– Jezus Maria, prędzej! – jęknęła przenikliwym szeptem.

Tereska na moment straciła głowę. Zamiast włożyć paczkę z powrotem do bagażnika, wepchnęła ją Okrętce do rąk i gwałtownie zatrzasnęła klapę. Po czym, ciągnąc przyjaciółkę przemocą za sobą, wypadła na ulicę. Okrętka opierała się ze wszystkich sił.

– Czyś ty zwariowała, co ty robisz? Ukradłyśmy paczkę! Puść mnie! Wracajmy, trzeba ją oddać! – jęczała, bliska płaczu ze zdenerwowania.

Do Tereski nagle dotarła treść tych jęków. Zatrzymała się tak gwałtownie, że Okrętka wpadła na nią.

– Trzeba mnie było uprzedzić, że idziemy kraść! I w dodatku ciężkie to jak cholera! Zabierz to! Zrób coś!

Tereska nie miała najbledszego pojęcia, co zrobić. Uświadomiła sobie, że istotnie, zgodnie z jej pobożnym życzeniem, ukradły paczkę, i zrobiło jej się słabo. Nigdy w życiu dotychczas żadna z nich niczego nie ukradła. Jak się w takich wypadkach postępuje? Trzeba chyba czym prędzej to zwrócić!

Przejęła łup, którego Okrętka za wszelką cenę starała się pozbyć, i zawróciła.

– Trzeba to nieznacznie podrzucić z powrotem – zadecydowała. – Przestań się awanturować, skąd ja miałam wiedzieć, że będziemy coś kradły! Nie umawiałam się przecież z tym facetem! Pomyliłam się, trudno. Każdy ma prawo popełnić pomyłkę.

Dotarły do placyku i stanęły jak wryte. Jacyś ludzie zataczali beczkę po smole na poprzednie miejsce, głośno dając wyraz niezadowoleniu i precyzując swoją opinię o tym chuliganie, który ją zepchnął na dół. Ustawili ją, po czym zaczęli wydobywać i zapalać papierosy, nie zdradzając zamiaru odejścia. Jeden z nich wyciągnął z kieszeni flaszkę, którą odbił zręcznym ruchem.

– No to koniec – powiedziała grobowo Tereska, patrząc na nich ze śmiercią w oczach. – Chyba że poczekamy, aż się kompletnie upiją i zasną.

– Nigdy w życiu nie upiją się we trzech jednym półlitrem – odparła stanowczo Okrętka.

– No to co będzie?

– Nie wiem.

Stały nadal, niewidoczne w mroku, bezradnie przyglądając się miłemu zebraniu towarzyskiemu. Paczka nie tylko ciążyła, ale wręcz gryzła w ręce. Trzej faceci wykończyli płyn w butelce, ustawili ją ładnie obok beczki i przydeptali niedopałki papierosów. Postali jeszcze chwilę, gawędząc, po czym bez pośpiechu wyszli na Puławską. Tereska poruszyła się.

– No! – zaczęła z ulgą.

W tym momencie w alejce pojawił się ktoś nowy. Młody człowiek powoli podchodził pod górę, obserwując pod nogami ślady smoły. Spojrzał na beczkę, rozejrzał się po placyku, podszedł do Fiata i w zadumie zaczął go oglądać.

– Czy to jest galeria sztuki? – spytała Okrętka z furią. – Czy całe miasto musi tędy przechodzić? To jest trasa pielgrzymek?

– Ja go znam – odparła Tereska z ożywieniem. – Ma najpiękniejsze oczy na świecie. To znaczy, nie znam go, tylko z nim raz rozmawiałam. Bardzo sympatyczny.

– Jeżeli sympatyczny, to powinien natychmiast stąd odejść!

W alejce pojawiła się następna postać. Młoda dama, szalenie elegancka, uczesana w niezwykłe oryginalny kok, w cudownie pięknych pantoflach, wyszła na placyk i na widok młodego człowieka wydała okrzyk, znamionujący radosne zdziwienie. Stukając obcasami po asfalcie podeszła bliżej. Młody człowiek oderwał się od kontemplacji i przywitał ją z umiarkowanym zapałem.

Przejeżdżające ulicą Puławską pojazdy głuszyły treść ich konwersacji, rozgrywająca się jednakże na placyku niema scena była tak atrakcyjna, że Tereska i Okrętka zapomniały niemal, po co tu stoją. Młoda dama, wdzięcznie uśmiechnięta, położyła lekko dłoń na rękawie młodego człowieka. Młody człowiek łagodnie usunął rękaw. Młoda dama uczyniła gest w kierunku skweru, młody człowiek potrząsnął głową z przepraszającym wyrazem twarzy. Młoda dama przybrała grymas rozczarowania, lekko tupnęła słupem pod pantofelkiem i ujęła młodego człowieka za rękę, pociągając za sobą. Młody człowiek z ukłonem ucałował jej dłoń i uwolnił rękę, zatrzymując się przy tylnym zderzaku Fiata. Młoda dama zrezygnowała z pociągania i przysunęła się do niego bliżej, mówiąc coś z ożywieniem i czyniąc gest tym razem w kierunku Puławskiej. Młody człowiek znów potrząsnął głową i spojrzał na zegarek.

– Nachalna dziwa – szepnęła Okrętka ze zgorszeniem i niesmakiem. – Podrywa go, aż się niedobrze robi.

– Stara gropa – odszepnęła Tereska ze wzgardą. – Starsza od niego. Ma chyba ze dwadzieścia pięć lat. Ale twardo się trzyma…

– Też sobie miejsce znalazła na romanse! Nie może podrywać gdzie indziej?

– Przylazła tu specjalnie za nim, to przecież widać. I nie odejdą stąd, dopóki ona się nie odczepi. On za skarby świata nigdzie z nią nie pójdzie!

– W takim razie zostaną tu do końca życia, bo ona się nie odczepi. Ciekawe, dlaczego mu się nie podoba…

– Oni mają dziwaczny gust. Może za stara? Na litość boską, niech już idzie! Co za uparta kretynka! Czy ona w ogóle nie ma ambicji?

– Co tu ma do rzeczy ambicja? – spytała Okrętka filozoficznie.

Młody człowiek musiał widocznie użyć jakichś argumentów niesłychanej wagi, bo na obliczu młodej damy ukazał się trwały wyraz rozczarowania i zniechęcenia. Pozwoliła wyprowadzić się na ulicę i wyciągnęła rękę za pożegnanie. Tereska i Okrętka cofnęły się głębiej w mrok.

– No idź już, ty harpio! Zostaw ją, do diabła, pożegnaj się, czego jeszcze z nią ględzisz! – syczała Tereska z wściekłością.

Młody człowiek jakby usłyszał, ukłonił się, odwrócił się i szybkim krokiem podążył w kierunku południowym. Młoda dama patrzyła za nim przez chwilę, po czym westchnęła i ruszyła w kierunku północnym. Okrętka chwyciła Tereskę za ramię.

– Teraz! – krzyknęła zdławionym szeptem.

Tereska uczyniła wypad jedną nogą w kierunku Fiata i zatrzymała się tak gwałtownie, że omal nie upuściła tulonej w objęciach paczki. Przez bramę przeczołgał się, porykując silnikiem i świecąc reflektorami, następny samochód. Kierowca ustawił go obok Fiata i zgasił motor. W ciszy, która na moment zapanowała, Okrętka usłyszała obok siebie zgrzytanie zębów.

– W życiu bym nie przypuszczała, że to jest takie ruchliwe miejsce – zawarczała Tereska. – Co ten bydlak teraz zrobi?!

Bydlak wysiadł z samochodu, pogwizdując otworzył maskę i zaczął wykręcać i oglądać świece. Przy jednej gwizdnął głośniej, otworzył także bagażnik, wyjął z niego jakieś pudełko i zaczął w nim gmerać.

– Czy już całą resztę życia spędzimy w tym miejscu? – spytała Okrętka złowieszczo. – Czy nie możemy stąd iść gdziekolwiek?!

– Jak?! Z tym? – zdenerwowała się Tereska. – I co z tym zrobimy, na litość boską?! Popełniłyśmy kradzież, pierwszy milicjant ma prawo nas zaaresztować! Musimy podrzucić!

– Przecież sama chciałaś ukraść, żeby zobaczyć, co w niej jest!

– Ale już nie chcę oglądać, wszystko mi jedno, co w niej jest, nie ma gdzie oglądać, taka ciężka, że chyba kamienie, potem będzie za późno!

– Nie chcę cię martwić, ale chyba już jest za późno…

Obok Fiata pojawił się nagle, nie wiadomo skąd, niski, czarny, krępy facet. Popatrzył na kierowcę sąsiedniego samochodu, oglądającego wydobyte z pudełka świece, otworzył Fiata i usiadł za kierownicą. Nie zapalał silnika, nie ruszał, odkręcił sobie okno i zapalił papierosa. Wyglądało na to, że ma zamiar spędzić miły wieczór w samochodzie.

Na widok czarnego faceta Tereska drgnęła.

– Ja go znam – szepnęła z przejęciem.

Okrętka spojrzała na nią nieżyczliwie.

– Wszystkich znasz? Bywają tutaj tylko twoi znajomi? I twojemu znajomemu rąbnęłyśmy tę paczkę?

– Głupia jesteś, owszem, właśnie jemu! To jest bandzior! To jego samochód! On już stąd nie wyjdzie, niech ręka boska broni, żeby nas złapał! Pryskajmy stąd! Jezus Maria, już gorzej się zrobić nie mogło!

W głosie Tereski brzmiała panika i rozpacz. Okrętka przestraszyła się okropnie. Do reszty przestała rozumieć sytuację, w którą została wplątana, i myśl, że teraz najwyraźniej w świecie nie ma sposobu się wyplątać, pozbawiła ją niemal przytomności. Ze zdławionym okrzykiem wydarła Teresce paczkę z rąk i runęła na ulicę.

Zaskoczona okrzykiem i szarpnięciem Tereska nie pomyślała nic, tylko w popłochu runęła za nią. Galopem przeleciały kilkadziesiąt metrów i zatrzymały się dopiero na rogu Belgijskiej. Ciężko dysząc, spojrzały na siebie.

– Co… się… stało? – spytała z niepokojem Tereska, łapiąc oddech.

– Jak to? Kazałaś… uciekać… – odparła równie niespokojnie i z niejakim zdziwieniem Okrętka.

– Ależ przecież nie tak nagle!

– Tylko jak? Stopniowo? Miał nas złapać? Zabierz to!

– Najpierw podrzucić, a potem uciekać!

– Przecież tam był!!! O Boże, ja już nic nie rozumiem!

Po kilku minutach udało im się jakoś dojść do porozumienia i omówić sytuację. Prezentowała się nie najlepiej. Ukradziony łup wciąż pozostawał w ich rękach, a o podrzuceniu go z powrotem w ogóle nie było już mowy. Najrozsądniej byłoby oddalić się stąd czym prędzej i nikomu w tej okolicy nie pokazywać się na oczy, ale w tej chwili działanie zgodne z rozsądkiem nie leżało w charakterze Tereski.

– Trudno, skoro to już mamy, to musimy przy tym pozostać – oświadczyła stanowczo. – Oddamy na milicji. Na szczęście wiemy, komu ukradłyśmy. A skoro tu już jesteśmy, to pójdziemy zobaczyć ten dom. Poprzyglądamy się przez chwilę, ty z jednej strony, ja z drugiej.

– Gdzie jest ta druga strona? – spytała Okrętka nieufnie.

– Na podwórzu. Tam jest przejście przez takie różne zakamarki.

– Po żadnych zakamarkach nie będę łaziła. Wykluczone! W ostateczności mogę postać na ulicy, ale tego świństwa też nie biorę! Jak mam zapisywać, kto wchodzi, to muszę mieć wolne ręce.

– Uważasz, że ja będę zapisywać nogami? Zresztą dobrze, niech ci będzie!

W podejrzanym oknie dawała się zauważyć drobna zmiana. Uprzednio zasunięta kolorowa firanka teraz była odsunięta w połowie. Wewnątrz rysowała się czyjaś sylwetka.

– To tu – powiedziała Tereska szeptem. – Tam jest to okno, a tu drzwi. Idę!

– Czekaj! – odszepnęła nerwowo Okrętka. – Jak ja cię tam znajdę?

– Ja tu wrócę. A jakby co, to też wejdziesz, przejdziesz na durch i zawołasz. I nie drzyj się za głośno, bo tam są małe podwórka, ja usłyszę…

Obciążona złodziejskim łupem Tereska zniknęła w ciemnym wejściu, a poszczekująca zębami ze zdenerwowania Okrętka została na ulicy, hipnotycznie wpatrzona w tajemnicze okno, przysięgając sobie, że już nigdy w życiu nie da się namówić na oglądanie niczego ciekawego.

Po pewnym czasie oderwała wreszcie wzrok od kolorowej firanki i rozejrzała się dookoła. Przypomniała sobie, że ma zwracać uwagę na wszystkich wchodzących i wychodzących z tego domu. Przypomniała sobie także, że wśród tych wchodzących powinni znajdować się bandyci. Ona stoi dokładnie naprzeciwko, oko wychodzącego bandyty padnie prosto na nią…

Ucieczka z tego strasznego miejsca bez porozumienia z Tereską była nie do pomyślenia. Należało jednak oddalić się przynajmniej kawałek. Z głębi ulicy wolnym krokiem nadchodził jakiś człowiek. Szedł wprawdzie drugą stroną, ale najwyraźniej w świecie przyglądał się Okrętce bardzo uważnie.

Okrętka usiłowała udawać, że w ogóle się nim nie interesuje. Również wolnym krokiem ruszyła z duszą na ramieniu w stronę Puławskiej. Po krótkiej chwili zawróciła i udała się w stronę przeciwną. Ów człowiek zwolnił przy podejrzanych drzwiach, zajrzał do środka i powoli poszedł dalej. Okrętka znów zawróciła. Ujrzała, jak spacerujący bandyta przechodzi na jej stronę, zbliża się i zatrzymuje, ukryty w cieniu, za filarem. Po długiej chwili ocknęła się z przerażonego odrętwienia, drżącymi ze zdenerwowania rękami wyciągnęła z torebki notes i jęła zapisywać wygląd zewnętrzny złoczyńcy.

Z gołą głową – napisała. – Wysoki. W czymś. Płaszczu. W spodniach.


* * *

Krzysztof Cegna, po rozstaniu się z dzielnicowym, postanowił zadziałać na własną rękę i wykorzystać okazję dokonania możliwie dużej ilości odkryć. Wstąpił do domu, zdjął ortalionową kurtkę i włożył letni płaszcz. Wiedział wprawdzie, że w letnim płaszczu będzie mu za zimno, ale na wszelki wypadek postanowił zmienić sylwetkę. Następnie udał się na ulicę Belgijską.

Spenetrował podwórze, obejrzał nadchodzące trzy osoby, dwóch mężczyzn i jedną kobietę, wyszedł na Puławską i wszedł w Belgijską, decydując się na tę okrężną drogę, żeby nie przechodzić zbyt często przez podejrzaną sień. Poszedł do końca ulicy, postał tam długą chwilę, zawrócił i z wolna ruszył ku Puławskiej.

Naprzeciwko interesującego go wejścia, po drugiej stronie ulicy, ujrzał nagle Okrętkę, którą poznał od pierwszego rzutu oka. Stała i wpatrywała się w okno z kolorową firanką z wyrazem twarzy pełnym przerażenia i rozpaczy. Nie mógł zrozumieć, co ona tu robi, a szczególnie, skąd te niepokojące, wyraźnie widoczne uczucia. Zauważył od razu, że teraz firanka jest w połowie odsunięta, pomyślał sobie, że może to być jakiś znak dla kogoś z zewnątrz, trudno mu jednak było uwierzyć, że jest to znak dla Okrętki. Na wszelki wypadek postanowił się jej przyjrzeć, przeszedł na drugą stronę i zatrzymał się w cieniu.

Okrętka ruszyła w głąb Belgijskiej. Świadoma obecności przyglądającego się jej bandyty, wyraźnie czuła, że składa się tylko z pleców. Ostatecznie jeszcze z tyłu głowy. Plecy i tył głowy są to jedyne elementy jej anatomii, olbrzymie, rozrosłe do nadnaturalnych rozmiarów, zajmujące pół miasta i niesłychanie wrażliwe. Niemal poczuła ból skóry na łopatkach. Nie wytrzymała i po kilkunastu krokach zawróciła, zdecydowana spotkać się z niebezpieczeństwem twarzą w twarz.

Złoczyńca z gołą głową i w spodniach, wbrew jej przekonaniu, nie znajdował się tuż za nią. Nadal stał tam, gdzie przedtem, ukryty w cieniu. Drugą stroną ulicy szedł natomiast inny złoczyńca, który zbliżył się do podejrzanego wejścia, rozejrzał na boki i wszedł do środka. Okrętka drżącą ręką odwróciła kartkę w notesie, zgubiła ołówek, znalazła go i zaczęła opisywać:

Mały. Gruby, dosyć. Czarny. Kołtuny… W tym momencie uświadomiła sobie, że go zna, że go widziała przed rokiem czy przed kilkunastu laty, kiedy jeszcze stała na placyku za Filmem Polskim, było to zapewne w innej epoce czy może przed kwadransem. Wsiadał do przeklętego Fiata. Dopisała zatem pośpiesznie, nie wdając się w dalsze szczegóły: To ten sam!

Mały czarny nie zniknął w głębi domu definitywnie. Pojawił się znowu w drzwiach, nie wychodził jednak, tylko wyjrzał, uważnie rozglądając się po ulicy. Okrętka cofnęła się w cień. Pomyślała sobie, że nie zniesie tego dłużej, dwóch zbrodniarzy, każdy z innej strony, to dla niej stanowczo za wiele, bezwzględnie trzeba zawiadomić Tereskę, ale jak ma tam wejść, skoro ten straszny, kudłaty bucefał stoi w wejściu! Boże, na co jej przyszło, po co jej to, dlaczego pozwoliła się wywlec, tysiące lat temu, z cichego, bezpiecznego, spokojnego domu? Przez całe wieki błąka się w mokrych ciemnościach, uczestniczy w kradzieżach, czatuje na bandytów, obcych i znajomych, którzy ze swej strony niewątpliwie czatują na nią…

Krzysztof Cegna ujrzał coś, co go zdecydowanie zaniepokoiło. Okrętka stała w cieniu jak wmurowana, a w wejściu do podejrzanego budynku stał mały czarny, spoglądał w jej stronę i porozumiewał się z kimś, kto znajdował się w głębi sieni. Instynkt powiedział, że za chwilę mały czarny podejdzie do Okrętki i wówczas stanie się coś nieodwracalnego, niedopuszczalnego, niesłychanie szkodliwego. Nie miał najbledszego pojęcia, co Okrętka może zrobić i co powiedzieć, wiedział natomiast z całą pewnością, że będzie to coś, co mu zepsuje całą robotę. Niewiele myśląc, wyszedł z cienia i cicho, ale pośpiesznie, zbliżył się do niej.

Zajęta bandytą w drzwiach Okrętka straciła z oczu i z pamięci bandytę za filarem. Stan dławiącej paniki doszedł w niej do zenitu. Kiedy Krzysztof Cegna dopadł jej z okrzykiem: – Nareszcie! Dobry wieczór! – i chwycił ją za ręce, nie krzyknęła przeraźliwie tylko dlatego, że zabrakło jej głosu. Zachłysnęła się, zrobiło jej się słabo, zamknęła oczy i całym ciężarem zawisła mu na ramieniu. Krzysztof Cegna zdążył jeszcze szybko pomyśleć, że widocznie dzisiaj skazany jest na rolę amanta i że w końcu oskarżą go o deprawowanie nieletnich.

– Niech się pani ze mną wita! – zażądał wściekłym szeptem. – No, prędzej!

Okrętka otworzyła jedno oko. Z pewnym trudem poznała wreszcie Krzysztofa Cegnę, widywanego zazwyczaj w milicyjnym mundurze, i czym prędzej otworzyła i drugie. Stopniowo wracały jej siły, a nieopisana ulga, jakiej doznała na widok sprzymierzeńca, sprawiła, że gotowa była natychmiast rzucić mu się na szyję. Bardziej entuzjastycznego powitania Krzysztof Cegna nie mógł sobie życzyć. Otoczył Okrętkę ramieniem i nie zwlekając ani chwili poprowadził ją w kierunku Puławskiej.

U wylotu Belgijskiej Okrętka nagle wydarła mu się z objęć i stanęła.

– Tu był bandzior – powiedziała gorączkowo. – Czaił się za filarem. Gdzie on się podział? Nie możemy iść, tam jest Tereska!

Krzysztof Cegna jęknął.

– Gdzie jest Tereska? Jaki bandzior?

Okrętka nie wiedziała, co mówić najpierw.

– Tu był, pętał się. Tam i z powrotem. Schował się. Ona jest tam gdzieś, na podwórku, ja nie wiem, gdzie to jest! Niech pan coś zrobi!!!

Krzysztof Cegna cały czas usiłował coś zrobić. Pozostawił na uboczu nie wyjaśnioną sprawę bandziora za filarem, pobyt Tereski na podwórzu wydał mu się bowiem ważniejszy. Pomyślał sobie, że z tymi dziewuchami chyba oszaleje. Odprowadził ją przecież do samego domu! Skąd, u diabła, znów się tutaj znalazła?

– Idziemy – zadecydował i ruszył w Puławską, ciągnąc za sobą Okrętkę.

Okrętka pozwoliła się wlec za rękę, dopóki nie przypomniała sobie, że Tereska piastuje przecież w ramionach przeklętą, skradzioną paczkę. Wówczas stawiła opór. Natychmiast jednak przypomniała sobie także, że postanowiły tę paczkę przekazać milicji, ruszyła zatem pośpiesznie dalej, akurat w chwili, kiedy Krzysztof Cegna zatrzymał się, żeby spytać, o co jej chodzi. Wpadła na niego, nadepnęła mu na nogę i wyrżnęła go czołem w nos. Krzysztofowi pociemniało w oczach i jego prywatna droga do chwały wydała mu się nagle niezwykle trudna i uciążliwa.

Tereskę spotkali po kilku krokach.

– Co się tam działo, na litość boską? – spytała z irytacją. – A, to pan… Właśnie wychodzę, ale nie mogłam przez budynek, bo oni tam stoją. Coś ty tam robiła, kto tam był?! Słyszałam, co mówili, i nic nie rozumiem!

– Co mówili? – spytał natychmiast Krzysztof Cegna, inne wyjaśnienia odkładając na później.

– „E, nie” – powiedzieli – „umówiła się na randkę, gówniara ze szkoły, a po nocach się szlaja” – powiedzieli – „a ten, tego nie znam, nigdy go tu nie widziałem, teraz łaził, widocznie na nią czekał” – powiedzieli – „ale miłość jak rany” – powiedzieli, reszty nie powtórzą, bo się nie będę wyrażać. Jaką randkę, o co chodzi?!

Krzysztof Cegna poczuł zrozumiałą dumę i satysfakcję. Postąpił właściwie, zareagował prawidłowo, nie popełnił żadnego błędu. Jego wściekłość na Tereskę i Okrętkę zdecydowanie się zmniejszyła.

– Idziemy! – powiedział stanowczo.

– Zaraz! – powiedziała Tereska równie stanowczo. – My musimy złożyć zeznanie. Mówiłaś już panu? Popełniłyśmy kradzież. Już przepadło, niech pan teraz coś zrobi…

Po raz drugi tego wieczoru dzielnicowy został wyciągnięty z domu telefonicznie. W komendzie czekały na niego trzy niesłychanie przejęte osoby. Z anielską cierpliwością wysłuchał nader skomplikowanej potrójnej relacji, pokiwał głową i westchnął.

– Wyście się, widzę, wszyscy uparli, żeby starszemu człowiekowi odebrać spokój – powiedział melancholijnie. – Zupełnie nie mogę pojąć, dlaczego robię to, co do mnie nie należy… Uporządkujmy to sobie trochę, bo na razie to ja z tego rozumiem tylko dwie rzeczy. Że wylazłeś, synu, poza swój rejon i że chodzisz w spodniach. Ten bandzior za filarem to ty, tak? Tak nie można, Belgijską ma Kwiatkowski, trzeba się z nim jutro porozumieć. Czarnemu Mieciowi ktoś podrzucił do samochodu paczkę, a szanowne panie ją podwędziły. A ja mam to pochwalić… Jakiś facet w szarym Oplu. Numer tego Opla?

– Bitwa pod Grunwaldem – powiedziała pośpiesznie Tereska.

– Wy naprawdę uważacie, że po mieście jeżdżą same historyczne daty?

– No nie, ale prawie… Na początku pięć. Pięćdziesiąt cztery dziesięć. Żoliborz. To znaczy, chciałam powiedzieć, WI.

– No dobra, to zobaczymy, co jest w tej paczce. Możliwe, że trzeba ją będzie zwrócić właścicielowi. Daję wam słowo, że nie wiem, jak ja się mam z tego wyłgać.

– Może nie trzeba będzie się wyłgiwać – powiedział niepewnie Krzysztof Cegna, który w kwestii kradzieży paczki był stanowczo po stronie Tereski i Okrętki. W duchu błogosławił je za pomysł, którego sam nigdy w życiu nie ośmieliłby się zrealizować.

Dzielnicowy przeciął sznurek.

– Bez względu na to, co tam jest, czy ją zwrócimy, czy nie, do oglądania musimy się przyznać – powiedział stanowczo i zdjął papier.

Pod spodem był jeszcze jeden sznurek i jeszcze jeden papier. Następnie ukazało się duże, płaskie pudełko, bez zamka. Dzielnicowy podniósł wieko i ostrożnie usunął grubą warstwę bibułki.

Krzysztof Cegna nie zdążył się powstrzymać i gwizdnął. Tereska i Okrętka zdrętwiały i wytrzeszczyły oczy. Dzielnicowy filozoficznie wpatrzył się w tę jakąś przerażającą ilość ślicznie opakowanych, szwajcarskich zegarków.

– No tak – powiedział w zadumie po chwili milczenia. – Wątpię, czy znajdziemy właściciela, który się przyzna, że mu to zginęło. Źle się stało…

– Kto mógł przypuszczać? – mruknął Krzysztof Cegna, nieco zdenerwowany.

– A trzeba było przypuszczać. Skoroś już się uparł, synu, żeby się tym nadprogramowo zajmować, to trzeba było z tym się liczyć. Gdzie masz teraz dowód? Trzeba mu to było zostawić, jechać za nim, zobaczyć, co z tym zrobi…

– Już tyle razy jechali i nic…

– Nie wiadomo, czy co miał. A teraz miał. Sfotografować… Tego faceta z Opla rozpoznacie?

Tereska i Okrętka, w przerażeniu wpatrzone w zegarki, wzdrygnęły się zgodnie.

– My nie… Myśmy nie chciały… Nie to – wyjęczała Okrętka.

– Myślałyśmy, że to jest coś nielegalnego… – jęknęła równocześnie przygnębiona Tereska. – Daję panu słowo honoru! Myśmy nie chciały kraść zegarków!

Dzielnicowy zdziwił się trochę.

– A co, naprawdę myślicie, że to jest legalne? Rąbnęłyście facetom całkiem niezły kawałek przemytu, teraz to już nie ma co ukrywać. Będziecie świadkami, nie da rady inaczej. Jeżeli was nikt nie widział, to coś mi się zdaje, że u nich tam jest teraz niezłe zamieszanie. Krzysiu, synku, to by trzeba wykorzystać. Dzwoń do majora, o tej porze jeszcze nie śpi. I pisz raport. I od razu protokół, szanowne panie podpiszą. Poznacie tego faceta z Opla czy nie?

Tereska zaczęła się orientować, że ich kradzież jest traktowana jakoś oryginalnie i że istnieje szansa na pójście jutro do szkoły.

– Tak, oczywiście! – powiedziała pośpiesznie. – Możemy go zaraz dokładnie opisać, póki pamiętamy.

– Ja nie pamiętam – powiedziała Okrętka z rozpaczą. – Mnie się myli z tym pięknym, od tej nachalnej dziwy.

– Owszem, pamiętasz! Skup się i wytęż umysł! Był stary.

– Aha, tak – zgodziła się Okrętka. – Miał co najmniej czterdzieści lat. I rękawiczki.

– Aha. I szary garnitur.

– I pewno spodnie… – mruknął dzielnicowy, notując ich spostrzeżenia.

– Co? Tak, spodnie. I włosy. To znaczy, nie był łysy. Uczesany na jeża. I taką miał plackowatą gębę. Nie żeby zupełnie płaską, bo nos mu, owszem, wystawał, ale plackowatą. I ten nos był chyba szeroki, co? Jak myślisz?

– Szeroki – przyświadczyła Okrętka, w zamyśleniu marszcząc brwi. – Miał ucho…

Dzielnicowy przestał pisać.

– Jedno? – spytał podejrzliwie. Okrętka kiwnęła głową.

– Jedno. To znaczy nie, dwa! Ale jedno miał jakieś takie…

– Jakie?

– No nie wiem. To tak trudno określić. Jakieś takie…

– Nic nie zauważyłam – powiedziała Tereska nieufnie i jakby z niezadowoleniem.

– Ale ja zauważyłam. Ty też, na pewno! Przypomnij sobie! To ucho od naszej strony miał takie jakieś… chyba czerwone i trochę bezkształtne. Takie też plackowate.

– Rzeczywiście, masz rację! – ożywiła się Tereska. – Rozklepane! I tylko jedno!

– Które?

– To od naszej strony. Zaraz. Jak zaglądał do samochodu… Z tej strony… Prawe!

– Prawe. Lewe miał zwyczajne.

– A te włosy na jeża to miał jakie? Czarne, blond?

– Dokładnie w kolorze garnituru. Też szare.

– Musiał być chyba szpakowaty – oświadczyła Okrętka. – Czarny i szpakowaty, to razem będzie szare. Inaczej byłoby niemożliwe mieć takie włosy.

– Coś jeszcze? Oczy, zęby?

Tereska potrząsnęła głową.

– Niech pan nie wymaga za wiele. Myśmy go oglądały w takim dość nędznym oświetleniu. Oczu nie było widać, a zębów nie szczerzył. Wysoki był, prawie taki, jak Skrze… jak ten pan, średnio gruby.

– Co to znaczy „średnio gruby”?

Tereska z uwagą obejrzała jeszcze raz Krzysztofa Cegnę.

– Od tego pana grubszy o jedną trzecią – oświadczyła stanowczo.

– O jedną czwartą – poprawiła krytycznie Okrętka.

– Myślisz?

– No popatrz. Jak weźmiesz jedną czwartą, tyle… i przyłożysz dookoła… Nie, masz rację, o jedną trzecią!

Krzysztof Cegna stał nieruchomo, pozwalając się dzielić na części. Okrętka zrezygnowała z oderwania mu jednego ramienia i wykonała coś w rodzaju cięcia wzdłuż klapy marynarki. Dzielnicowy przyglądał się temu z zainteresowaniem.

– Więcej nic ciekawego nie udało się wam zauważyć?

– Niestety, nic – odparła Tereska z żalem, a Okrętka smętnie pokręciła głową. Dzielnicowy, zacząwszy protokół od rysopisu faceta z Opla, pisał go dalej w dziwnej kolejności. Krzysztof Cegna przystąpił do pisania raportu. W pokoju panowała cisza, przerywana niekiedy krótkimi, uzupełniającymi pytaniami. Tereska i Okrętka, uspokojone na chwilę, znów zaczęły się czuć nieswojo, szczególnie, że złodziejski łup leżał przed oczami.

– Trzeba to policzyć – powiedział nagle dzielnicowy. – Krzysiu, chodź no tu, synu. Komisyjnie.

Zegarków było pięćset. Tereska dokonała pośpiesznego obliczenia. Po dwa tysiące sztuka, to razem milion…

– Chryste Panie! – szepnęła ze zgrozą przyduszonym głosem. – Rąbnęłyśmy milion złotych!

Okrętka spojrzała na nią wzrokiem skrzywdzonego bazyliszka. Dzielnicowy skończył pisać.

– Więcej – powiedział. – Część jest złotych. Dochodzą, zdaje się, do dziesięciu tysięcy sztuka. Szanowne panie to przeczytają, a potem podpiszą. To jest mocno streszczone, bo już was nie chciałem tyle trzymać… Tylko najważniejsze rzeczy. Będziecie jeszcze przesłuchiwane.

Tereska sięgnęła po protokół, Okrętka siedziała nadal jak przymocowana do krzesła.

– A kiedy… – spytała cichym, zdławionym głosem. – A kiedy nas pan… zaaresztuje?

Dzielnicowy spojrzał na nią jakoś dziwnie i uczynił zachęcający gest w stronę protokołu. Tereska podniosła głowę znad urzędowego dokumentu.

– Ale tu nie ma nic o tym… że myśmy ukradły… – bąknęła niepewnie.

– Ale to, co jest, to się zgadza?

– No, zgadza się.

– To podpiszcie. Nie żadne „ukradły”, wyście nic nie ukradły, tylko dostarczyły dowód rzeczowy.

Poczekał, aż obie złożyły podpisy, podniósł się, obciągnął mundur i odchrząknął. Krzysztof Cegna spojrzał na niego i podniósł się również. Tereska i Okrętka niepewnie poszły za ich przykładem.

– Dziękujemy wam w imieniu służby! – ryknął dzielnicowy potężnie i niezwykle uroczyście.

Krzysztof Cegna odruchowo stanął na baczność, trzaskając obcasami. Tereska i Okrętka zbaraniały całkowicie. Dzielnicowy wyszedł zza biurka i z godnością podał każdej z nich rękę, to samo uczynił Krzysztof Cegna.

– Dziękujemy bardzo – powiedziała Tereska bezradnie, nic nie rozumiejąc.

Dzielnicowy stracił swój uroczysty wygląd i wrócił do normalnego stanu.

– Oddałyście nam nadzwyczajną przysługę, a teraz, na litość boską, idźcie do domu jak ludzie i zostawcie w spokoju bandytów. I nie kradnijcie niczego więcej, bardzo was proszę. Dacie sobie chyba radę, co? Nie możemy was odprowadzić, bo tu zaraz przylecą nasze władze, a nie mam pod ręką żadnego radiowozu…

Dopiero w okolicy domu Okrętki udało się im nieco ochłonąć i przyjść do siebie.

Wydarzenia wieczoru były wstrząsające, a zdumiewające postępowanie dzielnicowego uczyniło na nich potężne wrażenie. Czuły się równocześnie dumne z siebie i nieco ogłuszone.

– A wyglądał tak przyzwoicie – powiedziała Tereska w zadumie. – Ten, który podrzucał zegarki. Wiedział chyba, co podrzuca?

– Ja już nikomu nie wierzę – odparła ponuro Okrętka. – I w ogóle więcej ci się nie dam wywlec z domu do takich rzeczy! Mogli nas zamordować.

– Ale coś ty, głupia jesteś, czy co? To są handlarze, a nie mordercy! Milicja mówi, że tacy unikają mokrej roboty. Pobić nas mogli najwyżej i nic więcej!

– Dziękuję bardzo, na pobiciu też mi specjalnie nie zależy. Co my w ogóle z tego mamy, po co ty się w to wtrącasz, co cię to obchodzi?! Co cię obchodzą obce bandziory i ich zegarki?!

Tereska zatrzymała się i spojrzała na Okrętkę z oburzeniem. Odpowiedź na ostatnie pytanie była dość skomplikowana. Przed samą sobą nie miała ochoty przyznawać się do niemiłej prawdy, że emocjonująca współpraca z Krzysztofem Skrzetuskim miała stanowić antidotum na Bogusia. Nie chciała o Bogusiu całkowicie zapomnieć, cóż znowu! Dzięki przeżytym wstrząsom czuła się otoczona nimbem tragicznego romantyzmu, którego istnienie podnosiło ją we własnych oczach. W gruncie rzeczy lubiła intensywne przeżycia, jeśli już miała cierpieć, to przynajmniej porządnie, a nie byle jak! Koniecznie jednak chciała uzyskać jakiś wpływ na swoje cierpienia, móc je niejako regulować, żeby nie zatruwały zbytnio egzystencji. Okropne uczucie dławiącego ciężaru gdzieś wewnątrz uniemożliwiało jej udział w życiu jako takim i było absolutnie nieznośne! Atrakcyjne i emocjonujące wydarzenia okazywały się doskonałym lekarstwem, zbyt trudno jednakże było wyjaśnić to Okrętce, która, nie widząc nic w Bogusiu, w ogóle nie pojmowała ogromu doznań na jego tle. A poza tym przestępcza afera sama w sobie, na taką skalę, to nie jest coś, obok czego można by przejść obojętnie! Co ją obchodzi, dobre sobie…

– A co ciebie obchodzą obce dzieci? – spytała z gniewem. – Twoje, czy co? Co cię obchodzi, czy mają co jeść, czy się poniewierają bez opieki?

Okrętka aż podskoczyła.

– To jest zupełnie co innego! Dzieci to są żywe stworzenia! Jak w ogóle można porównywać?! Z dzieci coś tam wyrośnie!

– Aha. Przyszłość narodu…

– Z opuszczonych dzieci wyrośnie zdegenerowane społeczeństwo! – wrzasnęła Okrętka.

– Co cię obchodzi społeczeństwo? – spytała Tereska bezlitośnie.

Przez chwilę Okrętka nie umiała znaleźć odpowiedzi. Obchodziło ją, ale dlaczego?

– Jak te dzieci urosną, to my będziemy jeszcze żyły, nie? – powiedziała trochę bezradnie. – Nie życzę sobie żyć w zdegenerowanym społeczeństwie. Szczególnie na starość.

– A w społeczeństwie złożonym z oszustów i bandytów życzysz sobie żyć?

– No dobrze. Ale od tego jest milicja…

– A od dzieci jest opieka społeczna i rodzice! Poza tym dzieci długo rosną! A tutaj, proszę, jeden wieczór i ile można zrobić! Lubię widzieć rezultaty tego, co robię, od razu, a nie za dwadzieścia lat!

Okrętka mgliście poczuła, że jest w tym jakiś sens.

– No dobrze – przyznała z wahaniem. – Ale to jest takie okropnie denerwujące!

– Lubię rzeczy denerwujące!

– Ty chyba jesteś nienormalna. Nikt inny by się w coś takiego nie wdawał. Ten Boguś to kretyn. Na litość boską, zakochaj się w kimś innym!

– Odczep się – mruknęła Tereska ponuro i ruszyła w stronę domu Okrętki. – Nigdy w życiu już się w nikim nie zakocham. Mam tego dosyć.

– Boguś nie jest wart tego, żeby miał być ostatni! – zaprotestowała stanowczo Okrętka i słuszność tej opinii uderzyła Tereskę jak obuchem. Wprawdzie dotychczas była zdania, że jej uczuciowe życie nieodwracalnie legło w gruzach, połamanego serca nikt i nic nie sklei, ale teraz nagle zachwiała się w tym mniemaniu. Boguś okazał się idiotą. Może by tak zatem jeszcze raz… ktoś… kiedyś…

Energicznie usunęła z serca i umysłu lęgnące się, nieśmiałe nadzieje. Nie, wykluczone, nic z tego nie będzie! Nie dla niej już takie rzeczy, ona się musi zająć czymś innym. Uroczyste podziękowania władz państwowych to też jest coś, co napełnia duszę błogą satysfakcją, aczkolwiek zupełnie innego rodzaju…

– Jeżeli Krystynie fatygant nie zrobi zadania z fizyki, to leżymy obie martwym bykiem – powiedziała nagle złowieszczo Okrętka. – Nie wierzę, że ty zdążysz zrobić, a o mnie w ogóle mowy nie ma. Na litość boską, idź do domu i przynajmniej próbuj!


* * *

Wbrew przewidywaniom, do propozycji ściślejszej współpracy Januszek odniósł się z wyraźną rezerwą.

– Ty mi lepiej od razu powiedz, że mam pilnować wszystkich samochodów w Warszawie – rzekł niechętnie. – Ten Opel jest z Żoliborza, to uważasz, że co? Mam w ogóle nie wracać do domu?

– Przecież nie stoi na Żoliborzu bez przerwy. Jeździ po mieście i gdzieś się zatrzymuje. Możesz przypadkiem zauważyć.

– A ten od Rewolucji już cię nie obchodzi?

– Owszem, obchodzi. Ale tamten też.

– Bo co?

– Bo nic. Milicji potrzebny.

– O, jak rany kota, co ta milicja tak się przerzuciła na motoryzację? No dobra, mogę szukać, ale przez dwa tygodnie będziesz po mnie zmywać.

– Zwariowałeś? – spytała Tereska z tak niebotycznym zdumieniem, że Januszek nieco się zreflektował. Istotnie, nie była to dziedzina, w której od jego siostry byłby sens czegokolwiek wymagać.

– No nie, nie zmywać – poprawił się. – Robić zadania z matematyki.

Wyrazem twarzy Tereska okazała głęboki niesmak i urazę.

– Zwracam ci uwagę, że zadaniami z matematyki dla różnych jełopów to ja się zajmuję za pieniądze. To jest moja zawodowa praca. A ty…

– A ja bym też mógł szukać po mieście rozmaitych gruchotów za pieniądze!

– Nic podobnego! Pomoc w łapaniu przestępców to jest praca społeczna!

– Możesz uważać, że zadania z matematyki dla mnie to też jest praca społeczna. Jak mam tracić czas na latanie za samochodami, to nie mogę robić matematyki!

Po dość długich targach obie strony poszły na pewne ustępstwa. Stanęło na tym, że za niektóre zadania z matematyki na niektóre pojazdy w stolicy będzie zwracało uwagę pół klasy Januszka.

Rezultatem zawartej umowy była rychła wizyta Tereski u dzielnicowego. Po położeniu tak licznych i tak wielkich zasług na polu zwalczania przestępstw czuła się tam jak u siebie w domu. Zapukała do drzwi, usłyszała z wnętrza jakiś okrzyk, który uznała za zaproszenie, i weszła.

Dzielnicowy siedział za swoim biurkiem, po przeciwnej stronie zaś tkwił na krześle jakiś nawet dość sympatycznie wyglądający osobnik, w wieku również zaawansowanym, dobiegający zapewne czterdziestki. Miał twarz o ostrych rysach, podobną trochę do ptasiej, i bardzo żywe, bystre oczy.

– Dzień dobry – powiedziała Tereska życzliwie. – Mój brat widział Opla.

Dzielnicowy na jej widok drgnął i zmienił się na twarzy. Niespokojnie spojrzał na osobnika, podniósł się czym prędzej i uczynił taki gest, jakby się opędzał od siły nieczystej.

– Nie teraz – powiedział pośpiesznie. – To jest, przepraszam panią, ale… To jest, kto pani pozwolił… To jest, chciałem powiedzieć, pani nie powinna… To znaczy, jestem zajęty i proszę zaczekać!

Tereska poczuła się bardzo zaskoczona. Z pewną niechęcią spojrzała na osobnika, który miał wyraz twarzy kamiennie uprzejmy.

– Ja później nie mogę… – zaczęła.

– To jutro! – przerwał szybko dzielnicowy. – Interesantów przyjmuję jutro!

Tereskę zdziwiło to tak, że nie powiedziała już nic. Postała chwilę z otwartymi ustami i oszołomieniem na obliczu, po czym opuściła niegościnny pokój. Na ulicy, zaraz za drzwiami komendy, natknęła się na Krzysztofa Cegne, wracającego z terenu.

– Ten pański szef wyrzucił mnie za drzwi – oświadczyła z pretensją. – Powinnam przynajmniej dowiedzieć się, dlaczego!

– Sam jest? – zainteresował się Krzysztof Cegna.

– Nie. Siedzi tam jakiś. Taką ma jakąś ptasią gębę. Wydaje się sympatyczny, więc pewno przestępca.

– O rany boskie! – jęknął Krzysztof Cegna. – Nie żaden przestępca, tylko major! Zdążyła pani coś powiedzieć?

– Co pan powie, major? Nie, skąd, nic nie zdążyłam. Chciałam powiedzieć, że mój brat widział tego Opla. W ogóle nie chciał słuchać! Co to ma znaczyć? Już to panów nie obchodzi?

Krzysztof Cegna milczał przez chwilę.

– To przeze mnie – powiedział wreszcie ze skruchą i zakłopotaniem. – To właśnie major prowadzi tę sprawę, a ja mu włażę w paradę. Szef się bał, że pani co powie, i będzie draka. O rany, pewno będzie.

Zrezygnował z powrotu do komendy i wyraźnie zmartwiony ruszył razem z Tereską w kierunku jej domu. Tereska poczuła się zaciekawiona.

– Nic nie rozumiem. Jak pan mu włazi? Przeszkadza mu pan?

– Nie, nie to. Ale przekraczam kompetencje. Sam szukam, zamiast wszystko przekazywać, i jeszcze w dodatku z postronną osobą. Znaczy z wami. Ale ja mam swoje powody.

Tereska poczuła się zaintrygowana jeszcze bardziej. Krzysztofa Cegnę niepokój i niepewność gniotły ciężarem i czuł nieprzepartą potrzebę zwierzeń. Wyznał jej więc swoje marzenia i zamiary na przyszłość.

U Tereski jego problemy w mgnieniu oka znalazły żywy oddźwięk. Ambicje życiowe to było coś, co, szczególnie ostatnio, rozumiała znakomicie i aprobowała w pełni. Ponadto Krzysztof Cegna prezentował coś więcej.

– Bo ja bym, widzi pani – powiedział z zapałem – chciał robić coś dużego. Jak już robić, to coś naprawdę dużego. I żeby były wyniki. Żebym się musiał męczyć, proszę bardzo, ja się lubię męczyć, ale żeby z tego było coś!

Wypowiedź została Teresce wręcz wyjęta z ust. Krzysztof Cegna precyzował w tym momencie jej własną postawę życiową. Ona też chciała robić coś dużego i lubiła widzieć rezultaty swojej pracy od razu, na poczekaniu i wyraźnie. Byle co jej nie zadowalało. Nie znosiła sprzątania, ale lubiła froterować świeżo zapastowaną, matową podłogę i patrzeć, jak pod szczotką od froterowania zaczyna olśniewająco błyszczeć. Lubiła czyścić bardzo brudne buty, przy czym zawsze czyściła najpierw jeden po to, żeby po wyczyszczeniu móc go porównać z drugim. Lubiła myć okna, ale dopiero wtedy, kiedy przez szyby nie było już nic widać. Szczególnie zaś podobały jej się wszystkie prace, w wyniku których powstawało coś trwałego.

Ambicje Krzysztofa Cegny spodobały jej się również i natychmiast zalęgła się w niej życzliwa i pełna zapału chęć pomocy. Stanowczo była po jego stronie. Kwestii zależności służbowych nie rozumiała wprawdzie kompletnie, ale istnienie problemów w tej dziedzinie przyjęła na wiarę. Widocznie jakoś to tam jest w tej milicji, że każdy jest przydzielony do innego bandyty, czy coś w tym rodzaju, i nie można sobie nawzajem odbierać.

– Rozumiem – powiedziała z sympatią. – Pomogę panu. Ja też uważam, że powinien pan sam ich wszystkich wyłapać. Dużo ich jest?

W ostatnim pytaniu zabrzmiał odcień niepokoju. Mówiąc o wyłapaniu złoczyńców, oczyma duszy ujrzała rząd obszarpanych postaci o bandyckich gębach, przykutych do łańcucha jeden za drugim, z kulami u nogi, prowadzonych przez triumfującego Krzysztofa Cegnę, i nie wiedziała, jak długi byłby ten rząd.

– Nie wiem – powiedział ostrożnie Krzysztof Cegna. – Parę osób. Wystarczyłoby złapać tych najważniejszych.

– Ci, których widziałyśmy… Ci z samochodów to są ci najważniejsi?

– Prawie, ale jeszcze nie całkiem. Przez tych można trafić do tamtych, tyle że to już nie ja. Mnie by wystarczyło, gdybym miał dowody na tych mniej ważnych. Rozumie pani, gdybyście na przykład sfotografowały tego faceta, jak podrzucał paczkę z Opla do Fiata, zamiast mu podwędzać te zegarki. Albo niechby nawet i rąbnąć, ale przedtem zrobić zdjęcia. A najlepiej byłoby złapać go na gorącym uczynku. Jeszcze jest ważne, z kim on się kontaktuje… Za takim trzeba pochodzić.

– To niedobrze – powiedziała Tereska zmartwiona. – Nie mogę chodzić, bo muszę chodzić do szkoły. Mój brat też.

– O niech ja skonam, tylko nie to! – przeraził się Krzysztof Cegna. – Niech pani aby nie strzeli do głowy za kimś chodzić! To jest niebezpieczna robota i w ogóle na tym trzeba się znać. Już ja sobie pochodzę po służbie. Byle tylko wiadomo, za kim.

Gwałtowne zakazy wzbudziły w Teresce niezadowolenie i jakby lekki protest, ale nie ujawniła tych uczuć. Gorąca chęć pomocy rosła w niej niby dżungla po deszczu.

Zaraz nazajutrz rano, jeszcze przed pierwszą lekcją, Okrętka złamała złożoną sobie samej uroczystą przysięgę, że nie będzie się wtrącać do tych okropnych rzeczy, którymi Tereska zatruwa jej życie.

– Mamy coraz więcej samochodów – powiedziała tajemniczo. – Widziałam następny.

Tereska, od wczoraj przejęta tematem bardziej niż dotychczas, natychmiast okazała zainteresowanie, bez pudła odgadując, o co chodzi.

– Jaki? I gdzie?

– Ciemnozielony. Tym razem Napoleon pod Moskwą.

– Oszalałaś? Jaki Napoleon?

– Bonaparte. Data. To znaczy, chciałam powiedzieć, numer. I znów ta kretyńska piątka z historii.

– A…! Pięćdziesiąt osiem dwanaście? A litery jakie?

– WF. Tak długo się męczyłam, żeby sobie przypomnieć, kto ma takie inicjały, że aż to w końcu zapamiętałam, bo nikt nie ma. Przez ciebie zaczynam wpadać w manię dopasowywania tych numerów do dat historycznych. Dużo mi brakuje.

– Śródmieście – powiedziała Tereska, żywo poruszona. – Gdzie był? I skąd wiesz, że pasuje?

– Znów byłam świadkiem czegoś. Na Kruczej, przed Grand Hotelem. Stałam sobie i czekałam na autobus, to znaczy, spacerowałam. Ten z uchem podjechał tym Oplem, wysiadł jakiś drugi i wsiadł do tego Napoleona pod Moskwą, a ten od razu odjechał. Bardzo szybko. A ten drugi miał w ręku taką samą paczkę!

Okrętka była pełna satysfakcji. Ulga, jakiej doznawała na myśl, że oglądana scena należy już do przeszłości, że nie było przy tym Tereski, że nie została zmuszona do dokonywania kradzieży albo też być może porywania samochodów lub faceta, sprawiła, że udzielała informacji chętnie i z zapałem. Tereska dostała wypieków.

– Jak wyglądał?

– No mówię ci, ciemnozielony…

– Ale nie samochód, tylko facet?

– Taki jakiś. Nieduży, łysy, w kurtce z kołnierzem i w okularach.

– I co zrobił?

– Nic. Wsiadł do Napoleona i odjechał.

– Poznasz go?

– Jak zobaczę od tej samej strony i w tym samym ubraniu, to poznam.

Żadna z nich nie zwróciła uwagi, że lekcja rozpoczęła się już jakiś czas temu i nauczycielka historii od dłuższej chwili nie spuszczała z nich oka. Nauczycielka historii była wielka, gruba i nieruchawa, jasne jest zatem, że określana była wdzięcznym mianem Sarenki.

– Bukatówna zechce może uprzejmie powiedzieć, co działo się wtedy w Polsce – zaproponowała nagle złowieszczo.

– Kiedy? – zdążyła szepnąć rozpaczliwie pobladła Okrętka, podnosząc się możliwie powoli.

– W tysiąc osiemset trzydziestym – odszepnęła ze współczuciem Krystyna z tyłu.

Nauczycielka historii miała koszmarną metodę zadawania pytań, traktując swój przedmiot jak coś rozciągającego się nie tylko w czasie, ale także w przestrzeni. Nie sposób było przewidzieć, czy zacznie się domagać informacji, co działo się w jakimś miejscu przez jakiś upływ czasu, czy też raczej przystąpi do sprawdzania, co działo się w różnych miejscach w tym samym okresie. Przerażone przypominanie sobie, jakie były poczynania grafów niemieckich w chwili, kiedy Krzysztof Kolumb płynął do Ameryki, i który Włodzisław wyrżnął do nogi rodzinę którego Świętopełka, czy może odwrotnie, na Rusi, wymagało skupienia wszystkich władz umysłowych. Równocześnie najgłębsze przekonanie, że raz nabyta wiedza historyczna powinna na zawsze pozostać w nafaszerowanych nią mózgach, pozwalało historyczce czynić przedziwne skoki po krajach i epokach, bez żadnych względów na to, w jakiej klasie materiał był przerabiany. Przerzut z wojen punickich na powstanie listopadowe był drobiazgiem, do którego klasa była przyzwyczajona, ale który nieodmiennie wywoływał zrozumiały wstrząs. Można by rzec, że klasa przywykła do wstrząsów.

– Z Napoleonem był spokój już od piętnastu lat – powiedziała mimo woli spłoszona Okrętka, zbyt gwałtownie oderwana od poprzedniego tematu.

– Istotnie – potwierdziła Sarenka, przyglądając się jej krytycznie. – Ale ja cię pytam, co się działo, a nie co się przestało dziać.

– Powstanie listopadowe…

– W jakim to, moje dziecko, miesiącu wybuchło powstanie listopadowe?

– W listopadzie – wyszeptała niepewnie Okrętka po długiej chwili milczenia, w czasie której zastanawiała się, jaki też straszliwy podstęp może być zawarty w tym pozornie prostym pytaniu.

– Słusznie. A rok zaczyna się kiedy?

– Pierwszego stycznia…

– Właśnie. Pomiędzy styczniem a listopadem upływa na ogół dosyć dużo czasu. A zatem?

Przez pierwsze chwile Tereska z uwagą słuchała odpowiedzi Okrętki, zarówno po to, żeby jej w razie potrzeby podpowiedzieć, jak i z obawy, że sama może zostać zapytana. Potem jednak ciemnozielony cesarski samochód zaprzątnął jej myśl bez reszty, zaczęła się bowiem zastanawiać nad szansą spotkania go ponownie w równie ciekawej sytuacji, z aparatem fotograficznym w ręku. Szkopuł polegał na tym, że nie miała aparatu fotograficznego. Krzysztof Cegna powinien mieć służbowy…

– Kępińska – powiedziała Sarenka tonem niezachwianej pewności. – Ty nam to powiesz.

Chryste Panie, co…? – pomyślała w panice Tereska.

Bardzo wolno zaczęła się podnosić. Ze śmiercią w oczach spojrzała na stojącą obok Okrętkę.

– Tych dwóch posłów do Dumy – mruknęła półgębkiem Okrętka.

Umysł Tereski zaczął gwałtownie pracować. Nie było możliwości usłyszeć coś więcej, w klasie panowała martwa cisza. Wywnioskowała z niej, że widocznie chodzi o coś, czego nikt nie wie, i Sarenka dała już wyraz swojemu niezadowoleniu. Tereska powinna to wiedzieć, bo ta przeklęta piątka z historii zobowiązuje ją do udzielenia odpowiedzi na absolutnie każde pytanie tak, jakby miała w głowie mózg elektronowy. Powstanie listopadowe było w poprzedniej klasie, ale dla tego potwora to oczywiście nie ma żadnego znaczenia. Zdaje się, że była mowa o powstaniu listopadowym, a teraz coś z tymi posłami… Aha, omawiają pewnie bezpośrednie przyczyny…

– Jedną z bezpośrednich przyczyn wybuchu powstania listopadowego było niedopuszczenie do Dumy dwóch polskich posłów – powiedziała na chybił trafił.

Sarenka kiwnęła głową i najwyraźniej w świecie czekała na coś więcej. Nie mając pojęcia, o co może chodzić, Tereska zamilkła i z rozpaczą utkwiła w niej wzrok, nie będąc w stanie odwrócić oczu.

– Nazwiska… – wyszeptała znowu Okrętka tragicznie i ledwo dosłyszalnie.

Nieszczęście! Spostponowani posłowie jakoś się, oczywiście, nazywali, Tereska nie miała jednakże pojęcia, jak. Plątało jej się po głowie, że byli nawet chyba spowinowaceni, i już otworzyła usta, żeby oświadczyć, że byli to ojciec i syn jakoś na pe, na szczęście jednak powstrzymała się w ostatniej chwili. Błędna odpowiedź była przez Sarenkę oceniana znacznie gorzej niż całkowity brak odpowiedzi i w tym wypadku pomyłka mogła zbyt drogo kosztować. Komuś innemu Sarenka może by to kiedyś przebaczyła, Teresce nigdy!

Jeszcze przez długą chwilę w klasie panowało straszliwe milczenie. Tereska zebrała całą odwagę.

– Nie pamiętam, jak się nazywali – powiedziała z determinacją, tonem usiłując okazać głęboką skruchę.

Sarenka, która, zdawałoby się, na zawsze zamieniła się w kamień, odezwała się wreszcie.

– To byli bracia Niemojewscy – powiedziała głosem głuchym, posępnym, pełnym bezdennego potępienia, z naciskiem godnym prasy hydraulicznej. Po czym dodała: – Twoja ocena z historii stoi od dziś pod znakiem zapytania…

Tego mi jeszcze tylko brakowało – pomyślała Tereska, siadając. Wiedziała, co to znaczy. W najbliższych tygodniach zostanie przeegzaminowana z całego materiału, jaki był przerabiany od najniższych klas aż do tej pory, i musi umieć wszystko. Musi pamiętać wszystkie szczegóły, które pewnie nigdy w życiu nie będą jej potrzebne, a jeśli na domiar złego, nie daj Boże, Sarenka wsiądzie na synów Krzywoustego, wykończy ją niewątpliwie. Zatruje jej życie aż do matury i w ogóle Tereska nie zda matury. Nie wiadomo dlaczego, ten właśnie okres w dziejach ojczyzny był dla niej nie do zapamiętania i synowie króla Bolesława, ich tereny działania i czyny myliły jej się ustawicznie. Z tajemniczych powodów Sarenka wytypowała sobie Tereskę na piątkową uczennicę i wyduszała z niej wiadomości rok po roku.

– Zawiodłaś mnie – powiedziała jeszcze z tak wielkim rozgoryczeniem, z takim smutkiem, że Teresce zrobiło się głupio. Nagle poczuła się tak, jakby popełniła jakieś okropne świństwo.

– Co ci do tego głupiego łba strzeliło, żeby wywlekać ich personalia! – wykrzyknęła we wzburzeniu do Okrętki po lekcji.

– Nie wiem, o Boże! – jęknęła Okrętka. – Pytała mnie i pytała, i patrzyła na mnie, i już nie mogłam tego znieść! Już wolałam wymyślić coś, czego nie wiem, żeby chociaż na chwilę odwrócić jej uwagę!

– Wrobiłaś mnie! Wiadomo było, że padnie na mnie. Wiadomo, co teraz będzie. Czy ty naprawdę myślisz, że ja mam czas uczyć się wyłącznie historii? Żebyś pękła!

– O Boże, już daj spokój, ty to wszystko i tak umiesz! Już niech ci będzie, będę z tobą śledziła bandziorów i kradła zegarki, tylko przestań się mnie czepiać! Przedtem ona, teraz ty!

– A, właśnie – powiedziała Tereska ponuro. – Proszę bardzo, nie kradnij. Mnie wrąbałaś w historię, możesz jeszcze teraz zmarnować życie porządnemu człowiekowi. Parę takich drobnostek więcej i umrzesz jako szlachetna postać!

– Zwariowałaś, jakie życie, jaka postać?! – zdenerwowała się Okrętka. – Jakiemu znowu człowiekowi?

– Nie kłóćcie się – powiedziała grobowo Krystyna. – Jest chemia i ona znowu coś przyniosła. Znów będziemy śmierdziały przez tydzień, nie wiadomo czym, a ja dzisiaj idę do teatru…

Dopiero w drodze powrotnej ze szkoły Tereska mogła opowiedzieć Okrętce o zwierzeniach Krzysztofa Cegny. Przedstawiła je tak obrazowo, że Okrętka poczuła się przejęta i odmówienie pomocy uznała za rzecz niedopuszczalną. W pierwszej chwili chciała wprawdzie zapytać Tereskę, co ją obchodzi Krzysztof Cegna i jego plany życiowe, w trakcie konwersacji jednakże zmieniła zdanie i Krzysztof Cegna, sam w sobie sympatyczny i budzący życzliwość, stał jej się nagle dziwnie bliski. Przypomniała sobie swój własny kaktus, za który powinien otrzymać jakąś rekompensatę. Jasne, że należało mu pomóc!

– Mogłybyśmy wyśledzić ten samochód, gdybyśmy wiedziały, gdzie mieszka właściciel – mówiła Tereska w przypływie zapału i natchnienia. – On nam tego nie powie, bo się będzie bał, że się na coś tam narazimy. Ale znamy numer i możemy się same dowiedzieć. To jest Śródmieście, trzeba iść do odpowiedniego miejsca i zapytać, czyj to samochód.

Okrętka słuchała, czując z jednej strony szlachetny zapał, a z drugiej narastającą panikę. Najwyraźniej w świecie w najbliższej przyszłości czekały ją jakieś potworne wrażenia.

– Gdzie jest takie odpowiednie miejsce? – spytała niepewnie.

– Nie wiem. Tam gdzie się rejestruje pojazdy mechaniczne. Januszek będzie wiedział, a jak nie – to pan Włodzio.

– Kto to jest pan Włodzio?!

– Kierowca dyrektora mojego ojca. Podrzuca mnie czasem do szkoły.

– I uważasz, że w tej rejestracji tak ci od razu powiedzą? Bez powodu?

– Wymyślę coś, musimy zełgać jakiś powód. Na przykład, przejechał mnie i teraz go szukam, żeby dostać odszkodowanie.

– Po śmierci?

– Głupiaś, nie przejechał mnie na śmierć, tylko trochę. Obaj mnie przejechali.

– Tak kolejno przejeżdżali przez ciebie, a ty z tego uszłaś z życiem? Ja nie wiem, czy to dobrze…

Okazało się, że niedobrze. Narada z Januszkiem, jaką Tereska odbyła późnym wieczorem, kazała jej zmienić zdanie. Jej brat miał w tych sprawach więcej doświadczenia życiowego.

– Przejechanie na nic – oświadczył stanowczo. – Powinnaś z tym iść do milicji, od razu się wyda podejrzane, że to ty go szukasz, a nie gliny. Wykombinuj co innego.

– No więc jechałam z nim i zostawiłam coś w samochodzie…

– To albo źle się prowadzisz, albo wiózł cię na łebka. Też źle.

– Wypadło mu coś i chcę mu to oddać.

– Biuro rzeczy znalezionych. Albo ogłoszenie w gazecie. A poza tym co? Przejeżdżał, wypadło mu, a ty od razu tak dokładnie zapamiętałaś numer?

– Na ogłoszenie nie mam pieniędzy, wolno mi. Nie przejeżdżał, tylko stał, a wypadło mu, jak ruszał.

– Jeszcze musisz mieć to coś, co mu wypadło. Zaproponują ci, żebyś zostawiła, i sami oddadzą. Niby już lepiej, ale jeszcze ciągle źle. Kombinuj dalej,

– O Boże! Więc zabrał mi coś…

– Aha. Samo mu wpadło do samochodu? Wskoczyło? To co to ma być, pchła?

– Głupi jesteś! – zirytowała się Tereska. – Ty mu to przyczepiłeś. Przez głupi dowcip. A on z tym odjechał.

Januszek spojrzał na nią z nagłym błyskiem w oku.

– A wiesz, że to jest niezła myśl. Może być. Tylko czy on tego nie zgubił, właśnie chcę się dowiedzieć!

– Czekaj. Co ja mu mogłem przyczepić? Nic takiego, co odleci od razu, bo wtedy nie ma co szukać. Już wiem! Kompas na magnesie!

– Co?

– Kompas na magnesie. Mój kumpel ma taki. To jest kompas samochodowy, on nie jest na magnesie, tylko na takiej gumce, przyczepia się do tablicy rozdzielczej albo byle gdzie, przyciska się i trzyma na mur. Przyczepiłem mu to do zderzaka.

– Chyba zidiociałeś, żeby przyczepiać kompas do zderzaka. Jeszcze może tylnego?

– No pewnie, że tylnego, z przodu mógłby od razu zauważyć. I w ogóle nie na wierzchu, a pod spodem. Jak głupi dowcip, to głupi dowcip…

W wyniku następnej narady, odbytej z panem Włodziem, który zalecał wydział komunikacji w radzie narodowej Śródmieścia, Tereska następnego dnia zaraz po szkole ruszyła do akcji. Towarzysząca jej Okrętka stanowczo zapowiedziała, że idzie tylko w charakterze podpory duchowej i będzie czekała na ulicy. Do środka nie wejdzie za nic w świecie.

Tereska również czuła się trochę niewyraźnie, ale pchało ją coś, czego, pomimo obaw, niepokoju, niepewności i zdenerwowania, nie mogła opanować. Nie zeżrą mnie przecież – pomyślała. – Najwyżej mnie wyrzucą… – w porównaniu z następną lekcją historii wizyta w wydziale komunikacji mogła wydawać się wesołą rozrywką.

Osoba siedząca za biurkiem była starsza od jej matki i robiła wrażenie smutnej i zniechęconej do życia. Spojrzała na nią znad okularów niezbyt życzliwie.

– Słucham – powiedziała cierpko. – O co chodzi?

Przez noc, poranek i wszystkie lekcje w szkole Tereska miała czas dopracować sobie opowieść o głupim dowcipie brata tak dokładnie, że niemal sama w nią uwierzyła. Z przejęciem, lekkim zakłopotaniem i nadzieją przystąpiła do zwierzeń. Smutna urzędniczka zainteresowała się opowieścią. Tereska była grzeczna, uprzejma, dobrze wychowana, zupełnie jak przed wojną, a przy tym tak zmartwiona i równocześnie pełna ufności i nadziei, że wręcz nie sposób było potraktować ją obojętnie. Urzędniczka zdjęła okulary, przetarła, włożyła z powrotem i przyjrzała się jej ze współczuciem.

– To pani młodszy brat, prawda? Że też tak zapamiętał numer samochodu?

– On ma na tym tle fioła, proszę pani. Nie pamięta żadnych dat historycznych, ale za to pamięta wszystkie numery samochodów, na które chociaż raz zwrócił uwagę. I całe szczęście, bo inaczej ten kompas by przepadł.

– A on nie odpadł? Bo może już nie ma co szukać?

– Chyba nie, on się bardzo mocno trzyma. Nawet przy wstrząsach. Jeżeli odpadł, to trudno, ale uważam, że przynajmniej trzeba spróbować.

Urzędniczce okropnie nie chciało się wstawać zza biurka i szukać w kartotece, gniotła ją wątroba, w kolanach czuła reumatyzm, ale w siedzącej naprzeciwko dziewczynie było coś, co działało ożywczo. Wydobywała się z niej jakaś radosna, zaraźliwa energia, Urzędniczka westchnęła, podniosła się z krzesła i podeszła do szafy…

– Mam!!! – wrzasnęła z triumfem Tereska, dopadłszy czekającej na ulicy Okrętki. – Mieszka na Żelaznej! Prędzej, jedziemy teraz do wydziału komunikacji na Mokotowie!


* * *

– Uważam, że powinnyśmy się z nim w tej sprawie porozumieć – powiedziała w zadumie Okrętka. – On może mieć jakieś określone potrzeby, które nam do głowy nie przyjdą.

– Właśnie zamierzam – odparła Tereska.

Wyprostowała się ze stęknięciem i odgarnęła opadające na twarz włosy. Obie siedziały w piwnicy, gdzie Tereska rąbała drzewo na opał. Piec centralnego ogrzewania miał w czasie mrozów nieograniczone wymagania. Okrętka zbierała porąbane kawałki na ładną kupkę.

– Wcale nie wiem, czy to akurat takie zdjęcia są mu potrzebne – ciągnęła, nadal w zadumie. – Człowiek wsiada i wysiada, a samochód stoi. Powinnyśmy ich raczej sfotografować na gorącym uczynku, jak sobie te paczki przekazują albo co. I jeszcze musi się okazać, że w nich są zegarki.

– Nie wymagaj za wiele – mruknęła Tereska i łupnęła w klocek. – Ja już sama nie wiem, w co najpierw ręce włożyć. Dobrze, że mi się udało z tym aparatem, bo więcej korepetycji nie zmieszczę. Tych łajdaków nie wiadomo kiedy pilnować, a jeszcze ta upiorzyca znęca się nade mną metodą zaskoczenia i pojęcia nie mam, czego się douczać. Chyba zwariuję.

Życie ostatnio stało się znów obłędnie urozmaicone i szalenie męczące. Aparat fotograficzny udało się Teresce kupić dzięki temu, że była gwiazdka i połowę funduszów na ten cel dostała w prezencie. Zdobycie pomocy technicznej zmusiło ją do konsekwentnej realizacji zamierzeń i obie z Okrętka przemierzały miasto wzdłuż i w poprzek w poszukiwaniu interesujących je pojazdów, na których tle robiły sobie liczne podobizny. Obie miały już całą kolekcję zdjęć w najróżniejszych pozach, wszystkie na tle Mercedesa, Opla i Fiata, przy czym na niektórych do towarzystwa widoczni byli właściciele pojazdów. Rozrywka, zważywszy konieczność robienia odbitek w zakładzie fotograficznym, była dość kosztowna, korepetycje zatem musiały iść swoim trybem. Szkoła również szła swoim trybem, a nieszczęsna historia zatruwała życie ostatecznie. Ciężko urażona Sarenka stosowała metodę straszliwą, na każdej lekcji zadając jej niespodziewane, pojedyncze pytania, skacząc bez opamiętania po tematach, krajach i epokach i przerywając, ilekroć Tereska usiłowała rozszerzyć wypowiedź i wykazać się posiadaną wiedzą hurtem.

– Kiedyś mi się… wydawało… – powiedziała między łupnięciami – że jestem… zajęta… O rany, ale sęk! Dopiero teraz… widzę, że miałam… mnóstwo czasu!

Okrętka zdążyła wykonać unik, dzięki czemu odłupany kawałek trafił nie w jej głowę, tylko w ścianę obok.

– Zabijesz mnie albo wybijesz mi oko. Rąb jakoś łagodniej!

– Nie mogę, nie mam małej siekiery. Zleciała z trzonka. Uważaj po prostu, gdzie pryska. Jak się Sarenka ode mnie odczepi, będę miała rajskie życie!

Okrętka uchyliła się przed następnym drewnem i pokręciła głową.

– Ja już sama nie wiem, która z was się bardziej uparła…

– Ja się wcale nie uparłam – odparła Tereska ponuro, przerywając rąbanie i opierając się na siekierzysku. – Ona mnie jakoś idiotycznie zobowiązała do tej kretyńskiej piątki. Rozumiesz, ona wierzy, że ja to muszę umieć, żeby to szlag trafił. Bez sensu i potrzebne mi to jak dziura w moście, ale nie mogę jej zawieść. Wcale mi na tej parszywej piątce nie zależy, to jej zależy, ale ja się nie mogę poddać tak bez niczego. To jest jedyna piątka z historii w obu trzecich klasach i jak ja jej nie będę miała, to nikt nie będzie miał, bo nikt inny nie da się tak narwać. To tylko ja się wygłupiłam przypadkiem już dawno temu i teraz przepadło. Sama wiesz.

– Aha. Dziwię ci się, że tak to wszystko pamiętasz.

Tereska wróciła do rąbania.

– Ja już w ogóle… nic innego… nie czytam… tylko histo… ryczne książki… A jak jeszcze połapią tych bandziorów… i przestaniemy za nimi latać… To chyba mi się… w głowie przewróci… od nadmiaru wolnego czasu!

Okrętka pomyślała sobie, że wtedy pewnie Tereska wykombinuje coś następnego, równie pracochłonnego, ale na wszelki wypadek wolała tego nie mówić. Wstała z pieńka i pozbierała porąbane kawałki.

– W ogóle głupio – rzekła po chwili.

– Byłoby nam o wiele wygodniej, gdybyśmy miały samochód. Oni jeżdżą, a my latamy.

– Pewnie. W lecie miałyśmy przynajmniej wózeczek…

– Zygmunt, jak był na święta, odkręcił kółka i przyczepił płozy. Powiedział, że możemy sobie pozjeżdżać na saneczkach z górki. Idiota.

Tereska przerąbała bardzo sękaty klocek i z troską spojrzała na malejący stos.

– Drewno się kończy – powiedziała posępnie. – Ojciec się stara o jakieś tam hurtem, ale chyba zabraknie, zanim się postara. Będę musiała jechać po karcze do chłopów. Szkoda, że nie mieszkamy pod lasem…

– Hej, tyyyy! – zawył nagle Januszek ze schodów. – Jesteś tam?

– Nie, nie ma mnie! – odkrzyknęła Tereska. – Drzewo się samo rąbie! Bo co?!

– Milicja po ciebie przyszła! Chodź prędko! Nie będzie mniej niż dożywocie!

– Półgłówek – mruknęła Tereska. Zostawiła na pieńku ustawiony właśnie klocek i ruszyła na górę, niosąc w ręku swój katowski topór. Okrętka, zainteresowana, poszła za nią.

W hallu czekał Krzysztof Cegna, udzielający wymijających odpowiedzi na pytania państwa Kępińskich.

– O, dobrze, że panie są razem – powiedział z ulgą na widok Okrętki. – Panie pójdą ze mną, bo trzeba złożyć zeznania i rozpoznać ludzi. Ze zdjęć.

– Moje dziecko, czy ty byś nie mogła zostawiać tego narzędzia tam, gdzie rąbiesz? – spytał równocześnie z rezygnacją pan Kępiński. – Musisz to nosić ze sobą?

Tereska spojrzała na topór i łypnęła okiem na rodziców. Krzysztof Cegna nieświadomie podkładał jej nie tyle może całą świnię, ile małe prosiątko. Nie miała najmniejszej ochoty wprowadzać ich w tajniki swojej działalności śledczej. Od razu zaczęłyby się komentarze, zakazy i rozmaite krzyki, a ona doprawdy nie miała teraz głowy do rodziny i przynajmniej z tej strony chciała mieć święty spokój. Przez chwilę nie wiedziała, co zrobić, nabrała bowiem obaw, że on powie coś więcej. Obie z Okrętką muszą się ubrać, a jemu przez ten czas trzeba koniecznie zatkać gębę…

– Już idziemy – powiedziała pośpiesznie i niewiele myśląc wetknęła mu topór do rąk. – Zanim się ubierzemy, niech pan to zaniesie do piwnicy. Tato, drewno się kończy, zrób coś!

Zarówno obdarowanemu, jak i państwu Kępińskim na moment odjęło mowę. Odwrócona tyłem do rodziców Tereska konspiracyjnie mrugnęła okiem i zrobiła grymas tak straszliwy, że wpatrzony w nią od przodu Januszek zachłysnął się z podziwu. Krzysztof Cegna zareagował prawidłowo.

– Tak jest! – powiedział i wykonał w tył zwrot w kierunku piwnicznych schodów.

Zanim państwo Kępińscy zdążyli oprzytomnieć i zaprotestować, zanim Krzysztof Cegna przełamał ich opór w kwestii noszenia topora, zanim wrócił z piwnicy, Tereska i Okrętka były gotowe do wyjścia. Wypchnęły go z domu, nie dopuszczając do dalszej konwersacji.

– Januszek, co to znaczy? – spytała podejrzliwie pani Marta.

– Nic takiego – odparł Januszek obojętnie. – One się z tym milicjantem zaprzyjaźniły i on się z jedną z nich ożeni. Tylko na razie nie wiadomo, z którą. Nie mam teraz czasu na rozmowy, muszę odrabiać lekcje…

W radiowozie Tereska wyciągnęła z torebki gruby plik fotografii i z satysfakcją wręczyła go wspólnikowi.

– Przy moich rodzicach niech pan nic nie mówi – ostrzegła. – Oni są gorsi od pańskiego majora. A tu pan ma te samochody i tych facetów, ale nie trafiłyśmy, niestety, na żadne porządne przestępstwo.

Krzysztofa Cegnę ponownie zamurowało, ale zdjęcia chwycił łapczywie.

– O, jak rany, to przecież właśnie o to chodzi – powiedział po chwili z ożywieniem, przeglądając je. – Macie tych facetów rozpoznać na zdjęciach i złożyć szczegółowe zeznania. Niedługo będzie chyba koniec całej afery, bo już ich prawie mają. Tylko jednego drobiazgu brakuje…

– A pan co? – zaniepokoiła się Tereska. – Pan jak wygląda?

– Całkiem nieźle. Trochę mi się udało zadziałać, ale wolałbym więcej. Cała trudność leży w tym, że jest zima.

– Jak to?

– Te miejsca, gdzieście były, to rzeczywiście mogą być meliny. Muszą tam chować te rzeczy z przemytu, bo już naprawdę nie ma innej możliwości. A jeżeli zakopali, to niby jak teraz znaleźć, skoro ziemia zmarznięta? Po ogrodach mogą chować, gdzie popadnie, ogrodnik zawsze grzebie w ziemi i nie wiadomo, czy coś tam posiał, czy zakopał. Teraz trudniej.

– To po co było czekać do zimy? – spytała Okrętka potępiająco. – Nie lepiej było znaleźć na jesieni? Myśmy już dawno mówiły…

– Tak, ale nikt nie wierzył, bo żadne ślady do nich nie prowadzą. Znaczy, udział biorą, ale nie dowożą. W ogóle tego zrozumieć nie można…

– Im też jest trudniej – przerwała Tereska. – Też chyba teraz nie zakopują do tej zamarzniętej ziemi. Gdzie indziej chowają.

– Pewnie, tylko ciągle nie wiadomo, gdzie.

Obie bardzo dumne z siebie, przejęte i zainteresowane sytuacją, z zaciekawieniem i w skupieniu obejrzały stosy najrozmaitszych fotografii. W komendzie, oprócz dzielnicowego, czekało na nich dwóch sympatycznych panów, przed którymi Krzysztof Cegna uporczywie usiłował stawać na baczność. Jednym z nich był major o ptasiej twarzy. Zdjęcia, wśród licznych osób obcych, przedstawiały także kilku znajomych.

– To jest ten mały, czarny, kudłaty, który jeździ Fiatem – mówiła Tereska bez chwili wahania, podczas gdy Okrętka potwierdzająco kiwała głową. – O, jest ten z uchem, ten z Opla. O! Jest i ten z Mercedesa, Napoleon pod Moskwą!

– O! – zawołała Okrętka z ożywieniem, zmieszanym z lekką zgrozą. – Jest obłąkaniec! O Boże, on mi się przyśni! O, a ten co tu robi!

Jedna podobizna przedstawiała podobnego do małpy młodzieńca z Tarczyna.

– Tego panie też znają? – zainteresował się major.

Okrętka kiwnęła głową.

– To jest najszlachetniejszy człowiek pod słońcem – oświadczyła stanowczo. – Nie rozumiem, co on tu robi, w tej kolekcji przestępców. Pewnie został pokrzywdzony.

Obaj panowie popatrzyli na siebie, potem na dzielnicowego, a potem na Okrętkę.

– Najszlachetniejszy, mówi pani… A, przepraszam, czy może nam pani wyjaśnić, jak się objawia ta jego szlachetność?

Z wielkim zapałem Okrętka jeszcze raz opisała szczegóły katorżniczej akcji zbierania drzewek, przy czym dla odmiany teraz Tereska kiwała głową potwierdzająco. Słuchający panowie przyglądali jej się z nadzwyczajnym zajęciem. Zaznajomieni ze sprawą już wcześniej dzielnicowy i Krzysztof Cegna przezornie milczeli.

– No tak – powiedział towarzysz major, kichnąwszy jakoś dziwnie. – Z wyglądu sądząc, zdawałoby się, że najgorszy bandzior, a tu proszę! Taki przyzwoity facet. Panie mają nadzwyczajne wiadomości!

– My możemy mieć więcej, gdyby panowie sobie życzyli – zaproponowała Tereska uprzejmie i żywo.

Wszyscy przedstawiciele władz zaprotestowali zgodnie z taką gwałtownością, że aż ją to zdziwiło. W obliczu położonych zasług wydało jej się to co najmniej nie na miejscu. W końcu o co właściwie chodzi? Niebezpieczeństwa żadnego, a przydatność duża…

Przedstawiciele władz na widok wyrazu twarzy Tereski poczuli zdecydowany niepokój. Było widoczne jak na dłoni, że jej chęć uczestniczenia w akcji nie da się przytłumić żadną siłą ludzką. Nie sposób przewidzieć, czego jeszcze zdoła się dowiedzieć i co w związku z tym zrobi. Na myśl, że oprócz przestępców trzeba będzie jeszcze pilnować i Tereski, ogarnęła ich niemal panika. Panika spowodowała nadgorliwość…

– Zauważyłaś, czego nam zabraniali? – powiedziała Tereska z satysfakcją, kiedy już po złożeniu wszelkich możliwych zeznań i podpisaniu protokołów wyszły z komendy.

– Dworce kolejowe! Oczywiście, że jesteśmy trąby i tumany, że nam to do tej pory do głowy nie przyszło. Skoro przemycają, to muszą wozić pociągami, trzeba było już dawno powychodzić na zagraniczne pociągi!

– No to przecież oni chyba wychodzą?

– Ale nam chodzi o to, żeby Skrzetuski się odznaczył, a nie jacyś inni, nie? A z tego, co mówili, wyraźnie widać, że lada chwila będą ich łapać. Powinnyśmy mu pomóc.

– Drzewo – powiedziała desperacko Okrętka, gorączkowo szukając argumentu, który mógłby skłonić Tereskę do zajęcia się czymkolwiek innym. – Miałaś się postarać o drzewo, bo już nie ma czym palić.

– Ojciec ma załatwić, żeby przywieźli ciężarówką jakieś odpady.

– Ale nie przywożą. Powinnaś pojechać po to drewno, o którym mówiłaś. Te jakieś wykroty. Nie, karcze. No, z tych powycinanych drzew.

– O Boże! – powiedziała Tereska niecierpliwie. – Jeszcze i to! No trudno, to… czekaj. Pojedziemy sankami, mówiłaś, że Zygmunt przykręcił płozy. Pomożesz mi?

Z dwojga złego Okrętka wolała już własnoręcznie wyrąbywać las, niż uczestniczyć w łapaniu bandytów. Do posługiwania się stołem, na nowo ustawionym na płozach, nabrała wprawdzie żywej niechęci, ale zdawała sobie sprawę, że czymś po to drewno Tereska musi pojechać, nie przywlecze go bowiem na piechotę. Wyraziła zgodę.

– Ale to pojutrze – dodała Tereska stanowczo. – Jutro postróżujemy jeszcze na dworcu, a możliwe, że przez ten czas przywiozą te odpady ciężarówką…


* * *

Mroźne, zimowe ciemności rozświetlał księżyc, kiedy Tereska i Okrętka zjeżdżały na stole ze skarpy, usiłując przy tej okazji nie połamać sobie nóg. Okrętka była pełna rozgoryczenia.

– Gdybyś mi wcześniej powiedziała, że to w tej wsi za Wilanowem, nie pojechałabym z tobą za skarby świata – mówiła dwudziesty piąty raz. – Wszędzie, tylko nie tam! To na pewno w pobliżu tego nachalnego wariata!

– Wcale nie w pobliżu, tylko kawałek dalej. Coś ty chciała, żeby to było na placu Defilad? Uspokój się, nie będziemy do tego szaleńca wstępować!

– On sam nas napadnie… Hamuj, coś jedzie!

Stół w charakterze sań sprawiał sobą pewne kłopoty. Po pochyłości zjeżdżał nawet nieźle, po równym, śliskim terenie dawał się łatwo rozpędzić, całkowicie niemożliwe natomiast było nadawanie mu kierunku. Ciężar machiny wykluczał posługiwanie się nogą jak przy normalnych sankach. Należało pilnować, żeby pojazd nie nabierał zbyt wielkiej szybkości, i w razie potrzeby po prostu zeskakiwać. Zjazd ze skarpy, szczególnie w mylącym świetle księżyca, był dość skomplikowany, dalsza droga jednakże wręcz zapraszała do podróży. Po gładkiej, pokrytej śniegiem, wyślizganej nawierzchni jechało się doskonale, przy czym wynaleziona metoda nadal w pełni zdawała egzamin. Popychany z każdej strony jak hulajnoga wehikuł ślizgał się lekko, wykazując tylko niejakie tendencje do zjeżdżania na pobocze.

– Te szosy niepotrzebnie robią wypukłe – powiedziała Okrętka z niezadowoleniem. – Zjeżdża na boki.

– Całe szczęście, że nie sprzątają śniegu – odparła Tereska, w przeciwieństwie do przyjaciółki do wszystkiego nastawiona pozytywnie. – Ładnie byśmy wyglądały, gdyby to trzeba było wlec po asfalcie.

– I w ogóle bez sensu. Zamiast jechać za dnia, znów się włóczymy po ciemku. Nie możesz sobie przełożyć korepetycji na wieczór, a przedtem załatwiać inne rzeczy?

– Nie mogę. Właśnie wieczór jest mi potrzebny. Gdzieś ty widziała przestępców, którzy coś robią za dnia?

– Przecież nie jedziesz po to drewno do przestępców!

– Ale na ogół trzeba za nimi latać wieczorem. Jaka szkoda, że wczoraj nie przywieźli żadnego przemytu, mogłybyśmy ich teraz złapać na gorącym uczynku, jak chowają.

– Gdyby wczoraj przywieźli, toby i wczoraj schowali. Nie wiadomo, czy nie przywieźli dziś – powiedziała grobowo Okrętka, nie przeczuwając, że mówi w jasnowidzeniu. – A w ogóle wieźliby samochodem. Masz zamiar zdążyć tym pudłem za samochodem?

– Coś jedzie za nami, odsuńmy się.

– Całkiem zjedź, jest zakręt.

Zakręt trzeba było przebyć na piechotę. Tylko wyjątkowo łagodne łuki dawały się pokonać na saniach. Na szczęście szosa do Wilanowa jest dość prosta i jazda na oryginalnej hulajnodze, aczkolwiek męcząca, była nawet przyjemna.

Im dalej od miasta, tym lepiej pojazd się ślizgał, nabierając rozpędu. Tereska i Okrętka, rychło opanowawszy nową technikę jazdy, czuły się coraz pewniej. Lekkomyślnie pozwoliły sobie na imponującą szybkość co najmniej piętnastu kilometrów na godzinę.

– Hamujmy – powiedziała Okrętka trochę niespokojnie przed zakrętem śmierci. Kopnęła nawierzchnię prawym obcasem, zamierzając zwalniać metodą uderzeniową, ale trafiła na pasmo lodu. Obcas pośliznął się, nie wywołując pożądanego efektu.

Równocześnie Tereska kopnęła nawierzchnię lewym obcasem, ze znacznie lepszym skutkiem. Nieobliczalne, rozpędzone sanie na idealnie śliskich płozach skręciły na środek szosy.

– O rany boskie, coś jedzie za nami!!! – wrzasnęła Okrętka rozpaczliwie. – Przejedzie nas!!!

– Hamuj! – krzyknęła przestraszona Tereska. – Skręćmy jakoś!!!

Odepchnęła się z nadzieją, że przy równoczesnym hamowaniu Okrętki stół wróci na prawą stronę szosy. Od Warszawy nadjeżdżał samochód, cały czas mrugający światłami. Okrętka zdecydowała się w tym samym momencie zjechać na lewą stronę i również odepchnęła się nogą, nieco jednak później niż Tereska. Sanie wykonały imponujący ślizg najpierw w prawo, a potem w lewo i znów znalazły się na środku, jadąc z tą samą szybkością. Samochód za nimi wykonał jakiś dziwny pląs na jezdni. Tereska i Okrętka konsekwentnie usiłowały realizować swoje zamierzenia, z całej siły trzymając się żelaznej poręczy. Były już na zakręcie.

– Ty hamuj!!! – krzyknęła dziko Okrętka.

– O rany boskie!!! – jęknęła Tereska.

Tuż przed nimi, z prawej strony, wyjechał nagle drugi samochód. Wszystko nastąpiło równocześnie. Tereska kopnęła obcasem, Okrętka popchnęła, sanie pośliznęły się do przodu i wykonały majestatyczny obrót na prawym skraju zakrętu. Wyjeżdżający samochód, któremu nagle pojawiła się przed nosem dziwna machina, gwałtownie przyhamował i wykonał pół obrotu w stronę przeciwną. Samochód nadjeżdżający z Warszawy również przyhamował i również wykonał pół obrotu, po czym oba pojazdy z brzękiem i chrzęstem zetknęły się bagażnikami i znieruchomiały.

Tereska i Okrętka wpadły w zaspę i również znieruchomiały, nie tylko pod wrażeniem katastrofy, ale także dla innej przyczyny. Oba odwrócone do nich tyłem samochody miały doskonale oświetlone tablice rejestracyjne. Na obu widniał ten sam numer: WG 5789.

– Niech mnie gęś kopnie! – wyszeptała ze zdumieniem Tereska, wpatrzona w numer.

– Tobie też się w oczach dwoi? – zdziwiła się Okrętka.

Tereska gwałtownie ocknęła się z osłupienia.

– Jezu Mario, w nogi! Wysiadają!

Wyszarpnięty z zaspy stół dał się rozpędzić w mgnieniu oka. Znieruchomienie nie trwało dłużej niż dziesięć sekund. Panika dodała sił i zanim z obu samochodów powyskakiwali kierowcy, Tereska i Okrętka już znajdowały się w odległości kilkunastu metrów, osłonięte mrokiem. Nie zauważyły nawet, że obaj kierowcy byli dziwnie do siebie podobni strojem.

Dopiero po kilkudziesięciu metrach odważyły się obejrzeć.

– Nie gonią nas – wyszczekała Okrętka z niejakim zdziwieniem.

– Na piechotę? Będą nas ganiać samochodem, jak się tylko od siebie odczepią! Gazu!

Tajemnica opóźnienia pościgu była prosta. Oba samochody zaczepiły się tylnymi zderzakami w tak przemyślny sposób, że uwolnienie ich od siebie bez urywania zderzaka wymagało zarówno czasu, jak i wysiłku. Aczkolwiek obaj kierowcy śpieszyli się ze wszystkich sił, to jednak do chwili uzyskania wolności upłynęło kilka minut Od strony miasta nadjechał szary Volkswagen.

– Pryskaj! – szepnął nerwowo jeden kierowca do drugiego. – Prędzej!

Wsiedli w pośpiechu jak na pożar i ten, który uprzednio nadjechał z Warszawy, skręcił na drogę w prawo, ten zaś, który tuż przed saniami wyjechał z owej drogi, podążył w stronę Wilanowa. Kierowca Volkswagena, okropnie zdenerwowany kraksą, która zakorkowała go na chwilę na rogu Chełmskiej i Belwederskiej, ujrzał z daleka jakieś kłębowisko, zbliżył się, oświetlił reflektorami numer ruszającego do Wilanowa Fiata i odetchnął z ulgą.

– Czy my musimy przejeżdżać obok tego nawiedzonego domu? – spytała Okrętka, zdenerwowana przeżyciem na zakręcie śmierci. – Mam zupełnie dosyć rozrywek, jak na dziś.

– Możemy jechać dookoła, po kartoflisku, ze dwa kilometry więcej. Masz ochotę?

– Już sama nie wiem, co gorsze. Zdaje się, że do końca życia znienawidzę podróże do Wilanowa. A w ogóle co to było? Dlaczego on był jednakowy, ten numer? Dlaczego nas nie gonili?

– Widocznie… – zaczęła Tereska i nagle urwała, oglądając się. – Właśnie gonią! To oni! Schowajmy się!

– Tam! Prędzej!

– Ostrożnie! Połamie nam nogi!

Nie bacząc na nic, Okrętka zeskoczyła ze stołu, pchając go w ciemne miejsce, za jakąś kupę desek. Szosę na skrzyżowaniu oświetlała latarnia. Obie z bijącym sercem przykucnęły za ową kupą desek, zasłonięte mizernym krzaczkiem. W blasku latarni ujrzały Fiata, przejeżdżającego bez pośpiechu i skręcającego w prawo, w kierunku na Powsin.

– No! – powiedziała Tereska z ulgą, podnosząc się. – Nie zobaczyli nas…

– Cicho! – syknęła Okrętka i szarpnęła ją ku dołowi. – Jedzie ten drugi!

– Dlaczego cicho? Przecież nie słyszą nas, bo warczą!

Szosą przejechał szary Volkswagen i podążył za Fiatem. Tereska i Okrętka odczekały jeszcze długą chwilę.

– No gdzie on jest, ten drugi? Wyparował?

– Pojechał gdzie indziej. Już chyba spokój, nie? Nie przesiedzimy tu przecież reszty życia!

– Oni mogą zawrócić. Możliwe, że nas szukają.

– Tym bardziej jedźmy prędzej. Zaraz skręcimy i już nas nie znajdą. Pojechali do Powsina.

Dom obłąkanego osobnika, obok którego musiały przejechać, stał cichy i ciemny. Okrętkę napełniło to nadzieją, że gospodarza szaleńca nie ma, i wstąpiło w nią trochę ducha. Kiedy dotarły do celu, energicznie przystąpiła do ładowania drzewa na blat. Dwa potężne, wykarczowane pnie i nieco pomniejszych, kawałki grubych gałęzi, dębowe bierwiona i fragmenty czegoś w rodzaju podkładów kolejowych obciążyły sanie tak, że ledwo można je było ruszyć z miejsca.

– No tak, oczywiście! – sapnęła Okrętka z furią. – W dół zjeżdżamy pusto, a z tym całym nabojem musimy pchać się pod górę. Gdzie sens, gdzie logika! Czy ja jestem koń?!

– Nie, już prędzej oślica! – odstęknęła Tereska. – Nie narzekaj, wyrobimy sobie kondycję. Ciągnijże, ochwaciłaś się już, czy co?! Na szosie będzie łatwiej!

– Tamte drzewka były, lżejsze…

W pobliżu domu gościnnego obłąkańca Teresce przyszła nagle do głowy odkrywcza i nader niepokojąca myśl. Zatrzymała się, ciężko dysząc, i odpięła kołnierz pod szyją.

– Gorąco mi jak piorun. Słuchaj, oni nas teraz muszą zabić.

Wachlująca się czapką Okrętka zamarła z otwartymi ustami, wpatrując się w nią wzrokiem pełnym zaskoczenia i oburzenia.

– Z tymi jednakowymi numerami to musi być jakiś straszliwy kant, o którym nikt nie wie – ciągnęła złowieszczo Tereska. – Tylko my. Oni wiedzą, że myśmy widziały. Absolutnie nie mogą nas zostawić przy życiu, mowy nie ma! Ty byś zostawiła?

– Stanowczo tak! – odparła gniewnie Okrętka. – Dosyć mam już tych morderstw i zbrodni! Mogą myśleć, że nikomu o tym nie powiemy. Mogłyśmy nie zauważyć.

Tereska wzruszyła ramionami i energicznie popukała się palcem w czoło.

– Masz źle w głowie i głupie złudzenia. Oni nie mogą ryzykować. Pomordują nas przy pierwszej okazji i będą mieli słuszność, bo my też powiemy o tym milicji przy pierwszej okazji. Pytanie, kto zdąży wcześniej…

– Zwariowałaś chyba, żeby mi o tym mówić teraz! – zdenerwowała się Okrętka. – I w ogóle też sobie miejsce znalazłaś na odpoczynek! Akurat tutaj!

– Bo musimy być szczególnie ostrożne. Zauważyłaś, że jechali powoli? Szukali nas. I będą szukać, aż znajdą.

W głosie Tereski zadźwięczały jakieś proroczo ponure tony i Okrętka poczuła, jak jej się włosy jeżą na głowie, a zimny dreszcz przelatuje po plecach. Straceńcza odwaga Tereski przeraziła ją dodatkowo, wydało jej się bowiem, że miast unikać niebezpieczeństw, Tereska będzie się na nie narażać. Opanowała z trudem paniczną chęć porzucenia przyjaciółki wraz z sągiem drzewa i natychmiastowej ucieczki.

– Na litość boską, jedźmy! – jęknęła półprzytomnie. – Nie, zobaczmy, czy ich tam nie ma! Zakradnijmy się! Wracajmy! Nie, już nie wiem co…

– Zobaczyć trzeba, oczywiście. Podjedziemy kawałek dalej i sprawdzimy.

Dopchnęły sanie bliżej podejrzanego domostwa i znów się zatrzymały. Dookoła nadal było ciemno i cicho.

– W razie jakby co, to tu się nawet nie ma gdzie schować – szepnęła Okrętka drżącym głosem. – Same ogrodzenia…

W ciszy dobiegł ich nagle warkot samochodu i przed nimi, dziwnie blisko, błysnęły światła reflektorów. Jechały w ich kierunku.

– Chryste Panie… – jęknęła Okrętka ochrypłym, zdławionym szeptem.

Teraz już i Tereska poczuła narastającą panikę. W ciągu ostatnich kilku minut konieczność zabicia ich obu stała się w jej przekonaniu wręcz paląca. Nie ulegało wątpliwości, że bandyci nadjeżdżają specjalnie w tym celu. Nigdzie wokół nie było ochrony, za chwilę dosięgną je światła reflektorów i wtedy już nie będzie ratunku…

– Tam!!! – wyszeptała dramatycznie i nakazująco. – Prędzej!!!

Półprzytomna z przerażenia Okrętka spełniła rozkaz i wpadła w otwartą furtkę zbójeckiej jaskini, niepewnie usiłując protestować.

– Ale tamto… Zostanie…

– To jest do niczego niepodobne, nie wiedzą, że to nasze. Dalej, tu świecą…

Samochód zatrzymał się, ktoś z niego wysiadł i otworzył bramę. Tereska i Okrętka zamarły za krzewami. Fiat znów ruszył i powoli skręcając do bramy jął świecić reflektorami coraz bliżej. Tereska i Okrętka konsekwentnie cofały się, pozostając w granicy cienia. Dotarły do bocznej ścianki ganku, świadome tego, że już dalej cofać się nie ma gdzie i straszliwe światła za moment na nie padną. Wówczas Tereska przypomniała sobie o piwnicznej dziurze.

Drzwiczki w podmurówce ganku były uchylone. W ostatniej chwili zdążyła wepchnąć tam Okrętkę i ukryć się sama. Spod ich nóg coś potoczyło się w dół, światła zamiotły uchylone drzwiczki, schodki i ganek i przesunęły się dalej.

– Nie pchaj mnie, tu są schody, zlecę do piwnicy na zbity pysk – wysyczała z irytacją Okrętka.

– Cicho! Zejdź kawałek, nie mam miejsca na głowę! Przestań robić ten hałas!

– Cicho! Tu nic nie widać…

– A coś ty tam chciała oglądać wystawę malarstwa?

Na podwórzu coś się działo. Przez szparę w uchylonych drzwiczkach widać było czyjeś nogi. Nóg było cztery, co wskazywało na obecność dwóch osób. Osoby kręciły się tam i z powrotem, w końcu podeszły do obiegającego dom, zaśnieżonego chodniczka z płyt chodnikowych. Zamarła w przerażeniu Tereska ujrzała, jak jedna z tych płyt została podniesiona i w dziurę pod nią włożono jakieś pakunki. Wstrzymując oddech, pomyślała, że teraz już trzeba je zabić bezwzględnie, a ją nawet podwójnie…

Osoby położyły płytę na swoje miejsce, nagarnęły na nią śniegu i oddaliły się, a po chwili rozległ się znów warkot samochodu. Okrętka w głębi jamy zaczęła wykonywać jakieś gwałtowne gesty.

– Słuchaj – zaszeptała gorączkowo, szarpiąc Tereskę za nogę. – Trzeba sprawdzić, czy wszyscy odjechali! Czy ktoś nie został! Wyjrzyj!

Tereska ostrożnie wystawiła głowę. Jeden osobnik zamykał bramę, drugi siedział przy kierownicy.

– Dwóch – wyszeptała. Czekaj, zobaczę, czy wsiądzie… Wsiadł! Dwóch ich było chyba, nie?

Okrętka, osłabła z emocji, kiwnęła głową w egipskich ciemnościach.

– Dwóch? – spytała ponownie Tereska, zaniepokojona brakiem odpowiedzi.

Okrętka pokiwała głową energiczniej.

– Na litość boską! – krzyknęła zdenerwowanym szeptem Tereska. – Co się stało? Dlaczego nic nie mówisz, umarłaś, czy co? Ilu ich było, dwóch?

– No przecież mówię, że dwóch! – zdenerwowała się Okrętka.

– Jak to mówisz, nic nie mówisz, nie słyszę, gdzie mówisz?!

– Cały czas kiwam głową… A, rzeczywiście. Możliwe, że nie widać. Wyjdźmy stąd, na litość boską!

Tereska zastygła nagle, przykucnięta w otwartych drzwiczkach.

– Nie możemy – szepnęła grobowo.

– Dlaczego?!

– Tam się ktoś czai…

Okrętka pomyślała sobie, że jeśli umrze tutaj na serce, to od razu można ją uznać za pochowaną. Miejsce doskonale nadaje się na grób. Nie powiedziała nic, bo zabrakło jej głosu.

– Jakiś bandzior w kożuchu czai się na drodze, koło furtki. Wchodzi tutaj… Uciekaj! Niżej, niżej!

Okrętka nie wiedziała, jakim cudem znalazła się na dole stromych schodków, nie widząc ich w ogóle i nie łamiąc sobie nóg. Trafiła na jakąś ścianę, pchnęła ją, ściana ustąpiła pod naciskiem i okazała się drzwiami. Obie oparły się o nie po drugiej stronie.

– Wejdzie tu… – szeptała Tereska bez tchu. – Lazł w tę stronę…

– Zamknijmy to, prędko, prędko! To jest chyba piwnica! Nic nie widzę!

– Czekaj, mam latarkę… Zasłoń! Może to się da zamknąć…

W świetle osłoniętej szalikiem latarki ukazał się mały korytarzyk piwniczny i drzwi, zamykające się na sztabę żelazną. Okrętka, w którą pod wpływem paniki wstąpiły nadludzkie siły, w ciągu sekundy wyszarpnęła wiszącą na żelaznym kółku kłódkę, umocowała sztabę, wepchnęła z powrotem kłódkę i zamknęła ją. Na chwilę odetchnęły lżej.

– Co teraz? – szepnęła z niepokojem Tereska. – Tędy nie przejdzie, ale co dalej? Nie zostaniemy tu przecież na zawsze! Trzeba stąd wyjść, nie wiem jak, chyba przez dom…

– Za nic!

– Głupia jesteś, naprawdę chcesz tu zostać do końca życia?!

– Dom jest zamknięty!

– No to co? Wielkie rzeczy, wyjdziemy oknem!

– A ten tam, na podwórzu, już będzie na nas czekał!

– Najpierw zobaczymy, co zrobi… Korytarzyk był istotnie zwyczajnym, piwnicznym korytarzykiem. Na jego drugim końcu były również drzwi, za którymi znajdowały się schody. Z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, na palcach, przyświecając sobie cieniutkim strumieniem światła z osłoniętej latarki, Tereska i Okrętka wydostały się z piwnicy na parter. W domu panowały ciemności i głucha cisza.

– Nikogo nie ma – szepnęła Okrętka z odrobiną nadziei.

– Zdaje się, że dokonałyśmy włamania – odszepnęła ponuro Tereska. – Chodź do kuchni, stamtąd widać podwórze. Okazuje się, że przydały nam się na coś te oględziny domu.

Na podwórzu było pusto. Czający się osobnik gdzieś zniknął. Księżyc wciąż jeszcze świecił i po piwnicznych ciemnościach wydawało się, że za oknem panuje jasny dzień.

– Musiałyśmy chyba całkowicie upaść na głowę – powiedziała nagle Okrętka trzeźwo. – Wlazłyśmy akurat tam, gdzie za skarby świata powinno nas nie być. Na litość boską, wyjdźmy stąd wreszcie i uciekajmy!

Drzwi zewnętrzne okazały się zamknięte na klucz. Nie było innego sposobu opuszczenia zbójeckiej meliny jak tylko przez okno lub też zbadaną już drogą przez piwnicę. Droga przez piwnicę budziła wątpliwości.

– Ja nie wiem, może on tam wlazł i siedzi? – powiedziała niepewnie Tereska. – Szedł w tę stronę.

– Najlepiej byłoby zamknąć go tam – oświadczyła Okrętka z determinacją. – Przynajmniej byłoby wiadomo, że nie będzie nas gonił. Widział cię?

– Nie wiem. Chyba nie. Jeżeli to okno okaże się zabite gwoździami…

Okno na szczęście dało się łatwo otworzyć. Tereska przelazła pierwsza i zeskoczyła na ziemię. Okrętka usiadła na parapecie, chcąc iść za jej przykładem, i nagle zastygła w bezruchu.

Zza narożnika domu, po drugiej stronie ganku, wyszedł bandzior w krótkim kożuszku. Zatrzymał się, rozejrzał, cofnął w cień i powoli, skradając się, ruszył w ich kierunku.

I Okrętka, i Tereska, ujrzawszy go, zrozumiały w mgnieniu oka, że wystający ganek, dołem obity deskami, a górą ażurowy, zasłania je przed jego wzrokiem i że straszliwy bandzior idzie tu wprawdzie, ale ich jeszcze nie widzi. Obie przestały oddychać, nie bardzo wiedząc, co będzie, kiedy zobaczy.

Bandzior dotarł do ganku, pochylił się, następnie przykucnął i obejrzał półotwarte drzwiczki. Przez chwilę siedział tak w kucki, po czym wlazł do środka.

W Okrętkę wstąpiło nowe życie.

– Zamknij go tam! Chryste Panie, prędzej! Jedyne wyjście!

W mgnieniu oka znalazła się na zewnątrz. Tereska już była przy piwnicznych drzwiczkach. Zatrzaśnięcie ich, wbicie przemocą ciasno wchodzącego skobla i zatknięcie go potężnym hakiem odbyło się szybciej, niż zdążyła sama uświadomić sobie, co robi. Okrętka dodatkowo podparła drzwiczki jakimś drągiem.

– Prędzej, póki nie ma nikogo więcej!

Ochłonęły nieco dopiero na szosie. Wówczas zdały sobie sprawę, że uciekają w panice z przerażającego miejsca, cały czas pchając przed sobą załadowany drewnem stół, że nie zauważyły nawet, jak i kiedy przebyły najgorszą, nierówną drogę, że zamknęły w ciasnej, piwnicznej komórce faceta, który nie tylko przeciwko temu nie protestował, ale nawet nie wydał najlżejszego dźwięku, i że cudem niewątpliwie, uniknęły śmiertelnego niebezpieczeństwa, w które przedtem dobrowolnie się wpakowały. Popychając, teraz już znacznie wolniej, potwornie ciężkie sanie, przebyły zakręt śmierci i przed sobą znów ujrzały światła nadjeżdżającego samochodu.

– Nie, ja już nie mogę! – jęknęła dzikim głosem Okrętka. – Tego już naprawdę za wiele!

– Cholera – powiedziała z wściekłością Tereska. – Rozmnażają się na poczekaniu, czy co? Nie stój tak, schowajmy się gdzieś!

– Gdzie?

– Za drzewem!

– I tę kobyłę schowasz za drzewem?

– To niech zostanie, wszystko jedno, nie rozpoznają! Czekaj!

– Sama mówiłaś, że będą nas szukać aż do skutku! – krzyknęła Okrętka i zamilkła na widok poczynań przyjaciółki. Tereska wyszarpnęła z ładunku średniej wielkości podkład kolejowy i zamachnęła się nim na próbę.

– Ja im pokażę! – oświadczyła mściwie. – A ty jak uważasz! Nie pójdę jak owca na rzeź!

Samochód nadjeżdżał powoli i był coraz bliżej. Okrętka z rozpaczą zmierzyła wzrokiem odległość, spojrzała na Tereskę, spojrzała na sanie, w przypływie desperacji wyszarpnęła ze stosu potężny drąg i potykając się na nierównościach, zapadając w śniegu, dopadła kryjówki za pniem drzewa. Na skraju szosy pozostała wielka, dziwaczna, nieforemna kupa na płozach, rzeczywiście do niczego niepodobna.

Samochód nadjechał powoli i zwolnił jeszcze bardziej. Przejechał kilkanaście metrów, po czym zatrzymał się i cofnął. Ani Tereska, ani Okrętka, półprzytomne ze strachu i zdenerwowania, nie zauważyły, że nie jest to Fiat, lecz Warszawa.

– Chryste Panie! – jęczała szeptem Okrętka. – Jeśli wyjdę z tego z życiem, nigdy nie pojadę do Wilanowa! Nie wyjdę z domu o zmroku! O Boże!

Samochód skręcił nieco, oświetlił reflektorami nieforemną kupę i znów się zatrzymał. Teresce i Okrętce zabrakło tchu. Drzwiczki otworzyły się i ze środka wyskoczył Krzysztof Cegna!

Jeszcze nigdy żadna istota ludzka nie wydała im się tak zachwycająca, cudowna, upragniona jak młody człowiek, oglądający ich ładunek z żywym niepokojem na obliczu. Przewracając się w pośpiechu, wlokąc za sobą ściskane w rękach drągi, dysząc ciężko i wydając jakieś nieartykułowane, chrapliwe okrzyki, obie wypadły zza zbawczego pnia i runęły na niego. Krzysztof Cegna w pierwszej chwili przeraził się, wypad miał bowiem wszelkie znamiona napaści, zaraz jednak twarz mu się rozjaśniła wyrazem niebotycznej ulgi.

– Chwała Bogu! – wykrzyknął. – Już się bałem!

Więcej powiedzieć nie zdążył, Tereska i Okrętka bowiem uznały za słuszne natychmiast poinformować go o wszystkich wydarzeniach w obojętnej kolejności, domagając się równocześnie energicznej akcji. Wysiłki, zmierzające do zrozumienia, co mówią i o co im chodzi, były na razie bezskuteczne.

– Tylko teraz! Dopóki on tam siedzi! – wołała Okrętka, poszczekując zębami i jąkając się ze zdenerwowania. – Muszą nas znaleźć i wrócą, ale w piwnicy jest kłódka!

– Zderzyli się i dlatego byli tyłem do siebie! – mówiła, trzęsąc się z przejęcia Tereska. – I dlatego musieli nas szukać, bo widziałam, i tę dziurę też…

– I było ich dwóch, i nie wiadomo, skąd się wziął ten trzeci…

– Mieli dwa numery! Rozumie pan? Dwa numery! To znaczy, jeden numer, ten sam! Oba! Rozumie pan?

Krzysztof Cegna rozumiał na razie, że była kraksa samochodowa, skutkiem której gdzieś zrobiła się widoczna dla Tereski dziura, i że dwaj faceci, zaopatrzeni w jakieś jednakowe numery, usiłowali je zabić, a wszystko razem odbywało się w piwnicy na schodkach. Wydało mu się to raczej mało prawdopodobne. Z wielkim wysiłkiem jął rozplątywać ten skomplikowany węzeł informacji, upierając się przede wszystkim przy zachowaniu jakiegoś porządku chronologicznego. Po paru minutach chaosu pojął wreszcie, że najpierw było zderzenie.

– Dwa Fiaty, mówi pani? Jednakowe? Miały ten sam numer i on się niczym nie różnił! I litery te same?

– No mówię panu, rewolucja francuska, pięćdziesiąt siedem, osiemdziesiąt dziewięć! Oba! Obok siebie!

– I moja ciotka, WG! Oświetlone! Myślałyśmy, że nam się w oczach dwoi!

– I to musi być jakiś potworny kant!

– Zaraz! I potem co panie widziały? Jeden przejechał i pojechał dalej na Powsin! A za nim co, Volkswagen?

– Volkswagen. Szary…

Krzysztof Cegna zaczął nagle rozumieć mnóstwo rzeczy i zrobiło mu się gorąco. Przez chwilę nie wiedział, co robić najpierw, zdobywać dalsze wiadomości, czy rozpowszechniać uzyskane. Machnięciem ręki powstrzymał potok sensacji i odwrócił się do milicjanta, który wysiadł z samochodu i z zajęciem przyglądał się i przysłuchiwał grupie na środku szosy. Z przedniego siedzenia wychylał się równie zainteresowany kierowca.

– Chłopie, ale masz fart! – powiedział z podziwem.

Krzysztof Cegna nie miał teraz czasu roztkliwiać się nad swoim szczęściem.

– Wiesiek, złap majora – polecił z pośpiechem. – Nikogo innego, bo tylko major się w tym połapie. Rany Boga, ale melanż! No dobra, i co dalej? Potem szanowne panienki wlazły do tej chałupy?

– Nie, na podwórze. Tam się zupełnie nie było gdzie schować, wszędzie same parkany.

– A ten samochód jechał i świecił.

– I w końcu musiałyśmy wejść do tej komórki pod schodami, a to była piwnica…

Krzysztof Cegna słuchał z uwagą, kiwając głową i niekiedy żądając dodatkowych szczegółów. Na wieść o osobnikach, podnoszących płytę chodnikową, doznał wyraźnego wstrząsu, ale nim zdążył dać temu wyraz, milicjant wezwał go do samochodu, oświadczając, że ma majora. Z blaskiem w oczach i rumieńcem na obliczu Krzysztof Cegna rzucił się do nadajnika, za nim zaś rzuciły się Tereska i Okrętka, którym wyłącznie bliska obecność Skrzetuskiego dawała poczucie bezpieczeństwa.

– Oni mają dwa wozy – meldował pośpiesznie. – Identyczne Fiaty, ten sam numer rejestracyjny, na jednym, oczywiście, fałszywy. Zamieniają się przy pierwszej okazji, miejsce muszą mieć umówione, jeden odciąga obstawę, a drugi ma spokój i jedzie, gdzie chce. W tej chwili oba są na mieście… Druga wiadomość: skrytka w melinie wykryta. Jeden z bandy zamknięty w piwnicy przed półgodziną… Nie, to przypadek… Prawdopodobnie jeszcze tam siedzi. W skrytce złożono towar, też jakieś pół godziny temu. Wóz komendy mokotowskiej na patrolu, Aleja Wilanowska, przy zakręcie śmierci… Tak jest, zaczekać!

– Zaraz tu będą – powiedział wysiadając – mówcie dalej. Zamknęłyście na skobel?

– I podparłam drągiem – wyznała Okrętka – Nie wiem, czy on się tam nie udusi.

– Myśmy się nie udusiły we dwie, to on się nie udusi sam jeden – zaprotestowała Tereska. – Nic mu nie będzie. Dziwię się tylko, że nie krzyczał.

– Pewnie zgłupiał. On nas szukał, żeby nas pomordować. Zostawiłyśmy okno w kuchni otwarte.

– To niedobrze. Jakby w razie czego wrócili, od razu się połapią. Mogą wszystko wynieść gdzie indziej. Czekajcie no, Wiesiek, daj jeszcze raz majora…

Po krótkiej wymianie zdań w samochodzie Krzysztof Cegna nieco się uspokoił.

– W porządku, tam gdzieś jest ich człowiek. Znaczy, wywiadowca. Jakby co, to przypilnuje…

– Samochodem jest? – przerwała Tereska.

– Nie, chyba nie. Na piechotę.

– To na nic. Oni wywiozą samochodem i co? Będzie za nimi leciał?

– Samochodem nic nie zwojują, bo już całe miasto ich pilnuje, a nasze wozy też tam jadą. My z nimi zaraz pojedziemy.

– Ja nie!!! – wrzasnęła gwałtownie Okrętka.

Krzysztof Cegna spojrzał na nią z zakłopotaniem.

– Ale musicie pokazać to miejsce. Jak pani chce, to może pani tu zostać, a tylko jedna pojedzie, ale myślałem, że będzie pani wolała jechać.

Perspektywa pozostania samej na szosie w ciemnościach, wyłącznie w towarzystwie sągu drewna na opał, sprawiła, że Okrętka zatrzęsła się ze zgrozy. Z dwojga złego już lepiej było jechać do przeklętego miejsca w towarzystwie milicji. W ostateczności może przecież nie wysiadać z samochodu…

– I co będzie? – pytała nadzwyczajnie przejęta Tereska. – Wydobędą teraz wszystko z tej dziury?

– Przeciwnie – odparł Krzysztof Cegna, pełen dumy, satysfakcji i szczęścia. – Zostawi się wszystko i poczeka się na nich, żeby złapać na gorącym uczynku, jak sami będą wyjmować. Trzeba tylko sprawdzić, jak tam jest, czy nie mają jakiegoś innego dostępu. Nie wiem, jak z tym bandziorem w piwnicy, on tam siedzi całkiem niepotrzebnie. Lepiej było go nie zamykać.

– Lepiej było, żeby nas pomordował?!

– No nie… Ale zamykać niedobrze, a przynajmniej trzeba było nie tak porządnie. Już by do tej pory sam wylazł i nie byłoby kłopotu.

– Może wylazł… – powiedziała Tereska niepewnie.

– Ale już i tak nic nie będę mówił, boście zrobiły dziesięć razy więcej niż ja. Medal wam się należy. Że też mnie tknęło, żeby tu przyjechać!

– A skąd pan się tu właściwie wziął?

– Bałem się, że zrobicie co głupiego – wyznał Krzysztof Cegna po krótkim wahaniu. – Byłyście wczoraj na Dworu Głównym… A dzisiaj przyszedł przemyt i wiadomo było, że oni się przy tym pokręcą. Mogłyście się na nich nadziać, więc poszedłem się dowiedzieć, gdzie jesteście, i okazało się, że pojechałyście właśnie tutaj, po drzewo. Złapałem chłopaków z patrolu i namówiłem ich, żeby też tu pojechali, im było wszystko jedno, akurat nie mieli żadnych wezwań… O, jadą!

W kilkanaście minut później Tereska i Okrętka, siedząc w samochodzie milicyjnym, w niejakim oddaleniu od zbójeckiej meliny, w napięciu oczekiwały wiadomości z placu boju. Razem z nimi siedział major, milczący i jakby czegoś niezadowolony.

W podejrzanym budynku wciąż panowała cisza i spokój. Okno w kuchni było nadal otwarte, drzwi komórki pod gankiem podparte drągiem, z wnętrza nie wydobywały się żadne odgłosy, w piwnicy zaś wisiała zamknięta kłódka. Najwyraźniej w świecie od godziny nic się nie zmieniło, mieszkańcy domu nie wrócili, a uwięziony bandzior posłusznie pozostawał w zamknięciu.

Major zastanawiał się krótką chwilę.

– Nie da rady inaczej – mruknął. – Uważać tu, czy nie wracają. Tego z piwnicy zdjąć i od razu do wozu. Piwnicę otworzyć, okno zamknąć, usunąć ślady. Idziemy! Szanowne obywatelki raczą pozwolić…

Z bijącym sercem, zarazem przestrachem i niebotyczną satysfakcją, Tereska i Okrętka znów wkroczyły na przeklęte podwórze.

– Tu… – zaczęła Tereska.

– Zaraz! – przerwał major. – Najpierw zabierzemy tamtego. Odsuńcie się, nie wiadomo, co mu do głowy strzeli.

Dwóch milicjantów z pewnym wysiłkiem wyszarpnęło podpierający drąg, który, jak się okazało, wbity przez Okrętkę siłą rozpaczy, trzymał na mur. Wyciągnęli hak, zdjęli skobel i odskoczyli na boki, otwierając drzwiczki.

– Ręce do góry! – krzyknął jeden z nich. – Wyłaź!

– Nie wygłupiaj się – powiedział ponuro bandzior, wyłażąc z komórki. – Już myślałem, że do końca życia nie przyjdzie wam do łba, żeby mnie wywlec z tego grobowca. Co za bydlę mnie tam zamknęło? O, przepraszam, obywatelu majorze…

– Stankowski, niech skonam! – jęknął jeden z towarzyszących majorowi.

Major kiwnął filozoficznie głową.

– A ja się zastanawiałem, co, u diabła, robi nasz wywiadowca. To jest ten bandyta, którego panie unieszkodliwiły? Piękna akcja. Stankowski, jak wyście mogli nawet nie zobaczyć, kto was zamyka?

„Bandzior”, wyraźnie zakłopotany, stał na baczność.

– Przez zaskoczenie, obywatelu majorze. Żywego ducha tu nie było, jak podszedłem, ale wydawało mi się, że w tej komórce coś się rusza. Obejrzałem dookoła, zajrzałem tutaj, akurat świeciłem sobie do środka i byłem odwrócony tyłem. Nic nawet słychać nie było, trzasnęło, zgrzytnęło i po krzyku. Te drzwiczki są cholernie szczelne.

– A dlaczego was tu nie było, jak przyjechał samochód?

– Melduję, że miałem meldunek, że pojechali na Powsin, i obszedłem ogrody od tyłu, żeby sprawdzić, czy nie podjadą bocznymi drogami. Wróciłem, bo usłyszałem, że coś warczy, ale jak doszedłem, to już nikogo nie było. Warkot jeszcze było słychać, ale z daleka. Potem już była zupełna cisza.

– Mogliśmy tak jeździć za nimi do sądnego dnia… No, niech panie teraz pokażą, gdzie ta dziura. I proszę mi już więcej nie łapać w pułapkę funkcjonariuszy milicji.

Tereska i Okrętka straciły głos już od pierwszej chwili ukazania się „bandziora”. Z pewnym trudem udało im się zachować zdolność ruchu. Tereska podeszła do chodniczka przy ścianie budynku i pokazała palcem. Pod trzecią kolejną, wskazywaną przez nią płytą ukazała się głęboka jama.

– Jak tam? – zainteresował się major. – W porządku? Towar jest?

– Istny magazyn, obywatelu majorze. Aż do ławy fundamentowej. Połączenia z budynkiem nie ma, zwykły mur.

– Sprawdźcie wszystko i zjeżdżać. Dziwię się, że tyle czasu tu spokój. No, dosyć tych odkryć, wracamy…

Gdzieś na marginesie oszołomienia Tereska uczyniła spostrzeżenie, że cała akcja na podejrzanym podwórzu odbywa się niezwykle cicho i szybko. Zdawała sobie sprawę, że przyjechało tam przecież kilka samochodów i mnóstwo ludzi, i wszyscy ci ludzie gdzieś zniknęli, samochody zaś rozproszyły się po okolicznych zaułkach w sposób niepojęty. Wraz z majorem dawało się zauważyć nie więcej niż pięć osób, nie licząc wydobytego z kazamatów „bandziora”. Głosy brzmiały cicho, światło błyskało wąskimi promieniami, osłoniętymi ze wszystkich niepotrzebnych stron, i właściwie z odległości kilkunastu metrów można było w ogóle nie zauważyć, że cokolwiek się tam dzieje. Odchodząc w kierunku samochodu obejrzała się i ujrzała dom, tak samo ciemny, cichy i spokojny jak przed godziną. W sercu jej zaczął się lęgnąć podziw, który dopomógł w odzyskaniu równowagi do tego stopnia, że przypomniała sobie o nieforemnej kupie, czekającej na szosie.

– Ale my mamy te… – powiedziała niepewnie. – My nie możemy… My musimy zabrać drewno…

– Jakie drewno? – spytał major ostro.

– Nasze… Zostało na szosie… Myśmy tu przyjechały po drewno.

Teraz dopiero major odwrócił się do Krzysztofa Cegny z pytającym wyrazem twarzy. Dotychczas prezentował w stosunku do niego niepokojącą oziębłość.

– Co to znaczy? – spytał. – One tu były nie w porozumieniu z wami?

Krzysztof Cegna wyraźnie poczuł, że jest to chwila dla jego życia i kariery decydująca. Już wcześniej zorientował się, że jest podejrzany o angażowanie na własną rękę do współpracy osób postronnych, w dodatku nieletnich, i to podejrzenie niweczy wszelkie jego zasługi. Zebrał wszystkie siły duchowe i z nadzwyczajną bystrością umysłu, zwięźle, jasno i zrozumiale zrelacjonował wydarzenia.

Wyraz twarzy majora uległ całkowitej odmianie.

– Człowieku, jak ty masz takie szczęście… – powiedział z żywym błyskiem w oku. – Jak ty tak zawsze będziesz trafiał w dziesiątkę… No, to ja się muszę nad tobą dobrze zastanowić!


* * *

– Przestań mylić – powiedziała Tereska surowo. – Eneasz miał syna Askaniusza i ojca Anchizesa, a nie odwrotnie. Swojego ojca, Anchizesa, wyniósł na plecach z płonącej Troi, a synek Askaniusz leciał obok. Prawdopodobnie rycząc baranim głosem.

– Te wszystkie imiona na A ciągle mi się plączą – odparła Okrętka z niesmakiem. – Agamemnon, Alcybiades, Achilles, Achajowie, a jeszcze na domiar złego Archimedes! I cała reszta!

– To tylko Grecja, nie przejmuj się. Rzym operował już większą ilością alfabetu.

– Aha. A Atylla?

– O Jezu, jeden Atylla, wielkie rzeczy, poza tym oszalałaś chyba! Atylla to piąty wiek! Już co jak co, ale jego chyba trudno z kimś pomylić.

Obie siedziały w pokoju Tereski i uczyły się historii, Sarenka nie poprzestała bowiem na badaniu wiadomości Tereski. Przy okazji znęcała się także i nad Okrętką, której nauka tego przedmiotu w towarzystwie przyjaciółki przychodziła z większą łatwością niż w samotności.

Przed ich nosem stał dowód wielkiego osiągnięcia i nadzwyczajnego sukcesu. Imponujących rozmiarów bukiet róż w pięciolitrowym słoju zdobił środek biurka, przy czym słój został użyty, ponieważ w całym domu nie było dostatecznie wielkiego wazonu. Taki sam bukiet róż stał pośród kaktusów u Okrętki.

Z kwiatami przybył Krzysztof Cegna w tydzień zaledwie po akcji w Wilanowie. Promieniał blaskiem szczęścia i z wdzięczności za pomoc zrelacjonował im dalsze szczegóły likwidacji przemytniczej szajki. Tajemnica spokoju, panującego tak długo w domostwie Sałakrzaka-szaleńca, wykryła się jeszcze tegoż wieczoru i zasługi, położone przez Krzysztofa Cegnę, przeszły najśmielsze oczekiwania.

Krzysztof Cegna właśnie zgłosił odkrywczą propozycję. Po złożeniu zeznań przez Tereskę i Okrętkę, po dostarczeniu im przywleczonego przez funkcjonariuszy milicji drewna, po pozbyciu się obu zdenerwowanych pomocnic, tknięty zapewne nadprzyrodzonym przeczuciem, uparł się, żeby sprawdzić, co słychać w melinie na Belgijskiej. Już wcześniej podsłuchał hasło, które pozwalało dostać się do jaskini hazardu, i dzięki jego to gorączkowym namowom trafiono tam na niezwykłą scenę.

Krzysztof Cegna opowiedział wszystko z zapałem i obrazowo.

– Poszliśmy we dwóch z porucznikiem, tak tylko, żeby zobaczyć, co tam się dzieje, porucznik miał krótkofalówkę, hasło o tej pielęgniarce wystarczyło. Po cywilnemu oczywiście. I proszę ja was, akurat jak się tam to całe towarzystwo najwięcej rozżarło, forsa wszędzie, w jednej puli ćwierć miliona, dolarów jak śmiecia, każdy z obłędem w oczach, weszło dwóch. Ten wasz ulubieniec z Tarczyna i jeszcze jeden, taki blondynek, nie znacie go, ale myśmy znali. I powiadają: „Milicja, ręce do góry”. I porucznik zbaraniał, i ja też. Zgarnęli wszystko, szczególnie że ci grający zgłupieli i żaden się nawet nie ruszył. Poczekaliśmy grzecznie, porucznik powiedział, co trzeba, do nadajnika, a ja przez ten czas robiłem hałas, co najmniej jakbym kokluszu dostał. Nikt się nie zdziwił, bo ze zdenerwowania człowiek może dostać gorszych rzeczy. No i jak już całkiem lokal wybebeszyli, weszli nasi i dopiero się zrobiła Sodoma i Gomora. Najwięcej uszarpali od tego faceta z Wilanowa, tego, co go tak nie lubicie, bo okazało się, że on był niemożliwie bogaty. Mnóstwo przegrał i akurat z ciężką forsą przyszedł się odbijać, a bogaty był, bo od urodzenia handlował walutami. Już za okupacji zaczął, a ogrodnika tylko udawał…

– A co się stało z jego żoną? – przerwała z zaciekawieniem Okrętka.

– Z jaką żoną? On nie miał żony. To wdowiec i bezdzietny.

Z dalszej relacji wynikło, że obaj podszywający się pod milicję napastnicy pozostawali w ścisłym związku z chudym blondynem i czarnym właścicielem Fiata. Dowody tego związku, zaprezentowane rozwścieczonemu handlarzowi z Wilanowa, sprawiły, że widząc się oszukanym, z zemsty zaczął sypać i nadzwyczajnie ułatwił rozwikłanie ostatnich szczegółów afery.

– Długo nie można było zrozumieć, wiecie, o co im chodzi z tą firanką – ciągnął Krzysztof Cegna, trzeci raz słodząc kawę, którą został podjęty. – A to był znak, jak się umówili, że zrobią napad sami na siebie. Mało im było tego, co mieli, bo dochód z przemytu szedł do podziału, najwięcej brał szef, to był ten z uchem, a Czarny Miecio i ten chudy czuli się skrzywdzeni. Ten chudy ich namówił. Chcieli ściągnąć do meliny możliwie dużo bogatych, szczególnie takich, co grali na dolary gotówką, i uzgodnili, że w najlepszym momencie odsuną firanką. Wtedy tamci dwaj, oni się tam nigdy przedtem nie pokazywali, przyjdą i zgarną forsę, niby że milicja. No i tak zrobili. Z tym, że przedtem już dwa razy usiłowali i ciągle mieli przeszkody. Raz im pani zrzuciła tę palmę, ta palma to też był znak, dopiero jak zleciała, zaczęli odsuwać firankę…

– Chwileczkę – przerwała nieco oszołomiona Tereska. – To znaczy, że co… że na znak ta palma miała zlatywać?

– Nie, skądże znowu, miała stać pośrodku okna. Ale sznureczek okręcił się przypadkiem dookoła donicy i jak pani zdrowo szarpnęła, to pociągnął i zleciała. Sznureczek szedł do dzwonka, ten ich cięć na dole w razie czego miał delikatnie pociągać i alarmować… A drugi raz zrezygnowali wtedy, kiedy im rąbnęłyście zegarki. Ten z Tarczyna wystraszył się, uciekł, i nie miał kto napadać…

Zarówno Tereska, jak i Okrętka zdołały już przeboleć metamorfozę młodzieńca o małpiej urodzie, który ze szlachetnej jednostki przeistoczył się w podstępnego bandytę. W przekonaniu, że powierzchowność o niczym nie świadczy, zachwiały się nieco, niepewne, czy mają ten wypadek zaliczyć do wyjątków, czy też nie.

Dalej Krzysztof Cegna wyjaśnił, że pamiętnego wieczoru melina przemytnicza stała pustką, ponieważ cała szajka była gruntownie zajęta w melinie hazardu. Dwa identyczne Fiaty złapano na gorącym uczynku zamiany numerów, przy czym wykryło się, że istniały też dwa bliźniacze Mercedesy.

– Podstawiali jeden za drugi i milicja już całkiem głowę traciła, bo numer się zgadza, wóz ten sam, a skutku żadnego…

Wszystkie pozostałe osoby złapano również, udowodnienie im w tej sytuacji nielegalnego handlu i przemytu było drobiazgiem, Krzysztof Cegna zaś ma zapewnione miejsce w szkole oficerskiej.

– A wszystko dzięki wam – oświadczył, z galanterią składając pocałunek na ich dłoniach. – Żebyście od początku nie zwróciły na to uwagi…

– Ale myśmy zwróciły uwagę na tego reżysera – przerwała Tereska samokrytycznie – nie na bandytów!

– Ale myśmy zwrócili uwagę na bandytów. Powiedziałyście, że ktoś za wami jeździ, i od tego się zaczęło. A potem, żeby nie ta heca w melinie i nie ten cały Sałakrzak, który w nerwach wszystko wysypał, toby nie poszło tak łatwo. I w ogóle wykryłyście najważniejsze rzeczy. Właściwie to nie ja powinienem iść do szkoły oficerskiej, tylko wy!

– Dziękujemy bardzo – powiedziała Okrętka z głębokim niesmakiem. – W zupełności mi wystarczy to, że zamknęłam w komórce milicjanta. Nikogo więcej wolę nie zamykać. I nie życzę sobie sama być zamykana ani kneblowana!

Ostatnia uwaga brała się stąd, że major przygotowawszy pułapkę na przemytniczą szajkę, świadomy konieczności utrzymania bezwzględnej tajemnicy, zaniepokoił się, że Tereska i Okrętka mogłyby go przedwcześnie zdradzić. Ujawnił nawet nikłą chęć zatrzymania ich obu aż do chwili rozwikłania afery.

– Czy panie w ogóle rozmawiają o tym z kimkolwiek? – spytał niespokojnie. – Może w szkole albo w rodzinie?

– Broń Boże! – wrzasnęły na to obydwie gwałtownie i niezwykle zgodnie. – I niech panu przypadkiem nie przyjdzie do głowy coś powiedzieć – dodała Tereska ostrzegawczo. – W szkole wykluczone, mieliby nas wszyscy za głupie i zatruliby nam życie. A w rodzinie jeszcze gorzej. Nikt nic nie wie i nie ma prawa wiedzieć. Musiałybyśmy uciec z domu.

Okrętka kiwała głową, a obecny przy tym Krzysztof Cegna uroczyście zaświadczył, że istotnie rodzina Tereski o niczym nie ma pojęcia, ona sama zaś starannie dochowuje sekretu. Major się uspokoił.

– Aleksander Wielki – powiedziała teraz z obrzydzeniem Okrętka, wpatrzona w róże. – Albigensi, Aaaaaa…

– Nie chcę cię martwić, ale Atyllę pobił w Galii niejaki Aecjusz – powiedziała niemiłosiernie Tereska. – Też na A. A potem było jeszcze paru Albrechtów, w tym ten jeden od hołdu pruskiego. Później zwariował, przypuszczalnie ze zmartwienia, że spotkała go taka hańba. Możliwe, że naigrawała się z niego królowa Bona.

– Na litość boską, jakim cudem te wszystkie rzeczy pamiętasz? Do tyłu i do przodu?! Gdzie Galia, a gdzie hołd pruski?!

– Muszę. Ona lata po wszystkich wiekach. Muszę mieć w zapasie rozmaite szczegóły, w razie gdybym zapomniała czegoś innego, bo inaczej z tego nie wybrnę. Co ty sobie wyobrażasz, że ja rzeczywiście mogę się nauczyć całej historii jak tabliczki mnożenia? Co ja jestem, encyklopedia? Muszę trochę pokręcić, ona swoje, ja swoje.

– W przyszłym roku wybij sobie z głowy te kryminalne rozrywki, a w każdym razie przyjmij do wiadomości, że ja stanowczo odmawiam. W przyszłym, roku będzie matura. Ja już teraz się boję.

– Toteż właśnie – powiedziała Tereska trochę bez związku. – Kajak trzeba kupić w tym roku, bo w przyszłym mogę nie dać rady. I w tym roku zrobić kartę pływacką. Na kartę pływacką ostatni raz skoczysz na głowę, a potem już będziesz mogła włazić do wody nogami. Niech cię to pocieszy, a teraz bierz się za robotę!

Okrętka pomyślała sobie, że po wszystkim, co dzięki Teresce przeżyła dotychczas, nic ją już właściwie nie przestraszy, a po zakończeniu tak potężnej afery przemytniczej drugiej podobnej chyba zbyt szybko nie będzie. Poza tym karierę Krzysztofa Cegny mają z głowy i nikomu na razie nie muszą pomagać. Na wspomnienie Krzysztofa Cegny zrobiło jej się nawet przyjemnie.

– A swoją drogą dobrze, że to się przynajmniej na coś przydało – powiedziała z satysfakcją. – Mnie się to podoba, że Skrzetuski tak ładnie wylądował. No i proszę. Dzięki nam!

– Mnie się też podoba. Aha, zapomniałam ci powiedzieć, że major załatwił nam basen…

Okrętka wzdrygnęła się lekko.

– Co?

– Basen. Możemy chodzić ekstra do Pałacu Kultury dwa razy w tygodniu o szóstej wieczorem na pół godziny dla pracowników milicji. Nie siedź taka spłoszona, nic więcej tam nie trzeba robić, tylko pływać, a za dwa miesiące możemy zdawać. Krystyna też będzie chodzić, załatwiłam i dla niej.

– Po co?

– Jak to po co? Żeby mogła chodzić!

– Nie! Po co ona chce chodzić? Skąd jej się to nagle wzięło, ona przecież nie lubi żadnych sportów!

– Mówi, że się okropnie upasła i musi schudnąć. Upasła się rzeczywiście, więc niech sobie chudnie. Poza tym ten jej chłopak pływa i ona też chce. Zdaje się, że znów się kłócą.

Okrętka kiwnęła głową potwierdzająco i pomyślała, że życie jest okropnie skomplikowane. Ona też kiedyś zapewne zdecyduje się na jakiegoś chłopaka i Bóg raczy wiedzieć, co on będzie robił i do czego będzie się musiała przystosować. Wiecznie jakieś trudności, kłopoty i wysiłki, a im dalej w przyszłość, tym gorzej. Zrobiło jej się nagle ciężko na sercu.

– Czy to nie można byłoby trochę pożyć spokojnie? – spytała z żalem. – Czy ten tam jakiś nie mógłby robić tego, co ja, a nie ja to, co on?

Tereska spojrzała na nią, spojrzała na róże, po czym utkwiła wzrok w gałęziach za oknem.

– To zależy, komu będzie bardziej zależało, czy tobie, czy jemu – odparła niezwykle rozsądnie. – Jak cię będzie uwielbiał nad życie, to się nawet nauczy tańczyć mazura i grać w ping-ponga.

Okrętka wzruszyła ramionami, bo stanęły jej nagle w oczach wszystkie naraz, dostrzegane od dzieciństwa, realia.

– Już widzę to uwielbianie nad życie – mruknęła niechętnie.

Tereska nadal patrzyła w okno w głębokiej zadumie.

– A niedługo będzie wiosna… – powiedziała z ciężkim westchnieniem, znów raczej bez związku.

Wiosna przerażała ją nieco. Na razie trwały wprawdzie jeszcze resztki zimy, ale wiadomo było, że wiosna niewątpliwie nadejdzie, i to wkrótce. Z wiosną zaś, jak zwykle, pachnące wieczory, bzy, te cholerne słowiki, o których się ciągle ględzi, śpiewa, pisze, których należy słuchać we dwoje w czułym uścisku… Pół roku temu mogła mieć nadzieję na wiosnę w uścisku Bogusia, a teraz co? Jedna wielka chała!

Interesująca, pochłaniająca czas, absorbująca myśli, wspaniała afera kryminalna skończyła się definitywnie i zadra w sercu odezwała się na nowo. Żadna wiosna dotychczas nie budziła w niej takiego żalu i niepokoju. Każda cieszyła ją i uszczęśliwiała niebotycznie i bezmyślnie. Żadnej wiosny nie czuła się tak samotna i nieszczęśliwa jak teraz…

Osamotnienie i nieszczęście były to uczucia, które Tereska miała niejako w zapasie, wiosna bowiem jeszcze nie nadeszła. Przewidywała, że wraz z jej nadejściem musi poczuć się samotna i nieszczęśliwa, było to nieuniknione, było to niezbędne, było to naturalną konsekwencją tej tragedii z Bogusiem. Sensacje przytłamsiły tragedię, a teraz sensacje uległy zakończeniu i cóż jej pozostało? Historia i korepetycje, zwyczajne życie…

Otóż nie! Zwyczajnemu życiu Tereska się nie podda! W nosie ma słowiki, wiosnę, upojne wieczory i bzy! Odwali tę przeklętą historię, która ją denerwuje do szaleństwa trzy razy na tydzień, i będzie miała wolną głowę, żeby wykombinować coś mniej zwyczajnego. Na razie jeszcze nie wiadomo co, na razie trzeba poczekać i pozwolić Okrętce nieco odetchnąć, na razie jest zima i ten basen, i ta karta pływacka, i te pieniądze, które trzeba zarobić…

– A właściwie to ja ci się dziwię – powiedziała Okrętka, również głęboko zamyślona. – Masz nadzwyczajne powodzenie, podrywają cię różni, gdzie popadnie, wszystkie dziewuchy latają z jakimiś i ty byś też mogła, więc właściwie dlaczego nie? Dlaczego się nie chcesz na żadnego zdecydować?

W jej głosie był wyraźny odcień ciężkiej pretensji. Uświadomiła sobie właśnie, co ją czeka, jeśli Tereska nie zajmie się jakimś facetem i nadmiar czasu, inwencji i siły zechce wyładowywać w jej towarzystwie. Wiedziała, że wbrew gorącemu pragnieniu spokoju, nie odmówi udziału, i włos jej się jeżył na głowie na myśl, w czym też będzie musiała uczestniczyć. Całkowite wyłączenie się nie wchodziło w rachubę. Nadmiar Tereski był wprawdzie męczący nie do zniesienia, ale brak Tereski zamieniłby świat w jałową pustynię. Jedynym wyjściem byłoby pewne ograniczenie, które dałoby się osiągnąć, gdyby na horyzoncie pojawił się odpowiednio absorbujący osobnik…

– Na kogo niby? – powiedziała Tereska wzgardliwie. – Te wszystkie bubki są nie do przyjęcia. Albo niedojdy, albo gbury, albo obłędnie zarozumiali. Kicham na nich. Wszyscy jednakowi.

– No dobrze, ale skoro wszyscy tak… To co ty byś właściwie chciała?

– Idiotyczne pytanie. Żeby on się we mnie uczciwie zakochał. Ale nie byle kto, pierwszy lepszy z brzegu, tylko taki, który… Taki, który by mi odpowiadał. Jakiś inny niż ci wszyscy.

– Boguś był taki sam jak wszyscy – mruknęła Okrętka ostrożnie, niepewna, jak Tereska zareaguje na to wspomnienie.

Tereska prychnęła gniewnie.

– Ale z początku wydawał się inny. Sama widziałaś, że był inny, sama to mówiłaś? Był taki… niewinny. I dobrze wychowany, i sympatyczny, i zakochany. Dopiero potem…

– To było na wakacjach. To były jego ostatnie wakacje po szkole, jeszcze takie młodzieżowe. A potem wszedł w życie.

– E tam, takie życie…

W głosie Tereski zadźwięczał ton rozgoryczenia. Znów jej to jakieś inne, prawdziwe, dorosłe życie wchodziło w paradę. Istniało dookoła i rysowało się w perspektywie, pociągało i odpychało, kusiło i broniło dostępu do siebie i z całą pewnością nie miało prawa być zwyczajne. Inni nim żyli, a ona jakoś ciągle nie…

Okrętka pokręciła głową, westchnęła ciężko i pomyślała, że przyjdzie chyba pogodzić się z nową serią urozmaiceń nie do przewidzenia. Na ratunek w postaci faceta jakoś się nie zanosiło…

– No dobrze – powiedziała z rezygnacją. – To chodźmy jutro na ten basen.

Pogoda była zimna, mokra i obrzydliwa, padał deszcz ze śniegiem, rozmazując się na ulicach w rzadkie błoto. Tereska wraz z Krystyną i jej narzeczonym wyszła z Pałacu Kultury. Okrętki nie było. Uzyskawszy poprzednim razem zadowalające wyniki w pływaniu, kategorycznie odmówiła wyjścia z domu na taką pogodę, twierdząc, że ma grypę, anginę, początki zapalenia płuc i katar. Tereska machnęła ręką i poszła na basen bez niej.

Krystyna jaśniała blaskiem spokojnego szczęścia. Narzeczony czekał w hallu z tkliwym wyrazem twarzy. Obydwoje zgodnie stwierdzili, że na świecie jest prześlicznie i orzeźwiająco, a piękny wieczór zachęca do spaceru. Tereska najpierw sądziła, że żartują, potem, że zwariowali, potem wreszcie, spojrzawszy na ich twarze, pojęła przyczynę tego punktu widzenia. Dla niej pogoda, świat i życie były wstrętne.

Dała się jednak namówić na promenadę, sama nie bardzo wiedząc, po co idzie z nimi, zamiast wsiąść do autobusu. Udawała się wprawdzie w tę samą stronę, ale wcale nie musiała przecież lecieć piechotą! Szła obok szczęśliwej pary, wleczona pod rękę przez narzeczonego Krystyny, któremu najwyraźniej w świecie było wszystko jedno, czy trzyma pod pachą jej ramię, czy też kawał drewna. Starała się omijać kałuże i jednym uchem słuchała ich rozmowy.

Narzeczony był człowiekiem poważnym, studiował już na drugim roku, umiał się znaleźć, czułość jego zaś miała takie rozmiary, że niekiedy przenosiła się nawet z Krystyny na kawał drewna przy drugim boku.

– Ostrożnie! – mówił z pogodną życzliwością. – Pani pozwoli tutaj… Nie, nie tędy, tutaj proszę, tam pani sobie zamoczy buciki!

W Teresce powoli rosło coś takiego, że gdyby ujrzała przed sobą wodę po pas, wlazłaby w nią niewątpliwie. Przestała myśleć, postanawiając pozwolić sobie na ten luksus dopiero wtedy, kiedy się z nimi rozstanie.

Krystyna rozmawiała z narzeczonym o świeżym kurczaku, którego należało kupić dla babci. Kurczak musiał być koniecznie świeży i bardzo tłusty, co wydawało się nieosiągalne, bo tłuste bywały tylko mrożone pulardy, a babcia kategorycznie wykluczała mrożony drób. Tereska nie mogła się zorientować, czyja to babcia, czy jej, czy jego, w każdym razie traktowanie babci jako własności niejako wspólnej pozwalało jej zgłębić stopień ich zażyłości. Najwyraźniej w świecie ich wzajemne uczucia znalazły już sobie miejsce w codziennym życiu i wkroczyły w fazę wspólnoty. Na placu Zbawiciela zorientowała się wreszcie, że wymagająca babcia jest babcią Krystyny, a czuła troska narzeczonego o świeży drób wynika wyłącznie z jego uczuć do najdroższej dziewczyny.

Na placu Unii zdecydowała, że dalej pojedzie autobusem. Miała nadzieję, że zostawią ją na przystanku, a sami pójdą sobie do domu na Rakowiecką, ale narzeczony Krystyny był dżentelmenem. Pozostawienie Tereski samej na ulicy uznał za niedopuszczalne, w sposób, który sprawił, że Tereskę zaczęło coś dławić w gardle. Nie miała najmniejszej ochoty w tym stanie ducha wracać do domu.

Wszystko przez tę kretynkę – pomyślała z rozgoryczeniem, nie precyzując, co właściwie przez tę kretynkę. Gdyby była przyszła na basen, nie byłoby tego wszystkiego…

Miało to znaczyć mniej więcej, że obecność Okrętki stanowiłaby dla niej podporę duchową, która nie pozwoliłaby jej popaść w taki stan dziwacznego przygnębienia i rozdrażnienia. Teraz musiała sama sobie jakoś dać z tym radę.

Narzeczony Krystyny był szalenie miły i dziko uparty. Nie zważając na protesty i tłumaczenia, doczekał nadejścia autobusu, wepchnął Tereskę do środka i z radosnym, życzliwym uśmiechem pomachał jej ręką. Krystyna, pławiąc się w swoim szczęściu, traktowała jego ekscesy obojętnie.

Tereska przejechała jeden przystanek, wysiadła przy Rakowieckiej, przeszła na drugą stronę ulicy i wsiadła do autobusu w przeciwnym kierunku. Nareszcie mogła przestać pilnować wyrazu twarzy.

Krystyna, babcia, kurczak, narzeczony… Ta czuła troska, ta wspólnota, to porozumienie na bazie tkliwych uczuć… Oni są razem, we dwoje, mają to jakieś wspólne życie, a ona co? A ona była, jest i pozostanie samotna, nikt jej nie powie dobrego słowa, nikogo nie obchodzą jej potrzeby, kłopoty, zmartwienia, mogłaby musieć kupić kurczaka, bażanta, świeżego strusia… dla babci, pies z kulawą nogą się tym nie zainteresuje! Co jej z tego wszystkiego, z tej piątki z historii, którą wreszcie z honorem definitywnie dostała, z tej karty pływackiej, którą może już teraz w każdej chwili załatwić, z tego aparatu fotograficznego, którym nikt jej nie będzie robił zdjęć, z tego magnetofonu, przy którym nie ma z kim tańczyć, z tych paru półgłówków, którzy ją podrywają w celach wyłącznie rozrywkowych… Co jej z tego? W gruncie rzeczy nikomu na niej nie zależy, nikt jej nie kocha, Boguś ją puścił w trąbę, nawet Okrętka… Nawet Okrętka, jedyna prawdziwa przyjaciółka, ma jej dosyć, protestuje przeciwko niej… Nikt nie wie, w jakim stopniu jest samotna i nieszczęśliwa i jak okropnie chciałaby mieć kogoś, kto by ją kochał i kogo ona mogłaby kochać, i nikogo absolutnie to nie obchodzi…

Łzy, których zrobiło się w końcu stanowczo za dużo, nie pomieściły się w oczach. Tereska pociągnęła nosem raz i drugi, otworzyła torebkę i przeszukała jej wnętrze.

Cholera – pomyślała, nieszczęśliwa i wściekła. – Oczywiście, żadnej chusteczki!

Ktoś usiadł na miejscu obok niej. Tereska odwróciła twarz do okna, pociągnęła nosem energiczniej i usiłowała dyskretnie wytrzeć go rękawem. Nie dało to pożądanego rezultatu. Łzy płynęły uporczywie.

Niech się już przestanę roztkliwiać, bo wszyscy ludzie zauważą – pomyślała ze złością. – Diabli nadali z tą chusteczką, usmarkałam się…

Znowu otworzyła torebkę, udając, że usilnie poszukuje w niej chusteczki do nosa, i starając się ukryć twarz.

– Proszę – powiedział nagle spokojnie ten ktoś obok.

Tereska zaniechała gmerania w torebce i z ukosa spojrzała w bok, usiłując nie odwracać głowy. Ujrzała białą, złożoną chusteczkę, którą podawała jej męska ręka. Podniosła wzrok wyżej i ujrzała młodego człowieka o najpiękniejszych oczach świata, tego od buraczków i od nachalnej dziwy. Coś w niej jęknęło z rozpaczą.

Młody człowiek, który poznał ją już wcześniej, zobaczył teraz pełne łez oczy i, nie wiadomo dlaczego, przypomniało mu się zamglone deszczem jezioro i rysująca się blado na brzegu ściana lasu. Nagle gwałtownie zapragnął, żeby nad tym jeziorem zaświeciło słońce.

– Proszę – powtórzył stanowczo.

Tereska zawahała się, przyjęła chusteczkę i wytarła nos.

– Dziękuję bardzo – powiedziała żałośnie. – Akurat zapomniałam chusteczki…

Zamilkła, z zakłopotaniem zastanawiając się, co właściwie ma teraz zrobić z tą chusteczką. Oddać mu użytą czy zabrać do uprania i oddać potem, ale jak? Zażądać adresu?

Równocześnie przyszło jej na myśl, że mało, że jest samotna i nieszczęśliwa, to jeszcze przez to robi z siebie publicznie widowisko i przysparza sobie dodatkowych problemów. Równocześnie poczuła się głęboko wzruszona troską młodego człowieka, obcego przecież… Równocześnie pomyślała, że to tym gorzej, teraz jest troskliwy, a za parę minut już go nie będzie i w ogóle nikogo nie będzie…

– Nie mam przy sobie więcej niż trzy chusteczki – powiedział młody człowiek. – Niech pani to uprzejmie weźmie pod uwagę. Dlaczego pani tak płacze?

– Bo pan jest dobry – odparła Tereska bez namysłu i rozszlochała się ostatecznie.

Młody człowiek z westchnieniem oparł ramię o poręcz siedzenia przed nimi, osłaniając ją nieco przed wzrokiem pozostałych pasażerów, i wyjął następną chustkę. Tereska wycierała nos i oczy bez opamiętania.

– Zasmarkam panu wszystko! – wyszlochała z rozpaczą.

– Wszystkiego nie, tylko chustki. Jeżeli to pani pomoże, mogę się zrobić zły. Ale to nieprawda, zaczęła pani już wcześniej. Główny strumień udało się opanować. Płynął obficie, ale krótko. Tereska odjęła chustkę od oczu i znów wytarła nos. Sama sobie wydała się bezkonkurencyjną idiotką.

– Uczciwie mówiąc, z głupoty – wyznała. – Doszłam właśnie do wniosku, że jestem okropnie nieszczęśliwa. Racjonalnych powodów brak.

Pociągnęła nosem, spojrzała na młodego człowieka nieco przytomniej i nagle roześmiała się przez łzy.

Nad jeziorem zaświeciło słońce.

– No to chwała Bogu – powiedział młody człowiek. – Czy można wiedzieć, dokąd pani jedzie?

– Nie mam pojęcia. Zdaje się, że chciałam jechać na plac Zamkowy i popłakać trochę nad Trasą WZ. To mi dobrze robi.

– Trasa WZ nie jest aż tak zła, żeby nad nią płakać. Czy ma pani coś przeciwko temu, żebym pani towarzyszył, aż się pani polepszy?

– Nie mam nic, przeciwnie. Pan mi też dobrze robi.

Powiedziawszy to Tereska uświadomiła sobie nagle, że to prawda. Młody człowiek miał w sobie coś uspokajającego, coś przywracającego równowagę, coś, co pozwalało myślom i uczuciom zająć właściwe miejsce.

Podstawową przyczynę tego sposobu oddziaływania wyczuła w mgnieniu oka. W jego zachowaniu nie było nic z elementów podrywania, jeśli okazywał życzliwość, to dlatego, że rzeczywiście czuł tę życzliwość i tak samo okazywałby ją jej, jak i łysemu staruszkowi albo owej babci Krystyny.

– Wszystko przez tego idiotycznego, świeżego kurczaka – powiedziała, stojąc przy balustradzie nad Trasą WZ. – Roztkliwiłam się okropnie, bo przyszło mi do głowy, że kurczaka dla mojej babci musiałabym szukać sama. Ewentualnie z moim bratem, ale to nie to samo. A najśmieszniejsze jest to, że ten jej narzeczony wcale mi się nie podoba i wprawdzie jest sympatyczny, ale mnie denerwuje. Chociaż z drugiej strony muszę przyznać, że odbija pozytywnie od tej całej zgrai, nie wiem, może dlatego, że starszy? Ma dwadzieścia lat…

Zanim się zdążyła obejrzeć, zwierzyła młodemu człowiekowi swoje poglądy na innych młodych ludzi, zdradziła plany i zamiary, opowiedziała o Krystynie i Okrętce, skrytykowała swoje własne zdanie o Bogusiu i wreszcie wyznała, że oglądała go w charakterze ofiary zakusów wyrafinowanej podrywaczki. Młody człowiek żywo zainteresował się wszystkim, także i tym.

– A cóż pani tam robiła? – spytał ze zdziwieniem.

– Kradłyśmy zegarki – odparła Tereska tajemniczo. Roześmiała się beztrosko i zrelacjonowała odpowiedni fragment afery. Młody człowiek wyraźnie bardzo się ucieszył.

– Aha, więc to były panie! Wiedziałem, że tam ktoś stoi, ale nie mogłem się zorientować, kto. Ten ktoś krył się uporczywie. Bardzo mnie cieszy, że to się teraz wyjaśniło.

Tereskę przelotnie zdziwiła jego pamięć o tak drobnym szczególe, bo aczkolwiek dla nich obu wieczór był niezapomniany, to jednak młody człowiek nie kradł zegarków i nie miał takich powodów do zachowania go we wspomnieniach. Chyba… Chyba… że ta dziwa…

– Ta pani… – powiedziała ostrożnie. – Czy pan z tą panią… Wtedy…

– Ani wtedy, ani nigdy – odparł żywo młody człowiek z zaskakującą szczerością. – Ta pani reprezentuje ten sam gatunek, który pani się tak nie podoba w osobach różnych młodych ludzi.

– To, że mnie się nie podoba, to jeszcze nie znaczy…

– Mnie się też nie podoba. Dlatego podoba mi się, że pani się nie podoba. Ma pani słuszność, nie chcąc mieszać się w te… przelotne rozrywki. Człowiek zasługuje na więcej. Pod warunkiem, że potrafi uszanować własne człowieczeństwo.

Teresce natychmiast przypomniała się Kossak-Szczucka i wyprawy krzyżowe i poczuła, że rozumie, o co chodzi, że nawet nie musi się zastanawiać i że to jest właśnie to. W duszy zaczęło jej się coś rozjaśniać.

– Ale w ten sposób ciągle będę sama – powiedziała krytycznie, dziwnie jakoś mało tym zmartwiona. – Chyba że się znajdzie taki, który też tak myśli.

– No, pewnie, że się znajdzie. Więcej jest takich, niż pani sądzi. Takich, którzy szukają prawdziwych uczuć, a nie namiastki, i tylko głupio im się do tego przyznać, bo uczucia są niemodne.

– Chwała Bogu, zawsze byłam niemodna. Czy to znaczy, że pan też?

– Owszem, ja też. I jeżeli ja mam nadzieję, to pani tym bardziej. Przecież pani jest taka młoda! Przed panią jest wszystko!

Zabrzmiało to tak sugestywnie, że Teresce niemal zabrakło tchu. Owo wszystko objawiło jej się takim bezmiarem, ogarnęło ją, wypełniło ją tak, że poczuła się bez mała bliska pęknięcia. Rzeczywiście, przed nią było wszystko! Ma spokój z historią, ma korepetycje, przed nią wiosna, a potem wakacje! A potem jeszcze nie wiadomo co i w ogóle cały świat! Nad Trasą WZ zaszumiał las, a torami tramwajowymi popłynęła rzeka. Po drugiej stronie Wisły pojawił się drugi brzeg oceanu. Przed nią było wszystko!

Na młodego człowieka spojrzały rozjaśnione oczy, przejrzyste jak woda i lśniące jak gwiazdy.

– Mogę jechać do domu – powiedziała Tereska. – Polepszyło mi się nieodwracalnie. Ale chustek do nosa, takich zasmarkanych, panu nie oddam, tylko upiorę i nie wiem, co dalej. Mogę panu odesłać na poste restante. Poczta Główna.

– Nie ma potrzeby, zgłoszę się po nie przy okazji. Wiem, gdzie pani mieszka. A najlepiej będzie, jak je pani będzie nosiła przy sobie, przydadzą się w razie czego, a możliwe, że je pani odbiorę przy następnym spotkaniu, bo jak widać, przypadkiem spotykamy się nie gorzej, niż gdybyśmy się umawiali.

– Nie wiem, co prawda, kiedy będę następnym razem kradła zegarki, ale może być – zgodziła się Tereska. – Mam autobus.

– Odwiozę panią. A zwykłego kajaka niech pani nie kupuje, tylko składak. Z transportem miałaby pani okropne kłopoty…


* * *

– Jest prześliczny – powiedziała Tereska z westchnieniem szczęścia. – I taki duży! Mnóstwo można zmieścić!

– I ma dwa wiosła – dodała z bezrozumnym rozmarzeniem Okrętka.

– I mogę go kupić na raty. Jeszcze tylko tysiąc osiemset złotych. Nigdy w życiu bym tego nie zaoszczędziła, a jak muszę płacić raty, to już przepadło. I jeszcze starczy na inne potrzeby!

Wracały wczesnym popołudniem po obejrzeniu i zadatkowaniu składaka w idealnym stanie, który ktoś z dalekich znajomych miał na sprzedaż… Karty pływackie dostały tydzień temu. Wiosna przyszła nagle, słońce świeciło, wiatr osuszał ulice. Tereska jaśniała blaskiem przyćmiewającym słoneczny, bo równocześnie ze znalezieniem składaka spłynęła na nią gloria w szkole. Nie tylko sama miała najlepsze stopnie w obu trzecich klasach, ale także jej uczniowie wykazali się zdumiewającymi wynikami. W związku z czym wzrosły jej apanaże, pozwalając wzrosnąć nadziejom. Okrętka, uzyskawszy kartę pływacką, pogodziła się z zaplanowanym sposobem spędzenia wakacji i zaczęło jej się to nawet podobać. Zważywszy tak atrakcyjne i rozległe plany, do wakacji Tereska nie powinna niczego nowego wymyślić. Chociaż, oczywiście, to nie mogło być pewne…

– Uważam, że mogłabyś go poderwać – zaproponowała znienacka, przerywając Teresce zachwyty nad oparciami.

– Kogo?! Ten składak czy właściciela?!

– Nie, tego faceta od pięknych oczu i od chustek do nosa.

Tereska stanęła jak wryta.

– A wiesz, że mi to nie przyszło do głowy… – powiedziała w zaskoczeniu. Zastanawiała się przez chwilę, po czym pokręciła głową i ruszyła do przodu.

– On się nie nadaje do poderwania – powiedziała stanowczo.

– Dlaczego?

– Nie wiem.

– Uważam, że jest bardzo przystojny. I wcale nie tak dużo starszy, najwyżej ze sześć lat, a może pięć. I wygląda na to, że sympatyczny. I inteligentny. I dobrze wychowany. I nie wiem, czego ci jeszcze brakuje.

– Tak go zachwalasz, jakbyś co z tego miała – powiedziała Tereska podejrzliwie. – Owszem, jest to wszystko. Wręcz za dużo. Ale do poderwania się nie nadaje.

– No dobrze, ale dlaczego?

– Bo on jest właśnie z tych, co nie uznają podrywek. Biały kruk.

Teraz Okrętka stanęła jak wryta.

– Ależ to jest przecież to, o co ci chodzi!

– Toteż właśnie. I brakuje mu jednej, podstawowej zalety.

– Jakiej?

– Nie stój na środku jezdni! Nie zakochał się we mnie na śmierć i życie od pierwszego wejrzenia.

Okrętka opuściła jezdnię i przeniosła się na chodnik.

– Ale może się zakochać od drugiego wejrzenia – powiedziała ostrożnie. – Mogłabyś się postarać.

– Nie wygląda na to, żeby miał się zakochać nawet od dwudziestego drugiego. A w ogóle to rzecz polega na tym, żebym ja się nie musiała starać. Nie rozumiesz, że to musi być spontaniczne?

– No dobrze, a ty?

– Co ja?

– Co ty o nim myślisz?

– Nic nie myślę. Wyobraź sobie, to jest coś dziwnego. Ile razy próbuję o nim pomyśleć, natychmiast przypomina mi się takie mnóstwo rzeczy, że nie mogę się ich pozbyć i muszę myśleć o tych rzeczach. Od razu mi przychodzą do głowy wakacje, najpierw te, a potem następne, a potem się okazuje, że jest takie mnóstwo miejsc do obejrzenia i tyle do zrobienia, że właściwie na nic nie ma czasu. Nie mogę o nim myśleć, bo oszaleję z przepracowania.

Okrętka narysowała kółko na czole i przez chwilę szły w milczeniu. Tereska nagle zwolniła.

– Natomiast jak pomyślę, że on mógłby się jednak we mnie zakochać… – wyznała nieopisanie rzewnym, cichym, wzruszonym głosem i westchnęła. – Że on mógłby… Że te uczucia, o których mówił… Że on mógłby się we mnie…

Okrętka odetchnęła gwałtownie i łapczywie, bo uprzytomniła sobie nagle, że słuchając Tereski wstrzymuje oddech i za chwilę mogłaby się udusić.

– No! – popędzała niecierpliwie.

– To mi się to wydaje zupełnie niemożliwe i prędzej się znajdę na Florydzie. Ale do Florydy składakiem możemy nie dopłynąć. Więc niech mnie ręka boska broni zakochać się w nim, bo już bym do końca życia była nieszczęśliwa. To nie jest głupi Boguś…

Okrętka pomyślała sobie z rezygnacją, że w takim razie rzecz jest beznadziejna i nie pozostaje jej nic innego, jak tylko nastawić się na to, że prędzej czy później będzie chyba zmuszona popłynąć na Florydę, jeżeli nie składakiem, to czymś niewiele większym. Tereska tym razem zakochała się w całym świecie!

Tereska rozradowanym wzrokiem popatrzyła po niebie.

– Świat jest bardzo duży – powiedziała odkrywczo. – Musimy przecież obejrzeć chociaż kawałek! Wybij sobie z głowy takie nędzne, zwyczajne życie!

Загрузка...