Joanna Chmielewska
Zwyczajne życie

W dość wczesnych godzinach sierpniowego, cichego, niedzielnego popołudnia Tereska Kępińska siedziała przy biurku w swoim pokoju i patrzyła w okno oczami pełnymi rozpaczy. Za oknem, w sennym upale, trwały nieruchomo zalane słońcem lipy, słoneczniki zwieszały swoje ciężkie, dojrzałe łby, świat wydawał się nasycony latem, spokojny, zadowolony z życia, i posępna rozpacz w oczach Tereski nieprzyjemnie kontrastowała z tą rozleniwioną, słoneczną pogodą.

Wnętrze pokoju kontrastowało z nią również. Na biurku, krzesłach i podłodze trwał w bezruchu potężny śmietnik, składający się w największej mierze z wytworów przemysłu papierniczego. Puste szuflady biurka były z jednej strony wysunięte, z drugiej całkowicie powyjmowane; stojący pod ścianą tapczan nieforemnym stosem pokrywały zdjęte z regału książki i rozsypane odbitki fotograficzne, z półki regału malowniczo zwisała imponujących rozmiarów ścierka od kurzu, na środku podłogi zaś stała wielka miednica z wodą, na której smętnie kiwały się dwie gąbki. Całość przywodziła na myśl lęgnący się z chaosu świat, który zatrzymał się w połowie tworzenia.

Twórczyni tego obrazu siedziała przy biurku z brodą opartą na rękach i patrzyła w okno. Wypełniające jej serce i duszę uczucia nie miały nic wspólnego z rozpoczętymi przed południem generalnymi porządkami, a nawet pozostawały z nimi w wyraźnej sprzeczności. W wojnie. Generalne porządki zostały podjęte specjalnie po to, żeby zagłuszyć uczucia i zaabsorbować myśl, ale nie spełniły zadania. Przegrały haniebnie.

Tereska poddała się i porzuciła niewdzięczne zajęcie. Siedziała przy niewidocznym niemal spod śmietnika biurku i wzrokiem pełnym udręki patrzyła w okno. Czekała. Czekała tak już trzeci tydzień. Wytrwale, niecierpliwie, wśród zwątpienia i nadziei, w napięciu, zdenerwowaniu i bez przerwy.

Tereska Kępińska miała szesnaście lat i była śmiertelnie, beznadziejnie, rozpaczliwie zakochana…

Wielka miłość spadła na nią jak grom z jasnego nieba na samym początku wakacji. Było to w jej życiu pierwsze naprawdę poważne uczucie, przy którym wszystkie dotychczasowe całkowicie przestały się liczyć. Wydawało się odwzajemnione, trochę jednak, jej zdaniem, jakby niewyraźnie. Pewne symptomy wskazywały na tak, inne przeczyły im i kazały wątpić we wzajemność, wszystko razem zaś stwarzało atmosferę niepewności i doprowadzało do całkowitego rozstroju nerwowego. Od blisko trzech tygodni czekała na przyobiecaną w chwili rozstania wizytę przedmiotu uczuć, z nadzieją, że bezpośredni kontakt coś wreszcie wyjaśni. O dwa tygodnie skróciła pobyt w górach, wywalczywszy sobie w krwawej wojnie rodzinnej prawo powrotu do domu i zyskawszy opinię młodej osoby niezwykle rozgrymaszonej i źle wychowanej. Z wypiekami na twarzy zdenerwowana pani Marta Kępińska broniła córki, sama usiłując bezskutecznie znaleźć jakikolwiek sensowny powód jej uporu i osobliwej niechęci do górskiego powietrza, i tyle na tym zyskała, że cała rodzina postawiła pod znakiem zapytania jakość jej działalności pedagogicznej. Część osób nawet poobrażała się na siebie wzajemnie.

Do Tereski dodatkowe aspekty sprawy w ogóle nie docierały. Wielka miłość była jej wielką tajemnicą i za nic w świecie nie przyznałaby się do niej nikomu. Wracała do domu ogarnięta panicznym lękiem, że uwielbiony mógł już przyjść z tą wizytą i jej nie zastać. Mógł przyjść drugi raz i też nie zastać. Mógł się zniechęcić! Nie mówiąc już o tym, ileż by wtedy straciła…

A teraz, od powrotu, od prawie trzech tygodni, czekała. Liczyła dzwonki u drzwi i telefony. Nie zrywała się z miejsca, nie biegła otwierać, nie podnosiła słuchawki, tylko zastygała w napięciu, nadsłuchując bez tchu i z bijącym sercem. Od trzech tygodni za każdym razem doznawała zawodu. Mało – zawodu! Za każdym razem z absolutną pewnością czuła, że to już koniec, że nie zniesie tego już dłużej, nie przetrzyma następnego dzwonka i następnej godziny oczekiwania. I czekała dalej.

Tereska Kępińska wsiąkła z kretesem…

Generalne porządki w biurku i pokoju rozpoczynała już czwarty raz. Początek roku szkolnego zbliżał się nieuchronnie i działający siłą wieloletniego nawyku ocalały fragment świadomości kazał się jakoś do niego przygotować. Miała przy tym nadzieję, że ciężka praca zaabsorbuje ją, zajmie i pozwoli chociaż na chwilę oderwać myśl od tego dręczącego, nieznośnego oczekiwania.

Nadzieja okazywała się złudna. Za każdym razem wyglądało to tak samo. Tereska przynosiła miskę z wodą, ścierki i gąbki, opróżniała szuflady i półki z chwalebnym zamiarem posegregowania ich zawartości, wyrzucenia rzeczy niepotrzebnych i poukładania ładnie pozostałych, rozpoczynała pracę, doprowadzała ją do kulminacyjnego punktu, uświadamiała sobie nagle, że porządkowane szpargały nie tylko nic jej nie obchodzą, ale w ogóle nie rozumie ich treści, z doskonałą obojętnością zostawiała je własnemu losowi, siedziała nad imponującym pobojowiskiem kilka godzin, posępnie patrząc w okno, po czym wszystko wpychała na powrót byle jak i byle gdzie, przekształcając stopniowo własne biurko w coś w rodzaju zaniedbanej zbiornicy makulatury. Gdyby nie to, że na tapczanie musiała kłaść się spać, a obok biurka musiała przechodzić, prawdopodobnie nie wpychałaby niczego nigdzie.

Spotkanie z obiektem uczuć wyobraziła już sobie około pięćdziesięciu tysięcy razy. Z niezwykłą starannością wytypowała strój i uczesanie, w jakim powinien ją ujrzeć. Był starszy o całe trzy lata; tam, na obozie, odnosił się do niej trochę jak do smarkatej, oglądał ją rozczochraną na morskim wietrze, ze skórą złażącą z opalonego nosa, w kostiumie kąpielowym nie najszczęśliwiej dobranym. Teraz powinien zobaczyć wytworną młodą damę, doskonale ubraną, czarującą wdziękiem, spokojną, chłodną i uwodzicielską, doświadczoną i światową. Teraz powinien dostrzec szeroki wachlarz jej zalet, przytłumionych uprzednio niesprzyjającymi warunkami. Teraz powinien…

Tak, oczywiście, teraz wszystko powinien, w tym celu jednak przede wszystkim powinien w ogóle ją zobaczyć, a zatem powinien przyjść i zastać ją w domu odpowiednio przygotowaną.

Nie pozostawało nic innego, jak tylko czekać. Czekała więc wytrwale, całe dni spędzając w domu, zdenerwowana do ostateczności, wściekła i nieszczęśliwa.

Tego pięknego, słonecznego popołudnia, ostatniej niedzieli sierpnia, siedziała w domu sama. Młodszy brat nie wrócił jeszcze z obozu, babcia wyjechała na trzy dni, a rodzice udali się do ciotki z wizytą. Tereska odmówiła kategorycznie i ze wstrętem uczestnictwa w tej imprezie. Została w domu, zamieniła swój pokój w rodzaj stajni Augiasza i jak zwykle zastygła przy biurku, patrząc w okno, niezdolna do dalszych, tak rozpaczliwie nieinteresujących wysiłków.

Gdzieś na dnie jestestwa rodził się bunt. Udręka oczekiwania przekroczyła już wszelkie granice wytrzymałości. Stan ustawicznego, z wysiłkiem ukrywanego przed otoczeniem, napięcia stał się nie do zniesienia. Za wszelką cenę, rozpaczliwie i desperacko, Tereska chciała znaleźć coś, co by wywołało jakąś zmianę, wzbudziło zainteresowanie, zaabsorbowało, oderwało myśl od tego koszmarnego, bezustannego czekania.

Gdybym mogła się czymś zająć – pomyślała zgnębiona, w nagłym przebłysku przytomności. – Gdybym mogła tak się zmęczyć do ostateczności, tak się uszarpać jak dziki osioł, żeby już nie móc myśleć w ogóle o niczym…

Rozsunęła łokcie na biurku, spychając śmietnik na boki i zrzucając na podłogę stary atlas i osiem nowych map luzem. Uświadomiła sobie, że coś spadło, ale nie poświęciła temu najmniejszej uwagi. Tragicznym, nieruchomym wzrokiem zapatrzyła się w odłamany częściowo wielki konar drzewa tuż przed samym oknem. Konar trwał w bezruchu w słonecznym blasku, a liście na nim zaczęły już żółknąć.

Przez długą chwilę widok ten nie docierał do jej świadomości i nie mówił nic. A potem nagle spłynęło na nią zbawienne olśnienie.

Rąbać drzewo! – pomyślała, zrywając się gwałtownie i przewracając krzesło. – Boże jedyny, przecież mogę rąbać drzewo!!!

Przedwojenna, jednorodzinna willa miała lokalne centralne ogrzewanie i bardzo stary przedpotopowy piec osobliwego typu, wymagający bardziej drzewa niż koksu. Przez całą zimę trzeba było rąbać drzewo na opał. Rąbanie drzewa stanowiło jedno z najulubieńszych zajęć Tereski i aż zdziwiła się, że jej to wcześniej nie przyszło do głowy. Teraz, w lecie, drzewo nie było wprawdzie potrzebne, ale przecież mogła narąbać na zapas. W piwnicy z pewnością zostały jeszcze jakieś klocki z ubiegłego roku, a poza tym jest przecież ta gałąź, odłamana i schnąca, którą należy odpiłować!

Do rąbania drzewa niezbędne były stare rękawiczki. Gdzie mogły leżeć stare rękawiczki? Ogarnięta jedną tylko myślą, spiesząc się, jakby za chwilę dom miał wylecieć w powietrze, Tereska otworzyła szafę i całą zawartość górnej półki zrzuciła na ziemię. Następnie w podobny sposób opróżniła szufladę. Następnie zatrzymała się, zastanowiła przez chwilę i wydobyła rękawiczki z kieszeni starego żakietu, wiszącego w szafie na wieszaku.

Następnie popędziła na dół. Z połowy schodów do piwnicy zawróciła na górę i ze schowka w kuchni wydobyła potwornych rozmiarów katowski topór. Z toporem w ręku zbiegła do piwnicy, odstawiła go pod ścianę, wyciągnęła ze skrzyni z narzędziami ręczną piłkę i małą siekierkę, i znów popędziła na górę.

Ogrodowa drabinka okazała się trochę za krótka, Tereska zatem wlazła na drzewo i ulokowała się na sąsiedniej gałęzi odrywając przy tej okazji zakład u spódnicy. Zakład był dość duży i oderwany stanowił coś w rodzaju trenu, sięgającego do połowy łydek. Nie zważając na nieistotne drobiazgi z zapałem przystąpiła do pracy.

Odłamany konar dał się odpiłować stosunkowo łatwo. Spadł na ziemię, a za nim zsunęła się po drabinie Tereska, nieco podrapana, ze śladami bliskiego kontaktu z korą na twarzy i rękach. Dowlokła konar do mocno posiekanego, brzozowego pnia, popędziła znów do piwnicy i zaczęła wynosić na zewnątrz krótkie, bukowe klocki, mętnie myśląc, że przy tej pogodzie przyjemniej jej będzie rąbać na dworze. Wyniósłszy wszystkie, wróciła jeszcze raz po topór, ustawiła sobie pieniek wygodnie, ulokowała na nim pierwszy bukowy klocek i z zaciętością ruszyła do ataku.

Bukowe drewno jest twarde, ale kruche i daje się rąbać dość łatwo. Równe, gładkie drewienka pryskały na wszystkie strony. Ostrze katowskiego topora błyskało w słońcu, zimowego zapasu ubywało z minuty na minutę, w niepokojącym tempie.

Nie starczy mi – pomyślała Tereska z troską. – I co ja potem zrobię? Piłować ten pagaj na kawałki czy rąbać, jak jest?

Rąbała w zapamiętaniu, z furią wręcz nadludzką. Popołudnie było gorące, topór potwornie ciężki, niektóre klocki sękate, ale Teresce wszystkiego było mało. Otarła brudną ręką pot z czoła, rozmazując ciemną smugę, i zdecydowała się rąbać konar, jak jest, bez piłowania. Przez głowę przeleciała jej wątpliwość, czy porąbanie na kawałki całego domu stanowiłoby dostateczny wysiłek, i poczuła żal, że nie może porąbać przynajmniej drzwi. Ewentualnie klepek podłogowych.

W poprzek. Wszystkie w poprzek… – myślała półprzytomnie i nie wiadomo dlaczego mściwie. – Wzdłuż nie sztuka. Tylko w poprzek…

Bukowych klocków zabrakło. Zahamowana nagle w rozpędzie Tereska oparła się na rękojeści topora i ponuro popatrzyła na swoją ostatnią nadzieję, wielki, rozgałęziony, odłamany konar. Ponownie otarła pot, odgarnęła opadające na twarz włosy, odstawiła topór i udała się do kuchni. Z kuchennej szafki wyciągnęła wielki wór ze starymi, nylonowymi pończochami, których nie wyrzucano, tylko zbierano dla kuzynki, produkującej z nich dywaniki. Z wora wywlokła jedną pończochę i podwiązała sobie wysoko przeszkadzające włosy. Po czym, z niesłabnącą furią, przystąpiła do walki z konarem.

Pomniejsze gałęzie dały się odrąbać z niewielkim trudem. Pozostała część najgrubsza, długa na półtora metra, zbyt ciężka na to, żeby ją unieść na toporze, zbyt świeża, żeby łatwo przerąbać ją w poprzek. Tereska oparła konar jednym końcem na pieńku, przytrzymała go nogą i z całej siły łupnęła wzdłuż. Topór ugrzązł głęboko.

Czekaj, ty bydlaku – pomyślała, wyszarpując go wręcz z nienawiścią – już ja ci dam radę…

Zajęta głuszeniem dręczących uczuć nie usłyszała dzwonka u furtki, po drugiej stronie domu. Furtka była otwarta. Dzwoniący młody człowiek, jasnowłosy, niebieskooki, opalony, nad wyraz piękny, po krótkim namyśle pchnął ją i wszedł do ogrodu. Kierując się odgłosem uderzeń siekiery obszedł dom dookoła, wszedł na podwórze i zatrzymał się, zdumiony i zaskoczony.

Spocona, czerwona, umazana korą z drzewa i kurzem z piwnicy, Tereska, z włosami podwiązanymi kokardą ze starej pończochy, w spódnicy z oryginalnym, asymetrycznym trenem, w długich, balowych, niegdyś białych rękawiczkach i z katowskim toporem w ręku, postękująca z wysiłku i mamrocząca gniewnie inwektywy pod adresem opornego konara, prezentowała sobą widok rzadko spotykany. Długa drzazga odłupała się wreszcie od najgrubszej części. Uradowana sukcesem i pełna triumfu Tereska zatrzymała się na chwilę, podniosła głowę i oto ujrzała przed sobą przedmiot swoich marzeń, tak długo i z utęsknieniem wyczekiwany.

Czas jakiś żywy obraz trwał nieruchomo w słonecznym blasku. Z jednej strony przybyły młodzieniec, nieskazitelnie wytworny i elegancki, z drugiej Tereska, wyglądająca jak ofiara kataklizmu, pomiędzy nimi zaś brzozowy pień i wielka kupa drewna. Młodzieniec oprzytomniał pierwszy. Z wyrazem lekkiego rozbawienia w oczach przebrnął przez przeszkody i zbliżył się do oniemiałej Tereski.

– Dzień dobry – powiedział odrobinę drwiąco. – Jak się miewasz? Czy dobrowolnie oddajesz się tej gimnastyce?

Do świadomości Tereski z wolna i z pewnymi oporami docierał obraz, na który patrzyła. Usłyszawszy dźwięk głosu pojęła, że nie ma halucynacji. Jeszcze przez chwilę nie wierzyła własnym oczom i własnemu szczęściu, następnie zaś poczuła, że zachodzą w niej dziwne zjawiska fizjologiczne. Krew odpłynęła do nóg, serce podeszło do gardła, po czym wszystko uległo odwróceniu. Krew gwałtownie wróciła do głowy, serce natychmiast zaczęło bić gdzieś w okolicy kolan. Zajęta opanowywaniem tych zmian w działaniu organów wewnętrznych, nie była w stanie odpowiedzieć na nieskomplikowane pytanie gościa. Stała nieruchomo, z szeroko otwartymi oczami i katowskim toporem w ręku, wpatrując się bezmyślnie w swoje szczęście.

Młody człowiek uśmiechnął się pobłażliwie i nieco bardziej drwiąco.

– Odezwijże się – zaproponował. – Nie poznajesz mnie, czy co? Czy może trafiłem z wizytą nie w porę?

Treść jego słów oczywiście nie dotarła do Tereski, ale to nie miało najmniejszego znaczenia. W zupełności wystarczał sam dźwięk. Z największym wysiłkiem zdobyła się na mglistą myśl, że chyba powinna się odezwać. Tak, bezwzględnie musi się odezwać, i to w miarę możności inteligentnie, inaczej bowiem on się domyśli, co się dzieje i co ona przeżywa…

– Skąd się tu wziąłeś? – spytała słabo, niejasno zdając sobie sprawę, że chyba to nie jest to, co należało powiedzieć. – Trafiłeś?

– Ależ skąd – odparł młodzieniec z ironią i bez namysłu. – Widzisz przecież, że błądzę po manowcach.

W tym momencie Teresce wróciło nieco poczucia rzeczywistości. Nagle uświadomiła sobie swój wygląd i słabo jej się zrobiło na myśl, jakie wrażenie musiała wywrzeć na upragnionym gościu. Nie tak wyobrażała sobie chwilę powitania!

Świadomość tego, co powinna teraz zrobić, otumaniła ją do reszty. Musi się natychmiast umyć, ubrać, uczesać, zaprosić go gdzieś, żeby te wszystkie czynności przeczekał, zatrzeć jakoś to pierwsze okropne wrażenie, wykrzesać z siebie jakieś walory umysłowe, przyjąć go w ogóle, opanować tę dziwną kotłowaninę w środku, opanować ogarniające ją nerwowe drżenie i poszczekiwanie zębami… Ogrom powinności sprawił, że Tereska kompletnie straciła głowę.

– Chodź – powiedziała półprzytomnie i pośpiesznie. – Idziemy do domu!

Odwróciła się, przelazła przez drewno i stanowczo podążyła w kierunku kuchennego wyjścia, nie wypuszczając z ręki topora. Jej kłopotliwe szczęście po chwili wahania ruszyło za nią, protestując:

– Po co do domu, na Boga, zostańmy w ogrodzie, jest taka piękna pogoda, co ty wyprawiasz, nie przywitałaś się nawet ze mną.

Do Tereski nadal nic nie docierało. Nie oglądając się weszła do domu, wbiegła na schody i otworzyła drzwi do swojego pokoju. W połowie otwierania uprzytomniła sobie nagle, co zostawiła za sobą, kiedy wybiegała rąbać drzewo.

Święci pańscy – pomyślała ze zgrozą.

Na moment zastygła w półotwartych drzwiach, po czym cofnęła się gwałtownie i z całej siły weszła obcasem na nogę młodzieńcowi, który znalazł się właśnie tuż za nią. Drwiący uśmieszek w mgnieniu oka znikł z jego pięknej twarzy. Z nieartykułowanym charknięciem chwycił się za uszkodzoną kończynę, całym wysiłkiem woli starając się powstrzymać od podskakiwania na drugiej. Tereska przeraziła się nieomal śmiertelnie.

– Boże! – krzyknęła tragicznie. – Okropnie cię przepraszam! Skąd miałam wiedzieć, że tu jesteś!

– Nie szkodzi, nie szkodzi – warknął niewyraźnie. – Jasne, do tej pory jeszcze mnie nie zauważyłaś…

Treść jego słów Tereska znów niejako przeoczyła. Nie miała teraz czasu zwracać na nią uwagi. Usiłowała koniecznie coś zrobić, pomóc mu, gdzieś go posadzić, przy czym w usiłowaniach tych wydatnie przeszkadzał jej piastowany cały czas topór. Młody człowiek wydarł ramię, za które próbowała wlec go po schodach, i usiadł na stopniu.

– Zostaw mnie – powiedział mało uprzejmym tonem. – Poczekam tu, aż odpracujesz te jakieś swoje dziwne obowiązki i znajdziesz wolną chwilę. Może mi się uda uniknąć ucięcia nogi tym katowskim narzędziem. Pośpiesz się, z łaski swojej, bo nie mam zbyt wiele czasu.

Tereska bez słowa skoczyła do swego pokoju. Topór położyła na biurku. Po jakiego diabła ja to tu przyniosłam? – przemknęła jej przez głowę pierwsza trzeźwiejsza myśl. Nie wdając się w szczegółową analizę swoich poczynań zdarła z wieszaka sukienkę, chwyciła pantofle i wybiegła do łazienki.

– Zaraz wracam! – zawołała w przelocie. – Zaczekaj chwileczkę!

W łazience spojrzała w lustro i poczuła gdzieś wewnątrz nieprzyjemne gorąco. Oprócz plam, smug i różnych kresek na całej twarzy, pod nosem najwyraźniej w świecie miała wymalowane wspaniałe czarne wąsy. Nos lśnił oślepiającym, czerwonym blaskiem. Związane pończochą włosy utworzyły na środku dziwaczny przedziałek, z którym było jej wyjątkowo nie do twarzy. Opanowując rozpaczliwie osłabienie w kończynach odkręciła kran nad wanną, chwyciła mydło znad umywalki i gwałtownie odwróciła się ku wannie, gdzie miała większą swobodę ruchów. Umywalka była mała i dość niewygodna. Mydło wyśliznęło jej się z ręki i wpadło do miski klozetowej.

No, to koniec… – pomyślała półprzytomnie. W ułamku sekundy przypomniała sobie, że w całym domu nie ma innego mydła, że przy wczorajszej przepierce został zużyty cały proszek i reszta płatków mydlanych i że jedyne, co zostało, to proszek do szorowania garnków i ług do mycia podłogi w piwnicy. Ponadto po proszek do garnków i ług musiałaby zejść na dół i znów w tym stanie przechodzić obok niego…

Przez długą chwilę Tereska, jak uosobienie skamieniałej rozpaczy, klęczała przed sedesem, wpatrując się tragicznym wzrokiem w leżące głęboko na dnie syfonu mydło. Potem przeleciało jej przez głowę, że nie ma ratunku, że nie umyje się aż do jutra, że jutro będzie musiała w takim stanie, jak jest, wyjść na ulicę, udać się do sklepu albo do kiosku… A potem ze straszliwą desperacją zamknęła oczy, sięgnęła ręką i wyłowiła mydło.

Pech – myślała rozpaczliwie, czesząc się i pudrując lśniący nos. – Cholerny pech! Dlaczego kiedy indziej wszystko gra, a teraz nagle zidiociało? Boże, to przeznaczenie, beznadziejne, czy ja muszę być taką kretynką?

Półprzytomna ze zdenerwowania i z przejęcia, równocześnie zgnębiona, zrozpaczona i niebotycznie szczęśliwa, z bijącym sercem, śpiesząc się szaleńczo i usiłując opanować przypływy owego osłabienia w rękach i nogach, upuściła krem do opalania, zrzuciła z półeczki buteleczkę z czystą benzyną, która stłukła się u jej stóp, i strąciła do wanny kubki, szczotki i pastę do zębów. Zmieniając pantofle zauważyła, że ma kompromitujące brudne nogi. Musiała je umyć. Czas leciał nieubłaganie, a woń rozlanej benzyny przenikała wszystko.

– Bogusiu, okropnie cię przepraszam – powiedziała ze skruchą, wychodząc wreszcie z łazienki. – To chyba strasznie długo trwało, ale musiałam się umyć. Jak się czujesz?

Boguś siedział na stopniu, trzymając się za nogę, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Spojrzał na Tereskę i pociągnął nosem.

– Perfumy masz dość oryginalne – zauważył krytycznie, krzywiąc się nieco. – Trzeba przyznać, że czas wizyty u ciebie spędza się raczej nietypowo. Szkoda, że muszę już iść.

Noga przestała go już prawie boleć, ale był zły na Tereskę. Wstąpił do niej tylko na chwilę, tak sobie, korzystając z okazji, że znalazł się w tej okolicy. Ciekaw był trochę, w jakim stopniu ona go pamięta. To całe zamieszanie zirytowało go nad wyraz, na domiar złego ta noga, w planach wieczoru miał tańce…

Wstał ze stopnia i spróbował stanąć. Wydawało się, że jest w porządku.

– Szkoda, że muszę już iść – powtórzył z uprzejmym żalem.

Tereska dopiero teraz zrozumiała, co on mówi, i zabrakło jej tchu.

– Jak to? Dlaczego musisz? – spytała zdławionym głosem. – Przecież ledwo przyszedłeś! Zejdziemy na dół, pokażę ci ogródek, nie powiedziałeś mi jeszcze, co z twoimi studiami? Jesteś przyjęty?

Boguś zaczął schodzić ze schodów.

– Nie wiem jeszcze, możliwe, że będę musiał jechać do Wrocławia, bo w Warszawie są trudności. Brak miejsc. Staram się załatwić, ale nie wiem, czy mi się uda.

Tereska schodziła za nim na uginających się nogach.

– Benzyna mi się wylała – powiedziała półprzytomnie. – Wszystko spadło. Chodź do ogrodu. A kiedy będziesz wiedział? – W środku robiło się jej zimno i coś ją zaczynało dławić w gardle. Ledwo przyszedł, a już chce iść… Nie, to nie o to chodzi. Do Wrocławia… Miałby wyjechać do Wrocławia?! To potworne!

– Nie wiem, w tych dniach się chyba rozstrzygnie – powiedział Boguś i spojrzał na zegarek.

– Mam zdjęcia – powiedziała Tereska pośpiesznie. – Te z obozu, już gotowe. Chcesz obejrzeć? Zaraz ci przyniosę!

– Nie teraz – odparł Boguś stanowczo. – Następnym razem. Spieszę się, wpadłem tylko na chwilę, żeby cię odnaleźć. Tak sobie myślałem, że chyba już jesteś, bo niedługo szkoła się zacznie.

– O tym Wrocławiu… Powiesz mi? Jak się dowiesz?

– Jasne, że powiem. No, pożegnaj się ze mną chociaż, skoro przywitanie już przepadło.

Objął Tereskę lekko i musnął ustami jej policzek, po czym natychmiast odsunął ją od siebie, woń benzyny bowiem buchnęła na niego ze zdwojoną siłą. Tereska zbladła ze szczęścia, wszelkie myśli wywietrzały jej z głowy, usiłowała coś powiedzieć, ale przez długą chwilę było to niewykonalne. Boguś obejrzał ją z uwagą.

– Nieźle wyglądasz – zauważył łaskawie. – Chociaż muszę przyznać, że nie lubię kobiet au naturel. Lubię kobiety dobrze zrobione, z dopracowaną twarzą. Ciao, ragazza, opuszczam cię chwilowo. Czy jest tutaj jakieś inne wyjście, czy też trzeba się przedzierać przez tę drewutnię?

Niewiele brakowało, a Tereska jako jedyne wyjście wskazałaby mu okno. Zdobyła się na herkulesowy wysiłek i otworzyła drzwi frontowe.

– Kiedy przyjdziesz? – spytała tonem, w którym, wbrew jej staraniom, dźwięczało namiętne błaganie. – Żebym znów nie musiała…

Omal nie dodała „tak beznadziejnie czekać”, ale udało jej się jakoś od tego powstrzymać.

– … przebierać się w ostatniej chwili – dokończyła, wyraźnie czując, że to również brzmi nie najwłaściwiej. Zrobiło jej się jakby trochę niedobrze.

– Nie wiem, możliwe, że w przyszłym tygodniu – odparł Boguś z roztargnieniem, idąc w kierunku furtki. – Po pierwszym. Ewentualnie zorientuję się, jak moje sprawy, zadzwonię i zaproszę cię na lody. Numer znajdę sobie w książce telefonicznej.

– Przecież ci dałam mój numer!

– Zgubiłem gdzieś kalendarz. Nie szkodzi. No, do zobaczenia, moja miła!

Oddalił się, a Tereska została w furtce. Na rogu ulicy obejrzał się i pomachał jej ręką.

Zupełnie zielona – myślał pobłażliwie, idąc do przystanku autobusowego. – Niewyrobiona szczeniara i trochę histeryczka. Żeby nie te oczy i ta figura, noga moja by tam więcej nie postała…

Moja miła… – myślała w upojeniu Tereska, wracając powoli ścieżką od furtki. – Powiedział: moja miła… Do zobaczenia… Moja miła…

Weszła do domu, zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie.

Nie chciał oglądać zdjęć. Powiedział, że następnym razem. To znaczy, że przyjdzie następnym razem. Nie przychodził, bo myślał, że jeszcze jej nie ma. A teraz już przyjdzie, przyjdzie, przyjdzie. Nie obejmuje się byle kogo na ulicy. Powiedział: moja miła.

Stała oparta o drzwi i napawała się swoim szczęściem. Po bardzo długiej chwili upojenia w jej sercu zaczęło przygasać. Najpierw zmąciło się lekko, potem jakby pękło, a potem zamieniło się w wulkan niepokoju. Mrok padł na jej duszę i na oświetlony zachodzącym słońcem przedpokój, na który patrzyła niewidzącym wzrokiem. Dlaczego właściwie tak się śpieszył? Skoro już przyszedł, skoro ją zastał, skoro ciągle trwa ciche, niedzielne popołudnie… Dlaczego nie chciał zostać dłużej? Nie wykazywał entuzjazmu, był wręcz niezadowolony, patrzył na nią jakoś krytycznie… Pewnie zraził się! No pewnie, zachowała się jak skończona kretynka!

Poczuła, że jest jej zwyczajnie niedobrze, wielka dynia zaczęła dławić ją w gardle i ogarnął ją wstręt do samej siebie. Poczuła, że się niechybnie udusi, jeśli natychmiast nie podzieli się z kimś tym okropnym, cudownym, tak przerażająco skomplikowanym przeżyciem. Zemdleje, pęknie albo zacznie tłuc głową o ścianę.

Jedyną osobą na świecie, z którą można się było podzielić zarówno tym, jak i innymi przeżyciami, była Okrętka, ukochana przyjaciółka Tereski. Okrętka chyba jeszcze nie wróciła ze wsi…

Okrętka – nie było to oczywiście imię nadane z okazji chrztu, lecz zdrobnienie imienia Alina. Rzecz została załatwiona w szkole, gdzie drogą naturalnych skojarzeń do pospolitego zdrobnienia Linka, Lina dodano „okrętowa”. Imię „Lina okrętowa” było zbyt długie i niewygodne, i w skrócie wyszła z tego Okrętka. Nastąpiło to tak dawno temu, że sama Okrętka zapominała niekiedy, jak ma naprawdę na imię.

Okrętka miała wrócić z wakacji w ostatnich dniach miesiąca i na dobrą sprawę powinna była jeszcze siedzieć na wsi. Można było spodziewać się jej pojutrze. Tereska wiedziała o tym, wiedziała, że Okrętki nie ma, że nikogo nie zastanie, ale pchająca ją do zwierzeń siła była tak przemożna, że wbrew oczywistości postanowiła sprawdzić. Określenie „postanowiła” jest niewłaściwe. Nic nie postanawiała, tylko zwyczajnie nie myśląc i nie zastanawiając się odwróciła się i wybiegła z domu, zatrzaskując za sobą frontowe drzwi.

Okrętka mieszkała na peryferiach miasta w prowizorycznym, murowanym baraku, stanowiącym coś w rodzaju dwupokojowych domków jednorodzinnych, przeznaczonych do rozbiórki. Mieszkańcy baraku już od trzech lat lada tydzień mieli dostać prawdziwe mieszkania i już od trzech lat żyli w atmosferze tymczasowości.

Oczekiwanie na tramwaj czy autobus było w tej chwili absolutnie ponad siły Tereski. Popędziła do przyjaciółki drogą na przełaj, przez pola, bezdroża i ogródki działkowe, w okolice dworca kolejowego na Służewie. Była tak pewna, że Okrętka jeszcze nie wróciła i że wizyta u niej jest całkowicie pozbawiona sensu, że na widok otwartych drzwi i nie rozpakowanych bagaży Tereska osłupiała ze zdumienia i niemal zapomniała, po co przyszła.

– Co za szczęście, że jesteś! – wykrzyknęła z bezgraniczną ulgą. – Myślałam, że cię nie ma! Kiedy przyjechałaś? Okrętka, widząc Tereskę, ucieszyła się nadzwyczajnie i pomyślała, że przywiodła ją chyba telepatia.

– Przed chwilą – odparła. – Widzisz, co się tu dzieje. Dobrze, że jesteś, bo inaczej musiałabym jeszcze do ciebie lecieć z kiszką. Pomóż mi!

Spośród paczek, tobołów i walizek wywlokła z wysiłkiem jakiś wielki wór. Uszczęśliwiona i zachwycona radosną niespodzianką Tereska nie zrozumiała wprawdzie jej wypowiedzi, ale natychmiast przyszła z pomocą.

– Co to jest? Słuchaj, muszę z tobą zaraz porozmawiać! To miękkie? Co ty masz zamiar z tym zrobić? Zostaw to, musisz się z tym szarpać? Chodźmy stąd!

Nie mogę, muszę pomóc mamusi. Zabierz ten koszyk… Ostrożnie, to jajka! Czekaj, pomożesz mi to zanieść.

– A co to w ogóle jest?

– Pierze. Dla jednej pani. Ona tu mieszka niedaleko. Pomogę mamusi rozpakować i potem pójdziemy z tym pierzem. I z jajkami. I ze śmietaną. I z masłem.

Tereska z powątpiewaniem przyjrzała się tobołom, a potem Okrętce. Proza życia wdzierała się brutalnie i obrzydliwie w poezję uczuć.

– I z czym jeszcze? – spytała zgryźliwie. – Z mlekiem, z serwatką, ze słoniną, z kiełbasą? Całego wołu dla tej pani nie przywiozłaś?

– Z kiełbasą, tak – przyświadczyła Okrętka półprzytomnie, usiłując rozplątać gruby sznur. – Cholera, jak ten głupi Zygmunt to zaplątał… Daj mi coś! Złamałam sobie paznokieć!

– Przetnij – poradziła niecierpliwie Tereska.

– Wykluczone, to sznur od bielizny.

– No to co? Zawiążesz potem supeł.

– Nie można, przecież ci mówię, że to sznur od bielizny!

– To co z tego, na litość boską?! Sznur od bielizny nie może mieć supła?!

– Nie może.

– Dlaczego?

– Nie wiem. Ale nie może. Daj coś sztywnego. Gwóźdź, drut, cokolwiek.

– Linka, przełóż tu nasze jajka – powiedziała pani Bukatowa, zaglądając do sieni z kobiałką w raku.- O, Tereska! Skąd się tu wzięłaś? Dobry wieczór. Znalazłaś się jak na zawołanie, przywiozłam kaszankę ze wsi, weźmiesz dla twojej mamy.

Okrętka wydarła swojej matce kobiałkę z ręki i wepchnęła ją Teresce, której udało się wreszcie rozplatać sznur od bielizny.

– Przełóż tu jajka. Czterdzieści… nie, pięćdziesiąt, nie, mamusiu, ile dla nas?

– Pięćdziesiąt. Walizkę zostaw, ja rozpakuję.

Tereska poczuła się zniecierpliwiona.

– Święta Madonno, czyście ograbiły bogatego chłopa?! Po jakiego diabła tyle tego?! Całe gospodarstwo rolne! Cóżeś taka schetana, piechotą szłaś całą drogą z tym wszystkim, czy co?!

– A co ty myślisz? Wyobrażasz sobie tę podróż? Z tymi tobołami! I z przesiadką! Wszyscy ludzie jadą do Warszawy, w pociągu piekło nie z tej ziemi! Nie było innego, tylko osobowy!

– To po co to było wozić?

– Bo wszystko świeże – powiedziała Okrętka stanowczo. – W mieście tego nie dostaniesz. Taka kaszanka to bywała przed wojną, a jajka prosto od krowy. A pierze z prawdziwych gęsi. Czekaj, trzeba wyjąć śmietanę dla tej pani…

Tereska z rezygnacją uznała, że musi się poddać. Okrętka nie oprzytomnieje, dopóki nie skończy się to pandemonium z bagażami. Nie pozostało jej nic innego, jak tylko wziąć w tym udział, żeby krócej trwało. Rozpierające ją uczucia nie chciały jednakże czekać i musiały się zacząć uzewnętrzniać.

– Był Boguś – powiedziała z pozorną obojętnością, przytrzymując dużą torbę.

Okrętka, która na obozie była świadkiem początków romansu, upuściła paczkę z kiełbasą.

– Co? O Boże, zdenerwowałam się! – powiedziała niespokojnie. – I co?

– Właśnie nie wiem – odparła Tereska, równocześnie promienna i zgnębiona.

– Muszę z tobą o tym porozmawiać. Dzisiaj był. Dopiero co poszedł.

– Jak to, dopiero dzisiaj? Myślałam, że już dawno! Czekaj, to pierze do góry nogami, bo inaczej się rozleci…

Nawet najgorsze udręki miewają jakiś kres. Obarczone tobołami Okrętka i Tereska udały się do mieszkającej w pobliżu sąsiadki. Przekazały produkty. Wróciły. Tereska dostała wielki kawał kaszanki, który przyjęła z najdoskonalszą obojętnością, wyłącznie dla świętego spokoju. Okrętka postanowiła odprowadzić przyjaciółkę. Następnie Tereska odprowadziła Okrętkę. Następnie znów Okrętka Tereskę…

– Bo ty jesteś dziwnie głupia – powiedziała z niezadowoleniem, usłyszawszy relację z wydarzeń. – Nie wiem, co to jest, ale jak ci się ktoś kompletnie nie podoba i w ogóle masz go w nosie, to jesteś taka zachwycająca, że aż się niedobrze robi. Inteligentna i uwodzicielska, i Bóg wie co. A przy Bogusiu wyraźnie idiociejesz. Już na obozie to zauważyłam, tylko nie zdążyłam ci powiedzieć. Na początku byłaś do rzeczy, a potem wyraźnie zgłupiałaś.

– I myślisz, że on to też zauważył? – spytała Tereska z troską.

– Ślepa krowa by zauważyła. Chyba że sam zidiociał tak samo; nie chcę cię martwić, ale nie wydaje mi się… Ale znów z drugiej strony może to i lepiej, że nie zastał cię siedzącą w kącie ze zmartwionym wyrazem twarzy, tylko przy tym rąbaniu.

– Może i lepiej – zgodziła się Tereska, która dopiero teraz zaczęła jasno dostrzegać, jak powinna była się zachować, co zrobić i co powiedzieć.

– No tak, nie wyszło ci najlepiej. Ale uważam, że przesadnie się przejmujesz. Uważam, że to on się powinien przejmować.

– Możliwe, ale po nim nie widać, żeby się przejmował – mruknęła Tereska i nagle zatrzymała się, posępnie patrząc na Okrętkę. Po krótkiej chwili dodała z determinacją: – Powiem ci prawdę. Moim zdaniem, on to sobie kompletnie lekceważy!

– Przesadzasz – powiedziała Okrętka niepewnie.

Zatrzymała się również, przyglądając się Teresce, i pomyślała, że ona za to przejmuje się stanowczo nadmiernie. Jej zdaniem Tereska była śliczna i szalenie atrakcyjna i to on przez nią powinien się denerwować, szarpać i popadać w niepokój i rozterkę, a nie ona przez niego. Tereska jednak miała emocjonalny stosunek do wszelkich zjawisk i skutki tego były opłakane.

– Nie przesadzam! – oświadczyła gniewnie. – Spójrzmy prawdzie w oczy. Mnie na nim zależy, a jemu na mnie nie!

– To wybij go sobie z głowy.

– Oszalałaś chyba! Teraz, jak się pokazał?

Nie zdając sobie sprawy z tego, co czynią, zawróciły i skierowały się ku domowi Okrętki. Potem znów zawróciły i skierowały się ku domowi Tereski. Słońce już zaszło i mrok pogłębiał się coraz bardziej.

Państwo Kępińscy wrócili z wizyty u ciotki Magdy dość wcześnie, około ósmej. Nie spodziewając się niczego złego otworzyli zamkniętą furtkę, otworzyli zatrzaśnięte drzwi i weszli do domu. Pan Kępiński udał się na górę, do łazienki, a pani Marta do kuchni. Już na progu potknęła się o wielki wór ze starymi pończochami, którego część zawartości była wywleczona. Jeszcze jej to nie zaniepokoiło, ale w chwilę potem zauważyła, że drzwi do ogrodu są na oścież otwarte. Wyjrzała i zobaczyła stos rozwalonego drzewa i gałęzi, nie zobaczyła natomiast córki, którą spodziewała się tam zastać. Z góry przechylił się przez poręcz pan Kępiński.

– Czy jest tam Tereska? – zawołali obydwoje do siebie równocześnie.

W tej sytuacji odpowiedź była zbędna. Pani Marta rzuciła wezwanie w głąb ogrodu. Pan Kępiński wydawał się nieco zaskoczony.

– Co tam się stało w tej łazience? – spytał z lekkim niesmakiem. – Wszystko porozrzucane i okropnie śmierdzi benzyną. Wiesz coś o tym?

Pani Marta poczuła niepokój.

– Gdzie Tereska? Powinna przecież tu być! Drzwi do ogrodu były otwarte. Jaka benzyna?

Pośpieszyła na górę i zajrzała do łazienki. Pasta do zębów, kubki i szczoteczki poniewierały się w wannie. Podłoga usłana była odłamkami szkła. W kącie leżał ręcznik i jakieś szmaty, w których rozpoznała roboczą odzież swej córki. Wszystko intensywnie śmierdziało benzyną.

– Na litość boską, co to znaczy?! Drzwi otwarte, na podwórzu pełno drewna, worek ze szmatami rozwalony na środku mieszkania… jakaś katastrofa… Gdzie Tereska?!

Pchnięci gwałtownie rosnącym niepokojem państwo Kępińscy zgodnie rzucili się do pokoju córki. Oczom ich przedstawił się widok straszliwy. Wnętrze pokoju wyglądało jak po przejściu wroga lub też trąby powietrznej, biurko i szafa były całkowicie wybebeszone, a co najgorsze, na samym wierzchu spoczywał potworny, katowski topór.

Pani Marta poczuła, że robi jej się słabo. Z natury była dość nerwowa, miała żywą wyobraźnię i w przewidywaniach zawsze brała pod uwagę wszystko najgorsze.

– Porwali ją – wyszeptała ochryple – dzwoń po milicję!

Pan Kępiński nie widział żadnego powodu, dla którego ktokolwiek miałby porywać któreś z jego dzieci, ale poczuł się z lekka oszołomiony. Niektóre części domu istotnie wyglądały tak, jakby toczyła się tam jakaś walka, a Tereski najwyraźniej w świecie nie było.

– Trzeba sprawdzić – powiedział, zbiegając pośpiesznie ze schodów. – Nie denerwuj się, zajrzę do piwnicy…

– Dzwoń po milicję! – krzyknęła jego żona rozpaczliwie.

Szczęśliwym trafem przed trzema miesiącami pan Kępiński występował jako świadek w pewnej drobnej sprawie i znał osobiście dzielnicowego, z którym utrzymywał w owym okresie ożywione i przyjacielskie kontakty. Szczęśliwym też trafem dzielnicowy był właśnie w swoim miejscu pracy, gdzie nie działo się nic szczególnego, nie było nic pilnego do roboty, więc mógł natychmiast sam przyjechać.

– Niech pan popatrzy – powiedział dramatycznie, zarażony zdenerwowaniem żony, pan Kępiński, otwierając drzwi do pokoju Tereski. – Niech pan popatrzy – dodał, otwierając drzwi do łazienki – i niech pan powącha!

– A drzwi do ogrodu zastaliśmy na oścież otwarte – wyszeptała pani Marta zdławionym głosem.

Dzielnicowy przyjechał radiowozem w asyście kierowcy i jednego pracownika. Okiem fachowca obrzucił wszystkie niepokojące szczegóły, ostrożnie, acz dokładnie, obejrzał topór, nie znalazł na nim śladów zbrodni i coś mu zaczęło nie pasować.

– Amatorzy – stwierdził z powątpiewaniem. – Działali chyba trochę nietypowo…

Na podstawie dostrzegalnych danych w kilka minut odtworzono wydarzenia, jakie niewątpliwie musiały tu mieć miejsce. Złoczyńcy najwidoczniej czegoś szukali, zapewne pieniędzy. Topór przynieśli z zamiarem ucięcia głowy Teresce, możliwe jednak, że chcieli ją tylko przestraszyć. Prawdopodobnie zamierzali też podpalić dom, na co wskazuje przygotowane na podwórku drewno opałowe i benzyna w łazience, i z nieznanych przyczyn zrezygnowali z tego zamiaru. Pieniędzy szukali w pokoju Tereski i w worze ze starymi szmatami…

– Ależ ja nie mam żadnych pieniędzy! – zaprotestował pan Kępiński z rozpaczliwym jękiem.

– Możliwe – zgodził się dzielnicowy. – Ale oni myśleli, że pan ma.

Nie znalazłszy pieniędzy, porwali Tereskę z zamiarem wymuszenia okupu. Było to jedyne logiczne wyjaśnienie sytuacji.

Pan Kępiński chwycił się za głowę. Pani Marta bezsilnie opadła na najbliższe krzesło, kryjąc w dłoniach pobladłą twarz. Dzielnicowy w zadumie rozglądał się wokół i rozmyślał nad tym, czy wezwać ekipą śledczą i przystąpić do drobiazgowego badania śladów, czy też raczej pójść drogą wywiadów i przesłuchań.

Na tę właśnie chwilę trafiła Tereska, którą Okrętka odprowadzała stanowczo po raz ostatni. Okrętka niosła paczkę z przedwojenną kaszanką, którą w ferworze konwersacji przekazywały sobie wzajemnie, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Razem z kaszanką Okrętka wróciłaby zapewne do domu, gdyby nie to, że obie nagle ujrzały przed domem Tereski radiowóz milicyjny. Zdziwiły się nieco.

– Przecież Januszka nie ma? – powiedziała Tereska, dla której obecność brata byłaby całkowitym wytłumaczeniem obecności milicji. – Wraca dopiero jutro.

– Może się coś stało? – zaniepokoiła się Okrętka i zrezygnowała z natychmiastowego powrotu do siebie.

Weszły do willi, ujrzały milicję i poczuły się zaintrygowane. W tym samym momencie pan Kępiński dostrzegł córkę.

– Tereska!!! – krzyknął radośnie, z niewymowną ulgą.

Przez długą chwilę Tereska zupełnie nie mogła zrozumieć, dlaczego wszystkie obecne osoby rzuciły się na nią, dlaczego jej matka szlocha, chwiejąc się w progu pokoju, dlaczego dzielnicowy zadaje dziwaczne pytania i w ogóle skąd to niezwykłe zamieszanie. Nic nadzwyczajnego przecież nie zrobiła…

– Tereska… Co to było…? Dlaczego…? – szeptała pani Marta przerywanym głosem.

– Dziecko, co tu się stało, co to znaczy?! – wykrzykiwał pan Kępiński.

– Czy pani uciekła? – pytał z zainteresowaniem dzielnicowy.

– Nie – powiedziała Tereska, całkowicie ignorując pytania rodziców. – Na razie jeszcze nie. Czy już powinnam uciec?

Dzielnicowy miał dużo do czynienia z młodzieżą, nie zdziwił się zatem i od razu odzyskał trzeźwość umysłu.

– Nie wiem – powiedział. – To zależy od różnych czynników. Szkoła, zdaje się, jeszcze się nie zaczęła. Gdzie pani była?

– Co się tu działo w tym domu?! – dopytywał się z uporem i w zdenerwowaniu pan Kępiński. – Dlaczego to wszystko tak zostało? Gdzie byłaś?!

– U Okrętki – odparła Tereska zgodnie z prawdą, a Okrętka odruchowo kiwnęła głową.

– Ale dlaczego? Dlaczego?

Tereska uświadomiła sobie mgliście, że wychodziła z domu tak jakoś jakby nagle. Możliwe, że zapomniała zamknąć drzwi albo coś w tym rodzaju. Stan, w jakim się znajdowała, najzupełniej ją usprawiedliwiał, ale nie będzie przecież obcym ludziom, ani tym bardziej rodzinie, zdradzała swoich intymnych przeżyć! Trzeba to chyba jakoś uzasadnić…

Poczuła, że Okrętka wpycha jej do ręki paczkę z kaszanką.

– A! – powiedziała z ożywieniem. – Po kaszankę. Przyniosłam świeżą kaszankę, jak przed wojną. Okrętka właśnie wróciła ze wsi.

Przeistoczenie bandyckiego napadu w dostawę świeżej kaszanki na długą chwilę odebrało wszystkim głos. Okrętka uznała za stosowne się wtrącić.

– Moja mamusia przywiozła ze wsi – powiedziała niepewnie. – Jajka i kiełbasę, i pierze. Wszystko świeże, prosto z… prosto z…

– Z krzaka – podpowiedziała Tereska mimo woli.

– Z krzaka – zgodziła się Okrętka. Na krótki moment zrozumienie tego czegoś, co w ogóle zaszło, wszystkim wydało się całkowicie nieosiągalne. Panu Kępińskiemu topór skojarzył się z pierzem i przed oczyma duszy błysnął mu obraz stada gęsi z uciętymi łbami. Pomyślał sobie, że podobno dziewczynki w tym wieku zawsze były dziwne, ale obecnie ta ich dziwność przekracza wszystko. Pani Marta nagle odzyskała siły.

– Co tam się dzieje w twoim pokoju! – spytała mniej surowo, a bardziej rozpaczliwie. – Wiał tajfun czy szukałaś czegoś?

– Robiłam porządki w biurku – odparła Tereska niechętnie i nagle przypomniała sobie, że szukała rękawiczek. – I w ogóle w całym pokoju. Jeszcze nie skończyłam.

– Siekierą? – spytał niedowierzająco dzielnicowy.

– Co? – zdziwiła się Tereska. – Dlaczego siekierą?

Okrętka się również zdziwiła i spojrzała na Tereskę z żywym zainteresowaniem, bo przez cały czas o siekierze w ogóle nie było mowy.

– To co ten topór robi u ciebie? – zdenerwowała się pani Marta.

– Jaki topór? A, rąbałam drzewo.

– Dziecko, wyjaśnij nam to jakoś dokładniej – poprosił żałośnie pan Kępiński, który wprawdzie postanowił się nie wtrącać, będąc zdania, że do niego należy syn, z córką zaś wspólny język powinna znaleźć matka, ale nie wytrzymał. – Rąbałaś drzewo w swoim pokoju? I co robi w łazience ta benzyna? I dlaczego zostawiłaś otwarte drzwi do ogrodu? Czy Okrętka uciekła ci z tą kaszanką, a ty ją musiałaś gonić, czy co?

Indagacja Tereskę nieco zdenerwowała. Gdyby nie obecność osób obcych, będących w dodatku przedstawicielami władz państwowych, odmówiłaby całkowicie odpowiedzi na nietaktowne, natrętne pytania i we wzgardliwym milczeniu udała się do siebie. Nachalne pchanie się z butami w intymne tajniki jej duszy było w najwyższym stopniu obrzydliwe.

– Gałąź z drzewa jest świeżo odłamana – powiedział dzielnicowy. – Czy to też pani?

– Też ja – odparła Tereska równocześnie ze wstrętem i z godnością. – Rąbałam drzewo na podwórzu. Siekierę widocznie przyniosłam na górę przez pomyłkę. Benzyna mi się wylała, jak się myłam w łazience. Zapomniałam zamknąć drzwi, wielkie rzeczy, każdemu się zdarza. W końcu nic się nie stało.

– Nie – powiedziała pani Marta z irytacją. – Rzeczywiście, nic. Mogli nas tylko gruntownie okraść. Mogliśmy dostać na widok tego domu ataku serca. Tego, oczywiście, nie bierzesz pod uwagę. Czy ja naprawdę nie mogę spokojnie wyjść na kilka godzin?

– Dziecko, zrozum – powiedział pośpiesznie pan Kępiński, widząc, że zanosi się na wybuch konfliktów. – Myśleliśmy, że cię ktoś napadł, że do domu wdarli się bandyci i co najmniej cię porwali, drzwi otwarte, wszystko poprzewracano, a na domiar złego ta siekiera! Czy ty możesz sobie wyobrazić, jak się twoja matka zdenerwowała? Na drugi raz nie zostawiaj na wierzchu takich morderczych narzędzi…

Tereska poczuła się głęboko zdegustowana. Co za idiotyzm, żeby ciągle zwracać uwagę na jakieś kretyńskie drobiazgi! Przeżyte dzisiaj, nieco zmącone, ale jednak pełne słodyczy szczęście nastrajało ją jednakże łagodniej niż zwykle.

– No dobrze, już dobrze – powiedziała niechętnie, ale ugodowo. – Raz mi się zdarzyło i więcej nie będę. Myślałam, że zaraz wrócę. Skąd miałam wiedzieć, że macie taką zwyrodniałą wyobraźnię! Przyniosłam kaszankę, zaraz posprzątam i będzie spokój.

Okrętka patrzyła na Tereskę w podziwie, a i z niejakim żalem, myśląc, że ona sama w żaden sposób nie zdołałaby zrobić tyle zamieszania w tak krótkim czasie i tak skromnymi środkami. Pani Marta z wolna odzyskiwała równowagę. Pan Kępiński przepraszał dzielnicowego.

– Drobnostka – powiedział dzielnicowy. – Dobrze, że się nic nie stało. Nie ma pan się czym przejmować, są gorsze dzieci. Ja sam ze strachem patrzę, co z moich wyrośnie. Byle się nie wdała w złe towarzystwo, to już widzę, że wszystko będzie w porządku.

Okrętka zaczęła się żegnać, dzielnicowy również, przy czym z uwagi na dość późną porę zadecydował, że podwiezie dziewczynkę do domu.

Na widok córki wysiadającej z milicyjnego radiowozu pani Bukatowa chwyciła się za serce. Okrętka nie uważała za właściwe wtajemniczyć matkę w prywatne sprawy przyjaciółki, gwałtowne pytania zbyła zatem informacją, że milicję spotkała przypadkowo, co było prawdą, i że została odwieziona wyłącznie przez uprzejmość i troskę, co również było prawdą.

– Nie wiem, co to jest – powiedziała w końcu pani Bukatowa z rezygnacją. – Ale ile razy jesteście razem z Tereską, zawsze potem zdarza się coś dziwnego…


* * *

Nienawidzę ich – myślała Tereska. – Nie mogę na nich patrzeć. Boże, jak ja ich potwornie nienawidzę…

Była to jedyna myśl, na jaką potrafiła się zdobyć, jedyna, jaka opętała chwilowo jej umysł, serce i duszę. Usiłowała opancerzyć się czymś w rodzaju muru, stanowiącego izolację akustyczną, ale przez ten mur wciąż przedzierały się słowa i zdania, podsycające płomień nienawiści.

Rodzina jadła kolację. Przy stole siedzieli rodzice, babcia, Januszek i ciotka Magda, która przyszła z wizytą i dowiadywała się, co słychać. Ciotka Magda była najmłodsza z rodziny, miała 32 lata, twarz i figurę gwiazdy filmowej i jej głównym zajęciem w życiu było wychodzenie za mąż i rozwodzenie się. Obecnie miała czwartego męża, przy którym istniała szansa, że zostanie na dłużej, w grę wchodził bowiem Piotruś, liczący sobie cztery lata. Ciotka Magda, zdaniem Tereski przyglądała się jej interesowała się nią z zachłannością wręcz chorobliwą.

Opowieść o strasznym wieczorze z toporem w roli głównej sprawiła, że Tereska stała się nagle najbardziej atrakcyjnym tematem na świecie. Mowa była o wadach młodości, o lekkomyślności, nieodpowiedzialności i roztargnieniu, o karygodnej beztrosce i zagadkowych przyczynach bezmyślnego postępowania. Cóż bowiem mogło powodować Tereską, że opuściła dom, pozostawiając go na pastwę losu i w zgrozę budzącym nieładzie? Co, u Boga Ojca jedynego, mogła myśleć? I czy to młodzież w ogóle myśli…

Z punktu widzenia Tereski był to sabat czarownic. Przypuszczenie, że zapewne działalność jej jest wynikiem zakochania, właściwego wiekowi, wywołało z jednej strony głupowate, pobłażliwe, zaprawione odrobiną niesmaku chichoty, z drugiej zaś pełne zgorszenia potępienie. W tym wieku powinno się uczyć, a nie myśleć o głupstwach…

Pewnie – myślała z wściekłością Tereska. – Kochać się należy na starość, najlepiej po pięćdziesiątce, najlepiej w ogóle w trumnie… Stado półgłówków!

…Ta lekkomyślność i beztroska jest przerażająca. Co z nich wyrośnie? Wszystkiego żądają, uważają, że mają same prawa i żadnych obowiązków! Pijawki, pasożyty żerujące na starszym pokoleniu, egoiści…

– Hieny cmentarne… – wyrwało się Januszkowi.

Młodszy brat Tereski siedział cały czas cicho jak mysz pod miotłą, nadzwyczajnie zadowolony, że tym razem to nie on zostawił dom otwarty i porozsiewane wszędzie siekiery i nie jego obrabia święta inkwizycja, świadom przy tym, iż lada dzień wyjdzie na jaw dług, który był zmuszony zaciągnąć na obozie i który ojciec będzie musiał zapłacić. Wówczas wsiądą na niego i trzeba będzie odcierpieć torturę nieżyciowego umoralniania za cenę osiemdziesięciu siedmiu złotych i pięćdziesięciu groszy. Osiemdziesiąt siedem złotych i pięćdziesiąt groszy to nie jest godziwa suma za tyle bezsensownych udręk, ale cóż począć, skoro tak mu wyszło. Z żalem pomyślał, że trzeba było pożyczyć więcej, ale przypomniał sobie, że więcej już nikt nie miał.

– Wam się wydaje, że to są żarty – powiedziała z goryczą zdenerwowana nieco pani Marta. – A niedługo już dojdzie do tego, że wyrośniecie na ludzi!

– Nie byłoby w tym nic szczególnie złego – zauważyła Tereska w chwilowym przypływie przytomności umysłu.

– Tak, tylko że to nie jest pewne…

Tereska nie widziała powodów, dla których nie miałoby to być pewne. Rodzina widocznie oszalała i popadła w obłędną przesadę. I ona sama, i jej brat chodzili do szkoły, uczyli się dobrze, nie oddawali się żadnym nałogom i na ogół nie robili nic złego. Zresztą, możliwe, że nie jest to pewne w stosunku do Januszka, ale nie w stosunku do niej. Czepiali się. Zwyczajnie się czepiali, bo zapewne nie mieli co robić. Nie mieli własnego, atrakcyjnego życia, najlepszy dowód ciotka Magda, same błędy i pomyłki, i dlatego usiłowali wnikać w intymne sprawy jej jestestwa, wyłącznie po to, żeby je wyśmiać, skrytykować i przerobić na swoje nieżyciowe, zmurszałe, zacofane kopyto.

Nienawidzę ich – pomyślała. – Nienawidzę. Czy oni się nigdy nie odczepią? Co za wstrętna rodzina…

Ulga, jakiej doznała po skończeniu posiłku, opuszczeniu pokoju i wejściu na górę, w nikłym stopniu złagodziła burzę jej uczuć i nie zdołała zmienić wyrazu twarzy. Wciąż jeszcze zionąc nienawiścią Tereska weszła do łazienki i odruchowo spojrzała w lustro.

Lustro było prawdomówne. Bez miłosierdzia pokazało czerwoną, nadętą, nabzdyczoną twarz, posępne spojrzenie i małpio zmarszczone czoło. Tereska przez chwilę nie rozumiała, co widzi, a potem nagle ogarnął ją popłoch.

No nie! – pomyślała ze zgrozą. – To nie jest twarz, to jest wręcz przeciwnie! I oni to widzieli? Tylko by tego brakowało, żeby jeszcze i mój Boguś zobaczył! I ja mu się chcę podobać!

Okropne zdenerwowanie, wynikłe z faktu, że jej prywatne, najtajniejsze uczucia, wyłażąc na twarz, dały się dostrzec otoczeniu, zgasło, w zarodku stłumione błogą słodyczą. Jej Boguś… Był, przyszedł, jest, jeszcze przyjdzie…

Lustro uczciwie zmieniło zdanie. Pokazało promienne oczy i prześliczny, radosny uśmiech i Tereska z prawdziwą przyjemnością przyjrzała się temu obrazowi. Z aprobatą kiwnęła głową swemu odbiciu, po czym spochmurniała na nowo. Przypomniała sobie, że dla niektórych osób takie twarze au naturel są mało interesujące i wobec tego należałoby opracować jakiś stosowny, wyszukany maquillage. W szafce w łazience znajdowały się rozmaite kosmetyki…

Ciotka Magda weszła na górę, miała bowiem do Tereski interes. Zamierzała ją poinformować, że córce jej przyjaciółki trzeba będzie udzielać korepetycji w zakresie szkoły podstawowej już od początku roku szkolnego. Nie znalazła siostrzenicy w pokoju, zobaczyła światło w łazience i zajrzała do środka.

Zajęta twarzą Tereska zapomniała zamknąć drzwi. Ciotka Magda ujrzała przed lustrem coś, co zamurowało ją na długą chwilę. Jej szesnastoletnia siostrzenica sczesywała sobie właśnie ciemnoblond włosy na jedną stronę twarzy, przy czym twarz ta prezentowała widok niezwykły. Jasne, zielonkawe oczy, zrobione dookoła na niebiesko, obwiedzione podwójnymi czarnymi kreskami w oprawie rzęs i brwi, pociągniętych czarnym tuszem, robiły niesamowite wrażenie. Na grubej warstwie kremu i pudru ciemne rumieńce w odcieniu cyklamen gryzły się wściekle z cynobrową szminką, jedyną, jaką Tereska znalazła w szafce. Jej własna szminka byłaby niewątpliwie odpowiedniejsza, ale nie chciało jej się teraz wychodzić i szukać w torebce. Efekt całości był wstrząsający.

Ciotka Magda pomyślała sobie, że Tereska wygląda z tym wszystkim nader oryginalnie, tyle że o dobre dziesięć lat starzej. Następnie pomyślała, że jej siostrzenica wyrośnie na piękną kobietę. Następnie pomyślała, że prawdopodobnie już się uważa za kobietę i tylko by tego brakowało, żeby zaczęła na co dzień z taką twarzą chodzić po mieście. Następnie zaciekawiła się, czy Tereska nie rozróżnia kolorów, czy też może teraz jest taka moda wśród młodzieży. Następnie powiedziała:

– Mariolka potrzebuje w tym roku korepetycji od zaraz. Idź się tam jutro umówić. Jeśli nie zmyjesz tego wszystkiego porządnie, za parę lat będziesz starsza ode mnie. Żadna twarz nie zniesie czegoś takiego na dłuższą metę.

Następnie odwróciła się i zeszła na dół.

Całe zadowolenie z efektu zabiegów kosmetycznych spłynęło z Tereski jak woda z tłustego drobiu. Jak mogła nie zamknąć drzwi? Jak mogła narazić się na to, że wlezie tu ta głupia ciotka, i w ogóle po co ona tu wlazła? Aha, w sprawie korepetycji… Co za potworny dom, w którym człowiek nie ma miejsca dla siebie, nie może być sam, w którym wszyscy wszędzie wtykają nos i do wszystkiego się wtrącają! Czy ona nie ma prawa do własnego życia i czy to życie musi być takie skomplikowane i uciążliwe?!

Myjąc zęby z ponurą wściekłością zastanawiała się, skąd wziąć to miejsce dla siebie i ten święty spokój. Skąd wziąć także pieniędzy na kosmetyki, na modną odzież, na fryzjera i manikiurzystkę. Nie może przecież teraz, przy Bogusiu, wyglądać jak ofiara powodzi! Nie pójdzie na spotkanie z nim w byle czym, w szkolnej spódnicy, w starych pantoflach na niemodnych obcasach i bez twarzy…

Na zwiększone dotacje ze strony rodziny nie było co liczyć, ale do tego Tereska była przyzwyczajona. Od dwóch lat już swoje prywatne potrzeby zaspokajała we własnym zakresie, z niechęcią i wstrętem udzielając korepetycji, których nie cierpiała, ale które dawały wyraźne korzyści materialne. Teraz przypomnienie, że pierwsze korepetycje ma już załatwione, pocieszyło ją w znacznym stopniu. Przypomnienie przyczyn, dla których musi pięknie wyglądać, pocieszyło ją jeszcze bardziej. Uwaga ciotki Magdy o wytrzymałości twarzy zakłopotała ją na chwilę, ale od razu znalazła wyjście. Jasną jest rzeczą, że równocześnie z makijażem należy stosować odświeżające i odmładzające maseczki kosmetyczne i nie należy z tym zwlekać do późnej starości, na przykład wieku trzydziestu lat, tylko trzeba zacząć już teraz. Systematycznie. Maseczki, jak wiadomo, działają długofalowo. Teraz zacząć i potem zadbanej i odpowiednio traktowanej twarzy już nic nie zaszkodzi i za pięć lat Boguś będzie patrzył na nią z rosnącym zachwytem…

Atmosfera ucisku i przygnębienia rozwiała się jak dymy na wietrze i zasypiając Tereska czuła wyraźnie, że wbrew wszystkiemu życie może okazać się bardzo piękne…


* * *

– Dwie są nowe, a reszta stare – powiedziała szeptem Okrętka, kiedy zziajana Tereska w ostatniej chwili dopadła swojej ławki. – W młodszych klasach pełno chłopaków…

Szkoła trwała od dwóch dni. Przechodziła właśnie stopniowo na system koedukacyjny, co w dwóch ostatnich klasach prawie nie dawało się zauważyć. Młodsze klasy były już mieszane, starsze jeszcze ciągle żeńskie.

Okrętka przyszła wyjątkowo wcześnie tylko dlatego, że zegar w domu śpieszył się o pół godziny. Usiłowała teraz udzielić Teresce wszystkich naraz nowych wiadomości.

– Iwony w ogóle nie ma i nie będzie, podobno zrezygnowała ze szkoły, a Krystyna zaręczyła się na wakacjach…

Tereska zastygła w połowie otwierania teczki.

– Co zrobiła? – spytała, nie wierząc własnym uszom.

– Zaręczyła się.

– Żartujesz!

– Jak Boga kocham. Sama mi powiedziała.

– Zwariowała chyba! Z kim?!

– Z tym swoim absztyfikantem z zeszłego roku. Z tym, który na nią tak czekał pod szkołą. I teraz ma narzeczonego.

– Co ma?!

– Narzeczonego. Takiego jak przed wojną. Co to przynosi kwiaty i siedzi w salonie.

– Ktoś tu zgłupiał, ty albo ona. Skąd, na litość boską, wzięła salon?

– No nie wiem, może siedzą w kuchni. Albo w łazience. W każdym razie go ma…

– Bukatówna i Kępińska – powiedziała zimnym głosem Larwa z katedry. – Czy ja mam od pierwszych dni posadzić was oddzielnie?

I Tereska, i Okrętka zamilkły natychmiast. Siedzenie oddzielnie zgodnie uważały za największe nieszczęście, jakie mogłoby je dotknąć w szkole. Zaniechały konwersacji, narażając się na to, że w jakiejś chwili pękną z hukiem, rozsadzone nie wyjawionymi informacjami i odczuciami.

Tereska obejrzała się. Siedząca za nią Krystyna była niewątpliwie najpiękniejszą dziewczyną w szkole, a być może nawet najpiękniejszą dziewczyną we wszystkich szkołach w całym mieście. Tak jak ona powinna była wyglądać Helena Kurcewiczówna. Czerń oczu i włosów, subtelność i wyrazistość rysów, nieporównana brzoskwiniowość cery, imponująco piękne linie figury, wszystko zgadzało się idealnie.

A jednak, mimo tej wstrząsającej urody, Krystyna nie miała proporcjonalnego do niej powodzenia. Nikłą zaledwie cząstką świadomości uczestnicząc w lekcji matematyki Tereska rozmyślała o przyczynach tego niezrozumiałego zjawiska. Każdy facet na widok Krystyny najpierw niemiał z zachwytu, a potem zaczynał się do niej odnosić z osobliwą rezerwą, większe względy okazując innym, mniej pięknym. Krystyna zachowywała się normalnie, prezentując w stosunku do wszystkich jednakowo życzliwą obojętność, nikogo nie wyróżniając i nikomu nie usiłując się podobać.

Co w tym jest? – myślała Tereska. – Faceci powinni lubić zdobywać niedostępne, już chociażby dla jakiejś odmiany. Czy ona jest niedostępna? Nic podobnego, dałaby się zdobyć, gdyby ktokolwiek spróbował. Aha, jeden spróbował… Powinni się o nią bić. Jej chyba zawsze było wszystko jedno, ona nie ma w sobie życia, może ona przesadza z tym spokojem…

Apatia i obojętność. Krystyna była doskonale apatyczna i obojętna, wyzuta z wszelkiej inicjatywy, wręcz niechętna życiu. Nakłaniana do jakiegokolwiek działania stawiała bierny opór, a nakłoniona wreszcie, uczestniczyła z bezgraniczną obojętnością, bez śladu emocji, nie kryjąc, że ją to nudzi i nuży. Szkołę zamierzała skończyć dla świętego spokoju, potem zaś wyjść za mąż, mieć dom i dzieci, pod warunkiem jednak, że wszystko to zrobi się samo, niejako przyjdzie do niej, bez starań i wysiłków. Na dłuższą metę była szalenie męcząca.

To chyba to – myślała Tereska. – Nikt tego nie wytrzyma, żeby żyć za siebie i za nią. Przez parę dni, owszem, ale nie trwale. Oni to chyba muszą wyczuwać i boją się, z lenistwa…

– Moim zdaniem, najlepiej załatwi to Kępińska – powiedziała z katedry Larwa z podstępną słodyczą. – Ostatecznie możecie we dwie, razem z Bukatówną.

Nie mając najbledszego pojęcia, o co chodzi, Tereska na dźwięk swego nazwiska automatycznie wstała z ławki. Nie odniosła wrażenia, żeby Larwa o coś pytała, nie usiłowała zatem odpowiadać, wpatrując się w wychowawczynię spojrzeniem doskonale bezmyślnym. Siedząca obok Okrętka zastygła w skamieniałym bezruchu i nie służyła żadną pomocą.

– A zatem wiecie, co macie robić – powiedziała Larwa. – Zgadzasz się, oczywiście. Ofiarodawców, gdyby sobie tego życzyli, będziecie zapisywać. Sama rozumiesz, że od efektu waszych starań zależy wszystko. Możesz usiąść.

– O Boże, czy już zgłupiałaś zupełnie? – wysyczała Okrętka rozpaczliwym szeptem. Dlaczego się zgodziłaś?!

– Nie wiem – odszepnęła Tereska ze skruchą i niepokojem. – Zaskoczyła mnie. O co jej chodzi? Nie słyszałam ani słowa.

– Kępińska, to nie znaczy, że macie umawiać się z Bukatówną teraz zaraz!

Dopiero po dzwonku, na przerwie, Tereska dowiedziała się, na co wyraziła milczącą zgodę.

– Ogłuchłaś, czy co? – powiedziała zdenerwowana Okrętka. – Zdrętwiałam zupełnie! Kto nam da drzewka, ludzie to sprzedają za pieniądze, jak ty to sobie wyobrażasz, chcesz zatrudnić tragarza?!

– W ogóle nie rozumiem, co mówisz – powiedziała nie mniej zdenerwowana Tereska. – Jakie drzewka, jakiego tragarza?! Co my mamy robić?!

– Posadzić sad.

– My?

– Cała klasa. A my mamy załatwić sadzonki, czy tam coś takiego, które musimy dostać. Ludzie mają nam to dać w prezencie. W czynie społecznym. A owoce z tego sadu mają być dla Domu Dziecka, zapomniałam którego.

– Matko Boska! Gdzie ten sad? Pod szkołą?

– W Pyrach. W ramach zadrzewiania kraju. O czym myślałaś, na litość boską, żeby do tego stopnia nic nie słyszeć?!

Tereska poczuła się nieco ogłuszona.

– O Krystynie – wyznała. – Kto wymyślił to kretyństwo?

– Nie wiedziałam, że jestem taka interesująca – wtrąciła się z uprzejmym zdziwieniem Krystyna. – Tylko przypadkiem nie próbuj na mnie zwalać winy.

– Ciało pedagogiczne – powiedziała zgnębiona Okrętka. – Długofalowa praca społeczna z długofalowym pożytkiem. Co myślałaś?

– Czekaj. Przecież to idiotyzm. Owoce z tego sadu będą dopiero za parę lat! Mamy to uprawiać jeszcze po skończeniu szkoły? Przez całe życie? I kto tego będzie pilnował?

– Nie mogę – powiedziała Okrętka. – Nie mam do ciebie siły. Ty rzeczywiście nie słyszałaś ani słowa! Krystyna, powiedz jej, ja muszę przyjść do siebie.

– My tylko do matury – wyjaśniła Krystyna. – Potem następna klasa po nas i tak dalej, tak długo, jak długo będzie istniała szkoła albo ten sad. To znaczy, będziemy tylko pomagać, bo Dom Dziecka stanie obok, wybudują go, ale na razie go jeszcze nie ma. Przydzielono teren. Do pilnowania będzie specjalny cieć, opłacany przez kogoś tam, z psem. Najlepiej bezpańskim, bo przy okazji można będzie się nim zaopiekować. Psem, nie cieciem. Uprawiać będzie cała szkoła po południu i w niedziele, my tylko sadzimy. Dzięki temu szkoła będzie zażywać świeżego powietrza.

– Innymi słowy, mendel pieczeni przy jednym ogniu? – ucieszyła się Tereska, do której jeszcze nie dotarła świadomość obowiązków, wziętych na siebie przed kilkoma minutami. – I dzieci, i pies, i świeże powietrze… Same korzyści!

– Głupia jesteś – mruknęła z rozgoryczeniem Okrętka, siedząca z brodą opartą na rękach w postawie pełnej ponurej rozpaczy. – Ona ględziła coś tam o pomocy i organizacji pracy, żeby rozłożyć na dwadzieścia pięć dziewuch, każda trochę, już to widzę! Nie wierzę ani jednemu słowu! A ty się zgodziłaś, jak nie powiem kto! Żadna nie pisnęła nawet, pies z kulawą nogą nam nie pomoże, możemy się teraz wypchać. Padło na nas i koniec. I my obie mamy wykombinować te drzewka, i jeszcze starać się o dobre gatunki. Znasz się na drzewkach? I w ogóle ja nie wiem, na plecach będziemy to nosić? Jeśli w ogóle gdziekolwiek dostaniemy! W ogóle nie wiem, gdzie szukać!

Teresce pomysł zaczął się nagle podobać głównie ze względu na bezpańskiego psa, który miał znaleźć dom i opiekę. Lubiła zwierzęta.

– Znajdą się – powiedziała beztrosko. – Mało badylarzy dookoła? Mało ludzi ma działki? Od jednego drzewka nikt nie zbiednieje, dadzą się namówić. A poza tym, co ty sobie wyobrażasz, że to będą pnie dębowe? Takie drzewko jest małe i lekkie, można przenieść parę sztuk na raz. Najwyżej odbędziemy trochę spacerów.

– Chyba dostałaś zaćmienia umysłowego – stwierdziła Okrętka ze zgrozą i wyprostowała się. – Nie rozumiem, jak mogłaś się zgodzić na to, żebyśmy wszystko załatwiały same, we dwie. Przecież ona pytała, kto się czuje na siłach! Czy ty masz pojęcie, ile tego ma być?!

– Ile?

– Tysiąc sztuk!

– Ile?

– Tysiąc sztuk. Słownie: tysiąc! Niech nawet każde waży kilo, to musimy przenieść tonę! A możliwe, że nawet dziesięć ton!

– O rany boskie – powiedziała Tereska i zamilkła wstrząśnięta.

Okrętka odwróciła się w ławce tyłem do przodu, ku Krystynie, mierzwiąc sobie z rozpaczą włosy na głowie.

– No widzisz sama, co ja z nią mam? Przecież z nią można zwariować! Powiedz chociaż, o czym myślałaś?! – wrzasnęła nagle, obracając się znów ku Teresce. – Co, u Boga Ojca, można myśleć takiego, żeby się zgodzić na wydzieranie ludziom i noszenie dziesięciu ton drzewa? Co ta Krystyna takiego zrobiła?

– No jak to, zaręczyła się – ożywiła się Tereska. – Sama mi to powiedziałaś. Krystyna, to prawda?

Krystyna przyświadczyła.

– I co? Masz zamiar za niego wyjść za mąż? A w ogóle po co ci to? Poważnie się zaręczyłaś? Jakoś tak publicznie? A co rodzina?

– Po co ja jej o tym powiedziałam przed tą kretyńską matematyką?! – jęczała Okrętka. – Nie trzeba było poczekać…

– Rodzina nic, zgadza się – odparła Krystyna spokojnie. – Nawet im się to dosyć podoba. Znają go jeszcze z czasów dzieciństwa. Mam zamiar wyjść za niego za mąż, ale nie wiem, co wyjdzie z mojego zamiaru.

– Jak to? Skoro już się zaręczyłaś, skoro się na niego zdecydowałaś, skoro on się zdecydował, skoro rodzina się zgadza, skoro nie ma żadnych przeszkód?

– Ale przecież nie wychodzę za mąż jutro, nie? Najwcześniej po maturze. Skąd mam wiedzieć, co będzie do tego czasu?

– To po jakiego diabła się zaręczałaś?

– Żeby nie było głupiego gadania. Moja rodzina jest potwornie staroświecka.

Tereska siedziała wpatrzona w piękną twarz, na której malował się wyraz obojętnej rezygnacji. Poczuła się przejęta i nieco oszołomiona. Narzeczony, co za idiotyzm, kto teraz zawraca sobie głowę narzeczonymi? Co w ogóle z takim się robi? Ta Krystyna jest rzeczywiście nie z tego świata… I równocześnie Krystyna wydała jej się nagle strasznie dorosła, strasznie doświadczona, w jakiś niesprecyzowany sposób obarczona ciężarem prawdziwego życia i odpowiedzialnością za nie, chociaż była przecież starsza tylko o rok. Miała siedemnaście lat, konkretne zamiary matrymonialne, ustabilizowane, utrwalone, a przy tym już z góry przewidywała, że nie wiadomo, co będzie, bo bywa różnie…

Okrętka przestała rozpaczać nad dziesięcioma tonami drewna i też zapatrzyła się w Krystynę.

– Przesadzasz – powiedziała niepewnie. – Chyba jemu na tobie zależy? On chyba jest zakochany?

– Obawiam się, że ja jestem bardziej zakochana – wyznała Krystyna z westchnieniem. – Ale on też, oczywiście. Tylko że jemu może minąć.

– A tobie nie?

– Mnie nie. Nigdy w życiu w nikim nie byłam zakochana. On jest jeden na świecie. On jest w ogóle cudowny, zupełnie wyjątkowy…

W oczach jej pojawiło się nagle coś, co wyglądało jak światło, świecące od wewnątrz, i Tereska poczuła w sercu ukłucie zazdrości. Oto była świadkiem rozkwitu wielkich, wzajemnych uczuć i mogła najwyżej przyglądać się im z boku. A sama co? Też chciałaby, żeby on był cudowny, wyjątkowy i zakochany…

Przyszedł jej na myśl Boguś, ale to tylko zaostrzyło ukłucie zazdrości. Boguś oczywiście był wyjątkowy i cudowny, ale kwestii jego zakochania lepiej było nie rozważać. Co za pech jakiś. Mogłaby przecież, tak jak Krystyna, czuć się niebiańsko szczęśliwa, a tymczasem znów musi czekać w napięciu, zdenerwowaniu i niepewności. Może dla osiągnięcia tego spokojnego szczęścia niezbędna jest staroświeckość? Boguś w charakterze narzeczonego…

W jakimkolwiek charakterze, najważniejsze, że w ogóle jest, że ona ma na co czekać i ma dla kogo się upiększać. Jakim sposobem w ogóle mogła przeżyć szesnaście lat bez Bogusia?


* * *

– Wybij sobie z głowy cokolwiek – mówiła rozgoryczona Okrętka, kiedy razem wracały ze szkoły. – Te cholerne drzewka sadzi się, mam wrażenie, na jesieni. I trzeba je zgromadzić przedtem. To znaczy, że musimy zaraz zacząć, to znaczy, że jesteśmy załatwione, to znaczy, że teraz leć i szukaj amatorów na te darowizny. I od razu ci powiem, że ty będziesz rozmawiała, bo ja nie umiem.

Fakt dotarcia do przystanku tramwajowego umknął ich uwadze, minęły go i teraz szły do następnego. Z Krystyną rozstały się zaraz po wyjściu, ponieważ czekała na nią owa curiosalna postać, narzeczony.

– Jest mój chłopak – powiedziała, dostrzegłszy go z daleka. – Jeszcze ciągle mnie uwielbia. Cześć!

Powiedziała to tonem, w którym spod warstwy lekko drwiącej obojętności przebijało ciepłe wzruszenie, i Tereska poczuła się na nowo przejęta. Ani na nią, ani na Okrętkę w jakiś taki sposób nikt nigdy nie czekał. Usiłowała zorientować się w reakcjach na ten fakt przyjaciółki, ale Okrętka nie uczucia miała w głowie. Drzewka zaprzątały ją tak, że na nic innego nie było już miejsca.

– I dziwię ci się, że ci nie przyszło do głowy, że Boguś przyjdzie na pewno akurat wtedy, kiedy ty będziesz latała po badylarzach – ciągnęła złowieszczo. – A jeszcze mówiłaś, że bierzesz korepetycje. Nie wiem, kiedy chcesz na to wszystko znaleźć czas. Musiałaś zwariować, to pewne. Nikt się nie spodziewał, że się zgodzisz, sama Larwa miała wątpliwości, trzeba było słyszeć, jakim tonem to mówiła. Przypodchlebiała się!

– Ale nie słyszałam i już przepadło – powiedziała stanowczo Tereska, która na wspomnienie wszystkich obowiązków i powinności nagle oprzytomniała. – Czekaj, przestań krakać. Po pierwsze, jeśli okaże się, że nie dajemy rady i potrzebujemy pomocy, ona nam to załatwi. Larwa. Nie ma obawy, już ona tę pomoc wydusi, jak nie z naszej klasy, to z B. Po drugie, masz rację, po badylarzach możemy latać tylko zaraz po szkole, bo o takiej porze Boguś na pewno nie przyjdzie. Po trzecie…

Urwała nagle, bo uświadomiła sobie, że miała też przeprowadzić liczne zabiegi kosmetyczne i doprowadzić do porządku garderobę. Rzecz była pilna, Boguś mógł przyjść każdego dnia. I te maseczki…

– Nie wyobrażam sobie, jak ja to wszystko zdążę zrobić – oświadczyła krytycznie. – Rzeczywiście, chyba zwariowałam.

– Nie dotknęłabym się tego, gdyby nie te dzieci – powiedziała Okrętka ponuro. – Gdyby nie to, że ten cały parszywy sad ma być dla Domu Dziecka i ona nawet wymieniła, którego. Sad to jest majątek!

– Nie rozumiem, co to ma do rzeczy. Teraz już nie ma w Polsce zagłodzonych i opuszczonych dzieci.

– Zgłupiałaś chyba! – wykrzyknęła, zatrzymując się, zaskoczona Okrętka. – Oczywiście, że są!

Tereska zdziwiła się bardzo i również zatrzymała.

– Jak to? – spytała z niedowierzaniem. – Gdzie są?

– Wszędzie! Chociażby w naszym domu! Tam mieszka jedna taka… Ona ma troje dzieci, możliwe, że miała kiedyś męża, nie wiem, teraz nie ma i sprowadza sobie rozmaitych facetów i te dzieci w ogóle nie mają się gdzie podziać i czasem nocują na dworze, a czasem kradną. Ona je bije po pijanemu. Moja matka czasem im daje coś do jedzenia, milicja była parę razy i sama słyszałam, jak ludzie rozmawiali, że ona jest nienormalna i te dzieci powinno się jej zabrać, albo ją zabrać, w każdym razie coś z tym koniecznie trzeba zrobić. Tam jest taki mały chłopczyk, najmłodszy, jest bez przerwy taki przerażony, że ja na to nie mogę patrzeć. Tylko dlatego zgadzam się na ten cholerny sad!

Wzburzona i zdenerwowana przeszła kilka kroków i znów się zatrzymała. Tereska pośpieszyła za nią.

– Bo niektórzy ludzie nie powinni mieć dzieci… – zaczęła z niechęcią.

– Aha – przerwała Okrętka gniewnie. – Spróbuj nie mieć! Zanim się obejrzysz, już masz i co? Utopisz? A jak się masz nad nim znęcać po pijanemu, to nie lepiej oddać do Domu Dziecka? Możesz nie oddawać, proszę bardzo, masz całe życie zmarnowane! Twoje i twojego dziecka!

Tereska osłupiała. Zarzut, jakoby po pijanemu znęcała się nad jakimkolwiek dzieckiem, tym bardziej swoim, odmawiając zgody na oddanie go pod opiekę komu innemu i marnując w ten sposób życie, zaskoczył ją tak, że na chwilę odjęło jej mowę.

– Na litość boską, przecież jeszcze nie mam dziecka! – zaprotestowała słabo, do reszty skołowana, niejasno czując, że Okrętka stosuje jakiś gigantyczny skrót myślowy, z którego da się wyłowić sens dopiero po rozwikłaniu tego przedziwnego kłębowiska problemów.

– Ale możesz mieć! – powiedziała Okrętka z ponurym triumfem. – W każdej chwili!

Tereska popatrzyła na nią z niesmakiem i nagle otrząsnęła się z oszołomienia.

– Do jutra mi się nie uda, żeby nie wiem co, to pewne – powiedziała trzeźwo i ruszyła naprzód. – A poza tym, czy mamy wzbogacać ten Dom Dziecka specjalnie dla naszych przyszłych dzieci, przewidując nasze zwyrodnienie moralne? A w ogóle rozumiem, co masz na myśli, i niech ci będzie. Tym bardziej nie czepiaj się, że się zgodziłam…

Poszły dalej, wzdłuż ogrodzenia działek, których istnienie tuż obok nie docierało do ich świadomości. W miejscu, gdzie przed chwilą we wzburzeniu wymieniały poglądy, pozostała po drugiej stronie siatki przypadkowa słuchaczka ich rozmowy. Była to niejaka pani Międlewska, osoba samotna, piastująca urząd opiekunki społecznej, znająca Tereskę z widzenia i ze słyszenia, jak większość młodzieży w tej dzielnicy. W najwyższym stopniu zaskoczona, wręcz wstrząśnięta, podeszła do żywopłotu i popatrzyła za oddalającymi się przyjaciółkami spojrzeniem pełnym troski i niepokoju.

– Chyba jesteśmy ślepe! – powiedziała nagle Tereska, zatrzymując się znacznie dalej, przy następnym narożniku ogrodzenia. – Spójrz, gdzie jesteśmy!

Okrętka niepewnie rozejrzała się wokoło.

– Chyba już nie ma sensu wracać do tramwaju? – powiedziała. – Do domu mamy bliżej…

– O Boże, zaniewidziałaś, czy co? Spójrz, co to jest!

– Siatka.

– A za tą siatką co?

– Zieleń. A, ogródki działkowe! Rzeczywiście! Jak to, chcesz od razu?

– No pewnie, że od razu! Skoro już tu jesteśmy, możemy spróbować. Możemy się przynajmniej dowiedzieć, skąd oni te rzeczy biorą. Chodź!

Okrętka wczepiła się w oczka siatki wszystkimi dziesięcioma palcami.

– Poczekaj – powiedziała nerwowo. – Ja tak nie mogę od razu. Zaskoczyłaś mnie. Muszę się jakoś nastawić duchowo.

Tereska pociągnęła ją stanowczo za sobą.

– Jesteś nastawiona już od rana, od pierwszej lekcji. Kiedyś trzeba zacząć.

Okrętka przytrzymała się siatki w następnym miejscu.

– Tu nic nie widać – zaprotestowała. – Nic takiego tu nie rośnie. To musi być szkółka… Twój ojciec… Mówiłaś, że kiedyś przywoził…

– Zwariowałaś, jaka szkółka na działkach! Odczep się od tej siatki! Mój ojciec przywiózł, owszem, prawie dwadzieścia lat temu, raz a dobrze, od jednego znajomego z Błędowa i posadził, i koniec. Powiem ci prawdę. Ja wiem, jak to się sadzi, jak to wygląda, wiem, mam na myśli te młode drzewka, w ogóle prawie wszystko wiem, co potem, tylko nie mam pojęcia, skąd to się bierze. Ci ludzie tutaj skądś brali i sadzili później niż mój ojciec i powinni wiedzieć. Możliwe, że sami mają gdzieś w głębi…

Okrętka wszelkimi siłami starała się pozostać przyczepiona do siatki na zawsze.

– Ale to nie teraz! Słuchaj, po obiedzie… O tej porze nikogo tu nie ma. Ja nie mogę zaczynać tak od razu, bez żadnego zastanowienia! I w ogóle nie ma furtki!

– Gdzieś musi być furtka. Chodźże, do licha, przecież nas nie pogryzą! Obejdziemy dookoła i znajdziemy!

Okrętka dała się powlec wzdłuż ogrodzenia, w głębi duszy żywiąc absurdalną nadzieję, że furtki w ogóle nie będzie. Nigdzie. Na teren działek nie da się wejść, z zewnątrz nikogo nie zobaczą i ta straszliwa, tak potwornie energiczna Tereska da jej spokój przynajmniej na dziś. Zaczną od jutra albo od pojutrza i Okrętka zdoła się jakoś przez ten czas pogodzić z myślą, że trzeba będzie zaczepiać całkowicie obcych ludzi w takim kretyńskim celu… Okrętka z natury była raczej nieśmiała, a w obliczu zaistniałej sytuacji czuła się bardziej nieśmiała niż kiedykolwiek.

Tereskę pchała do natychmiastowego działania myśl o Bogusiu, na którego później musiała przecież czekać. Im szybciej załatwią tę całą pracę społeczną, tym lepiej. Pędziła wzdłuż siatki, ciągnąc za sobą opierającą się Okrętkę.

Furtki jakoś nigdzie nie było. Za następnym narożnikiem ukazała się brama, zamknięta na głucho i robiąca wrażenie rzadko otwieranej. Innego wejścia w perspektywie ulicy nie dawało się dostrzec, wokół było pusto, cicho i spokojnie.

– To na nic – powiedziała stanowczo Tereska, zatrzymując się przy bramie. – W ten sposób będziemy latały dookoła do dnia sądu ostatecznego. Nie mam na to czasu. Przełazimy górą.

– Zwariowałaś! – zaprotestowała Okrętka. – Jeszcze nas kto złapie! Pomyśli, że chcemy coś ukraść!

– Nikt nas nie złapie, bo nie będziemy uciekać. A w ogóle kto kradnie w biały dzień?! Jak się kto pokaże, wytłumaczymy, o co chodzi. Wyglądamy przyzwoicie, a dzielnicowy mnie zna. Ciebie też zna. A w ogóle daj Boże, żeby się kto pokazał, bo w końcu musimy przecież z kimś porozmawiać. Ta brama jest bardzo wygodna. Włazimy!

Okrętka zaniechała beznadziejnych protestów. Żaden istotny argument nie przychodził jej do głowy. Tereska wspięła się na słupek przy bramie, wrzuciła do środka swoją teczkę, po czym to samo uczyniła z teczką Okrętki.

– Teraz już przepadło, musimy tam wejść – oświadczyła stanowczo i Okrętka z rozpaczą przyznała jej rację.

– Tylko tego brakuje, żeby właśnie w tej chwili nas tu kto przepędził – powiedziała niespokojnie. – My tu, a teczki tam…

Po paru minutach obie były już tam, gdzie teczki. Przełażenie przez bramę zaopatrzoną w liczne sztaby, zamki i zawiasy nie było dla nich niczym szczególnym i nie przedstawiało najmniejszych trudności. Wrześniowe słońce oświetlało prześliczny, kolorowy pejzaż, trwający w nieruchomej ciszy. Chwilę postały, rozglądając się dookoła, po czym, mimo woli, ruszyły przed siebie ostrożnie i na palcach.

– Żywego ducha nie ma – szepnęła z dezaprobatą Okrętka.

– Cicho – odszepnęła Tereska. – Tam ktoś jest…

O dwie działki dalej, między krzewami, coś się poruszyło i dobiegł stamtąd niewyraźny dźwięk ludzkiego głosu. Panujące wokół milczenie i bezruch sprawiły, że zakłócenie tej słonecznej, ciepłej, rozleniwionej ciszy wydało im się nagle czymś w rodzaju nietaktownej niegrzeczności. Równocześnie ów oddalony dźwięk uczynił na nich wrażenie czegoś przytłumionego, tajemniczego, czegoś, co nakazywało ostrożność. Wyobraźnia Tereski ukazała jej nieco mętny obraz szepczącej do siebie szajki spiskowców i kazała wstrzymać oddech. Okrętka oczyma duszy nie oglądała żadnych obrazów i nic nie myślała, ale po plecach, nie wiadomo dlaczego, przeleciał jej znienacka dziwny dreszcz. Obie zwolniły kroku, skradając się na palcach trawiastym skrajem ścieżki.

Po kilkudziesięciu metrach, skradając się coraz wolniej i coraz ostrożniej, zbliżyły się do jedynej zaludnionej działki i ujrzały na niej trzech facetów. Jeden z nich, w szortach i bez koszuli, kopał grządkę. Drugi, widoczny od tyłu, siedział na niskim stołeczku, ubrany był w normalne spodnie i koszulkę polo i przepasany płachtą, do której łuskał strączki. Trzeci, rozebrany do pasa, ale za to w krawacie na szyi, siedział na ławce przy stole pod drzewem, przed sobą miał porozkładane jakieś papiery i coś w nich notował. Wszędzie wokół nich obficie porozstawiane były butelki z piwem.

Głosy dobiegały wyraźniej.

– …trzaśniesz go zderzakiem, dobra, przejedziesz go, ale on może wyżyć – mówił łuskający strączki z wyraźnym niezadowoleniem. – Wyskoczysz, żeby go dobić, czy jak?

– Cofnę i przejadę drugi raz – odparł siedzący przy stole. – Ruszę i przejadę trzeci…

– Aha. I jak długo będziesz tak ryczał silnikiem, hałasował i uprawiał tę jazdę terenową po przeszkodach? Latarnie świecą, ktoś cię może zobaczyć, za duże ryzyko.

– Możemy przenieść akcję na późniejszą godzinę. Ludzie śpią.

– Ktoś może cierpieć na bezsenność…

– No to co, mam go zostawić przy życiu? – zniecierpliwił się ten przy stole. – Przecież muszę go utłuc! Zakładamy, że nikt nie cierpi na bezsenność…

– Założenie nieuzasadnione. Rzecz w tym, że trzeba wykombinować najpewniejszy i najbezpieczniejszy sposób. Nie mogą cię złapać i w ogóle nie pada na ciebie żadne podejrzenie!

– Mówiłem wam – powiedział ten, który kopał grządkę i dotychczas się nie wtrącał. – To nie jest dobre miejsce…

Przestał kopać, wyprostował się, odwrócił i nagle urwał. Ujrzał Tereskę z Okrętką, znieruchomiałe, stojące po drugiej strome niskiej, sięgającej kolan siatki ogrodzenia. Przez chwilę w milczeniu przyglądali się sobie nawzajem. Dwaj pozostali faceci spojrzeli w kierunku jego wzroku i również zamarli w bezruchu, dość bezmyślnie wpatrując się w audytorium.

Tereska i Okrętka wrosły w ścieżkę. Treść zasłyszanej rozmowy docierała do nich stopniowo, niczym narastający huk gromu z jasnego nieba; Okrętce zaskoczenie i przerażenie odebrało wszelką zdolność ruchu, głos i możliwość myślenia. Tereska z pewnym trudem uświadomiła sobie, co się stało. Przypadkowo stały się świadkami planowania zbrodni i ci trzej ludzie, mordercy wyglądający nad wyraz podejrzanie, zorientowali się, że one słyszały. Powinny natychmiast uciec, może nie dogonią, ale to na nic, widzieli je przecież, cały czas na nie patrzą i widzą, zapamiętają je niewątpliwie i prędzej czy później – dopadną. Trzeba podstępem, wykręcić kota ogonem.

– Panie sobie czegoś życzą? – spytał nagle ten z łopatą, z uprzejmością, bez wątpienia fałszywą i obłudną.

Zamęt w umyśle Tereski gwałtownie się powiększył. Postanowiła za wszelką cenę ratować życie. Jedyne wyjście to udać, że nic kompletnie nie zrozumiały, że nie słyszały, są głuche i niedorozwinięte, są zajęte własnymi problemami i nie mają absolutnie żadnych skojarzeń. Po co w ogóle przyszły w to straszne miejsce? Prawda, po drzewka…

– Drzewka… – powiedziała zdławionym głosem, z rozpaczliwą determinacją. – Przepraszamy bardzo… Czy pan nie ma przypadkiem… To znaczy, czy pan by nie mógł… Chciałyśmy się dowiedzieć, a tu nie ma nikogo innego, a nam chodzi o drzewka…

Facet z łopatą przyglądał jej się z wyrazem twarzy, pełnym zainteresowania.

– Jakie drzewka? – spytał nieco podejrzliwie.

Wstępne przemówienie wyczerpało siły Tereski. Nie była w stanie zdobyć się na więcej. Zatchnęło ją i przez długą chwilę na próżno usiłowała wydobyć z siebie głos.

– Owocowe – powiedziała słabo Okrętka.

– Drzewka owocowe? Nie bardzo rozumiem. Czy panie mogłyby wyjaśnić przystępniej?

Tereska przemogła się.

– Mamy z tym taki okropny kłopot… – zaczęła.

Facet ze strączkami nagle odwrócił się do niej tyłem, wyraźnie tracąc zainteresowanie.

– Dobra, zgadzam się – oświadczył z rezygnacją. – Niech będzie później. O wpół do drugiej.

– O drugiej – poprawił facet za stołem i zapisał coś na papierach, leżących przed nim. – Poza tym on ma rację. Może być bliżej skweru.

– Mamy potworny kłopot – ciągnęła Tereska z wysiłkiem. – Nie wiemy, czy to musi być szkółka… Wydaje nam się, że pan wie… Chodzi o szkołę…

Facet z łopatą patrzył na nią w zadumie.

– Według tego, co ja wiem, szkoła i szkółka to dwie zupełnie różne rzeczy – zauważył podejrzanie łagodnie, kiedy Teresce znów zabrakło głosu. – Którą z nich panie mają na myśli?

W przypływie desperacji Tereska spróbowała wykrzesać z siebie pogodną beztroskę.

– Obie – odparła nieco chrypliwie. – Drzewka są nam potrzebne dla szkoły, takie małe, do sadzenia. I nie wiemy, skąd je wziąć. To znaczy, musimy je dostać, w czynie społecznym, za darmo, w prezencie, ale to musi być chyba szkółka, ale nie wiemy, gdzie znaleźć szkółkę, a tu są drzewka i tu pewnie wszyscy wiedzą i pan też. I może od razu mógłby pan dać nam jedno, bo nam potrzeba tysiąc.

Na twarzy faceta z łopatą pojawił się wyraz całkowitego osłupienia.

– Ale… – powiedział trochę bezradnie i obejrzał się za siebie. – Ale ja chyba… A owszem – zdecydował się nagle – będę mógł paniom dać nawet dwa drzewka. To już wam zostanie tylko dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem. Czy papierówka i węgierka paniom odpowiadają?

– Oczywiście – odparła wdzięcznie Tereska, odzyskująca już przytomność umysłu i gotowa z zapałem zgodzić się nawet na psi bez i szalej. – Czy pan da nam zaraz?

– Zaraz nie, ale za jakie dwa tygodnie.

Do umysłu Okrętki dopiero teraz dotarła straszliwa liczba 998. Poprzednio wszystko inne wyparł bezgraniczny podziw dla Tereski, która w takich okropnych okolicznościach umiała wygłosić tak piękne, przekonywające, jasne, zwięzłe, rzeczowe przemówienie. Teraz Okrętka uprzytomniła sobie, że w najbliższym czasie czeka ją jeszcze dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem takich przeżyć jak dzisiejsze, a jeśli nawet w każdym miejscu dostaną po dwa drzewka, to czterysta pięćdziesiąt i coś tam jeszcze. Nie była w stanie tak od razu podzielić 998 przez dwa. Zrobiło jej się niedobrze i rozpacz dodała jej sił i odwagi.

– Szkółka – powiedziała niemal z jękiem. – Albo ogrodnik. Albo co. Oni mają więcej.

– Aha – przyświadczyła Tereska – jeśli pan wie, to niech nam pan poda jakieś adresy…

Facet na ławce oparł się łokciami o stół i jął przyglądać się im posępnym, nieżyczliwym wzrokiem. Ten ze strączkami znów odwrócił się, sięgnął po butelkę z piwem, przechylił do ust, po czym pustą odstawił gdzieś za siebie, cały czas nie odrywając od nich spojrzenia pełnego napięcia. Tereskę ogarnął popłoch.

Starają się nas zapamiętać – pomyślała. – Trzeba udawać, że ich w ogóle nie widzimy.

Zdenerwowało ją okropnie, że nie może tego powiedzieć Okrętce, która stała obok i jawnie wytrzeszczała oczy na podejrzanych. Sama, starannie omijając ich wzrokiem i usiłując przywołać na twarz wdzięczny uśmiech, zapisała adresy dwóch ogrodników i kilka numerów działek, których właściciele mogli ewentualnie służyć świeżo zaszczepionymi sadzonkami. Schowała notes i zamknęła teczkę. Pociągnęła za rękę Okrętkę, która trwała przy niej w bezruchu jak zahipnotyzowana.

– Dziękujemy panu, przyjdziemy za dwa tygodnie. Do widzenia!

Krzewy oddzieliły je od strasznej działki. Przez pierwsze kilkanaście metrów szły tyłem. Dopiero kiedy trzej zbrodniarze znikli z pola widzenia, odwróciły się i ruszyły przed siebie normalnie, jeśli oczywiście pośpieszne skradanie się w pozycji zgiętej można nazwać normalnym sposobem chodzenia. Całkowita odrętwiałość Okrętki nagle przeszła.

– Zwariowałaś chyba, dlaczego ich nie spytałaś, gdzie jest jakaś furtka? – wysyczała zdenerwowanym szeptem. – Znów mamy przełazić przez ogrodzenie czy błąkać się po tych działkach do skończenia świata?!

Umysł Tereski pracował na pełnych obrotach.

– Głupia jesteś, uważasz, że nas tak zostawią? Po tym, co słyszałyśmy? Jeśli pójdą za nami, to właśnie do furtki, bo nie przyjdzie im do głowy, że my nie wiemy, gdzie jest! Tylko przez ogrodzenie! Zanim się zorientują, już nas nie będzie!

– Myślisz, że pójdą za nami?

– A co mają zrobić? Muszą nas zabić, żebyśmy im nie przeszkadzały!

Okrętka potknęła się, padła na bramę, chwyciła się żelaznego słupka i znieruchomiała, w panice wpatrując się w Tereskę.

– Zabić?! Oszalałaś?! Dlaczego?! Oni chcą zabić jakiegoś faceta! Dlaczego nas?!!!

– Bo myśmy to słyszały. Przełaź prędzej, na litość boską! Rusz się! Musimy im natychmiast zejść z oczu, jeśli chcemy jeszcze trochę pożyć!

W połowie drogi do domu Okrętka zrozumiała wreszcie grozę sytuacji. Nie było co się oszukiwać, przytrafiło im się coś okropnego, coś zupełnie idiotycznego, coś nieprzewidzianego, coś z jakiegoś innego świata. Innego, obcego, który niewątpliwie gdzieś istniał, ale dotychczas tylko teoretycznie. Natknęły się na trójkę kretyńsko nieostrożnych zbrodniarzy, planujących morderstwo, usłyszały ich rozmowę, dowiedziały się o ich planach i, co gorsze, zbrodniarze zorientowali się, że zostali zdemaskowani. Zgodnie z wszelkimi regułami rządzącymi światem przestępczym, powinni teraz możliwie szybko usunąć z tego padołu niepożądanych, niebezpiecznych dla siebie świadków, szczególnie że jedna zbrodnia czy dwie to już nie robi dużej różnicy. Obie, Tereska i Okrętka, są zagrożone, obie powinny zachować najdalej posuniętą ostrożność, inaczej bowiem, prędzej czy później, stracą życie. Raczej prędzej. Możliwe, że powinny coś zrobić…

– Jesteś pewna, że oni muszą? – spytała Okrętka z rozpaczliwym niedowierzaniem, zatrzymując się i opierając o ogrodzenie terenów budowy. – Czy to ma sens? Nie mogą się zwyczajnie od nas odczepić?

– Myśl logicznie – odparła Tereska ponuro i oparła się również. – Wyobraź sobie, że jesteśmy na ich miejscu. Chcemy kogoś zabić i ktoś nas podsłuchał. Co robimy?

– Możemy zrezygnować ze zbrodni. Ja bym zrezygnowała.

– Możliwe, że ty tak, ale co do nich, wątpię. Odniosłam wrażenie, że im na tym bardzo zależy. Mają w tym jakiś bardzo ważny cel. Nikt nie rezygnuje z osiągnięcia bardzo ważnego celu dla byle czego.

– To jest byle co?! – oburzyła się Okrętka. – Zabić nas obie?

– Jedyna nasza nadzieja to ta, że nie zabiją nas, dopóki nie zabiją tamtego. W razie gdyby tamto miało im się nie udać, my byłybyśmy dla nich nieopłacalne…

Po drugiej stronie parkanu, z głębi placu budowy, zbliżał się do bramy niejaki Krzysztof Cegna, młody człowiek, od niedawna zatrudniony w dzielnicowej komendzie MO. Na plac budowy został wezwany przed półgodziną zupełnie niepotrzebnie, na skutek gwałtownej kłótni dwóch cieciów, którzy na jego widok pogodzili się w mgnieniu oka. Na wszelki wypadek przespacerował się po różnych zakamarkach, zaproponował kierownikowi budowy energiczne zajęcie się pijanym betoniarzem, śpiącym w piwnicy, i właśnie zmierzał ku wyjściu. Podszedł do bramy i zamarł, usłyszawszy ostatnie słowa Okrętki.

Kapral Krzysztof Cegna był młody i pełen zapału. Swoje obowiązki traktował poważnie, na zaocznych kursach robił maturę i nade wszystko w świecie pragnął dostać się później do szkoły oficerskiej. Jeszcze później zaś rozwikływać najbardziej skomplikowane sprawy i dokonywać nadludzkich osiągnięć w Komendzie Głównej. Był zdania, że nienaganne pełnienie obowiązków służbowych i zapał, okazywany przy każdej sposobności, to za mało, żeby móc dzięki nim liczyć na rychłą realizację planów. Marzył o jakiejś okazji, którą pozwoliłaby mu się odznaczyć, wyróżnić, udowodnić, że się nadaje, że w zupełności zasługuje i na tę szkołę oficerską, i na Komendę Główną, i gotów był na największe wysiłki i poświęcenia. Zasłyszanymi po drugiej stronie bramy słowami zainteresował się gwałtownie; ostrożnie podszedł bliżej, a w sercu nieśmiało piknęła mu jakaś nadzieja.

– Nawet gdybyśmy przysięgały na klęczkach, że nikomu nie powiemy, to też na nic, bo nam nie uwierzą – ciągnęła grobowo Tereska. – Szczególnie, że potem, jak już popełnią tę zbrodnię, milicja będzie ich szukać i tylko my możemy ich rozpoznać. Ja bym sama siebie zabiła na ich miejscu.

– Boże, Boże! – jęknęła rozpaczliwie Okrętka. – Czy ty jesteś pewna? Przecież to idiotyczne. Może jednak zrezygnują?

– Przestań się głupio łudzić. Sama słyszałaś, wszystko mają ustalone, ofiarę i czas, i miejsce. Mogą uważać, że im się uda i tamten jakiś, i my, mordercy zawsze uważają, że im się uda, bo inaczej żaden by nie mordował. Trzeba coś zrobić.

– Co?

– Nie wiem.

– Milicja! – jęknęła niepewnie Okrętka i Krzysztof Cegna za parkanem drgnął nerwowo. – Może trzeba iść na milicję?

– Nie wiem – odparła Tereska z posępną niechęcią. – Na milicję to jakoś głupio. Przesada. W końcu oni jeszcze nic nie zrobili, dopiero planują. Nie jestem pewna, czy o takim czymś powinno się zaraz donosić milicji. Wtrącimy się niepotrzebnie i po co nam to?

– No więc co? Sama mówisz, że nas też planują! Mamy się pozamykać w piwnicy i przestać wychodzić z domu, aż popełnią tę zbrodnię i aż milicja ich złapie? W mojej piwnicy jest okropnie wilgotno!

– W naszej jest sucho. Nie da rady, musimy chodzić do szkoły, i musimy lecieć do tych ogrodników. Aleśmy się głupio nadziały, nie ma co. Nie wiem, czy nie lepiej siedzieć cicho i udawać, że o niczym nie wiemy, żadna siła na świecie nie udowodni nam, że pamiętamy, co oni mówili. A oni się przekonają, że nic się nie dzieje, my siedzimy cicho i może nam dadzą spokój?

Krzysztof Cegna po drugiej stronie parkanu nie miał pojęcia, co zrobić. Po głowie błąkała mu się zasłyszana, czy może przeczytana gdzieś opinia, że zadaniem milicji powinno być zapobieganie przestępstwom, nie zaś jedynie ściganie zbrodniarzy, których ofiary przyklaskują temu z tamtego świata. Ujrzał przed sobą upragnioną możliwość odznaczenia się chwalebnym czynem i przybliżenia ku życiowemu celowi, i kategorycznie postanowił nie popełnić żadnego błędu. W głosie Tereski, powątpiewającej w sens udania się z donosem do władz, usłyszał ton niechętnego protestu, dalsze jej słowa zaś zaniepokoiły go nad wyraz. Zrozumiał, że nie należy tu działać wprost, może to bowiem mieć niepożądane skutki, i trzeba działać podstępem.

Tereska westchnęła głęboko, oderwała plecy od bramy i ruszyła w dalszą drogę ku domowi. Okrętka, powłócząc nogami, ruszyła za nią.

– A tak porządnie wyglądali w pierwszej chwili! – powiedziała z rozżaleniem.

– Oszalałaś chyba, przeciwnie, wcale nie porządnie! Podejrzanie! Widziałaś, jaki mieli wyraz twarzy! Ten goły był taki uprzejmy, że aż się niedobrze robiło. Musimy uważać. Słuchaj, oni nie wiedzą, gdzie mieszkamy, możliwe, że będą próbowali nas wyśledzić.

– Przecież nie wyszli za nami?

– Skąd wiesz? Diabli wiedzą, gdzie tam była furtka, mogli wyjść furtką i akurat nas zobaczyć. Na wszelki wypadek powinnyśmy wrócić do domu klucząc. Ja pójdę od strony ogrodów i przejdę przez parkan, nie, przez dwa parkany. Wejdę do Olszewskich, a dopiero od nich do nas. A ty… czekaj. Ty im zginiesz z oczu przy tym sadzie na skrzyżowaniu, wleziesz przez dziurę do sadu i przejdziesz koło tych drewnianych bud.

– One są ogrodzone.

– No to co? Nie przeleziesz przez ogrodzenie? Tam są drzewa, nikt cię nie będzie widział i znajdziesz się od razu na waszym podwórzu! Musimy tak zrobić, nie możemy się głupio narażać.

Okrętka jęknęła boleśnie, niespokojnie rozejrzała się dookoła i nagle gwałtownym ruchem przysunęła się do Tereski.

– Słuchaj, za nami ktoś idzie! Nie oglądaj się! O Boże, uciekajmy!

Tereska obejrzała się i zdążyła chwycić Okrętkę za rękaw.

– Zwariowałaś, gdzie lecisz, to milicjant!

– Milicjant?

– No pewnie. Czekaj… A może jednak…

Obie nagle zatrzymały się w miejscu i odwróciły. Krzysztof Cegna zatrzymał się również. Poprzednio zaplanował sobie, że nie zwróci się do obu zamieszanych w zbrodnię jednostek wprost, mogłyby się bowiem wyprzeć wszystkiego i zaciąć w milczeniu, sprawdzi natomiast, gdzie mieszkają i kim są, potem zaś odbędzie naradę ze swoim zwierzchnikiem. Możliwe, że on je zna. W żadnym wypadku nie może pozwolić im teraz na zorientowanie się, że są śledzone.

Okrętka szarpnęła Tereskę za rękę i usiłowała ciągnąć ją w kierunku młodego człowieka w mundurze.

– Przeznaczenie go zsyła – mówi gorączkowo. – Ja tak nie mogę żyć jak dzikie zwierzę w kniei! Przynajmniej go zapytajmy, to nie jest żadne oficjalne miejsce, zapytamy go prywatnie!

Tereska uległaby zapewne bez zbytniego oporu, gdyby nie to, że widok Krzysztofa Cegny nasunął jej pewne skojarzenia. Dokładnie tak, jej zdaniem, wyglądał młody Skrzetuski. Wysoki, szczupły, czerniawy, z twarzą o energicznych, poważnych, szlachetnych rysach… Nigdy w życiu nie przyjęła do wiadomości faktu posiadania przez Skrzetuskiego brody, nie lubiła bowiem bród, i dokładnie ogolony Krzysztof Cegna pasował jej idealnie. Pomimo zdenerwowania i rozterki zdążyła sobie teraz pomyśleć, że Krystyna powinna była zaręczyć się z tym milicjantem, jeśli już koniecznie musiała się zaręczać, i byłaby cudownie dobrana para, Helena i Skrzetuski, historia się powtarza…

Jej historyczno-literacko-matrymonialne skojarzenia trwały krótko, ale ta chwila wystarczyła, żeby Krzysztof-Skrzetuski podjął decyzję. Nie czekając na rezultat szarpania wysokiej, smukłej blondynki przez nieco niższą, równie szczupłą szatynkę o wspaniałych, imponująco rozczochranych włosach, odwrócił się szybko, pośpiesznym krokiem odszedł i znikł w zakamarkach terenów budowy.

Zmierzające ku niemu Okrętka i Tereska zatrzymały się nieco zdezorientowane. Milicjant zawrócił i zdematerializował się w jakimś dziwnym pośpiechu, zupełnie jakby chciał uniknąć możliwości kontaktu z nimi.

– Słuchaj, on uciekł na nasz widok – powiedziała Tereska podejrzliwie. – Co to ma znaczyć?

– No właśnie – odparła Okrętka z oburzeniem – bo stoisz jak słup! Straciłyśmy okazję!

– Głupiaś. W tym jest coś dziwnego. Słuchaj, może to wcale nie był milicjant?

– Tylko co?!

– Tylko jeden z tych bandytów? Przebrany?

Okrętce zrobiło się słabo. Przez głowę przeleciała jej dość trzeźwa myśl, że po pierwsze, milicjant nie był podobny do żadnego z bandytów, a po drugie, jakim cudem w tak krótkim czasie którykolwiek z nich zdążyłby przebrać się, wyśledzić je i dogonić, ale panika przygłuszyła trzeźwość i rozsądek. Nie wdając się w dalsze rozważania, zawróciła i pokonując słabość w kolanach truchcikiem podążyła przed siebie. Tereska ruszyła za nią, zdezorientowana, zaniepokojona i zdegustowana wydarzeniami.

– W ten sposób będziemy tak latały tam i z powrotem do skończenia świata! – wydyszała z dezaprobatą. – Nie leć tak, musimy coś postanowić.

– Ja nic nie postanawiam! – wydyszała Okrętka. – Ja mam tego dość! Wracam do domu i przełażę przez budy! Tam jest pies! Wszystko mi jedno!

Krzysztof Cegna dążył za nimi w pewnej odległości, starając się nie być widoczny i nie tracić ich z oczu. Przeżył moment wahania, kiedy Tereska skręciła między siatki ogrodów, Okrętka zaś popędziła dalej, zwiększając tempo. Szybko zdecydował się sprawdzić adres pierwszej, a potem ewentualnie pogonić za drugą, i stał się świadkiem nader osobliwych poczynań blondynki. Ujrzał, jak przedarła się przez gęste krzewy, porastające przestrzeń między ogrodami, jak przelazła przez siatkę, przekradła się przez ogród i przelazła przez następną siatkę, starając się nie uszkodzić żywopłotów. Przelazł i przekradł się za nią, nie bardzo pojmując, dlaczego stosuje tak dziwną metodę powrotu do domu, nie wszystko bowiem z ich rozmowy usłyszał. Nabrał podejrzeń, że może wdziera się nielegalnie do kogoś obcego, po czym uspokoił się widząc, jak w ostatnim ogrodzie wyprostowała się, wyszła spomiędzy krzaków porzeczek i normalnym krokiem udała się do domu. Ostatecznie upewnił się, że wykrył miejsce zamieszkania jednej ze śledzonych, kiedy siedzący na podwórzu i reperujący rower młodzieniec zwrócił się do niej słowami: – Cześć, siostra!

Drugiej ze śledzonych dogonić już nie zdążył, wycofał się zatem, obszedł dom w koło i sprawdził numer posesji.

Nieco później i nieco dalej pani Bukatowa wyszła przed barak rozwiesić przepierkę na sznurkach, przypadkiem spojrzała w głąb podwórza i ujrzała swoją córkę czołgającą się wśród gałęzi drzewa po dachu niskiej szopy w sąsiednim ogrodzie. Sposób wracania Okrętki ze szkoły wydał jej się nieco dziwny, przyjrzała się temu, ale nic nie powiedziała, zastanawiając się tylko, jaki też udział w tym może mieć Tereska. Nie powiedziała nic także i wtedy, kiedy Okrętka oświadczyła, że ma okropny ból głowy, ponieważ odwykła od szkoły, że idzie wcześnie spać i że za żadne skarby świata nie pójdzie do żadnego sklepu…


* * *

– Młoda Kępińska – powiedział w zadumie dzielnicowy, usłyszawszy tegoż jeszcze wieczoru relację Krzysztofa Cegny. – Z tego, co ja wiem, to ona miewa rozmaite dziwne pomysły. Znam tę rodzinę, przyzwoici ludzie.

Zastanowił się przez chwilę i kiwnął głową.

– Nie wiem, o co tu chodzi, synu, ale możliwe, że dobrze zrobiłeś. Lepiej z nimi porozmawiać po przyjacielsku. Trzeba będzie jutro spotkać je, niby tak przypadkiem, jak będą wracały ze szkoły, i namówić, żeby tu przyszły.

– Melduję, że nie wiem, czy to będzie dobrze – odparł z troską bardzo przejęty Krzysztof Cegna. – Z tego, co mówiły, wynika, że są w niebezpieczeństwie. Te jakieś bandziory mogą je dopaść. Może by lepiej pogadać z nimi dziś?

– Myślisz, że coś w tym jest?

– Były cholernie przejęte. I wystraszone. I wygląda na to, że wiedzą o zaplanowanym morderstwie. Ja bym nie zwlekał, a pretekst zawsze można znaleźć albo może uda im się jakoś przetłumaczyć?

Mniej więcej po półgodzinie dzielnicowy dał się wreszcie przekonać…


* * *

Z prawdziwą ulgą Tereska zamknęła się w swoim pokoju. Dzień był niesłychanie męczący i uciążliwy, i dopiero teraz, zjadłszy obiad i zszedłszy rodzinie z oczu, mogła zająć się spokojnie analizą swoich uczuć, doznań i przeżyć. Z niejakim zdziwieniem i zaskoczeniem stwierdziła, że dzisiejszy stan jej duszy jest całkowicie odmienny od wczorajszego. Spadłe na nią obowiązki, świeżo przeżyte emocje i denerwująca konieczność rozstrzygnięcia jakoś kwestii trzech morderców – wyraźnie zmniejszyły zaabsorbowanie Bogusiem. Jakoś lepiej się czuła, jaśniej patrzyła na świat, życie, jako takie, wydawało jej się przyjemniejsze i lżej jej było na sercu. Boguś nie stał się, oczywiście, mniej ważny, ale przestał ją dławić globusem w gardle.

Ponadto, w obliczu zaistniałych i przewidywanych wydarzeń, racjonalna organizacja czasu wydawała się sprawą palącą. Bezwzględnie należało zacząć wreszcie stosowanie maseczek. Mordercy, drzewka, korepetycje, zabiegi kosmetyczne i Boguś, wszystko to razem wchodziło sobie wzajemnie w paradę i wymagało precyzyjnego działania. Nie wiadomo na jakiej podstawie, wiedziona zapewne przeczuciem, Tereska uznała, że Boguś dzisiaj nie przyjdzie. Z domu wychodzić nie powinna, żeby nie narazić się bez potrzeby na niebezpieczeństwa. Jedynym zatem właściwym i rozsądnym sposobem wykorzystania reszty popołudnia i wieczoru będzie zajęcie się twarzą.

Przejęta, mile poruszona, podniecona i pełna zapału przyniosła sobie na górę jajko, cytrynę i oliwę. Zamierzała zastosować się ściśle do rad, zawartych w jednym poradniku kosmetycznym i licznych artykułach, wyciętych z czasopism. Rumianek znajdował się w apteczce. Przyniosła także z kuchni filiżankę, spodeczek i tarkę do jarzyn, wszystko porządnie umyła gorącą wodą i przystąpiła do przyrządzania upiększającej mazi.

Zajęta skomplikowanymi czynnościami nie zwróciła najmniejszej uwagi na to, co się dzieje na dole. Miała wrażenie, że chyba ktoś przyszedł, ale tym kimś była osoba płci żeńskiej, raczej wiekowa, nie mogła zatem mieć nic wspólnego z Bogusiem. Wyglądało na to, że wdała się w towarzyską konwersację z matką w jadalni. Nie interesowało jej to w żadnym stopniu.

Willa pochodziła z czasów przedwojennych i stanowiła niegdyś dom jednej rodziny. Po wojnie zamieszkały w niej dwie, spowinowacone wprawdzie ze sobą, ale jednak odrębne, i dom automatycznie podzielił się na dwie części. Dawny salon zamienił się w jadalnię, czyli pokój wspólny, służący tak posiłkom, jak i życiu towarzyskiemu. Było to pomieszczenie, usytuowane pośrodku, połączone z hallem, zaprojektowane tak, że gdziekolwiek by się chciało udać, trzeba było przez nie przechodzić. Dawna jadalnia przekształciła się w pokój rodziców, gabinet w pokój babci, a służbówka w sypialnię Januszka. Tereska zajmowała sama pokój na górze wyłącznie dzięki temu, że pozostała część rodziny, zamieszkująca piętro, mianowicie młodszy brat jej ojca z żoną i synem, wyjechała na cztery lata na placówkę dyplomatyczną, zezwalając użytkować przez ten czas jedno z pomieszczeń. Tereska u siebie miała zatem święty spokój.

Wzruszona i pełna przejęcia, kłębem waty nałożyła na rozgrzaną rumiankową parą twarz papkę z filiżanki. Papka była dość rzadka, część spłynęła na szyję, nakapała do umywalki i zachlapała szlafrok. Zostawiwszy sprzątanie na później Tereska, zgodnie z zaleceniami poradnika, położyła się w bezruchu na pół godziny. Czuła lekki niepokój, we wszystkich poradach kosmetycznych było bowiem wyraźnie napisane: Maseczka zmywa się ciepłym mlekiem. Powyższą uwagę przeczytała już po nałożeniu smarowidła na twarz i wówczas uświadomiła sobie, że nie zaopatrzyła się w ciepłe mleko. Za późno już było, żeby po nie schodzić, w jadalni bowiem ciągle ktoś rozmawiał.

Na dole pełna współczucia i życzliwego niepokoju pani Międlewska ostrożnie usiłowała wybadać panią Martę w kwestii znajomości szczegółów życia córki i nie mniej ostrożnie w te szczegóły ją wtajemniczyć. Zdumiona i zaskoczona pani Marta z przerażeniem dowiadywała się, że Tereska znajduje się na prostej drodze do zguby i zmarnowania sobie życia, że należy się nią zająć taktownie, lecz energicznie, że, być może, uda się jeszcze jakoś ją uratować, chociaż pani Międlewskiej wydaje się to wątpliwe. Z tego, co słyszała – chyba jest już za późno…

Na górze Tereska otworzyła oko i spojrzała na zegarek. Pół godziny minęło, maseczka odpracowała swoje i teraz należało ją zmyć. Tereska usiadła na tapczanie i przypomniała sobie o ciepłym mleku.

Nie mogła zejść po nie do kuchni, bo w jadalni, przez którą musiałaby przejść, ciągle ględzi ten idiotyczny ktoś. Na twarzy zastygła twarda, żółta skorupa, ściągająca skórę i nadająca wygląd upiora. We włosach i na szlafroku zastygły żółte placki. Pokazanie się komuś w takim stanie było wykluczone. Siedząc na tapczanie i z tępą rozpaczą patrząc w ścianę Tereska zastanawiała się, co właściwie powinna teraz z tym fantem zrobić i czy pozostawiona zbyt długo maseczka nie zaszkodzi jej w sposób nieodwracalny. Gdybyż ta jakaś baba wreszcie sobie poszła! Matka zapewne również opuściłaby jadalnię i może udałoby się niepostrzeżenie przemknąć do kuchni.

Pani Międlewska, wstrząsnąwszy panią Martą do głębi i wymógłszy na niej obietnicę informowania o rezultatach poważniejszego zajęcia się dziećmi, wreszcie zaczęła się żegnać. Zaczajona na schodach Tereska z nadzieją słuchała pożegnalnych uprzejmości. Jeszcze chwila i będzie można próbować…

Pani Marta zamknęła drzwi i przez jakiś czas stała w przedpokoju w posępnej zadumie. W dwulicowość Tereski trudno jej było uwierzyć, a symptomów moralnego rozkładu jakoś nigdy do tej pory u niej nie dostrzegła. Pani Międlewska jednakże dokładnie zacytowała niepokojącą rozmowę jej córki z przyjaciółką, a nie miała chyba powodu kłamać…

Pani Marta westchnęła ciężko i zawahała się. Powinna może natychmiast porozmawiać z Tereską… Iść na górę? Nie, niemożliwe, nie może tak od razu, musi najpierw jakoś to sobie sama przemyśleć.

Westchnęła ponownie i skierowała się ku sypialni. Tereska na schodach podniosła się z pozycji w kucki. W tym momencie zadźwięczał dzwonek u drzwi.

Pani Marta zawróciła, a Tereska pośpiesznie wycofała się nieco ku górze. Skorupa na twarzy przeszkadzała jej niewymownie. Za drzwiami ukazał się dzielnicowy w towarzystwie… o nieba! Bandziora przebranego za Skrzetuskiego…

Zdrętwiała z przerażenia i zdenerwowania Tereska wyraźnie usłyszała, jak bardzo uprzejmie i równie stanowczo – domagają się natychmiastowej z nią rozmowy. Zdążyła pomyśleć, że to nawet dobrze się składa, bo przynajmniej problem zbrodniarzy od razu się rozstrzygnie, ale natychmiast wróciło przypomnienie nieszczęścia z przeklętą maseczką. Nie zejdzie przecież w tym stanie.

– Tereska! – zawołała pani Marta.

Nie mając pojęcia, co czynić, Tereska milczała. Pani Marta podeszła do schodów i ujrzała za balustradą szlafrok córki.

– Tereska, panowie do ciebie! Zejdźże wreszcie! Dlaczego nie odpowiadasz? Tereska!

Tereska przeraziła się, że matka wejdzie na górę. Postanowiła odpowiedzieć cokolwiek i przekonała się, że ma szalone trudności z otwarciem ust. Uczyniła desperacki wysiłek.

– Zaraz schodzę – odparła niewyraźnie półgębkiem. – Usze się urać.

– Co mówisz? – spytała pani Marta nie mogąc zrozumieć tych dziwnych słów.

Tereska uczyniła większy wysiłek i poczuła, jak skorupa na twarzy trochę pęka, nieprzyjemnie szczypiąc.

– Muszę się ubrać – wymamrotała nieco wyraźniej i głośniej.

– Pośpiesz się trochę!

Tereska wycofała się do swego pokoju. Spłoszona i zdenerwowana coraz bardziej, po krótkim namyśle popędziła do łazienki. Mleko mlekiem, ale może wodą też zejdzie?

Woda, zarówno zimna, jak i gorąca, ślizgała się po zastygłej skorupie, lekko ją tylko rozmazując. Nie było nadziei, że rozmaże całkowicie przed upływem miesiąca. Mleko okazywało się niezbędne.

Przeklinając serdecznie gadatliwą panią Międlewską, milicję i samą siebie za głupie niedopatrzenie, Tereska wpadła w ostateczną rozpacz. Drogę do kuchni przez jadalnię miała odciętą. Ona nie zejdzie, dopóki oni nie pójdą, a oni nie pójdą, dopóki ona nie zejdzie. Sądząc z głosów – do matki i tych dwóch facetów dołączyła babcia. Wszyscy na jej widok dostaną apopleksji…

Wróciła do swego pokoju i z determinacją wyjrzała przez okno. Krata od dzikiego wina, daszek nad kuchennym wejściem, gzyms… Na upartego dałoby się wyjść tędy, a potem można dostać się do kuchni wprost z korytarzyka, od strony ogrodu, nie przechodząc przez jadalnię i hall. Jeśli matka i babcia są w pokoju, kuchnia niewątpliwie stoi pustką, ani ojciec, ani Januszek z pewnością tam nie urzędują…

Januszek skończył reperować rower, wyniósł na śmietnik szczątki starych dętek i różne odpadki i wracając ujrzał w mroku swoją siostrę, złażącą z daszku nad kuchennymi drzwiami. Zainteresował się tym widokiem średnio, ostatecznie każdemu wolno wychodzić z domu tak jak mu najwygodniej, chwilę patrzył, jak też sobie da radę, po czym wszedł do środka i zapalił światło w korytarzyku. Tuż za nim wbiegła Tereska. Januszek odwrócił się do niej z zamiarem zapytania, czy już zawsze będzie opuszczała swój pokój taką drogą, zachłysnął się, na moment zamarł, a potem odzyskał głos.

Zebrani w jadalni usłyszeli wrzask krótki, ale tak straszliwy, że w mgnieniu oka poderwało ich na równe nogi. Krzysztof Cegna okazał się najszybszy. Wpadł do korytarzyka i zdążył jeszcze ujrzeć Tereskę w kuchennych drzwiach.

Nie krzyknął równie przeraźliwie nie dlatego, że przedstawiciel władzy nie powinien reagować na wstrząsające widoki jak rozhisteryzowana stara panna albo jak niedowarzony smarkacz, i nie dlatego, że akurat w tym momencie Tereska wysyczała straszliwym głosem: „Milcz, świnio…!”, ale dlatego, że zwyczajnie zabrakło mu głosu i tchu. Był młody i czegoś takiego nie widział jeszcze nigdy w życiu.

Widząc, że robi się niedobrze, Tereska szybkim ruchem chwyciła to, co znalazła pod ręką, i zakryła tym twarz. Wpadając do kuchni pani Marta ujrzała swoją córkę z głową owiniętą ścierką od talerzy, gorączkowo zrzucającą pokrywki z garnków i rondelków.

– Tereska, na litość boską! – krzyknęła zdławionym głosem.

Tereska porwała garnek z mlekiem i bez słowa wypadła z kuchni, w dzikim galopie rzucając się na górę. Na schodach potknęła się, wylała nieco mleka i zniknęła z oczu rodziny.

Pani Marta usiłowała ochłonąć. Zarówno poczynania jej córki, jak i fakt, że Tereska znalazła się na dole, chociaż uprzednio była na górze i nie schodziła – były całkowicie niepojęte. Pani Marta nie bardzo wiedziała, co zrobić, pędzić za nią czy usiłować wyjaśnić jakoś rzecz tym obcym ludziom, jak można jednak wyjaśnić coś, czego się samemu nie rozumie?

– Bardzo panów przepraszam – powiedziała bezradnie i z zakłopotaniem. – Nie rozumiem, co jej się stało… Młodzież teraz…

– Mnie, proszę pani, już nic nie zdziwi – powiedział dzielnicowy z kamiennym spokojem. – Ja mam z nimi dosyć dużo do czynienia.

– Nie wiem, ale możliwe, że ona zaraz zejdzie…

– Ona nie zejdzie – oznajmił Januszek z głębokim przekonaniem. – Ona jest chyba na coś chora. Ma straszną twarz. Moim zdaniem, to czarna ospa.

– Dziecko, co mówisz! – zdenerwowała się babcia. – To nie jest żadną ospa, tylko ścierka od talerzy. Chyba wyciągnęła ją z brudów. Trzeba tam pójść.

– Ja bym nie szedł – powiedział dzielnicowy ostrzegawczo. – Mnie się wydaje, że lepiej przeczekać.

– No dobrze, ale jak długo?!

Tereska na górze zużyła cały garnek mleka, usiłując zmyć skorupę także z włosów i uszu. Wszelkimi siłami, w gorączkowym pośpiechu, starała się usunąć ślady zabiegów kosmetycznych z umywalki, wanny, szlafroka i podłogi. Wyjaśnień postanowiła kategorycznie odmówić. Badawczo obejrzała się w lustrze, szukając objawów zbawiennego działania maseczki.

Gdyby miała starą, zmęczoną, przywiędłą twarz, skutek maseczki byłby zapewne widoczny. Młodej, świeżej, ożywionej rumieńcem zdenerwowania cery nic nie zdołało jeszcze bardziej odświeżyć. Zdezorientowana nieco, niepewna wyników, wściekła, Tereska zeszła wreszcie na dół.

W pół godziny później radiowóz podjechał pod dom Okrętki, która została brutalnie wyrwana ze snu i siłą zwleczona z tapczanu. Zasłanianie się bólem głowy nic jej nie pomogło, Tereska była bez miłosierdzia.

– Jeżeli ze mnie zrobili głupią i narazili mnie na kompromitację w obliczu tłumów ludzi, to ty też powinnaś się na coś zdobyć – oświadczyła stanowczo i z niejakim rozgoryczeniem. – Nie wiem skąd, ale wiedzą o tych bandytach, a ten Skrzetuski to prawdziwy milicjant. Załatwimy to od razu i będziemy miały z głowy.

– Boże, ratuj, jaki Skrzetuski? – spytała oszołomiona Okrętka, której śniło się jakieś dziwne skrzyżowanie Robin Hooda z Arsenem Lupin i nie była pewna, czy nie śni jej się, dalej.

– Ten na drodze, ten, który uciekł przed nami. Nie zauważyłaś, że jest podobny do Skrzetuskiego? Wtedy, kiedy się użerał ze złapanym na arkan Chmielnickim. Ubieraj się, prędzej!

W komendzie MO zostały potraktowane poważnie i od razu poczuły się bardzo ważnymi osobami. Dzielnicowy, który pracował w tej komendzie od wielu lat, znał nie tylko swój rejon, ale także jego okolice. Żadną miarą nie mogąc dopasować zasłyszanych informacji do nikogo spośród swoich podopiecznych, usiłował zdobyć możliwie dużo szczegółów. Zapał Krzysztofa Cegny działał zaraźliwie.

Tereska i Okrętka z największą dokładnością opisały trzy zbrodnicze indywidua, kilkakrotnie cytując ich rozmowę. Z żalem stwierdziły brak wyraźnych i pożytecznych, rzucających się w oczy, znaków szczególnych, które pozwoliłyby na poczekaniu rozpoznać ich na ulicy, na podstawie samego opisu.

– Miał włochate plecy – powiedziała Okrętka po długim namyśle.

– Który?

– Ten z łopatą.

– Na nic. Przez ubranie czegoś takiego nie widać, a goły po mieście nie chodzi.

– Ten w krawacie miał tępy wyraz twarzy – zauważyła Tereska niepewnie.

– Też na nic. Trzeba by łapać bez mała co drugiego…

W kwestii wzrostu również trudno było coś ustalić, zważywszy, że tylko jeden stał, a dwaj siedzieli. Zdekompletowana odzież uniemożliwiała opis garderoby. Dzielnicowy posępniał coraz bardziej.

– I mówili, że kiedy ta zbrodnia ma nastąpić?

– O drugiej. W nocy, bo była mowa o śpiących ludziach.

– Aha. A miejsca bliżej nie określili?

– Koło skwerku.

– No tak. I samochodem?

– Samochodem.

– No tak… To tylko przez działkę możemy do nich trafić. Inaczej nie ma siły.

Wbrew gorącej niechęci Tereski i Okrętki postanowiono, że nazajutrz skoro świt, przed rozpoczęciem lekcji w szkole, najlepiej o wpół do siódmej rano, doprowadzą one przedstawicieli władzy do podejrzanej działki, milicja zaś powinna dojść później bez trudu, kim jest właściciel i jego goście. Rzecz należy załatwić dyskretnie, żeby przedwcześnie nie spłoszyć zbrodniarzy, i stąd poranna godzina.

Zarówno Tereska, jak i Okrętka nader zgodnie i bardzo stanowczo oświadczyły, że na ową działkę nie trafią żadną inną drogą, jak tylko tą, którą tam dotarły. O innej w ogóle mowy nie ma. W popłochu i zdenerwowaniu nie zauważyły nawet, jak wygląda otoczenie, i nie mają pojęcia o usytuowaniu działki w stosunku do oficjalnego wejścia. W wyniku tego oświadczenia następnego dnia o godzinie wpół do siódmej rano cztery osoby przelazły przez zamkniętą na głucho bramę na tyłach ogródków działkowych. Dzielnicowy usiłował wprawdzie spowodować otworzenie wrót, ale okazało się, że zamek zardzewiał i żaden wytrych go nie ruszy. Klucza po ludziach szukać nie chciał, żeby nie wywoływać sensacji.

– To tu – powiedziała Tereska, zatrzymując się w alejce.

– Ależ skąd! – zaprotestowała Okrętka. – To tam!

– Coś ty? Tutaj! Tutaj jest stół, a tutaj on kopał.

– Nic podobnego. Stół stoi tam, przecież widzisz. A tu siedział ten w fartuchu.

– Ale to było przy drodze w poprzek!

– Toteż właśnie. Przy tamtej drodze w poprzek!

– Niech się panie szanowne na coś zdecydują – zaproponował beznadziejnie dzielnicowy – Nie możemy się zajmować wszystkimi ludźmi na wszystkich działkach.

Na szanowne panie nie było siły. Każda z nich kategorycznie upierała się przy swoim, przy czym podejrzane działki, oddalone od siebie o kilkadziesiąt metrów, istotnie wyglądały prawie identycznie. Na każdej z nich znajdował się stół, przy nim ławeczka, przy ławeczce rosło duże drzewo, a środek wydawał się świeżo skopany. Kilka uwag Krzysztofa Cegny, wygłoszonych przy wczorajszym przesłuchaniu i dzisiejszej lustracji, sprawiło, że i Tereska, i Okrętka poczuły się gorąco przejęte. Słuszność uratowania życia przyszłej ofiary i złapania bandytów przed popełnieniem zbrodni nie budziła najmniejszej wątpliwości. Wszelkimi siłami starały się w tym dopomóc.

W ostatecznym rezultacie dzielnicowy zdecydował się sprawdzić obie podejrzane działki i zorientować się bliżej w poczynaniach ich właścicieli. Wszystko razem mogło okazać się pomyłką, ale mogło też być śladem poważnej afery. Dzielnicowy lubił wiedzieć, co się dzieje na jego terenach, a Krzysztof Cegna z uporem pchał go do czynu. We właściwym momencie miała nastąpić konfrontacja świadków z podejrzanymi.

– Słuchaj – powiedziała w zadumie Okrętka, kiedy obie wyjątkowo wcześnie zbliżały się do szkoły. – My chyba jesteśmy zupełnie bezmyślne.

– Możliwe – przyznała Tereska. – Bo co?

– Bo przecież sad mamy pod nosem. Jak wczoraj przełaziłam przez to wszystko, wyraźnie widziałam, że tam na kawałku rośnie coś takiego jakby szkółka. Wpadło mi w oko. Po jakiego diabła mamy włóczyć się Bóg wie gdzie, po obcych ogrodnikach, kiedy tego tutaj to nawet ja znam.

– Ten jeden, sam jeden, nie nastarczy. Było tam tysiąc drzewek? Nawet gdyby, to wszystkich nie odda. Dzisiaj pójdziemy do niego, ale potem musimy jednak jechać i do tamtych. I słuchaj, może lepiej będzie od niego wziąć adresy, bo w tamtych miejscach, które oni podali, mogą się na nas zaczaić.

Okrętka wrosła w chodnik.

– Zwariowałaś? Dlaczego?!

– No przecież nic o nas nie wiedzą. Nie szli za nami, nie powiedziałyśmy im, która szkoła, ani w ogóle nic. Jeśli postanowili nas też zamordować, muszą nas szukać w jakimś uzgodnionym miejscu. Chodźże wreszcie, będziesz tu stała do końca świata?

– Boże, Boże! – jęknęła Okrętka. – Za czyje grzechy ja muszę to wszystko znosić?! Ja wcale nie chcę takich sensacji, gdybym wiedziała, co z tego wyniknie, złamałabym wczoraj nogę! To ty chcesz mieć urozmaicone życie, a nie ja!

– Nic straconego, złamać nogę zawsze zdążymy. Nie przesadzaj, nic takiego na razie się nie dzieje. A ten Skrzetuski wydaje mi się sympatyczny i zobacz sama, że on ma rację.

– Rację ma, owszem – mruknęła Okrętka, wlokąc się z niechęcią w kierunku szkoły. – Brakuje mu czarnej brody… Ale ja w tym nie muszę uczestniczyć. Proszę cię, miej sobie to urozmaicone życie beze mnie!

Tereska istotnie od najmłodszych lat, od chwili, kiedy nauczyła się czytać, a być może nawet wcześniej, gorąco i namiętnie pragnęła mieć urozmaicone życie. Wszelka myśl o stabilizacji, normalizacji, bezruchu i zastoju była jej wstrętna. Teraz jednak doszła do wniosku, że litościwa Opatrzność przesadziła chyba nieco w realizacji jej pragnień, życie bowiem zrobiło się urozmaicone do szaleństwa.

Bezpośrednio po szkole, musiała składać wizyty rozmaitym ogrodnikom i badylarzom, rozprzestrzenionym szerokim kręgiem po okolicach miasta, i maksymalnie wysilać umysł, żeby nakłonić ich do dobroczynności. Trwało to długo i było nader uciążliwe. Następnie musiała pędzić na korepetycje, których uzbierało jej się sześć na tydzień. Dawało to wprawdzie olśniewające nadzieje finansowe, ale przerażająco pochłaniało czas. Następnie powinna była zajmować się zaplanowanymi zabiegami kosmetycznymi, gimnastyką, szczotkowaniem włosów, przewracaniem oczami, maseczkami z ziół i innymi skomplikowanymi czynnościami. Późnym wieczorem udawała się razem z Okrętką po użebrane drzewka. Na domiar złego musiała zacząć odrabiać lekcje, szkoła miała bowiem swoje nieubłagane wymagania. Wszystko to razem nie zostawiało ani chwili czasu na dręczenie się Bogusiem.

Transport drzewek, świadomie przesunięty na możliwie jak najpóźniejszą godzinę, odbywał się w sposób dość osobliwy i przyjemnie było ukryć go pod osłoną ciemności. Wiadomo było przy tym, że Boguś później niż do ósmej nie przyjdzie, po ósmej zatem mogła spokojnie oddalić się z domu, tak że razem wziąwszy, składało się zupełnie nieźle.

Wśród wielu rozmaitych rupieci u Okrętki znalazły się pochodzące z zamierzchłych czasów zabytkowe sanie, które jej ojciec wykonał po powstaniu, w ostatnią zimę wojny, i które służyły wówczas do przewożenia kartofli. Nie dysponując niczym innym użył do tego celu okrągłego blatu dębowego stołu, spiłowanego nieco z dwóch stron. Dzięki temu sanie miały wymiary metr na metr dwadzieścia, osadzone zaś były na płozach, pochodzących z jakiegoś powozu, bryczki czy też może karety. Na żądanie Okrętki jej starszy brat, Zygmunt, zdemontował płozy i osadził owego potwora na kółkach ze starego, dziecinnego rowerka. Całość wyglądała dość niezwykle. Z jednej strony znajdował się rzemień, za który można było ciągnąć, z drugiej zaś sterczący, porządnie przymocowany, łukowato wygięty, żelazny kabłąk do pchania. Załadowany stosem przywiązanych sznurkiem drzewek pojazd ów stawał się do niczego niepodobny i niejednokrotnie budził przesadne, zdaniem Tereski i Okrętki, zainteresowanie przechodniów.

– Wyglądamy jak handlarze odpadkami – powiedziała Okrętka z niesmakiem.

Wygląd był Teresce w tym wypadku w zasadzie obojętny, wolała jednak nie afiszować się nim zbytnio w biały dzień. Tego tylko brakowało, żeby przypadkiem natknąć się na Bogusia! Po poprzedniej kompromitacji coś takiego mogłoby przynieść szkodę nieodwracalną.

Po następnych trzech dniach pani Marta popadła w rozterkę. Dotychczas była skłonna uznać, że pani Międlewska chyba się myli. Tereska nie należy do córek sprawiających kłopoty i o jej życie osobiste nie ma powodu się lękać. Teraz jednakże Tereska z niepokojącą regularnością zaczęła oddalać się z domu po ósmej wieczorem i wracać około jedenastej, po powrocie zaś pośpiesznie udawała się do siebie, unikając konwersacji z kimkolwiek z rodziny. Robiła przy tym wrażenie wyczerpanej fizycznie.

Czwartego dnia pani Marta usłyszała przypadkiem fragment rozmowy pomiędzy swoimi dziećmi i włos zjeżył jej się na głowie.

– Ten doktor z Żoliborza to porządny człowiek – powiedziała Tereska do Januszka, czyszczącego hurtem wszystkie swoje buty na schodkach przed kuchennym wejściem. – Nie jest pazerny na forsą, dało się z nim załatwić. Nie bądź świnia, pożycz rower.

– Riksza byłaby lepsza – odparł Januszek niechętnie. – Jedna może wieźć drugą. A w ogóle to obie jesteście głupie i nieżyciowe. Wykończycie się w tydzień.

– Sam jesteś głupi i nieżyciowy. Uważasz, że co, urodzę tę rikszę? Pożycz rower, obcy ludzie mają życzliwość dla upośledzonych dzieci, a ty jak taki samolubny pień!

– Mnie nieślubne podrzutki nic nie obchodzą. Jak ty się wygłupiłaś, to jest twoja prywatna sprawa…

Więcej, pani Marta, znieruchomiała ze zgrozy, nie usłyszała, bo rozgniewana Tereska zbiegła ze schodów z zamiarem zdzielenia Januszka w potylicę szczotką od butów. Januszkowi udało się zręcznie uniknąć ciosu, konwersacja pomiędzy rodzeństwem przybierała jednakże charakter zbyt gwałtowny, żeby się dało ją dokładnie zrozumieć.

– Dzieci, nie bijcie się – powiedziała mechanicznie pani Marta i udała się do kuchni z ciężkim sercem i przerażeniem w duszy.

Sprawa wydawała jej się delikatna i zastanawiała się, jak ją załatwić. Tereska była niemal nieuchwytna, odmawiała wyjaśnień, zasłaniając się brakiem czasu. Była wprawdzie na ogół prawdomówna i wiadomo było, że niczego się nie wyprze ani nie skłamie; przyciśnięta, mogła się jednakże zaciąć w uporze i tym bardziej odmówić. Ostatnio wydawała się też dziwnie roztargniona… Właściwie jedyna szansa, to dowiedzieć się czegoś od Januszka.

Januszek leżał już w łóżku, kiedy pani Marta udała się do służbówki pod pozorem sprawdzenia stanu jego skarpetek.

– Po co wam riksza? – spytała z pozorną obojętnością przeglądając zawartość półki.

Wsparty na łokciu Januszek z niepokojem obserwował matkę, pełen obaw, czy nie znajdzie przypadkiem kawałków puszki po oleju silnikowym, której nie zdążył dokładnie wyszorować, a która była mu niezbędna do zaplanowanej produkcji bomby. Sąsiedztwo puszki z garderobą mogłoby wzbudzić dezaprobatę matki.

– Co? – zdziwił się. – Jaka riksza?

– Zdaje mi się, że słyszałam, jak rozmawialiście o jakiejś rikszy i rowerze. Ty i Tereska. Po co wam to?

– A! To nie ja, to Tereska. Mnie to na nic.

– A jej po co?

– Do transportu.

– Do jakiego transportu?

Januszek opadł na poduszkę i podłożył sobie ręce pod głowę, zapominając na chwilę o blachach z puszki…

– One zgłupiały – rzekł wzgardliwie. – Po całym województwie wożą drzewka.

Pani Marta dotarła właśnie do dziwnych kawałów brudnej, zaolejonej blachy, ukrytej pod koszulami i swetrami, ale nawet nie zwróciła na to uwagi.

– Jakie drzewka?

– Owocowe. U nich w szkole zwariowali. Każą im skombinować miliony owocowych drzewek i zasadzić sad. Gdzieś tam. I one latają po rozmaitych ludziach, wyszarpują od nich te drzewka i wożą do szkoły, jak głupie, piechotą przez całe miasto. Pewnie, że rikszą byłoby lepiej.

Pani Marta poczuła, jak od ogromnej ulgi robi jej się słabo. Zaniechała dalszego przeglądania półki i mechanicznie zaczęła na powrót składać skarpetki.

– A co mają do tego upośledzone dzieci? – spytała ostrożnie.

– Ten sad ma być dla dzieci. Tereska myśli, że mnie weźmie pod włos. Macha mi przed nosem tymi dziećmi i chce, żebym jej pożyczył rower, a chała, sam go zreperowałem, a one mi znów zepsują. Ja jej roweru nie dam, to mowy nie ma! Niech sobie wynajmą ciężarówkę.

– A nie wiesz przypadkiem, dlaczego one to robią późnym wieczorem?

– A kiedy? Sam bym woził późnym wieczorem! Im chodzi o to, żeby było ciemno, żeby ich nikt nie widział, bo wyglądają jak głupie z tym stołem na kółkach. Dziwię się, że jeszcze ich kronika nie sfilmowała. Czysty cyrk!

Pani Marta uznała, że dowiedziała się dosyć. Na wszelki wypadek musi, oczywiście, porozmawiać z Tereską, ale teraz ma już przynajmniej sprecyzowaną płaszczyznę rozmowy. Zostawiła syna i poszła czatować na córkę.

Tereską wróciła kwadrans po jedenastej, ciężko spracowana i bardzo śpiąca. Widok matki, wyraźnie czekającej na nią, nie ucieszył jej w najmniejszym stopniu. Niechętnie zatrzymała się po drodze na górę.

– Milicja się o ciebie pytała – powiedziała pani Marta, myśląc równocześnie, że jak na chłodne, jesienne wieczory, Tereską jest stanowczo za lekko ubrana i że już sama nie wie, co z nią najpierw omawiać. – Co to za historia z tymi jakimiś przestępcami, których macie rozpoznawać?

– A co, złapali ich? – zainteresowała się gwałtownie Tereską i zeszła o jeden stopień niżej.

– Nie wiem. O co tu w ogóle chodzi? Dlaczego nie masz swetra? Wiesz, że ja pod tym względem nie przesadzam, ale w tym stroju przecież musi ci być zimno!

– Zimno? – prychnęła Tereską z irytacją, wspominając drogę z Żoliborza z ładunkiem, obsuwającym się na każdym krawężniku. Pojazd razem z sadzonkami ważył ładne kilkadziesiąt kilo. – Potem opływam, a nie żadne zimno! Spróbuj przepchnąć przez całe miasto pięćdziesiąt kilo, zobaczysz, jak ci będzie zimno!

Pani Marta ucieszyła się, że Tereska sama zaczęła, równocześnie jednak poczuła, że gubi się w tematach. Tajemniczość Krzysztofa Cegny, młodego, przystojnego osobnika, który istotnie kilka razy pytał o Tereskę, wydawała jej się niepokojąca. Ostrzeżenie pani Międlewskiej, drzewka, sweter, przestępcy, pchanie ciężarów przez miasto…

– No właśnie – powiedziała pośpiesznie. – Moje dziecko, czy tego nie można inaczej zorganizować? Dlaczego z Żoliborza? To jest, chciałam powiedzieć, dlaczego przez całe miasto? Wiem, że robicie coś dla szkoły, ale nic z tego nie rozumiem i w ogóle bądź uprzejma cokolwiek wyjaśnić.

– Teraz? – spytała Tereska tonem namiętnego protestu.

– Owszem, teraz – odparła stanowczo pani Marta, która sama była zdania, że nie jest to najwłaściwsza pora na rozmowy pedagogiczne. – Giniesz gdzieś po całych dniach i wracasz o skandalicznej porze. Co to wszystko znaczy?

Tereska westchnęła ciężko i zrezygnowana usiadła na stopniu. Było rzeczą oczywistą, że zdobywanie i transport drzewek na sad dałyby się zorganizować racjonalniej, to znaczy racjonalniej w pojęciu otoczenia.

Dla niej samej zastosowana metoda była jedyną możliwością do przyjęcia, w grę wchodził bowiem Boguś. Żadną miarą nie mogła przyznać się do motywów swojego działania, nikt by tego nie potrafił zrozumieć i nikt się o tym nie mógł dowiedzieć.

Do diabła – pomyślała gniewnie – czy ciągle ktoś się musi czepiać i pytać, i wtrącać? Czy nie można dać mi świętego spokoju?

– Jeden doktor na Żoliborzu dał nam piętnaście sztuk – powiedziała niechętnie, nie zdając sobie sprawy, jaki ciężar zdejmuje z serca swojej matki, i nie zastanawiając się, skąd ona ma wiedzieć, o jaki towar tu chodzi. – W tamtą stronę czasem udaje nam się jechać tramwajem, ale z powrotem musimy iść piechotą, a ludziom najwygodniej jest zawsze załatwiać wieczorem. Wozimy na tych saniach Okrętki, to znaczy, one mają kółka. Każdy woli wieczorem, bo wtedy nie przeszkadzamy w pracy.

– A czy nie rozsądniej byłoby zamówić jakąś ciężarówkę i przewieźć wszystko hurtem?

– Jak hurtem, skoro my dostajemy codziennie po trochu! I w różnych miejscach. Gdyby ten półgłówek, mój brat, pożyczył nam swój rower, byłoby o wiele łatwiej, ale to jest nieużyta świnia, powinnaś się nim zająć. Nie wiem, co z niego wyrośnie…

– A czego chce milicja?

– Nic takiego – mruknęła Tereska, zadowolona, że kwestia organizacji dnia przechodzi bezboleśnie. Stęknęła i wstała ze stopnia. – Mamy rozpoznać jakichś facetów, którzy się plączą po działkach. Ja idę spać, jestem zmęczona jak wół roboczy.

– Czekaj – powiedziała z wahaniem pani Marta i zaryzykowała. – A co to za historia z jakimś dzieckiem?

– Co? – zdziwiła się Tereska. – Z jakim dzieckiem?

– Nad którym rozpacza Okrętka. Jakieś dziecko, maltretowane czy porzucone…

Tereska zdziwiła się jeszcze bardziej, nie okazując przy tym zbytniego zainteresowania.

– Nie wiem. Ona rozpacza nad wszystkimi dziećmi grupowo. Dlatego w ogóle to robimy, bo te drzewka mają być dla Domu Dziecka. Tam, gdzie ona mieszka, w tym ich baraku, jest jakieś dziecko, które ma matkę alkoholiczkę czy coś takiego. Jeśli cię to interesuje, spytaj Okrętki, powiem jej, żeby jutro przyszła. Czy ja mogę wreszcie iść spać?

– Ależ możesz, oczywiście, że możesz…

Skruszona krzywdzącymi podejrzeniami, którym pozwoliła się w sobie rozwinąć, pani Marta w ramach cichej ekspiacji uznała za słuszne pomóc córce. Omówiła rzecz z mężem i pan Kępiński załatwił wypożyczenie furgonetki bagażowej, która przywiozła za jednym zamachem trzysta sadzonek, zaofiarowanych przez jego przedwojennych znajomych z okolic Błędowa, i która mogła posłużyć dwa razy w tygodniu w godzinach popołudniowych do przewożenia drzewek z okolic Warszawy.

Trzysta sadzonek uszczęśliwiło Tereskę niebotycznie. Jej gwałtowny protest natomiast przeciwko propozycji systematycznego ułatwiania transportu obudził śmiertelne zdumienie obojga rodziców. Upór, jaki wykazywała w kwestii pracy w późnych godzinach wieczornych, wydawał się wręcz niepojęty. Włączona do dyskusji na ten temat Okrętka, przezornie unikająca wtrącania się, uczyniła wrażenie istoty co najmniej niedorozwiniętej i całkowicie pozbawionej własnego zdania.

– Ty chyba przesadzasz – powiedziała ostrożnie, kiedy już, uwolniwszy się od natręctwa starszego pokolenia, wlokły swój pojazd do wsi za Wilanowem. – Przecież w ten sposób będziemy to załatwiały jeszcze długo po sądzie ostatecznym. W końcu nic się nie stanie, jeśli nawet raz przyjdzie i dowie się, że cię nie ma. Może przyjść następnego dnia.

Tereska spojrzała na nią ponuro i nic nie odpowiedziała, z goryczą myśląc, że nawet Okrętce nie jest w stanie wyjaśnić tak prostej rzeczy: Boguś wcale nie przyjdzie następnego dnia. W ogóle nie powie, kiedy przyjdzie, znów zniknie, nie wiadomo na jak długo, i ona znów będzie beznadziejnie czekać. Nie zmieni sytuacji, nie wywrze na niego żadnego wpływu, dopóki go nie zobaczy. Zobaczyć go wreszcie musi, bo inaczej coś jej pęknie, serce czy może coś innego. On się nie będzie wysilał, jemu nie zależy, to ona się musi postarać… Musi coś wymyślić, i to szybko!

Równocześnie zdawała sobie sprawę, że taki układ nie stawia jej w najlepszym świetle, nie jest dla niej ani korzystny, ani miły, ściśle biorąc jest wręcz haniebny i absolutnie nie powinna go tolerować. Powinna tego Bogusia wybić sobie z głowy raz na zawsze i zapomnieć o jego istnieniu, ale wiadomo przecież, że nie może. A także nie chce. Słodycz rozpaczy, rozkosz tej męki oczekiwania, urok nadziei, to wszystko razem stanowi coś, czego nie chce i nie potrafi się wyrzec. Możliwe, że dla innych to nie ma żadnego sensu, dla niej ma, i Okrętka, chociaż przejawia do tego wszystkiego takie jakieś kretyńsko racjonalne podejście, jeśli nawet nie może tego zrozumieć, to przynajmniej powinna się z tym pogodzić.

– Ja ci się w ogóle dziwię – ciągnęła Okrętka, nie mogąc się doczekać odpowiedzi. – Nie mówię, co ty w nim widzisz, bo rzeczywiście on jest atrakcyjny, ale w końcu wiadomo, że możesz sobie znaleźć byle kogo innego. – Zepchnęła stół na pobocze, zatrzymała się i usiadła na blacie. – Jeżeli on się tak głupio zachowuje, to ja bym na twoim miejscu już dawno plunęła na niego. Kto to widział!

Tereska usiadła obok niej.

– Nikt nie widział – przyznała. – Zależy mi na nim i koniec.

– To jemu powinno zależeć, a nie tobie. Stefan do ciebie oczami przewraca…

– Toteż czekam, aż staną mu w słup i tak już zostanie. Sama mówiłaś, że Stefan jest podobny do przedwojennej, zagłodzonej kozy!

– No to co? Ale jakbyś chciała, toby cię po piętach całował. A Danki brat, to uważasz, że z jej powodu tak dookoła szkoły lata?

– Nie wiem, z czyjego powodu, i nic mnie to nie obchodzi.

– A ten czarny Andrzej, który na łbie staje, żebyś wreszcie poszła na prywatkę do Magdy…

– Odczep się. Andrzej jest zwyczajnie chamowaty i ma zeza…

– Nieprawda, wcale nie ma zeza! Tylko ma tak oczy osadzone. Blisko siebie.

– To niech mu się oddalą. Dla mnie to zez. Dance nie ujmuję, ale jej brat jest mało inteligentny, w ogóle nie można z nim rozmawiać. Wszyscy razem mogą się wypchać trocinami i tłuczoną porcelaną. Żaden mi się nie podoba.

– No, a Boguś?

Tereska milczała przez chwilę, po czym westchnęła ciężko.

– Już ci mówiłam – powiedziała znękanym głosem. – Przez całe życie marzyłam o facecie, który by miał trzy zalety. Który by był szalenie przystojny, nadzwyczajnie inteligentny i bardzo dobrze wychowany. Boguś jest pierwszy taki.

– I uważasz, że to wystarcza? – spytała Okrętka z powątpiewaniem, przyjrzawszy się jej krytycznie.

Tereska podparła brodę rękami, opierając łokcie na kolanach.

– Okazuje się, że to za mało – rzekła posępnie. – Potrzebna jest jeszcze czwarta zaleta. Żeby mu na mnie zależało…

Okrętka potępiająco pokiwała głową.

– Przystojny, inteligentny i dobrze wychowany. I żeby mu na tobie zależało. I już? I reszta cię nie obchodzi? Wszystko ci jedno, jaki będzie miał charakter, zawód, wykształcenie?

Tereska pokiwała głową tak energicznie, że stół na kółkach ruszył i zjechał częściowo do rowu.

– A już. Myśl logicznie. Będzie mu na mnie zależało. Mnie na nim też. Jeżeli będzie inteligentny, to potrafi zdobyć wykształcenie, będzie umiał i pracować, i urządzić się w życiu, i w ogóle będzie rozumiał, co trzeba. Jeżeli będzie dobrze wychowany, to będzie się do mnie uprzejmie odnosił i odpowiednio mnie traktował. Łatwo z nim będzie wszystko uzgodnić, współżyć i co tylko chcesz. Niby czego jeszcze potrzeba?

Wyciągnęły stół z płytkiego rowu i ruszyły w dalszą drogę.

Sposób posługiwania się pojazdem zmodyfikowały już od pierwszych dni. Odwróciwszy wehikuł tyłem do przodu i trzymając się żelaznego drąga, jechały na nim, odpychając się z każdej strony nogą jak na hulajnodze. Metoda była znakomita, wydatnie zwiększała tempo podróży, ale możliwa była do stosowania tylko na dość równym terenie i przy ograniczonym ruchu samochodowym.

– Piękna kobieta może sobie pozwolić na to, żeby być kompletnie głupią – powiedziała Tereska ni z tego, ni z owego, po dość długiej chwili milczenia. – Brzydka musi być inteligentna i wykształcona.

Okrętka co najmniej przez minutę na zmianę kręciła i kiwała głową z powątpiewaniem, wahaniem i niepewnie.

– Tyle naraz przyszło mi na myśl, że nie wiem, co najpierw – oświadczyła z niezadowoleniem. – Wcale nie wiem, czy mnie by się podobał facet, któremu chodzi tylko o to, żeby ona była piękna, i nie interesuje go, że jest głupia.

– Dużo różnych na to leci.

– To jest taka specjalna kategoria facetów. Mnie to nie odpowiada.

– Przestań wierzgać, zakręt przed nami… Nie chodziło mi o facetów, tylko o kobiety jako takie. Jedne są piękne, a drugie nie i nie ma na to siły.

– Też mi odkrycia dokonałaś… W każdym razie mnie by to nie odpowiadało, żeby ten jakiś wolał, żebym ja była głupia – upierała się Okrętka, wprawiając pojazd na nowo w ruch za zakrętem śmierci.

Tereska się zniecierpliwiła.

– Mnie też nie, ale możliwe, że to dlatego, że po prostu jesteśmy za mało piękne. Mamy inne podejście do życia. Moim zdaniem, powinnyśmy być mądre i inteligentne. Na wstrząsającą urodę nie mamy, zdaje się, dużych nadziei, wobec czego musimy sobie dopracować inteligencję i wykształcenie. Mamy pewne szansę.

– Aha – przyświadczyła zgryźliwie Okrętka. – Szczególnie na przykładzie Bogusia to się u ciebie rzuca w oczy…

– Toteż właśnie – powiedziała Tereska uczciwie – Dlatego mi to wszystko w ogóle przyszło do głowy. Nie wiem, jak to zrobić, ale koniecznie muszę być inteligentna, mądra i wykształcona…

Odpychając się z każdej strony nogą, jedna prawą, a druga lewą, oddalały się coraz bardziej w kierunku Wilanowa. Blat na kółkach trzeszczał, zgrzytał i hurgotał.

W stojącym w zaroślach przy bocznej drodze, ukrytym w cieniu, samochodzie na długą chwilę zapanowało milczenie. Trzej siedzący w środku faceci zdumionym wzrokiem śledzili niknące w mroku dziwowisko.

– Niech skonam – powiedział jeden z nich. – Nie wiecie przypadkiem, co to było?

– Go-cart z nożnym napędem? – powiedział niepewnie drugi.

– Za okupacji widywało się takie rzeczy – rzekł trzeci w zadumie. – Ale teraz?

– Dwie dziewczyny to były, nie? Co, u diabła, one miały takiego? To coś, na czym jechały?

– Balię na kółkach. Co cię to obchodzi, odjechały i niech je szlag trafi. Mamy ważniejsze rzeczy na głowie…

Nieświadome wzbudzonego zainteresowania Tereska i Okrętka stosunkowo szybko załatwiły interesy i umocowawszy sznurkami dwadzieścia dwa drzewka ruszyły w drogę powrotną. Posapując z wysiłku wlokły stół po nierównym terenie, aż wydostały się na szosę, gdzie mogły znów zastosować swoją ulepszoną metodę. Teraz wyglądało to jeszcze dziwniej, bo dwadzieścia dwa drzewka, z porządnie i fachowo zabezpieczonymi korzeniami, stanowiły wysoki, osobliwy, sterczący na wszystkie strony ładunek, one obie zaś, mając po bokach miejsce zaledwie na jedną nogę, z niejakim trudem utrzymywały równowagę. Na samym wierzchu dołożono im jeszcze z dobrego serca trochę malin i porzeczek, które okazały się niezbyt dobrze przymocowane.

– Za mną, z tyłu, zlatuje – powiedziała Okrętka ostrzegawczo. – Trzeba przywiązać, zatrzymajmy się.

– I w ogóle już jesteśmy na zakręcie – zaniepokoiła się Tereska. – To bydlę się jakoś dziwnie mocno rozpędza… Hamuj!

– Jak?

– Nie wiem! Nogą! O rany boskie, coś jedzie!

– Przejedzie nas! – jęknęła rozpaczliwie Okrętka. – Nogi nam poprzetrąca! Uciekajmy!

Od strony Warszawy widać było nadjeżdżający samochód. Tereska i Okrętka razem ze swoim blatem znajdowały się na samym środku drogi. Minimalne nachylenie jezdni na samym początku zakrętu wystarczyło jednakże, żeby solidnie obciążona machina zwolniła, pozwalając im zeskoczyć bez obawy połamania nóg. Jeszcze przez krótką chwilę szarpały się z pojazdem, przy czym w świetle reflektorów wyglądało to tak, jakby duży, suchy krzak miotał się po szosie, aż wreszcie udało im się przepchnąć na pobocze.

Obok przejechał Volkswagen, zwolnił nieco przed zakrętem, zamiótł światłami okolicę i szybko pojechał w kierunku Wilanowa.

– Upiekło nam się – powiedziała Tereska, jeszcze trochę zdenerwowana. – Mam jeszcze jeden sznurek, a w ogóle to zgubiłyśmy porzeczki.

– Będę zdziwiona, jeśli ujdziemy z życiem z tej całej pracy społecznej – oświadczyła z rozgoryczeniem Okrętka i udała się kilkanaście metrów z powrotem po dwa zgubione krzaczki porzeczek. – Przywiąż to przynajmniej jakoś porządnie!

Ze stojącego wciąż w zaroślach tego samego samochodu obserwowały je w napięciu trzy pary oczu.

– Gliny – mruknął z niepokojem jeden z facetów. – Wypatrzyły nas.

– Skąd wiesz?

– Oni jeżdżą Volkswagenami. Wyobrażasz sobie kierowcę, który zobaczyłby na tym zakręcie coś takiego i nie stanął? I nie zrobił awantury? Glina w zmowie z tymi…

Kto wie, może i masz rację?

– Specjalnie wróciła na środek, żeby pokazać, że to tu. Nie podoba mi się to, coś mi śmierdzi.

Trzeci się nagle zirytował.

– Proszę mi tu nie popadać w panikę – powiedział zimno. – Co znaczy tu, jakie tu, pierwszy raz tutaj jesteśmy umówieni! Nikt o nas nic nie wie, proszę bez przesady!

Dwaj pozostali zamilkli.

– A swoją drogą, dobrze byłoby się zorientować, co to jest takiego – powiedział jeden po chwili ostrożnie. – Te dziewuchy i ta… platforma. Dokąd one z tym jadą i w ogóle, co zrobią.

– To zawsze można, tylko nie nachalnie. Mamy dwie godziny czasu.

Samochód powoli wyjechał z krzaków i na miejskich światłach ruszył w kierunku Warszawy.

– Ja się boję za bardzo rozpędzać – powiedziała Okrętka niespokojnie. – To się potem znów nie będzie chciało zatrzymać.

– Pchaj, bo resztę życia spędzimy na tej szosie! Powinnyśmy mieć hamulce, uważam, że Zygmunt mógłby nam zrobić.

– Zygmunt mówi to samo co wszyscy. Że mamy źle w głowie, żeby to tak załatwiać, że trzeba było sobie pozamawiać, a potem wziąć bagażówkę i przywieźć wszystko za jednym zamachem, raz na dwa tygodnie…

Tereska nagle ześliznęła się z blatu, usiłowała stanąć jak wryta, ale ściskany w ręku pałąk pociągnął ją i pobiegła kilka kroków razem z pojazdem. Okrętka zeskoczyła również i wreszcie obie się zatrzymały.

– Co?

– Raz na dwa tygodnie. Przez tego całego Bogusia robimy z siebie kretynki, jakich świat nie widział, mamy rekord Europy! Co się stało?

Tereska robiła wrażenie z nagła olśnionej nadprzyrodzonym blaskiem.

– Raz na dwa tygodnie! No wiesz! Dlaczego tego wcześniej nie powiedziałaś? Przecież to jest genialna myśl! Nie codziennie, tylko raz na dwa tygodnie!

Okrętka wzruszyła ramionami.

– To Zygmunt tak mówi i możliwe, że ma rację. Ale jeśli ci idzie o Bogusia – dodała trzeźwo i niemiłosiernie – to możesz być spokojna, że przyjdzie akurat tego jednego dnia. Specjalnie sobie wybierze. Zawsze tak jest, niezależnie od tego, o co chodzi. Możesz siedzieć rok przy telefonie i czekać, odejdziesz na dwie minuty i właśnie wtedy zadzwoni. A ty nawet nie będziesz słyszeć.

Tereska patrzyła na nią przez chwilę z niesmakiem.

– A w ogóle to i tak za późno – powiedziała gniewnie. – Jutro jedziemy ostatni raz do tego chłopa ze wsi. Potem nam zostaje Tarczyn i Grójec. Rychło w czas Zygmunt wymyślił, ruszył jak martwe cielę ogonem.

– On wymyślił już dawno – zaprotestowała Okrętka, uznawszy za słuszne ująć się za bratem. – Tylko ty nie chciałaś słuchać. Poza tym, mam wrażenie, że i Larwa mówiła coś podobnego, na samym początku. Jedźmy już, bo rzeczywiście zaczniemy nocować po szosach.

Po dziesięciu minutach zmieniły nogi, zamieniając się jednocześnie miejscami. W parę chwil później Tereska obejrzała się raz i drugi, po czym pochyliła ku Okrętce.

– Słuchaj – powiedziała złowieszczym, przenikliwym szeptem. – Nie chcę cię martwić, ale za nami jedzie jakiś samochód.

– No to co? – zdziwiła się Okrętka. – Minie nas, przecież jesteśmy z boku.

– Ale on się wcale nie zbliża. Jedzie cały czas za nami, w tej samej odległości.

Przez chwilę wyglądało na to, że Okrętka udusi się na poczekaniu. Oczy powiększyły jej się do nadnaturalnych rozmiarów, spojrzała na Tereskę, otworzyła usta, zamknęła je, po czym bez słowa zaczęła gwałtownie odpychać się nogą. Tereska, wbrew woli, protestując, dostosowała się do nadawanego tempa.

– Opamiętaj się, zwariowałaś? Co nam to da, przecież nie rozpędzimy tego do stu kilometrów na godzinę! Jak będzie chciał, to nas i tak dogoni! Wjedziemy do rowu!

– Do Chełmskiej już niedaleko… – wydyszała Okrętka.

– Do jakiej Chełmskiej? Po co ci Chełmska? Do szkoły!

– Po żadnej skarpie nie jadę…

– Głupia jesteś, tylko po skarpie! Samochodem po skarpie nie wjadą!

– Wysiądą i dogonią nas na piechotę. To na pewno oni! Mordercy! Idzikowskiego też nie jadę! Tam jest kompletnie ciemno! Tylko przez miasto! Najlepiej przez plac Unii!

– Może jeszcze przez Bielany i Łomianki? Na Belwederskiej też jest ciemno!

– O Boże! No to przez Dolną, tam są latarnie, wczoraj były! Myśmy chyba zidiociały do reszty, w takiej sytuacji plątać się po nocach! Co ta milicja sobie myśli? Ciągle jadą?

– Jadą.

– Nie obejrzę się za nic w świecie!

– Milicja już nas szukała – przypomniała sobie nagle Tereska. – Znaleźli któregoś i chcieli nam pokazać, ale nas nie zastali.

– Matko jedyna, oni się połapali, że milicja za nimi chodzi i że to przez nas! Teraz nas wykończą! Prędzej!

W niezwykle przyśpieszonym tempie, acz nader okrężną drogą, dotarły wreszcie do szkoły i na dziedzińcu zwaliły ładunek. Tajemniczy samochód ciągle jechał za nimi. Przy samej szkole gdzieś znikł im z oczu.

– Siedzą za byle którym rogiem zaczajeni – powiedziała Okrętka nerwowo. – Ja nie idę do domu. Wchodzę przez okno do piwnicy i nocuję w szkole. A już bądź pewna, że nie wracam z tą patelnią!

– Wózek możemy zostawić, zabierze się go jutro – zgodziła się Tereska. – Do domu musimy wrócić, bo inaczej rodzina podniesie raban. Musimy tylko coś sobie znaleźć do obrony; jakieś drągi albo co.

– Mogłybyśmy zadzwonić z sekretariatu po pomoc.

– Nie da rady, sekretariat zamknięty, nie będziemy się przecież włamywać. Chodź, nie wygłupiaj się, jeszcze nie jest tak późno, a latarnie świecą.

– Koło mnie nie świecą!

– To najpierw pójdziemy do mnie i zadzwonimy na milicję. A jutro, jak będziesz wracała z miasta, weźmiesz po drodze tego pagaja i spotkamy się przy skarpie…

– Jeśli myślisz, że ci się uda zmusić mnie, żebym się jeszcze i jutro pętała po nocy, to się grubo mylisz – przerwała Okrętka gwałtownie. – Mogę jechać po południu albo wcale! Boguś nie jest wart mojego życia!

Tereska zawahała się, po czym przyznała rację przyjaciółce. Najlepiej byłoby jechać zaraz po szkole, ale ona ma korepetycje, na które nie zdąży wrócić. Pojadą zatem o wpół do piątej i uda im się załatwić wszystko jeszcze przy świetle dziennym.

Pani Marta nie czatowała już na córkę i w domu Tereski panowała cisza i spokój. Samochodu po drodze nie widziały, ale za to wyraźnie szedł za nimi jakiś człowiek. Okrętka zaczęła poszczekiwać zębami.

– Żeby ten Zygmunt się domyślił i przyszedł. To jest świnia, nie brat!

– Przecież nie wie, gdzie jesteś – zauważyła przytomnie Tereska. – Zadzwonimy na komendę, skoro dzielnicowy chciał z nami rozmawiać, to może już coś wie…

Dzielnicowego wprawdzie w komendzie nie było, ale funkcjonariusz dyżurny miał jego domowy numer telefonu i został upoważniony do podania go Teresce. Dzielnicowy w domu wysłuchał dość chaotycznych informacji i kazał zaczekać.

Pojawił się przed furtką w pół godziny później w towarzystwie nie odstępującego jego boku w tej sprawie Krzysztofa Cegny. Obaj byli po cywilnemu, podeszli piechotą, radiowóz zaś, którym przyjechali, zostawili o dwie ulice dalej. Dzwonić do furtki nie mieli potrzeby, Tereska z Okrętką bowiem czekały siedząc na schodkach przed drzwiami poszczekując zębami tak z zimna, jak ze zdenerwowania. Nigdy jeszcze dotąd widok przedstawicieli władzy nie sprawił im takiej przyjemności.

– …i mam wrażenie, że w tym samochodzie było trzech facetów – zakończyła Tereska z przejęciem szczegółową relację.

– A jeden szedł za nami aż tu – uzupełniła Okrętką.

– Sprawdziliśmy te działki – powiedział w zadumie dzielnicowy. – Jedna należy do pielęgniarki ze szpitala na Madalińskiego, a druga do emerytowanego głównego księgowego jednego biura projektów. Ani ta pielęgniarka, ani ten emeryt nie pasują do rysopisów. Ale czasem tam pracują ich rodziny i dwie osoby będą panie musiały obejrzeć. Możliwe, że będziecie musiały zwolnić się ze szkoły na jakie pół godziny.

– Na całą – poprawiła Okrętką stanowczo. – I najlepiej na historię.

– A to już nie wiem, kiedy wam wypadnie…

– No dobrze, a co teraz? – przerwała z niejaką urazą Tereska, niepewna, czy pretensje powinna mieć do Okrętki za przesadne zdenerwowanie, czy do milicji za przesadny spokój. Dzielnicowy i Krzysztof Cegna zachowywali się tak, jakby przyszli z wizytą na towarzyską pogawędkę. – Ci, co za nami jechali, w ogóle pana nie interesują?

– A owszem, interesują. Zdaje się, że po drodze tutaj minęliśmy jednego. Już tam nasi koledzy sprawdzą, kto to jest.

– Kiedy? Przecież oni uciekną!

– Nie uciekną, nie ma obawy. Ten obywatel ich zawiadomił.

Ruchem głowy wskazał Krzysztofa Cegnę, który przez cały czas spokojnie stał na uboczu i pilnie słuchał. Tereska i Okrętka przyjrzały mu się podejrzliwie.

– Jak zawiadomił? – spytała nieufnie Okrętka. – Przecież tu stoi. Nie krzyczał i nie machał rękami. W ogóle nic nie zrobił.

Coś w atmosferze konwersacji sprawiło, że dzielnicowy poczuł się mile rozbawiony. Afera mogła być poważna, zapobieżenie przestępstwu wydawało się trudne i skomplikowane, odrywanie się od spóźnionej kolacji było nieprzyjemne i uciążliwe, ale cała działalność Tereski i Okrętki wprowadzała element rzadkiej w jego zawodzie pogodnej beztroski.

– Już my mamy swoje sposoby – odparł ze śmiertelną powagą. – Taki specjalny rodzaj zawodowej telepatii…

– Krótkofalówka – mruknęła Tereska, przyglądając się z zajęciem Skrzetuskiemu w cywilu. – Nie wiem, gdzie ją ma, bo nic nie widać. Pewnie miniaturowa. To co teraz?

– Nic. Pani jest na miejscu, a panią podwieziemy do domu i wszystko będzie w porządku. A tych bandytów to już sobie sprawdzimy…


* * *

Nic nie myśląc, bez żadnych przeczuć, w okropnym pośpie chu Tere ska przebierała się w gorszą odzież. Włożyła zeszłoroczną spódnicę, wypchniętą na siedzeniu, bardzo stare, nie doczyszczone buty i stary żakiet z każdym guzikiem innym. Obie z Okrętką stosowały dyplomatyczne metody działania, co polegało na starannym doborze garderoby. Do ubijania interesu występowały w stroju wytwornym, eleganckim i robiącym jak najlepsze wrażenie, po obiecane już drzewka natomiast udawały się ubrane jak najgorzej. Czyniły to nie tylko dlatego, że wytworny strój mógłby ulec zniszczeniu, ale też i dlatego, że dwie eleganckie, młode damy, wlokące załadowany patykami stół na kółkach lub też jadące na nim, zwracały uwagę absolutnie wszystkich napotkanych osób. Dwie obszargane młode robotnice, ciągnące cokolwiek, nie budziły prawie niczyjego zainteresowania, wyglądały bowiem na osoby zatrudnione przy porządkowaniu ulic i skwerów.

Wiązała właśnie przed lustrem starą chustkę na głowę, śpiesząc się, bo dochodziło wpół do piątej, o wpół do piątej zaś była umówiona z Okrętką, która miała czekać razem ze stołem przy zejściu ze skarpy, kiedy nagle zadźwięczał dzwonek u drzwi wejściowych. Drzwi jej pokoju były uchylone. Dobiegały do niej głosy, które w chwilę potem rozległy się w hallu, i Tereska przed lustrem zamarła.

Boguś!!!

Skamieniała, dziwnie osłabła, pozbawiona sił, z twarzą zaczynającą płonąć rumieńcem, z sercem wykonującym dziwne sztuki na całej przestrzeni od gardła do kolan, trwała w bezruchu, trzymając w rękach końce zawiązywanej pod brodą chustki. Myśli, na długą chwilę zatrzymane w biegu, ruszyły nagle do szaleńczego danse macabre. Ta buła na tyłku. Twarz. Ledwo odrobina pudru, gdzie ten kunsztowny maquillage? Musi wyjść, jasne pioruny, do diabła, Okrętka tam czeka!!! Miała rację, oczywiście, właśnie dziś! Jezus Mario, co zrobić?

Nad wszystkim zaś górowało błogie, obezwładniające szczęście. Boguś… Jest Boguś! Przyszedł… Za chwilę go zobaczy…

– Tereska! – zawołała z dołu pani Marta. – Masz gościa!

Zdeterminowanym gestem Tereska zdarła z głowy chustkę. Przejechała grzebieniem po włosach. Zawahała się, szarpnęła zamek u spódnicy, zapięła go z powrotem, zdjęła z nogi jeden but, włożyła go i nie zdając sobie sprawy, co czyni, zapięła krzywo guziki żakietu. Nie wiadomo po co chwyciła chustkę, bardziej podobną do ścierki od podłogi niż chustki na głowę, i wypadła z pokoju.

Boguś stał na dole, oparty o poręcz klatki schodowej i trochę drwiąco spoglądał ku górze. Wytęskniony widok sprawił, że Tereska musiała się zatrzymać i uczynić gigantyczny wysiłek, żeby nie spaść ze schodów. Zeszła powoli, na uginających się nogach, trzymając się poręczy.

– Ale mam do ciebie szczęście – powiedziała z rozgoryczeniem, spod którego przebijała płomienna radość. – Nie mógłbyś przedtem zadzwonić i uprzedzić, że przyjdziesz?

Boguś z zainteresowaniem przyglądał się chustce.

– Czyżbym znów trafił nie w porę? – spytał z uprzejmą ironią. – Ta rzecz wydaje mi się mniej niebezpieczna od tamtego narzędzia… Nie mogłem zadzwonić, bo wcale nie wiedziałem, że przyjdę. Byłem znów w tej okolicy i nagle mi przyszło do głowy, że mógłbym to wykorzystać i wpaść na chwilę. Wybierasz się gdzieś? Nie krępuj się mną, wpadnę innym razem.

Tereska poczuła, jak jej się robi zimno w środku i całe wnętrze dziwnie kamienieje. Błyskawicznie podjęła decyzję.

– Ależ skąd – powiedziała z przekonaniem. – Nigdzie się nie śpieszę. Chodź na górę, porozmawiamy sobie spokojnie.

Pokój wyglądał względnie przyzwoicie, można go tam było wprowadzić. Nauczona koszmarnym doświadczeniem Tereska kategorycznie postanowiła wyrzec się generalnych porządków, dopóki wreszcie nie ustabilizują się wymarzone kontakty. Szybkim ruchem wepchnęła do szafy porozrzucane po krzesłach drobne fragmenty garderoby i odłożyła na biurko chustkę. Boguś z zaciekawieniem rozejrzał się w koło i usiadł na tapczanie.

– Widzę, że masz całkiem niezłą przestrzeń życiową – zauważył łaskawie. – Urządzasz coś czasem?

Pokój po rodzinie Tereska miała dla siebie zaledwie od kilku miesięcy i nigdy dotychczas niczego nie urządzała, ale sens pytania, które można było rozmaicie rozumieć, pojęła właściwie.

– Och, ostatnio jakoś niewiele – odparła niedbale. – Nie mam głowy do tych rzeczy, nawaliło mi się kłopotów.

Boguś uważniej spojrzał na regał, biurko i szafę.

– Masz jakąś muzykę? Puściłabyś coś…

– Co? Nie, nic nie mam. Radio jest na dole.

Jak to? Nie masz magnetofonu? Albo chociaż adapteru?

W jego głosie zabrzmiało pełne niesmaku i potępienia zdziwienie. Na dnie serca Tereski zalęgło się uczucie głębokiego upokorzenia. Nie miała ani magnetofonu, ani adapteru, ani nawet radia tranzystorowego i do tej pory nie przyszło jej do głowy, że powinna mieć. Państwo Kępińscy nie inwestowali w dzieci bajońskich sum, a atmosfera w rodzinie kazała godzić się z istniejącą stopą życiową. Dopiero w tej chwili Tereska poczuła się nagle jakaś gorsza, uboga, byle jaka. Boguś był przyzwyczajony do jakiegoś poziomu, a ona co…?

– Właśnie myślałam, żeby się postarać – powiedziała, usiłując zdobyć się na ton niedbały i obojętny i stworzyć wrażenie, że brak elementarnych przedmiotów codziennego użytku jest wyłącznie wynikiem jej przeoczeń i zaniedbań, nie zaś rezultatem braku pieniędzy.

– Widzę, że do ciebie trzeba przychodzić nie tylko z nastawieniem na niespodzianki, ale również z własnym tranzystorem – rzekł z drwiącym humorem Boguś i wyjął papierosy. – Zapalisz?

Tereska aż podskoczyła.

– Jak to, ty palisz?!

– Oczywiście. A ty nie?

Na krótką chwilę charakter Tereski wziął górę nad uczuciami.

– To, że wszyscy palą i że to jest modne, nie robi na mnie wrażenia – powiedziała wzgardliwie. – Nie palę, bo nie mam chęci i moda mnie nie ciekawi. Owczy pęd to dla mnie nie jest argument. Na obozie nie paliłeś…

Boguś wzruszył ramionami.

– Obóz to były ostatnie chwile, mojego dzieciństwa – wyjaśnił pobłażliwie. – W dzieciństwie istotnie nie paliłem. Postanowiłem sobie, że nie zacznę z niczym, dopóki się z tego wszystkiego nie wygrzebię, teraz nie widzę powodów do ograniczeń. Dopóki była szkoła, wiesz, jak to jest… Nie lubię kryć się po wychodkach.

Tereska skinęła głową. Uczucie wróciło na właściwe miejsce. Boguś wydał jej się szalenie dumny, szalenie męski, szalenie dorosły i jeszcze bardziej upragniony niż dotychczas. Cokolwiek czynił czy mówił, mogło budzić wyłącznie podziw i uznanie.

– Pewnie, że nie masz powodu – przyznała skwapliwie.

Boguś przyglądał się jej dość krytycznie.

– Słuchaj, czy ty się aby na pewno nigdzie nie wybierasz? Mam wrażenie, że ci wszedłem w paradę i siedzisz jak na szpilkach.

– Ależ skąd! Dlaczego?

– Chyba, że to coś, co masz na sobie, to jest twój domowy strój. Jako peniuar, przyznaję, nawet dość oryginalne.

Szczęście posiadania go pod ręką, przebywania z nim razem, patrzenia na niego, słuchania go było tak potężne, że odsunęło wszystkie inne sprawy gdzieś na niesłychanie daleki margines. Teraz jak grom spadła na nią wyrzucona na chwilę z pamięci obrzydliwa rzeczywistość w postaci oczekującej na skarpie Okrętki ze stołem na kółkach. A także własny wygląd. Przebrać się, zdjąć żakiet, zmienić tę przeklętą spódnicę i odrażające buty, zaprezentować mu się jakoś po ludzku… Potem zrobi się potwornie późno, Okrętka po ciemku nie pojedzie, to już ostatnia wyprawa.

Zawahała się.

– Szczerze mówiąc… – powiedziała mężnie.

Boguś zerwał się natychmiast.

– No i dlaczego tego od razu nie mówisz?

Tereska powoli, niepewnie, ociągając się wstała z krzesła. Niewiele było spraw, które w ogóle mogłyby się liczyć w obliczu wizyty Bogusia. Co za pech, że akurat to kretyństwo z drzewkami… Trzeba mu to jakoś wyjaśnić, wytłumaczyć, bo przecież on się obrazi, pomyśli, że jest natrętny, ile w końcu można składać nieudanych wizyt?! Wykazać mu, że wbrew jej woli gniecie ją siła wyższa… Jakoś mgliście czuła, że praca społeczna i sad dla nieszczęśliwych dzieci to nie jest coś, co Boguś mógłby zrozumieć i potraktować poważnie, przeciwnie, mógłby to wyśmiać, zlekceważyć… Zresztą, to nawet nie o to chodzi, w grę wchodzą inne czynniki…

– Szczerze mówiąc – powiedziała w nagłym natchnieniu – rzeczywiście muszę wyjść, bo jadę za miasto, a nie wolno mi wracać po ciemku.

– Rodzice ci zabraniają?

– Nie, milicja.

Boguś, już w drzwiach, odwrócił się, nieco zaskoczony.

– Co się stało? Zmalowałaś coś?

– Głupia historia – powiedziała Tereska, szczęśliwa, że w jej zwyczajną, nieciekawą egzystencję wplątała się tak atrakcyjna, mogąca budzić zainteresowanie sprawa. – Mówiłam ci, że mam idiotyczne kłopoty. Paru facetów usiłuje nas wykończyć, Okrętkę i mnie. Pamiętasz Okrętkę? To bandyci, planują zbrodnię i tak się złożyło, że tylko my możemy ich rozpoznać. Już wczoraj jechali za nami…

Boguś przyglądał się jej niedowierzająco i z nikłym zaciekawieniem.

– Nie cierpicie przypadkiem na manię prześladowczą?

– Nawet jeśli, to w towarzystwie. Razem z nami cierpi cała tutejsza komenda milicji. Zabronili nam pętać się po ciemnych miejscach. Ja się specjalnie nie boję, ale Okrętka jest dziko wystraszona i muszę to uwzględniać. Właśnie czeka na mnie.

– Interesujące – rzekł Boguś schodząc po schodach. – Jasne, że nie będę stwarzał trudności. Co to za afera?

– Pojęcia nie mam. Wiemy, że chodzi o morderstwo, ale nie wiemy dokładnie, jakie. Milicja się tym zajmuje, my się nie wtrącamy.

– I słusznie, ich rzecz. To znaczy, że od zmroku jesteś uwięziona w domu?

– No nie, to już byłaby głupota. Po mieście mogę sobie chodzić, byle nie tam, gdzie odludnie i ciemno. Moglibyśmy na przykład iść do kina, potwornie dawno nie byłam w kinie.

Wielki, surowy, twardy kartofel wyraźnie utkwił jej w gardle. Jeżeli się z nią nie będzie chciał umówić… Pójdzie, znów zginie, znów pojawi się w jakimś idiotycznym momencie… Przecież to jest coś niemożliwego, coś potwornego, ona tego nie zniesie…

– Do kina? – powiedział Boguś. – A wiesz, że to niezła myśl. Na co byś poszła?

– Wszystko mi jedno, na niczym nie byłam.

– Zdaje się, że w Palladium idzie coś interesującego. Moglibyśmy się wybrać któregoś dnia.

– Może jutro? – zaproponowała Tereska, niepewnie, z nieśmiałą nadzieją i niemal bez tchu.

– Jutro? Nie, jutro nie mogę, ale pojutrze. Na osiemnastą.

Zamilkł, myśląc, że pójście do kina z potencjalną ofiarą morderstwa może okazać się nawet dość atrakcyjne. Ciekawiło go przy tym, jak Tereska będzie ubrana.

– Doskonale, pojutrze – zgodziła się Tereska, usiłując przytłumić eksplozję szczęścia. – To jak się spotkamy?

– Gdzieś na mieście. Najlepiej przed Orbisem na Brackiej. O wpół do szóstej. Co ty na to?

Tereska wyraziłaby radosną zgodę nawet na propozycję spotkania się o północy w remizie tramwajowej, nie wnikając w przyczynę wyboru miejsca i pory. Nie wiedziała, oczywiście, że Boguś ma po prostu interes w Orbisie i wybiera Orbis w pobliżu kina w obawie, że jej wygląd zewnętrzny mógłby przynieść mu wstyd, gdyby musiał lecieć z nią przez całe miasto. Gdyby jednakże o tym wiedziała, w niczym nie umniejszałoby to jej szczęścia. Nareszcie zaczyna się to wszystko układać tak, jak powinno!

Stali na ulicy przed furtką i ziemia paliła im się pod nogami. Dopiero teraz Boguś obejrzał Tereskę dokładniej, stwierdził, że zabrała ze sobą ową ścierkę od podłogi, i zrobiło mu się gorąco na myśl, że ktoś mógłby go z nią zobaczyć. Gwałtownie usiłował znaleźć jakiś pretekst, żeby jej nie odprowadzać. Świadoma spóźnienia Tereska nade wszystko w świecie pragnęła być przez niego odprowadzona, równocześnie jednak za nic nie zgodziłaby się, żeby ujrzał użytkowany przez nie pojazd i zdał sobie sprawę z rodzaju ich zajęć. Okrętka na pewno trzyma tego potwora na otwartej przestrzeni, a może nawet siedzi na nim… Myśl, że jest z Bogusiem na pojutrze umówiona, dodała jej sił.

– Nie odprowadzaj mnie – powiedziała bohatersko. – I tak będę leciała biegiem, a i bez tego dostatecznie głupio wyglądam.

– Istotnie, gdybyśmy lecieli obydwoje, byłoby jeszcze głupiej – zgodził się Boguś, czując coś w rodzaju wdzięczności dla niej za rozstrzygnięcie tej kwestii. – No to ciao, trzymaj się. Nie daj się utłuc przynajmniej do pojutrza. To podobno dobry film…

Rozwścieczonej przeszło półgodzinnym oczekiwaniem Okrętce wystarczyło jedno spojrzenie. Od Tereski bił blask i wydawało się, że urosły jej skrzydła. Była nie ta sama.

– Jestem pewna, że siedzę tu jak krowa na pastwisku tylko dlatego, że widziałaś się z Bogusiem – powiedziała Okrętka ze wstrętem. – On mi już nosem wychodzi, wszystkie trudności przez niego, ciemno się robi!

Teresce byłoby widno nawet w środku głębokiej nocy.

– Coś ty, jeszcze nawet słońce nie zaszło. Oczywiście, że się widziałam z Bogusiem, przyszedł akurat, jak wychodziłam. Skąd wiesz?

– Owszem, już zaszło. Widać po tobie z daleka. Oświadczam ci, że nie mam najmniejszego zamiaru być ofiarą twoich miłosnych komplikacji. Jedno z dwojga: albo Boguś, albo zbrodniarze!

– Osobiście wolę Bogusia – powiedziała Tereska radośnie. – Przestań się czepiać, ostatni raz jedziemy. Jutro ruszymy Tarczyn.

– To się źle skończy – zawyrokowała Okrętka ponuro, odwracając wózek tyłem do przodu. – Zapadłaś z tym Bogusiem na coś takiego, czego jeszcze u nikogo nie widziałam. Bo co, jutro nie przyjdzie?

– Nie przyjdzie. Ale pojutrze idziemy do kina. Życie jest piękne!

– Jak dla kogo – mruknęła Okrętka i odepchnęła się lewą nogą. – Mnie się specjalnie nie podoba.

Tereska odepchnęła się prawą nogą i oderwała myśl od Bogusia. Z niepokojem spojrzała na przyjaciółkę.

– Co się stało?

– Zlikwidowali ten bufet, w którym moja matka miała zastępstwo – powiedziała Okrętka, przygnębiona. – Znów nie będzie pieniędzy. Już sama nie wiem, co robić.

– O Boże, nie mów na ten temat! – jęknęła Tereska, natychmiast również popadając w przygnębienie w stopniu, w jakim to było przy jej obecnym nastroju możliwe. – Niedobrze mi się od tego robi! Dopóki nie myślę, wszystko jest w porządku, ale jak tylko zacznę… Nie mam radia, adapteru, aparatu fotograficznego, przyzwoitych kiecek, modnych butów i zimowego palta. A mój ojciec upiera się, że nie będzie kradł.

– Mój też – westchnęła Okrętka. – Pojęcia nie mam, skąd ludzie biorą pieniądze dla swoich dzieci. Krystyna ma wszystko i ten jej cały… narzeczony też. Dostają od rodziców.

– Tym rodzicom prawdopodobnie lepiej się powodzi. Mnie palto kupią, możliwe, że buty też, ale resztę mogę sobie od razu wybić z głowy, bo ten idiota, mój brat, rośnie. Chyba że sama zarobię. Musiałabym dawać te parszywe korepetycje przez dwadzieścia cztery godziny na dobę…

Ponure rozważania na tematy finansowe zajęły im co najmniej pół drogi. Obie od najmłodszych lat zdawały sobie sprawę, iż żądanie od rodziców zaspokojenia wszelkich wymagań i potrzeb jest pozbawione większego sensu. Równie dobrze mogłyby żądać piątej pory roku. Rodzice najzwyczajniej w świecie nie mieli i koniec.

Przy takim stanie rzeczy obie przywykły już od dawna liczyć na własne siły i stosować wymagania do możliwości. Ponura proza życia wdzierała się w poezję uczuć z niesmaczną i odrażającą nachalnością. Tematy finansowe nieodmiennie budziły przygnębienie i gniotły ciężarem życia.

W pobliżu celu wyprawy poezja uczuć wzięła górę.

– Umówię się z nim na niedzielę – powiedziała rozmarzona Tereska. – Możliwe, że go wywlokę gdzieś za miasto.

– W niedzielę mamy sadzić w Pyrach – przypomniała Okrętka.

– Jeszcze czego! Nie mam najmniejszego zamiaru w ogóle się tym interesować! Ty też. Jeśli weźmiesz w tym udział, będziesz głupia jak stołowe nogi. Dość się narobiłyśmy, teraz niech się reszta męczy.

– Kiedy ja nawet lubię sadzić. Wolałabym sama posadzić cały sad niż robić te okropne starania. W dodatku narażając się, że mnie bandyci zamordują! Nie wiesz, dlaczego nie kazali nam ich dzisiaj oglądać?

– Nie wiem. Możliwe, że ich nie mieli pod ręką. Co cię to obchodzi…

– Jak to, co mnie to obchodzi! – zdenerwowała się Okrętka. – Uważasz, że będę tak spokojnie patrzyła, jak mi łeb ukręcają?! Chyba ciebie też powinno interesować, kiedy ich wreszcie unieszkodliwią!

– Nie wiem – powiedziała Tereska z roztargnieniem, najwidoczniej zaprzątnięta nagle jakąś szalenie atrakcyjną myślą. – Wcale nie wiem. Może byłoby dobrze, gdyby mnie napadli przy Bogusiu i on by musiał stanąć w mojej obronie? To podobno bardzo łączy.

– Znam inne sposoby łączenia. Proszę bardzo, mogą cię napadać, jeśli sobie życzysz, ale mnie z tego wyklucz. Nie zależy mi na łączeniu się z Bogusiem.

– Nie rozpędzaj się, tu gdzieś musimy skręcić…

Ostatni właściciel sadu, który obiecał im ofiarować na szlachetny cel piętnaście sadzonek za pokwitowaniem, siedział przy stole w swojej kuchni w towarzystwie dwóch gości. Był wielki, zwalisty, bykowaty i robił wrażenie, jakby praca umysłowa nie była jego ulubionym zajęciem. Towarzyszący mu osobnicy prezentowali w stosunku do siebie same kontrasty. Starszy był bardzo wysoki, bardzo chudy, tak jasny, że robił wrażenie dokładnie spranego, młodszy zaś niski, tęgi, nabity w sobie i wręcz nienaturalnie czarny. Starszy flegmatycznie powściągliwy, spokojny, ubrany z dyskretną elegancją, młodszy żywy, pełen temperamentu, nerwowy, przyodziany w zdumiewającą obfitość jaskrawych barw. Elementem wspólnym dla wszystkich trzech było zainteresowanie, jakie okazywali omawianemu właśnie tematowi.

– Tu jest bezpiecznie – mówił gospodarz, marszcząc czoło. – Lepszego miejsca nie ma. Nikt nas ani razu nie widział. O, szlag by to trafił.

Ostatnie słowa wygłosił tonem lekkiego niezadowolenia, spojrzawszy przypadkiem w okno. Obaj goście poszli za jego przykładem.

– Cholera ciężka – wrzasnął zduszonym głosem młodszy, zrywając się z krzesła.

– Spokojnie – powiedział zimno starszy. – Bez paniki. Zdaje się, że miałeś rację. Wychodzimy tyłem, ale już. Muszą zobaczyć, że nas tu nie ma.

– A mówiłem, że gliny! Mówiłem! Siedzący ciągle przy stole i patrzący tępo w okno gospodarz odwrócił się, zdumiony.

– Jakie gliny? O co chodzi?

– Te dwie dziewuchy na podwórzu! To gliny! Wywęszyły nas! Bezpiecznie. Znalazł sobie bezpiecznie!

– Co on? One są z jakiejś szkoły, po sadzonki przyjechały, obiecałem im wczoraj. Całkiem zapomniałem, chociaż nie, zdaje się, że miały przyjechać później, na wieczór…

– Najlepszy dowód! – denerwował się młodszy, miotając się gorączkowo między stołem a drzwiami. – Wypatrzyły nas już wczoraj! Przyjechały wcześniej specjalnie, żeby sprawdzić!

– Przestań wyprawiać histerie – powiedział spokojnie starszy. – Z jakiej szkoły, jakie sadzonki, skąd się wzięły, jak tu trafiły i kiedy?

Gospodarz wyjaśnił, kto i po co przysłał wczoraj do niego dwie uczennice, oddające się pracy społecznej. Wyprany blondyn sucho wyjaśnił, że spotkano je późnym wieczorem poprzedniego dnia i że wydały się podejrzane. Gospodarz przyświadczył, że owszem, wczoraj również były tu po drzewka u kogo innego, przedtem zaś nigdy ich na oczy nie widział.

– Idzie tu jedna! – zachrypiał dziko nerwowy brunet.

Chudy blondyn spojrzał w okno i podniósł się bez pośpiechu.

– Oddalamy się – zadecydował. – Przestań robić przedstawienie, to jeszcze nic pewnego. Pan wypuści nas tyłem, panie Szymonie, a potem oprowadzi je po całym domu, żeby wyraźnie zobaczyły, że nikogo tu nie ma. Na wszelki wypadek. Potem pan je spławi, a potem zobaczymy, co zrobią. Zabierajcie nakrycia…

– Zamknięte i nikogo nie ma – zaraportowała Tereska, wracając do czekającej ze stołem na sznurku Okrętki.

– To gdzie ten chłop się podziewa? – zdenerwowała się Okrętka. – Powinien być koło domu. W ogóle ktoś powinien być.

– Mogą być w ogrodzie. Mówiłam, że przyjedziemy za wcześnie. Poczekajmy, może się gdzie pokaże, a jak nie, pójdziemy go szukać.

– Nawet nie wiemy, który sad jest jego…

Zostawiły stół na środku podwórza i zajrzały za dom. Stwierdziły, że jedyne otwarte drzwiczki, ulokowane pod schodkami ganku, prowadzą do jakiejś piwnicznej komórki. Tereska przykucnęła i zajrzała tam, dość beznadziejnie, bo w ciemnościach i tak nie było nic widać. Nie mając nic więcej do roboty i wciąż nie widząc dookoła żywego ducha, zrezygnowane usiadły na kobyłkach do piłowania drzewa. W zaczynającym zapadać zmroku podwórze wyglądało dziwnie martwo i ponuro.

– Nawet kur nie ma – powiedziała Okrętka z pretensją.

– Poszły spać – mruknęła Tereska.

– A przecież w tym oknie pali się światło!

– I dlatego uważasz, że powinny być kury?

– Nie, jakiś człowiek.

– Nie widać, żeby ktoś był, a chałupa zamknięta.

Za nimi rozległ się szelest, odwróciły się i ujrzały niezwykle pięknego, czarnego kota z białą łatką na gorsie.

– Spójrz, jaki śliczny! – zachwyciła się Tereska. – Kici, kici, kici…

Kot zatrzymał się, przyjrzał się jej, po czym odskoczył i przysiadł na skraju trawniczka. Tereska zeszła z kobyłki i ruszyła w jego kierunku.

– Kici, kici, kici… Chodź, śliczny kotek, chodź… Nie uciekaj, ty głupi!

Kot odczekał chwilę, po czym znów nieufnie odskoczył kawałek dalej, oglądając się podejrzliwie. Tereska zbliżała się ku niemu łagodnymi, powolnymi ruchami, schylona, z wyciągniętą ręką, wciąż wabiąc go czule. Okrętka przyglądała się z zainteresowaniem.

– Poszeleść mu czymś – poradziła.

– Czym? Kici, kici… Chodź, kiciu, prześliczny jesteś, przecież cię nie zeżrę. Kici, kici, kici…

Podniosła z ziemi patyczek i podrapała nim żwir. Kot okazał zaciekawienie. Tereska drapała coraz bliżej. Wpatrzony w patyczek kot zaczaił się do skoku, po czym nagle rozmyślił się, zawrócił, przemknął za krzakiem i usiadł dwa metry dalej.

– Jesteś równie głupi, jak piękny – oświadczyła z niezadowoleniem Tereska i poczołgała się ku niemu, drapiąc patyczkiem. Kot zastygł w bezruchu.

Okrętka zeskoczyła z kobyłki i udała się za nimi, obserwując scenę z zaciekawieniem. Na podwórzu absolutnie nic się nie działo i Tereska z kotem stanowili jedyną atrakcję. Kot był nieufny i mało towarzyski, drapiący patyczek intrygował go wyraźnie, ale wolał się trzymać w oddaleniu. Znów odskoczył kawałek i znów usiadł.

W ten sposób Tereska i Okrętka przedefilowały na drugi koniec podwórza. Kot uciekł pod jakąś szopę, zatrzymał się i zaczął się bawić końcem sznurka, zwisającego pomiędzy drzewami. Tereska nie żywiła do niego urazy.

– Uwielbiam koty! – oświadczyła z zachwytem. – Popatrz, jaki on jest cudowny!

– Aha – przyświadczyła Okrętka.

– Popatrz, jaki kretyński numer. Każda cyfra inna, nie sposób zapamiętać.

– Gdzie numer?

– A, o tu.

W szopie stał samochód, zwrócony do nich tyłem, wystający nieco na zewnątrz, z porządnie wyczyszczoną, lśniącą tablicą rejestracyjną, na której dawało się odczytać numer.

– Rzeczywiście – przyznała Tereska.

– Zupełnie idiotyczny. WG 5789. Gdyby na początku była jedynka, to byłaby data Wielkiej Rewolucji Francuskiej, a tak, to ta piątka tylko przeszkadza.

– Dwójka by mniej przeszkadzała – zauważyła z westchnieniem Okrętka. – Bardzo łatwo jest dostać dwójkę z Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Piątkę trudniej.

Kot znikł w mroku, w głębi ogrodu. Obie wróciły do swego pojazdu, zniecierpliwione nieco przedłużającym się oczekiwaniem, zdecydowane już zacząć szukać właściciela, który nie mógł się przecież zbytnio oddalić, skoro zostawił zapalone światło. Rozważały właśnie pomysł wydawania głośnych okrzyków, kiedy drzwi budynku otwarły się nagle i pojawił się w nich życzliwie uśmiechnięty gospodarz.

– Panienki po drzewka, co nie? Proszę, proszę. Coś wcześniej panienki przyjechały?

– Już myślałyśmy, że pan gdzieś poszedł i nigdy w życiu się nie doczekamy – odparła Tereska z ulgą. – Właśnie, tak nam się wcześniej udało…

– Prędzej niech daje i wracamy! – syknęła gniewnie Okrętka. – Znów się ciemno zrobiło!

– Proszę, proszę – zachęcał gospodarz – panienki wejdą. Meble sobie na górze przestawiałem, może chcecie zobaczyć?

Oglądanie czegokolwiek zupełnie nie leżało w ich zamiarach, ale propozycja badylarza była tak zaskakująca i nieoczekiwana, że w pierwszej chwili trochę zgłupiały i nie zdołały zaprotestować. Wahając się, wbrew woli, weszły do domu.

Zamaszystym gestem gospodarz otworzył drzwi sąsiedniego pokoju, zapalił światło i rozejrzał się po pomieszczeniu, jakby je pierwszy raz widział na oczy. Tereska i Okrętka odruchowo rozejrzały się również. Gospodarz cofnął się i wszedł do kuchni. Nieco oszołomione i coraz bardziej zaskoczone weszły za nim. Zostały przeprowadzone przez następny pokój za kuchnią, wyprowadzone znów na korytarz, po czym wpędzone po wąskich, stromych schodach na górę.

– Słuchaj, po co my tam idziemy, na litość boską? – wyszeptała niespokojnie Okrętka. – Czego on tak lata po całym domu, zwariował, czy co?

– Cicho! – odszepnęła Tereska. – Bądźmy uprzejme, może nam się uda wycyganić parę sztuk więcej…

Gospodarz szalał po pięterku z pochyłym dachem, otwierając drzwi do rozmaitych pokoików i komórek i prezentując smętne, archaiczne graty.

– Miejsca tu jakoś mało, więc przestawiłem szafę – mówił z ożywieniem, przepychając się z trudem obok przedpotopowej komody, otwierając drzwi wielkiej, staroświeckiej szafy, zajmującej całą ścianę w niewielkim pokoiku. – Lepiej teraz, co nie? Kozetkę wyrzuciłem do drugiego pokoju…

Tereska i Okrętka, nie mogąc pojąć przyczyn, dla których z takim zapałem prezentuje się im wnętrze tak pomieszczeń, jak i co pokaźniejszych mebli, niepewnie przyświadczały, że istotnie, lepiej. Na wszelki wypadek wolały nie krytykować niczego, w obawie, iż zganiony mógłby zapragnąć naprawić błąd i pod ich okiem wziąć się do przestawiania na nowo.

– Ty, skąd on tę szafę przestawił? – szepnęła w osłupieniu Okrętka. – Gdzie ona mu się przedtem mieściła?

– Jeśli teraz ma więcej miejsca, to w ogóle nie wyobrażam sobie, jak tu przedtem wchodził – szepnęła w nie mniejszym osłupieniu Tereska. – I w ogóle jakim cudem…

Urwała, bo gospodarz uznał nagle oprowadzanie za skończone. Zostawiając za sobą otwarte drzwi i zapalone światło, zaczął schodzić ze schodów.

– Żona pojechała do miasta, to jej chciałem zrobić niespodziankę. Ale się zdziwi, jak wróci, co nie?

– Na pewno. Okropnie się zdziwi – przyświadczyła z przekonaniem Okrętka.

– A łazienkę pan tu gdzieś ma? – spytała Tereska, chcąc intensywniej okazać życzliwe zainteresowanie.

Gospodarz nagle zatrzymał się i spojrzał na nią podejrzliwie.

– Łazienkę? – powtórzył. – Ja tu nie mam żadnego drugiego wyjścia – dodał raczej bez związku. – Proszę, może panienka zobaczyć.

Tereska zastanowiła się mimo woli, co też on może rozumieć pod słowem „łazienka” i jakiego rodzaju pomieszczenie określa tym mianem. Może werandę? Nie zdążyła zdecydować się na żadne przypuszczenie, bo oryginalny pan domu zbliżył się do drzwi w drugim końcu sieni.

– Proszę bardzo, panienka sobie obejrzy łazienkę! – ryknął głosem tak straszliwym, że szyby zadrżały.

Okrętce dreszcz przerażenia przeleciał po plecach. Niewątpliwie wariat, i to akurat w ataku szału. Czy one w ogóle wyjdą z tej imprezy z życiem?

Oniemiała z zaskoczenia Tereska, nic nie pojmując, patrzyła, jak gospodarz szarpie się z klamką, najwyraźniej w świecie nie stawiającą żadnego oporu. Nacisnął ją kilkakrotnie, uchylił skrzydło, zatrzasnął ją na powrót, znów uchylił, znów zatrzasnął i wreszcie, powtórzywszy tę dziwną operację kilkakrotnie, otworzył szeroko.

Za drzwiami znajdowała się zwyczajna, dość obskurna i zagracona łazienka. Na przeciwległej ścianie miała wysokie, wąskie okno, dołem zastawione jakimiś skrzynkami, które sięgały aż do szyby. Otumaniona osobliwym przyjęciem Tereska odruchowo zastanowiła się, na co też to okno wychodzi, robiło bowiem takie wrażenie, jakby za nim znajdowało się jeszcze jedno pomieszczenie, nie zaś wolna przestrzeń. Nim zdążyła uprzytomnić sobie, że właściwie nic ją to nie obchodzi, zbliżyła się i wyjrzała, przysuwając twarz do szyby.

Na czarnym tle ujrzała jaśniejszy prostokąt, w którym widoczne było niebo, i natychmiast gdzieś blisko, tuż za ścianą, na zewnątrz, rozległ się okropny łoskot i rumor, jakby co najmniej waliło się pół domu. Obie z Okrętką wzdrygnęły się gwałtownie i odskoczyły ku wnętrzu.

– A, cholera z tym kotem, szkodny taki, że nie wiem! – wrzasnął gromko pan domu. – Znowu coś zrzucił z dachu!

– Chyba komin – mruknęła Okrętka, z trudem opanowując panikę.

– Raczej wypchnął tę szafę – odmruknęła Tereska, usiłując ochłonąć z dziwacznych wrażeń. – Albo komodę…

– To już panienki wszystko widziały? – krzyknął gospodarz, jakby z lekkim zniecierpliwieniem.

– Absolutnie wszystko – zapewniła go Tereska, podczas gdy Okrętka energicznie potaknęła głową. – Bardzo ładnie pan przemeblował, żona się na pewno ucieszy. To może byśmy teraz te drzewka…

– Co? A, faktycznie, drzewka. A to proszę, proszę, idziemy po drzewka. Panienki sobie przejdą na podwórze, ja tam zaraz idę.

Odczekał, aż oddaliły się na bezpieczną odległość, uchylił zastawione skrzynkami drzwi z łazienki na werandę i wysłuchał pośpiesznie wygłoszonych instrukcji:

– Trzymaj pan je tam, aż wyjedziemy. Niech pan robi jakiś hałas, żeby nie słyszały samochodu, nie mogą go zobaczyć! Może się nie zorientują, że to stąd.

– Coście tam robili, jak rany? Trza było wcześniej odejść!

– Czekaliśmy, żeby panu powiedzieć, a ta wetknęła gębę w okno i Mietek odskoczył. Co za draństwo pan tu trzyma?!

– Beczki na kapustę…

Tereska i Okrętka milczały aż do chwili, kiedy znalazły się znów na ciemnym podwórzu, obok swojego stołu na kółkach.

– Jezus kochany, uciekajmy! – jęknęła Okrętka rozpaczliwym szeptem, obejrzawszy się, czy szaleniec nie idzie przypadkiem tuż za nimi. – To jakiś obłąkaniec, teraz nam zacznie pokazywać ogród! Kicham na drzewka, ja chcę żyć!!!

– Mowy nie ma! – odszepnęła stanowczo Tereska. – Bez drzewek się stąd nie ruszę! Nie po to się wygłupiam po tej rupieciarni, żeby nie mieć z tego żadnego zysku! Nie rozumiem, jakim cudem…

W tym momencie gospodarz ukazał się w drzwiach.

– Po drzewka proszę, po drzewka! – zawołał zachęcająco. – Wózek bierzcie! Podjedzie się bliżej i załaduje, po co to tak daleko nosić. Tędy, tędy…

Tereska i Okrętka, na wszelki wypadek nie protestując, z wysiłkiem przepychały stół przez krzewy i zarośla, nie mając pojęcia, co w ciemności tratują. Dotarły aż do szkółki, na skraju której leżał stos już przygotowanych sadzonek.

Gospodarz, który niósł w ręku coś, co okazało się tranzystorowym radiem, zamiast przystąpić do załadunku, jął łapać jakieś stacje.

– Puścimy sobie muzyczkę, to będzie weselej – mówił z zapałem. – O, to dobre!

Загрузка...