Serce Lyry biło tak szybko, że z trudem mogła oddychać. Podniosła rękę, chcąc zastukać do drzwi, uznała jednak taki gest za absurdalny, toteż głęboko zaczerpnęła powietrza, aby zawołać, ale stwierdziła, że nie wie, co powiedzieć. A w dodatku było tak ciemno! Powinna była zabrać latarnię…
Nie miała wyboru, zwłaszcza że nie chciała, aby niedźwiedź dostrzegł jej lęk – musiała tam wejść. Przypomniała sobie, jak Iorek mówił o pokonywaniu własnego strachu, i postanowiła przezwyciężyć swój lęk. Podniosła skobel ze skóry renifera i mocno pociągnęła, otwierając z trzaskiem przymarznięte drzwi. Odgarnęła nogą śnieg, który zebrał się w progu, i otworzyła drzwi na oścież. Pantalaimon w postaci gronostaja nie był zbyt pomocny, biegał w tę i z powrotem po ścieżce – blady cień na śniegu – i wydawał z siebie ciche piski przerażenia.
– Pan, na miłość Boską! – wrzasnęła. – Zmień się w nietoperza i poszukaj…
Jednak Pantalaimon nie wykonał polecenia ani się nie odezwał. Lyra nigdy nie widziała, żeby zachowywał się w ten sposób, z wyjątkiem jednej sytuacji, kiedy wraz z Rogerem w krypcie w Jordanie włożyli monety z wizerunkami dajmonów do niewłaściwych czaszek. Teraz był jeszcze bardziej przerażony niż jego właścicielka. Natomiast Iorek Byrnison leżał blisko drzwi w śniegu i obserwował całą scenę w milczeniu.
– Wyjdź! – krzyknęła Lyra najgłośniej, jak mogła -. Wyjdź!
Nie odpowiedział jej żaden dźwięk. Dziewczynka otworzyła trochę szerzej drzwi, a zamieniony w kota Pantalaimon wskoczył jej na ramię i, przytulając się do niej lamentował:
– Odejdź! Nie zostawaj tu! Och, Lyra, chodź stąd! Wracajmy!
Próbując go uspokoić, Lyra zdała sobie jednocześnie sprawę z faktu, że Iorek Byrnison wstaje. Odwróciła się, a wtedy zobaczyła biegnącą z wioski postać z latarnią w dłoni. Kiedy osobnik podbiegł na odległość głosu, podniósł latarnię, oświetlając własną twarz: był to starzec o szerokiej, pomarszczonej twarzy i oczach niemal niewidocznych w gąszczu zmarszczek. Jego dajmoną był arktyczny lis.
Mężczyzna odezwał się, a Iorek Byrnison przetłumaczył Lyrze jego słowa:
– Mówi, że nie jest to jedyne takie dziecko. Widział w lesie wiele podobnych. Czasami szybko umierają, czasami nie. Uważa, że ten mały jest wyjątkowo wytrzymały. Mówi, że lepiej byłoby dla niego, gdyby umarł.
– Spytaj, czy mogę pożyczyć latarnię – poprosiła Lyra.
Niedźwiedź przetłumaczył i mężczyzna wręczył dziewczynce latarnię, kiwając energicznie głową. Lyra doszła do wniosku, że przybiegł do nich właśnie w tym celu, i podziękowała mu za fatygę, a on skinął głową i cofnął się, by być daleko od niej, od chaty i od niedźwiedzia. Lyrę uderzyła nagła myśl: a jeśli tym dzieckiem jest Roger? Modliła się z całą mocą, aby tak nie było. Pantalaimon, znowu w postaci gronostaja, przylgnął do niej; małe pazury wbiły się głęboko w płaszcz dziewczynki.
Podniosła wysoko latarnię i zrobiła krok do środka, a wtedy zobaczyła, jaką krzywdę robi dzieciom Rada Oblacyjna i na czym polega ofiara, jaką one składają.
Przy drewnianym stojaku do suszenia ryb kulił się mały chłopiec. Nad nim wisiały rzędem wypatroszone, sztywne jak deski filety. Chłopiec przyciskał do piersi kawałek ryby, równie kurczowo, jak Lyra trzymała Pantalaimona: obiema rękami, mocno, przy sercu. Przytulał kawałek suszonej ryby – ponieważ nie miał dajmona! Grobale odcięli mu go! To właśnie było „rozdzielenie” i tak właśnie wyglądało „oderwane” dziecko.
W pierwszej chwili Lyra chciała odwrócić się i uciec albo zwymiotować. Ludzka istota pozbawiona dajmona była dla niej jak ktoś bez twarzy albo z rozciętymi żebrami i wydartym sercem: było to coś nienaturalnego i niesamowitego, coś, co należało do świata nocnych koszmarów, a nie do codziennego, normalnego życia.
Lyra przytuliła do siebie Pantalaimona. Zakręciło jej się w głowie, poczuła mdłości i zimny pot na ciele.
– Ratter – odezwał się chłopiec. – Macie moją Ratter?
Dziewczynka nie miała wątpliwości, kogo ma na myśli.
– Nie – odparła. Jej głos wyrażał słabość i przerażenie, które odczuwała. Potem spytała: – Jak się nazywasz?
– Tony Makarios – odrzekł. – Gdzie moja Ratter?
– Nie wiem… – zaczęła dziewczynka, po czym z trudem przełknęła ślinę, aby opanować mdłości. – Grobale… – Nie mogła jednak dokończyć zdania, musiała bowiem wyjść z szopy. Usiadła w śniegu – sama, choć oczywiście niezupełnie sama, ponieważ zawsze był z nią Pantalaimon, więc tak naprawdę nigdy nie bywała samotna. Och, gdyby ktoś zabrał go jej, tak jak temu małemu chłopcu odebrano jego Ratter, stałaby się najgorsza rzecz na świecie! Lyra uświadomiła sobie, że szlocha, Pantalaimon także kwilił. Oboje bardzo żałowali półchłopca i współczuli mu. Nagle Lyra wstała.
– Chodź tu! – zawołała drżącym głosem. – Tony, wyjdź. Zabierzemy cię w bezpieczne miejsce.
W rybiarni coś się poruszyło, po czym w drzwiach pojawił się chłopiec; nadal ściskał w dłoni suszoną rybę. Ubrany był dość ciepło – w watowany, pikowany płaszcz ze wzmocnionego jedwabiu węglowego i futrzane buty, które wydawały się zniszczone i nie najlepiej na niego pasowały. Na zewnątrz, w jaskrawszym świetle dochodzącym z bladych smug Zorzy i pokrytej śniegiem ziemi, wyglądał jeszcze bardziej żałośnie niż w środku.
Mieszkaniec wioski, który przyniósł latarnię, odszedłszy na kilka jardów, zawołał coś do nich.
– Mówi, że musisz zapłacić za rybę – wyjaśnił dziewczynce Iorek Byrnison.
Lyra chciała rozkazać niedźwiedziowi, aby od razu zabił mężczyznę, jednak powstrzymała się i powiedziała:
– Zabieramy dziecko na ich prośbę. Niech za to zapłacą tą jedną rybą.
Niedźwiedź przetłumaczył. Mężczyzna wymamrotał coś, ale dłużej się nie spierał. Lyra postawiła latarnię na śniegu, wzięła półchłopca za rękę i podprowadziła go do niedźwiedzia. Malec szedł bezradnie, nie okazując strachu przed ogromnym białym zwierzęciem, które stało tak blisko, a kiedy Lyra pomogła mu się usadowić na grzbiecie Iorka, powiedział jedynie:
– Nie wiem, gdzie jest moja Ratter.
– My również tego nie wiemy, Tony – odparła Lyra. – Ale dowiemy się… I ukarzemy Grobalów. Obiecuje ci, że to zrobimy! Iorku, mogę z nim usiąść?
– Mój pancerz jest o wiele cięższy niż para dzieci – odrzekł tylko.
Dziewczynka wdrapała się więc na grzbiet niedźwiedzia, usiadła za Tonym, i chłopiec przylgnął do długiego sztywnego futra zwierzęcia. Pantalaimon usadowił się wewnątrz kaptura swej pani, ciepły, bliski i przepełniony litością. Lyra wiedziała, że miał ochotę wyciągnąć łapkę i przytulić małe półdziecko, polizać je, pogładzić i rozgrzać, tak jak zrobiłaby dajmona chłopca. Jednak powszechnie obowiązujące tabu uniemożliwiało taki gest.
Opuścili wioskę i ruszyli w górę ku wzgórzu. Mieszkańcy wioski, jawnie okazując strach i ulgę, patrzyli jak mała dziewczynka i wielki biały niedźwiedź zabierają straszliwie okaleczone stworzenie.
Lyra przez jakiś czas odczuwała na przemian mdłości i współczucie; na szczęście zwyciężyła litość i dziewczynka otoczyła ramionami małe, chude ciało chłopca i przez całą drogę podtrzymywała go, aby nie spadł. Powrotna podróż była o wiele trudniejsza, jednak mimo wszystko mijała szybciej, chociaż było bardzo zimno. Iorek Byrnison był niezmordowany, a Lyra dobrze trzymała się na grzbiecie niedźwiedzia. Zmarznięty chłopczyk w jej ramionach był tak lekki, że z łatwością mogła go ochraniać, choć równocześnie wydawał się całkowicie bezwolny, siedział sztywno i bezwładnie.
Od czasu do czasu odzywał się.
– Co powiedziałeś? – spytała w pewnej chwili Lyra.
– Pytam, czy Ratter będzie wiedziała, gdzie jestem?
– Ta-ak, z pewnością. Znajdzie cię albo my znajdziemy ją. Trzymaj się teraz mocno, Tony. Już niedaleko…
Niedźwiedź biegł susami naprzód. Póki nie dogonili Cyganów, Lyra nie miała pojęcia, jak bardzo jest zmęczona. Sanie właśnie zatrzymały się, aby dać odpocząć psom, i nagle Lyrę otoczyli przyjaciele: Ojciec Coram, John Faa, Lee Scoresby. Wszyscy rzucili się gwałtownie, by pomóc jej zsiąść, a później wycofali się w milczeniu, gdy zobaczyli dziecko, które przyjechało z Lyrą. Dziewczynka była tak zesztywniała, że nie mogła nawet rozluźnić ramion, którymi otaczała chłopca, i John Faa łagodnie odciągał od siebie dwoje dzieci, a potem podniósł Lyrę i zdjął z grzbietu niedźwiedzia.
– Na Boga miłosiernego, cóż to jest? – zapytał. – Lyro, dziecko, kogo znalazłaś?
– Wołają na niego Tony – wymamrotała zmarzniętymi ustami. – Odcięto jego dajmonę. Tak właśnie postępują z dziećmi Grobale.
Przerażeni mężczyźni cofnęli się, jednak w tym momencie ku zaskoczeniu znużonej Lyry odezwał się niedźwiedź, strofując wszystkich.
– Wstydźcie się! Pomyślcie, na co ta dziewczynka się poważyła! Nie wiem, czy rzeczywiście jesteśmy o tyle od niej tchórzliwsi, ale nie wypada tak jawnie okazywać strachu. Wstydźcie się.
– Masz rację, Iorku Byrnisonie – oświadczył John Faa i odwrócił się, aby wydać polecenia. – Rozpalcie ognisko i zagrzejcie trochę zupy. Dla obojga. Ojcze Coramie, czy twój szałas jest gotowy?
– Tak, Johnie. Przyprowadźcie Lyrę, aby się ogrzała…
– I chłopca – dodał ktoś inny. – Na pewno może zjeść i ogrzać się, mimo że…
Lyra chciała powiedzieć Johnowi Faa o czarownicach, wszyscy byli jednak bardzo zajęci, a ona straszliwie zmęczona. W ciągu kilku chwil zajaśniało światło latarni, uniósł się dym z płonących drew, postacie spieszyły w różnych kierunkach, a dziewczynka poczuła lekkie uszczypnięcie w ucho zębów gronostaja-Pantalaimona, po czym ocknęła się. O parę cali od swej twarzy dostrzegła niedźwiedzi pysk.
– Czarownice – szepnął Pantalaimon. – Zawołałem Iorka.
– Och, tak – mruknęła Lyra. – Iorku, dziękuję ci że zabrałeś mnie do wioski i z powrotem. Mogę zapomnieć, że miałam powiedzieć Johnowi Faa o czarownicach, więc proszę cię, zrób to za mnie.
Usłyszała, że niedźwiedź się zgadza, a potem ponownie zapadła w zasłużony sen.
Kiedy się obudziła, już prawie nastał świt. Niebo na południowym wschodzie było blade, a powietrze wypełniała szara mgła, w której poruszali się Cyganie; wyglądali jak wielkie duchy. Ładowali sanie i zaprzęgali psy.
Lyra dostrzegła to wszystko z prowizorycznego szałasu ustawionego nad saniami Ojca Corama, gdzie leżała pod stosem futer. Pantalaimon obudził się przed nią i próbował właśnie przybrać postać arktycznego lisa. Potem wrócił do swej ulubionej formy – gronostaja.
Iorek Byrnison spał obok na śniegu, z łbem ułożonym na wielkich łapach, natomiast Ojciec Coram był już na nogach, krzątając się z pośpiechem, ale natychmiast gdy zobaczył Pantalaimona, pokuśtykał, by delikatnie obudzić dziewczynkę.
Zobaczyła, że nadchodzi, i usiadła wyprostowana. Pragnęła z nim porozmawiać.
– Ojcze Coramie, wiem już, co oznaczał symbol, którego nie mogłam pojąć! Aletheiometr ciągle powtarzał „ptak” i „nie”, co nie miało dla mnie sensu, ponieważ znaczyło: „nie ma dajmona”. Nie rozumiałam, bo sądziłam, że to nie jest możliwe… Ale… O co chodzi?
– Lyro, przykro mi, że muszę ci to powiedzieć po tym wszystkim, co zrobiłaś, ale niestety chłopiec godzinę temu zmarł. Nie mógł sobie znaleźć miejsca, bez przerwy się kręcił i szukał swojej dajmony, pytając, gdzie jest i czy wkrótce wróci. Nie wypuszczał z rąk tego suchego, starego kawałka ryby, jak gdyby sądził… Och, nie potrafię o tym mówić, dziecko… W końcu jednak zamknął oczy i znieruchomiał… Była to pierwsza chwila, kiedy wyglądał spokojnie, wtedy przypominał wszystkie zmarłe osoby, których dajmony odeszły zgodnie z prawami natury. Nasi ludzie próbowali wykopać grób dla chłopca, ale ziemia jest twarda jak skała, więc John Faa nakazał rozpalić ogień i skremować ciało, aby nie stało się łupem padlinożerców.
Dziecko – kontynuował po chwili – byłaś bardzo dzielna, a przy tym zrobiłaś dobry uczynek i jestem z ciebie dumny. Teraz, gdy już wiemy, do jakiej potwornej podłości zdolni są ci ludzie, jeszcze wyraźniej niż dotąd jawi nam się obowiązek, który musimy spełnić. Ty natomiast powinnaś odpocząć i coś zjeść, ponieważ tak szybko zasnęłaś ubiegłej nocy, że nie zdążyłaś się posilić, a przy takiej temperaturze trzeba jeść, inaczej organizm słabnie…
Ojciec Coram wyglądał na bardzo zaniepokojonego, kręcił się, układał futra, zaciskał wokół sań liny i usiłował rozplątać psie postronki.
– Ojcze Coramie, gdzie jest ciało? Czy już zostało spalone?
– Nie, Lyro, leży tam.
– Chcę pójść je zobaczyć.
Nie mógł jej tego zabronić. Wiedział zresztą, że miała już do czynienia z gorszymi rzeczami niż martwe dziecko, i zdawał sobie sprawę z tego, iż ten widok może ją uspokoić.
Lyra wraz z Pantalaimonem, spokojnie skaczącym przy jej nodze w postaci zająca bielaka, pomaszerowała wzdłuż rzędu sań do miejsca, gdzie kilku mężczyzn stawiało stos.
Ciało chłopca przykryte kraciastym kocem leżało obok ścieżki. Dziewczynka klęknęła i podniosła koc rękoma w rękawicach. Jeden z mężczyzn chciał ją powstrzymać, Pozostali jednak potrząsnęli głowami.
Podczas gdy Lyra przyglądała się szczupłej, mizernej twarzy zmarłego, zbliżył się Pantalaimon. Dziewczynka zdjęła rękawiczkę i dotknęła gołą dłonią zimnych jak marmur oczu chłopca; Ojciec Coram miał rację: biedny mały Tony Makarios nie różnił się od innych zmarłych istot ludzkich, których dajmony odeszły. Och, gdyby zabrano mi Pantalaimona… pomyślała, po czym przygarnęła go do siebie i bardzo mocno przytuliła. A mały Tony miał jedynie nędzny kawałek…
Dziewczynka chciała zobaczyć, gdzie jest ryba.
Odsunęła koc. Ryby nie było.
Lyra natychmiast wstała, wściekle błyskając oczyma na stojących niedaleko mężczyzn.
– Gdzie jest jego ryba?
Spojrzeli zaskoczeni i niepewni, o czym mówi, chociaż niektóre spośród ich dajmon najwyraźniej zrozumiały pytanie i spoglądały po sobie. Jeden z mężczyzn zaczął się nerwowo uśmiechać.
– Nie ważcie się śmiać! Zabiję was, jeśli będziecie się z niego śmiali! To była jedyna rzecz, którą mógł do siebie tulić… Tylko tę starą suszoną rybę miał za dajmona, tylko ją mógł kochać i szanować! Kto mu ją zabrał? Gdzie jest?!
Pantalaimon warczał zmieniony teraz w irbisa, niemal identycznego jak dajmona Lorda Asriela, ale dziewczynka tego nie dostrzegała, gdyż myślała tylko o wyrządzonej zmarłemu dziecku krzywdzie.
– Spokojnie, Lyro – powiedział jeden z mężczyzn. Spokojnie, dziecko.
– Kto ją zabrał?! – wykrzyknęła znowu i Cygan odsunął się o krok, widząc, jak bardzo jest wściekła.
– Nie wiedziałem… – rzekł inny mężczyzna przepraszającym tonem. – Myślałem, że to tylko jego pożywienie. Zabrałem mu ją z ręki, ponieważ sądziłem, że w ten sposób okażę mu szacunek. To wszystko, Lyro.
– Gdzie ona jest?
– Nie wiedziałem, że jest mu potrzebna, więc dałem ją moim psom. Bardzo cię przepraszam.
– Nie mnie powinieneś przepraszać, lecz jego – odparła Lyra, po czym szybko odwróciła się, uklękła i położyła dłoń na lodowatym policzku martwego chłopca.
Wtedy przyszedł jej do głowy pewien pomysł i zaczęła szperać po kieszeniach. Kiedy rozpięła płaszcz, poczuła zimno, jednak po kilku sekundach znalazła to, czego szukała. Wyjęła z portmonetki złotą monetę, a następnie znowu dokładnie się zapięła.
– Chcę pożyczyć twój nóż – powiedziała do mężczyzny, który zabrał chłopcu rybę, a kiedy Cygan wręczył jej nóż, spytała Pantalaimona:
– Jak miała na imię?
Jej dajmon oczywiście natychmiast zrozumiał pytanie i odrzekł:
– Ratter.
Lyra mocno przytrzymała monetę w lewej ręce i, posługując się nożem niczym ołówkiem, wyryła głęboko w złocie imię dajmony.
– Mam nadzieję, że to wystarczy, jeśli potraktujemy cię tak, jak się traktuje Uczonych w Jordanie – wyszeptała w stronę Tony’ego i rozsunęła mu zęby, aby wsunąć monetę do ust. Było to trudne, ale udało się, i w końcu dziewczynka ponownie zamknęła usta zmarłego.
Potem oddała mężczyźnie nóż i odwróciła się, aby wrócić do Ojca Corama.
Starzec podał jej kubek zupy prosto znad ognia i Lyra zaczęła łapczywie pić gorący płyn.
– Jak sobie poradzimy z tymi czarownicami, Ojcze Coramie? – spytała. – Zastanawiam się, czy była wśród nich twoja znajoma.
– Moja czarownica? Nie sądzę, Lyro. Zresztą mogły lecieć dokądkolwiek. Mają tak wiele własnych spraw. Są to często rzeczy, których my, zwykli śmiertelnicy, nawet nie potrafimy dostrzec. Atakują je na przykład tajemnicze choroby, które nam nie czynią żadnej szkody. Powody ich wojen są dla nas całkowicie niepojęte, podobnie jak ich radości i smutki, przypominające maleńkie zakwitające roślinki w tundrze… Żałuję jednak że nie widziałem ich w locie, Lyro, żałuję, że nie dane mi było zobaczyć takiego widoku… Teraz wypij zupę do dna. Chcesz jeszcze? Mamy też świeżo upieczony chleb Zjedz, dziecko, ponieważ wkrótce wyruszamy w drogę.
Jedzenie przywróciło Lyrze energię i lód w jej duszy zaczął powoli topnieć. Wraz z innymi patrzyła, jak półchłopczyka złożono na stosie pogrzebowym, a podczas modlitw odprawianych przez Johna Faa skłoniła głowę i zamknęła oczy. Mężczyźni spryskali drewno spirytusem węglowym, przyłożyli zapałki i stos natychmiast zapłonął.
Kiedy upewnili się, że ciało zostało całkowicie spalone, wyruszyli w dalszą drogę. Podróż była upiorna, ponieważ wkrótce zaczął padać śnieg i świat z wolna zredukował się do szarych cieni pędzących przed nimi psów, kołyszących się i skrzypiących sań, kąsającego zimna i wirujących wszędzie dużych płatków trochę ciemniejszych od nieba i nieco jaśniejszych niż ziemia.
Przez cały czas psy kontynuowały bieg; ogony podniosły wysoko i ziajały, wydychając parę. Podróżnicy jechali coraz dalej na północ, a w tym czasie nastało blade południe, a potem znowu mrok zaczął spowijać świat. Zatrzymali się, aby coś zjeść, wypić, odpocząć w dolinie między wzgórzami i sprawdzić, czy podążają we właściwym kierunku. Podczas gdy John Faa zastanawiał się wraz z Lee Scoresbym, w jaki sposób najlepiej wykorzystać balon, Lyrze przypomniał się schwytany szpiegujący insekt, spytała więc Ojca Corama, co się stało z puszką po tytoniu, w której uwięził stwora.
– Jest szczelnie zamknięta – odpowiedział.- Znajduje się na dnie torby na narzędzia, ale nie możesz go zobaczyć, ponieważ jeszcze na pokładzie statku zalutowałem puszkę, tak jak ci obiecałem. Prawdę mówiąc, nie wiem, co z nim zrobić; może trzeba by go wrzucić do kopalni ogniowej, może tu zostawić. Nie musisz się jednak martwić, Lyro, póki mam go pod swoją opieką, jesteś bezpieczna.
Przy pierwszej okazji dziewczynka zagłębiła rękę w sztywną od mrozu płócienną torbę na narzędzia i wyjęła małą cynową puszkę. Jeszcze zanim jej dotknęła, usłyszała brzęczenie.
Podczas gdy Ojciec Coram rozmawiał z innymi przywódcami, wzięła puszkę, udała się z nią do Iorka Byrnisona i przedstawiła pomysł, który przyszedł jej do głowy w chwili, gdy przypomniała sobie, jak łatwo niedźwiedź wyginał metal osłaniający silnik ciągnika. Iorek wysłuchał dziewczynki, po czym chwycił przykrywkę od puszki na suchary i szybkim ruchem zgiął ją w mały, płaski walec. Lyrę po raz kolejny zdumiała zręczność niedźwiedzia: odmiennie niż większość przedstawicieli swego gatunku, on i członkowie jego rodu mieli nietypowo osadzone pazury kciuków, którymi mogli przytrzymywać przedmioty podczas pracy. Iorek potrafił ponadto łatwo ocenić twardość i giętkość metali; wystarczyło, że teraz zważył kawałek blachy w łapach, zgiął ją lekko, a potem odgiął, przesuwając po powierzchni pazurem, aby zaznaczyć miejsca zgięcia. Tak długo wyginał blachę, aż powstała puszka, do której niedźwiedź dopasował przykrywkę. Na prośbę Lyry wykonał dwa takie pojemniki: jeden tego samego rozmiaru co puszka po tytoniu, drugi nieco większy – aby mieściła się w nim puszka z insektem, obłożona ze wszystkich stron kępkami włosia oraz kawałkami mchów i porostów dla stłumienia dźwięków wydawanych przez mechanicznego szpiega. Mniejsza puszka była tej samej wielkości i kształtu, co aletheiometr.
Kiedy niedźwiedź skończył i zaczął ogryzać zamarznięty na kamień reniferowy udziec, Lyra usiadła obok.
– Iorku – zaczęła – czy jest smutno, gdy się nie ma dajmona? Czy czujesz się samotny?
– Samotny? – powtórzył. – Nie wiem… Ludzie mówią, że jest zimno, ale ja nie wiem, co to znaczy, ponieważ nie marznę. Podobnie jest ze słowem „samotny”. Niedźwiedź został stworzony, by był sam.
– A co z tymi ze Svalbardu? – spytała dziewczynka. – Są ich tam tysiące, prawda? Tak słyszałam.
Niedźwiedź nic nie odpowiedział, przełamał jedynie kość, towarzyszący temu odgłos przypominał pękanie kłody.
– Przepraszam, Iorku – szepnęła Lyra. – Mam nadzieję, że cię nie obraziłam. Jestem po prostu ciekawa. Widzisz, z powodu mojego ojca szczególnie mnie interesują niedźwiedzie ze Svalbardu.
– Kim on jest?
– To Lord Asriel. A one go uwięziły w Svalbardzie. Sądzę, że zdradzili go Grobale i zapłacili niedźwiedziom, aby go pilnowały.
– Nic o tym nie wiem. Nie jestem svalbardzkim niedźwiedziem.
– Sądziłam, że jesteś…
– Nie. Byłem nim kiedyś, ale już nie jestem. Zostałem wyrzucony ze Svalbardu w ramach kary za zabicie innego niedźwiedzia. Pozbawiono mnie stanowiska, bogactw oraz pancerza i wysłano, bym żył na obrzeżach świata ludzi. Walczyłem, kiedy mnie do tego wynajmowano, albo pracowałem, wykonując ciężkie zadania. Wszelkie wspomnienia utopiłem w czystym spirytusie.
– Dlaczego zabiłeś tamtego niedźwiedzia?
– Zrobiłem to w gniewie. Wśród niedźwiedzi zdarza się, że jeden zwraca się przeciwko drugiemu, ja jednak straciłem nad sobą panowanie i go zabiłem, poniosłem więc słuszną karę.
– A byłeś osobą znaną i majętną – zauważyła Lyra ze zdziwieniem. – Dokładnie tak jak mój ojciec, Iorku. Z nim stało się podobnie… Było to tuż po moim urodzeniu. Również kogoś zabił i odebrano mu z tego powodu cały majątek. Stało się to jednakże na długo przedtem, zanim uwięziono go w Svalbardzie, o którym nic nie wiem. Słyszałam jedynie, że znajduje się bardzo daleko na północy… Czy to miejsce jest całe pokryte lodem? Można się tam dostać po zamarzniętym morzu?
– Nie z tego wybrzeża. Od strony południowej morze jest czasami skute lodem, zwykle jednak nie. Potrzebowałabyś łodzi.
– A może balonu?
– Tak, ale balon wymaga odpowiedniego wiatru.
Niedźwiedź ugryzł reniferowy udziec, a Lyra przypomniała sobie czarownice na nocnym niebie i przeleciała jej przez głowę szalona myśl. Nic jednak nie powiedziała, wypytała natomiast Iorka Byrnisona o Svalbard i słuchała chętnie jego opowieści o sunących powoli lodowcach, o skałach i lodowych krach, gdzie przebywają duże stada błyskających kłami morsów, o morzach obfitujących w foki, o narwalach, których długie, białe zęby wystają ponad lodowatą wodę, o wielkim ponurym skalistym wybrzeżu, o wysokich na tysiąc stóp lub wyższych klifach, gdzie gnieżdżą się cuchnące kliwuchy, które atakują przechodzących wędrowców, o szybach wydobywczych kopalni węglowych i kopalniach ogniowych, w których niedźwiedzie-kowale kują żelazo, przekuwając je w zbroje…
– Skoro zabrali ci twój pancerz, Iorku, skąd masz ten?
– Wykułem go sobie w Nowej Zembli z niebiańskiego metalu. Póki tego nie zrobiłem, nie byłem w pełni niedźwiedziem.
Więc możecie wykuwać sobie dusze… – zadumała się Lyra, uświadamiając sobie, że na świecie jest jeszcze wiele rzeczy, o których nie wie. – A kto jest Królem Svalbardu? – ciągnęła. – Czy niedźwiedzie mają Króla?
– Nazywa się Iofur Raknison.
To nazwisko wywołało w umyśle dziewczynki jakieś dalekie skojarzenie. Z pewnością słyszała je już wcześniej, ale gdzie? Nie wymówił go z pewnością niedźwiedź ani żaden z Cyganów… Pamiętała, że głos, który je wymienił, należał do Uczonego, to był głos kogoś pedantycznego, dokładnego i wyniosłego, kogoś z Kolegium Jordana. Lyra skupiła się, próbując sobie przypomnieć. Wiedziała, że bardzo dobrze zna tego człowieka.
Wreszcie sobie przypomniała: Sala Seniorów, Uczeni słuchający Lorda Asriela, a o Iofurze Raknisonie mówił profesor Palmeru. Użył też słowa panserbjorne, którego Lyra nie znała; nie wiedziała też, że Iofur Raknison jest niedźwiedziem. A cóż takiego powiedział profesor? Że król Svalbardu jest próżny i lubi pochlebstwa. Mówił coś jeszcze, ale co? Gdybyż tylko mogła sobie przypomnieć… Jednak od tej pory tak wiele się zdarzyło…
– Jeśli twój ojciec jest więźniem svalbardzkich niedźwiedzi – przerwał jej rozmyślania Iorek Byrnison – nie ucieknie im. Nie ma tam drewna, by mógł zbudować łódź. Choć jeśli jest panem wielkiego rodu, z pewnością traktują go dobrze. Na pewno dali mu dom, służącego, jedzenie i opał.
– Czy niedźwiedzie można pokonać, Iorku?
– Nie.
– A można je oszukać?
Iorek Byrnison przestał ogryzać kość i popatrzył przenikliwie na dziewczynkę. Potem odparł:
– Nigdy nie zdołasz pokonać pancernych niedźwiedzi. Widziałaś przecież mój pancerz. Teraz przyjrzyj się mojej broni.
Odłożył mięso i wyciągnął łapy, wewnętrzną stroną ku górze. Lyra spojrzała uważnie. Czarne łapy pokryte były zrogowaciałą skórą grubości co najmniej cala; wszystkie pazury miały długość przynajmniej równą długości dłoni Lyry i były ostre jak nóż. Iorek pozwolił zdziwionej dziewczynce przebiec po nich palcami.
– Jedno uderzenie i miażdżę łapą foczą czaszkę – dodał – łamię ludzki kręgosłup lub odrywam kończynę. Potrafię też gryźć. Gdybyś mnie nie powstrzymała w Trollesundzie, zrobiłbym miazgę z głowy tamtego mężczyzny. Tyle o naszej sile, a co do oszukania nas… Jest to po prostu niemożliwe. Udowodnić ci? Weź kij i udawaj, że ze mną walczysz.
Lyrze nie trzeba było dwa razy powtarzać. Z chęcią oderwała gałąź ośnieżonego krzewu, odcięła wszystkie boczne odroślą i zaczęła nią smagać na boki niczym rapierem. Iorek Byrnison usiadł na pośladkach i, położywszy przednie łapy na udach, czekał na cios. Dziewczynka podeszła, a następnie zamierzyła się na niedźwiedzia, nie miała jednak szczególnej ochoty go atakować, ponieważ siedząc w bezruchu, wyglądał na nastawionego absolutnie pokojowo. Wywijała więc tylko kijem, nie chcąc uderzyć niedźwiedzia. Mimo że pozorowała atak wielokrotnie, Iorek ani razu nie poruszył się więcej niż o cal.
W końcu zdecydowała się niezbyt mocno go ukłuć. Chciała tylko dotknąć kijem jego brzucha, jednak niedźwiedź błyskawicznym ruchem wyciągnął przed siebie łapę. Kij natychmiast wypadł z ręki dziewczynki i poszybował na bok.
Zaskoczona Lyra ponowiła próbę, ale rezultat był identyczny, Iorek poruszał się o wiele szybciej i pewniej niż ona. W końcu postanowiła uderzyć go naprawdę, atakując kijem niczym floretem, kij jednak ani razu nawet się nie otarł o ciało zwierzęcia. Wydawało się, że niedźwiedź odgaduje jej myśli, nawet zanim sama postanowi, jak postąpić, toteż kiedy usiłowała trafić go w głowę, wielka łapa wyrzucała jej z ręki kij, a kiedy dziewczynka robiła fintę, Iorek wcale się nie poruszał.
Rozwścieczyło to w końcu Lyrę i rozjuszona zaatakowała z furią, machając, dźgając i tnąc, jednak nie udało jej się ani razu dotknąć jego łap, które poruszały się szybko i precyzyjnie, odparowując ciosy.
W końcu dziewczynka przestraszyła się i przestała walczyć. Z powodu grubego ubrania była spocona i wyczerpana; ciężko oddychała, podczas gdy niedźwiedź niewzruszenie siedział na tylnych łapach. Gdyby miał w rękach prawdziwy miecz o morderczym ostrzu nie umiałaby nawet drasnąć swego potężnego przeciwnika.
– Założę się, że potrafisz także łapać kule – wydyszała, po czym wyrzuciła kij. – Jak ci się to udaje?
– Ponieważ nie jestem człowiekiem – odparł. – Dlatego też nigdy nie zdołasz oszukać niedźwiedzia. Widzimy każdy podstęp i pułapkę tak wyraźnie jak własne łapy. Umiemy patrzeć w taki sposób, jakiego ludzie już nie pamiętają. Powinnaś wiedzieć, o czym mówię, jako że potrafisz zrozumieć odpowiedzi czytnika symboli.
– To nie to samo – powiedziała. Bardziej się teraz bała niedźwiedzia niż wtedy, gdy widziała jego gniew.
– Ależ zupełnie to samo – odrzekł. – Z tego, co zrozumiałem, potrafisz interpretować odpowiedzi, ponieważ jesteś dzieckiem. Dorośli już tego nie umieją. Ja i ludzie podczas walki to tak jak ty i dorośli wobec czytnika symboli.
– Może masz rację – powiedziała. Była zakłopotana i zniechęcona. – To znaczy, że gdy dorosnę, nie będę już pamiętała, jak wyjaśnić znaczenie tych obrazków?
– Nie wiem. Nigdy nie widziałem czytnika symboli ani nikogo, kto potrafiłby się nim posługiwać. Może po prostu różnisz się od pozostałych ludzi.
Iorek Byrnison znowu opadł na cztery łapy, chwycił udziec i wrócił do przerwanego posiłku. Lyra rozpięła futro, ale natychmiast poczuła dotkliwe zimno i musiała się ponownie zapiąć. Cały ten epizod bardzo ją zaniepokoił. Miała ochotę zasięgnąć rady aletheiometru, było jednak na to zbyt chłodno, a poza tym Cyganie chcieli już ruszać w drogę. Dziewczynka wzięła więc cynowe puszki wykonane dla niej przez Iorka Byrnisona; pustą włożyła z powrotem do torby na narzędzia Ojca Corama, a tę, w której znajdował się insekt, wsunęła wraz z aletheiometrem do woreczka przy pasie. Była zadowolona, że znowu wyruszają.
Przywódcy uradzili z Lee Scoresbym, że kiedy dotrą do następnego miejsca postoju, napompują balon i Teksańczyk poleci na powietrzne przeszpiegi. Lyra, rzecz jasna, chciała lecieć wraz z nim i oczywiście jej tego zabroniono. Jechała z nim jednak w saniach i niepokoiła go pytaniami.
– Panie Scoresby, w jaki sposób doleciałby pan do Svalbardu?
– Trzeba mieć sterowiec z silnikiem gazowym, taki jak zeppelin, a jeśli nie, to przynajmniej musi wiać silny południowy wiatr. Ale do diabła, nie ośmieliłbym się tam polecieć. Widziałaś kiedykolwiek Svalbard? To przecież najbardziej lodowate, niegościnne i zapomniane przez Boga i ludzi miejsce na całym świecie.
– Po prostu się zastanawiałam, czy Iorek Byrnison chce wracać…
– Zabiliby go. Jest przecież wygnańcem. Gdyby tylko postawił tam łapę, rozerwaliby go na kawałki.
– A w jaki sposób pompuje pan swój balon, panie Scoresby?
– Istnieją dwa sposoby. Mogę uzyskać wodór, polewając kwasem siarkowym żelazne opiłki. Należy zgromadzić wydzielający się gaz i stopniowo napełniać balon. Drugi sposób polega na znalezieniu ujścia gazu ziemnego; znajdują się one w pobliżu kopalni ogniowych. Tu pod ziemią jest wiele gazu, podobnie jak ropy naftowej. Jeśli to konieczne, potrafię uzyskać gaz zarówno z ropy, jak i z węgla. Nie jest to trudne. Najszybszy sposób jednakże to użyć gazu ziemnego. Dobre ujście gazowe napełnia balon w godzinę.
– Jak wiele osób może pan zabrać?
– Nawet sześć, gdy trzeba.
– Czy balon mógłby unieść Iorka Byrnisona w pancerzu?
– Już się to zdarzyło. Uratowałem go kiedyś przed Tatarami, którzy zamierzali wziąć go głodem. Było to podczas kampanii tunguskiej. Przyleciałem i zabrałem go. Łatwo się mówi, ale do diabła, musiałem obliczyć w przybliżeniu ciężar tego wielkiego niedźwiedzia. A potem trzeba było mieć nadzieję, że znajdziemy gaz ziemny pod lodowym fortem. Wprawdzie wydawało mi się, że teren jest odpowiedni, by w nim kopać, ale widzisz, aby zniżyć lot, muszę wypuścić z balonu sporo gazu, a żeby się powtórnie wznieść w powietrze, potrzebna jest następna duża ilość. W każdym razie, udało się, a niedźwiedź był wtedy w pancerzu.
– Panie Scoresby, słyszał pan o tym, że Tatarzy robią ludziom w głowach otwory?
– Tak, oczywiście. Wiercą je od tysiącleci. W kampanii tunguskiej schwytaliśmy pięciu żywych Tatarów i trzech z nich miało w czaszkach otwory. Jeden miał nawet dwa…
– Więc robią te dziury sobie nawzajem?!
– Zgadza się. Najpierw wycinają małe półkole skóry, którą podnoszą, obnażając czaszkę, potem bardzo ostrożnie, aby nie naruszyć mózgu, wycinają w niej maleńkie kółeczko, a następnie zszywają skórę na czaszce.
– Sądziłam, że robią to swoim wrogom!
– Do diabła, nie. To ogromny przywilej. Drążą te otwory, aby przez nie mogli do nich przemówić bogowie.
– Czy słyszał pan kiedyś o odkrywcy nazwiskiem Stanislaus Grumman?
– Grumman? Pewnie. Kiedy przelatywałem nad Jenisejem dwa lata temu, spotkałem jednego z członków jego wyprawy. Grumman zamierzał zamieszkać wśród tamtejszych plemion tatarskich. Szczerze mówiąc, sądzę, że jemu również wydrążono otwór w czaszce. Jest to część ceremonii inicjacyjnej, chociaż mężczyzna, który mi o tym opowiadał, niewiele na ten temat wiedział.
– Więc… Gdyby był kimś w rodzaju honorowego Tatara raczej by go nie zabili?
– Zabili? Chcesz powiedzieć, że nie żyje?
– No tak. Widziałam jego głowę – oświadczyła dumnie Lyra. – Mój ojciec ją znalazł. Widziałam, jak pokazywał ją Uczonym w Kolegium Jordana w Oksfordzie. Oskalpowali go i tak dalej…
– Kto go oskalpował?
– No cóż, Tatarzy… Tak przynajmniej sądzili Uczeni… Ale może to ktoś inny…
– Może to wcale nie była głowa Grummana – przerwał jej Lee Scoresby. – Może twój ojciec chciał wprowadzić Uczonych w błąd.
– Przypuszczam, że to możliwe – odparła Lyra w zamyśleniu. – Prosił ich przecież o fundusze.
– Kiedy zobaczyli głowę, dali mu pieniądze?
– Tak.
– Niezła sztuczka. Takie widoki zawsze ludzi szokują, nikt nie lubi oglądać śmierci ze zbyt bliskiej odległości.
– Zwłaszcza Uczeni – zgodziła się Lyra.
– No cóż, znasz ich lepiej niż ja. Jeśli to jednak była głowa Grummana, założę się, że to nie Tatarzy zdjęli z niej skalp. Oni skalpują wrogów, nie własnych ludzi, a jego traktowali jak swego.
Podczas dalszej drogi Lyra zastanawiała się nad całą sprawą. Miała tak wiele naprawdę trudnych kwestii do przemyślenia: Grobale, ich okrucieństwo i strach przed Pyłem, miasto w Zorzy, ojciec uwięziony w Svalbardzie, matka… A ona sama? I jeszcze aletheiometr, czarownice lecące na północ, biedny mały Tony Makarios, mechaniczny insekt-szpieg, niezwykła szermierka z Iorkiem Byrnisonem…
Dziewczynka zasnęła. A karawana sań z każdą godziną coraz bardziej zbliżała się do Bolvangaru.
Ojca Corama i Johna Faa bardzo martwiło, że nie mieli żadnych wiadomości o pani Coulter, starali się jednak, by Lyra nie wiedziała, jak mocno się niepokoją. Nie przypuszczali, że dziewczynka także się martwi, bała się bowiem pani Coulter i często o niej myślała. Zaakceptowała fakt, że Lord Asriel jest jej ojcem, nigdy jednak nie miała zamiaru zmienić swego stosunku do matki. Powodem jej złego samopoczucia był dajmon pani Coulter, złota małpa, do której Pantalaimon czuł obrzydzenie i która – dziewczynka była co do tego przekonana – grzebała w jej rzeczach i z pewnością znalazła aletheiometr.
Lyra była ścigana; zdawała sobie z tego sprawę i uważała, że głupotą byłoby myśleć inaczej. Wyraźnym tego dowodem był szpiegujący insekt.
Kiedy jednak wróg ich zaatakował, nie była nim pani Coulter. Cyganie planowali postój, aby dać odpocząć psom, naprawić parę sań i przygotować broń do szturmu na Bolvangar. John Faa miał nadzieję, że Lee Scoresby zdoła znaleźć wystarczającą ilość gazu ziemnego, aby napełnić mniejszy z dwóch balonów, a potem wznieść się nim i polecieć na zwiady. Jednak aeronauta – który znał się na zmianach pogody tak dobrze jak żeglarze – podejrzewał, że nadchodzi mgła. I miał niestety rację, ponieważ natychmiast gdy się zatrzymali, otoczyła ich mgła gęsta jak mleko i Lee Scoresby oświadczył, że balonu nic nie będzie widać. Nie pozostało mu więc nic innego, jak poprzestać na sprawdzeniu sprzętu, chociaż był przekonany, że wszystko i tak jest w porządku.
A wtedy nagle z ciemności wyleciał grad strzał.
Od razu dosięgły trzech Cyganów, którzy skonali tak cicho, że nikt niczego nie usłyszał i dopiero gdy ich ciała upadły z hałasem na psi zaprzęg i leżały nieruchomo, najbliżej stojący zauważyli, że coś się dzieje. Jednak wtedy było już za późno, ponieważ zaświstały kolejne strzały. Kilku mężczyzn spojrzało w górę. Zaskoczył ich szybki, nieregularny stukot – odgłosy strzał uderzających w drewno lub w zamarznięte płótno.
Pierwszy zareagował John Faa i zaczął wykrzykiwać rozkazy z sań znajdujących się w środku zaprzęgów. Jego ludzie natychmiast ruszyli, by wypełnić polecenia, choć ręce mieli zgrabiałe, a nogi zesztywniałe. Wtedy z ciemności wyleciał kolejny grad strzał i wielu śmiertelnie ugodzonych Cyganów padło na ziemię.
Lyra znajdowała się na otwartej przestrzeni i nad jej głową przelatywały strzały. Pantalaimon zmienił się w lamparta, toteż usłyszał strzałę lecącą w kierunku dziewczynki i w odpowiednim momencie przewrócił Lyrę na ziemię, dzięki czemu uniknęła śmierci. Ścierając śnieg z powiek, dziewczynka przeturlała się na bok i usiłowała zobaczyć, co się wokół niej dzieje. Wydawało jej się, że w półmroku wszystko wręcz kipi od zamieszania i drży od hałasu. Usłyszała potężny ryk Iorka Byrnisona i chrzęst jego pancerza, kiedy pancerny niedźwiedź wyskoczył z sań i ruszył do walki; natychmiast rozległy się ludzkie krzyki, zwierzęce warczenie oraz odgłosy bitwy. Najgłośniejsze były krzyki przerażonych Cyganów i ryk atakującego, rozwścieczonego niedźwiedzia.
Kim byli napastnicy? Lyra nie była w stanie ich dostrzec. Aby bronić sań, jej towarzysze w panice biegali wokół zaprzęgów, ale w ten sposób (zauważyła to nawet dziewczynka) jedynie wystawiali się na cel. W grubych rękawicach trudno im było strzelać z karabinów. Lyra usłyszała zaledwie cztery czy pięć strzałów, natomiast świst strzał był niemal nieprzerwany i z każdą minutą coraz więcej mężczyzn padało na ziemię.
Och, Johnie Faa, pomyślała udręczona dziewczynka. Nie przewidziałeś takiej sytuacji, a ja ci w żaden sposób nie pomogłam!
Nie było jednak czasu na robienie sobie wyrzutów, ponieważ nagle do uszu Lyry dotarło głośne warknięcie Pantalaimona i inny dajmon zaatakował go i powalił tak gwałtownie, że dziewczynka zupełnie straciła oddech, a potem czyjeś ręce sięgnęły po nią i podniosły, stłumiły jej krzyk okropnie cuchnącymi rękawicami, przerzuciły ją w powietrzu w inne ramiona, które z powrotem mocno pchnęły ją w śnieg. Była oszołomiona i pozbawiona tchu, bolało ją całe ciało. Ktoś pociągnął ją za ramiona, niemal wyrywając je ze stawów, związał nadgarstki i naciągnął jej na głowę kaptur, aby stłumić wrzaski, ponieważ dziewczynka krzyczała przeraźliwie:
– Iorku! Iorku Byrnisonie! Pomóż mi!
Czy niedźwiedź ją słyszał? Nie wiedziała; napastnicy przerzucali ją z miejsca na miejsce, aż w końcu spoczęła na jakiejś twardej płaszczyźnie, która nagle zaczęła się przechylać i kołysać jak sanie. Do uszu dziewczynki docierały jeszcze odgłosy walki. Słyszała ryk Iorka Byrnisona, który jednak coraz bardziej cichł, podczas gdy ona leżała z wykręconymi ramionami na nierównej powierzchni i szlochała z gniewu i strachu. Głosy wokół niej przemawiały w jakimś dziwacznym języku.
– Pan! – sapnęła.
– Jestem tutaj, cii… pomogę ci oddychać. Nie ruszaj się.
Jego mysie łapki tak długo szarpały kaptur, aż usta dziewczynki wyswobodziły się. Lyra natychmiast głęboko zaczerpnęła lodowatego powietrza.
– Kim oni są? – szepnęła.
– Wyglądają jak Tatarzy. Zdaje mi się, że któryś z nich trafił Johna Faa.
– Nie…
– Widziałem, jak król padał. A przecież powinien być przygotowany na taki atak. Wiesz o tym…
– Ależ trzeba mu było pomóc! Powinniśmy obserwować aletheiometr!
– Cicho. Udawaj, że jesteś nieprzytomna.
Rozległ się świst smagającego bicza i skowyt popędzanych psów. Sądząc po szarpnięciach i podskokach, Lyra wywnioskowała, że poruszają się bardzo szybko, i chociaż wytężyła słuch, nie dosłyszała już niemal żadnych odgłosów bitwy, jedynie stłumione z powodu odległości odgłosy strzałów, a potem już tylko zgrzyty, pęd powietrza i tupot psich łap biegnących po śniegu.
– Zabiorą nas do Grobalów – szepnęła.
Od razu obojgu przyszło na myśl słowo „oderwany” i Lyra poczuła ogromny strach, a Pantalaimon mocno się do niej przytulił.
– Będę walczył – oświadczył.
– Ja również. Pozabijam ich.
– Tak samo postąpi Iorek, kiedy się dowie. Rozetrze ich na proch.
– Jak daleko jesteśmy od Bolvangaru?
Pantalaimon nie wiedział.
Jechali prawdopodobnie niecały dzień. Po tak długim czasie ciało dziewczynki było bardzo obolałe i zdrętwiałe. Nagle pojazd nieco zwolnił i ktoś gwałtownym ruchem ściągnął jej kaptur.
Podniosła oczy na szeroką azjatycką twarz w kapturze z futra rosomaka, oświetloną migotliwym światłem lampy. W czarnych oczach mężczyzny pojawiły się błyski zadowolenia, zwłaszcza kiedy spod płaszcza Lyry wyślizgnął się Pantalaimon w postaci gronostaja i z prychnięciem obnażył białe zęby. Dajmona mężczyzny, duży gruby rosomak, warknęła, ale Pantalaimon się nie cofnął.
Azjata chwycił Lyrę pod pachy, posadził i oparł o brzeg sań. Dziewczynka ciągle zsuwała się na boki, ponieważ nadal miała związane za plecami ręce, toteż mężczyzna uwolnił jej dłonie i zamiast tego związał nogi w kostkach.
Poprzez padający śnieg i gęstą mgłę Lyra zauważyła, jak ogromnym osobnikiem jest napastnik, podobnie zresztą jak siedzący na przedzie sań poganiacz. Obaj z łatwością utrzymywali równowagę w saniach i widać było, że w przeciwieństwie do Cyganów są w tej krainie bardzo zadomowieni.
Mężczyzna odezwał się, ale dziewczynka niczego nie zrozumiała. Zagadał w innym języku, również bez rezultatu. W końcu odezwał się łamaną angielszczyzną.
– Twoje imię?
Pantalaimon zjeżył się ostrzegawczo i Lyra od razu wiedziała, co chciał jej przekazać. Najwyraźniej ci ludzie nie wiedzieli, kim jest ich zdobycz! Nie porwali jej, ponieważ była córką pani Coulter. W takim razie może wcale nie pracują dla Grobalów.
– Lizzie Brooks – odparła.
– Lizi Brugz – powtórzył Azjata. – Zabieramy cię w miłe miejsce. Tam być miłe ludzie.
– Kim jesteście?
– Samojedzi. Łowcy.
– Dokąd mnie zabieracie?
– Miłe miejsce. Miłe ludzie. Masz panserbjorna?
– Dla ochrony.
– Niedobry! Ha, niedźwiedź niedobry! Dostaliśmy cię i tak!
Roześmiał się głośno. Lyra zapanowała nad sobą i nic nie odpowiedziała.
– Kto tamci ludzie? – spytał po chwili mężczyzna, wskazując w kierunku, z którego przybyli.
– Kupcy.
– Kupcy… Czym handlować?
– Futrami, spirytusem – odparła. – Tytoniem.
– Sprzedają tytoń, kupują futra?
– Tak.
Mężczyzna rzekł coś do swojego towarzysza, który odpowiedział mu krótko. Przez cały czas sanie pędziły naprzód. Lyra podciągnęła się wyżej i próbowała zobaczyć, dokąd się kierują; niestety bezskutecznie, śnieg bowiem padał gęsto, a niebo było ciemne. Za bardzo zmarzła, aby przyglądać się dłużej, więc położyła się ponownie. Wiedziała, co myśli Pantalaimon, a on słyszał jej myśli. Starali się nie wpadać w panikę, jednak myśl, że John Faa nie żyje, nie dawała im spokoju. A co się stało z Ojcem Coramem? I czy Iorek zabił pozostałych Samojedów? Czy Cyganie kiedykolwiek zdołają ją znaleźć?
Po raz pierwszy zaczęła się trochę nad sobą użalać.
Minęło sporo czasu. Mężczyzna potrząsnął ją za ramię, a potem wręczył kawałek suszonego reniferowego mięsa. Cuchnęło i było twarde, jednak Lyra odczuwała wielki głód, a poza tym mięso było sycące. Żując je, poczuła się nieco lepiej. Powoli wsunęła rękę pod futro i upewniła się, że aletheiometr znajduje się na swoim miejscu, a potem ostrożnie wyjęła puszkę z insektem i wsunęła za cholewę futrzanego buta. Pantalaimon w postaci myszy wpełzł tam również, zepchnął puszkę jak najniżej i ukrył pod sztylpą ze skóry renifera.
Dziewczynka zamknęła oczy. Strach wyczerpał ją do cna i wkrótce zapadła w niespokojny sen. Obudziła się, kiedy ruch sań nagle stał się łagodniejszy. Gdy otworzyła oczy, dostrzegła nad sobą migające światła, które wydały jej się tak oślepiające, że musiał naciągnąć kaptur, zanim mogła powtórnie spojrzeć. Jej ciało było bardzo zesztywniałe i zziębnięte, zdołała się jednak trochę podciągnąć i zobaczyć, że sanie jadą szybko między szeregiem wysokich słupków; na każdym znajdowało się jaskrawe anbaryczne światło. Dziewczynce udało się również zauważyć, że minąwszy otwartą metalową bramę na końcu alei świateł, wjechali na pusty obszar przypominający rynek, arenę lub sportowe boisko. Teren był idealnie płaski, biały i szeroki na około sto jardów. Okalał go wysoki metalowy płot.
Sanie zatrzymały się po drugiej stronie placu przed niskim budynkiem, a raczej szeregiem niskich budynków mocno przysypanych śniegiem. Lyra nie miała pewności, wydawało jej się jednak, że są to domy połączone tunelami. W pobliżu stał gruby metalowy maszt, który coś jej przypominał, chociaż dziewczynka nie potrafiłaby powiedzieć co.
Zanim zdołała dokładniej przyjrzeć się otoczeniu, mężczyzna w saniach przeciął powróz krępujący jej kostki i pociągnął ją mocno. W tym czasie poganiacz krzyczał na psy, usiłując je uciszyć. W budynku oddalonym o kilka jardów otworzyły się drzwi i pojawiło się w nich anbaryczne światło, świecące niczym reflektor.
Napastnik Lyry, nie puszczając sznura, popchnął ją naprzód niczym trofeum i coś powiedział. Stojąca w drzwiach postać w watowanym skafandrze ze wzmocnionego jedwabiu odpowiedziała w tym samym języku, a wtedy dziewczynka dostrzegła twarz osobnika: nie był Samojedem ani Tatarem, wyglądał raczej jak Uczeni z Jordana. Wpatrzył się w nią, a potem – z wielką uwagą – w Pantalaimona.
Samojed przemówił znowu, a człowiek z Bolvangaru spytał Lyrę:
– Mówisz po angielsku?
– Tak – odparła.
– Czy twój dajmon zawsze ma tę postać?
Cóż za nieoczekiwane pytanie! Lyra gapiła się na mężczyznę, niezdolna udzielić odpowiedzi. Pantalaimon jednak zareagował po swojemu, zmieniwszy się w sokoła, potem zerwał się z ramienia swej pani i rzucił na dajmonę mężczyzny, wielkiego świstaka, który szybkim ruchem pacnął łapą Pantalaimona, a następnie splunął, podczas gdy dajmon dziewczynki kołował w powietrzu.
– Rozumiem – powiedział mężczyzna bardzo zadowolonym tonem.
Pantalaimon wrócił na ramię Lyry.
Samojedzi patrzyli wyczekująco na mężczyznę z Bolvangaru, aż ten skinął głową i zdjął rękawice, by sięgnąć do kieszeni. Wyjął z niej sakiewkę i odliczył tuzin ciężkich monet, które włożył w rękę łowcy.
Azjaci przeliczyli pieniądze, a potem starannie je schowali, podzieliwszy się równo po połowie. Następnie nie oglądając się już, wsiedli do sań. Poganiacz trzasnął batem i krzyknął na psy, po czym odjechali po szerokim białym placu, w stronę alei świateł. Sanie nabrały prędkości i w końcu Samojedzi zniknęli w ciemnościach.
Mężczyzna znowu otworzył drzwi.
– Wchodź szybko – przynaglił. – Tu jest ciepło i przyjemnie. Nie stój na tym zimnie. Jak się nazywasz?
Mówił jak Anglik, bez żadnego akcentu, który Lyra mogłaby rozpoznać. Jego głos skojarzył się dziewczynce z ludźmi, których spotykała u pani Coulter: wpływowymi, bystrymi i wykształconymi.
– Lizzie Brooks – odparła.
– Wejdź, Lizzie. Dobrze tu o ciebie zadbamy, nie martw się.
Wydawał się bardziej zmarznięty niż ona, mimo że Lyra spędziła na zewnątrz tak długi czas. Niecierpliwił się, chcąc znowu znaleźć się w cieple. Dziewczynka zdecydowała się grać na zwłokę, udając tępą i ospałą ociągała się więc i powłóczyła nogami, gdy wchodziła do budynku przez wysoki próg.
Drzwi były podwójne, dzieliła je szeroka przestrzeń, aby nie uciekało zbyt dużo ciepłego powietrza. Kiedy Lyra i mężczyzna przeszli przez wewnętrzne drzwi, dziewczynka poczuła gorąco niemal niemożliwe do zniesienia, toteż natychmiast rozpięła futro i odrzuciła kaptur.
Znajdowali się teraz w pomieszczeniu o powierzchni około ośmiu stóp kwadratowych. Korytarz rozwidlał się na prawo i lewo, a przed Lyrą stało coś w rodzaju pulpitu rejestracyjnego, jakie znajdują się w szpitalach. Cały hol był mocno oświetlony, błyszczały lśniące białe powierzchnie i nierdzewna stal. W powietrzu unosiła się znajoma woń bekonu i kawy, a także słaby szpitalny zapach. Ze wszystkich ścian dochodził dziwny szum, niemal zbyt cichy, by go usłyszeć, jednak taki, do którego trzeba przywyknąć, inaczej człowiek może oszaleć.
Siedzący przy uchu Lyry Pantalaimon, obecnie w postaci szczygła, wyszeptał:
– Udawaj tępą i ospałą. Bądź naprawdę ślamazarna i nierozgarnięta.
Dorośli patrzyli na nią. Poza mężczyzną, który ją wprowadził, był tam drugi – ubrany w biały fartuch – oraz kobieta w stroju pielęgniarki.
– To Angielka – powiedział pierwszy mężczyzna. – Zdaje się, że od kupców.
– Czy to byli zwykli łowcy? Wszystko odbyło się tak jak zawsze?
– To samo plemię, o ile wiem. Siostro Claro, mogłabyś się nią zająć?
– Oczywiście, doktorze. Chodź ze mną, moja droga – poleciła pielęgniarka i Lyra posłusznie podążyła za nią.
Szły krótkim korytarzem. Po prawej stronie znajdowało się kilkoro drzwi, po lewej stołówka, z której dochodził szczęk noży i widelców, szmer głosów oraz dolatywały intensywniejsze zapachy gotowanych potraw. Lyra podejrzewała, że pielęgniarka jest mniej więcej w tym samym wieku, co pani Coulter. Była energiczna i zręczna, a jednocześnie wydawała się zupełnie niewrażliwa, byłaby w stanie zszyć ranę albo zmienić bandaż ale z pewnością nigdy nie potrafiłaby opowiedzieć dziecku bajki. Jej dajmonem (kiedy Lyra to zauważyła, przeszedł ją dreszcz) był mały, biały, wesoły pies (po chwili dziewczynka nie pamiętała, dlaczego jego widok tak ją zmroził).
– Jak się nazywasz, moja droga? – spytała pielęgniarka, otwierając ciężkie drzwi.
– Lizzie.
– Tylko Lizzie?
– Lizzie Brooks.
– A ile masz lat?
– Jedenaście.
Lyrze mówiono, że jest niska jak na swój wiek. Nigdy przedtem fakt ten nie miał dla niej znaczenia, teraz jednakże doszła do wniosku, że odmładzając się wobec obcych, ma większą szansę pokazać Lizzie jako osóbkę bardziej nieśmiałą, nerwową i niezbyt rozgarniętą. Dla podkreślenia tych cech, kiedy weszła do sali, wzdrygnęła się, pozorując lęk.
Oczekiwała pytań, skąd pochodzi i jak się tu znalazła, toteż przygotowała sobie odpowiedzi. Okazało się jednak, że pielęgniarce brakuje nie tylko wyobraźni, pozbawiona była również ciekawości. Czemu się jednak dziwić? Wszak Bolvangar znajdował się daleko od Londynu, a dzieci przybywały tu przez cały czas. Dajmon siostry Clary, który truchtał krok w krok za nią, był dokładnie taki sam jak ona: energiczny i niczym nie zainteresowany.
W sali, do której weszły, znajdował się tapczan, stół, dwa krzesła, szuflady na akta, szklana szafka z lekarstwami i bandażami oraz umywalka. Gdy znalazły się w środku, pielęgniarka natychmiast wzięła od Lyry wierzchnie okrycie i rzuciła je na lśniącą podłogę.
– Zdejmij resztę, moja droga – powiedziała. – Sprawdzimy szybko, czy jesteś czysta i zdrowa, czy nie masz odmrożeń lub sińców, a potem znajdziemy jakieś ładne czyste ubranie. Pójdziesz także pod prysznic – dodała, ponieważ dziewczynka nie przebierała się i nie myła od kilku dni, co trudno było ukryć w ciepłym pomieszczeniu.
Pantalaimon zatrzepotał skrzydłami na znak protestu, ale Lyra powstrzymała go gniewnym spojrzeniem. Jej dajmon usadowił się więc na tapczanie na czas, gdy jedna po drugiej spadały części stroju Lyry, ku jej oburzeniu i wstydowi. Postanowiła jednak zachowywać się jak uległe, głupiutkie dziecko.
– Odłóż również tę sakiewkę na pieniążki, Lizzie – dodała pielęgniarka, po czym sama odwiązała jej od pasa woreczek z aletheiometrem. Zamierzała go rzucić na stos wraz z innymi rzeczami Lyry, ale zatrzymała się, wyczuwając ostrą krawędź aletheiometru.
– Co to jest? – spytała i rozwinęła ceratkę.
– To tylko taka zabawka – odparła Lyra. – Jest moja.
– Tak, tak, nikt ci jej nie odbierze, moja droga – stwierdziła siostra Clara, rozwijając czarny aksamit. – Jest naprawdę ładna, wygląda jak kompas. Ale nie możesz jej wziąć pod prysznic – powiedziała, odkładając aletheiometr i rozsuwając jedwabną zasłonkę kabiny prysznicowej.
Lyra niechętnie wsunęła się pod strumień ciepłej wody i namydliła, a Pantalaimon w tym czasie usadowił się na karniszu. Oboje wiedzieli, że nie powinien być zbyt wesoły czy żwawy, ponieważ dajmony osób tępych są równie ospałe jak ich właściciele. Kiedy Lyra umyła się i wytarła, pielęgniarka zmierzyła jej temperaturę, zajrzała w oczy, uszy i gardło, potem zmierzyła jej wzrost i umieściła na wadze, wreszcie sporządziła notatkę na tabliczce. Później wręczyła dziewczynce piżamę i szlafrok. Były czyste i dobrej jakości, tak jak płaszcz Tony’ego Makariosa, jednak wyglądały – podobnie jak jego rzeczy – na używane. Lyra poczuła się bardzo nieswojo.
– To nie moje – zauważyła.
– Zgadza się, moja droga. Twoje rzeczy trzeba będzie porządnie uprać.
– Dostanę je z powrotem?
– Sądzę, że tak. Tak, na pewno.
– Co to za miejsce?
– Nazywamy je Stacją Doświadczalną.
Odpowiedź ta jej nie wystarczyła, przypuszczała jednak, że ktoś taki jak Lizzie Brooks nie domagałby się dodatkowych informacji, nie zapytała więc o nic więcej; włożyła otrzymaną piżamę i szlafrok.
– Chcę z powrotem moją zabawkę – powiedziała stanowczo, gdy już się ubrała.
– Weź ją, moja droga – odparła pielęgniarka. – Może jednak wolałabyś dostać miłego wełnianego niedźwiadka? Albo ładną lalkę?
Otworzyła szufladę, gdzie leżało kilka miękkich zabawek, które wyglądały jak zwłoki. Lyra zmusiła się, by stać przez kilka sekund i udawać, że się zastanawia, po czym wyjęła szmacianą lalkę z dużymi, pustymi oczyma. Nigdy nie miała lalki, ale wiedziała, co należy zrobić, i przycisnęła ją powolnym ruchem do piersi.
– A co z moją sakiewką? – spytała. – Lubię w niej trzymać moją zabawkę.
– Weź ją więc, moja droga – powiedziała siostra Clara, wypełniając jakiś różowy formularz.
Lyra podciągnęła piżamę i zawiązała nieprzemakalny woreczek dokoła talii.
– Co z moim płaszczem i butami? – zapytała – I moimi rękawicami oraz innymi rzeczami?
– Wyczyścimy je dla ciebie – odruchowo odparła kobieta.
Wtedy zadzwonił telefon. W czasie, gdy pielęgniarka rozmawiała, Lyra pochyliła się szybko, odnalazła puszkę z insektem i włożyła ją do woreczka z aletheiometrem.
– Chodź, Lizzie – powiedziała pielęgniarka, odkładając słuchawkę. – Damy ci coś do jedzenia. Przypuszczam, że jesteś głodna.
Lyra podążyła za siostrą Clarą do stołówki. Stał tam tuzin okrągłych białych stolików, pokrytych okruchami i lepkimi kółkami w miejscach, gdzie niechlujnie stawiano szklanki z napojami. Brudne talerze i sztućce leżały na stalowym wózku. Pomieszczenie pozbawione było okien, jednak iluzję światła i przestrzeni dawała jedna ściana z ogromnym zdjęciem pokazującym tropikalną plażę, z pogodnie niebieskim niebem, białym piaskiem i palmami kokosowymi.
Mężczyzna, który odebrał ją od Samojedów, wziął tacę z okienka.
– Jedz – powiedział.
Nie było potrzeby się głodzić, więc Lyra ze smakiem zjadła gulasz i tłuczone ziemniaki. Potem były brzoskwinie z puszki i lody. Kiedy jadła, mężczyzna i pielęgniarka rozmawiali cicho przy drugim stoliku, a gdy dziewczynka skończyła, pielęgniarka przyniosła jej szklankę gorącego mleka i zabrała tacę.
Mężczyzna podszedł do jej stolika i usiadł naprzeciwko. Jego dajmona, świstak, nie była tak obojętna i niczym nie zainteresowana jak pies siostry Clary, siedziała jednak uprzejmie na ramieniu swego właściciela. Obserwowała wszystko w milczeniu i przysłuchiwała się rozmowie.
– No, Lizzie – spytał. – Najadłaś się?
– Tak, dziękuję.
– Chciałbym, żebyś mi powiedziała, skąd pochodzisz? Potrafisz odpowiedzieć na to pytanie?
– Z Londynu – odparła.
– A co robisz tak daleko na północy?
– Jechałam z moim ojcem – wymamrotała. Miała oczy spuszczone, unikając wzroku świstaka, i próbowała przybrać minę, jak gdyby zaraz chciała się rozpłakać.
– Z ojcem? Rozumiem. A co on porabia w tej części świata?
– Handluje. Przybyliśmy tu z ładunkiem tytoniu z Nowej Danii i kupowaliśmy futra.
– Czy twój ojciec był sam?
– Nie. Z moimi wujami i kilkoma innymi mężczyznami – odrzekła wymijająco, ponieważ nie miała pojęcia, co powiedział mężczyźnie samojedzki łowca.
– Dlaczego ojciec zabrał cię w tę podróż, Lizzie?
– Ponieważ dwa lata temu zabrał mojego brata i obiecał, że zabierze mnie następnym razem, więc ciągle go prosiłam, aż w końcu się zgodził.
– A ile masz lat?
– Jedenaście.
– No dobrze. Cóż, jesteś małą szczęściarą. Łowcy, którzy cię znaleźli, przywieźli cię w najlepsze z możliwych miejsc.
– Wcale mnie nie znaleźli – zauważyła z powątpiewaniem. – Odbyła się walka. Było ich wielu i mieli strzały…
– Och, to nieprawda. Sądzę, że oddaliłaś się od grupy twojego ojca i zgubiłaś. Byłaś sama. Ci myśliwi znaleźli cię i przywieźli wprost tutaj. Właśnie to się zdarzyło, Lizzie.
– Widziałam walkę – upierała się. – Strzelali z łuków i… Chcieli mojego ojca… – dodała głośniej i poczuła, że zaczyna płakać.
– Hm, jesteś tu całkiem bezpieczna. Zostaniesz tu póki po ciebie nie przyjedzie – oznajmił lekarz.
– Ale widziałam, jak strzelali!
– Ach, wydawało ci się. To się często zdarza w dotkliwym chłodzie, Lizzie. Zasnęłaś i miałaś złe sny, a teraz nie potrafisz oddzielić prawdy od koszmaru. Nie martw się, nie było żadnej walki. Twój ojciec jest cały i zdrowy. Teraz będzie cię szukał i wkrótce tu przyjedzie jest to bowiem jedyne zamieszkane miejsce w odległości setek mil. Cóż to będzie za niespodzianka dla niego, gdy zobaczy, że nic ci się nie stało! Teraz siostra Clara zabierze cię do sypialni, gdzie spotkasz kilka innych dziewczynek i chłopców, którzy dokładnie tak jak ty zgubili się na tym pustkowiu. Idź więc spać, a rano odbędziemy kolejną pogawędkę.
Lyra wstała, ściskając kurczowo lalkę. Pantalaimon wskoczył na ramię swej pani, a pielęgniarka otworzyła drzwi, aby ich wyprowadzić.
Przechodziły przez kolejne korytarze i dziewczynka była już rzeczywiście zmęczona i tak śpiąca, że stale ziewała i ledwie była w stanie podnosić stopy w otrzymanych od pielęgniarki wełnianych bamboszach. Pantalaimon także opadał z sił, więc zmienił się w mysz i usadowił wewnątrz kieszeni szlafroka dziewczynki. Lyra dostrzegła jeszcze tylko rząd łóżek, wiele dziecięcych twarzy, poduszkę, a potem zasnęła.
Ktoś nią potrząsał, a ona od razu dotknęła pasa; obie puszki nadal były na swoim miejscu. Wówczas spróbowała otworzyć oczy; zrobiła to z trudem, ponieważ chyba nigdy nie czuła się tak bardzo śpiąca.
– Obudź się! Obudź!
Słowa te szeptało nad nią kilka osób. Z wielkim wysiłkiem, jak gdyby wtaczała głaz pod górę, dziewczynka zmusiła się do przebudzenia.
W mrocznym świetle docierającym z zawieszonej nad drzwiami żarówki o bardzo małej mocy Lyra zobaczyła trzy dziewczynki. Widziała je jeszcze bardzo niewyraźnie, dostrzegła jednakże, że współlokatorki są mniej więcej w jej wieku. Mówiły po angielsku.
– Obudziła się.
– Dali jej pigułkę nasenną. Na pewno…
– Jak masz na imię?
– Lizzie – wymamrotała.
– Czy przybył nowy transport dzieci? – zapytała jedna z dziewczynek.
– Nie wiem. Chyba tylko ja.
– Gdzie cię dopadli?
Lyra usiłowała usiąść. Nie pamiętała, żeby ktoś jej dawał pigułkę nasenną, jednak mogła się znajdować w mleku, które wypiła. W jej głowie pulsował lekki ból.
– Gdzie się znajduje miejsce, w którym jesteśmy?
– W środku pustkowia. Zresztą nic nam o tym nie mówią.
– Zwykle przywożą więcej dzieci…
– A co tu robią? – zdołała zapytać Lyra. Starała się otrząsnąć z resztek snu, Pantalaimon bardzo jej w tym pomagał.
– Nie wiemy – odparła najrozmowniejsza z dziewczynek. Była wysoka, rudowłosa, ruchliwa i mówiła z silnym londyńskim akcentem. – W jakimś sensie mierzą nas i robią różne testy i…
– Badają Pył – wtrąciła druga dziewczynka, przyjacielska, pulchna i ciemnowłosa.
– Nie wiesz tego na pewno – odrzekła pierwsza.
– Badają go – dodała trzecia, bardzo szczuplutka; tuliła do siebie dajmona w postaci królika. – Słyszałam, jak o tym rozmawiali.
– W każdym razie zabierają nas jedno po drugim. Nikt jeszcze nie wrócił – podsumowała rudowłosa.
– Jest też ten chłopiec – zaczęła pulchna dziewczynka. – Uważa, że…
– Nie mów jej tego! – wykrzyknęła ruda. – Jeszcze za wcześnie.
– Więc są tu również chłopcy? – spytała Lyra.
– Tak. Jest nas dużo. Chyba ze trzydzieścioro.
– Więcej – stwierdziła pulchna. – Raczej ze czterdzieścioro.
– Tyle że ciągle nas ubywa – zauważyła ruda. – Zwykle przywożą całą gromadkę, a kiedy jest nas sporo wtedy jedno po drugim znika.
– To Grobale – wyjaśniła pulchna. – Na pewno o nich słyszałaś. Wszyscy się ich baliśmy, zanim nas złapali…
Lyra rozbudziła się już niemal całkowicie. Dajmony dwóch dziewczynek (z wyjątkiem królika) czatowały przy drzwiach, a żadna z nich nie mówiła głośniej niż szeptem. Lyra spytała swoje współlokatorki o imiona. Rudowłosa miała na imię Annie, pulchna brunetka – Bella, szczupła – Martha. Nie znały imion chłopców, ponieważ przedstawicieli obu płci przetrzymywano przez większość czasu z dala od siebie. Dziewczynki zgodnie stwierdziły, że nie są źle traktowane.
– Jest w porządku – oznajmiła Bella. – Nie ma zbyt dużo zajęć. Poddają nas tylko testom i każą wykonywać różne ćwiczenia, a później ważą nas, mierzą nam temperaturę i tak dalej. W gruncie rzeczy jest nudno.
– Chyba że przylatuje pani Coulter – wtrąciła Annie. Lyra z trudem powstrzymała się od krzyku, a Pantalaimon zatrzepotał skrzydłami tak gwałtownie, że zauważyły to pozostałe dziewczynki.
– Jest nerwowy – wytłumaczyła Lyra, uspokajając dajmona. – Chyba nam dali jakąś pigułkę nasenną, tak jak mówiłyście, ponieważ przez cały czas chce nam się spać. Kim jest pani Coulter?
– To ona nas schwytała, a przynajmniej większość z nas – wyjaśniła Martha. – Wszyscy o niej mówią, wszystkie dzieci. Kiedy przylatuje, wiadomo, że któreś z nas zniknie.
– Lubi patrzeć na dzieci i obserwować te eksperymenty. Ten chłopiec, Simon, uważa, że oni nas zabijają, pani Coulter się temu przygląda.
– Zabijają?! – spytała Lyra, drżąc.
– Pewnie tak. Przecież nikt nie wraca.
– Robią coś także naszym dajmonom – dodała Bella – Ważą je, mierzą, i tak dalej…
– Dotykają waszych dajmonów?!
– Nie, na Boga! Stawiają wagę w danym miejscu i twój dajmon musi na nią wejść i przybierać różne formy, a tamci w tym czasie robią notatki i zdjęcia. I ciągle zamykają nas w takiej szafce, gdzie badają Pył. Robią to przez cały czas, bez końca.
– Co to za pył? – spytała Lyra.
– Tego nie wiemy – odrzekła Annie. – Chyba coś z kosmosu. Takie niewidoczne. Jeśli go nie ma wokół ciebie, to dobrze. Ale każdy go w końcu przyciąga.
– Wiesz, co jeszcze mówił Simon? – powiedziała Bella. – Że Tatarzy robią sobie dziury w czaszkach, aby wszedł przez nie Pył.
– Eee, co on tam wie – prychnęła pogardliwie Annie. – Może zapytam panią Coulter, kiedy się tu zjawi następnym razem.
– Nie ośmieliłabyś się! – oświadczyła z podziwem Martha.
– Zapytam.
– A kiedy przyleci? – spytała Lyra.
– Pojutrze – odparła Annie.
Po plecach Lyry przeszedł zimny dreszcz przerażenia, a Pantalaimon przysunął się bardzo blisko swej pani. Dziewczynka uświadomiła sobie, że został jej jeden dzień na znalezienie Rogera i odkrycie wszystkiego, co możliwe na temat tego miejsca. Potem musi uciec albo zostać uratowana. Jednak, jeśli wszyscy Cyganie zginęli, kto pomoże dzieciom przeżyć na tym lodowym pustkowiu?
Inne dziewczynki nadal rozmawiały, lecz Lyra i Pantalaimon skulili się na łóżku i próbowali nawzajem rozgrzać. Wiedzieli, że w zasięgu setek mil dokoła największą władzę ma strach.
Lyra nie lubiła zbyt wiele rozmyślać, była dzieckiem praktycznym i optymistycznie nastawionym do świata, ale nie grzeszyła wyobraźnią. Gdyby ją miała, z pewnością nie mogłaby myśleć poważnie, że istnieje szansa uratowania Rogera i ucieczki z Bolvangaru. Gdyby jednak dopuszczała taką możliwość, natychmiast znalazłaby wiele przeszkód, z których powodu taka akcja skazana by była na niepowodzenie. Doświadczony kłamca wcale nie musi mieć dużej wyobraźni; w gruncie rzeczy, wielu z nich w ogóle jej nie ma i dlatego właśnie potrafią kłamać w tak przekonujący sposób.
W każdym razie uwięziona przez Radę Oblacyjną Lyra wcale się o siebie nie martwiła; właściwie nie obawiała się także o los Cyganów. Byli przecież dobrymi żołnierzami. Pantalaimon powiedział wprawdzie, że widział, jak Samojedzi zastrzelili Johna Faa, mógł się jednak pomylić albo cygański król został jedynie ranny. Mówiła sobie, że pechowo się stało, że wpadła w ręce azjatyckich łowców, ale była pewna, iż Cyganie z pewnością wkrótce przybędą ją uratować. A gdyby im się to nie udało, powtarzała sobie, z pewnością nic nie powstrzyma Iorka Byrnisona przed wydostaniem jej stąd. Wtedy polecą balonem Lee Scoresby’ego do Svalbardu i uratują Lorda Asriela.
Dla Lyry rozwiązanie całej sytuacji było właśnie takie proste.
Toteż gdy następnego ranka przebudziła się w sypialni, przepełniała ją ciekawość i była gotowa na wszystko co miał przynieść dzień. Chciała też zobaczyć Rogera, a ściśle rzecz biorąc – pragnęła zobaczyć go pierwsza, zanim on ją dostrzeże.
Nie czekała długo. Dzieci, śpiące w kilku sypialniach budziły o godzinie wpół do siódmej opiekujące się nimi pielęgniarki. Dzieci myły się, ubierały i szły grupami na śniadanie do stołówki.
I tam właśnie był Roger.
Siedział z pięcioma innymi chłopcami przy stojącym tuż przy drzwiach stole. Kolejka do okienka, gdzie wydawano posiłek, przechodziła tuż obok niego, toteż Lyra w odpowiednim momencie udała, że upuszcza chusteczkę i kuca, by ją podnieść, pochylając się nisko obok krzesła swego przyjaciela, a wtedy Pantalaimon odezwał się do dajmony Rogera, Salcilii.
Miała postać zięby i zatrzepotała skrzydłami tak gwałtownie, że dajmon Lyry musiał się zmienić w kota i skoczyć na nią, aby zmusić ją do szeptu. Takie nagłe ataki lub utarczki między dziecięcymi dajmonami były na szczęście na porządku dziennym, toteż nikt nie zwrócił większej uwagi na ptaka i jego prześladowcę, jednak twarz Rogera od razu zbladła. Lyra nigdy nie widziała nikogo tak bladego. Chłopiec podniósł oczy na Lyrę, patrzącą na niego obojętnie i wyniośle, i rumieniec powrócił mu na policzki, a na twarzy malowały się nadzieja, podniecenie i radość. Na szczęście Pantalaimon potrząsnął mocno Salcilią, powstrzymując tym sposobem Rogera przed okrzykiem powitania i radosnym podskokiem na widok towarzyszki zabaw z Jordana.
Lyra odwróciła wzrok, zachowując się tak lekceważąco, jak tylko potrafiła, i potoczyła oczyma po swoich nowych przyjaciółkach, zostawiając Pantalaimona, aby wyjaśnił, co trzeba, dajmonie Rogera. Cztery dziewczynki wzięły tace z płatkami kukurydzianymi i grzankami, usiadły razem i tworząc ścisłą grupkę, która nie zamierzała do siebie dopuścić nikogo innego, zaczęły plotkować. Nie można utrzymać wielkiej grupy dzieci w jednym miejscu przez długi czas, nie wyznaczając im do wykonania wielu zadań, więc w pewnym sensie Bolvangar prowadzono jak szkołę. W rozkładzie zajęć była gimnastyka i różnego rodzaju „sztuki”. Chłopcy i dziewczęta przebywali oddzielnie z wyjątkiem przerw i posiłków, toteż Lyra dopiero później, po półtoragodzinnych lekcjach szycia, prowadzonych przez jedną z pielęgniarek, miała okazję porozmawiać z Rogerem. Spotkanie musiało jednakże wyglądać naturalnie, co stanowiło pewną trudność. Wszystkie dzieci w Bolvangarze były mniej więcej w tym samym wieku; w tym okresie chłopcy i dziewczynki trzymają się oddzielnie, a przedstawiciele jednej płci jawnie lekceważą płeć przeciwną.
Okazja do rozmowy ponownie nadarzyła się w stołówce, kiedy dzieci weszły się napić i zjeść ciastka. Lyra wysłała Pantalaimona w postaci muchy, aby porozmawiał ze Salcilią na ścianie obok ich stolika, podczas gdy ona i Roger spokojnie siedzieli w oddzielnych grupkach. Trudno było rozmawiać, gdy uwaga dajmona skupiona była na czymś innym, więc Lyra piła mleko z ponurą, buntowniczą miną. Połową swego umysłu wsłuchiwała się w rozmowę między dajmonami i niemal nie słyszała, o czym mówią jej towarzyszki, ale w pewnej chwili dotarło do niej, że dziewczynka z jasnymi włosami wymawia znajome nazwisko. Gdy Lyra je usłyszała, bezwiednie usiadła wyprostowana. Było to nazwisko Tony’ego Makariosa. Kiedy uwaga Lyry skierowała się ku blondynce, Pantalaimon musiał przerwać szeptaną konwersację z dajmoną Rogera a Lyra i Roger wsłuchali się w rozmowę na temat zaginionego chłopca.
– A ja wiem, dlaczego go zabrali – szepnęła blondynka do zebranych blisko niej dzieci. – Bo jego dajmon się nie zmieniała. Oni myśleli, że on jest starszy, niż na to wyglądał albo niż mu się wydawało. Prawda jest jednak taka, że dajmona Tony’ego nie zmieniała się zbyt często ponieważ on nie myślał za wiele. Nie był zbyt bystry, ja raz widziałam, jak się zmieniła… Miała na imię Ratter
– Dlaczego oni tak bardzo się interesują dajmonami? – spytała Lyra.
– Tego nikt nie wie – odparła blondynka.
– Ja wiem – odezwał się jeden z chłopców, którzy przysłuchiwali się rozmowie. – Zabijają nasze dajmony, a potem patrzą, czy przeżyjemy.
– Dlaczego robią to samo z kolejnymi dziećmi? – spytał ktoś.
– Wystarczyłoby spróbować raz, nieprawdaż?
– Ja naprawdę wiem, co robią – stwierdziła pierwsza dziewczynka.
Skupiła teraz na sobie uwagę wszystkich. Ponieważ jednak dzieci nie chciały, aby przedstawiciele personelu dowiedzieli się, o czym rozmawiają, musiały przybrać dziwne, na wpół niedbałe, obojętne miny, mimo że słuchały z zachłanną ciekawością.
– Skąd? – spytało któreś z dzieci.
– Byłam z Tonym, kiedy po niego przyszli. Siedzieliśmy w magazynie bielizny – wyjaśniła.
Zarumieniła się mocno. Prawdopodobnie spodziewała się szyderstw i docinków, ale nikt się nie odezwał. Wszystkie dzieci były smutne i żadne się nawet nie uśmiechnęło.
Dziewczynka kontynuowała:
– Siedział cicho, a potem weszła pielęgniarka, ta o bardzo spokojnym głosie, i powiedziała: „Chodź, Tony, wiem, że tam jesteś, chodź, nie skrzywdzimy cię…”. „Co się stanie?”, spytał, a ona odparła: „Po prostu położę cię spać a potem zrobimy ci małą operację, po której obudzisz się cały i zdrów”. Tony jednak nie wierzył. Mówił…
– Otwory! – krzyknął ktoś. – Drążą otwory w naszych głowach jak Tatarzy! Założę się!
– Cicho bądź! Co jeszcze powiedziała pielęgniarka? – wtrąciło się inne dziecko. W tym momencie zebrało się ich wokół stolika ponad tuzin. Dajmony tak samo mocno jak ich właściciele pragnęły poznać odpowiedź na to pytanie. Wszyscy czekali w napięciu, natarczywi i z szeroko otwartymi oczyma.
– Tony chciał wiedzieć, co zamierzają zrobić z Ratter – podjęła blondynka. – A pielęgniarka odparła: „Nic, także będzie spała, dokładnie tak jak w nocy, gdy śpicie oboje”. Tony powiedział: „Zamierzacie ją zabić, prawda? Wiem, że tak jest. Wszyscy wiemy, co tu się dzieje”. Pielęgniarka odparła: „Nie, oczywiście, że nie. To tylko zabieg. Naprawdę małe cięcie. To by cię nawet nie zabolało, ale dla pewności wolimy cię uśpić”.
W całej sali panowała teraz cisza. Nadzorująca pielęgniarka wyszła na moment, a kuchenne okienko było zamknięte, toteż nikt ich nie mógł usłyszeć.
– Jakiego rodzaju cięcie? – spytał jakiś chłopiec.
Mówił cicho przerażonym głosem. – Czy powiedziała, co to za cięcie?
– Nie, powiedziała tylko: „Sprawi ono, że staniesz się doroślejszy”. Dodała, że wszyscy muszą się temu poddać i ze z tego właśnie powodu dajmony dorosłych nie zmieniają postaci tak jak nasze. Że je przycinają, by ustalić jeden i ten sam kształt na zawsze, i że w ten sposób stajemy się dojrzali.
– Ale…
– Czy to znaczy…
– Że niby wszyscy dorośli mieli to cięcie?
– A co z…
Nagle wszystkie głosy umilkły, jak gdyby także ucięte i wszystkie oczy zwróciły się na drzwi. Stała w nich siostra Clara, jak zwykle uprzejma, łagodna i energiczna, obok niej natomiast zobaczyli mężczyznę w białym fartuchu, którego Lyra wcześniej nie widziała.
– Bridget McGinn – powiedział.
Blondynka wstała, drżąc i przyciskając do piersi dajmona w postaci wiewiórki.
– Słucham, proszę pana – odezwała się ledwie słyszalnym głosem.
– Dopij swój napój i chodź z siostrą Clarą – oświadczył. – Reszta dzieci niech biegnie do swoich klas.
Dzieci posłusznie postawiły kubki na wózku z nierdzewnej stali, a następnie wyszły w milczeniu. Na Bridget McGinn nie patrzył nikt poza Lyrą, która dostrzegła, że twarz blondynki jest blada ze strachu.
Resztę przedpołudnia dziewczynki spędziły na gimnastyce. W Stacji znajdowała się mała sala gimnastyczna, ponieważ trudno byłoby ćwiczyć na dworze podczas długiej nocy polarnej. Dzieci pod nadzorem pielęgniarki na zmianę grały tam lub wykonywały ćwiczenia.
Uformowano zespoły i zaczęła się zabawa piłką, a Lyra, która nigdy tak nie grała, początkowo nie bardzo wiedziała, co robić. Ponieważ jednak była szybka i wysportowana, a poza tym posiadała wrodzone cechy przywódcze, wkrótce zdała sobie sprawę, że znajduje w tej zabawie sporą przyjemność. Krzyki dzieci oraz wrzaski i piski dajmonów wypełniły małą salę gimnastyczną, a Lyra szybko zapomniała, jak wiele zła ją otacza. Taki zresztą był cel tych ćwiczeń.
W porze obiadu, kiedy dzieci znowu stały w kolejce do stołówki, Lyra poczuła, że Pantalaimon cmoka na znak, że rozpoznał znajomą osobę. Dziewczynka odwróciła się i tuż za sobą zobaczyła Billy’ego Costę.
– Roger mówił mi, że tu jesteś – mruknął chłopiec.
– Jedzie tu twój brat, John Faa i cała grupa Cyganów – powiedziała. – Zabiorą cię do domu.
Billy niemalże krzyknął głośno z radości, zdołał jednak zmienić krzyk w kaszel.
– Masz mnie nazywać Lizzie – dodała Lyra. – Nie zwracaj się do mnie moim prawdziwym imieniem. I musisz mi powiedzieć wszystko, co wiesz o tym miejscu.
Usiedli przy stoliku we trójkę z Rogerem. Spotkanie w porze obiadowej wydawało się łatwiejsze, ponieważ dzieci przez cały czas chodziły między stolikami i kuchennym okienkiem, a stołówka była zatłoczona. Wśród szczęku noży, widelców i talerzy Billy i Roger opowiedzieli Lyrze to, czego się dowiedzieli. Billy usłyszał od jednej z pielęgniarek, że dzieci, które przeszły operację, zabierane są często do burs położonych dalej na południe; mogło to tłumaczyć, dlaczego Tony Makarios był sam w lesie koło wioski. A Roger miał do powiedzenia coś jeszcze bardziej interesującego.
– Znalazłem kryjówkę – oznajmił z dumą.
– Co takiego? Gdzie?
– Widzisz ten obrazek… – miał na myśli duże zdjęcie tropikalnej plaży. – Jeśli spojrzysz w górny prawy róg, zobaczysz płytę sufitową…
Sufit składał się z wielkich prostokątnych płyt umieszczonych w ramie z metalowych listew, a róg płyty położonej nad obrazkiem lekko się wyginał.
– Zauważyłem to – wyjaśnił Roger – i przyszło mi do głowy, że z innymi może być podobnie, zacząłem je podnosić i okazało się, że wszystkie są luźne. Można je zdjąć. Ja i jeden chłopiec, zanim go zabrali, sprawdziliśmy pewnej nocy sufit w naszej sypialni i stwierdziliśmy, że nad płytami znajduje się wolna przestrzeń. Można się wczołgać do środka…
– Można się czołgać po suficie? Jak daleko?
– Nie wiem. Przeszliśmy tylko kawałek. Sądziliśmy, że kiedy nadejdzie pora, będziemy się tam mogli ukryć, chociaż obawiam się, że i tak by nas znaleźli.
Lyrze sufit skojarzył się nie z kryjówką, a raczej z drogą ucieczki. Pomyślała, że jest to najciekawsza informacja, jaką usłyszała od chwili przybycia tutaj. Niestety w tym momencie musiała przerwać rozmowę z chłopcami, ponieważ jeden z lekarzy zastukał w stół łyżeczką i zaczął mówić.
– Słuchajcie, dzieci – powiedział. – Słuchajcie uważnie. Często musimy tu ćwiczyć alarm przeciwpożarowy. Bardzo ważne, żebyśmy wszyscy w przypadku zagrożenia ubrali się odpowiednio i bez paniki dotarli na zewnątrz. Odbędziemy więc dziś po południu próbny alarm. Kiedy zabrzęczy dzwonek, przerwijcie wasze zajęcia i wypełniajcie polecenia stojącej najbliżej was osoby dorosłej. Pamiętajcie, w którą stronę zostaniecie skierowani, ponieważ jeśli rzeczywiście wybuchnie pożar, właśnie w tamtym kierunku powinniście pójść.
Niezły pomysł, mruknęła do siebie Lyra, myśląc, że może uda jej się jakoś wykorzystać tę sytuację.
Podczas pierwszej części popołudnia Lyrę i cztery inne dziewczynki badano na obecność Pyłu. Lekarze nie wyjaśnili im, co robią, ale łatwo było się domyślić. Dziewczynki wprowadzano jedną po drugiej do laboratorium. Fakt ten oczywiście przeraził je wszystkie. Jakże byłoby to straszne, pomyślała Lyra, gdybym teraz straciła życie i to bez najmniejszej okazji do walki! Najwyraźniej jednak nie zamierzano jej jeszcze poddać operacji.
– Chcemy dokonać pewnych pomiarów – wytłumaczył lekarz.
Lyra zauważyła, że wszyscy dorośli w Bolvangarze byli bardzo do siebie podobni, niemal nie do rozróżnienia. Mężczyźni wyglądali prawie identycznie w białych fartuchach, z notesami i ołówkami, a kobiety wydawały się siostrami – wszystkie miały na sobie pielęgniarskie uniformy i charakteryzowały się osobliwą, spokojną uprzejmością.
– Mierzono mnie wczoraj – zaprotestowała Lyra.
– Ale dziś dokonujemy innych pomiarów. Stań na tej metalowej płycie… Och, najpierw zdejmij buty. Jeśli chcesz, trzymaj swojego dajmona. Patrz przed siebie o tak, na to zielone światełko. Grzeczna dziewczynka.
Coś błysnęło. Lekarz kazał Lyrze odwracać twarz w różne strony, raz w lewo, raz w prawo i za każdym razem coś trzaskało i błyskało.
– Dobrze. Teraz podejdź do tej maszyny i włóż rękę w rurę. Obiecuję, że nic ci się nie stanie. Wyprostuj palce. Właśnie tak.
– Co właściwie mierzycie? – spytała. – Pył?
– Kto ci powiedział o Pyle?
– Jedna z dziewczynek, nie znam jej imienia. Powiedziała, że wszędzie otacza nas Pył. Ja nie jestem brudna, przynajmniej tak sądzę… Wczoraj brałam prysznic.
– Och, to jest innego rodzaju Pył. Nie można go zobaczyć w zwykły sposób. To szczególny rodzaj… Teraz zaciśnij pięść… Dobrze. Tak. Pomacaj wokół siebie, znajdziesz tam uchwyt… Masz go? Trzymaj. Grzeczna mała. Włóż drugą rękę w ten sam sposób… Połóż ją na tym mosiężnym kloszu. Dobrze. Świetnie. Teraz poczujesz lekkie mrowienie. Nie martw się, to tylko prąd anbaryczny o bardzo niskim natężeniu…
Pantalaimon, w postaci żbika, krążył podejrzliwie i ostrożnie wokół aparatury. Wracał i ocierał się o Lyrę.
Do tej pory dziewczynka była przekonana, że jeszcze nie zamierzają jej poddać operacji i że jej kamuflaż jako Lizzie Brooks jest bezpieczny, zaryzykowała więc pytanie.
– Dlaczego odcinacie ludziom dajmony?
– Co? Kto ci naopowiadał takich rzeczy?
– Ta dziewczynka, nie znam jej imienia. Powiedziała, że odcinacie dzieciom dajmony.
– Nonsens…
Mężczyzna wyglądał na wstrząśniętego jej pytaniem.
– Zabieracie jedno po drugim i dzieci te nigdy nie wracają – ciągnęła Lyra. – Dlatego też niektóre osoby uważają, że je zabijacie, inne natomiast twierdzą coś odmiennego… A ta dziewczynka mówiła mi, że odcinacie…
– To nieprawda. Kiedy zabieramy dzieci, oznacza to iż nadszedł czas, aby się przeniosły w inne miejsce. Po prostu dorastają. Obawiam się, że twoja przyjaciółka trwoży się bez powodu. Niepotrzebnie! Nawet o czymś takim nie pomyśleliśmy. A kim jest ta młoda osóbka?
– Przyjechałam zaledwie wczoraj, nie poznałam jeszcze imion żadnych dzieci.
– Jak wygląda?
– Nie pamiętam. Miała chyba brązowe włosy… jasnobrązowe… może… Nie wiem.
Lekarz rozmawiał cicho z pielęgniarką. Podczas gdy konferowali, Lyra obserwowała ich dajmony. Dajmonem pielęgniarki był ładny ptak, dokładnie tak samo grzeczny i pozbawiony ciekawości jak pies siostry Clary, natomiast dajmona lekarza była wielką, ociężałą ćmą. Oba trwały w niemal całkowitym bezruchu. Nie spały, ponieważ ptak błyskał oczyma, a czułki ćmy poruszały się flegmatycznie, ale nie były ożywione, tak jak Lyra zresztą podejrzewała. No cóż, pomyślała, może naprawdę niczym się nie niepokoją i może nie są niczego ciekawe…
Lekarz nagle wrócił i badanie trwało dalej. Dziewczynka i Pantalaimon zostali oddzielnie zważeni, lekarz patrzył na Lyrę przez jakiś ekran, zmierzył częstotliwość uderzeń jej serca, umieściwszy ją pod małą dyszą, z której wydobywał się syk i zapach przypominający świeże powietrze.
W połowie jednego z testów zaczął głośno brzęczeć dzwonek, dzwonienie nie ustawało.
– Alarm przeciwpożarowy – oznajmił z westchnieniem lekarz. – No dobrze, Lizzie, idź za siostrą Betty.
– Ale wszystkie okrycia są na dole w budynku sypialnianym, doktorze, a ona nie może wyjść na dwór w takim stroju. Powinnyśmy chyba najpierw pójść po rzeczy, jak pan sądzi?
Mężczyzna najwyraźniej się zdenerwował, że przerwano mu eksperyment; zirytowany strzelił palcami.
– Zdawało mi się, że została pani przeszkolona, moja droga – odparł. – Jak można w taki sposób traktować ludzi pracy?!
– Kiedy przyjechałam wczoraj – powiedziała Lyra pomocnie – siostra Clara włożyła moje rzeczy do szafy w pierwszej sali, do której weszłyśmy. To bardzo blisko. Mogłabym je zabrać.
– Dobry pomysł! – ucieszyła się pielęgniarka. – W takim razie, pospieszmy się.
Ledwie tłumiąc radość, Lyra poszła za pielęgniarką do sali, gdzie odnalazła swoje rzeczy: futro, getry, buty i włożyła je szybko, podczas gdy pielęgniarka ubierała się w skafander ze wzmocnionego jedwabiu.
Potem pospiesznie wyszły na zewnątrz. Po rozległym terenie przed głównymi budynkami kręciło się mniej więcej sto osób, dorosłych i dzieci, niektórzy byli podnieceni, inni rozgniewani, większość – zdezorientowana.
– Widzicie? – spytał któryś z dorosłych. – Warto było to zrobić choćby po to, aby sobie wyobrazić, jaki chaos zapanowałby, gdyby naprawdę wybuchł pożar.
Ktoś dmuchał w gwizdek i machał rękoma, nikt jednak nie zwracał na niego większej uwagi. Lyra dostrzegła Rogera i skinęła na niego. Roger szarpnął Billy’ego Costę za ramię i wkrótce cała trójka spotkała się pośród biegających dzieci.
– Nikt nie zauważy, jeśli się trochę oddalimy i rozejrzymy – zaproponowała Lyra. – Policzenie wszystkich zabierze im całe wieki, możemy zresztą później powiedzieć, że poszliśmy po prostu za kimś innym i zgubiliśmy się.
Poczekali, aż dorośli skierują się w inną stronę, a potem Lyra zgarnęła trochę śniegu, ubiła w luźną, sypką kule i nie celując, cisnęła nią w tłum. W jednej chwili wszystkie dzieci poszły w jej ślady i w powietrzu śmigały śniegowe kulki. Krzyki i dziecięcy śmiech całkowicie zagłuszyły wrzaski dorosłych, którzy próbowali ponownie zapanować nad grupą, a wtedy dziewczynka i dwaj chłopcy skręcili za róg, znikając wszystkim z pola widzenia.
Śnieg był tak gęsty, że nie mogli się szybko poruszać, nie miało to jednak znaczenia, i tak bowiem nikt za nimi nie szedł. Lyra, Roger i Billy wspięli się na zakrzywiony dach jednego z tuneli i znaleźli na nieznanym sobie terenie. W księżycowej poświacie regularne wzgórki i doliny wyglądały osobliwie; pod czarnym niebem cały świat był obsypany bielą i oświetlony przez lampy, które otaczały pusty obszar.
– Czego szukamy? – spytał Billy.
– Nie wiem. Ale chociaż się rozejrzyjmy – odparła Lyra i poprowadziła chłopców do przysadzistego, masywnego budynku stojącego nieco na uboczu. Na rogu świeciło anbaryczne światełko o małej mocy.
Gwar z tyłu był nadal głośny, chociaż nieco odleglejszy. Najwyraźniej dzieci skorzystały ze swobody i Lyra miała nadzieję, że będą się bawić jak najdłużej. Obeszła budynek, szukając okna. Jego dach znajdował się zaledwie mniej więcej siedem stóp nad ziemią; w przeciwieństwie do innych domów, budynek ten nie miał zadaszonego tunelu, który łączyłby go ze Stacją.
Lyra nie znalazła okna, ale dostrzegła drzwi. Widniał na nich wymalowany czerwonymi literami napis: WSTĘP SUROWO WZBRONIONY.
Dziewczynka zamierzała właśnie podjąć próbę otwarcia drzwi, ale zanim nacisnęła klamkę, Roger powiedział:
– Patrzcie! Ptak! Albo…
„Albo” oznaczało wątpliwość, stworzenie bowiem, które runęło z czarnego nieba, wcale nie było ptakiem, Lyra jednak widziała je już wcześniej.
– Dajmon czarownicy!
Gąsior lądował, machając wielkimi skrzydłami i wzbijając tumany śnieżnego pyłu.
– Witam cię, Lyro – zagaił. – Towarzyszyłem ci aż tutaj, chociaż mnie nie widziałaś. Czekałem, abyś wyszła na dwór. Co się dzieje?
Opowiedziała mu szybko.
– Gdzie są Cyganie? – spytała. – Czy John Faa jest bezpieczny? Czy odparto Samojedów?
– Większość Cyganów jest bezpieczna. John Faa został ranny, chociaż niezbyt poważnie. Ludzie, którzy cię tu przywieźli, to łowcy i łupieżcy, często napadający podróżników. Potrafią poruszać się znacznie szybciej niż większe grupy, toteż Cyganie znajdują się jeszcze o dzień drogi stąd.
Dwaj chłopcy patrzyli ze strachem na gąsiora-dajmona i na rozmawiającą z nim Lyrę. Nigdy wcześniej oczywiście nie widzieli dajmona bez właściciela, a o czarownicach nie wiedzieli zbyt dużo.
– Słuchajcie – powiedziała do nich dziewczynka – lepiej idźcie się rozejrzeć. Billy, ty pójdziesz w tamtą stronę, a ty, Roger, obserwuj miejsce, z którego przyszliśmy. Nie jesteśmy daleko od nich.
Chłopcy pobiegli, aby spełnić jej polecenia, a wtedy Lyra odwróciła się ponownie do drzwi.
– Dlaczego chcesz tam wejść? – spytał gąsior.
– Chodzi o to, czym ci ludzie zajmują się tu, w Bolvangarze. Odcinają… – zniżyła głos. -…odcinają ludziom dajmony. Dzieciom. Sądzę, że mogą to robić właśnie w tym budynku. A w każdym razie na pewno coś tutaj jest i zamierzam sprawdzić, co to takiego. Tyle że drzwi są zamknięte…
– Mogę je otworzyć – stwierdził gąsior i uderzył raz czy dwa razy skrzydłami, wzbijając w górę śnieg przy drzwiach, a dziewczynka usłyszała zgrzyt obracanego zamka.
– Wchodź ostrożnie – doradził dajmon.
Lyra pociągnęła drzwi ku sobie; otwierając je, odsunęła leżący śnieg, po czym wślizgnęła się do środka Gąsior-dajmon wszedł za nią. Pantalaimon był poruszony i przerażony, nie chciał jednak, aby dajmon czarownicy dostrzegł jego strach, toteż przyfrunął do piersi Lyry i schronił się pod jej futrem.
W chwili, gdy oczy Lyry przyzwyczaiły się do światła, dziewczynka zrozumiała przyczynę zachowania swego dajmona.
W szeregu szklanych gablotek na półkach pod ścianami znajdowały się dajmony „oderwanych” dzieci: widmowe kształty kotów, ptaków, szczurów lub innych stworzeń; wszystkie były bardzo oszołomione, przerażone i niemal tak słabo widoczne jak dym.
Gąsior wydał z siebie gniewny okrzyk, a Lyra zawołała do trzymanego kurczowo przy piersi Pantalaimona:
– Nie patrz! Nie patrz!
– Gdzie są właściciele tych dajmonów? – spytał gąsior, trzęsąc się z wściekłości.
Lyra opowiedziała nieśmiało o swoim spotkaniu z małym Tonym Makariosem i patrzyła przez ramię na biedne uwięzione dajmony, które gromadziły się z przodu gablot, przyciskając do szkła niemal przezroczyste łepki. Lyra słyszała ciche krzyki bólu i cierpienia. W mrocznym świetle słabych anbarycznych żarówek była w stanie dostrzec, że na każdej gablocie znajduje się kartka z nazwiskiem. Na jednej z czterech czy pięciu pustych gablot widniał napis: „Tony Makarios”.
– Chcę wypuścić te biedne istoty! – krzyknęła szaleńczo – Rozbiję szkło i je wypuszczę…
Rozejrzała się wokół za jakimś ciężkim przedmiotem, niczego jednak nie znalazła.
– Poczekaj – powiedział wówczas gąsior. Był dajmonem czarownicy, osobnikiem dużo starszym od dziewczynki i silniejszym, musiała go więc posłuchać.
– Trzeba zrobić to w taki sposób, aby tamci ludzie sądzili, że ktoś z nich po prostu zapomniał zamknąć pomieszczenie na klucz i zostawił pootwierane klatki – wyjaśnił. – Gdyby zobaczyli stłuczone szkło i ślady stóp na śniegu, sądzisz, że nie znaleźliby odpowiedzialnej za to osoby? Jak długo, twoim zdaniem, byłabyś bezpieczna? A musisz przecież wytrwać do czasu, aż przybędą Cyganie. Teraz zrób dokładnie to, co powiem: weź garść śniegu, a kiedy dam ci znak, rzuć trochę po kolei na każdą klatkę.
Lyra wybiegła na zewnątrz. Roger i Billy nadal stali na czatach, a z terenu przed budynkami ciągle dochodziły odgłosy pisków i śmiechów. Minęło wszakże dopiero kilka minut.
Dziewczynka obiema rękami chwyciła wielką garść lekkiego, sypkiego śniegu, a potem wróciła do ptaka. Rzuciła trochę śniegu na każdą klatkę, a wtedy z gardła gąsiora wydobyło się mlaśnięcie i zatrzaski gablot rozwarły się.
Kiedy otworzyła wszystkie klatki, podniosła przednią szybkę pierwszej, oswobadzając słabą samiczkę wróbla, która natychmiast upadła na ziemię, ponieważ nie miała siły latać. Gąsior z czułością pochylił się nad nią i trącił ją dziobem, a wtedy wróbel zmienił się w mysz, która słaniała się zakłopotana. Pantalaimon zeskoczył, aby ją pocieszyć.
Lyra pracowała szybko i w krótkim czasie wszystkie dajmony znalazły się na wolności. Niektóre usiłowały mówić, zebrawszy się u jej stóp, i nawet próbowały szarpać jej sztylpy, chociaż powstrzymywało je tabu. Dziewczynka wiedziała, dlaczego się tak zachowują – biedne istoty tęskniły za bliskim, ludzkim ciepłem ciał swoich właścicieli; podobnie jak czasami Pantalaimon, pragnęły, by przycisnąć je do piersi.
– Teraz szybko – polecił gąsior. – Lyro, musisz pobiec z powrotem i wmieszać się w tłum dzieci. Bądź dzielna. Cyganie przybędą najszybciej, jak to możliwe. Muszę pomóc tym biednym dajmonom odnaleźć ich właścicieli… – Podszedł bliżej i powiedział cicho: – Ale nigdy już ponownie nie staną się jednością, zostali bowiem rozłączeni na zawsze. Jest to najnikczemniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem… Nie ma czasu, nie zacieraj więc swoich śladów. Sam to zrobię. Pospiesz się…
– Och, poczekaj! Zanim odejdę, proszę, powiedz mi… Czarownice… latają, prawda? Nie śniło mi się, gdy widziałam je pewnej nocy na niebie?
– Nie, dziecko. Ale dlaczego pytasz?
– Czy mogłyby pociągnąć balon?
– Bez wątpienia, lecz…
– Czy Serafina Pekkala tu przyleci?
– Nie ma teraz czasu, aby wyjaśniać politykę narodów czarownic. Mamy do czynienia z potężnymi siłami, a Serafina Pekkala musi strzec interesów swego klanu. Nie można jednak pozwolić, aby rozprzestrzeniło się zło, które dzieje się tutaj… Lyro, musisz już wracać. Biegnij!
Lyra ruszyła pędem, a Roger, który z szeroko otwartymi oczyma obserwował, jak widmowe dajmony wylatują z budynku, przedzierał się w stronę dziewczynki przez gęsty śnieg.
– One są… Tak jak w krypcie w Jordanie… To dajmony!
– Tak, ale cicho sza. Nie mów o tym Billy’emu. Nie mów na razie nikomu. Wracajmy.
Stojący za nimi gąsior uderzał potężnie skrzydłami, zasypując śniegiem ślady, które zostawili. Wokół ptaka zbierały się samotne dajmony; krzyczały smutno z poczucia straty i tęsknoty. Kiedy gąsior skończył zacierać ślady butów, odwrócił się do stada zgromadzonych blisko niego bladych dajmonów. Przemówił do nich, a one, jeden po drugim, zmieniały postacie (chociaż widać było, że kosztuje je to bardzo wiele wysiłku), aż wszystkie stały się ptakami i jak świeżo opierzone pisklęta podążyły za dajmonem czarownicy. Trzepotały przy tym skrzydłami, upadały, biegły za gąsiorem przez śnieg; Wreszcie, z wielkim trudem, unosiły się w powietrze, tworząc nierówną linię; widmowe i upiorne na tle bardzo ciemnego nieba, powoli nabierały wysokości. Niektóre z nich były słabe i chore, a inne nagle traciły zapał i zaczynały opadać – w takiej sytuacji jednak wspaniały siwy gąsior odwracał się i zachęcał nieszczęsnego dajmona do dalszego lotu. Po dłuższej chwili cały ich klucz zniknął w głębokich ciemnościach.
Roger szarpał Lyrę za ramię.
– Szybko! – krzyknął. – Są prawie gotowi.
Ruszyli z powrotem, aby się przyłączyć do Billy’ego, który kiwał do nich zza narożnika głównego budynku. Dzieci były zmęczone, a może dorosłym udało się częściowo odzyskać kontrolę, w każdym razie chłopcy i dziewczęta stali już w nierównej kolejce przed głównymi drzwiami, poszturchując się i przepychając. Lyra i jej dwaj towarzysze wyślizgnęli się zza rogu i wmieszali w tłum. Zanim się rozstali, Lyra powiedziała:
– Rozpowiedzcie wśród chłopców, że mają być w każdej chwili gotowi do ucieczki. Zawiadomimy ich, gdzie się znajdują ich kurtki i buty, a oni muszą być przygotowani na natychmiastową ucieczkę, gdy tylko otrzymają sygnał. I niech zachowają tę informację w absolutnej tajemnicy. Rozumiecie?
Billy skinął głową, a Roger zapytał:
– Jaki to będzie sygnał?
– Dzwonek alarmu przeciwpożarowego – odparła Lyra. – Kiedy nadejdzie czas, włączę go.
Czekali, aż zostaną policzeni. Gdyby ludzie z Rady Oblacyjnej mieli coś wspólnego ze szkolnictwem, z pewnością potrafiliby lepiej zaaranżować ćwiczenia: ponieważ jednak nie podzielono dzieci na grupy, trzeba było odczytać całą listę nazwisk i sprawdzić, czy są wszyscy, oczywiście, listy tej nie przygotowano w porządku alfabetycznym. Żaden z dorosłych nie umiał również utrzymać w ryzach tak dużej liczby dzieci. Nadal panowało więc zamieszanie, mimo że wszystkie stały już niemal zupełnie spokojnie.
Lyra obserwowała dorosłych i zauważyła ich ślamazarność. Jasne było, że sobie nie radzą. Byli niezdarni i opieszali. Zarządzili ćwiczenia przeciwpożarowe, ale nie mieli pojęcia, gdzie należy przechowywać okrycia, nie potrafili też skłonić dzieci, by stały spokojnie w rzędach. Dziewczynka dostrzegła to wszystko i pomyślała, że może wykorzystać ich niezaradność.
Prawie skończyli czytać listę, kiedy znowu coś odciągnęło ich uwagę. Z punktu widzenia Lyry stało się najgorsze.
Dziewczynka wraz z innymi usłyszała nowy dźwięk. Głowy zebranych zaczęły się podnosić i lustrować ciemne niebo w poszukiwaniu zeppelina, którego gazowy silnik głośno warkotał w nieruchomym powietrzu.
Na szczęście nadlatywał z kierunku przeciwnego niż ten, w którym odleciał siwy gąsior, ale był to jedyny pocieszający szczegół.
Maszyna szybko się zbliżała, a wówczas przez tłum przeszedł szmer podniecenia. Duży, smukły, srebrny obiekt pojawił się nad aleją świateł, zapaliły się też światła zeppelina od dzioba ku ogonowi, a pod kadłubem dostrzec można było kabinę.
Pilot zmniejszył prędkość i rozpoczął skomplikowany manewr obniżania wysokości. Lyra dowiedziała się teraz, do czego służył gruby maszt: był to, rzecz jasna, maszt cumowniczy. Kiedy dorośli wprowadzili dzieci do wnętrza budynku (wszystkie stale odwracały się i obserwowały sterowiec), przedstawiciele personelu wspięli się po drabinkach na maszt i zaczęli mocować liny cumownicze. Silnik ryczał, śnieg wirował, unosząc się z ziemi, a w oknach kabiny pojawiły się twarze pasażerów.
Lyra przyjrzała im się. Nie było mowy o pomyłce, Pantalaimon całym ciałem przylgnął do swojej właścicielki, zmienił się w żbika i zasyczał nienawistnie, ponieważ w oknie dostrzegł piękną ciemnowłosą głowę pani Coulter; na kolanach matki dziewczynki spoczywał dajmon w kolorze złota.
Lyra natychmiast ukryła głowę pod kapturem z rosomaka i, powłócząc nogami, weszła przez podwójne drzwi wraz z innymi dziećmi. Pomyślała, że będzie miała później wystarczająco dużo czasu, aby się martwić o to, co powie, kiedy stanie twarzą w twarz z matką; wcześniej czekało ją inne zadanie, z którym musiała sobie poradzić – trzeba było ukryć ubranie tam, skąd będzie mogła wziąć je w każdej chwili, nie pytając nikogo o pozwolenie.
Na szczęście w budynku panował chaos. Dorośli popędzali dzieci, chcąc opróżnić korytarz dla gości z zeppelina, toteż nikt nie patrzył na Lyrę. Dziewczynka zdjęła płaszcz, getry i buty i zwinęła wszystko w jak najmniejszy tobołek, a następnie zaczęła się przepychać przez zatłoczone korytarze do sypialni.
Gdy znalazła się w środku, szybkim ruchem pchnęła do narożnika szafkę, stanęła na niej i próbowała unieść w górę jedną z sufitowych płyt. Płyta podniosła się, dokładnie tak jak mówił Roger; Lyra wsunęła w powstały otwór buty i getry. Po chwili zastanowienia wyjęła z woreczka aletheiometr i ukryła go w najgłębszej kieszeni futra, które również umieściła w skrytce w suficie.
Zeskoczyła, ustawiła szafkę na miejscu i szepnęła do Pantalaimona:
– Zanim nas zauważy, musimy po prostu udawać niezbyt rozgarniętych, a potem powiemy, że nas porwano. Ani słowa o Cyganach, a zwłaszcza o Iorku Byrnisonie.
Lyra zdała sobie właśnie sprawę z czegoś, o czym dotąd nie miała pojęcia: że najbardziej boi się pani Coulter. Ze wszystkimi pozostałymi sprawami, nawet z odrażającym procesem rozdzielania dajmonów i ludzi, potrafiła się jakoś pogodzić; była dostatecznie silna, jednak myśl o tej słodkiej twarzy i łagodnym głosie oraz widok złotej swawolnej małpy wystarczały, by bladła, czuła mdłości i zawroty głowy.
Na szczęście Cyganie byli niedaleko. Pomyśl o tym, powiedziała do siebie dziewczynka. Myśl o Iorku Byrnisonie. I nie zdradź się, dodała w myślach, po czym ruszyła ku stołówce, z której dochodziły głośne hałasy.
Dzieci stały w kolejce po gorące napoje. Niektóre ciągle jeszcze miały na sobie skafandry ze wzmocnionego jedwabiu. Wszystkie rozmowy dotyczyły zeppelina i jego pasażerki.
– To była ona!… Z małpą-dajmonem…
– Ciebie także porwała?
– Obiecała, że napisze do mojej mamy i taty, ale założę się, że tego nie zrobiła…
– Nigdy nam nie powiedziała o zabitych dzieciach. Nigdy ani słowa.
– Najgorszy jest ten małpiszon… Schwytał moją Karossę i prawie ją zabił… Czułem się taki słaby…
Dzieci najwyraźniej były równie przerażone jak Lyra.
Odnalazła stolik Annie i pozostałych koleżanek i usiadła przy nim.
– Słuchajcie… – zaczęła. – Potraficie dotrzymać sekretu?
– Tak!
Trzy płonące ciekawością twarze obróciły się ku niej.
– Istnieje plan ucieczki – powiedziała cicho. – Nadchodzą pewni ludzie, którzy nas uratują. Przybędą mniej więcej w ciągu doby. Może szybciej. Musimy się przygotować, żeby natychmiast, gdy otrzymamy sygnał, włożyć ciepłe ubrania i wybiec na zewnątrz. Trzeba to zrobić błyskawicznie. Musimy szybko uciekać. Jednak jeśli nie znajdziemy płaszczy, butów i rękawic, umrzemy z zimna.
– Jaki to będzie sygnał? – zapytała Annie.
– Dzwonek przeciwpożarowy, taki jak dziś po południu. Wszystko zostało już zorganizowane. Muszą się o tym dowiedzieć dzieci, ale nikt z dorosłych! Zwłaszcza przed panią Coulter nie wolno się z niczym zdradzić!
Oczy dziewczynek błysnęły nadzieją i podnieceniem, a w chwilę później wiadomość o planowanej ucieczce przekazywano sobie w całej stołówce z ust do ust. Lyra zauważyła, że atmosfera się zmieniła. Na dworze dzieci były pełne energii i chęci do zabawy, natomiast potem, kiedy zobaczyły panią Coulter, poczuły tłumiony, ale wręcz histeryczny strach. Teraz rozmawiały tylko na jeden temat i zachowywały się tak, jak gdyby nagle znalazły cel w życiu. Lyra zdziwiła się, gdy uświadomiła sobie, jak ważna jest nadzieja.
Przez cały czas dziewczynka z uwagą obserwowała otwarte drzwi do sali, gotowa w każdej chwili pochylić głowę. Na korytarzu rozległy się głosy dorosłych, a potem na sekundę pojawiła się pani Coulter, która zajrzała do środka i uśmiechnęła się do radosnych, ciepło ubranych i dobrze odżywionych dzieci, popijających gorące napoje i zajadających ciasto. Ujrzawszy ją, dzieci zaczęły szeptać, a później zamilkły i znieruchomiały. Wszystkie oczy zwróciły się na panią Coulter.
Kobieta znowu się uśmiechnęła i bez słowa ruszyła dalej. Stopniowo rozmowy rozpoczęły się na nowo.
– Dokąd pójdą porozmawiać? – spytała Lyra.
– Pewnie do sali konferencyjnej – odparła Annie. – Zabrali nas tam kiedyś – dodała, mając na myśli siebie i swego dajmona. – Było około dwudziestu dorosłych i jeden z nich miał jakiś wykład, a ja musiałam stać obok niego i robić, co mi kazał; chciał sprawdzić, jak daleko może ode mnie odejść Kyrillion… Potem mężczyzna mnie zahipnotyzował i robił inne eksperymenty… To duża sala z wieloma krzesłami, stołami i małą mównicą. Znajduje się za głównym biurem. Och, założę się, że będą udawali przed nią, iż świetnie sobie radzili podczas ćwiczeń przeciwpożarowych. Moim zdaniem, ona przeraża ich tak samo jak nas…
Przez resztę dnia Lyra trzymała się blisko dziewcząt. Obserwowała wszystko wokół, rzadko się odzywała i, ogólnie mówiąc, starała się nie zwracać niczyjej uwagi. Po południu odbyła się jeszcze gimnastyka i lekcja szycia, następnie podano kolację, po której skierowano dzieci do świetlicy – dużej, zaniedbanej sali ze stolikami do gier planszowych, nielicznymi postrzępionymi książkami i stołem do ping-ponga. W pewnej chwili Lyra i inne dzieci zdały sobie sprawę, że coś się stało, ponieważ dorośli zaczęli się kręcić po sali lub zaniepokojeni przystawali w grupkach i rozmawiali nerwowo. Lyra podejrzewała, że odkryli ucieczkę dajmonów i zastanawiają się, jak do niej doszło.
Na szczęście nie widziała pani Coulter. Kiedy nadeszła pora, by udać się do łóżek, uświadomiła sobie, że musi wtajemniczyć w swój plan współlokatorki.
– Słuchajcie… – zaczęła. – Czy oni przychodzą czasem sprawdzić, czy śpimy?
– Zaglądają tu tylko raz – odparła Bella. – Ale machają latarkami na lewo i prawo i właściwie nie patrzą.
– To dobrze, ponieważ zamierzam wyjść i trochę się rozejrzeć. Jest taka droga przez sufit, którą pokazał mi pewien chłopiec…
Wyjaśniła im to szczegółowo. Zanim skończyła, Annie wykrzyknęła:
– Pójdę z tobą!
– Nie, nie, lepiej, jeśli pójdzie tylko jedna osoba. Mogłybyście później powiedzieć, że spałyście i nie wiecie dokąd się udałam.
– Ale gdybym poszła z tobą…
– Złapaliby nas obie – dokończyła Lyra.
Dajmony dwóch dziewcząt patrzyły na siebie: Pantalaimon-żbik i Kyrillion w postaci lisa. Drżały. Pantalaimon wydał z siebie najcichszy pomruk i obnażył zęby, a Kyrillion odwrócił się w bok i zaczął obojętnie czyścić sobie futro.
– W takim razie zostanę – odparła zrezygnowana Annie.
Całkiem często można było oglądać takie potyczki między dajmonami dzieci, powszechne były również podobne zakończenia – gdy jeden dajmon dawał znak, że akceptuje dominację drugiego. Ich właściciele akceptowali rezultat rozgrywki na ogół bez urazy i Lyra wiedziała, że Annie zrobi to, o co ją prosiła.
Wszystkie dziewczynki przyniosły ubrania, aby ułożyć je w łóżku Lyry; gdy skończyły, łóżko wyglądało tak, jak gdyby dziewczynka rzeczywiście w nim spała. Przyrzekły też mówić, że nic nie wiedzą o jej zniknięciu. Potem Lyra stanęła przy drzwiach, aby sprawdzić, czy nikt nie nadchodzi, po czym wskoczyła na szafkę, podniosła płytę sufitową, podciągnęła się w górę i zniknęła w otworze.
– Tylko nic nie mówcie – szepnęła w dół do trzech obserwujących ją twarzy.
Potem opuściła płytę na miejsce i rozejrzała się wokół.
Znalazła się w wąskim, metalowym kanale wspartym na szkielecie z belek i podpór. Sufitowe płyty były dość przezroczyste, toteż drogę rozjaśniało przyćmione światło z dołu i w jego słabym blasku Lyra oglądała kanał (wysoki na zaledwie dwie stopy). W środku znajdowały się metalowe przewody i rurki; Lyra pomyślała, że jeśli będzie się poruszała po metalowych częściach, nie obciążając sufitowych płyt, i będzie zachowywała się cicho, może bez przeszkód dotrzeć z jednego końca Stacji do drugiego.
– Czuję się, jak gdybyśmy wrócili do Jordana, Pan – szepnęła. – Znowu zaglądamy do Sali Seniorów…
– Gdybyś tam nie poszła, nie znaleźlibyśmy się tutaj – burknął równie cicho.
– W takim razie, muszę to wszystko naprawić, zgadza się?
Lyra ustaliła swoje położenie nad Stacją, domyśliła się, gdzie się znajduje sala konferencyjna, a potem ruszyła w tamtym kierunku. Wędrówka nie była łatwa. Dziewczynka musiała się poruszać na czworakach, ponieważ korytarz był bardzo niski, nie mogła więc nawet iść pochylona, a bardzo często trzeba się było przeciskać pod dużymi, czterograniastymi przewodami albo przechodzić ponad rurami grzewczymi. Przypuszczała, że metalowy kanał, w którym się przemieszczała, biegnie za szczytami wewnętrznych ścian; był jednak bardzo wąski i miał ostre krawędzie, tak ostre, że dziewczynka skaleczyła sobie o nie dłonie i kolano. Po pewnym czasie bolało ją całe ciało, była brudna i czuła się zupełnie zdrętwiała.
Mniej więcej wiedziała, gdzie się znajduje, i przez cały czas dostrzegała ciemny przedmiot – futro leżące na płytach nad jej sypialnią – dzięki czemu powinna z łatwością znaleźć drogę powrotną. Wiedziała, które pomieszczenia pod nią są puste, ponieważ płyty nad nimi były ciemne; od czasu do czasu słyszała hałasy z dołu i zatrzymywała się, aby posłuchać, były to jednakże głosy kucharzy w kuchni albo pielęgniarek w sali, którą Lyra – z powodu skojarzeń z Kolegium Jordana – uznała za ich salonik. Nie rozmawiali o niczym interesującym, ruszyła więc dalej.
W końcu dotarła w rejon, gdzie wedle jej kalkulacji powinna się znajdować sala konferencyjna; i rzeczywiście, był to obszar pozbawiony rur, a przewody klimatyzacyjne i grzewcze schodziły się i opadały przy jednym końcu; wszystkie oświetlone płyty tworzyły szeroki, równy prostokąt. Lyra przyłożyła ucho do jednej z płyt i dotarł do niej szmer męskich głosów, wiedziała więc, że znajduje się we właściwym miejscu.
Przysłuchiwała się uważnie, a następnie ruszyła powoli naprzód, aż znalazła się tuż nad mówiącymi. Tam ułożyła się płasko i przekrzywiła głowę na bok, aby nie uronić ani słowa.
Od czasu do czasu słychać było brzęk sztućców albo dźwięk szkła uderzającego o szkło (podczas nalewania napojów), doszła więc do wniosku, że zebrani jedzą w sali kolację, jednocześnie rozmawiając. Policzyła, że słyszy cztery głosy: pani Coulter i trzech mężczyzn. Dyskusja dotyczyła ucieczki dajmonów.
– A kto jest odpowiedzialny za nadzór nad tym odcinkiem? – spytała pani Coulter łagodnym, melodyjnym głosem.
– Stażysta nazwiskiem McKay – odrzekł jeden z mężczyzn.
– Tyle że sala była również zabezpieczona na wypadek takiej sytuacji odpowiednimi mechanizmami…
– Które nie działały – dokończyła kobieta.
– Ależ, z całym szacunkiem, pani Coulter, działały. McKay zapewnił nas, że dobrze zamknął wszystkie klatki, zanim wyszedł dziś z budynku punktualnie o jedenastej. Zewnętrzne drzwi nie powinny być oczywiście w takim przypadku otwarte, ponieważ stażysta wszedł i wyszedł drzwiami wewnętrznymi, tak jak zwykle. Istnieje kod, który trzeba wprowadzić do urządzenia kontrolującego zamki. Widzieliśmy nagranie, na którym McKay wstukuje kod. Zresztą, gdyby tego nie zrobił, włączyłby się alarm.
– Jednak później się nie włączył – mruknęła pani Coulter.
– Ależ włączył się! Niestety zadzwonił, kiedy wszyscy znajdowaliśmy się na zewnątrz, biorąc udział w ćwiczeniach przeciwpożarowych.
– A gdy wróciliście do środka…
– Na nieszczęście oba alarmy umieszczone są w tym samym obwodzie anbarycznym. Jest to usterka, którą trzeba będzie naprawić. W każdym razie po ćwiczeniach wraz z dzwonkiem wyłączyliśmy alarm laboratoryjny. Nawet teraz można to sprawdzić na nagraniu. Dodam również, że do chwili pani niespodziewanego przybycia, pani Coulter, i jeśli zechce pani sobie przypomnieć, spotkania z całym zespołem badawczym, które pani natychmiast zwołała w swoim pokoju, nikt z nas nie mógł się znajdować w pobliżu laboratorium.
– Rozumiem – podsumowała chłodno pani Coulter. – Ktoś musiał uwolnić dajmony podczas alarmu przeciwpożarowego. Z tego powodu lista podejrzanych rozszerza się o wszystkich dorosłych, którzy znajdują się w Stacji. Wzięliście to pod uwagę?
– A czy pani wzięła pod uwagę, że mogło to zrobić któreś z dzieci? – spytał ktoś inny.
Pani Coulter milczała, a inny mężczyzna kontynuował myśl pierwszego:
– Każdy dorosły miał do spełnienia jakieś zadanie. Wszystkie wymagały pełnej koncentracji i zostały właściwie wykonane. W zasadzie nikt z personelu nie miał możliwości otwarcia drzwi. Nikt, powtarzam… Albo więc specjalnie w tym celu przybył ktoś z zewnątrz, albo któreś z dzieci w jakiś sposób dotarło do laboratorium, otworzyło drzwi i klatki, a następnie wróciło przed główny budynek.
– Co robicie, aby się tego dowiedzieć? – spytała. – Nie, nie, nie mówcie mi. Proszę zrozumieć, doktorze Cooper, nie krytykuję was ze złej woli. Musimy jednakże zachować naprawdę nadzwyczajną ostrożność. Skandalicznym uchybieniem było podłączenie obu alarmów w tym samym obwodzie. Natychmiast należy to poprawić. Jeśli chodzi o śledztwo… Może mógłby w nim pomóc oficer tatarski odpowiedzialny za straże? Proszę rozważyć taką możliwość. A właśnie, gdzie się znajdowali Tatarzy podczas alarmu przeciwpożarowego? Przypuszczam, że znacie panowie odpowiedź na to pytanie.
– Tak – odparł mężczyzna znużonym głosem. – Wszyscy strażnicy zajęci byli patrolowaniem. Istnieją nagrania…
– Jestem pewna, że zrobicie, co w waszej mocy – przerwała mu pani Coulter. – No cóż, wielka szkoda W tej chwili jednak nie będziemy już tej sprawy dłużej roztrząsać. Powiedzcie mi lepiej o nowym rozdzielaczu.
Lyra poczuła dreszcz strachu. Słowo to mogło oznaczać tylko jedno.
– Ach! To prawdziwy postęp – powiedział lekarz. Najwyraźniej poczuł ulgę, że temat rozmowy się zmienił. – Przy pierwszym modelu nigdy nie udało nam się zmniejszyć do zera ryzyka, że pacjent umrze z powodu szoku, natomiast nowy rozdzielacz został pod tym względem niezwykle ulepszony.
– A i tak Skraelingowie robią to lepiej jedynie za pomocą własnych dłoni – mruknął mężczyzna, który dotąd się nie odzywał.
– Stulecia praktyki – odparł drugi.
– Po prostu „rozdzieranie” stanowiło przez jakiś czas jedyną opcję – powiedział główny mówca – chociaż muszę przyznać, że dla dorosłych operatorów nie było to przyjemne zadanie. Jak pamiętacie, musieliśmy wielu z nich zwolnić, ponieważ zaczynali odczuwać lęk spowodowany stresem. Pierwszym dużym udogodnieniem było zastosowanie narkozy w połączeniu z anbarycznym skalpelem Maystadta. Dzięki temu udało nam się obniżyć liczbę zgonów spowodowanych szokiem poniżej pięciu procent.
– A nowe urządzenie? – spytała pani Coulter.
Lyra drżała i krew szumiała jej w uszach. Pantalaimon w postaci gronostaja przycisnął się ze wszystkich sił do jej boku i szepnął:
– Spokojnie, Lyro, nie zrobią tego… Nie pozwolimy im…
– Tak, to było ciekawe odkrycie i dało nam klucz do nowej metody. Dokonał tego sam Lord Asriel. Odkrył, że stop magnezu i tytanu posiada właściwość izolowania ciała od dajmona. Nawiasem mówiąc, co się dzieje z Lordem Asrielem?
– Czyżby pan nie słyszał? – odrzekła pani Coulter. – Lord Asriel został skazany na śmierć. Wyrok jest w zawieszeniu. Jednym z warunków jego wygnania do Svalbardu była całkowita rezygnacja z pracy badawczej. Niestety, jakimś sposobem zdołał sobie sprowadzić książki oraz materiały i rozwinął swoje heretyckie eksperymenty do tak niebezpiecznego stopnia, że naprawdę nie można darować mu kary. W każdym razie Konsystorska Komisja Dyscyplinarna zaczęła dyskutować kwestię wyroku śmierci i prawdopodobnie zostanie on wykonany. Ale wróćmy do waszego nowego przyrządu, doktorze. Jak działa?
– Ach… tak… Wyrok śmierci, mówi pani? Miłosierny Boże… Przykro mi. A nowy instrument? Badamy, co się stanie, kiedy dokonamy rozdzielenia dajmona i pacjenta w stanie pełnej świadomości, czego oczywiście nie można było sprawdzić w procesie Maystadta. Stworzyliśmy coś w rodzaju gilotyny… Tak, sądzę, że tak to można nazwać. Ostrze wykonano właśnie ze stopu magnezowo-tytanowego. Dziecko zostaje umieszczone w komorze o wyglądzie małej kabiny, dajmon w drugiej, podobnej. Komory łączy siatka z tego samego stopu… Opuszczamy ostrze, przecinając połączenie między nimi, a dziecko i dajmon stają się wówczas odrębnymi istotami.
– Chciałabym zobaczyć ten eksperyment – powiedziała pani Coulter. – Mam nadzieję, że wkrótce mi to zaprezentujecie, panowie. Teraz jednak jestem zmęczona i udam się chyba na spoczynek. Jutro chciałabym zobaczyć wszystkie dzieci. Dowiemy się, kto otworzył drzwi.
Rozległ się łoskot odsuwanych krzeseł, wymienianych uprzejmości, zamykanych drzwi. Potem Lyra usłyszała jak pozostali ponownie siadają i kontynuują rozmowę choć o wiele ciszej.
– Co na to Lord Asriel?
– Wydaje mi się, że zupełnie inaczej postrzega naturę Pyłu. To kwestia zasadnicza. Jego sposób myślenia jest rzeczywiście bardzo heretycki, a Konsystorska Komisja Dyscyplinarna nie zamierza tolerować żadnych innych interpretacji niż przyjęte. A poza tym Lord Asriel pragnie eksperymentować…
– Eksperymentować? Z Pyłem?
– Cicho! Nie tak głośno…
– Sądzisz, że Coulter napisze nieprzychylny raport?
– Nie, chyba nie. Uważam, że bardzo dobrze sobie z nią poradziłeś.
– Martwi mnie jej postawa…
– Chcesz powiedzieć, że nie podchodzi do tego w sposób naukowy?
– Właśnie. Wykazuje zbyt osobiste zainteresowanie. Nie lubię używać tego słowa, ale wydaje mi się prawie upiorna.
– Chyba przesadzasz…
– Ależ przypomnij sobie pierwsze eksperymenty! Pamiętasz, jak się niecierpliwiła, aby zobaczyć rozdzielenie…
Lyra nie mogła się powstrzymać i cichy krzyk wydobył się z jej ust, a jednocześnie – ponieważ była spięta i rozdygotana – niechcący uderzyła stopą o metalową podporę.
– Co to było?
– Coś w suficie…
– Szybko!
Dziewczynka usłyszała łoskot przewracanych krzeseł, tupot biegnących nóg, szuranie przesuwanego po podłodze stołu. Próbowała rzucić się do ucieczki, ale znajdowała się w zbyt małej przestrzeni i zdołała się przesunąć po suficie zaledwie o kilka jardów, kiedy płyta obok niej uniosła się i w otworze pojawiła się twarz zaskoczonego mężczyzny. Byli tak blisko siebie, że Lyra mogłaby policzyć wszystkie włosy w jego wąsie. Mężczyzna był niemal tak samo przerażony jak ona, miał jednak większą swobodę ruchów, toteż szybko wsunął rękę w szczelinę i chwycił dziewczynkę za ramię.
– To dziecko!
– Nie pozwól mu uciec…
Lyra zatopiła zęby w wielką piegowatą dłoń. Mężczyzna krzyknął, lecz jej nie puścił, nawet gdy ugryzła go do krwi. Pantalaimon warczał i prychał, nic jednak nie pomagało, jako że napastnik był o wiele silniejszy niż dziewczynka, a poza tym ciągnął tak mocno, aż musiała rozluźnić uchwyt drugiej ręki, którą rozpaczliwie i kurczowo trzymała się podpory. Górną połową ciała znajdowała się już w sali.
Nie wydała z siebie jeszcze żadnego dźwięku. Trzymając nogi ponad ostrą metalową krawędzią, szarpała się, drapała, gryzła, szczypała i pluła z zajadłą furią. Mężczyźni sapali, charczeli z bólu lub wysiłku, jednak przez cały czas ciągnęli ją w dół.
Nagle Lyra poczuła się tak, jak gdyby opuściły ją wszystkie siły.
Wydawało jej się, że jakaś dziwna ręka sięgnęła wprost do jej wnętrza i pozbawiła dziewczynkę najcenniejszej mocy.
Poczuła osobliwą słabość, oszołomienie i zmęczenie. Osłabiona walką z wysiłkiem dostrzegła, co się stało. Jeden z mężczyzn trzymał Pantalaimona!
Chwycił go w ręce, a jej biedny dajmon trząsł się i niemal odchodził od zmysłów z przerażenia i odrazy. Przybrał wcześniej postać żbika i teraz jego futro zmatowiało z osłabienia, niemal strzelając iskrami prądu anbarycznego… Wyrywał się do swojej pani, a ona wyciągała do niego ręce…
Upadli na podłogę. Byli bezbronni.
Dziewczynka całą sobą poczuła dłonie, które dotykały jej dajmona… A było to przecież zakazane! Nie wolno tknąć dajmona innej osoby! To było złe!
– Przyszła tu sama?
Mężczyzna wpatrywał się w sufit.
– Chyba tak…
– Kto to jest?
– Nowe dziecko.
– To, które Samojedzi…
– Tak.
– Nie przypuszczasz, że to ona… te dajmony…
– Możliwe. Ale z pewnością nie sama, prawda?
– Czy powinniśmy powiedzieć…
– Sądzę, że to by pogorszyło sprawę…
– Zgadzam się. Lepiej, żeby Coulter się nie dowiedziała.
– Ale co zrobimy?
– Mała nie może wrócić do innych dzieci.
– Tak, to niemożliwe!
– Zdaje mi się, że możemy zrobić tylko jedno.
– Od razu? Teraz?
– Musimy. Nie można tego tak zostawić do rana. Coulter chce obserwować eksperyment.
– Możemy to zrobić sami. Nie ma potrzeby informować dodatkowych osób.
Mężczyzna, który był tu chyba najważniejszy, ten, który nie trzymał ani Lyry, ani Pantalaimona, postukał paznokciem kciuka w przednie zęby. Jego oczy stale się poruszały, rzucając nerwowe spojrzenia na wszystkie strony. W końcu skinął głową.
– Tak. Zróbmy to zaraz – powiedział. – W przeciwnym razie mała wszystko wygada. A zabieg przynajmniej temu przeszkodzi. Nie będzie pamiętała, kim jest, co widziała i słyszała… Do dzieła.
Lyra nie była w stanie się odezwać. Ledwie mogła oddychać. Dała się poprowadzić przez Stację, pustymi, białymi korytarzami, obok pokojów szumiących od anbarycznej mocy, obok sypialni, w których spały dzieci, a przy nich, na poduszkach spoczywały dajmony, dzieląc sny swoich właścicieli. Przez całą drogę dziewczynka obserwowała Pantalaimona, a on wyciągał do niej łapki; nie przestawali patrzeć sobie w oczy.
Nagle znaleźli się przed drzwiami, które otworzono za pomocą wielkiego koła. Rozległ się syk powietrza i oczom Lyry ukazała się jasno oświetlona komora, oślepiająca bielą kafli i elementami ze stali nierdzewnej. Strach, odczuwany przez dziewczynkę, sprawiał jej niemal fizyczny ból, który zresztą stał się prawdziwy, kiedy mężczyźni odciągnęli Lyrę od Pantalaimona i ustawili ich po przeciwnych stronach wielkiej przegrody z jasnosrebrnej siatki, nad którą znajdowało się ogromne ostrze tej samej metalicznej barwy. Miało rozdzielić ich na zawsze.
Lyrze wrócił w końcu głos i wrzasnęła. Krzyk odbił się echem od lśniących powierzchni, było jednak za późno, ponieważ ciężkie drzwi zamknęły się już z sykiem. Teraz, nawet gdyby krzyczała przez wiele godzin, żaden dźwięk i tak nie byłby słyszalny poza pomieszczeniem.
Pantalaimon zareagował natychmiast. Zmieniając kształty, stał się lwem, później orłem – zdołał się wyswobodzić z trzymających go mocnych rąk i rzucił się na mężczyzn, zajadle drapiąc pazurami i gwałtownie uderzając wielkimi skrzydłami, po czym przybierał postacie wilka, niedźwiedzia, tchórza… I rzucał się, warczał, drapał. Kolejne transformacje następowały po sobie zbyt szybko, aby je rozróżnić, a Pantalaimon skakał, latał, uchylał się, przemieszczając z jednego miejsca w drugie, podczas gdy mężczyźni niezdarnie i bezradnie machali rękoma, chwytając jedynie puste powietrze.
Niestety napastnicy również mieli dajmony, toteż Lyra i Pantalaimon mieli przeciwko sobie nie trzech wrogów; ale sześcioro. Wyglądało na to, że borsuk, sowa i pawian równie mocno jak ich właściciele pragną dopaść Pantalaimona, mimo że dziewczynka krzyczała do nich:
– Dlaczego?! Dlaczego to robicie?! Wstawcie się za nami! Nie powinniście im pomagać!
Lyra kopała i gryzła jeszcze bardziej zajadle, póki trzymający ją mężczyzna nie stracił oddechu – wtedy rozluźnił na chwilę uścisk i dziewczynka uwolniła się Pantalaimon natychmiast skoczył ku niej jak iskra, Lyra porwała go w objęcia i przytuliła do obolałej piersi, a on wbił żbicze pazury w jej ciało; każde ukłucie bólu sprawiało jej teraz niemal przyjemność.
– Nigdy! Przenigdy! – krzyczała. Oparła się o ścianę, gotowa bronić go aż do śmierci obojga.
Rzucili się na nią ponownie: trzech brutalnych mężczyzn przeciwko oszołomionemu i przerażonemu dziecku. Oderwali od niej Pantalaimona. Ją umieścili po jednej stronie metalowej siatki, a jego – szarpiącego się bezgłośnie – ciągnęli na drugą stronę. Rozdzielono ich, ale Pantalaimon ciągle jeszcze był częścią jej istoty; nadal byli połączeni. Jeszcze przez mniej więcej sekundę dajmon miał być jej duszą.
Mimo sapania mężczyzn oraz głośnego, dzikiego skowytu jej dajmona, dziewczynka usłyszała jakiś szum i dostrzegła, jak jeden z mężczyzn (krwawiąc z nosa) zaczyna włączać jakieś przełączniki. Pozostali dwaj patrzyli w górę i jej oczy podążyły za ich wzrokiem. Wielkie, jasnosrebrne ostrze powoli opadało i błyskało, odbijając światło. Lyra pomyślała, że to ostatni moment w jej pełnym życiu.
– Co tu się dzieje?
Miły, śpiewny głos. Jej głos! Nagle wszystko się zatrzymało.
– Co robicie? I kim jest to dziec…
Pani Coulter nie dokończyła ostatniego słowa, ponieważ nagle rozpoznała Lyrę. Przez łzy dziewczynka zobaczyła, że kobieta zachwiała się i kurczowo chwyciła ławki; jej piękna, wręcz doskonała twarz skrzywiła się w grymasie wstrętu i przerażenia.
– Lyro… – wyszeptała.
Złota małpa błyskawicznie oderwała się od boku swej właścicielki i wyszarpnęła Pantalaimona zza siatki; Lyra wydostała się sama. Pantalaimon wyrwał się z troskliwych łap dajmona pani Coulter i rzucił się w ramiona swej właścicielki.
– Nigdy, nigdy… – wydyszała dziewczynka w kocie futro; Pantalaimon przycisnął się do jej piersi i ich serca zabiły zgodnym rytmem.
Przylgnęli do siebie niczym ocaleni z morskiej katastrofy drżący na pustym wybrzeżu rozbitkowie. Lyra niewyraźnie słyszała głos pani Coulter, która rozmawiała z mężczyznami, nie potrafiła jednak nawet zinterpretować jej tonu. Potem kobieta i dziewczynka wyszły z tej potwornej sali; pani Coulter na wpół niosła, na wpół podtrzymywała Lyrę podczas drogi korytarzem. Wreszcie pojawiły się drzwi, za którymi znajdowała się sypialnia, Lyra poczuła zapach perfum i zobaczyła łagodne światło.
Pani Coulter delikatnie położyła córkę na łóżku. Lyra otaczała ramieniem Pantalaimona z taką siłą, że aż cała się trzęsła. Czuła dłoń głaskającą ją po głowie.
– Moje drogie, kochane dziecko – odezwał się słodki glos. – W jaki sposób tu trafiłaś?
Lyra mimowolnie jęczała i drżała. Miała wrażenie, jak gdyby ktoś wyciągnął ją przed chwilą z tak zimnej wody, że jej serce zdążyło nieomal zamarznąć. Pantalaimon leżał na jej gołej skórze, pod ubraniem, częściowo tylko skupiony na uczuciu do niej, ale jednocześnie przez cały czas wpatrzony w pochłoniętą przygotowywaniem jakiejś mikstury panią Coulter oraz w złotą małpę, której twarde małe pazurki przesunęły się po ciele Lyry tak lekko i szybko, że tylko Pantalaimon mógł to zauważyć. Małpa wyczuła przy talii dziewczynki nieprzemakalny woreczek z puszką.
– Usiądź, moja droga, i wypij to – powiedziała pani Coulter i delikatne ramię otoczyło plecy dziewczynki i pomogło jej się podnieść.
Lyra zacisnęła zęby, ale rozluźniła je niemal natychmiast, gdy Pantalaimon przekazał jej myśl: będziemy bezpieczni jedynie tak długo, jak długo będziemy udawać. Dziewczynka otworzyła oczy i stwierdziła, że są wypełnione łzami. Ku swemu zaskoczeniu i wstydowi zaczęła szlochać.
Pani Coulter powiedziała coś ze współczuciem, a potem wsunęła kubek z napojem w łapkę małpy i wytarła Lyrze oczy pachnącą chusteczką.
– Płacz, jak długo chcesz, kochanie – powiedziała łagodnie, a dziewczynka postanowiła jak najszybciej przestać. Starała się powstrzymać łzy, zacisnęła więc usta i zdławiła szloch, który ciągle wstrząsał jej piersią.
Pantalaimon grał w ustaloną grę, którą można by nazwać: „okpij ich i wystrychnij na dudków”. Zmienił się w mysz, opuścił rękę Lyry, bojaźliwie podpełzł do małpy i powąchał napój, który trzymała w łapie. Był to zwykły napar z rumianku, nic więcej. Pantalaimon wszedł więc z powrotem na ramię Lyry i szepnął:
– Wypij to.
Dziewczynka usiadła i wzięła w obie ręce gorący kubek, na przemian dmuchając, aby ostudzić płyn, i pijąc go małymi łykami. Oczy miała spuszczone. Musiała udawać bardziej niż kiedykolwiek.
– Lyro, kochanie – mruknęła pani Coulter, głaszcząc ją po włosach. – Już myślałam, że na zawsze cię utraciłam! Co się stało? Zgubiłaś się? Ktoś porwał cię z mieszkania?
– Ta-ak – szepnęła Lyra.
– Kto to był, moja droga?
– Mężczyzna i kobieta.
– Spośród gości na przyjęciu?
– Tak sądzę. Powiedzieli, że pani potrzebuje czegoś z dołu, więc poszłam to przynieść, a wtedy złapali mnie i wywieźli gdzieś samochodem. Kiedy auto się zatrzymało, wyskoczyłam szybko, uciekłam i nigdy mnie nie złapali. Tyle że nie wiedziałam, gdzie jestem…
Kolejny szloch, tym razem słabszy, wstrząsnął nią na krótko, i Lyra z łatwością mogła udawać, że jej płacz wywołała własna opowieść.
– Więc błądziłam i próbowałam znaleźć drogę powrotną, a wtedy schwytali mnie Grobale… Wepchnęli mnie do ciężarówki z innymi dziećmi i zabrali gdzieś do dużego budynku, nie wiem gdzie…
Z każdą upływającą sekundą, z każdym wypowiadanym zdaniem dziewczynka czuła, jak wracają jej siły. Teraz, kiedy robiła coś równocześnie trudnego, swojskiego i nieprzewidywalnego w skutkach, czyli kłamała, czuła znowu jakąś władzę, miała to samo skomplikowane poczucie kontroli, jakie dawał jej aletheiometr. Miała zachować ostrożność, aby nie powiedzieć jakiejś oczywistej bzdury, trzeba było mówić ogólnikowo na temat pewnych spraw i na poczekaniu wymyślić mające pozory prawdopodobieństwa szczegóły: jednym słowem musiała stworzyć oryginalną opowieść.
– Jak długo cię trzymali w tym budynku? – spytała pani Coulter.
Rejs Lyry z Cyganami wzdłuż kanałów zajął kilka tygodni: teraz trzeba było się wyliczyć z tego czasu, dziewczynka wymyśliła więc podróż z Grobalami do Trollesundu, potem przedstawiła ucieczkę, szczegółowo opisując miasto, opowiedziała o długim czasie, jaki spędziła jako sprzątaczka w barze Einarssona, a później o tymczasowej pracy dla rodziny farmerów w głębi kraju, wreszcie o schwytaniu przez Samojedów i podróży do Bolvangaru.
– I chcieli… Zamierzali odciąć…
– Cicho, moja droga, cicho. Dowiem się, co się dzieje.
– Ale dlaczego chcieli tak mnie skrzywdzić? Nigdy nie zrobiłam nic złego! Wszystkie dzieciaki boją się tego, co tu się dzieje, i nikt nic nie wie na pewno. To straszne! Najgorsze ze wszystkiego… Dlaczego to robią, pani Coulter? Czemu są tacy okrutni?
– No, już dobrze, uspokój się… Przy mnie jesteś bezpieczna, moja droga. Nigdy ci tego nie zrobią. Teraz, kiedy wiem, że jesteś tutaj, nigdy już nie znajdziesz się w niebezpieczeństwie. Nikt cię nie skrzywdzi, Lyro, kochanie. Nikt cię nigdy nie zrani…
– Ale robią to innym dzieciom! Dlaczego?
– Ach, moja kochana…
– Chodzi o Pył, prawda?
– Czy tak ci powiedzieli? Lekarze? Powiedzieli ci o Pyle?
– Dzieci o nim wiedzą. Wszystkie stale o nim rozmawiają, chociaż żadne dokładnie niczego nie wie! A mnie prawie to zrobili… Musi mi pani powiedzieć! Nie ma pani prawa trzymać tego w tajemnicy! Już nie!
– Lyro… Lyro, kochanie, to są ważne, trudne sprawy… Pył i inne problemy. Dzieci nie powinny się tym martwić. Lekarze robią to dla ich dobra, moja kochana. Pył jest czymś złym, niewłaściwym, niegodziwym i nikczemnym. Dorośli i ich dajmony są już zarażeni Pyłem, nie ma dla nich ratunku. Jest za późno. Im już nie można pomóc… Natomiast szybka operacja u dziecka sprawia, że staje się ono bezpieczne. Pył nigdy go już nie dosięgnie. Dzieci są bezpieczne, szczęśliwe i…
Lyra pomyślała o małym Tonym Makariosie. Pochyliła się nagle do przodu i poczuła mdłości… Pani Coulter odsunęła się i czekała, aż dziewczynka poczuje się lepiej.
– Już w porządku, moja droga? Idź do łazienki…
Lyra przełknęła z trudem ślinę i otarła oczy.
– Nie musicie nam tego robić – powiedziała. – Po prostu zostawcie nas w spokoju. Założę się, że gdyby Lord Asriel wiedział, co robicie, nie pozwoliłby wam na to. Wam nie przeszkadza Pył, ani jemu, ani tobie, Rektorowi Jordana i wszystkim innym dorosłym… Jakoś z nim żyjecie. Kiedy tylko się stąd wydostanę, powiem o tym wszystkim dzieciom na świecie. A poza tym, skoro ten zabieg jest taki konieczny, dlaczego nie pozwoliła Pani, aby wykonali go na mnie? Gdyby był dobry, nie przeszkodziłaby im pani. Wręcz przeciwnie, byłaby pani zadowolona.
Pani Coulter potrząsnęła głową i uśmiechnęła się smutnym, mądrym uśmiechem.
– Kochanie – zaczęła – wiele dobrych rzeczy czasem nas rani i to naturalne, że niektórych to niepokoi, że ciebie przeraża… Ale to nie znaczy, że zabiera ci się dajmona. On ciągle z tobą jest! O mój Boże, wielu tutejszych dorosłych przeszło tę operację. Pielęgniarki wyglądają na szczęśliwe, nie sądzisz?
Lyra zamrugała oczyma. Nagle zrozumiała dziwną obojętność tych kobiet i ich brak zainteresowania wszystkim, co ich otacza, a także lunatyczny sposób, w jaki poruszały się ich małe dajmony.
Nic nie odpowiedziała, zamyśliła się i mocno zacisnęła usta.
– Kochanie, nikt nigdy nie zrobiłby dziecku żadnej operacji bez wcześniejszych testów. I nikt w ostatnim tysiącleciu nie próbował całkowicie oderwać dziecięcego dajmona! My wykonujemy jedynie małe cięcie, które uspokaja nerwowego dajmona na zawsze! Widzisz, kochanie, kiedy jesteś młoda, twój dajmon jest cudownym przyjacielem i towarzyszem, jednak w wieku, nazywanym okresem dojrzewania, do którego obecnie się zbliżasz, dajmony przynoszą jedynie rozmaite kłopotliwe myśli i uczucia i dopuszczają do ciebie Pył. Szybka, niegroźna operacja sprawia, że człowiek nigdy więcej się nie niepokoi. Twój dajmon zostaje z tobą, tyle że… Po prostu nie jesteście tak ściśle połączeni. Można powiedzieć, że staje się kimś… kimś w rodzaju ulubionego zwierzątka. Najlepszego zwierzątka na świecie! Nie chciałabyś mieć takiego?
Och, ty nikczemna kłamczucho, pomyślała Lyra, co za bezczelne łgarstwa! Zresztą, nawet gdyby Lyra nie zdawała sobie sprawy z tego faktu (gdyby nie widziała Tony’ego Makariosa i dajmonów uwięzionych w klatkach), zareagowałaby na te słowa z równie silną wściekłością i nienawiścią. Jej droga dusza, ukochany towarzysz jej serca miałby zostać odcięty i zredukowany do małego, truchtającego pieszczoszka? Lyra niemal płonęła nienawiścią, a Pantalaimon w jej ramionach, w postaci tchórza – najbrzydszej i najbardziej złośliwej ze wszystkich – warknął.
Żadne z nich się jednak nie odezwało. Lyra trzymała mocno swego dajmona i pozwoliła, by pani Coulter gładziła jej włosy.
– Wypij rumianek – powiedziała łagodnie. – Każę ci tu dostawić łóżko. Nie ma potrzeby, abyś wracała i dzieliła sypialnię z innymi dziewczynkami. Nareszcie wróciła do mnie moja mała asystentka. Moja ulubienica! Najlepsza pomocnica na świecie. Czy wiesz, że szukając ciebie, kochanie, przetrząsnęłam cały Londyn? Że na mój rozkaz policja przeszukała wszystkie miasta w kraju. Och, tak bardzo za tobą tęskniłam! Brakuje mi słów, by wyrazić, jaka jestem szczęśliwa, że cię znalazłam…
Przez cały czas złota małpa kręciła się niespokojnie – w jednej chwili siadała na stole, machając ogonem, w następnej przywierała do pani Coulter i cicho szeptała jej coś do ucha, a potem kroczyła po podłodze z wyprostowanym ogonem. Dajmon pani Coulter zdradzał oczywiście niecierpliwość swojej właścicielki i w końcu kobieta nie wytrzymała.
– Lyro, moja droga – zaczęła – zdaje mi się, że Rektor Jordana dał ci coś przed wyjazdem. Mam rację? Dał ci aletheiometr. Problem w tym, że przyrząd ten nie należał do niego, ale został jedynie oddany pod jego opiekę. Urządzenie to jest naprawdę zbyt cenne, aby je nosić ze sobą… Wiesz, że na całym świecie istnieją tylko dwa albo trzy! Myślę, że Rektor dał ci je w nadziei, że przekażesz je Lordowi Asrielowi. Powiedział ci, żebyś mi o nim nie mówiła, zgadza się?
Lyra wykrzywiła usta.
– Tak, rozumiem. No cóż, nic się nie stało, kochanie, Ponieważ mi nie powiedziałaś, prawda? Nie złamałaś żadnych obietnic. Tylko widzisz, moja droga, tym przyrządem naprawdę trzeba się odpowiednio zaopiekować. Obawiam się, że jest zbyt delikatny i niespotykany, aby dłużej ryzykować jego zniszczenie.
– Dlaczego Lord Asriel nie powinien go otrzymać? – spytała Lyra, nie poruszając się.
– Z powodu swojej działalności. Wiesz, że zesłano go na wygnanie, ponieważ zamyślał pewną niebezpieczną i nikczemną rzecz. Potrzebuje aletheiometru do zakończenia swego planu. Wierz mi, moja droga, nie można pozwolić, by osiągnął swój cel. Rektor Jordana bardzo się pomylił. Lord Asriel nie może dostać tego urządzenia! Teraz, kiedy znasz prawdę, może byłoby lepiej gdybyś oddała je mnie? To by ci oszczędziło problemów, nie musiałabyś go nosić i martwić się o nie… Nie musiałabyś się nim opiekować i łamać sobie główki aby pojąć, do czego może służyć taka głupia, stara zabawka…
Lyra zastanawiała się, jak to możliwe, że kiedyś uważała tę kobietę za fascynującą i miłą.
– Więc… Jeśli masz go przy sobie, moja droga, naprawdę lepiej powierz go mojej opiece. Jest na tym pasku wokół twojej talii, prawda? Tak, to bardzo pomysłowa skrytka…
Ręce pani Coulter znalazły się nagle na spódniczce Lyry i zaczęły odpinać woreczek ze sztywnej ceraty. Lyra napięła mięśnie. Złota małpa przycupnęła na skraju łóżka i, drżąc z ciekawości, podniosła czarne łapki do pyska. Pani Coulter odpięła Lyrze pasek, potem rozsunęła woreczek. Oddychała szybko. Wyjęła paczuszkę, rozwinęła czarny aksamitny materiał i znalazła cynową puszkę wykonaną przez Iorka Byrnisona.
Pantalaimon znowu zmienił się w kota i sprężył do skoku. Lyra opuściła nogi na podłogę i przygotowała się, by w odpowiednim momencie uciec.
– A cóż to? – spytała wesoło pani Coulter. – Jaka zabawna stara puszka! Włożyłaś go tutaj, moja droga, aby się nie zniszczył? I ten mech… Widzę, że byłaś bardzo ostrożna. O, druga puszka w środku! I to zespawana! Kto to zrobił?
Pani Coulter za bardzo chciała otworzyć pojemnik, by czekać na odpowiedź. Wyjęła z torebki wielofunkcyjny scyzoryk, odgięła ostry nożyk i wbiła pod pokrywkę.
Wściekłe brzęczenie natychmiast wypełniło pokój.
Lyra i Pantalaimon siedzieli bez ruchu. Zaintrygowana pani Coulter podważyła pokrywkę, a małpa pochyliła się, aby spojrzeć.
W tym momencie czarny insekt szybko opuścił puszkę i z całym impetem uderzył złotego dajmona w pyszczek.
Małpa zapiszczała i odskoczyła w tył. Ból i strach poczuła także pani Coulter, również więc krzyknęła, a wtedy mały, diabelski mechanizm zaczął pełznąć po jej piersi i gardle ku twarzy.
Lyra bez wahania skoczyła do drzwi tuż za Pantalaimonem, otworzyła je i zaczęła uciekać szybciej niż kiedykolwiek w życiu.
– Alarm przeciwpożarowy! – zawołał pędzący przed nią Pantalaimon.
Na następnym narożniku dziewczynka dostrzegła guzik za szybką, którą stłukła jednym szybkim ruchem. Biegła dalej, kierując się do części sypialnianej, gdzie wcisnęła następny przycisk alarmowy, a potem jeszcze jeden. Ludzie zaczęli wybiegać na korytarz, rozglądając się na wszystkie strony w poszukiwaniu ognia.
Do tego czasu Lyra znalazła się przed kuchnią. Pantalaimon przekazał jej pewną szybką myśl, toteż wpadła do środka. W chwilę później odkręciła wszystkie gazowe kurki i zapaliła zapałkę przy najbliższym palniku. Później zdjęła z półki torbę z mąką i cisnęła nią w krawędź stołu, ponieważ słyszała, że mąka wybucha, gdy znajdzie się blisko płomienia. W powietrzu zawirował biały pył.
Lyra wybiegła z kuchni i pędem skierowała się ku swojej sypialni. Korytarze były teraz zatłoczone: dzieci biegały we wszystkie strony, ożywione i podniecone, ponieważ otrzymały już informację o planowanej ucieczce. Najstarsze (prowadząc za sobą grupki młodszych) kierowały się do szatni, w których znajdowały się ich ubrania. Dorośli próbowali zapanować nad sytuacja, nie mieli jednak pojęcia, co się dzieje. Wszędzie pełno było krzyczących, przepychających się, gestykulujących i ponaglających się nawzajem dzieci.
Lyra i Pantalaimon przedzierali się uparcie ku sypialni dziewczynki. Gdy tylko tam dotarli, budynkiem wstrząsnął silny wybuch.
Pozostałe dziewczynki już uciekły, toteż pokój był pusty. Lyra przyciągnęła do rogu szafkę, wspięła się na nią, wyciągnęła ubranie ze skrytki w suficie i obmacała futro w poszukiwaniu aletheiometru. Znajdował się na swoim miejscu. Szybko się ubrała i naciągnęła kaptur, a wtedy Pantalaimon latający przy drzwiach w postaci wróbla zawołał:
– Teraz!
Lyra wybiegła. Korytarzem ku głównemu wyjściu biegła grupa dzieci, które na szczęście zdobyły ciepłe ubrania, i dziewczynka przyłączyła się do nich. Pociła się, serce jej łomotało; wiedziała, że albo ucieknie, albo zginie.
Droga była zablokowana. Ogień z kuchni rozprzestrzeniał się szybko. Trudno powiedzieć, co eksplodowało – mąka czy gaz – w każdym razie wybuch zerwał część dachu. Uciekinierzy wspinali się po pokrzywionych podporach i wiązarach i wychodzili na świeże, zimne powietrze. Czuć było silny zapach gazu. Wtedy doszło do kolejnej eksplozji, była głośniejsza i bliższa niż pierwsza. Podmuch powietrza przewrócił wiele osób i zewsząd rozległy się krzyki strachu i bólu.
Lyra z trudem utrzymała się na nogach, a Pantalaimon wołał: „Tędy! Tędy!”. Inne dajmony także krzyczały i szarpały się. Lyra uważnie szła po gruzie. Powietrze, którym oddychała, było lodowate, toteż miała nadzieję, że wszystkim dzieciom udało się znaleźć kurtki i buty. Pomyślała: Cóż to za bezsens – uciec ze Stacji tylko po to, by umrzeć z zimna.
Wtedy wokół pojawił się ogień. Kiedy wydostała się na dach, dostrzegła pod nocnym niebem płomienie liżące krawędzie ogromnego otworu z boku budynku. Przy głównym wyjściu kłębił się tłum dzieci i dorosłych, tym razem dorośli byli bardziej przestraszeni, a dzieci po prostu przerażone.
– Roger! Roger! – zawołała Lyra, a Pantalaimon w postaci bystrookiej sowy, pohukując, dał swojej właścicielce znak, że dostrzegł jej przyjaciela.
Chwilę później dzieci się odnalazły.
– Powiedz wszystkim, żeby szli za mną! – krzyknęła Lyra w ucho chłopca.
– Nie pójdą… Wszyscy są tacy wystraszeni…
– Powiedz im, co stało się z dziećmi, które zniknęły! Powiedz, że lekarze wielkimi nożami odcięli im dajmony! Opowiedz, co widziałeś dziś po południu… Powiedz o tych wszystkich dajmonach, które wypuściliśmy! Wyjaśnij im, co się z nimi stanie, jeśli nie uciekną!
Roger gapił się na nią ze zdumieniem, potem jednak ochłonął i pobiegł do najbliższej grupy dzieci. Lyra podbiegła do innej. Kiedy wiadomość się rozeszła, niektóre dzieci zaczęły krzyczeć ze strachu, każde przyciskało do siebie dajmona.
– Chodźcie ze mną! – zawołała głośno Lyra. – Nadchodzi pomoc! Musimy uciec ze Stacji! Szybciej, biegnijmy!
Dzieci ruszyły za nią. Opuściły ogrodzony teren i skierowały się ku oświetlonej alei. Na mocno ubitym śniegu słychać było tupot i skrzypienie ich butów.
Za nimi panował chaos: dorośli krzyczeli, rozległ się huk i łomot, gdy zawaliła się kolejna część budynku.
Iskry trysnęły w powietrze, zafalowały płomienie, rozległy się dźwięki przywodzące na myśl rozdzieranie materiału. Potem pojawił się inny odgłos, bardzo bliski i przerażający. Lyra nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszała, ale od razu zrozumiała, co oznacza: było to wycie wilków – dajmon tatarskich strażników. Słysząc je, dziewczynka poczuła słabość w całym ciele, a wiele dzieci przeraziło się i stanęło w miejscu. Szybkimi, równymi susami biegł w ich kierunku pierwszy z wartowników, w rękach trzymał gotowy do strzału karabin, a obok niego pędziło potężne, szare stworzenie – wilczyca.
Później pojawili się kolejni Tatarzy. Wszyscy ubrani byli w kolczugi i wydawali się nie mieć oczu – w każdym razie, nie było ich widać za szczelinami wyciętymi w hełmach; dostrzec można było jedynie płonące żółto ślepia ponad ociekającymi śliną szczękami ich dajmon oraz przypominające oczy wyloty luf karabinów.
Lyra zawahała się. Nawet przez chwilę nie wyobrażała sobie, że te wilki będą tak przerażające. W dodatku teraz, kiedy wiedziała, jak łatwo przychodzi ludziom z Bolvangaru przełamywanie tabu, niemal zamarła na myśl o tych ociekających śliną zębach…
Tatarzy zatrzymali się niedaleko grupy dzieci, a następnie ustawili w szeregu przy bramie prowadzącej w aleję świateł, ich dajmony stały obok, równie zdyscyplinowane i wyćwiczone, jak oni sami. Po chwili, kiedy nadbiegli kolejni strażnicy, za pierwszą linią stanęła druga, a Lyra pomyślała z rozpaczą, że przecież dzieci nie są w stanie walczyć z żołnierzami. Nie była to z pewnością bitwa na oksfordzkich Gliniankach, gdy dziewczynka wraz z przyjaciółmi ciskała grudami błota w dzieci ceglarzy.
A może jednak! Przypomniała sobie, jak rzuciła garść gliny prosto w szeroką twarz pewnego ceglarskiego syna, który zamierzał ją zaatakować. Chłopiec zatrzymał się, aby zetrzeć glinę, a wtedy ruszyły na niego dzieci z miasta.
Lyra natychmiast uświadomiła sobie, że teraz także stoi na czymś, co nadaje się do walki. Śnieg!
Tak samo jak podczas popołudniowego alarmu, tyle że tym razem nie dla zabawy, zgarnęła garść białego puchu i cisnęła w stojącego najbliżej niej Tatara.
– Celujcie w oczy! – krzyknęła do swoich towarzyszy i rzuciła następną kulę.
Inne dzieci przyłączyły się do niej, a wtedy czyjś dajmon wpadł na pomysł, by podfrunąć do napastnika i skierować śnieżkę prosto w szczelinę w hełmie, wszystkie inne dajmony natychmiast poszły w jego ślady i kilka sekund później Tatarzy zaczęli się miotać, prychać, przeklinać, próbując usunąć śnieg z wąskich szczelin hełmów.
– Uciekajcie! – krzyknęła Lyra i rzuciła się ku bramie prowadzącej w aleję świateł.
Wszystkie dzieci, uchylając się przed kłapiącymi wilczymi paszczami, gromadnie popędziły za nią przez aleję. Kierowały się ku ciemnej otwartej przestrzeni.
Za sobą usłyszały chrapliwy okrzyk tatarskiego oficera, odgłos towarzyszący ładowaniu dwudziestu karabinów i kolejną komendę. Później słychać było już tylko tupot biegnących małych uciekinierów i ich głośne sapanie.
Tatarzy celowali. Lyra wiedziała, że z pewnością nie chybią.
Zanim jednak strażnicy zdążyli wystrzelić, jeden z nich zaczął rozpaczliwie łapać oddech, drugi natomiast krzyknął zaskoczony.
Lyra zatrzymała się i odwróciła, a wówczas zobaczyła leżącego na śniegu mężczyznę, z którego pleców sterczała szaropióra strzała. Ranny wił się, szarpał i kaszlał krwią, natomiast pozostali wartownicy rozglądali się na wszystkie strony, szukając łucznika; nigdzie go jednak nie było.
Wtedy kolejna strzała nadleciała z nieba i trafiła w kark drugiego mężczyznę, który natychmiast upadł. Oficer krzyknął i wszyscy podnieśli oczy na ciemne niebo.
– Czarownice! – stwierdził Pantalaimon.
Rzeczywiście: dostojne, czarne postacie przesuwały się wysoko w górze. Towarzyszył im szum i świst powietrza wśród igieł gałęzi sosny obłocznej, na których latały. Lyra zauważyła, że jedna z czarownic zniża lot, wypuszcza strzałę i w chwilę później kolejny Tatar upadł na ziemię.
Wówczas wszyscy strażnicy wycelowali karabiny w górę i wypalili w ciemność, strzelali na oślep do cieni i chmur. Odpowiedzią był deszcz strzał.
Dowódca Azjatów, widząc, że dzieciom już się prawie udało uciec, rozkazał swoim ludziom natychmiast ruszyć za nimi w pościg. Najpierw kilkoro, potem coraz więcej dzieci zaczęło krzyczeć. Nie biegły już, zatrzymały się, zdezorientowane i przerażone – zwłaszcza widokiem ogromnej postaci, która pędziła wprost na nich z ciemnej przestrzeni za aleją świateł.
– Iorek Byrnison! – krzyknęła Lyra z całych sił. Jej serce przepełniała radość.
Pancerny niedźwiedź posuwał się lekko, jak gdyby nie miał na sobie żadnego ciężaru. Błyskawicznie przebiegł obok Lyry i rzucił się na Tatarów, rozpędzając ich na wszystkie strony, oraz ich dajmony. Potem, szybki i silny, zatrzymał się i zadał dwa potężne ciosy – w lewo i w prawo, uderzając dwóch najbliższych strażników.
Wtedy skoczyła na niego wilczyca-dajmona. Niedźwiedź uderzył ją w powietrzu i zwierzę upadło w śnieg, ociekając krwią, potem zawarczało i zawyło, w końcu zniknęło. Jej właściciel umarł od razu.
Tatarski oficer nie wahał się, widząc, że jego ludzie zostali zaatakowani z dwóch stron. Wydał krzykliwie kilka rozkazów, a wtedy jego żołnierze podzielili się na dwa oddziały: zadaniem pierwszego była próba odpędzenia czarownic, a drugiego (większego) – bitwa z niedźwiedziem. Wszyscy Tatarzy byli świetnie wyszkoleni i walczyli w tak skoordynowany sposób, jak gdyby odbywali ćwiczenia. Utworzyli czteroosobowe grupki, a wyznaczeni żołnierze w odpowiednim momencie przyklękali na jedno kolano i wypalali z karabinów. Żaden się nie cofnął ani o cal, mimo iż potężny Iorek pędził prosto ku nim. W chwilę później pierwsi z nich padli martwi.
Niedźwiedź znowu zaatakował – uderzał, warczał, miażdżył – a pociski przelatywały obok niego niczym osy lub muchy, nie czyniąc mu najmniejszej krzywdy. Lyra przynaglała dzieci do dalszej drogi, kierując je w ciemność za aleją świateł. Wiedziała, że muszą uciekać, ponieważ od walecznych Tatarów o wiele niebezpieczniejsi byli dorośli z Bolvangaru.
Wołała więc do dzieci, kiwała na nie i ponaglała, pragnąc skłonić do dalszej wędrówki. Światła za nimi tworzyły długie cienie na śniegu, a wtedy Lyra uświadomiła sobie, że jej serce rwie się ku głębokiej ciemności arktycznej nocy i ku orzeźwiającemu chłodowi. Kochała swobodę tak samo mocno jak Pantalaimon, który – obecnie w postaci królika – rozkoszował się własnym biegiem.
– Dokąd idziemy? – spytał ktoś.
– Nie ma tu nic poza śniegiem!
– Nadchodzi pomoc – odpowiedziała im Lyra. – Pięćdziesięciu Cyganów albo więcej. Założę się, że są wśród nich krewni wielu z was. Wszystkie cygańskie rodziny, które straciły dziecko, przysłały swego przedstawiciela.
– Ja nie jestem Cyganem – stwierdził jakiś chłopiec.
– To nie ma znaczenia. I tak cię ze sobą zabiorą.
– A niby dokąd? – spytał ktoś płaczliwym tonem.
– Do domu – odparła Lyra. – Przybyłam tu, by was uratować, i sprowadziłam Cyganów, którzy odwiozą was z powrotem do domów. Musimy przejść jeszcze kawałek, a wtedy na pewno się na nich natkniemy. Niedźwiedź podróżował z nimi, więc nie mogą być daleko stąd!
– Widzieliście tego niedźwiedzia?! – krzyknął z zapałem jeden z chłopców. – Kiedy uderzył dajmonę Tatara, mężczyzna umarł, jakby ktoś trafił go prosto w serce. Właśnie tak!
– Nie wiedziałem, że można zabić dajmona – wtrącił ktoś inny.
Wszystkie dzieci mówiły naraz, podniecenie i ulga rozwiązały im języki. Dla Lyry nie miało to znaczenia, ważne było jedynie, by przez cały czas szły.
– Czy naprawdę ci ludzie tam… – spytała jakaś dziewczynka – robią takie rzeczy?
– Tak – odrzekła Lyra. – Nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek zobaczę człowieka bez dajmona. Jednak zanim się tutaj znalazłam, spotkałam samotnego chłopca, który ciągle pytał o swoją dajmonę. Chciał wiedzieć, gdzie jest i czy ją odszuka. Mały nazywał się Tony Makarios.
– Znam go! – powiedział ktoś, a inni zawtórowali.
– Ta-ak, zabrali go mniej więcej tydzień temu…
– No cóż, odcięto mu dajmonę – stwierdziła Lyra, wiedząc, co w tym momencie czują dzieci. – Niedługo po tym, jak go znaleźliśmy, umarł. A wszystkie oderwane dajmony zamykali w klatkach w tamtym budynku na uboczu.
– To prawda – dodał Roger. – Lyra wypuściła je w trakcie ćwiczeń przeciwpożarowych.
– Tak, widziałem je! – zauważył Billy Costa. – Początkowo nie wiedziałem, co to takiego, ale zobaczyłem, jak odlatywały za gęsią.
– Dlaczego ci ludzie to robią? – zapytał jakiś chłopiec. – Dlaczego odcinają nam dajmony? To przecież tortura! Po co to robią?
– Z powodu Pyłu – zasugerował ktoś z powątpiewaniem.
Chłopiec jednak zaśmiał się lekceważąco.
– Pył?! – stwierdził. – Nie ma czegoś takiego! Oni to sobie wymyślili! Ja w to nie wierzę.
– Hej! – zawołał ktoś inny. – Zobaczcie, co się dzieje z zeppelinem!
Wszyscy się obejrzeli. Za łuną świateł, tam gdzie nadal trwała walka, wielki, długi powietrzny statek nie kołysał się już przy maszcie cumowniczym – teraz koniec liny zwisał luźno, a w pobliżu unosiła się jakaś kula…
– Balon Lee Scoresby’ego! – krzyknęła Lyra i radośnie klasnęła rękoma w rękawicach.
Inne dzieci wydawały się zaniepokojone. Lyra ponagliła je do dalszej drogi, zastanawiając się równocześnie, jak aeronaucie udało się dotrzeć balonem tak daleko na północ. Było jasne, jaki ma zamiar – chciał napełnić balon gazem z zeppelina, przy okazji uniemożliwiając tamtym pościg!
– Chodźcie. Musimy przez cały czas iść, w przeciwnym razie zamarzniemy – wyjaśniła dzieciom, ponieważ niektóre z nich drżały i płakały z powodu zimna, a ich dajmony popiskiwały cienkimi głosikami.
Pantalaimon uznał te odgłosy za irytujące, zmienił się w rosomaka i warknął na wiewiórkę – leżącego w bezruchu na ramieniu i popiskującego cicho dajmona jednej z dziewczynek.
– Wejdź pod skafander! Przybierz większy kształt i ogrzej swoją panią! – polecił, a przerażony dajmon dziewczynki od razu wpełzł pod okrycie ze wzmocnionego jedwabiu.
Kłopot polegał na tym, że wzmocniony węglowy jedwab nie był tak ciepły jak futro, mimo iż skafandry były dodatkowo watowane. Niektóre dzieci wyglądały w wielkich kurtkach jak idące purchawki, ale ich odzienie wykonano w fabrykach i warsztatach z dala od zimnych terenów i na północy nie zabezpieczało dostatecznie przed mrozem. Futro Lyry było nieco zniszczone i cuchnące, jednak bardzo dobrze trzymało ciepło.
– Jeśli wkrótce nie znajdziemy Cyganów, dzieci nie przeżyją – szepnęła dziewczynka do Pantalaimona
– Muszą więc iść bez przerwy – odparł. – Jeśli tylko się położą, zginą. Pamiętasz, co mówił Ojciec Coram…
Opowiedział on dziewczynce wiele historii o swoich podróżach na Północ, podobnie zresztą jak pani Coulter, która stale podkreślała prawdziwość swych opowieści. W każdym razie oboje byli zgodni co do jednego – gdy jest zimno, ciągle trzeba być w ruchu.
– Jak długo będziemy tak szli? – spytał mały chłopiec. – Ona każe nam iść tam, gdzie nas zabiją – stwierdziła jakaś dziewczynka.
– Lepiej być tu niż w Stacji – mruknął ktoś.
– Wcale tak nie uważam! Tam przynajmniej było ciepło. Jedzenie, gorące napoje i…
– Ale teraz wszystko się spaliło!
– Co my tu robimy? Założę się, że umrzemy z głodu…
Myśli Lyry wypełniały niewesołe pytania, które krążyły w jej głowie niczym latające czarownice, szybkie i niemożliwe do uchwycenia. Dziewczynce wydawało się, że gdzieś niedaleko czeka ją coś wspaniałego i wzruszającego, czego w dodatku zupełnie nie rozumiała.
Myśl ta spowodowała przypływ siły i Lyra najpierw wyciągnęła jakąś dziewczynkę z zaspy, potem ponagliła ociągającego się chłopca, wreszcie zawołała do wszystkich:
– Idźmy dalej! Podążajmy po śladach niedźwiedzia! Przyjechał tu z Cyganami, więc jego trop doprowadzi nas do miejsca, gdzie się znajdują! Chodźmy.
Z nieba zaczęły padać duże płatki śniegu. Lyra uświadomiła sobie, że wkrótce zupełnie zakryją ślady Iorka Byrnisona. Teraz, kiedy odeszli już daleko od świateł Bolvangaru, a łuna pożaru stanowiła jedynie słabą poświatę, tylko nikły odblask pokrytej śniegiem ziemi rozświetlał mrok. Gęste chmury przesłoniły niebo, nie było więc widać ani księżyca, ani Zorzy. Jednak przypatrzywszy się dokładniej, dzieci dostrzegły głęboki szlak, który Iorek Byrnison wyżłobił w śniegu. Lyra zachęcała je do dalszej drogi, zmuszała, niemal niosła niektóre z nich, przeklinała, popychała, ciągnęła, wspierała czule, ilekroć było to konieczne, a Pantalaimon (który zajmował się dajmonami) mówił jej, jak należy postępować z każdym dzieckiem.
Dziewczynka powtarzała w myślach co jakiś czas, że doprowadzi je wszystkie do celu. Przyjechałam tutaj, mówiła sobie, aby je uratować i uda mi się to.
Roger podążył za jej przykładem, a Billy Costa prowadził grupę, ponieważ miał o wiele lepszy wzrok niż większość dzieci. Wkrótce padał już tak gęsty śnieg, że uciekinierzy musieli iść bardzo blisko siebie, aby się nie zgubić, a Lyra pomyślała, że gdyby położyli się obok siebie i starali się ogrzewać nawzajem, to może… Gdyby wykopać duże nisze w śniegu…
Nagle nadstawiła ucha. Usłyszała warkot silnika. Nie był to głośny huk zeppelina, ale jakiś wyższy, przypominający brzęczenie szerszenia dźwięk, który raz się przybliżał, raz oddalał.
Słychać też było wycie… Psy zaprzęgowe? Odgłos również wydawał się daleki i trudno było mieć pewność co do jego pochodzenia, zagłuszały go miliony spadających śnieżnych płatków; jego natężenie zmieniało się wraz z mocą wiatru – najgłośniejszy był podczas najostrzejszych podmuchów. Mógł zwiastować zarówno zbliżające się cygańskie psy zaprzęgowe, jak i dzikie duchy tundry albo nawet uwolnione dajmony, lamentujące za utraconymi dziećmi.
Lyra dostrzegała wokół także światła, ale nie miała pojęcia, czy istnieją naprawdę… Na śniegu nie mogło być chyba żadnych świateł, prawda? To chyba również musiały być duchy… Chyba że się zgubili, zatoczyli koło i znowu zmierzają w stronę Bolvangaru…
Jednak nie, światła rzeczywiście istniały i nie pochodziły ze Stacji, ponieważ nie były białe, oślepiające i anbaryczne, ale małe i żółte – światła poruszających się latarni. Skowyt także się nasilał i zanim Lyra zdążyła się upewnić, że nie śni, znalazła się wśród znajomych postaci, a mężczyźni w futrach unosili ją na wysokość twarzy: potężne ramię Johna Faa podniosło ją lekko z ziemi, a Ojciec Coram śmiał się radośnie. Poprzez zadymkę dziewczynka zauważyła, jak Cyganie biorą dzieci do sań, przykrywają je futrami i dają do żucia focze mięso. Dostrzegła Tony’ego Costę, który ściskał Billy’ego, a potem poklepywał go lekko, rubasznie szturchał, po czym znowu go do siebie tulił i potrząsał nim wesoło. A Roger…
– Roger jedzie z nami – oświadczyła Ojcu Coramowi. – Przede wszystkim po niego tu przyjechałam. Wrócimy w końcu do Jordana. A co to za hałas?
Znowu rozległ się warkot silnika, był głośniejszy niż bzyczenie dziesięciu tysięcy szpiegujących insektów.
Nagle Lyra poczuła uderzenie, które powaliło ją na ziemię, a Pantalaimon nie mógł jej obronić, ponieważ złota małpa…
Pani Coulter…
Złota małpa szarpała, gryzła i drapała Pantalaimona, który tak szybko zmieniał postacie, że trudno było skupić na nim wzrok, i walczył: żądląc, wierzgając, drapiąc pazurami. Pani Coulter tymczasem, z płonącą twarzą częściowo ukrytą w futrze, ciągnęła Lyrę na tył motorowych sań. Dziewczynka walczyła równie zajadle jak jej dajmon. Padał tak gęsty śnieg, że zdawało jej się, że są w tej zamieci odizolowani od świata, a anbaryczne przednie reflektory sań oświetlały jedynie czystą biel wirujących płatków. Ziemię widać było ledwie na kilka cali przed nimi.
– Pomóżcie! – wrzasnęła Lyra do Cyganów, którzy znajdowali się właśnie tam, za zasłoną padającego śniegu, i nic nie zauważyli. – Ratunku! Ojcze Coramie! Lordzie Faa! Och, Boże, pomocy!
Pani Coulter piskliwym głosem wykrzyczała rozkaz w języku północnych Tatarów i nagle pojawił się cały ich oddział uzbrojony w karabiny; ludziom towarzyszyły warczące wilki – ich dajmony. Oficer dostrzegł, że pani Coulter ma problemy z Lyra, i podniósł dziewczynkę jedną ręką, jak gdyby była lalką, a następnie wrzucił ją na sanie. Upadła ogłuszona i oszołomiona.
Gdy Cyganie zorientowali się, co się dzieje, wypalił karabin, potem następny. Tyle że strzelanie do celu, którego nie sposób zobaczyć, jest niebezpieczne, nie widać nawet, kto znajduje się obok. Tatarzy, w zwartej grupie otaczającej sanie, strzelali przed siebie w śnieg, Cyganie jednakże nie ośmielili się odpowiedzieć ogniem, bali się bowiem, że mogliby trafić Lyrę.
Dziewczynka poczuła straszliwą gorycz i jeszcze większe zmęczenie.
Ciągle była oszołomiona i szumiało jej w głowie, ale podciągnęła się i usiadła, szukając wzrokiem Pantalaimona. Jej dajmon nadal rozpaczliwie walczył w jednej wybranej postaci – rosomaka. Mocno zwarł szczęki na złotej łapie i nie puszczał. A kto się znajdował obok niego?
Czy to nie Roger?
Tak, to był on. Bił panią Coulter pięściami i kopał nogami, walił głową w jej głowę, aż w końcu przewrócił go jakiś Tatar, zamachnąwszy się na niego, jak gdyby odganiał muchę. Całość wydawała się teraz Lyrze urojeniem: biel, czerń, szybki trzepot zieleni, postrzępione cienie, światło…
Silny podmuch podniósł ze wszystkich stron firanki śniegu i Lyra nagle dostrzegła Iorka Byrnisona; usłyszała szczęk i zgrzyt żelaza o żelazo. W chwilę później wielkie szczęki kłapały na prawo i lewo, łapa rozdzierała przykrytą kolczugą pierś, pojawiły się białe zęby, czarne żelazo, czerwone wilgotne futro…
A wtedy coś silnie pociągnęło dziewczynkę wysoko w górę. W ostatnim momencie chwyciła także Rogera wydzierając go z rąk pani Coulter i przytulając mocno do siebie; dajmony dzieci zmieniły się w ptaki i pisząc, trzepotały zaskoczone, ponieważ wszędzie wokół także latały jakieś postacie. Wreszcie Lyra zobaczyła w powietrzu obok siebie czarownicę – jeden z tych eleganckich, lekko postrzępionych, czarnych cieni – która znajdowała się wysoko w powietrzu, ale równocześnie tak blisko, że można było jej dotknąć. W gołych rękach trzymała łuk i akurat natężyła mięśnie bladych, gołych ramion (w tym mroźnym powietrzu!), naciągnęła cięciwę, a potem wypuściła strzałę w szczelinę hełmu znajdującego się zaledwie trzy stopy od niej Tatara…
Strzała poszybowała w wyznaczonym kierunku i wilczyca – dajmona mężczyzny – rozpłynęła się w półskoku, nawet zanim jej właściciel upadł na ziemię.
W górę! W powietrzu ktoś schwytał i zagarnął Lyrę i Rogera, a w chwilę później dwójka dzieci trzymała się słabnącymi palcami gałęzi z sosny obłocznej, na której siedziała wyprostowana młoda czarownica, z gracją utrzymując równowagę. Potem czarownica przechyliła gałąź w lewo i przed oczyma dzieci ukazało się coś ogromnego; była to ziemia.
Upadli na nią, w śnieg, tuż obok kosza balonu Lee Scoresby’ego.
– Wskakuj do środka, Lyro! – zawołał Teksańczyk – i oczywiście twój przyjaciel także. Widziałaś gdzieś niedźwiedzia?
Lyra dostrzegła trzy czarownice, które przywiązywały linę wokół skały, cumując wielki balon.
– Wsiadaj! – krzyknęła do Rogera i wdrapała się na obite skórą obrzeże kosza, po czym wpadła w leżący w środku biały puch. W następnym momencie dołączył do niej Roger, a potem jakiś potężny odgłos, coś pomiędzy rykiem a warczeniem, sprawił, że ziemia niemal się zatrzęsła.
– Chodź, Iorku! Na pokład, stary druhu! – zawołał Lee Scoresby i z boku do kosza balonu wszedł niedźwiedź. Jego pojawieniu się towarzyszyło straszliwe skrzypienie wikliny i uginającego się drewna.
Potem lekki podmuch wiatru rozproszył na chwilę mgłę i śnieg i w nagle powstałym prześwicie Lyra zobaczyła, co się wokół nich dzieje. Dostrzegła grupę Cyganów, którzy pod dowództwem Johna Faa atakowali Tatarów i spychali ich z powrotem w stronę płonących zgliszcz Bolvangaru. Widziała, jak inni Cyganie pomagają dzieciom wsiąść bezpiecznie do sań, a potem dokładnie opatulają je futrami. Zobaczyła Ojca Corama, który kręcił się niespokojnie, kuśtykając o lasce, a jego dajmona – kotka w barwach jesieni – skakała po śniegu i rozglądała się na wszystkie strony.
– Ojcze Coramie! – krzyknęła Lyra. – Tutaj jestem! Starzec usłyszał ją i podniósł głowę, aby spojrzeć w górę. Zaskoczony, spoglądał na balon szarpiący się na linie, którą trzymały czarownice, i na machającą mu z kosza dziewczynkę.
– Lyro! – zawołał. – Nic ci nie jest, dziecko?! Jesteś bezpieczna?
– Nigdy nie czułam się bezpieczniej! – odkrzyknęła. – Do zobaczenia, Ojcze Coramie! Do widzenia! Zabierzcie wszystkie dzieci do domu!
– Na pewno, pókim żyw! Niech ci się wiedzie, drogie dziecko… Niech ci się wiedzie, moja mała Lyro… W tym momencie aeronauta, machnąwszy ręką dał znak do odlotu i czarownice puściły linę.
Balon zerwał się natychmiast i począł się unosić w gęste od śniegu powietrze z taką prędkością, że Lyra nie wierzyła własnym oczom. Po chwili ziemia zniknęła we mgle, a balon nadal leciał w górę, coraz prędzej, tak szybko, że dziewczynka pomyślała, że chyba żadna rakieta nie opuszcza ziemi w szybszym tempie. Trzymając się, leżeli wraz z Rogerem na podłodze gondoli, obezwładnieni siłą przyspieszenia.
Lee Scoresby śmiał się i wydawał z siebie dzikie teksaskie okrzyki radości. Iorek Byrnison spokojnie odpinał pancerz, odczepiając zwinnie pazurem wszystkie połączenia, a potem zdejmował poszczególne części i rzucał je na stertę. Gdzieś na zewnątrz balonu świst powietrza przelatującego przez igły sosny obłocznej i postrzępione cienie świadczyły o tym, że wysoko w powietrzu czarownice dotrzymują im towarzystwa.
Lyra stopniowo odzyskiwała równowagę, a jej oddech i tętno uspokoiły się. Dziewczynka usiadła i rozejrzała się.
Kosz był o wiele większy, niż sądziła. Przy bocznych ściankach stały stelaże z przyrządami badawczymi, leżały też stosy futer, butle z gazem oraz wiele innych rzeczy, ale Lyra nie potrafiła ich zidentyfikować.
– Czy to chmura? – spytała.
– Ma się rozumieć. Otul swego przyjaciela futrem, zanim ci się zmieni w sopel lodu. Jest zimno, a będzie jeszcze zimniej.
– Jak nas znaleźliście?
– Dzięki czarownicom. Jest wśród nich pewna dama, która pragnie z tobą porozmawiać. Kiedy miniemy chmurę, zorientujemy się, gdzie jesteśmy, a wtedy możemy spokojnie gawędzić.
– Iorku – powiedziała Lyra – dziękuję, że przyszedłeś.
Niedźwiedź chrząknął, po czym usiadł i zaczął zlizywać krew z futra. Z powodu jego olbrzymiego ciężaru kosz przechylał się na jedną stronę, jednak nie miało to najwyraźniej znaczenia. Roger trochę się obawiał wielkiego zwierzęcia, ale Iorek Byrnison nie zwracał na niego większej uwagi niż na płatki śniegu. Lyra trzymała się kurczowo obrzeża kosza, który – gdy stała – sięgał jej aż do podbródka, i wpatrywała się szeroko otwartymi oczyma w gęstą mgłę.
Kilka sekund później balon całkowicie wydobył się z chmury, lecz nadal w szybkim tempie wznosił się w niebiosa.
Cóż to był za widok!
Nad koszem znajdowała się ogromna czasza balonu. A ponad nim płonęła Zorza, która wydała się Lyrze jaśniejsza i wspanialsza niż kiedykolwiek przedtem. Zorza świeciła wszędzie lub prawie wszędzie wokół nich; niemal stanowili jej część. Wielkie żarzące się pasma drżały, a następnie rozdzielały się niczym poruszające się anielskie skrzydła; luminescencyjny blask kaskadami spływał w dół niewidocznych turni, by spocząć w wirujących kałużach, albo tworzył ogromne wodospady.
Lyrę całkowicie oszołomił ten widok, potem jednak spojrzała w dół i dostrzegła coś jeszcze bardziej zdumiewającego.
We wszystkich kierunkach, jak okiem sięgnąć, aż po horyzont rozciągało się nieprzerwane morze bieli. Wznosiły się na nim pagórki, otwierały mgliste przepaście, jednak przede wszystkim krajobraz wyglądał jak lita lodowa powierzchnia.
Na jej tle widać było małe, czarne postacie, nieco postrzępione cienie – czarownice lecące na gałęziach z sosny obłocznej pojedynczo, dwójkami lub w większych grupkach.
Posuwały się szybko i bez najmniejszego wysiłku: unosiły się w górę, ku balonowi, a sterując nim, przechylały się raz w jedną, raz w drugą stronę. Jedna z nich, łuczniczka, która uwolniła Lyrę z rąk pani Coulter, stała tuż obok kosza i dziewczynka po raz pierwszy widziała ją wyraźnie.
Kobieta była młoda – z pewnością młodsza od matki dziewczynki. Miała piękne, jasnozielone oczy i tak jak wszystkie czarownice ubrana była w lekki strój z pasów czarnego jedwabiu; nie nosiła futra, kaptura ani rękawic. Wyglądało na to, że w ogóle nie czuje zimna. Jej czoło opasywał prosty łańcuszek z małymi, czerwonymi kwiatkami. Siedziała o jard od zaskoczonej Lyry na gałęzi z sosny obłocznej niczym na łagodnym koniu i kierowała nią tak dobrze jak najwspanialszy jeździec
– Masz na imię Lyra?
– Tak. A pani jest Serafina Pekkala?
– Zgadza się.
Lyra natychmiast zrozumiała, dlaczego Ojciec Coram kochał tę czarownicę i dlaczego uczucie to złamało mu serce, chociaż wcześniej właściwie nie zdawała sobie sprawy z żadnego z tych faktów. Ojciec Coram się zestarzał, był leciwym, chorym człowiekiem, natomiast Serafina Pekkala wyglądała na osobę młodszą od niego o kilka pokoleń.
– Masz czytnik symboli? – spytała czarownica, głosem tak podobnym do subtelnego, dziwnego śpiewu, który towarzyszył pojawieniu się Zorzy, że Lyra słuchała wypowiadanych przez nią słów z rozkoszą, ledwie rozumiejąc ich sens.
– Tak. Mam go w kieszeni. Jest bezpieczny.
Szum wielkich skrzydeł powiadomił dziewczynkę o przybyciu następnego gościa, który w chwilę później już szybował obok czarownicy. Siwy gąsior-dajmon odezwał się krótko, a potem zakołował i szerokim kręgiem okrążał balon, który nadal się wznosił.
– Cyganie napadli na Bolvangar – powiedziała Serafina Pekkala. – Zabili dwudziestu dwóch strażników i dziewięć osób z personelu. Podpalili także niektóre budynki i zamierzają całkowicie zniszczyć to miejsce.
– Co z panią Coulter?
– Żadnego śladu.
Serafina Pekkala wydała z siebie dziki okrzyk; na ten sygnał inne czarownice ruszyły ku balonowi.
– Panie Scoresby – powiedziała. – Lina.
– Pani, jestem bardzo wdzięczny. Nadal się wznosimy i potrwa to jeszcze przez jakiś czas. Ile was trzeba, abyście pociągnęły nas na północ?
– Jesteśmy silne – odparła i była to cała jej odpowiedź.
Lee Scoresby mocował zwój mocnej liny do pokrytego skórą żelaznego pierścienia, służącego do nawijania biegnących nad czaszą balonu sznurów, które trzymały kosz. Kiedy lina została solidnie zamocowana, aeronauta rzucił wolny jej koniec; natychmiast przyleciało ku niej sześć czarownic, chwyciło linę i pociągnęło, kierując gałęzie z sosny obłocznej ku Gwieździe Polarnej.
Kiedy balon zaczął się poruszać w tym kierunku, Pantalaimon zmienił się w mewę, usiadł na krawędzi kosza i patrzył. Dajmona Rogera także przyszła popatrzeć, ale dość szybko odeszła do swego właściciela, ponieważ Roger zasnął, podobnie zresztą jak Iorek Byrnison. Czuwał tylko Lee Scoresby, wolno żując cienkie cygaro i obserwując przyrządy.
– Powiedz mi, Lyro – odezwała się Serafina Pekkala. – Wiesz, dlaczego lecisz do Lorda Asriela?
Dziewczynka zdumiała się.
– Oczywiście! Aby wręczyć mu aletheiometr – odparła.
Do tej pory nie zastanawiała się nad tym pytaniem, odpowiedź na nie była dla niej oczywista. Nagle przypomniała sobie pierwszy powód, który pojawił się tak dawno, że już prawie o nim zapomniała.
– Albo… Aby mu pomóc w ucieczce. Tak… Chcemy mu pomóc wydostać się stamtąd.
W chwili jednak, gdy wypowiedziała te słowa, uświadomiła sobie niewykonalność takiego zadania. Ucieczka ze Svalbardu? To przecież było niemożliwe!
– W każdym razie, chcemy spróbować – dodała stanowczo. – A dlaczego pani pyta?
– Muszę ci chyba powiedzieć o kilku sprawach – stwierdziła Serafina Pekkala.
– O Pyle?
Ta kwestia była dla dziewczynki najważniejsza.
– Tak, między innymi… Teraz jednak jesteś zmęczona, a czeka nas długi lot. Porozmawiamy, kiedy się obudzisz.
Lyra szeroko ziewnęła; było to długie, zdrowe ziewnięcie. Mimo wysiłków dziewczynka nie potrafiła pokonać ogarniającej ją senności. Serafina Pekkala wyciągnęła rękę ponad obrzeżem kosza i dotknęła oczu Lyry, a gdy dziewczynka osunęła się na podłogę, Pantalaimon sfrunął do niej, zmienił się w gronostaja i podczołgał w ulubione miejsce do spania przy szyi swojej właścicielki.
Czarownica leciała ze stałą prędkością obok kosza balonu kierującego się ku Svalbardowi.