– Chryste Panie! – jęknęła z cicha i ze zgrozą Tereska.

Dzikie zgrzyty, wycia i piski, dobywające się z odbiornika, zagłuszyły wszystko wokół. Rycząc pełną piersią, żeby przekrzyczeć radio, gospodarz wysuwał rozmaite propozycje w kwestii umieszczenia sadzonek na blacie. Załadowawszy obiecane piętnaście, popadł w nieopanowaną filantropię i zaczął wydobywać z ziemi następne. Radio ryczało przeraźliwie, stos na blacie niepokojąco rósł. Tereska i Okrętka wyraźnie poczuły, że zwariują, jeśli nie wydostaną się wreszcie z tego niepojętego piekła.

– Dosyć, proszę pana, już wystarczy! – darła się rozpaczliwie Tereska. – Dziękujemy bardzo! Nie udźwigniemy więcej!

– Co?

– Dziękujemy, już wystarczy!

– Co?

– Dziękujemy, już wystarczy!

– Co?

– Dosyć tego!!! – ryknęła Okrętka okropnie. – Sznurka zabrakło!!!

Nie przyciszając potwornego radia, gospodarz ruszył w drogę powrotną. Sapiąc z wysiłku i łamiąc jakieś krzewy Tereska i Okrętka w pocie czoła wypchnęły załadowany stół z ogrodu na podwórze. Tereska pośpiesznie wyciągnęła z kieszeni pokwitowanie.

– Tam było napisane, że piętnaście, a on nam dał znacznie więcej – powiedziała już na szosie, kiedy wreszcie oddaliły się od upiornego domostwa, a straszliwe dźwięki przycichły w oddali. – Pojęcia nie mam, ile, i już nie miałam siły poprawiać. Nie mówiąc o tym, że za skarby świata nie zgodziłabym się tam tego liczyć!

– Co to w ogóle było, to wszystko, na litość boską! – jęknęła Okrętka, oddychając głęboko i starając się odzyskać jaką taką równowagę. – To wariat, bo przecież nie był pijany! Dlaczego on robił te dzikie sztuki?!

– Co cię to obchodzi? Grunt, że dał nam dwa razy więcej towaru, niż obiecał. Nie rozumiem tylko…

– Czekaj. Zdaje się, że cały czas zaczynałaś coś mówić. Co jakim cudem?

– Właśnie chcę to powiedzieć i znów mi przerwałaś. Od paru godzin nie mogę dokończyć zdania! Nie rozumiem, jakim cudem on mógł przestawiać te meble po ciemku i w absolutnej ciszy. Przecież stałyśmy na podwórzu i nic nie było słychać.

Okrętka, której udało się wreszcie umieścić jedną nogę pośród patyków i gałązek na blacie, powstrzymała pchnięcie drugą.

– A wiesz, rzeczywiście… Nie przyszło mi to do głowy. To przecież niemożliwe! Przenosił je siłą woli?

Podejrzewam, że wcale ich nie przenosił. I w ogóle wierzysz w tego kota, który zrzucił cały dach?

– W nic nie wierzę. Wcale mi się to nie podoba. Chwała Bogu, że to ostatni raz i więcej tam nie jedziemy! Ciemno, jak u Murzyna wszędzie, ruszajmy wreszcie! Ja dopiero jutro przyjdę do siebie…

Tajemniczy samochód pojawił się za nimi dopiero za zakrętem. Jechał, tak jak poprzednio, ciągle w tej samej odległości. Półprzytomna ze stra chu Okrętka, wśród rozlicznych, rozpaczliwych przysiąg nieoddalania się nigdy w życiu z domu po zmroku, wśród inwektyw, rzucanych na pracę społeczną i czynniki nakłaniające do niej, pchała pojazd z nadludzką siłą i w rekordowym tempie. Zarażona jej zdenerwowaniem Tereska pomagała bez protestów. Dokładnie tą samą drogą co wczoraj przebyły całą trasę i już o wpół do dziewiątej wieczorem dotarły wraz ze stołem na kółkach do domu Okrętki.

– Jutro jedziemy do Tarczyna – oświadczyła twardo Tereska.

– Nie jutro! Na litość boską, nie jutro!!! – błagała Okrętka z obłędem w oczach. – Pozwól mi odetchnąć! Pojutrze!

– Pojutrze wykluczone, idę z Bogusiem do kina. Znów się odwlecze, a wreszcie trzeba to odwalić i mieć święty spokój. Jutro, zaraz po szkole.

– Ja od tego oszaleję!

– Nie oszalejesz, nic ci nie będzie. W Tarczynie mieszkają normalni ludzie, a jednego ogrodnika znam. W ogóle wszyscy dotąd byli normalni z wyjątkiem tego jednego. Zresztą dobrze, jak się okaże, że do Tarczyna też jadą za nami, przerwiemy na jakiś czas i przeczekamy.

– Przeczekajmy już teraz!

Tereska była nieubłagana. Zbiór sadzonek dla przyszłego sadu stanowił niesłychaną uciążliwość, zatruwał jej życie, zabierał czas i absorbował myśli, które stanowczo należało poświęcić innym, ważniejszym sprawom. Za wszelką cenę chciała z tym wreszcie skończyć. Szczególnie, że tak imponująca działalność społeczna do końca roku dawała święty spokój w szkole, gdzie lepiej było zasłużyć się, nie zaś narażać. Nie widziała innego wyjścia, jak tylko dociągnąć do liczby tysiąca i wówczas odetchnąć lżej.

Błaganiom Okrętki uległa tylko w kwestii powrotu do domu pod opieką męskiego ramienia. Zygmunt ucieszył się nawet możliwością sprawdzenia, czy przydał mu się na coś kurs dżudo, na który uczęszczał w ubiegłym roku. Od razu po zejściu Okrętce z oczu uzgodnił z Tereską, że będzie szedł duży kawałek za nią, tak żeby nie odbierać serca ewentualnym napastnikom i we właściwym momencie móc wkroczyć do akcji. Wrócił do domu bardzo rozczarowany, ponieważ Tereski nikt nie napadł. Okrętka odetchnęła z nikłą ulgą.

Dzielnicowy zadzwonił do szkoły przed przedostatnią lekcją, w wyniku czego z ostatniej musiały się zwolnić. Po krótkiej naradzie postanowiły nie ujawniać prawdziwych przyczyn, zwalając rzecz na drzewka. Dotychczasowa zdobycz leżała w kącie za starą szopą do rozbiórki, starannie osłonięta stosem gałęzi, który miał chronić łakomy kąsek przed okiem ewentualnych złodziei.

– Zaczną się dopytywać o szczegóły i zawracać głowę – powiedziała niecierpliwie Tereska. – Albo się tam spóźnimy, albo będziemy musiały tu być nieuprzejme. Lepiej się nie narażać. Powiemy, że ktoś na działkach daje parę sztuk i o innej porze nie może. Nawet prawda, bo idziemy na działki.

– Ale będziemy musiały coś przynieść! – zaprotestowała Okrętka.

.- Przecież do tej pory nikt tego nawet nie widział, kto się połapie, które wczorajsze, a które dzisiejsze. W ostateczności coś tam wycyganimy…

Dzielnicowy, nie wiadomo dlaczego, nie lubił przełazić przez zamkniętą bramę i wolał otwartą furtkę. Obie, i Tereska i Okrętka, zgodnie zaprotestowały, twierdząc, że nie znają drogi od furtki do podejrzanej działki. Zapewniono je jednak, że zostaną doprowadzone na właściwe miejsce.

Na właściwym miejscu potężnie zbudowany młody człowiek z ponurym wyrazem twarzy przybijał do altanki jakieś listewki. Tereska i Okrętka, zaczajone w zaroślach, przyjrzały mu się z żywym zainteresowaniem.

– Mordę ma raczej bandycką, ale ja go, jak żyję, na oczy nie widziałam – oświadczyła Tereska, ukończywszy oględziny. – A ty?

– Ja też nie. W ogóle do nikogo niepodobny.

Dzielnicowy zmartwił się wyraźnie. Młodzieniec, sądząc z wyglądu zewnętrznego, zupełnie nieźle nadawał się do roli potencjalnego bandziora. Według uzyskanych wiadomości, był synem pielęgniarki, miał kolegów i przyjaciół i zdarzało się, że zapraszał ich na działkę mamusi. Nadzieja, że to ich właśnie podsłuchały obie przyjaciółki, okazała się złudna.

– A w ogóle to ja wcale nie wiem, czy to ta działka – powiedziała z naganą Okrętka.

– Moim zdaniem, ta i nie rozumiem, skąd on się tu wziął – odparła niezadowolona Tereska. – Ta właścicielka zatrudnia tu chyba pół miasta. Tamci byli starsi.

– No, trudno – powiedział z żalem dzielnicowy. – Skoro nie ten, to trzeba będzie szukać dalej. Idziemy!

Przeszli alejką kilkadziesiąt metrów i nagle Tereska zatrzymała się jak wryta. Idący za nią Krzysztof Cegna w ostatniej chwili uniknął zderzenia.

– O rany… – szepnęła z przejęciem – panie sierżancie!

Na działce, tuż przed nimi, osobnik w szortach i w kraciastej koszuli robił jakiś porządek wśród roślin. Był sam. Okrętka obejrzała się i wydała zdławiony okrzyk. Dzielnicowy i Krzysztof Cegna tajemniczym sposobem zniknęli nagle z pola widzenia. Osobnik odwrócił się, ujrzał je obie i rozjaśnił oblicze życzliwym uśmiechem.

– Witam panie – rzekł uprzejmie. – Przyszły panie po sadzonki? Są przygotowane.

Zarówno Tereska, jak i Okrętka, bez uprzedniego porozumienia, były zdania, że należy zachować spokój, powiedzieć „dzień dobry” i za nic w świecie nie ujawniać podejrzeń. Jakaś przeszkoda jednakże stanęła im w gardle, a kończyny odmówiły posłuszeństwa.

– Proszę bardzo! – zawołał osobnik i uczynił zapraszający gest.

– Jeżeli zacznie nas oprowadzać po altance… – szepnęła nagle Okrętka złowieszczo i buntowniczo.

Tereska uczyniła wysiłek.

– Dzień dobry panu – powiedziała mężnie i ruszyła ku działce. – Właśnie, jeżeli pan taki uprzejmy. To sobie zabierzemy…

– No i ile udało się paniom uzbierać? Daleko do tysiąca?

– Nie, już mamy prawie siedemset. Bardzo ładną ma pan działkę. Pana żona na pewno się zdziwi…

Okrętka za nią wydała cichy jęk. Tereska opanowała zamęt w umyśle i ugryzła się w język. Osobnik spojrzał, lekko zaskoczony i rozbawiony.

– Ja nie mam żony. Czekam z tym, aż dojrzeją do zamęścia tak urocze istoty jak panie. Proszę uprzejmie, przygotowałem cztery sadzonki. Panie to noszą w rękach? To przecież ciężkie.

– Nie, wozimy na sankach – odparła Tereska, niedokładnie zdając sobie sprawą z tego, co mówi. – Ale teraz weźmiemy, nie szkodzi. Dziękujemy panu bardzo. Czy chce pan pokwitowanie?

Osobnik wydawał się nieco zdezorientowany.

– Co takiego? Nie, dziękuję, na co mi pokwitowanie? Raczej chętnie obejrzałbym te sanki…

– Przecież… – zaczęła z nagłym oburzeniem Okrętka i umilkła, gwałtownie szturchnięta łokciem.

– Dziękujemy panu, do widzenia.

– Polecam się na przyszłość…

Dzielnicowy i Krzysztof Cegna zmaterializowali się w połowie drogi do furtki.

– To ten! – zawołały gorączkowo obie równocześnie. – Tamtych dwóch nie ma, ale to jest ten, który wtedy był goły i kopał!

Krzysztof Cegna miał dziwny wyraz twarzy. Dzielnicowy prezentował coś jakby niesmak.

– To jest reżyser filmowy z telewizji – powiedział w zadumie. – No cóż, wszystko jest możliwe, nie takie rzeczy się zdarzały. Podobno spotyka się tu czasem z takimi dwoma…

– Jak dla mnie, niech czeka do sądnego dnia! – przerwała nagle stanowczo Okrętka z akcentem niejakiego wstrętu w głosie. – Ja go nie poślubię, to mowy nie ma!

– Ja też nie – zgodziła się Tereska. – Zwariował chyba. W ogóle jakiś dziwny urodzaj na obłąkańców!

– Szanowne panie odniosły wrażenie, że on ma trochę źle w głowie? – zainteresował się dzielnicowy.

– Źle w głowie! – prychnęła z oburzeniem Okrętka. – Jest kompletnie nienormalny! Obrzydliwy obłudnik, hipokryta, przecież doskonale wie, czym jeździmy, co wieczór jeździ za nami! W ogóle ja mam tego dosyć, wczoraj jeden, dzisiaj drugi… Mówiłaś, że więcej wariatów nie będzie!

– Wczoraj też trafiłyście na coś takiego? – dopytywał się dzielnicowy, wyraźnie zainteresowany tematem.

Tereska i Okrętka, zdenerwowane nieco ostatnimi wydarzeniami, dość chaotycznie opisały wizytę u zdumiewająco gościnnego chłopa. Dzielnicowy i Krzysztof Cegna rzucali na siebie porozumiewawcze spojrzenia.

– I jeszcze do tego miał samochód z kretyńskim numerem rejestracyjnym – zakończyła z rozgoryczeniem Okrętka, tak jakby posługiwanie się skomplikowanymi numerami zaliczało się do przestępstw wyjątkowo obrzydliwej kategorii.

– Jakim?

– Nie wiem. Nigdy nie pamiętam daty tej idiotycznej rewolucji. Na początku było przeciwieństwo mojego stopnia z historii. Ona wie.

– Pięć, siedem, osiem, dziewięć – powiedziała Tereska. – Dziwię ci się, że nie pamiętasz, te cyfry idą po kolei.

Dzielnicowemu nie wydawało się, żeby pięć i siedem to było po kolei, ale nie wnikał w szczegóły matematyczne.

– A na początku co było? – spytał – liter nie pamiętacie?

– W i coś tam – powiedziała Tereska.

– WG – powiedziała z triumfem Okrętka. – Zapamiętałam, bo to są inicjały mojej ciotki, tej ze wsi. Znalazła zwłoki noworodka i opisali ją w prasie inicjałami.

Dzielnicowy pomyślał sobie, że Tereska i Okrętka, we dwie, byłyby w stanie dostarczyć mu roboty do końca życia, ale postanowił się nie rozpraszać. Noworodek we wsi, obojętnie jakiej, to na pewno nie był jego rejon. Na miejscu działo się dosyć, żeby nie, musiał obawiać się o brak zajęcia.

Krzysztof Cegna wydawał się przejęty.

– Czarny Miecio – mruknął. – Co on tam robił?

– Żadnego związku do tej pory nie stwierdzono – odmruknął dzielnicowy. – Szanowne panie teraz dokąd? Z powrotem do szkoły?

– Do Tarczyna – warknęła z rozgoryczeniem Okrętka.

– Najpierw do szkoły, musimy to zanieść – sprostowała Tereska, potrząsając pęczkiem sadzonek. – A potem rzeczywiście do Tarczyna. Autobusem.

– No dobrze, podrzucimy was na dworzec autobusowy…


* * *

– Już całe miasto widziało, jak nas milicja wozi tym radiowozem – zauważyła z niesmakiem Okrętka w autobusie. – Niedługo dla wszystkich będziemy podejrzane. Uważam, że najwyższy czas z tym skończyć.

– Możliwe, że tylko dzięki temu jeszcze żyjemy – pocieszyła ją Tereska. – Bandyci też widzą i nie mają okazji nas napaść.

– Okazji dostarczamy im do upojenia.

– Ale nie są pewni, czy gdzieś w pobliżu nie ma milicji, i widocznie się boją. Zresztą ja też uważam, że najwyższy czas z tym skończyć. Zobaczymy, co będzie w Tarczynie, a w razie czego mamy jeszcze ogrodników pod Grójcem. Za dwa tygodnie powinnyśmy już to mieć całkiem z głowy.

– Warto by namówić kogoś z samochodem! – westchnęła Okrętka. – Na piechotę pod Grójec to ja sobie tego w ogóle nie wyobrażam!

– Masz kogoś z samochodem?

– Wiesiek… – powiedziała Okrętka niepewnie. – Podobasz mu się.

Tereska skrzywiła się z niechęcią.

– Będzie się do mnie przystawiał. Nie znoszę tego. Całe to ich towarzystwo wcale mi nie odpowiada, przesadzają z podrywaniem. Wiesiek uważa, że jak tylko się do niego odezwę, to już znaczy, że ja na niego lecę, bo w innych celach w ogóle nie opłaca się odzywać.

Okrętka wzruszyła ramionami z politowaniem.

– Przyzwyczaił się. Te głupie dziewuchy też tak myślą i ja bym się sama przyzwyczaiła na jego miejscu. Wszystkie takie, Jolka, Baśka, Agnieszka, Magda… pół klasy! To tylko ty jesteś taka dziwna.

– Aha. Ty też. I jeszcze parę osób.

– To się nie liczy. Nas w ogóle nie widać. Jesteśmy staroświeckie i zacofane jak przed wojną. Większość jest nachalna i wszelkimi siłami chce mieć swojego chłopaka, wszystko jedno jakiego. Nic innego nie mają w głowie.

Tereska pomyślała sobie, że ona też chciałaby mieć swojego chłopaka, z tym że nie mógł to być nikt inny jak tylko Boguś. Nie życzyła sobie żadnych namiastek ani żadnych materiałów zastępczych. Dziwna… Oczywiście, że była dziwna. Nie życzyła sobie chodzić w spodniach, prezentując do nich już nie niechęć, ale wręcz wstręt. Nader rzadko uczestniczyła w prywatkach, uczestnicząc zaś, do osobników płci odmiennej odnosiła się z taką rezerwą, że raziła na tle otoczenia. Nie dawała się nikomu poderwać. Przejmowała się rozmaitymi rzeczami, którymi nikt inny by się nie przejmował. Wszyscy byli zdania, że Tereska jest dziwna.

Na dnie serca i duszy starannie hodowała swój ideał wielkiej miłości. Prezentując na zewnątrz sceptycyzm przeciętnej miary i coś w rodzaju realizmu życiowego, w najtajniejszych zakamarkach jestestwa kryła wiarę w owo nadludzkie uczucie. Miało to być coś potężnego, świętego, unikalnego, opartego na porozumieniu dusz, acz niewątpliwie cielesnego. Dusze jednakże miały wystąpić najpierw, ciało zaś potem.

Jak dotąd, prześladował ją wyraźny pech. Ilekroć wydawało się, że znalazła stosowny obiekt, godzien obdarzenia imponującymi uczuciami, pozostawała w tych uczuciach odosobniona. Obiekt nie zwracał na nią uwagi. Ilekroć natomiast ją obdarzano zainteresowaniem, zawsze był to osobnik pod jakimś względem nie na poziomie.

Boguś obudził w niej potężne nadzieje. Od pierwszego rzutu oka widać było, że się nadaje, a przy tym w pierwszej fazie znajomości i w początkach kontaktów czynił jej wyraźne awanse właściwego rodzaju i gatunku. Pierwszą w życiu, prawdziwą, nieopisanie romantyczną randkę przy świetle księżyca Tereska postanowiła sobie zapamiętać na zawsze, nie wątpiąc przy tym, że takich czarownych chwil będzie coraz więcej i wymarzony romans z pączka rozwinie się w kwiat. Tymczasem teraz to jakoś zupełnie inaczej zaczynało wyglądać…

– A na samym początku wyraźnie za mną latał – powiedziała ni z tego, ni z owego, z głębokim rozżaleniem, wpatrzona w okno autobusu.

– A niby za kim miał latać? – odparła trzeźwo Okrętka, bez chwili wahania wiedząc, o czym Tereska mówi. – Tak między nami, to na tym obozie ty byłaś najlepsza. Inteligentnie sobie wybrał.

– Może trzeba było udawać, że mi na nim nie zależy?

– Może trzeba, czy ja wiem? Nic straconego, możesz udawać teraz.

– Teraz jest mniej okazji.

– To się postaraj, żeby było więcej.

– Kretyństwo – powiedziała Tereska po długiej chwili milczenia. – Mam się starać na siłę z nim spotykać po to, żeby udawać, że mi na nim nie zależy. Jakiś idiotyzm z tego wyjdzie.

– Że idiotyzm, to pewne – zgodziła się Okrętka bez miłosierdzia, czując z jednej strony odrobinę melancholijnej zazdrości o przeżywane przez Tereskę emocje, z drugiej zaś ulgę, że ona sama na razie ma z tym spokój. – Nie chcę cię martwić, ale myślę, że z tego Bogusia nic nie będzie.

– Głupia jesteś i nie denerwuj mnie teraz! Ani słowem się nie odezwę do żadnego ogrodnika i będziesz musiała sama wszystko załatwiać!

– O Boże! – jęknęła Okrętka w przygnębieniu. – Po co ja się dałam w to wrobić! Odżyję, jak ten cały obłęd z drzewkami wreszcie się skończy! Niech ta milicja połapie tych bandziorów! Ja w tych warunkach nie mogę egzystować! Na litość boską, okradnijmy kogoś, zamordujmy, zróbmy już wszystko jedno co, ale niech nam dadzą tę resztę!

Dwóch ogrodników w Tarczynie wykazało się umiarkowaną filantropią, poświęcając na społeczny cel nikłą część swojego sadu. Trzeci, kolejny, mieszkał w oddaleniu około dwóch kilometrów od centrum metropolii. Z pewnym trudem, już w ciemnościach, odnalazły jego posiadłość. Posiadłość na szczęście była oświetlona, nad wejściem pięknej, nowoczesnej willi paliła się lampa, wewnątrz niewątpliwie ktoś był.

– Popatrz – powiedziała lekkomyślnie Tereska, zatrzymując się przed furtką, – Samochód tego obłąkańca!

– Którego obłąkańca?

– Tego faceta, który nas wczoraj ganiał po całym domu. Ten z datą wielkiej rewolucji. Co on tu robi?

Okrętka, która już zamierzała wejść, cofnęła się od furtki.

– Jeśli ten wariat tu jest, to ja nie wchodzę – powiedziała stanowczo. – Raczej zrezygnuję ze skończenia szkoły!

– Chodź, nie wygłupiaj się, przecież po cudzym domu nie będzie nas przepędzał! Tu są jacyś ludzie.

– Nie chcę, nie idę. Ja się potwornie boję wariatów, on na nasz widok może dostać ataku szału. Wolę jechać do Grójca.

– Zwariowałaś, nie denerwuj mnie! Możemy uciec, jeśli go zobaczymy z daleka. W tych ciemnościach łatwo się schować. Jeżeli dostanie ataku, ludzie go obezwładnią, pójdę pierwsza, przestań utrudniać sobie samej!

Opierając się ciągle i usiłując wyrwać Teresce, Okrętka pozwoliła się powlec przez podwórze w kierunku wejścia. Scenę wleczenia obserwowały ze środka trzy pary oczu.

– Niemożliwe, żeby to był zbieg okoliczności! – zacharczał ze zduszoną furią niski, bardzo czarny facet. – One jeżdżą specjalnie za nami!

– Zaczynam przypuszczać, że może masz rację – odparł w zadumie wysoki, chudy, dokładnie sprany blondyn. – Jak na przypadek, to rzeczywiście za wiele. Nie rozumiem tylko, dlaczego w takim razie robią to tak jawnie. W ogóle się nie kryją. Co to ma znaczyć? Ostrzeżenie? Kamuflaż?

Trzecia para oczu należała do pana domu, który z zainteresowaniem spoglądał to na swych gości, to na dwie postacie, szarpiące się na zewnątrz.

– Co to jest? – zapytał ze zniecierpliwieniem. – O czym wy mówicie? Kto to taki?

– Dwie obrzydliwe dziewuchy z milicji, które się włóczą za nami jak smród za wojskiem! – zawył dziko czarny. – Gdzie my, tam i one! A za nim gliny! Jakim sposobem?

– Spotykamy je już trzeci raz – przerwał spokojnie blondyn. – Jeździły aleją Wilanowską i zatrzymały się akurat tam, gdzie myśmy byli umówieni. Były u Szymona. Posługują się pretekstem, podobno zbierają sadzonki dla jakiejś szkoły i dlatego odwiedzają ogrodników. Szymon im dał i nawet dostał pokwitowanie. Nie wiadomo, ile w tym jest prawdy, z milicją rozmawiały, to fakt, ale możliwe, że się przestraszyły Mietka, który usiłował je śledzić do samego domu. A możliwe, że istotnie jeżdżą za nami. Nie podoba mi się, że trafiły i tutaj.

– Ja jestem ogrodnik – zauważył pan domu. – Trzeba by to jakoś rozstrzygnąć, bo inaczej szlag nam trafi całą robotę.

– A przy okazji i nas! – zgrzytnął z wściekłością czarny.

– Tylko spokojnie – powiedział blondyn. – Mam myśl. Te idiotyczne sadzonki to bardzo dobry pretekst, gdyby im go odebrać, wykryłoby się, czy tylko pretekst, czy rzeczywiście prawda. Jeśli to jest głupi przypadek, to możemy sobie nie zawracać głowy. Szymon mówił, że one mówiły, że im jeszcze ileś tam brakuje. Ty masz sadzonki?

– Czego sadzonki?

– Zdaje się, że owocowych drzew.

– Pewnie, że mam…

– Spróbuj załatwić z nimi do końca. Zobaczymy, jak zareagują i co zrobią jutro. Jeśli się znów gdzieś pokażą, to przynajmniej jedno będzie wiadome.

– Znaczy co, dać im te sadzonki?

– Aha. Tyle, ile potrzebują. Żeby już nie miały po co jeździć.

Pan domu skrzywił się wyraźnie i spojrzał z niedowierzaniem.

– Ty naprawdę uważasz, że ja mam interes na rozdawanie? Dobroczyńca jestem? Chyba że to się wliczy w koszty i potem sobie odbiorę?

– Wliczy się… Odbierzesz.

Okrętka pozwoliła się dociągnąć aż do schodków przed drzwiami wejściowymi i tu zaparła się rękami i nogami.

– Nie pójdę dalej! Nie wejdę do środka za nic! Ja od niego nie potrzebuję klepek z podłogi, tylko drzewka z ogrodu! Niech on wyjdzie!

– Nie wygłupiaj się, mam do niego list napisać, żeby się z nami spotkał na świeżym powietrzu? – perswadowała zirytowana Tereska. – Trzeba go znaleźć i wytłumaczyć, o co chodzi! Możesz stać we drzwiach!

– Wciągnie nas!

– Może go tu wcale nie ma!

– Tylko co? Ten samochód sam przyjechał?

– O Boże, ratuj! Co cię obchodzi samochód? Samochodu nam przecież nie pokazywał na siłę!

– Toteż właśnie.

Nie wiadomo, jak długo trwałaby ta kontrowersyjna wymiana zdań na pierwszym schodku wejścia, gdyby nie otworzyły się drzwi i nie ukazał się w nich dość młody i raczej antypatycznie wyglądający osobnik. Lampa nad futryną oświetlała jego nieżyczliwy wyraz twarzy, małpią szczękę, zmarszczone, niskie czoło i małe, błyszczące, świńskie oczka.

– Panienki do kogo? – spytał z nieufnym zainteresowaniem. – O co chodzi?

Tereska odetchnęła z nieopisaną ulgą, chociaż wygląd osobnika wywołał w jej wnętrzu przeświadczenie, że tutaj im się nie powiedzie. Kto, jak kto, ale ta ponura małpa na pewno nic nie da…

– Czy to pan tutaj jest właścicielem, proszę pana? Dobry wieczór, przepraszam, że przeszkadzamy, ale mamy taką społeczną sprawę…

Uwolniona od konieczności wchodzenia do wnętrza domu, nie widząc nigdzie w pobliżu chłopa-szaleńca, Okrętka odzyskała jaką taką równowagę i wzięła udział w wyjaśnieniach. Osobnik nie podobał się jej i również miała obawy, że perswazje Tereski nie odniosą pożądanego skutku. Koszmarne wysiłki nie dobiegną końca nigdy w życiu.

Osobnik słuchał uważnie i w milczeniu, dziwnie jakoś poruszając szczęką. Tereska i Okrętka wyczerpały wszelki zapas argumentów, przerwały na chwilę, po czym zaczęły na nowo. W tonie ich głosów pojawił się akcent rozpaczy.

– Zaraz – przerwał nagle osobnik niegrzecznie. – Dobra, sadzonki. Ile wam tego jeszcze potrzeba?

Obie, zastopowane znienacka w rozpędzie, urwały w pół słowa. Tereska gorączkowo wyszarpnęła z kieszeni notes.

– Brakuje nam jeszcze dwustu osiemdziesięciu sześciu sztuk – powiedziała niepewnie.

– Tyle krzyku o głupie dwieście sztuk – rzekł osobnik wzgardliwie, budząc tym ich nieopisane zdumienie. – Myślałem, że ze dwa tysiące. Dobra, niech będzie. Idziemy!

Nie protestując, nie zadając pytań, bez słowa, ponieważ z jednej strony zaskoczenie odebrało im głos, z drugiej zaś bały się spłoszyć nagłą, nieśmiałą nadzieję, Tereska i Okrętka w oszołomieniu patrzyły, jak osobnik otwiera jedną z szop za domem, jak wyjeżdża furgonetką, jak wjeżdża do sadu i parkuje ją dalej, przy szkółce, której granice ginęły w ciemnościach. Szły za nim i nie wierzyły własnym oczom.

Osobnik wysiadł.

– Będziecie nosić – rozkazał. – Jedna niech nosi, a druga niech układa na wozie.

W duszy Okrętki rozległy się anielskie pienia. Teresce wydało się, że cała okolica rozbłysła nagłe niebiańskim światłem. Na ich oczach stawał się cud.

Potykając się w ciemności na nierównościach gruntu, sapiąc z wysiłku, drapiąc się o rozmaite patyki, Tereska biegiem donosiła olbrzymie wiąchy sadzonek, nie bacząc na to, że ziemia i torf oblepiające korzenie wsypują jej się za kołnierz i zgrzytają w zębach.

– Prędzej! – syczała gorączkowo Okrętka z furgonetki. – On się może rozmyślić! To też wariat, ale już mi wszystko jedno! O Boże, wetknęłaś mi w oko!

– Nie zwracaj uwagi! – sapała Tereska. – Prędzej, bierz to! Może on jest pijany i na powietrzu wytrzeźwieje!

Nieoczekiwane szczęście dodało im nadludzkich sił. Okrętkę korzenie z torfem z rozmachem trafiły w twarz. W nieco bardziej rozgałęzioną wiąchę zaplątała się włosami. Wszystko to były drobnostki w porównaniu z tak już wyraźnie widocznym końcem udręk.

– Jest dwieście osiemdziesiąt sześć – powiedział nieprawdopodobny osobnik. – Jazda, wsiadać i jedziemy!

– Pan chce… nam to… odwieźć? – wydyszała Tereska z radosnym niedowierzaniem.

– A co, będziecie niosły na piechotę?

– Nie, ale… Ale… pan jest cudowny! Osobnik przyjrzał jej się posępnie, marszcząc brwi i wyraźnie zastanawiając się nad czymś głęboko.

– Szanowne panienki są cokolwiek brudne – rzekł. – Ale to już się umyjecie w domu. No, szkoda czasu!

Wsiadł do szoferki i zapalił silnik.

– Uważam, że małpy są śliczne – powiedziała Tereska w rozmarzonym zamyśleniu, usuwając z ucha kłujące patyki i usiłując ograniczyć obijanie kręgosłupa o bok trzęsącej furgonetki.

Nie siląc się na dokładniejszą analizę swoich stanów i przekonań, Okrętka poczuła wyraźnie, że jej gusta są doskonale zbieżne z gustami przyjaciółki.

– Aha – przyświadczyła z zapałem.

– Ja też tak uważam. Podarłam sobie pończochę.

– Ja też. Co tam pończochy! Trochę tu twardo i chyba będę miała siniaki wszędzie. Nie uważasz, że to trzęsie przesadnie?

– To jest najpiękniejsza jazda w moim życiu! – oświadczyła Okrętka stanowczo.

– Zdaje się, że siedzę na jakimś żelazie. Nie rozumiem, jak możesz upierać się, że facet powinien być przystojny, inteligentny i dobrze wychowany. Po co ci to?

– Nie wiem. Popatrz, jak to łatwo nie poznać się na człowieku. Sam wygląd o niczym nie świadczy.

– No właśnie…

Na trzęsącej okropnie furgonetce, wśród patyków, gałązek i oblepionych torfiastą ziemią korzeni, zapanowało milczenie. Warszawa i szkoła były coraz bliżej, a wraz z nimi zbliżał się kres wysiłków i udręk.

Zewnętrzne uroki siedzącego w szoferce osobnika nasunęły Teresce na myśl liczne wątpliwości. Uświadomiła sobie, iż w obliczu działania uroda jego zeszła na dalszy plan. Razem ze swoją małpią gębą i dopasowanym do niej kadłubem zaczął się wydawać wręcz piękny nie tylko jej, ale także Okrętce. Natomiast Apollo Belwederski, odmawiający kategorycznie pomocy w kwestii drzewek i odpędzający je brutalnie od bram swego sadu, zakładając oczywiście, że Apollo Belwederski posiadałby sad, zrobiłby się od razu co najmniej przeciętny. Być może nawet wręcz ohydny. Wygląd zewnętrzny jest to zatem rzecz względna, wady umysłu i charakteru przygłuszają urodę, szczególnie tępota uniemożliwiająca porozumienie dyskryminuje osobnika i odbiera mu cechy ludzkie…

W duszy Okrętki narastała błogość. Okropne zajęcie, któremu oddawała się wyłącznie przez solidarność i lojalność i które wywoływało u niej uczucie bezustannego zdenerwowania, miało wreszcie ulec zakończeniu. Dzięki temu uroczemu facetowi… Oszołomienie niespodziewanym szczęściem powoli mijało, ustępując miejsca nieopisanej uldze. Złożyła sobie uroczystą przysięgę nie angażować się więcej do żadnej pracy społecznej…

Na Okęciu Tereska przesiadła się do szoferki, kierowca bowiem zatrzymał się i zażądał pilotowania. Całą drogę, aż do szkolnego dziedzińca, marszczył małpie czoło, siąkał nosem i od czasu do czasu spluwał przez otwarte okno. Tereska wyraźnie czuła, jak w jej duszy odbywa się skomplikowana walka poglądów…

– Małpy małpami – powiedziała ponuro do Okrętki, kiedy już furgonetka, po rozładowaniu drzewek, zniknęła w mroku. – Mogę się nie upierać przy pięknych, ale nie będę specjalnie szukać obrzydliwych. A ty rób sobie, jak chcesz.

Okrętka wzruszyła ramionami, pieczołowicie upychając sadzonki w kryjówce pod gałęziami.

– Nijak nie będę robić – powiedziała stanowczo. – Zasłaniaj porządnie, bo jakby nam teraz ktoś to ukradł, padłabym trupem na miejscu. Koniec!


* * *

Zachodzące, jesienne słońce różowym blaskiem rozświetlało świat i ciepłym kolorytem zabarwiało twarze, kiedy radosna, szczęśliwa, promienna Tereska zbliżała się do „Orbisu” na Brackiej. Była spóźniona prawie kwadrans, z czego nawet nie zdawała sobie sprawy. Już z daleka ujrzała spacerującego przed „Orbisem” Bogusia i zwolniła kroku, bo z przejęcia ugięły się pod nią kolana i zabrakło jej tchu. Boguś spojrzał w jej stronę, zatrzymał się i na twarzy jego ukazał się wyraz żywego zainteresowania, zabarwionego uznaniem. Tereska miała w tym momencie wzrok jastrzębia.

Podobam mu się – pomyślało coś w niej w upojeniu. – A jednak…

Boguś zaczynał być już wściekły, czekanie na dziewczynę bowiem było, jego zdaniem, bezdenną hańbą. Zazwyczaj sam się spóźniał i młode damy pokornie czekały na niego. Tym razem przypadkowo załatwił wszystkie sprawy wcześniej, niż się spodziewał, już od piętnastu minut idiotycznie przechadzał się po ulicy, nie pojmując, co właściwie ta Tereska sobie myśli. Spojrzał w stronę, z której powinna była nadejść, i ujrzał zjawisko.

Przed Tereska szła dziewczyna, jaką rzadko można spotkać na tym pełnym błędów świecie. Miała wspaniałe, długie, czarne włosy, świetliste oczy, subtelną twarz, starannie opracowaną w kolorze fiołkowym, ubrana była w obcisłe, skórzane, czarne spodnie i takiż żakiecik, w ręku zaś trzymała ciemnoczerwoną różę na kilometrowej łodydze. Oglądali się za nią wszyscy przechodnie płci obojga. Jednym rzutem oka Boguś ocenił całość i już od dostrzeżonego widoku nie mógł się oderwać. Idącej za dziewczyną Tereski w ogóle nie zauważył.

Po dość długiej chwili radośnie uśmiechnięta Tereska zorientowała się, że Boguś wcale na nią nie patrzy i jego wyraz twarzy powinien ją raczej niepokoić niż zachwycać. Dopiero teraz dostrzegła dziewczynę i aczkolwiek dostrzegła ją z tyłu, to jednak dziwne zimno w mgnieniu oka ogarnęło całe jej wnętrze. Zwolniła kroku jeszcze bardziej i zrobiło jej się jakby odrobinę niedobrze.

Cholera – pomyślała ponuro – czy ciągle coś mi musi włazić w paradę? Co on takiego w niej widzi? Trzeba ją obejrzeć z frontu…

Przemagając nieprzyjemny bezwład kończyn przyśpieszyła. Dziewczyna szła wolno, kierując się ku wejściu do „Orbisu”. Tereska przyśpieszyła bardziej, przebiegła obok niej i w galopie wpadła do środka. Zderzyła się z jakimś panem, który aż jęknął, i natychmiast zawróciła.

Boguś zauważył Tereskę tylko dzięki temu, że zaczęła biec. Jej wyraźny pośpiech ułagodził nieco jego wściekłość. Z drugiej jednak strony zirytowała go myśl, że niepotrzebnie przyszła akurat teraz, gdyby jej bowiem nie było, natychmiast przystąpiłby do podrywania dziewczyny, jednej na tysiąc, dokładnie w jego typie. Przekonany, iż Tereska śpieszy do niego, zdumiał się niezmiernie, widząc, że omija go i wpada do „Orbisu”. Dziewczyna weszła zaraz za nią. Bez chwili namysłu Boguś drugim wejściem również wszedł do środka.

Teresce dziewczyna wydała się sztuczna, lalkowata, wyzywająca i obrzydliwa, równocześnie jednak poczuła w sercu ukłucie zazdrości. Sama sobie wydała się w porównaniu z nią zaniedbana, bezbarwna i nieatrakcyjna. Zakotłowały się w niej rozmaite uczucia, na które jak balsam spłynęła świadomość, że Boguś jednak czeka na nią, a nie na tę wampirzycę. Wyszła na ulicę.

Na ulicy Bogusia nie było. Zaskoczona Tereska stała przed wejściem i rozglądała się, nie mogąc zrozumieć, gdzie on się podział, skoro przed chwilą był. Niepewnie przeszła kilka kroków i znów stanęła jak gromem rażona myślą, że nie zauważył jej, zniecierpliwił się i poszedł sobie. Stała tak i nie była w stanie ruszyć się z miejsca.

Boguś w „Orbisie” uwierzył właśnie w Przeznaczenie. Dziewczyna kupowała w kasie bilet dokładnie na ten sam pociąg, którym on zamierzał jechać jutro do Krakowa. Pośpiesznie wyjął swoją miejscówkę, otrzymaną przed półgodziną.

– Dla tej pani proszę miejsce numer 73, jeśli zechce pani być tak uprzejma – powiedział do kasjerki, stojąc tuż za dziewczyną. – Mam nadzieję, że jeszcze jest wolne?

Sam miał 71 i kupując dostrzegł, że 73 znajduje się obok. Zaskoczona dziewczyna spojrzała na niego, w oczach jej ukazało się pobłażliwe rozbawienie, zanim zdążyła coś powiedzieć, kasjerka podała bilety, Boguś ukłonił się uprzejmie, podziękował i odszedł.

Tereska wciąż stała na chodniku jak własny pomnik. Załatwiwszy pomyślnie sprawę miejscówek, Boguś wpadł w szampański humor.

– Gdzież ty giniesz? – wykrzyknął za jej plecami. – Najpierw spóźniasz się skandalicznie, a potem znikasz z oczu! Wchodzisz do środka, w środku cię nie ma, jak ty to robisz? Masz wyjątkowy talent do niespodzianek!

Wokół zmartwiałej przed chwilą Tereski świat rozbłysł na nowo olśniewającym blaskiem, zniknęły rzeczy i ludzie i pozostał tylko Boguś, patrzący na nią roześmianymi oczami. Szczęście wypełniło ją od pięt po czubek głowy.

– Weszłam tylko po to, żeby obejrzeć to fioletowe widmo. To ty giniesz, byłeś tu i nagle cię nie ma.

Boguś dziwnie zesztywniał.

– Jakie fioletowe widmo? – spytał dość wrogo.

– Tę dziewczynę w czarnym garniturze…

Postponowania cudu Boguś nie mógł znieść.

– Bardzo piękna dziewczyna – przerwał zimno i dodał bezlitośnie: – Właśnie tak kobieta powinna wyglądać. Mam zamiar ją poderwać.

Szczęście Tereski zgasło jak zdmuchnięta świeca. Został kopeć. Trupem padnę od tych wstrząsów – pomyślała w nagłym rozgoryczeniu. Kategorycznie postanowiła poniechać tematu.

– Co z tym kinem? – spytała bardzo nieswoim głosem. – Idziemy?

– I to prędko, bo się spóźnimy na kronikę. Gdybym wiedział, że jesteś taka punktualna, umówiłbym się z tobą godzinę naprzód!

Stłamszone szczęście zaczęło powoli rozkwitać na nowo. W wejściu do kina Boguś objął ją ramieniem, władczym, męskim gestem, który obudził dreszcz upojenia. O tym poderwaniu ględził niewątpliwie tylko tak sobie, przez przekorę… Jest z nią, wreszcie jest z nią. Nie tak, co prawda, wyobrażała sobie wzajemność uczuć; Boguś prezentował dziwny chłód, ale mając go pod ręką, mając na niego jakiś wpływ, mogła żywić nadzieję, trzeba go po prostu oczarować, wydać się interesującą, zademonstrować szerszy wachlarz zalet…

Film zaabsorbował ją tak, że zapomniała o wszystkim innym, nawet o tym, że Boguś siedzi obok, natychmiast jednak po ukazaniu się słowa koniec wróciła świadomość rzeczywistości. Zapłonęło światło, nie wiedziała, jak wygląda, z pewnością świecił jej się nos, którego czubek, zezując, usiłowała obejrzeć. Refleks z tego nosa raził ją w oczy. Starając się nie odwracać na razie do Bogusia twarzą, pośpiesznie wyciągnęła puderniczkę, poszturchiwana w tłoku obejrzała się w lusterku, stwierdziła, że ten przeklęty nos jest dziwnie czerwony, i zdenerwowała się tym okropnie. Nie był to ten poziom urody, który uważała za wskazane prezentować. Boguś miał przecież swoje wymagania…

Co gorsza, wszystkie tematy, jakie mogłaby poruszyć, wydawały się nieciekawe, mało ważne, dziecinne. Szkoła, dom, idiotyczne drzewka. Boguś żył jakimś zupełnie innym życiem, znacznie bardziej urozmaiconym, pełniejszym, w którym stopnie w szkole, osiągnięcia w pracy społecznej, stosunki rodzinne i koleżeńskie stanowiły zaledwie margines bez znaczenia. Gdybyż przynajmniej w jej rodzinie coś się przytrafiło, gdybyż rodzice rozwodzili się wśród awantur i wstrząsów, gdybyż ciotka Magda zamordowała swojego czwartego męża, gdybyż w klasie pojawił się problem narkomanii albo chociaż alkoholizmu, gdybyż mogła mieć w planach jakieś dalekie i atrakcyjne podróże, gdybyż cokolwiek… A tu nic. Wszystko codzienne, mało ważne, zwyczajne…

Boguś wydawał się jakby z lekka roztargniony. Zwierzył się jej, że ma problemy z mieszkaniem, nadarza mu się okazja wynajęcia kawalerki, w której mógłby oddzielnie mieszkać, ale nie może się zdecydować, bo jeszcze nie wie, czy dostanie się na studia w Warszawie czy we Wrocławiu, czy jeszcze gdzieś indziej. Mieszkania z rodzicami ma już całkowicie dość i powinien coś postanowić, bo jego przyjaciel jedzie na dwa albo trzy lata za granicę i tę kawalerkę chciałby komuś zostawić. Jednak jeśli nie uda mu się załatwić studiów w Warszawie, to i tak będzie oddzielnie mieszkał, nawet w innym mieście, ale jeśli za rok uda mu się przenieść tu z powrotem, to co wtedy? Dobrze byłoby tę kawalerkę mieć w zapasie, tylko nie wiadomo, czy rodzice zgodzą się za nią płacić, jeśli będzie stała pustką.

– Płać sam – powiedziała Tereska, zdezorientowana nieco jego dorosłością i samodzielnością i przejęta wagą problemu.

– Coś ty? – zdziwił się Boguś. – A starzy od czego?

– Nie wiem. Chyba nie można od nich za wiele wymagać?

– Im więcej się wymaga, tym więcej się dostaje. Muszą przecież ustawić ukochanego jedynaka, co ty sobie wyobrażasz? Mają obowiązki i dobrze o tym wiedzą. Kłopot w tym, że ojciec płaci dla mnie za spółdzielnię mieszkaniową i może kręcić nosem, że nie będzie płacił za dwa lokale.

– Może kręcić – zgodziła się Tereska. – W rezultacie będziesz musiał poczekać na spółdzielcze.

– Pięć lat? Mowy nie ma! Lubię swobodę.

Przed Tereska zamigotała mglista wizja jakiegoś małego, uroczego mieszkanka, w którym Boguś byłby panem domu i w którym mogłaby mu złożyć wizytę, i serce zabiło jej przeczuciem niepewnego szczęścia. Nie ośmieliła się napomknąć o tym ani jednym słowem. Boguś był zajęty sobą i swoimi sprawami i mówił do niej tak, jakby mówił do siebie. Jakby ona sama kompletnie się nie liczyła i była tylko przypadkowym słuchaczem. Gdybyż mogła czymś zabłysnąć, zrobić na nim wrażenie! Nic interesującego nie przychodziło jej na myśl, w głowie czuła pustkę, a z przepełniającym ją szczęściem mieszało się okropne zdenerwowanie. Z pewnym wysiłkiem powstrzymywała poszczekiwanie zębami.

– Czy tobie przypadkiem nie zimno? – zainteresował się Boguś, który mówiąc cały czas o sobie i mając tak wdzięcznego słuchacza zaczynał dochodzić do wniosku, że Tereska jest znacznie bardziej inteligentna i sympatyczna, niż mu się wydawało.

– Och, nie – odparła nerwowo Tereska. – To znaczy tak. Trochę.

Opiekuńczym gestem Boguś zdjął marynarkę i zarzucił jej na ramiona. Tereska nie protestowała. Ten gest, ta czułość, ta męska opieka… Nie protestowałaby nawet, gdyby wokół panował tropikalny upał. Błogość w niej aż jęknęła. Wysiedli z autobusu i szli w kierunku domu z wolna i w milczeniu, każde zajęte swoimi myślami.

– W ostateczności serce – powiedziała znienacka Tereska. – Ewentualnie mózg.

Płuca i żołądek są obrzydliwe, a już dwunastnicę wykluczam kategorycznie. Boguś aż się zatrzymał.

– Co takiego? – spytał z niebotycznym zdumieniem. – Co ty mówisz?

Tereska ocknęła się z zadumy. W ciągu ostatnich trzech minut myśl jej przebyła imponującą drogę. Panująca wokół pustka, ciemności i dość późna godzina sprawiły, że przypomniała jej się sprawa napadu i obrony, łączącej obrońcę z ofiarą. Pomyślała, że bandyci mogliby ją bez trudu zamordować, gdyby wracała sama. Przypomniała sobie, że Boguś wybiera się na medycynę, oczyma duszy ujrzała swoje zwłoki na stole w prosektorium, ujrzała skalpel w jego ręku, i myśl, że właśnie on mógłby skamienieć z rozpaczy nad jej zamarłym na wieki sercem, sprawiła jej coś w rodzaju masochistycznej satysfakcji. Nad sercem tak, ale nie nad resztą…

Boguś patrzył na nią pytająco, z lekka stropiony.

– O mój Boże – powiedziała z zakłopotaniem. – Wyobraziłam sobie, że robisz sekcję moich zwłok. Tych bandytów milicja jeszcze nie złapała i ciągle istnieje szansa, że mnie utłuką.

– Muszą z tym trochę poczekać – powiedział Boguś i ruszył znów przed siebie. – Masz szalenie oryginalne skojarzenia. Teraz jeszcze byłoby za wcześnie; zanim zacznę robić sekcje, upłynie trochę czasu. Mogłabyś się zaśmierdnąć. Niech się wstrzymają ze dwa lata.

– Można mnie trzymać w formalinie – mruknęła Tereska, – Czy ty trenowałeś dżudo?

– Nie wiem dokładnie, jak długo można trzymać zwłoki w formalinie. Spodziewasz się napadu?

W tonie Bogusia obok zdumienia zadźwięczała odrobina niepokoju. Tereska nie zwróciła na to uwagi. Wśród galopujących przed oczyma jej duszy obrazów pojawiła się piękna scena napadu. Atak trzech zamaskowanych bandziorów z nożami w zębach, rzucających się na nią i Bogusia, występującego w jej obronie. Potem, rozpędziwszy bandziorów, na rękach doniósłby jej omdlałe ciało aż do furtki… Bandziorów jest co najmniej trzech, Boguś jeden, noża nie ma, a w każdym razie nie trzyma go w zębach, powinien zatem znać jakieś skuteczne metody walki…

W ostatniej chwili ugryzła się w język, żeby nie zrelacjonować mu swych nadziei.

– Nigdy nie wiadomo – powiedziała z westchnieniem. – Szkoda, że nie nosisz przy boku szpady. Ale zdawało mi się, że kiedyś mówiłeś, że trenujesz dżudo czy coś w tym rodzaju…

– Ach i to dlatego wybrałaś sobie mnie na wieczorny powrót z kina? – przerwał Boguś ironicznie. – Brakuje ci obstawy?

– Nie każdego ma się ochotę widzieć w roli własnego obrońcy – odparła Tereska z godnością i mile zaskoczony Boguś pomyślał, że jednak ona chyba ma w sobie coś… Nie miał wprawdzie najmniejszej ochoty występować w roli pogromcy chuliganów, docenił jednak subtelność i poziom komplementu. Tylko dlatego prawie bez namysłu przyjął zaproszenie Tereski na jej imieniny. – Nie wiem, co prawda, czy piętnastego października będę w Warszawie, ale jeśli będę, nie omieszkam, skorzystać – obiecał.

– Ja nie jestem pewna, czy w ogóle będę jeszcze żyła – powiedziała melancholijnie Tereska, zatrzymując się przed furtką. – Poza tym nie musisz chyba czekać z wizytą aż do piętnastego?

– Na razie wyjeżdżam. Do Krakowa, a potem do Wrocławia. Nie jestem pewien, kiedy pokażę się w Warszawie.

– Może wstąpisz na chwilę?

Bogusiowi nie chciało się już wstępować. Miał ochotę porozmyślać sobie spokojnie o dziewczynie z „Orbisu”, którą powinien spotkać dopiero jutro w pociągu. Napomknął coś o przygotowaniach do podróży, przyjrzał się ciekawie oświetlonej lampą znad drzwi Teresce, wydała mu się ładniejsza niż zwykle, jej zielone oczy lśniły w mroku, pomyślał, że jednak nie musi usuwać z pamięci tych letnich, romantycznych spotkań, smarkata bo smarkata, ale jest na zupełnie niezłym poziomie, objął ją lekko i pocałował. Tereska zamarła ze wzruszenia. W głowie mignęła jej jeszcze myśl, że są widoczni z okien domu, po czym wszelkie myśli zniknęły i pozostało tylko dławiące szczęście.

– Do zobaczenia, moja miła – powiedział Boguś i odszedł.

Długą chwilę Tereska stała przed furtką, a potem długą chwilę stała przed drzwiami, usiłując odzyskać normalny wyraz twarzy, niejasno podejrzewając, że wyśnione, wymarzone przeżycie musi być gdzieś na niej, na wierzchu, widoczne. Siły jej z wolna wracały i umysł zaczynał działać.

Zdaje się, że mam głupio rozanielony wyraz twarzy. Wszyscy zobaczą… – pomyślała z troską i uczyniła kilka grymasów, kontrastujących ze stanem jej ducha. Dzięki czemu zgromadzona w jadalni rodzina ujrzała córkę domu wkraczającą ze zmarszczonymi brwiami, wyszczerzonymi zębami i patrzącą dziko spode łba.

Dość długo trwało, nim Teresce udało się wreszcie wszystkich przekonać, że nikt jej nie napadł ani też ona nie napadła nikogo, że film jej się bardzo podobał i nie wyrzucono jej z kina w środku seansu, że nie jadła ani nie piła nic szkodliwego, nikogo nie zamierzała przestraszyć i w ogóle nic się nie stało, a to coś, co dało się dostrzec na jej obliczu, to było tylko tak sobie.

Dopiero kiedy po kolacji szła po schodach na górę, pani Marta przypomniała sobie, co miała jej do powiedzenia.

– Aha, czekaj! Milicja znów się o ciebie pytała. Mieli jakiś pilny interes.

Tereska zatrzymała się w połowie schodów.

– I co?

– Nic. Zmartwili się, że cię nie ma, i zdaje się, że pojechali do Okrętki.

Tereska kiwnęła głową i ruszyła dalej po schodach, dość obojętnie myśląc, że w takim razie jutro od Okrętki wszystkiego się dowie.


* * *

Kilka godzin wcześniej Okrętka zastanawiała się, jak ma właściwie uczcić ten przepiękny, wielki dzień. Pierwszy dzień spokoju po zakończeniu koszmarnej akcji zbierania drzewek. Nie musi już włóczyć za sobą przeklętego stołu na kółkach, nie musi spotykać się z Tereską i błąkać po obcych wariatach, nie musi już żebrać, prosić i przekonywać. Ma spokój. Wreszcie ma święty spokój i tak prędko sobie tego spokoju odebrać nie pozwoli. Powinna chyba coś zrobić, wszystko jedno co, cokolwiek, coś, co by ugruntowało w niej to błogie poczucie zakończenia wysiłków i odzyskania spokoju.

Zdecydowała się na przesadzanie kwiatków. Największą namiętnością jej serca były kaktusy i miała ich już imponującą kolekcję, nieco ostatnia zaniedbaną, którą należało uporządkować. Jedne z nich powinny były rosnąć dziko, z dowolną ilością odrastających na wszystkie strony rozgałęzień, drugie zaś miały być pilnowane i hodowane jako pojedyncze. Jedne miały stanowić swobodnie rozrastający się gąszcz rozmaitych pomieszanych gatunków, drugie powinny być pooddzielane, każdy w innej doniczce. Pozostawione samym sobie od wiosny kaktusy rosły na razie w sposób sprzeczny z zamierzeniami i najwyższy czas był pohamować ich działalność.

Podjąwszy tę decyzję Okrętka przyniosła od dawna przygotowaną ziemię i wysypała ją na gazety na środku pokoju. Na inne gazety obok zaczęła wysypywać niepotrzebną ziemię z doniczek. Przewidując rozsadzanie, przyniosła też sobie nowe doniczki i dookoła porozstawiała całą swoją kolekcję. Pokój przybrał wygląd oranżerii w stanie remontu.

Z jednej z doniczek zbity kłąb korzeni nie pozwalał się wyjąć bez uszkodzenia roślinki, szczególnie, iż był to kaktus, którego dotykanie było absolutnie niewskazane. Rosnące kępkami igiełki, tak drobniutkie, że niemal niewidoczne gołym okiem, wbijały się w skórę na mur przy najlżejszym dotknięciu i kłuły tygodniami. Nie sposób było się ich pozbyć. Okrętka włożyła rękawiczki i łupnęła w doniczkę młotkiem.

Nagłe pukanie do drzwi wstrząsnęło nią tak, że upuściła wszystko. Była sama w domu, rodzice gdzieś wyszli, jej brat odjechał już do swojej szkoły w Gdańsku, musiała otworzyć. Mamrocząc zatem gniewnie pod nosem, pozostawiła pobojowisko, przelazła przez kupy ziemi, stosy doniczek, podstawek i skorup i wyszła do sieni.

Za drzwiami stał dzielnicowy z Krzysztofem Cegną.

– Dzień dobry – powiedział dzielnicowy, przyglądając się Okrętce z niejakim zdumieniem. Była rozczochrana, umazana ziemią, ale za to w rękawiczkach. – Jedna z was musi z nami natychmiast pojechać. Pani przyjaciółki nie ma, podobno poszła do kina, więc tylko pani zostaje. Czy może pani zaraz?

– Zaraz – powiedziała Okrętka. – Dzień dobry. Czy ja już nigdy nie będę miała spokoju? Tylko wsadzę jeden kwiatek.

Od razu zdenerwowała się okropnie, z rozgoryczeniem myśląc, że to przez Tereskę to wszystko, a teraz oczywiście jej nie ma, bo ten parszywy Boguś ważniejszy, i czy nigdy w życiu nie przestaną się jej czepiać, i co jak co, ale ten kaktus musi rozsadzić, bo się do reszty połamie. Wróciła do pokoju, a dzielnicowy i Krzysztof Cegna, niedokładnie rozumiejąc jej odpowiedź, weszli za nią.

– O, pani przesadza kwiatki – powiedział dzielnicowy z lekkim niepokojem. – Ale to będzie krótko trwało. Może im się nic nie stanie, jeśli je pani na pół godziny zostawi?

– Ostrożnie! – powiedziała nerwowo Okrętka. – Kaktusom się w ogóle od niczego nic nie stanie. Niech pan tego nie depcze! Mówię przecież: tylko wsadzę ten jeden.

Przyklękła, sięgnęła po doniczki, rozdzieliła wyjęty z potłuczonych skorup kaktus i pośpiesznie nasypała ziemi. Krzysztof Cegna odruchowo schylił się i podał jej dwa odłamane kawałki.

– Ostrożnie!!! – wrzasnęła Okrętka. – Niech pan tego nie dotyka!!!

– Ja delikatnie biorę… – powiedział Krzysztof Cegna, przestraszony okrzykiem, i przytrzymał kawałki kaktusa drugą ręką.

Okrętka odebrała mu je czym prędzej.

– No, to już pan się tego nie pozbędzie, przepadło – oświadczyła złowieszczo. – Już pana oblazło. Tego nie wolno brać do ręki.

Krzysztof Cegna wzdrygnął się niespokojnie, nie wiedział bowiem, co go oblazło, i przyszło mu na myśl jakieś robactwo, mszyce albo coś w tym rodzaju. Obejrzał ręce, ale nic po nich nie chodziło. Dzielnicowy przyglądał mu się ciekawie.

– Nic nie widzę – powiedział nieufnie. – Co na tym jest? Jakieś pasożyty?

– Zaraz się pan przekona – odparła Okrętka zagadkowo. – Niech pan się nie dotyka!!! – wrzasnęła, bo Krzysztof Cegna sięgnął dłonią, do własnego ucha. – To się przyczepia wszędzie! O Boże, resztę życia pan spędzi na wydłubywaniu!

Z obrazem jakiegoś tajemniczego świerzbu, grzybicy i czegoś w rodzaju kleszczy przed oczami, Krzysztof Cegna cofnął się, spłoszony, i zastygł nieruchomo z rozczapierzonymi palcami. Okrętka z dużą wprawą ugniotła w czterech doniczkach ziemię wokół niebezpiecznej rośliny i podniosła się z klęczek.

– Możemy jechać – powiedziała z rezygnacją, zdejmując rękawiczki. – Resztę zrobię potem.

Krzysztof Cegna odzyskał utraconą na chwilę zdolność ruchu i natychmiast poczuł, że coś go kłuje w dłoń. Potarł rękę w tym miejscu i poczuł, że coś go kłuje między palcami. Następnie poczuł, że coś go kłuje także w szyję, pod kołnierzykiem. Następnie zaczęło go kłuć także w palce drugiej ręki. Ukłucia były delikatne, drobniutkie i nieznośne.

– Ten kaktus kłuje! – powiedział z pretensją i oburzeniem.

– Przecież mówiłam – odparła Okrętka gniewnie. – Wszystkie kaktusy kłują, a ten wyjątkowo. Będzie pan się teraz iskał przez dwa tygodnie. Tego nie sposób wydłubać, chyba pod mikroskopem; w ogóle tego nie widać, a wchodzi wszędzie.

– No to jedziemy – powiedział dzielnicowy, nadzwyczajnie zadowolony, że niczego nie dotykał. – Za pół godziny odwieziemy panią z powrotem, ale niech pani może jednak zamknie mieszkanie.

Okrętka wróciła ze środka podwórza i zamknęła drzwi, które uprzednio usiłowała zostawić otworem.

– A o co chodzi? – spytała ostrożnie, wsiadając do samochodu. – Czy ja sama wystarczę? Może poczekać na Tereskę? Ona kiedyś wróci z tego kina…

– Nie możemy czekać, trzeba to wreszcie rozstrzygnąć. Ten facet, którego szanowne panie rozpoznały, siedzi w knajpie z dwoma innymi. Chodzi tylko o to, żeby pani stwierdziła, czy to ci sami, czy nie. Popatrzy pani i nic więcej.

Okrętka pomyślała, że popatrzyć może, ale za resztę odpowiadać nie będzie. Zamilkła, popadając w posępne zdenerwowanie. Krzysztof Cegna całą drogę usiłował wydłubywać z siebie niewidoczne igiełki, odczuwając dotkliwie brak długich, ostrych paznokci i pomagając sobie zębami. Dzielnicowy z zainteresowaniem obserwował jego wysiłki.

– Synu, w język ci chyba też wejdzie – powiedział ostrzegawczo.

Okrętka przyświadczyła, złowieszczo kiwając głową. Krzysztof Cegna postanowił zachować spokój i opanowanie tak długo, jak tylko to będzie możliwe. Spojrzał na nią z takim wyrzutem i rozżaleniem, że zrobiło jej się nieswojo i ugryzło ją sumienie. W Alejach Ujazdowskich, naprzeciwko restauracji Spatifu, do samochodu, z którego już zaczęli wysiadać, podszedł jakiś młodzieniec.

– Wyszli – oznajmił lakonicznie. – Mają Staśka na ogonie.

Krzysztof Cegna i dzielnicowy bez słowa wrócili do pojazdu. Spłoszona i zdenerwowana Okrętka, nic nie rozumiejąc, wysłuchała osobliwej rozmowy, jaką prowadził dzielnicowy z tajemniczym głosem, rozlegającym się nie wiadomo skąd.

– Jesteśmy na Żoliborzu – informował głos, wymieniwszy uprzednio kilka rozmaitych cyfr i liter. – Stoją koło poczty. Wysiedli. Idę za nimi…

– Jedziemy na Żoliborz – zadecydował dzielnicowy. – Przez panią zatrudniam bez mała całą milicję w Warszawie. Dobrze, że mi chłopaki wyświadczają koleżeńską przysługę, bo inaczej, zdaje się, głupiego bym z siebie zrobił…

W okolicy placu Komuny Paryskiej tajemniczy głos znów się rozległ.

– Cholera, ledwo zdążyłem – powiedział, nieco zdyszany. – Kręcą się w kółko jak błędne owce, wjeżdżają w Krasińskiego.

– Są razem? – spytał dzielnicowy.

– Razem, wszyscy trzej. Wracają. Co za niezdecydowani ludzie! Zatrzymują się. Znów stoją koło poczty. Wysiedli…

Koło poczty na Żoliborzu nie było nikogo. Nie parkował żaden samochód. Dzielnicowy, Krzysztof Cegna i Okrętka wysiedli, rozglądając się dookoła.

– Co jest? – powiedział dzielnicowy – gdzie oni się podzieli?

Podeszli do poczty, zajrzeli do środka, wyszli i zatrzymali się na ulicy.

– Co u diabła? – zdenerwował się dzielnicowy. – Wyparowali, czy co? Gdzie ten Stasiek? Idź no, Krzysiu, wywołaj go.

Razem z Okrętką przeszedł na drugą stronę ulicy, wciąż rozglądając się wokół. Okrętce było najzupełniej wszystko jedno, nie miała pojęcia, co spodziewali się zobaczyć i czego szukają, ale rozglądała się również niejako do towarzystwa. Dzięki temu dostrzegła pojawiającego się nagle w drzwiach najbliższego sklepu dość młodego osobnika. Osobnik spojrzał na nią, uczynił ruch, jakby chciał się cofnąć, i na moment zastygł w wejściu. Na obliczu Okrętki rozkwitł radosny uśmiech.

– Dzień dobry panu! – zawołała życzliwie.

Dzielnicowy odwrócił się natychmiast i ujrzał pryszczaty stwór z małpią szczęką i niskim czołem, składający niepewny ukłon. Uroda stworu, w zestawieniu z wyraźnym, wręcz tkliwym, ożywieniem Okrętki wzbudziła w nim zdziwienie. Wiedział wprawdzie, że kobiety w każdym wieku są nieobliczalne, ale nigdy jeszcze nie był świadkiem tak wielkiego kontrastu.

– Kto to jest? – spytał podejrzliwie.

Stwór opuścił wejście do sklepu i oddalił się w przeciwnym kierunku, sylwetką nasuwając skojarzenie z gorylem.

– Jeden pan – powiedziała Okrętka z czułością. – Nadzwyczajny. Zupełnie wyjątkowy!

Dzielnicowy również był zdania, że pan, na oko sądząc, jest zupełnie wyjątkowy, tak małpią urodę bowiem można spotkać raz na stulecie, ale radosny zachwyt Okrętki wydał mu się co najmniej podejrzany.

– A ta jego nadzwyczajność na czym polega? – spytał ostrożnie.

– Możliwe, że na pierwszy rzut oka nie wydaje się piękny – przyznała Okrętka od razu – ale to o niczym nie świadczy. To jest niezwykły człowiek, taki uczynny i sympatyczny, i szlachetny, i wyjątkowo inteligentny, i cudowny! To on dał nam wczoraj całą resztę drzewek i nawet odwiózł nas do Warszawy. Mnie też się w pierwszej chwili nie podobał…

Dzielnicowy z zawodowego nawyku zainteresował się curiosalną postacią. Ofiarodawców na cele społeczne takich sum, w dodatku ofiarodawców prezentujących taki kontrast cech zewnętrznych i wewnętrznych, nie spotyka się na każdym kroku. Zażądał szczegółów wczorajszego wydarzenia. Okrętka bez oporów, wręcz z zapałem, opowiadała o wyprawie do Tarczyna i oszałamiającej rozrzutności podobnego do małpy młodzieńca, aż nadbiegł w pośpie chu Krzysztof Ce gna.

– Jest Stasiek – zaraportował. – Nadajnik mu się zepsuł, ale już w porządku. Stoją pod Europejskim.

Dzielnicowy z westchnieniem ruszył do samochodu. Opowiadanie Okrętki wydało mu się tak interesujące, że – aczkolwiek zajęty innymi sprawami – polecił jej kontynuować. Uprzednio przyjął meldunek tajemniczego głosu.

– Ciągle są razem, weszli do kawiarni – oznajmił głos.

– …I to wszystko zrobił, chociaż miał gościa – ciągnęła z rozrzewnieniem Okrętka. – Zostawił go, wykopał drzewka, zawiózł nas do miasta, do samej szkoły, nawet nie wchodził do domu.

– Skąd pani wie, że miał gościa?

– Nawet wiem kogo. Tego obłąkanego chłopa z Wilanowa. Widziałyśmy jego samochód.

Obaj, dzielnicowy i Krzysztof Cegna, okazali żywe poruszenie.

– Jest pani pewna, że jego? Skąd pani wie?

– Jak to skąd, widziałam na własne oczy. Poznałyśmy po tym głupim numerze, Wielka Rewolucja Francuska. Prześladuje mnie ta Wielka Rewolucja, chyba jej się w końcu nauczę…

W zatłoczonej kawiarni hotelu Europejskiego zaledwie nikła część gości zwróciła uwagę na scenkę, raczej niecodzienną. Dwóch milicjantów wprowadziło bardzo młodą, trochę brudną dziewczynę. Zatrzymali się przy drzwiach, a dziewczyna poszła dalej, aż za słupy, oddzielające długą salę od mniejszej, usytuowanej w głębi. Tam przystanęła i zaczęła się rozglądać dookoła.

– Niech się pani przyjrzy, przy tych stolikach pod ścianą – polecił dzielnicowy. – Może pani kogo rozpozna.

Wiedział, oczywiście, że może wzbudzić sensację, obaj z Krzysztofem Cegną byli w mundurach, Okrętka miała na twarzy ślady prac ogrodniczych, ale nie miał czasu i nie zamierzał zawracać sobie głowy głupstwami. Na konspiracji mu nie zależało, a z całą sprawą chciał mieć wreszcie spokój. Okrętka postąpiła kilka kroków i czym prędzej wróciła.

– Siedzą wszyscy razem – oznajmiła przerażonym szeptem. – To ci trzej! Są inaczej ubrani, ale to na pewno oni. Poznałam ich!

Trzej faceci pod ścianą zauważyli ją również. Przerwali rozmowę i długą chwilę przyglądali się drzwiom, za którymi zniknęli milicjanci w towarzystwie nieco brudnej dziewczyny…

Dzielnicowy, Krzysztof Cegna i przerażona, spłoszona Okrętka wsiedli do samochodu w milczeniu. Dzielnicowy zadumał się na długą chwilę, po czym westchnął ciężko.

– No tak – powiedział smutnie. – Zgadza się. To jest reżyser z telewizji i dwóch scenarzystów. Piszą sensacyjną sztukę. Ściśle biorąc, już napisali, a teraz ustalają sobie szczegóły i faktycznie mają tam taką scenkę, że zbrodniarz morduje człowieka. Przejeżdża go samochodem.

– Co takiego?

Okrętka patrzyła na niego w osłupieniu, z oburzeniem, nie wierząc własnym uszom. Dzielnicowy znów westchnął i powtórzył informację. Krzysztof Cegna z ponurym wyrazem twarzy wydłubywał spomiędzy palców niewidoczne kawałki kaktusa. Okrętkę zamurowało.

– Już dawno wiemy, kto to jest i co oni robią – ciągnął dzielnicowy. – Można się było czegoś takiego spodziewać, ale musieliśmy sprawdzić, czy to oni rozmawiali wtedy, czy ktoś inny, żeby móc to już całkiem wykluczyć. Żeby nam się nie mieszało do innych spraw. A miejsce tej zbrodni znaleźli sobie akurat tam na Żoliborzu…

Okrętka odzyskała głos.

– Wstrętne capy! – powiedziała z odrazą, oburzeniem i rozgoryczeniem. – Tak denerwować ludzi! To jest zwyczajne, obrzydliwe świństwo! I po co im było, w takim razie, włóczyć się za nami? My też jesteśmy im potrzebne do sztuki? Ja mam tego dość, wracam do domu!

– Zaraz – powiedział łagodnie dzielnicowy. – Z tym włóczeniem to jest, zdaje się, trochę inaczej. Byłoby dobrze, żeby pani jeszcze z nami pojechała i opowiemy sobie wszystko po kolei, punkt po punkcie, aż do tej Rewolucji Francuskiej…

W ten sposób pani Bukatowa, wróciwszy wieczorem do domu, nie zastała córki, a za to zastała w pokoju coś, co robiło wrażenie buntu kaktusów. Znała hobby swojej latorośli i przełażąc ostrożnie między kupami ziemi, skorup i roślin pomyślała, że widocznie Okrętka zabrała się do przesadzania, ale musiała się w to chyba wmieszać Tereska…


* * *

– Wygłupiłyśmy się konkursowo – oznajmiła Teresce Okrętka z gigantycznym niesmakiem zaraz. po pierwszej lekcji. Przed lekcjami nie zdążyła, wpadła bowiem spóźniona i bezustannie była wzywana do odpowiedzi. – Zrobiłyśmy donos na porządnych ludzi. Nie planują żadnej zbrodni, tylko piszą scenariusz i niepotrzebnie tyle przeżyłam. Milicja chce, żebyś zaraz po szkole przyszła tam i powtórzyła wszystko to, co ja im wczoraj powiedziałam.

– Skąd, na litość boską, mam wiedzieć, co im wczoraj powiedziałaś? – spytała Tereska, mocno zaskoczona i oszołomiona gwałtownym przeistoczeniem się niebezpiecznych zbrodniarzy w szanowanych członków społeczeństwa.

Okrętka zamachała niecierpliwie ręką.

– Wszystko jedno. Ja im powiedziałam, co było, i ty też masz to powiedzieć, bo ja mogłam coś przeoczyć. Nie chce mi się teraz tego powtarzać, zresztą, chyba wiesz, co było. Co ta Krystyna taka nadęta?

Tereska obejrzała się na Krystynę, siedzącą na parapecie i posępnie wpatrzoną w okno.

– Coś z tym jej Ryśkiem. Zdaje się, że właśnie doszła do wniosku, że eksperyment nie zdaje egzaminu i instytucja narzeczonego nie pasuje do dzisiejszej rzeczywistości. Uparła się być staroświecka i coś jej to nie bardzo wychodzi.

– Ma taki wyraz twarzy, jakby zamierzała wyskoczyć tym oknem.

– Za nisko, pierwsze piętro. Dlaczego w takim razie jeździli za nami?

– Kto? Krystyna z narzeczonym?

– Nie, ci artyści. Twórcy sztuki.

Nie wiem. Milicja chyba też nie wie, bo się tym bardzo interesują. Ja w ogóle nic z tego nie rozumiem i mnie się to wydaje podejrzane. Dlaczego Krystynie nie wychodzi? To było takie ładne z tym narzeczonym. Takie… rzeczywiście staroświeckie. Podobało mi się.

– Jej też. Dowiemy się może, jak ją odblokuje.

Patrząc na posępną zadumę pięknej Krystyny Tereska wręcz namacalnie poczuła kontrast między jej stanem ducha a swoim. Boguś… Krystyna ma trudności, a ona ma Bogusia. A przedtem było odwrotnie…

– Dziś ona, jutro ja… – powiedziała z filozoficzną melancholią.

Okrętka, którą Boguś napawał coraz żywszą niechęcią, wzruszyła potępiająco ramionami. Tereska zadumała się, wspominając wczorajszy wieczór. Przypomnienie dziewczyny z „Orbisu” ukłuło ją nagle w serce ostro i nieprzyjemnie. Przez chwilę chciała nawet powiedzieć o niej Okrętce, ale jakoś nie mogła się na to zdobyć. Znów odczuła tę niesprecyzowaną niższość swojego świata w porównaniu z teoretycznie znanym, a praktycznie nieosiągalnym światem Bogusia. Nie wiadomo dlaczego, wydawało jej się, że owa dziewczyna żyje w tym samym świecie co on, jakimś ważniejszym, bardziej atrakcyjnym, bardziej prawdziwym…

– Dlaczego, u diabła, w klasie nikt się nie upija ani nie używa narkotyków? – spytała z nagłym gniewem i pretensją. – Albo chociaż nie szlaja się po rynsztokach? Co za idiotyczne zbiorowisko cnotliwych dziewuch! Wszędzie się o tym słyszy, pełno tego, bananowcy, chuligani, trudne dzieciństwa, błędy i wypaczenia, a my co? Same pozytywne jednostki!

– Baśka już ma trzy dwóje – zauważyła trzeźwo Okrętka. – Ja mam jedną. Mało ci jeszcze? Magda uciekła z jakiejś rozpasanej prywatki w zeszłym tygodniu, skręciła nogę na schodach i do tej pory kuleje, a Hania jej zazdrości. Co ty jeszcze chcesz? A w ogóle po co ci to, na litość boską?

– Problemy – mruknęła Tereska. – Brakuje mi poważnych problemów w najbliższym otoczeniu. Takie to życie jakieś zwyczajne i nieciekawe.

Okrętka przyjrzała się jej podejrzliwie i znów wzruszyła ramionami.

– Zgłupiałaś chyba, w głowie ci się przewraca. Chyba w tym jest Boguś… Mało masz problemów z pieniędzmi? A jak ci zależy na demoralizacji, to cała czwarta klasa robi, co może. Coś tam u nich wykryło się takiego, ale nie wiem dokładnie co.

Tereska ożywiła się. Czwarta klasa mogła, dostarczyć żeru. Wprawdzie czwarta klasa to było zupełnie co innego niż trzecia, to był przedsionek matury, w ogóle nie to samo, ale na upartego można się było nimi pożywić.

– Jeżeli demoralizacja, to Hania wie na pewno. Gdzie ona jest? Trzeba z niej wydusić.

– Na razie to ja bym chciała wydusić z ciebie ostatnie zadanie z matematyki. W ogóle nie rozumiem, o co tam chodzi…

Na dużej przerwie nagabnięta Hania udzieliła informacji. Przejęta, z wypiekami na twarzy, do głębi poruszona tematem, wyjaśniła, że trzy sztuki z czwartej A zostały złapane na prowadzeniu się niemoralnie. Hania była mała, gruba, nabita w sobie, miała wielką, tłustą, czerwoną twarz, wokół której wisiały tłuste strąki, mające imitować bujne sploty, na domiar złego miała lekkiego zeza. Szczytem jej życiowych marzeń było prowadzić się niemoralnie, w czym zdecydowanie przeszkadzały mankamenty urody. Robiła, co mogła, żeby schudnąć, spędzała na basenie niezliczone godziny, uprawiała różne sporty, co dało tylko ten skutek, że była jedną z najlepszych pływaczek w szkole i znakomicie opanowała narciarstwo. Wygląd zewnętrzny nadal pozostawał w sprzeczności z marzeniami, tym bardziej jednak temat był dla niej najpiękniejszy w świecie.

– Co to znaczy, że prowadziły się niemoralnie? – spytała z niesmakiem Tereska – kradły, upijały się?

– Miały rozmaite podrywki – wyjaśniła przejęta Hania. – Szukały cudzoziemców. Wszystkie z angielskiej grupy i wszystkie miały piątki z języka.

– Dobrze, że ja jestem na francuskim – mruknęła Tereska.

– A ja na niemieckim – dodała Okrętka.

– Ja jestem na angielskim – powiedziała przysłuchująca się Krystyna. – Nie wiecie, czy to obowiązkowe?

– Gdybyś się uparła przy piątkach, to zapewne przydatne.

– Myślę, że raczej zrezygnuję z dobrych stopni.

– Słusznie. Podobno trzy dziewczyny wyrzucili ze szkoły.

– Idiotki – powiedziała wzgardliwie Krystyna. – Przed samą maturą! Nie mogły poczekać tych paru miesięcy?

Na ławce obok nich przysiadła wysoka, koścista Magda, jedząca nadnaturalnej wielkości jabłko.

– Zwracam wam uwagę – powiedziała między jednym a drugim kęsem – że teraz jest matematyka. Przedmiot ścisły. Jeśli nie otrząśniecie naszej Hani z tego upadku czwartej klasy, będziecie ją miały na sumieniu, bo nie wiadomo, co może napisać albo powiedzieć. Wygląda tak, że Larwa ją, mur beton, zapyta. Najlepiej chyba chlusnąć zimną wodą, podobno działa radykalnie.

Hania zamilkła nagle, zamrugała oczami i jakby nieco ochłonęła. Popatrzyła na Magdę z wyrzutem.

– Tobie to dobrze…

– Aha – przyświadczyła Magda – pewnie, że dobrze. Podłożyłam sobie gruby korek pod piętę i już mi całkiem dobrze. Prawie, że mnie nie boli.

– Ona ma raczej na myśli przyczyny twojego skręcenia nogi – wyjaśniła uprzejmie Krystyna.

– Ona jest niewąsko szmyrgnięta na ciele i umyśle. Jak stoicie z drzewkami? Akurat jestem kulawa, więc mogę spokojnie pytać. Robota mnie nie dotyczy.

– Jaka robota? – prychnęła z gniewem Okrętka. – Co tu niby jeszcze jest do roboty? Odwaliłyśmy wszystko, całe tysiąc sztuk, a jej się jeszcze roboty zachciewa!

Magda znieruchomiała na moment z zębami utkwionymi w jabłku, spojrzała na Okrętkę dziwnym wzrokiem i wyszarpnęła zęby z jabłka.

– Jak to… – zaczęła ze zdumieniem, ale przerwała jej Tereska.

– Larwa też się czepia – powiedziała z rozgoryczeniem. – Już dwa razy pytała, co tak długo i czy nie możemy sobie dać rady. Co ona myśli, że to takie proste, gwizdnął, kichnął i już wszyscy lecą na wyścigi z patykami w garści! Zamiast docenić, jeszcze pogania!

Magda robiła wrażenie odrobinę zdezorientowanej.

– Ale przecież… – zaczęła znowu.

Tym razem przerwała jej sama wychowawczyni, która wkroczyła równocześnie z dzwonkiem. Wygląd jej nie wróżył nic dobrego. Była dziwnie czerwona na twarzy, w oczach miała wyraz niepokoju i jakąś nerwowość w ruchach. Okrętka z ulgą pomyślała, że ostatnie zadanie, chwała Bogu, zdążyła przepisać.

– Kępińska, coś ty powiedziała o sadzonkach? – padło pytanie już od drzwi. – Powtórz to jeszcze raz.

Tereska powstrzymała się w połowie siadania i wróciła do pozycji stojącej.

– Że już są – odparła ponuro. – Przedwczoraj wieczorem przywieźli nam ostatnią partię. Mamy gotowy cały tysiąc.

– Jak to przywieźli? Kto przywiózł?

– Jeden taki. Ogrodnik. Przywiózł, bo było dosyć dużo. Jak było mniej, woziłyśmy same, ale tyle na raz, i z Tarczyna, to już zupełnie niemożliwe…

Nauczycielka przerwała jej gestem. Wyglądała trochę tak, jakby się zaczynała dusić.

– I gdzie one są? – spytała słabo.

– Na dziedzińcu, za szopą. Zasłoniłyśmy gałęziami, żeby nikt nie ukradł. Wszystkie tam leżą, cały tysiąc.

– Cały… tysiąc… – powtórzyła wychowawczyni zamierającym głosem. – Za szopą…

Patrzyła na Tereskę jak na straszliwego upiora, który znienacka pojawił się w normalnej, przyzwoitej szkole. Tereska ze swej strony przyglądała jej się z narastającym niepokojem, niepewna, czy fakt ukrycia drzewek za szopą nie stanowi jakiegoś przestępstwa. Nie mniej zaniepokojona i spłoszona Okrętka pomyślała niejasno, że liczba tysiąc doprawdy nie powinna robić takiego wrażenia na osobie uczącej matematyki. Cała klasa, pojąwszy, że dzieje się coś niezwykłego, w napięciu wstrzymała oddech.

Nauczycielka oparła się o katedrę, czując w sobie osobliwe osłabienie. Ogrom nieporozumienia docierał do jej świadomości powoli i z niejakim trudem. Tereska i Okrętka, same, we dwie, niepojętym sposobem, dostarczyły na szkolny dziedziniec tysiąc sadzonek, uzyskanych w jakichś odległych rejonach kraju, podczas gdy cała impreza zaplanowana była najzupełniej odmiennie. Miały je tylko zamówić u ewentualnych ofiarodawców, uzgadniając termin odbioru, i to nie we dwie, a przy pomocy całej klasy. Miały po prostu zorganizować współpracę dwudziestu pięciu koleżanek. Zamówiona przez szkołę do przewożenia drzewek, w dwóch lub trzech rzutach, furgonetka przez cały czas czekała, przy czym miała je przewieźć do Pyr, nie zaś na szkolny dziedziniec. To coś, co nastąpiło, było wręcz przerażające.

Patrząc w osłupieniu na koszmarną Tereskę, wychowawczyni, z zimnym dreszczem na plecach, pomyślała, że jeśli nie uda jej się wyplątać z podejrzeń, jakoby zmusiła dwie uczennice do czegoś podobnego, niewątpliwie nie tylko straci pracę, ale jeszcze kto wie, czy nie zostanie postawiona przed sądem. Przecież to obłęd i szaleństwo.

– Dziecko! – powiedziała z jękiem – coś ty zrobiła…

Zamieszanie, jakie wybuchło w wyniku udzielania wzajemnych wyjaśnień, radykalnie unicestwiło lekcję matematyki i uspokoiło się dopiero w połowie następującej po niej lekcji polskiego. Tereska i Okrętka wzywane były na zmianę do dyrektorskiego gabinetu, do pokoju nauczycielskiego i do klasy, wszędzie dowiadując się, jak niewłaściwie pojęły zakres swoich obowiązków, wszędzie obdarzane równocześnie wyrazami nagany i podziwu, potępienia i szacunku, niesmaku i uznania. Klasa, jak się okazało, czekała na ich inicjatywę i propozycje, nieśmiało podsuwając tylko niekiedy informacje o ogrodnikach. Ciało pedagogiczne czekało na wiadomość, kiedy i dokąd wysłać furgonetkę. Wychowawczyni w zdenerwowaniu czekała efektów działalności dwóch organizatorek pracy społecznej, nieświadoma ich udręk, Tereska i Okrętka bowiem przez cały czas nie czuły jakoś potrzeby zwierzeń.

Wszystkim zainteresowanym udało się w końcu ochłonąć i stanęło na tym, że obie delikwentki dokonały imponującego, potężnego, wspaniałego czynu, za który należy im się cześć i chwała. Z końcem roku otrzymają specjalną pochwałę na piśmie, do końca roku zaś są zwolnione z wszelkich nadprogramowych obowiązków.

– Przynajmniej tyle tego – powiedziała z irytacją Tereska do Okrętki na ostatniej przerwie. – Ten cały wygłup to twoje dzieło. W porównaniu z nim donos na reżysera w ogóle się nie liczy. Głucha byłaś, jak ona wyjaśniała, czy co?

– Głucha to ty byłaś – odparła do szaleństwa zdenerwowana Okrętka, nad której głową przetoczyła się już nawała gromów. – Słyszałam, co mówiła, ale to zawsze jest takie gadanie i myślałam, że tylko nas bierze pod włos. Możliwe zresztą, że coś tam przeoczyłam. Nawet się dziwiłam, co one takie uczynne, jak nam dawały niektóre adresy, ale do głowy mi przyszło, że to jest rzeczywiście jakoś porządnie zorganizowane. O rety, co ja przeżyłam, i po co to było w takim pośpiechu przepisywać to kretyńskie zadanie?

– Miałam nadzieję, że wam się nie uda – wyznała Magda, wciąż jeszcze nieco oszołomiona. – Nic nie mówiłyście i myślałam, że nikt nie chce dawać. Nie znoszę gmerania w ogródku! Aleście utrzaskały tego, swoją drogą, niech was gęś kopnie! Okazuje się, że na Tereskę nie ma siły…


* * *

Dzielnicowy czekał na Tereskę z wyraźną niecierpliwością. Razem z nim siedział w pokoju Krzysztof Cegna, wciąż wydłubujący sobie z różnych miejsc niewidoczne, ale za dobrze wyczuwalne igiełki. Bezustanne, drobniutkie, denerwujące ukłucia doprowadzały go już do stanu wrzenia, które tajemniczym sposobem przeistaczało się w zapał śledczy. Z szaleńczym uporem przekonywał dzielnicowego, że całą tę dziwaczną sprawę powinni sami rozwikłać do końca i dopiero po przekonaniu się, co się za tym kryje, przekazać informacje właściwej instancji.

– To się może okazać to – mówił z zaciekłością. – Sam widziałem, że oni je śledzili. Nikt bez powodu nikogo nie śledzi. Co z tego, że ci ze Stołecznej wiedzą o tym całym przemycie, skoro nie mają dowodów i nie mogą trafić na melinę! Trafili, owszem, na ruletkę i pokera. Kto melinuje przemyt w takim miejscu?

– Ale nie jest powiedziane, że muszą melinować u badylarzy – odparł bez przekonania dzielnicowy. – Nic o tym nie świadczy. Jeździli za nimi, sprawdzili im wóz i co? Nic. Czarny Miecio może mieć prywatne znajomości.

– Na wszelki wypadek trzeba sprawdzić te jego prywatne znajomości. I to my, a nie oni, bo się może okazać niewypał i tylko im roboty dodamy niepotrzebnie. A u badylarzy miejsca a miejsca! Słonia można schować, a co mówić głupią paczuszkę z zegarkami czy z walutą, czy tam z byle czym!

– Rozbestwiłeś się, synu – powiedział z westchnieniem dzielnicowy. – Zegarki i waluta to już dla ciebie byle co…

– No bo wiadomo, że to jest duża szajka, mało, że wożą przez granicę, to jeszcze handlują nielegalnie! Tę ruletkę przenieśli, nie wiadomo dokąd, mnie się to wydaje podejrzane. U nas do tej pory był spokój, a tu okazuje się, że właśnie u nas…

– W Tarczynie to nie u nas…

– Ale Czarny Miecio u nas! I te dziewczyny u nas!

– Synu, opamiętaj się. Te dziewczyny nie handlują i nie przemycają.

– Ale od nich są najważniejsze wiadomości!

Dzielnicowy ujrzał przez okno nadchodzącą Tereskę i machnął ręką, przerywając rozmowę. Krzysztof Cegna poczuł, że jeszcze go kłuje u nasady dużego palca. Wydłubując szczątek kaktusa zastanawiał się, jak nakłonić zwierzchnika do nadprogramowego działania, wykraczającego daleko poza zakres jego obowiązków służbowych, w wyniku którego im właśnie przypadłaby cała zasługa zlikwidowania przestępczej szajki waluciarzy i przemytników. Nie komenda stołeczna, ale oni, szarzy pracownicy komendy dzielnicowej…

– Niech pani nam opowie, punkt po punkcie, jak to było z tym samochodem, który panie tak ciągle widywały – powiedział dzielnicowy zachęcająco.

– Nijak nie było – odparła Tereska gniewnie, ciągle jeszcze wściekła po wydarzeniach w szkole. – Okrętka ma obsesję. Ci ogrodnicy widocznie się znają i jeżdżą do siebie z wizytą, z Wilanowa do Tarczyna i z powrotem. Wielkie rzeczy.

Czuła się w najwyższym stopniu dodatkowo zdegustowana, że dybiący na jej życie złoczyńcy okazali się zwyczajnymi ludźmi i romantyczny urok grożącego na każdym kroku niebezpieczeństwa rozwiał się jak dym. Czym teraz mogła zaimponować Bogusiowi? Co jej zostało? Zwyczajne życie, bezproblemowe i nieciekawe…

– Ale jechali za wami – powiedział Krzysztof Cegna ze złością, bo nagle ukłuło go znów w zgięciu środkowego palca. – I śledzili was. Śledzili czy nie?!

– Możliwe, ale to widocznie ktoś inny. I w ogóle nie wiem, co to ma wspólnego jedno z drugim!

– To niech pani jednak opowie po kolei.

Z niechęcią, ale dokładnie Tereska złożyła sprawozdanie z całej uciążliwej działalności, starannie pomijając fakt, że była ona wynikiem pomyłki. Dzielnicowy i Krzysztof Cegna słuchali z taką uwagą, że wreszcie coś ją tknęło. Zamilkła i przyjrzała się im równie uważnie.

– Nic nie rozumiem – powiedziała podejrzliwie – żadnych bandytów nie było, ale panowie się interesują. Co to znaczy? To w końcu to są przestępcy czy porządni ludzie?

– Zależy, którzy – mruknął Krzysztof Cegna i syknął, bo ukłuło go w miejscu, z którego, zdawałoby się, już wszystko wydłubał.

– Różnie – powiedział dzielnicowy. – Jakby pani jeszcze kiedy trafiła na ten samochód, numer przecież pani pamięta, to niech nam pani o tym powie. Nas to akurat ciekawi.

W sercu Tereski na nowo obudziła się nikła nadzieja. Może jednak jakaś afera istnieje, a groźne niebezpieczeństwa nie są mirażem i złudą? Może to współdziałanie z milicją dostarczy wreszcie jakichś poważniejszych emocji? W każdym razie nic jej nie szkodzi spróbować.

Wracając do domu spotkała przed furtką swojego brata.

– Ty, ale wózek widziałem – powiedział Januszek, rozmarzony i przejęty. – Sportowy Jaguar, najnowszy model, czerwony, w środku czarna skóra, jodowe światła…

– A, właśnie – przerwała Tereska, przypominając sobie, że jej brat ma fioła doskonałego na punkcie samochodów. – Jaguar Jaguarem, ale jakbyś zobaczył Fiata, który ma numer Wielkiej Rewolucji Francuskiej…

– Zgłupiałaś, czy co? – przerwał z kolei Januszek z niesmakiem, zatrzymując się przed drzwiami. – Jaki znowu numer ma Wielka Rewolucja Francuska! Królowie byli numerowani, a nie rewolucje!

– Data. Nie bądź tępy. Ma numer, który jest datą Wielkiej Rewolucji Francuskiej.

– A jaka jest data tej Rewolucji?

Tereska położyła rękę na klamce i spojrzała na niego potępiająco.

– Co masz z historii?

– A co cię to obchodzi? My teraz przerabiamy Polskę.

Tereska wzruszyła ramionami i przycisnęła klamkę. Drzwi nie ustąpiły.

– Tysiąc siedemset osiemdziesiąt dziewięć. Tylko zamiast jedynki piątka. Pięćdziesiąt siedem osiemdziesiąt dziewięć. Gdzie masz klucz?

– W kieszeni od wiatrówki.

– A gdzie masz wiatrówkę?

– W domu. A litery jakie?

Tereska zdjęła rękę z klamki i przestała bezskutecznie popychać drzwi.

– Inicjały ciotki Okrętki: WG. Mój klucz jest w torebce, a torebka leży u mnie na biurku. Jeżeli nie ma babci, to nie wejdziemy do domu.

– Babci nie ma, wczoraj mówiła, że wróci dzisiaj później. Chodź, spróbujemy przez podwórze. WG, pięćdziesiąt siedem osiemdziesiąt dziewięć? Granatowy Fiat, co? Dzisiaj go widziałem.

– Co ty powiesz? – zdziwiła się Tereska. – Gdzie?

Januszek zeskoczył ze schodków i ruszył dookoła domu.

– Stał koło tego Jaguara. Zapamiętałem numer, bo ja zapamiętuję wszystkie numery, a ten w dodatku miał te same cyfry co Jaguar, tylko w odwrotnej kolejności. Bo co? Po co ci ten Fiat?

– Mnie po nic, milicja się nim interesuje – odparła Tereska, idąc za nim. – Zamknięte? Może któreś okno jest uchylone?

– Jeżeli babcia wychodziła ostatnia, to nie ma siły. Wszystko pozamykane na mur. Chyba kominem wejdziemy. Dlaczego milicja się nim interesuje?

– Nie wiem, wszystko, jedno. Bo jeździł za nami. Rany boskie, co my teraz zrobimy? Głodna jestem. Trzeba być ostatnim kretynem, żeby nosić klucz w kieszeni, której się nie ma przy sobie!

– A ty co? W torebce! Elegantka się znalazła! Myślałem, że ty masz i najwyżej na ciebie trochę poczekam.

– Ja myślałam, że ty masz i już będziesz w domu, jak wrócę…

– Wybijamy szybę?

– Zgłupiałeś? Każą nam za nią zapłacić. Nie da rady, musimy poczekać na matkę.

– Ale ja też jestem głodny!

– To co ci poradzę? Możemy iść do sklepu i kupić sobie kawałek chleba. Mam dwa złote.

– Ja mam złoty dwadzieścia. Naprawdę nijak nie da się wejść?

Tereska wzruszyła ramionami, beznadziejnie rozglądając się po zamkniętych oknach domu. Januszek podrapał się po głowie.

– Najmarniej z półtorej godziny trzeba będzie czekać. To chodź do tego sklepu. Ale tego bagażu umysłowego ze sobą nie biorę!

Przykląkł i wepchnął teczkę z książkami pod schodki kuchennego wejścia. Po krótkim wahaniu Tereska poszła za jego przykładem. Sklep spożywczy był niedaleko, a pieniędzy starczyło im akurat na cztery bułki i wodę sodową.

– Nie rozumiem, co powiedziałaś – zamamrotał Januszek, dławiąc się nieco podstarzałym pieczywem – że ten samochód jeździł za nami? Za mną nic nie jeździło.

– Za mną i za Okrętką. Nie chlaj tak zachłannie, połowa wody moja!

– Okropnie suche te bułki. Dlaczego jeździł za wami?

– Nie wiem. Musisz iść na milicję i powiedzieć, gdzie go widziałeś. Gdzie go widziałeś?

– Na Belgijskiej. Jak oglądałem tego Jaguara. Wynosili z niego jakieś paczki.

– Z Jaguara?

– Nie, z tego Fiata.

– A coś ty robił na Belgijskiej?

– Nie twój interes. Wysyłałem totolotka. Mam iść na milicję tak ni z tego, ni z owego, dobrowolnie?

– Wolisz, żeby cię siłą doprowadzili?

– A nie możesz iść sama?

– Przecież nie ja go widziałam, tylko ty!

Posiłek, złożony z czterech bułek i butelki wody sodowej, nie trwał długo. Rodzinny dom był dla nich ciągle niedostępny, a czas oczekiwania na kogoś z kluczem bliżej nie ustalony. Tereska zaczynała dzisiaj korepetycje dopiero o piątej i do owej pory nie miała co robić. Dzięki tym wszystkim czynnikom zdecydowali się iść na milicję od razu i razem.

Dzielnicowego chwilowo nie było. Krzysztof Cegna, usłyszawszy informację, omal nie ucałował Januszka, który wydał mu się nagle najczarowniejszym młodzieńcem wszech czasów. Odstające uszy i piegi na nosie nabrały w jego oczach uroku wręcz nadziemskiego. Wypytał go dokładnie o wielkość i kształt wynoszonych z Fiata paczek, o miejsce, godzinę i minutę, w których się to działo, i skrzydła wyrosły mu u ramion. Przybyły w pół godziny później dzielnicowy również docenił wagę wiadomości.

– Coś mi się widzi, że się fatalnie narwali – powiedział z zadowoleniem, kiedy Tereska z Januszkiem oddalili się już wolnym krokiem. – Niefart mają chłopaki. Przenieśli swój salon z Żoliborza na Mokotów i od pierwszego dnia ich mamy. Trzeba zawiadomić majora.

– Spłoszyli się i znaleźli sobie bezpieczne miejsce – przyświadczył Krzysztof Cegna z uciechą. – I Czarny Miecio! Ja bym jeszcze nie zawiadamiał majora, może lepiej podpatrzyć przedtem, co się tam dzieje…

– Synu, nie będziesz tam przecież czatował dniem i nocą, na tej Belgijskiej, nie ty jesteś od tego. Ja wiem, że ty byś chciał sam ich wszystkich połapać i dostać za to parę gwiazdek od razu, ale opamiętaj się. I tak nam się ładnie udało!

Krzysztof Cegna nie wydawał się przekonany. Coś w głębi duszy mówiło mu, że informacje, uzyskiwane dzięki Teresce i Okrętce, zawierają w sobie elementy, które należy wykorzystać. Tajemnicę, od dawna bezskutecznie rozgryzaną przez komendę stołeczną, powinien wykryć on sam i dopiero wtedy będzie miał jakieś zasługi. Nic nie mówiąc, postanowił zrobić, co tylko się da, a oprócz tego jeszcze trochę…


* * *

Czas płynął, a Boguś przepadł bez wieści. Jedyną nadzieją Tereski pozostały imieniny i długie dni i godziny czekania osładzała sobie planowaniem imprezy, jeśli oczywiście ten rodzaj myśli można nazwać osłodą. Przewidywała same trudności. Wiadomo było, że imieniny odbędą się tradycyjnie, rodzinnie, jak co roku. Będą rodzice, babcia, Januszek, ciotka Magda oczywiście z Piotrusiem, potwornie gruba i antypatyczna ciotka Helena, koszmarny kuzyn Kazio i Okrętka w charakterze jedynej pociechy. Jeśli Boguś trafi w to całe towarzystwo – zniechęci się na wieki. Boguś będzie nastawiony na taneczną prywatkę młodzieżową z jakimiś atrakcyjnymi gośćmi i uroczysty, familijny posiłek stanie się wstrząsającym kontrastem.

Tereska mogłaby, oczywiście, uprzeć się przy urządzeniu imienin na dwie tury, rodzinny obiad swoją drogą, a młodzieżowe przyjęcie swoją, ale powstrzymywały ją dwie przyczyny. Jedną był brak pomocy technicznych w postaci muzyki i pieniędzy, drugą zaś obawa przed działalnością sił wyższych. Pod tym względem Tereska była przesądna. Jeśli się uprze, pożyczy, zorganizuje, zaprosi gości, poczyni starania, poniesie koszty, wszystko na cześć Bogusia, jasne jest, że zauroczy i zapeszy. Boguś, oczywiście, nie przyjedzie. Zawsze tak jest, los jest czynnikiem złośliwym, im więcej wysiłków, tym bardziej okażą się bezcelowe. Z dwojga złego już lepiej wrąbać go w to całe zgromadzenie rodzinne, niż narazić się na to, że w ogóle nie przyjdzie.

Idąc na ostatnie tego dnia korepetycje na ulicę Belgijską, Tereska czuła narastający bunt. Gdyby nie idiotyczne braki, wszystko byłoby proste, łatwe i załatwiłoby się samo. Dlaczego ona ciągle musi mieć tyle trudności i kłopotów? Mało, że szkoła, to jeszcze i dom… W końcu jest ich tylko dwoje, a nie sześcioro, dlaczego to życie jest takie parszywe? Dlaczego ojciec jest zwyczajnym księgowym, a nie dyrektorem przedsiębiorstwa albo na przykład ambasadorem gdziekolwiek… Dlaczego babci po dwóch wojnach pozostała w charakterze całego majątku po przodkach jedna obrączka? Inni ocalili Kossaki, antyki, biżuterię i carskie ruble, a babcia co? Dlaczego przy każdej okazji dom musiał jej się walić na głowę i padać pastwą pożaru? Klątwa jakaś, czy co? Przecież gdyby nie stryj i nie jego pieniądze na remont tej willi, w ogóle nie wiadomo, gdzie by mieszkali. Dlaczego ona musi być członkiem takiej beznadziejnej rodziny?

Gdzieś między jedną a drugą pełną protestu myślą odezwało się w niej poczucie sprawiedliwości, przypominające, że Okrętce jest gorzej, nie stanowiło to jednakże żadnej pociechy. Innym było lepiej, dużo lepiej.

Bunt wybuchł w niej potężnie i przeistoczył się w kategoryczne postanowienie niepoddawania się. Klątwa czy nie klątwa, ona sobie da radę i jakoś z tego wybrnie. Prędzej czy później, lepiej prędzej, ustawi sobie to kretyńskie życie sama łatwiej, ciekawiej, atrakcyjniej… Da sobie radę chociażby na złość głupiemu losowi! Na razie ma korepetycje, za które właśnie dostanie pieniądze, a te pieniądze rozwiążą część problemów…

W związku z opłatami za korepetycje Tereska prowadziła swoją buchalterię, płacono jej bowiem raz na miesiąc, po pierwszym. Zapamiętać tego wszystkiego nie zdołałaby w żaden sposób, po każdej lekcji zatem, u każdego z trojga uczniów, zapisywała czas trwania lekcji w specjalnie do tego przeznaczonym zeszycie i dla uniknięcia wątpliwości kazała delikwentowi podpisywać się pod tym. Jej samej zapewne to ostatnie nie przyszłoby do głowy, ale była posłuszna ojcu, który, nie wiadomo dlaczego, stanowczo jej to nakazał. Obliczenie należności było potem proste, suma wychodziła sama, a rodzice niechętnych nauce dzieci aprobowali ten sposób przedstawiania im rachunków.

Uczennicy na Belgijskiej wypadło 18 godzin. Po lekcji matka pojawiła się w pokoiku.

– Ile ci płacę? – spytała jakoś dziwnie mało uprzejmie.

– Pięćset czterdzieści złotych – odparła Tereska grzecznie i ze skrywaną satysfakcją.

– Za co tyle?

Tereska zdziwiła się nieco i otworzyła swój buchalteryjny zeszyt.

– Za osiemnaście godzin – odparła, zaskoczona. – Trzydzieści razy osiemnaście…

– Jak to osiemnaście godzin – przerwała gniewnie pani domu. – To niemożliwe, żeby tyle było!

Tereska nie wierzyła własnym uszom. Jeszcze nikt dotychczas nie zarzucił jej pomyłki. Wytrzeszczyła oczy na zirytowaną kobietę, po czym zajrzała do zeszytu i policzyła jeszcze raz.

– Ależ tak – powiedziała, nieopisanie zaskoczona. – Proszę, może pani sprawdzić. Przez cztery tygodnie po cztery godziny i w tym tygodniu jeszcze dwie…

– Nic podobnego. Wcale nie miałaś z nią lekcji po dwie godziny, wychodziłaś wcześniej, nie wiem, czy to było nawet półtorej. A w zeszłym tygodniu w ogóle sobie nie przypominam.

– W zeszłym tygodniu nie było pani w domu… – zaczęła Tereska i nagle urwała. Dotarło do niej to, co słyszała, i poczuła, jak wszystko w środku odwróciło jej się do góry nogami, a krew uderzyła do głowy. Ta akurat uczennica była wyjątkowo odporna na wszelkie rodzaje wiedzy i Tereska niejednokrotnie zostawała u niej dłużej niż dwie godziny, pilnując odrabiania lekcji do końca, ze względów ambicjonalnych chcąc osiągnąć jakieś rezultaty. Nigdy natomiast nie wyszła wcześniej. Jakiś przytomny jeszcze fragment świadomości zdążył pogratulować jej szybko metody zapisywania.

– Tu ma pani najlepszy dowód – powiedziała z oburzeniem, podtykając dokument pani domu pod nos i czując, że absolutnie nie może zostawić tej sprawy nie wyjaśnionej. – Na szczęście zapisywałam godziny i Małgosia sama się pod tym podpisywała. Proszę!

Pani domu machnęła ręką, odpychając zeszyt.

– Napisać można wszystko – powiedziała nieprzyjemnym tonem. – Małgosię to nic nie obchodzi i nie patrzy, co podpisuje. Wyliczyłaś sobie za dużo. Mogę ci zapłacić za dziesięć godzin i ani grosza więcej.

Tereska poczuła, że zaczyna ją coś dusić. Jak gromem rażona odwróciła się do swej uczennicy.

– Małgosiu!

– Małgosiu, nie zwracałaś przecież na to uwagi, prawda?

Małgosia siedziała przy stole, pełna równocześnie niepokoju i czegoś w rodzaju złośliwej satysfakcji…

– Och, nie wiem – powiedziała niedbale – nie patrzyłam, co tam jest…

Teresce zabrakło głosu. Podejrzenie, że miałaby popełniać oszustwa, było tak bezgranicznie obrzydliwe i idiotyczne, że wręcz nie mogła w nie uwierzyć. Małgosia i jej matka wydały jej się nagle nieopisanie wstrętne. Równocześnie zaczął ją trafiać potężny szlag, a ciężko zranione honor i ambicja odezwały się gromkim głosem. Zamęt w myślach i uczuciach był chwilowo nie do rozwikłania, nad wszystkim górowało obrzydzenie.

Pani domu wyjęła pieniądze z portmonetki.

– Trzysta złotych – powiedziała stanowczo. – Za dziesięć godzin trzysta złotych. Więcej z pewnością nie było.

Tereska zesztywniała gruntownie.

– Mam w nosie pani trzysta złotych – powiedziała lodowato, zanim zdążyła pomyśleć, co mówi. Wiem, ile było, i wiem, że więcej na pewno nie będzie. Proszę sobie poszukać kogo innego do obrażania.

Ręce jej się trzęsły, kiedy w pośpiechu zbierała swoje rzeczy, zdecydowana plunąć na te parszywe pieniądze i na tę odrażającą rodzinę i jak najprędzej opuścić ten zadżumiony dom. Niech się nimi udławią, co za świństwo, co za potworne świństwo…

Małgosia nadal siedziała przy stole, przyglądając jej się niepewnie. Matka dziwnie szybko i skwapliwie schowała pieniądze do portmonetki.

– Jak uważasz – powiedziała, nie siląc się nawet, żeby ukryć zadowolenie. – Mogłabyś być uprzejmiejsza.

Tereska już szła w stronę drzwi. W jej jestestwie kotłował się chaos. Uniesiona honorem zamierzała opuścić ten dom bez słowa, ale gest pani domu coś nagle odmienił. W chaosie pojawił się błysk, zrobili jej tu jakieś niepojęte, niezasłużone świństwo, wykantowali ją i teraz cieszą się z tego. A chała, tak całkiem to się cieszyć nie będą…

– Owszem, wezmę te trzysta złotych – powiedziała z bezgraniczną pogardą, zatrzymując się w drzwiach. – A te dwieście czterdzieści to będzie za naukę, jakiej mi pani udzieliła.

Pani domu zawahała się i z lekka poczerwieniała. Gwałtownie wyciągnęła znów pieniądze z portmonetki.

– Proszę.

– Dziękuję – rzekła Tereska wciąż z tą samą zimną wzgardą. – Do widzenia…

Pozostawione same matka i córka popatrzyły za nią, po czym spojrzały na siebie.

– No, to dwieście czterdzieści złotych mamy zaoszczędzone – powiedziała matka z pozornie beztroskim zadowoleniem. – Ojciec nie będzie się tyle czepiał i awanturował. Już miałam nadzieję, że się rzeczywiście obrazi i zaoszczędzę wszystko.

– Ona więcej nie przyjdzie – mruknęła córka. – Ojciec się wcale nie czepiał mnie, tylko ciebie. Krzyczał, że to ty za dużo wydajesz na głupstwa. O korepetycjach nie mówił.

– Co za różnica, na co się wydaje. Żeby nie twoje korepetycje, byłoby na co innego. Te pieniądze są mi potrzebne.

– Oszukałaś ją.

– Nic podobnego. Moje dziecko, nie zawracaj mi głowy. Wcale nie wiem, czy to ona nie chciała mnie oszukać. W życiu najważniejsze jest nie pozwolić się oszukiwać.

– Pewnie – mruknęła Małgosia zgryźliwie. – Lepiej samemu…

Tereska wyszła na ulicę w stanie szaleństwa, dławiąc się wstydem i nienawiścią. To coś, co ją spotkało, było wstrętne, wstrętne, po stokroć wstrętne! Obok obrzydzenia kotłowała się w niej furia, obok wzgardy – chęć zemsty. Przez moment mignęło jej w głowie, żeby może podpalić dom, z którego wyszła, albo zrobić coś innego, równie potężnego, co rozładowałoby atmosferę jej wnętrza i zaspokoiło poczucie sprawiedliwości. Nie była w stanie myśleć rozsądnie i szła dalej, zbliżając się do budynku, przed którym jej brat tydzień wcześniej oglądał samochody.

Nie mogła, oczywiście, wiedzieć o tym, że na trzecim piętrze tego budynku, w dwupokojowym lokalu mieszkalnym, odbywało się zebranie towarzyskie, którego widok zainteresowałby nadzwyczajnie zarówno Krzysztofa Cegnę, jak i wielu innych jego kolegów po fachu. W jednym pokoju przy czterech stołach grano w pokera, w drugim działały trzy ruletki. Ciasnota panowała niesłychana. W kuchni osoby, dla których zabrakło miejsca w pokojach, grały w kości. Na kredensie, komodzie i półkach biblioteczki stały kieliszki napełnione alkoholem, którego nikt nie dotykał. W rozmaitych miejscach porozstawiane były talerze z kanapkami, wyglądającymi dziwnie nieświeżo. Obok pokerzystów leżały karty do brydża i zapis brydżowy, w pokoju z ruletką magnetofon grzmiał muzyką taneczną.

W przedpokoju konwersowało dwóch osobników. W jednym z nich obie z Okrętką bez trudu rozpoznałyby owego przesadnie gościnnego faceta, który teraz, wytwornie odziany, wyglądał jakoś mniej prymitywnie, a bardziej cywilizowanie. Drugim był chudy, porządnie wyprany blondyn.

– W poprzednim lokalu zrobiono nam przykrość – mówił blondyn z wyraźnym niesmakiem. – Wobec tego, panie Sałakrzak, w tym są odpowiednie zabezpieczenia. Posiadamy sygnał alarmowy, idący z dołu, a nasz człowiek pilnuje w wejściu. W razie gdyby wchodził ktoś podejrzany, od razu będziemy poinformowani. Dzwonek, panie Sałakrzak, zadzwoni. Przy oknie.

– I co wtedy? – spytał pan Sałakrzak, słuchający z szalonym zajęciem.

– Nic. Spokój. Wszyscy chowają gotówkę i karty i grają w brydża po pięćdziesiąt groszy. Nie ma zakazu. Ruletki się składa, robi się z nich stoliki i też gra w brydża. Wszyscy jedzą, piją, śpiewają, a panie tańczą. Zwyczajne przyjęcie. Cóż można nam zrobić?

– Nic – przyznał Sałakrzak. – Forsy nie odbiorą?

– A to z jakiej racji? Nie ma zakazu posiadania pieniędzy i noszenia ich przy sobie. A zatem, panie Szymonie, może pan spokojnie przybyć z gotówką i oddać się rozrywkom. Sam pan widzi, że jest bezpiecznie i miło.

Pan Szymon Sałakrzak poruszył się niespokojnie. Twarz mu poczerwieniała, a oczy lśniły blaskiem namiętności.

– To ja trochę spróbuję… – mruknął i oddalił się w kierunku ruletki.

Do chudego blondyna podszedł gruby brunet.

– No i jak – spytał cicho. – Dał się skołować?

Blondyn skinął głową. Przez chwilę obserwowali graczy, widocznych od tyłu.

– Kulfon jest, Łysy jest, Zegarmistrz jest, Szkopy są, Murzyn jest, Szymon gra – wyliczył czarny szeptem. – Okazja jest rzadka. Stawiam kwiatek, niech już wiedzą, że można zaczynać.

Blondyn zastanowił się i znów skinął głową. Czarny, nie śpiesząc się, podszedł do otwartego okna i przesunął na parapecie wielką donicę z palmą – z kąta za zasłoną na środek. Donica była najwidoczniej bardzo ciężka, bo nie podniósł jej, tylko przesunął ciągnąc. Nie zauważył, że wraz z donicą przesunęła się zaplątana wokół niej cienka nylonowa linka, przymocowana do wiszącego pod parapetem dzwonka.

Wrócił do blondyna w przedpokoju i spojrzał na zegarek.

– Z piętnaście minut poczekamy – powiedział z zadowoleniem. – Albo i ze dwadzieścia. Będzie akurat, Szymon się rozegra…

W tym samym momencie z drzwi wyjściowych budynku na dole wyjrzał starszy osobnik. Rozejrzał się dookoła i zawahał. Powinien był nadal zajmować posterunek na pierwszym biegu klatki schodowej, bystrym okiem oceniając wchodzących, ale właśnie stwierdził, że zabrakło mu zapałek, a miał okropną chęć zapalić papierosa. Spojrzał w górę, spojrzał do tyłu, jeszcze raz rozejrzał się wokół, stwierdził, że ulica jest pusta i nie ma na niej nikogo podejrzanego, znów się zawahał, po czym szybkim krokiem ruszył w kierunku kiosku „Ruchu”.

W chwili, kiedy znikł w wejściu do kiosku „Ruchu”, do drzwi, z których wyszedł, zbliżyła się Tereska. Kotłowanina w jej wnętrzu przybrała takie rozmiary, że poczuła, że chyba zaraz pęknie. Albo trafi ją ostateczny szlag. W chodniku była dziura, ominęła ją i znalazła się przy samej ścianie budynku. Pod ścianą leżało jakieś duże, tekturowe pudło. Napęczniała furią Tereska, nie myśląc o tym, co robi, wzięła zamach i z całej siły kopnęła je nogą.

Pudło jak pocisk poleciało po ścianie i zaczepiło o cienką, nylonową linkę, idącą gdzieś w górę. Na dole linka była uwiązana do haka, wbitego głęboko w spoinę między płytami chodnika. Pudło odbiło się, wróciło bardziej ku środkowi i Tereska mściwie kopnęła je jeszcze raz.

Jakby w odpowiedzi na kopnięcie za jej plecami coś nagle gruchnęło tak straszliwie, że ziemia jęknęła. Tereska zachłysnęła się, odwróciła jak rażona gromem i ujrzała na chodniku potężną donicę z palmą.

Przez krótką chwilę stała bez tchu, przestraszona, nie mogąc pojąć, skąd i jakim cudem zrzuciła tę donicę. Kopnęła przecież pudło luzem. Nad głową usłyszała jakieś głosy, spojrzała w górę i doznała wrażenia, że w oknie na trzecim piętrze coś się dzieje, jakaś awantura, ktoś chyba kogoś gwałtownie od tego okna odciąga i z trzaskiem je zamyka. Przeraziła się, że całkowicie bez sensu przyczepią się do niej za tę donicę; zdenerwowała się, bo absolutnie nie była teraz w stanie cokolwiek wyjaśnić i z kimkolwiek się użerać i w ogóle dosyć tych krzywdzących podejrzeń.

Tego mi jeszcze brakowało! – pomyślała z wściekłością. – Mogło mnie zabić! Mowy nie ma, niech się wypchają…

Odwróciła się ku Puławskiej i ujrzała, że nadbiega stamtąd jakiś człowiek. Drugi szedł po przeciwnej stronie ulicy. Kategorycznie zdecydowana nie udzielać żadnych wyjaśnień, Tereska bez namysłu wpadła w najbliższe drzwi.

Za oknem, z którego wyleciała donica z palmą, panowało dantejskie piekło. Na dźwięk dzwonka wewnątrz i grzmiący huk na zewnątrz całe grono gości poderwało się na równe nogi. Gwałtownie chowano po kieszeniach pieniądze i karty, nie bacząc, że niektóre z nich są taliami do brydża, niezbędnymi jako kamuflaż, i rozsypując je po podłodze. Z brzękiem poleciały łapane w pośpiechu kieliszki, ktoś zrzucił talerz z kanapkami i wlazł w nie butem, komuś przycięto palec ruletką, przeistaczaną w stolik. Gdyby ktokolwiek zajrzał w tej chwili do apartamentu, ujrzałby nie przyjęcie towarzyskie, ale zgoła orgię szaleńców.

Po dziesięciu minutach zamieszanie uspokoiło się nieco. Nikt podejrzany się nie zjawił i przyczyna alarmu pozostawała nieznana. Symulujący brydża i beztroską zabawę taneczną goście trwali w pełnym napięcia oczekiwaniu i wreszcie niski, czarny facet zdecydował się zejść.

Na dole ujrzał starszego osobnika, sprzątającego szczątki donicy i palmy.

– Co jest? – spytał z niepokojem. – Co się stało?

– A cholera wie – odparł osobnik. – Tu nic nie było, to tam u was. Po cholerę wyrzucacie kwiatki przez okna? Trzeba mnie było uprzedzić!

– Był alarm. Dzwonek dzwonił. Nikt nic nie wyrzucał. Co się tutaj działo?

– Niech skonam, nic się nie działo, przecież mówię? Spokój był, cisza i nagle gruchnęło. Chyba ktoś od was popchnął, czy co? Tu żywa dusza nie wchodziła!

W głosie osobnika brzmiała odrobina niepewności. Nie miał najmniejszego zamiaru przyznać się do chwilowego oddalenia, szczególnie, że przedtem, przecież sprawdził i na całej ulicy nikogo nie widział. Może ktoś wszedł przez podwórze? Ale po to, żeby szarpnąć za linkę alarmową, musiałby wyjść na ulicę… Razem wziąwszy, było to coś zupełnie bez sensu.

– Znaczy, że co? – powiedział czarny podejrzliwie. – Duchy?

– A diabli wiedzą. Może jaki kot?

– I to akurat wtedy, kiedy wszystkich mamy na miejscu… – zaczął gwałtownie czarny i nagle urwał. Mamrocząc coś gniewnie pod nosem, wyjrzał na podwórze, wyjrzał jeszcze raz na ulicę, po czym ruszył po schodkach na górę. Nie przyszło mu na szczęście do głowy zajrzeć także do piwnicy, gdzie przytulona do ściany tkwiła okropnie zdenerwowana Tereska.

Bała się opuścić dom przez podwórze, nie wiedziała bowiem, czy jest tamtędy jakieś wyjście. Drogę na ulicę zagradzał jej facet sprzątający szczątki donicy. Wysłuchała rozmowy, nie pojmując na razie jej treści, odetchnęła nieco, kiedy ten jakiś drugi wrócił na górę, i doczekała chwili, kiedy sprzątający wyniósł ruinę palmy do śmietnika. Wówczas przemknęła szybko przez sień i wybiegła na Belgijską.

Gdzieś w połowie drogi do domu ochłonęła nieco po wstrząsających wrażeniach popołudnia i wieczoru. Szła piechotą. Szybki spacer uspokoił ją trochę po katastrofie z donicą. Zagłada palmy rozładowała napięcie po wstrętnym oszustwie.

W każdym razie coś zrobiłam – pomyślała filozoficznie. – Nie wiem, jakim sposobem, i całkiem gdzie indziej, ale jednak…

Wciąż jeszcze oszołomiona nieco rozmaitością przeżyć, zaczęła wszystko rozważać i zamyśliła się tak bardzo, że jawnie, nie kryjąc się i bez pośpiechu, przeszła obok otwartych drzwi szewskiego warsztatu.

Był to warsztat znajomy, którego właściciel miał właśnie u siebie jej pantofle. Świadoma otrzymania w dniu dzisiejszym zapłaty, użebrała u niego zmianę obcasów w niesłychanie krótkim terminie i dziś właśnie miała je odebrać. Zmartwienia i wstrząsy sprawiły, że całkowicie o tym zapomniała.

Szewc dostrzegł ją, przechodzącą przed drzwiami. Pantofle, zgodnie z obietnicą, miał gotowe. Był człowiekiem uczynnym, zamyślenie Tereski było doskonale widoczne, zerwał się zatem ze stołka i wybiegł z warsztatu na ulicę.

– Proszę pani! – zawołał życzliwie. – Proszę pani! Pani buty gotowe!

Tereska usłyszała za sobą okrzyk i odwróciła się. Ujrzała gestykulującego szewca i przypomniała sobie o usłudze. W jej zmąconej nieco psychice tkwiła świadomość jakiegoś ciosu finansowego, którego rozmiarów nie potrafiła w tej chwili ocenić, wiedziała tylko, że została ciężko skrzywdzona, że brakuje jej pieniędzy, że wymusiła przeróbkę obuwia na dziś, że powinna za te buty zapłacić, że nie ma czym i że chyba upadła na głowę, żeby tędy przechodzić! Przez krótki moment wpatrywała się w życzliwego rzemieślnika przerażonym, zrozpaczonym wzrokiem, po czym nagle odwróciła się i uciekła. Szewc kompletnie zbaraniał.

– Proszę pani… – wyszeptał z rozpędu, niebotycznie zaskoczony, patrząc za oddalającą się w galopie Tereską. Jeszcze nigdy żaden klient nie zareagował w taki sposób na taką informację. Postał chwilę, ocknął się z osłupienia i kręcąc głową wrócił do warsztatu.

Kompletnie wytrącona z równowagi Tereska, zziajana, dotarła do domu i zaraz za progiem wpadła na Januszka, rozwłóczącego po przedpokoju przewody elektryczne.

– Co tak lecisz jak do pożaru? – zainteresował się Januszek. – Uważaj, jak rany, chodzić nie umiesz?

Tereska złapała oddech, spojrzała na niego ponuro i wyplątała nogę z kłębu drutów.

– Szewc mnie gonił – mruknęła.

Januszek skrzywił się z niesmakiem.

– Mania prześladowcza – zawyrokował. – To jeżdżą za tobą, to cię szewc gania… Trzeba cię leczyć w zakładzie zamkniętym. Powiem ojcu, zamkną cię w Tworkach, a ja zajmę twój pokój.

– Wstrętne bydlę – powiedziała gwałtownie Tereska, zatrzymując się w połowie schodków. – Chlapnij tylko jęzorem, to zobaczysz! Mam same zmartwienia, spotykają mnie same nieszczęścia i świństwa, mogłam już dziś nie żyć, a ty jak taka pluskwa! We własnym domu człowiek ma wroga!

W głosie Tereski brzmiała tak wyraźnie rozpacz i rozgoryczenie, jej wybuch był tak nieoczekiwany i pełen przygnębienia, że Januszkowi, który w gruncie rzeczy miał dobre serce, zrobiło się jakoś niewyraźnie. Zaniepokoił się i poczuł przypływ braterskich uczuć.

– Obiad dla ciebie został w kuchni – powiedział wspaniałomyślnie. – Kisiel z kremem też został. Nie zeżarłem. Możesz sobie wziąć.

Ten niespodziewany objaw życzliwości, poprzedzający go wybuch, w połączeniu z uprzednim galopem od szewca aż do samego domu, znakomicie złagodziły kłębowisko uczuć Tereski. Wreszcie zaczęła myśleć.

Na obiad na razie nie miała ochoty. Rzeczywistość była obrzydliwa i odbierała apetyt. Życie wydawało się wstrętne, koszmarne, nie do zniesienia, przyszłość czarna i ponura, świat jako taki nie wart tego, żeby w ogóle na nim istnieć. Wszystko razem było rozpaczliwie zniechęcające.

To jest niemożliwe – pomyślała z determinacją. – Nie mogę żyć w takim stanie. Trzeba to wszystko przemyśleć i jakoś rozwikłać, bo inaczej będę musiała się utopić. Albo powiesić.

Usiadła przy biurku, wyciągnęła kawał papieru i przystąpiła do sporządzania spisu nieszczęść, uznawszy, że w żaden inny sposób się z nimi nie rozprawi.

W charakterze punktu pierwszego wystąpił oczywiście Boguś.


1. Boguś zginął.


Napisała to i na krótką chwilę melancholijnie zadumała się nad smętnymi słowami. Potrząsnęła głową. Roztkliwiać się będę potem – pomyślała i pisała dalej:


2. Nie mam pieniędzy.

3. Zrobiono mi wstrętne świństwo.

4. Wygłupiłam się w obliczu szewca.

5. Nie mam magnetofonu.

6. Muszę urządzić imieniny.

7. Nie rozumiem tych bandytów.

8. Poleciały mi oczka w pończochach.

9. Brakuje mi problemów.

10. Jestem beznadziejnie głupia i nieinteligentna.


Spis nieszczęść wykonywała sobie za każdym razem, kiedy dochodziła do wniosku, że robi się ich za dużo, i za każdym razem nieodmiennie dodawała ten ostatni punkt. Wciąż miała nadzieję, że kiedyś wreszcie będzie mogła go pominąć, i wciąż wydawał jej się jak najbardziej aktualny i słuszny.

Przeczytała swój spis dwa razy i jakby nieco otrzeźwiała. Rzeczywiście – pomyślała sarkastycznie – punkt dziewiąty w obliczu pozostałych dobitnie świadczy o dziesiątym…

Teraz należało przeanalizować szczegółowo kolejne punkty spisu. Bogusia zostawiła na koniec i zajęła się pieniędzmi. Uświadomiła sobie wreszcie, że konkretna strata zamknęła się sumą dwustu czterdziestu złotych, co w końcu nie jest aż takim majątkiem. Ponadto będzie miała dalsze wpływy. Jutro za Mariolkę, pojutrze za Tadzia… – pomyślała i uznała, że właściwie nie ma tu czym się przejmować. Niepotrzebnie wygłupiła się u szewca, miała przecież przy sobie dostateczną sumę, mogła spokojnie te buty wykupić, po co jej do jutra więcej niż sto złotych?

Punkt trzeci na nowo napełnił ją obrzydzeniem. Rozpamiętując szczegóły, doszła do wniosku, że właściwie nie spotkało jej nic niezwykłego. Wiadomo, że na tym świecie świństwa i oszustwa są na porządku dziennym. Zachowała się wprawdzie trochę jak przestraszona gęś, ale mogło być gorzej. Poza tym wszystko razem źle świadczyło o tych ludziach, a nie o niej, może się zatem uspokoić.

Przy okazji przypomniała sobie donicę z palmą, podsłuchaną dziwaczną rozmowę i osobnika, który szedł po drugiej stronie ulicy. W jego sylwetce było coś znajomego… Ależ tak, oczywiście, jasne, to przecież był ten uroczy, podobny do małpy ogrodnik!

Na krótką chwilę czuła tkliwość zalała jej serce, po czym Tereska przystąpiła do dalszej analizy ze znacznie mniejszym przygnębieniem. Szewca jutro załatwi i coś tam mu zełga. Magnetofon, trudno, na magnetofon trzeba będzie poczekać, aż się uzbiera dosyć pieniędzy, byle czego kupować nie będzie. O urządzeniu imienin mowy nie ma, już się przecież zdecydowała, że zda się na los. Co do bandytów, to trzeba wydębić coś z tego Skrzetuskiego przy najbliższej sposobności. Pończochy należy zwyczajnie oddać do załapania.

Problemów brak… Chyba zgłupiałam – pomyślała z niesmakiem – jeszcze mi mało…

Oceniła sytuację na trzeźwo, zastanowiła się nad czwartą klasą, nad dzisiejszymi wydarzeniami i po namyśle uznała, że najzupełniej wystarczy. To są wszystko życiowe sprawy, które pozwalają poruszyć przy okazji nieprzeliczoną ilość tematów. Nadają się znakomicie i wszystko jest w porządku.

Spojrzała na punkt dziesiąty. No, to już dopust boży – pomyślała pogodnie. – Inteligencja jest cechą wrodzoną i nic na to nie poradzę. A skoro nie poradzę, to nie będę się tym zajmować!

W ten sposób mogła wreszcie wrócić do punktu pierwszego, to znaczy do Bogusia. Do imienin pozostało jeszcze trzynaście dni. Od razu postanowiła nastawić się na to, że wcześniej go nie zobaczy. Jeżeli się nie pokaże, to znaczy, że siedzi w tym Wrocławiu, ale na imieniny chyba przyjedzie. Wypadają akurat w sobotę.

Oczyma duszy ujrzała Bogusia wchodzącego z bukietem czerwonych róż. Na rodzinie zrobi to wstrząsające wrażenie. Co tam rodzina, Boguś wejdzie roześmiany, błyskający białymi zębami, z tymi różami w ręku, podejdzie do niej, przyklęknie na jedno kolano…

Wszelkie tamy rozsądku pękły. Zbyt długo odmawiała sobie czarownych marzeń o Bogusiu, zajmując się prozą codziennej egzystencji! Coś tam, gdzieś w jakichś zakamarkach umysłu bąkało jeszcze ostrzegawczo, że te pomysły są zupełnie idiotyczne, kto teraz stosuje takie metody z zeszłego wieku, jakie róże, jakie kolano, żaden normalny człowiek za skarby świata by się do tego stopnia nie ośmieszył, ale urok romantycznej sceny był tak wielki, że Tereska nie zdołała mu się oprzeć. Prawdę mówiąc, gdyby Boguś istotnie ukląkł, sama byłaby zdania, że pewnie zwariował, cóż jej jednak szkodziło sobie powyobrażać? Załóżmy, że nie byłby to żaden wygłup, tylko rzecz normalnie przyjęta, a przy tym ten wdzięk Bogusia…

Januszek długo wrzeszczał u podnóża schodów, wzywając Tereskę na kolację. Uznał wreszcie, że albo śpi, albo ogłuchła, albo popełniła samobójstwo, które pozwalał brać pod uwagę stan, w jakim wróciła do domu. To ostatnie przypuszczenie skłoniło go do wejścia na górę, nigdy bowiem, jak dotąd, nie zdarzyło mu się znaleźć zwłok. Ten raz ewentualnie mógłby być pierwszy. Ostrożnie uchylił drzwi, zajrzał i zamarł bez ruchu.

Jego siostra siedziała na krześle, bokiem odwrócona do biurka. Miała przymknięte oczy i rzewny uśmiech na ustach. Chyliła się ku przodowi, bardzo nisko, rękami czyniąc takie gesty, jakby brała w nie coś, czym zamierzała umyć twarz. Przez chwilę trzymała to coś, po czym składała na tym pocałunek. Januszek wytrzeszczył oczy w przekonaniu, że to jest przezroczyste i dlatego on tego nie widzi, nie mógł jednak pojąć, skąd ona to bierze. Kiedy Tereska opuściła ręce, w których nic nie było, zrozumiał, że operuje powietrzem.

– Rany kota… – wyszeptał ze zgrozą.

Ryki z dołu do Tereski nie dotarły, cichy szept przy drzwiach zabrzmiał jak trąba jerychońska. Ocknęła się w połowie składania pocałunku na ustach klęczącego Bogusia i co najmniej przez całą sekundę rozważała, czy ma uzasadnić jakoś swoje czynności, czy też po prostu zabić swojego brata. Wybrała to pierwsze.

– Czego chcesz? – spytała wrogo.

– Niech skonam – powiedział Januszek. – Co ty robisz?

– Ćwiczę skłony. Świadoma koordynacja różnych grup mięśni w dowolnie wybranych częściach ciała. Bo co?

Januszek otrząsnął się z lekka. W jego uszach informacja zabrzmiała tak naukowo, że na wszelki wypadek wolał nie wnikać w szczegóły. Tereska gotowa była zrobić mu zaraz cały wykład i przepytać z anatomii.


* * *

Siedząc przy biurku, po raz osiemdziesiąty Tereska odczytywała dwa zdania, napisane zamaszystym pismem na imieninowej karcie pocztowej. Sto lat szczęścia i pomyślności! Żałuję, że mnie tam nie ma! B.

Umiała je na pamięć do tego stopnia, że ich treść przestała już do niej docierać. Wpatrywała się w nie z wyrzutem, czule, rzewnie i tkliwe, myśląc melancholijnie, że gdyby przyszły w sobotę… Czemuż nie przyszły w sobotę? Gdyby przyszły w sobotę, ileż zostałoby jej zaoszczędzone. Te nieszczęsne imieniny zostałyby jej w pamięci jak zwyczajna, sympatyczna impreza, a nie jak jakiś koszmar, czarna rozpacz, katastrofa! Ileż w końcu człowiek może znieść?

Co przeżyjemy, to nasze – tłukło jej się po głowie w lekkim rozgoryczeniu. – Co przeżyjemy, to nasze. Przeżyłam swoje…

Spóźnienie do szkoły w dzień imienin zostało jej wybaczone. Najsurowsza nauczycielka nie miałaby serca zgasić blasku tego szczęścia, które jaśniało na jej twarzy i zdawało się oświetlać całe otoczenie w promieniu kilkunastu metrów. Gdyby zresztą nawet nie zostało jej wybaczone, to i tak nie zdołałoby to przyćmić w najmniejszym stopniu radosnego nastroju.

Źródeł szczęścia było dwa. Jedno stanowił prezent zbiorowy od rodziny, którym okazał się upragniony, wyśniony, wymarzony magnetofon wraz z kilkoma krążkami taśm, drugie zaś powinno było właśnie jechać z Wrocławia do Warszawy. Magnetofon Tereska zastała na stole w jadalni po zejściu rano na dół i nie było takiej siły i takich obowiązków, które przeszkodziłyby jej obejrzeć go i ponapawać się świadomością posiadania wytęsknionego przedmiotu. Spóźnienie do szkoły nie miało żadnego znaczenia. Pan Kępiński, zmuszony do udzielenia córce instrukcji w kwestii obsługi, spóźnił się do biura.

– Dawanie Teresce prezentów to jest sama przyjemność – powiedział później do żony. – Ona się tak umie cieszyć…

Słuchając w upojeniu pierwszych dźwięków z taśm Tereska pomyślała, że jeśli jeszcze ujrzy obok siebie Bogusia, będzie to już naprawdę zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe.

Ze szkoły do domu biegła jak na skrzydłach. Miała jeszcze tyle roboty! Pomóc w przygotowaniu kolacji, uczesać się, ubrać, przesłuchać taśmy, wykonać ten niesłychanie skomplikowany maquillage, który powinien być wyszukany, a jednocześnie nie może się zbytnio rzucać w oczy…

Świat był piękny. Życie było zachwycające. Ciemne, nisko wiszące chmury nie miały żadnego znaczenia. Siąpiący równomiernie deszcz w ogóle się nie liczył. Dla Tereski świeciło słońce, nad głową zaś jaśniał nieskalany błękit.

Na mokrej, śliskiej jezdni ostrożnie jadące samochody nie mogły zbyt ostro hamować. Przechodząca przez ulicę w niedozwolonym miejscu starsza pani, obładowana paczkami, przestraszyła się nadjeżdżających pojazdów, przyśpieszyła kroku, truchcikiem dopadła do chodnika, potknęła się o krawężnik i uklękła w kałuży, wypuszczając z rąk cały bagaż. Stosunek Tereski do świata obejmował także ludzi. Pełna współczucia, życzliwości, sympatii i chęci niesienia pomocy, dopadła starszej pani, pomagając jej się podnieść. Z drugiej strony nadbiegł jakiś młody człowiek.

– Jajka! – jęknęła rozpaczliwie starsza pani. – Jezus Maria, piętnaście jajek! Potłukły się!

Po mokrym chodniku rozsypały się cytryny, kartofle i buraczki luzem oraz dużo przedmiotów w opakowaniu. Starsza pani została postawiona na nogach. Tereska i młody człowiek zbierali produkty, otrząsając je z błota i wody. Tereska wyciągnęła z teczki plastykową torbę, w której nosiła śniadanie, młody człowiek wyszarpnął z kieszeni plik gazet.

– Dziękuję, dziękuję – mówiła starsza pani, wzruszona. – Państwo tacy uprzejmi, to się tak rzadko zdarza w dzisiejszych czasach. Bardzo dziękuję.

– Nie powinna pani przebiegać przez jezdnię w tym miejscu – powiedział z wyrzutem młody człowiek miłym, ciepłym głosem. – Jest mokro, samochody nie zahamują.

– Pędzą jak wariaci – odparła z urazą starsza pani. – Bez żadnego szacunku dla człowieka! Co to za różnica dla nich, czy mokro, mają dach nad głową. A na ludzi deszcz pada, błoto, ślisko, samochód ma cztery koła, a człowiek tylko dwie nogi…

Młody człowiek zachłysnął się, jakby chciał coś powiedzieć, ale starsza pani ciągnęła dalej:

– Wszystko przez to błoto i deszcz. Co za okropna pogoda!

– Ależ skąd! – zaprotestowała mimo woli Tereska z najgłębszym, najszczerszym przekonaniem. – Przecież jest prześlicznie!

Zarówno starsza pani, jak i młody człowiek spojrzeli na nią z niekłamanym zdumieniem i na krótką chwilę wydało im się, że świat rzeczywiście pojaśniał. Od Tereski bił blask, przejrzyste, zielone oczy jaśniały wewnętrznym światłem, jej świeża, młoda, śliczna twarz wyglądała jak wcielenie wiosny, a radosny uśmiech zwyciężał chmury i deszcz. Wygrywała z aurą bezapelacyjnie. Młody człowiek zapatrzył się tak, że zaniechał pakowania buraczków.

Równocześnie Tereska po raz pierwszy spojrzała na niego z uwagą. Boże, jakiż piękny! – krzyknęło coś w niej. Był znacznie starszy, mógł mieć dwadzieścia lat, może nawet dwadzieścia dwa, miał ciemne włosy, opaloną twarz o regularnych, bardzo męskich rysach i lśniące w tej twarzy prześliczne, ciemnoszafirowe oczy. Takich oczu Tereska nie widziała nigdy w życiu. Był przy tym wysoki, równocześnie szczupły i barczysty, i doskonale ubrany. Gdyby nie Boguś… – pomyślało jeszcze to coś w niej.

Co za urocza dziewczyna – pomyślało równocześnie coś w młodym człowieku i nie wiadomo dlaczego przypomniało mu się nagle słońce i wiatr na jeziorze. Nie odrywając oczu od Tereski mechanicznie zaczął zwijać gazetę z buraczkami.

Starsza pani była niewątpliwe idiotką w dziedzinie motoryzacji, w innych dziedzinach jednakże posiadała wielkie doświadczenie życiowe. Uśmiechnęła się dobrotliwie i wyjęła mu pakunek z rąk.

– Dziękuję bardzo, już dam sobie radę – powiedziała z sympatią. – Życzę państwu wiele szczęścia na nowej drodze życia. Na pewno będzie wam dobrze razem…

Zarówno Tereska, jak i młody człowiek gwałtownie ocknęli się z zapatrzenia. Młody człowiek wyglądał tak, jakby mu na chwilę odjęło mowę, a Tereska zaczęła się radośnie śmiać.

– Dziękujemy bardzo! – zawołała. – Zrobimy, co się da! To bardzo miło z pani strony!

Jej radosna beztroska była zaraźliwa. Młody człowiek oprzytomniał, roześmiał się również i ukłonił.

– Chyba pani ma rację – powiedział. – Pogoda jest rzeczywiście prześliczna!

Szczęście jaśniało w niej nadal, kiedy biegła do domu, przeskakując przez kałuże. Miała ochotę przy każdej wybuchać śmiechem. Wspomnienie młodego człowieka i życzeń starszej pani wzmagało tę jakąś aktywną błogość, wypełniającą jej wnętrze.

– Twoja córka wyraźnie pięknieje – powiedziała do pani Marty jej siostra, która przyszła zaraz po obiedzie.

– Cieszy się, bo dostała magnetofon – odparła pani Marta z uśmiechem. – Okrętka zdradziła nam, że Tereska marzyła o nim od dawna.

Późnym popołudniem beztroskie szczęście zaczęło ulegać zmąceniu i pojawił się w nim element zdenerwowania. Zebrała się już cała rodzina, przyszła Okrętka, przyszedł okropny kuzyn Kazio, chudszy niż zwykle, bardziej przemądrzały niż zwykle, z długim czerwonym nosem i nowym wypryskiem na twarzy. Piotruś ciotki Magdy zdążył włożyć ręce w salaterkę z sałatką i wymiesić ją bardzo porządnie, Januszek nie wytrzymał i pożarł połowę skórki pomarańczowej z tortu, a Bogusia ciągle nie było. Wszelkimi siłami Tereska usiłowała odwlec chwilę rozpoczęcia uroczystej kolacji i coraz mniej miała po temu argumentów.

– Czekasz na Bogusia? – spytała półgębkiem na stronie Okrętka, wysiłki Tereski bowiem, umykające uwadze całej rodziny, dla niej były jasne jak słońce.

Nawet Okrętce Tereska nie mogła się przyznać do rozmiarów swojego oczekiwania.

– Nie wiem – odmruknęła. – On jest we Wrocławiu, wątpię, czy przyjedzie.

– To na litość boską usiądźmy do stołu, przecież to dziecko twojej ciotki zlikwiduje całą kolację! A ja mam taką ochotę na faszerowaną rybę!

Piotruś usiłował dźgać widelcem jajka w majonezie. Jedną połówkę udało mu się wypchnąć z półmiska na obrus.

– Jak złamię rękę temu gnojowi, to co będzie? – zainteresował się Januszek półgłosem.

– Trzeba będzie jechać z nim do pogotowia i nie zjemy kolacji – odparła pośpiesznie Okrętka. – Lepiej daj spokój.

– Dzieciom zostawia się teraz swobodę – zaczął kuzyn Kazio mentorskim tonem. – Według ostatnich odkryć psychoanalizy…

Dźwięk dzwonka przy furtce sprawił, że Teresce zrobiło się słabo. Coś w niej wybuchło. Serce porzuciło klatkę piersiową i ulokowało się w gardle, nogi przyrosły do podłogi, a kark zesztywniał, nie pozwalając odwrócić głowy i spojrzeć przez okna na ścieżkę.

– Tereska, masz gościa! – zawołał z przedpokoju pan Kępiński.

Osobliwy paraliż ustąpił nagle i Tereskę poderwało z miejsca. Z największym wysiłkiem opanowała się, żeby nie runąć do przedpokoju jak burza. Była tak pewna, że to Boguś, tak bardzo nie mógł to być nikt inny, że rozczarowanie spadło na nią jak grom z jasnego nieba. Jak cios. Jak waląca się góra. Nagle zachciało jej się płakać.

Obiektywnie nawet dość atrakcyjny Janusz, jako wielbiciel nie natrętny, taktowny i sympatyczny, wydał jej się teraz bezgranicznie obrzydliwy. Poczuła, że nienawidzi go do szaleństwa tylko za to, że nie jest Bogusiem. Patrzeć na niego nie może. Z trudem wydusiła z siebie coś w rodzaju uprzejmego podziękowania za życzenia i czekoladki. Do ust nie weźmie tych czekoladek!

– Widzę, że jest ostatnia osoba, na którą czekaliśmy! – zawołała z wyraźną ulgą ciotka Magda, zajęta usuwaniem noży z zasięgu rąk Piotrusia. – Siadajmy wreszcie do stołu!

Ciężka cholera – pomyślała beznadziejnie Tereska, na nic innego bowiem jej umysł nie umiał się zdobyć. Ze szczytów zdenerwowanego szczęścia spadła nagle na dno tępej rozpaczy. Bogusia nie ma. I nie będzie…

Świat ciemniał, jej prywatne słońce gasło. Kołaczące się w niej resztki rozpaczliwej nadziei bladły coraz bardziej. O dziewiątej wieczorem jeszcze miały jakiś cień sensu. O dziesiątej goście zaczęli się rozchodzić. O jedenastej nastąpił koniec. Koniec imienin, koniec nadziei, koniec świata…

Do końca Tereska zachowała rozpacz w oczach i pogodny uśmiech na ustach, który spowodował ból mięśni policzków. Uśmiechała się jeszcze idąc do siebie na górę i dopiero w łazience udało jej się uruchomić zesztywniałą twarz.

Nazajutrz była niedziela i nadzieja rozkwitła na nowo. Boguś mógł przecież przyjechać późnym wieczorem, a w takim wypadku złożyłby wizytę dopiero dziś. Siąpiący deszcz uzasadniał niechęć do wychodzenia z domu i można było spokojnie na niego czekać…

W poniedziałek, po powrocie ze szkoły, Tereska znalazła kartkę z życzeniami.

Zawarte w niej dwa zdania spłynęły jak balsam na jej ciężko chorą duszę. Nagle poczuła, że do tej pory cały czas trwała w okropnym napięciu, z zaciśniętymi zębami, siłą powstrzymując nerwowe drżenie, które lęgło się jej gdzieś w środku. Ulga, jakiej doznała na widok imieninowej pocztówki, zadziałała niby rozluźniające lekarstwo.

Więc jednak! Więc jednak nie przyszedł nie dlatego, że nie chciał, że zapomniał, tylko dlatego, że siedzi w tym Wrocławiu i widocznie nie mógł przyjechać. I sam tego żałował, gdyby nie żałował, toby tak nie napisał, nikt go nie zmuszał! Kartę wysłał już w środę. Jest we Wrocławiu i nie mógł, ale chciał i pamięta.

Myśl, że i ona będzie mogła do niego napisać, że wyśle mu te zdjęcia, że będzie pisała jego nazwisko na kopercie, stała się dla niej melancholijną pociechą. Boguś nie podał wprawdzie swojego adresu, ale to nic nie szkodzi, na pewno wkrótce napisze znowu. I poda. A może przyjedzie na Wszystkich Świętych?

W każdym razie kiedyś przecież przyjedzie…

Pogoda zrobiła się prześliczna, złocista, jakby to nie był listopad, tylko wrzesień. Tereska wracała do domu depcząc po ostatnich, spadłych liściach. Czuła się zmęczona i wściekła.

Nienawidzę tych gówniarzy – myślała. – Nienawidzę korepetycji. Dlaczego ja się muszę tak męczyć? Nienawidzę wszystkiego!

Boguś na Wszystkich Świętych nie przyjechał i do tej pory nie napisał. Nie dał znaku życia. Krystyna kwitła szczęściem, a czekający na nią prawie codziennie narzeczony stanowił zadrę w sercu Tereski. Na nią też mógłby tak ktoś czekać… Nie ktoś, nie ktoś. Tylko Boguś! Janusz czekałby nawet trzy razy dziennie, gdyby mu na to pozwoliła. Ten idiota, kuzyn Kazio, pewnie też… Ironia losu.

Najgorsza ze wszystkiego była bezsilność. Nic nie mogła zrobić, niczego się dowiedzieć, na nic nie miała żadnego wpływu. Tereska nienawidziła bezsilności. W ostateczności, gdyby się bardzo uparła, mogła zdobyć jego adres przez przyjaciół, przez jakichś znajomych, przez jego rodzinę nawet! Ale nie mogła przecież napisać, skoro on sam tego adresu nie podał, nie mogła się narzucać tak jawnie, w końcu miała chyba jakąś ambicję…

Kilkanaście metrów przed sobą ujrzała nagle swoją bardzo daleką kuzynkę, Basię, nie widzianą od bardzo dawna, przechodzącą przez ulicę. Basia, drobna, szczupła, czarna, szalenie żywa, z wysiłkiem pchała przed sobą głęboki wózek dziecinny i Tereska poczuła się zaskoczona. Dziecko Basi miało już trzy lata, nie zmieściłoby się w takim wózku, czyżby miała nowe? W rodzinie nic o tym nie wiadomo.

Dogoniła Basie w momencie, kiedy ta zatrzymała się przy zejściu w ulicę Dolną i stała patrząc na schodki i jezdnię jakby z wahaniem.

– Jak się masz? – spytała z ożywieniem Tereska. – Masz drugie?

Zajrzała do wózka i urwała. Wewnątrz znajdowało się coś przykryte kocykiem, spod którego wystawały czarne szmaty.

Przez moment Teresce wydało się, że Basia wiezie zwłoki noworodka, i zabrakło jej głosu.

– Pan Bóg cię zesłał! – wykrzyknęła Basia, wyraźnie wściekła. – Jak się masz? Na litość boską, pomóż mi tędy jakoś zjechać! Żeby to wszyscy diabli wzięli!!!

– A co to jest? – spytała przerażona Tereska, usiłując ochłonąć. – Dziecko?!

– Jakie tam dziecko! Dziecko bym przykrywała szmatami do podłogi?! Masz źle w głowie. Piasek.

– Co?

– Piasek.

– Jaki piasek? Dlaczego…

– Nie wiesz, co to jest piasek? Zwyczajny piasek, z budowy. Dlatego przykrywam. Ciężkie to jak sto piorunów. Pomóż mi zjechać na dół chociaż z tej największej pochyłości! Och, szlag mnie chyba trafi!

Tereska uznała, że zbyt wielu rzeczy naraz nie rozumie, przestała więc pytać i przystąpiła do działania.

– To nie tędy przecież, daj spokój tym schodom! Zlecimy razem z wózkiem! Tamtędy, przy jezdni!

Basia spojrzała, cofnęła wózek, którego przednie koła były już na samej krawędzi stopnia, i skierowała się w stronę jezdni, prowadzącej w dół. Wzdłuż jezdni szedł bardzo wąski chodniczek, oddzielony od trawnika krawężnikiem.

– Robimy remont – powiedziała Basia.

– Przestawiamy ściankę, przerabiamy kuchnię i łazienkę. Wszystko nam się udało kupić z wyjątkiem piasku. Piasek trzeba ukraść. Przedtem brałam z budowy tam, na dole, niedaleko nas, ale już cały zużyli i teraz kradnę z budowy tu zaraz, za Puławską.

Tereska milczała, ponieważ odebrało jej głos. Basia miała dziki obłęd w oczach.

– Udaję, że się bawię w piasku z Jureczkiem, i wsypuję do kubełków od śmieci na wózku. Nic innego nie mam. Jureczka zostawiam potem u jednej znajomej baby. A. ludzie już robią i poganiają nas, żeby prędzej, bo im ciągle brakuje. Mówię ci, piekło!

Wspólnymi siłami skręciły i ustawiły wózek jednym kołem na chodniczku, a drugim na wydeptanym trawniku. Przytrzymując go, zaczęły schodzić w dół.

– Ależ to potwornie ciężkie! – zauważyła Tereska. – To waży chyba ze sto kilo!

– Co najmniej – przyświadczyła ponuro Basia. – To znaczy, ściśle biorąc, pięćdziesiąt. Obliczyłam.

– I codziennie tak chodzisz?

– Dwa albo trzy razy obracam.

Tereska podtrzymała zsuwające się koło.

– No dobrze – powiedziała niepewnie. – A twój mąż?

– Mój mąż! – wrzasnęła Basia z furią. – Mój mąż to jest wstrętna świnia!!!

W jej oczach zabłysły łzy wściekłości, gwałtownie szarpnęła wózkiem, trafiła kołem na nierówność i, w nieopanowanym szale popchnęła go z całej siły. Ciężki wózek przeskoczył przez nierówność i wymknął jej się z rąk.

– Ostrożnie! – krzyknęła Tereska. – Rany boskie!

Wózek zjechał z chodniczka i ruszył w dół, w zdumiewającym tempie nabierając szybkości.

– Łap go!!! – krzyknęła dziko Basia.

Nie bacząc na nadjeżdżające samochody, Tereska runęła za wózkiem. Miała jeszcze tyle przytomności umysłu, że wpadła na prawy chodnik. Nadspodziewanie dobrze wyważony wózek, zachowując równowagę, pruł jezdnią przed siebie w dół jak szatan. Zjeżdżające z góry samochody, ujrzawszy niespodziewanie osobliwy pojazd, hamowały z przeraźliwym wizgiem. Basia, nie mogąc tak od razu przedostać się przez jezdnię, została kilkanaście metrów w tyle.

Z dołu, tą samą stroną ulicy, nadchodziła Okrętka. Załatwiła właśnie pomyślnie u ogrodniczki zakup korniszonów i dyni, po które została wysłana, i wracała, uginając się pod ciężarem nabytych produktów. Z daleka zobaczyła Tereskę w towarzystwie kuzynki, schodzącą w dół z dziecinnym wózkiem. Kuzynkę znała, wiedziała, że ma dziecko, wieku dziecka nie pamiętała, więc wózek jej nie zdziwił. Ucieszyła się teraz, myśląc, że Tereska pomoże jej dźwigać te okropne ciężary, dynia bowiem była tak wielka, że nie zmieściła się do siatki, musiała ją nieść w objęciach, do korniszonów zaś i innych warzyw przydałaby się trzecia ręka. Zatrzymała się na chwilę, żeby sobie to wszystko poprawić, bo czuła, że za chwilę coś zgubi. Kiedy spojrzała znów ku górze, ujrzała widok wstrząsający.

Środkiem jezdni grzmiał w dół samotny wózek, nabierający coraz większej szybkości. Za nim z rozwianym włosem pędziła Tereska, za Tereską zaś, w pewnej odległości, Basia. Obie wydawały dzikie okrzyki. Nieliczni przechodnie zatrzymywali się, również krzycząc i machając rękami. Okrętka zamarła w bezruchu.

Tereska dostrzegła ją w chwili, kiedy wózek przejeżdżał obok.

– Łap go, rany boskie!!! – wrzasnęła.

– Trzymaj go! Rusz się!

Dziecko! – mignęło w głowie Okrętki.

– Chryste Panie, to dziecko się zabije!

Upuściła siatki, torby i dynię i runęła w dół. Widowisko stawało się coraz bardziej malownicze. Wózek z tajemniczych przyczyn zamiast pojechać prosto i wpaść na chodnik, skręcił razem z jezdnią, tyle że nieco bardziej i jechał teraz lewą stroną. Samochody jadące w górę hamowały z wizgiem, poślizgiem i w dziwnych pozycjach. Jeden z nich nie zdążył usunąć się z drogi rozpędzonej machiny i dotknął lekko tyłu wózka.

To wystarczyło, wózek gwałtownie skręcił jeszcze bardziej w lewo i z jakimś dziwnym, metalicznym brzękiem runął na latarnię. Z kupy szczątków wyskoczyło jedno koło, które w lekkich podskokach popędziło dalej.

Okrętka dopadła szczątków pierwsza i zrobiło jej się słabo. Kolana ugięły się pod nią, w oczach jej pociemniało, oparła dłoń i głowę o latarnię, nie mając odwagi spojrzeć na rezultaty tej straszliwej katastrofy. Ulica przedtem wydawała się prawie pusta, ale nie ma w Warszawie tak pustej ulicy, żeby w razie sensacji nie zebrał się na niej natychmiast jeśli nie tłum, to przynajmniej tłumek ludzi. Z samochodów powyskakiwali kierowcy i pasażerowie. Kierowca, który trącił wózek, zatrzymał się nieco dalej i bronił się przed linczem. Z rozlegających się okrzyków można było mniemać, że sprawca dramatu nie ujdzie z życiem.

Tereska dopadła Okrętki.

– O Jezu – jęknęła, ciężko dysząc. – Kompletna ruina!

– To jest matka?!!! – ryczał ktoś. – To jest bydlę, nie matka! Jej wina!

– O Jezusie Maryjo, dziecko zabili!!! – wył przenikliwe jakiś głos. – O Jezusie Maryjo!

– Gdzie ona jest?!

Inne okrzyki, ostrzejsze tak w formie, jak i w treści, wskazywały na rosnącą nieprzychylność tłumu. Tereska, nie czując się winna, nie zwracała na to uwagi. Ujrzała stan Okrętki i natychmiast zorientowała się, w czym rzecz.

– Uspokój się, ty głupia! – zawołała gorączkowo, usiłując oderwać ją od latarni. – Co cię to obchodzi?! Tam nie było żadnego dziecka! Tam był piasek!

Okrętka podniosła głowę i spojrzała błędnie.

– Co? Jak to?

– Piasek! I kubełki na śmieci! Nie będziesz przecież rozpaczała nad kubełkami od śmieci! Opanuj się! Patrz logicznie!

Ostatnie żądanie było dużym skrótem myślowym. Oznaczało ono, że Okrętka ma popatrzeć uważnie, dostrzec pogniecione kubełki, rozsypany piasek i rozrzucone czarne szmaty i wydedukować logicznie, że po pierwsze, dziecka z czymś takim się nie wozi, a po drugie, nie byłoby dla niego miejsca. Zresztą, wyraźnie widać, że żadnego dziecka nie ma.

Zgromadzony tłum, w stanie narastającego wzburzenia, nie patrzył logicznie. Okrzyki stawały się coraz bardziej krwiożercze, przy czym agresywność najwyraźniej w świecie kierowała się przeciwko Teresce, którą wszyscy widzieli lecącą z krzykiem za wózkiem i którą brano za wyrodną matkę. Jej wiek wzmagał potępienie.

Z dołu szybkim krokiem nadszedł milicjant. Równocześnie z nim przez rozwścieczoną gromadę przedarła się Basia. Dostrzegła przedstawiciela władzy i jednym rzutem oka oceniła sytuację. Oderwała Tereskę i Okrętkę od latarni.

– W nogi! – szepnęła rozkazująco. – Milicjant jest! Piasek!!!

Tereska zaniechała prób zmierzających do wyjaśnienia sprawy. Słowa Basi uprzytomniły jej nagle ogrom zawartych w wydarzeniu komplikacji. Bez namysłu i bez chwili wahania chwyciła Okrętkę za rękę, siłą wywlokła ją z tłumu i poderwała do biegu.

– Korniszony!!! – wrzasnęła Okrętka, wyrywając się. – Zostawiłam korniszony! I dynię!

– Gdzie?!

– Tam!

Dziwacznie porozmieszczane samochody jeszcze stały, zagradzając drogę nadjeżdżającym. Na jezdni panowała Sodoma i Gomora. Tłum rzucił się na milicjanta, usiłując wyjaśnić mu, co się stało, i wymóc na nim natychmiastowe aresztowanie zwyrodniałej zbrodniarki. Milicjant ostrożnie jął oglądać szczątki wózka; wszyscy wokół zastygli z zapartym tchem, nie odrywając oczu od jego rąk.

Dzięki temu Okrętka, Tereska i Basia, nie zauważone, przedostały się na drugą stronę ulicy, przebiegły kilkadziesiąt metrów, chwyciły upuszczone przez Okrętkę siatki i pękniętą dynię i podążyły w stronę bazaru. Na schodkach za bazarem poczuły się bezpieczne.

– No to mam z głowy – powiedziała Basia z posępną satysfakcją. – Wózek szlag trafił, nie mam czym wozić, a w rękach nosić nie będę. Niech sobie Maciek robi, co chce!

Okrętka odzyskała oddech i przytomność umysłu i zażądała wyjaśnień. Uzyskawszy je, zaaprobowała stanowisko Basi.

– Pewnie, że to było jedyne wyjście. Bardzo dobre – pochwaliła. – Przecież nie sposób wytłumaczyć, że zamiast dziecka wozi pani kradziony piasek. Ci ludzie by nie popuścili, aż by usłyszeli każdy szczegół! A jeszcze kierowcy!

Tereska kiwnęła głową.

– To właściwie co z tym Maćkiem? – spytała. – Zaczęłaś mówić, że świnia, akurat jak się wózek wyrwał. I nic nie powiedziałaś. Wszystko przez niego.

– Pewnie, że przez niego – zgodziła się Basia. – Ale chyba się z nim pogodzę albo co. W którą stronę idziecie? W lewo? Ja też, muszę iść po Jureczka. Mówię ci, moja droga, nie warto się ujmować ambicją. Tylko człowiek ma z tego zgryzotę i ciężkie życie. Pokłóciłam się z nim, obraził się na mnie, możliwe, że niepotrzebnie odkręciłam ten kran w piwnicy, jak reperowali zlew, bo całą armaturę wyrwało, a jeszcze tynk obleciał ze ściany, ale to nie powód, żeby mi zaraz robić awantury! I to jeszcze przy ludziach!

– To właściwie kto na kogo się obraził, on na ciebie czy ty na niego?

– On na mnie, oczywiście. I to tylko dlatego, że rzuciłam w niego kawałkiem tego kranu i powiedziałam, że jest bubel umysłowy. Dla takiego głupstwa zwalać mi wszystko na głowę! Możliwe, że powiedziałam jeszcze parę rzeczy, a on na to, że jak lepiej potrafię, to żebym się sama zajęła… Ostatecznie mogę się z nim pogodzić, bo i tak teraz on się musi o ten piasek starać. Niepotrzebnie się tyle naszarpałam przez te parę dni.

– Nie chciałaś go przeprosić?

– No pewnie! W ogóle z nim nie chciałam rozmawiać. Naużerałam się i tyle mam z tego… Bo on tak czekał, aż się złamię! Nawet wyglądał, jakby był trochę zmartwiony… Teraz się sama sobie dziwię. Pamiętaj, nie ma nic głupszego niż taka ambicja nie wiadomo po co!

Dolną wyjeżdżały samochody, które wyplątały się wreszcie z korka przy szczątkach wózka. Trzy młode damy zatrzymały się na chwilę przy barierce i popatrzyły w perspektywę ulicy.

– Za skarby świata nie pokażę się więcej w tej okolicy – powiedziała stanowczo Okrętka. – Jeszcze mnie kto rozpozna jako przyjaciółkę zbrodniarki.

– Głupie ludzie – mruknęła Tereska z niesmakiem. – Mam wrażenie, że chcieli mnie od razu rozszarpać na sztuki. Nikt nie spojrzał rozsądnie, co tam leży w tej ruinie.

– Nikomu nie przyszło do głowy, że z takim krzykiem lecisz za wiaderkami i piaskiem.

– Kubły na śmieci też przepadły – powiedziała melancholijnie Basia. – Rozbestwiony tłum to jest straszna rzecz. Żywioł. No, idę po dziecko. Pozdrów rodziców. I babcię. I w ogóle wszystkich, kto ci tam wpadnie pod rękę…

– Ona mówi chwilami bardzo mądre rzeczy – powiedziała Okrętka, patrząc za oddalającą się Basią. – Ja ją lubię. Pomożesz mi trochę z tymi tobołami?

– Ostatnio nic innego nie robię, tylko komuś pomagam z jakimiś tobołami – oświadczyła Tereska zgryźliwie. – Basi też przed chwilą pomagałam. Wózek okazał się nadnaturalnie ruchliwy, ciekawe, co może wykombinować ta twoja dynia.

– Mam nadzieję, że nic. Ja chcę przeżyć spokojnie chociaż jeden tydzień. Ja się chcę zacząć nudzić.

– W zeszłym tygodniu nie mogłaś?

– W zeszłym tygodniu przyjechał z Gdańska Zygmunt i najpierw była straszna awantura, bo powiedział, że się chce żenić…

– Na litość boską! Przecież Zygmunt ma dziewiętnaście lat!

Toteż właśnie. Jakby miał dwadzieścia dziewięć, toby nie było awantury. Myślał, że matka i ojciec mu pozwolą, ale jakoś mu w końcu wyperswadowali. A potem była jeszcze gorsza awantura o szpagat.

Tereska zaciekawiła się.

– Jaki szpagat? Nic mi nie mówiłaś.

– Miałam ci powiedzieć, ale zapomniałam przez tę przeklętą klasówkę z fizyki. Ojciec wrócił z miasta, a deszcz padał, pamiętasz, cały zamoknięty, zwłaszcza plecy, i powiesił swoją kurtkę plecami do ognia w kuchni na krześle, żeby wyschła. A potem wrócił Zygmunt, już przekonany co do tego małżeństwa i też zmoknięty, wszyscy już prawie spali, i powiesił swoje skarpetki, żeby mu wyschły, bo przyjechał tylko w jednych. Nie chciał prać, żeby nie robić hałasu, i były mokre, brudne i dziurawe. Z tym że przywiązał je szpagatem do tej kurtki ojca na krześle, do patki, i rano ojciec wstał, ubrał się w to i pojechał do pracy. Przejechał całą trasę dziewiętnastką i dopiero na końcu ktoś mu zwrócił uwagę, że, proszę pana, panu z tyłu coś wisi. I to były te skarpetki, przywiązane szpagatem. Ojciec o mało apopleksji nie dostał. Byłby chyba Zygmunta udusił, jak wrócił, ale szczęśliwie już go nie było, bo pojechał z powrotem do Gdańska.

– Boso?

– Nie, w skarpetkach ojca. I ty chcesz, żebym ja się nudziła!

– To nie ja chcę, to ty chcesz. A propos, słuchaj, musimy zrobić kartę pływacką i prawo jazdy.

Okrętka omal nie upuściła dyni.

– Zwariowałaś?

– Nie, obliczyłam sobie, że jeśli dorwę jeszcze jedne korepetycje i jeśli do końca roku będę oszczędzać, to będę mogła kupić kajak – składak. I na wakacje popłyniemy Wisłą do Gdańska albo na Mazury, albo na Kanał Augustowski, tam, gdzie są te poziomki. Dosyć tego gnicia w nieruchawym bagnie, zacznijmy wreszcie żyć jak ludzie! Aha, i namiot.

Okrętka przyjrzała jej się z nie skrywaną zgrozą.

– I do tego ci jest potrzebne prawo jazdy?

– Nie, prawo jazdy na wszelki wypadek. Możliwe, że po następnym roku uda nam się kupić motor i pojedziemy motorem. Obliczyłam wszystko, to są najtańsze wakacje. Zarabiać możemy po chłopach, przy żniwach i sianokosach, poza tym możemy zbierać grzyby, łowić ryby i zbierać maliny.

Okrętka poprawiła dynię i popatrzyła przed siebie w dal.

– Złowiłaś w życiu jakąś rybę? – spytała ostrożnie po chwili milczenia.

Tereska kiwnęła głową i westchnęła.

– Złowiłam. Nawet parę sztuk. Mój ojciec łowi, przecież wiesz. Ze trzy lata temu, już nie pamiętam, gdzie to było, jakieś takie średnie jezioro. Nie były duże, ale taka jedna wielka jak koń mi się urwała. Wiem, na czym to polega. A grzyby i żniwa mamy w małym palcu.

Okrętka westchnęła znacznie ciężej niż Tereska.

– Zaczynam się modlić o tego Bogusia – powiedziała z żalem. – Dlaczego ten kretyn wyjechał? Gdyby tu był, wydawałabyś pieniądze na Bóg wie jakie perfumy, na ciuchy, na fryzjera, nic byś nie zaoszczędziła i ja bym miała święty spokój. A w dodatku nie miałabyś na nic czasu, ani na kartę pływacką, ani na korepetycje, ani na prawo jazdy. Boże mój, Boże, za czyje grzechy ja tak cierpię?

– Czekaj, Pan Bóg cię skarze, zrobisz coś głupiego i zamkną cię niewinnie do mamra – powiedziała Tereska, zirytowana. – Tam będziesz miała święty spokój. Albo paraliż cię tknie na starość i będziesz miała spokój w inwalidzkim wózku. Że też ci nie szkoda czasu na spokój, nie przychodzi ci do głowy, że żyjemy tylko jeden raz i nie zdążymy zrobić wszystkiego? Trzeba się pośpieszyć!

– Wcale nie chcę zrobić wszystkiego! – zaprotestowała Okrętka. – Wystarczą mi niektóre rzeczy. Nie należy wymagać za wiele.

– Ale należy chcieć za wiele, bo nigdy się nie ma tego, czego się chce, tylko zawsze trochę mniej. Im więcej się chce, tym więcej się ma w rezultacie. A w ogóle trzeba samemu, bo inaczej człowiek jest uzależniony. Weź Basie…

Dotarły już do domu Okrętki i nie zdając sobie z tego sprawy zatrzymały się na podwórzu, poprawiając ciążące im okropnie produkty spożywcze. Po chwili usiadły na koślawej, chybotliwej ławeczce, stojącej pod siatką.

– Basia ma rację, że fałszywa ambicja to największy idiotyzm świata – oświadczyła z uporem Okrętka. – Ile ludzi zmarnowało sobie życie przez fałszywą ambicję!

– To jest inna para kaloszy – odparła niecierpliwie Tereska. – Ale nie powinno się działać pod przymusem. Ona się musi pogodzić z mężem, bo sama sobie nie da rady, a jeszcze musi uzyskać przebaczenie za kubły do śmieci. W rezultacie kubły do śmieci decydują o jej życiu! Gdyby była całkowicie samodzielna, mogłaby się z nim pogodzić albo nie, wyłącznie dobrowolnie, bez wpływu czynników zewnętrznych. W tym wypadku akurat wiadomo, że Basia jest awanturnica i Maciek ma rację, ale gdyby było odwrotnie, to co? Jak by wyglądała z tą ambicją i uzależnieniem od niego?

– Nigdy w życiu nie możesz być całkowicie samodzielna! – zawołała Okrętka gwałtownie. – Zastanów się, jakim cudem?! Co ta Basia jest, Horpyna?! Jej mąż weźmie kubły ze śmieciami i doniesie, gdzie trzeba…

– Nie ze śmieciami, tylko z piaskiem.

– … z piaskiem. I doniesie. A ona co? Też weźmie? A inne ciężkie rzeczy?

– Wynajmie sobie człowieka, który jej przyniesie.

– Aha, akurat. Za co?

– Za pieniądze – powiedziała Tereska ze złością i nagle obie zamilkły, patrząc na siebie. Po długiej chwili Okrętka westchnęła jak miech kowalski, poprawiła na kolanach dynię i otoczyła ją ramionami. Tereska smętnie pokiwała głową.

– No popatrz – powiedziała z żalem. – Co to za przekleństwo jakieś, te cholerne pieniądze. Świat jest idiotycznie urządzony…

Okrętka oparła brodę na dyni.

– No dobrze – powiedziała złowieszczo. – Niech ci będzie, płyniemy kajakiem, mieszkamy w namiocie. Napadną nas chuligani i co? Nawet miej pieniądze, co z tego? Będziesz nimi w nich rzucać?

– Pewno by się nie obrazili – mruknęła Tereska. – Głupia jesteś, przestań stwarzać trudności. Można pójść na kurs dżudo. Można mieć rzeźnicki nóż. Albo sprężynowy. Albo stary korkowiec mojego brata… bardzo łatwo nim komuś wybić oko…

– Albo tresowanego jadowitego węża. Albo rozpylacz. Albo ogrodzić się drutem kolczastym i puścić prąd elektryczny…

– Co ma piernik do wiatraka? Mówiłyśmy o samodzielności, co to ma do rzeczy?

– To, że ja się nie podejmuję być całkowicie samodzielna – oświadczyła stanowczo Okrętka. – W ograniczonym zakresie mogę, całkowicie nie! I tobie też nie radzę.

– Ja w każdym razie spróbuję. Zobaczymy, ile mi się uda i co z tego wyniknie…

– Moje drogie, czy wam naprawdę tak wygodnie z tą dynią na kolanach? – spytała łagodnym głosem pani Bukatowa, stojąca o dwa metry od nich. – Przyglądam się wam co najmniej pół godziny i wyraźnie widzę, że z własnej inicjatywy do domu z tym nie dojdziecie. Czy wy się nie widujecie w szkole?


* * *

Spotkanie z Basią stało się niejako punktem zwrotnym. Uwaga o ambicji padła jak najbardziej na czasie. Tereska ujrzała przed sobą coś w rodzaju światełka nadziei. Fałszywa ambicja… Pewnie, że fałszywa ambicja to zupełne kretyństwo. Jeśli ktoś tak się boi, żeby mu korona z głowy nie spadła, to widocznie ta korona słabo siedzi. I spadnie od byle czego i nie ma co się o nią trząść.

Niepewność co do Bogusia stała się nie do zniesienia. Musiała czegoś się o nim dowiedzieć, dostać jego adres, zrobić cokolwiek, bo inaczej groziło jej, że się udusi, rozleci na kawałki, oszaleje albo zgoła umrze. Miała jego zdjęcia i niezależnie od rozwoju sytuacji powinna mu je była odesłać. Oczywiście, że powinna! Oczywiście, że w tym celu miała święte prawo starać się o jego adres i nie było w tym nic ubliżającego.

Oszukuję się – pomyślała bezlitośnie w przypływie samokrytycyzmu. – Oczywiście, że te zdjęcia to tylko pretekst. Oszukuję się obrzydliwie, ręki sobie nie podam…

Podjęta decyzja jednakże i możliwość jakiegoś działania sprawiły jej ulgę tak wielką, że postanowiła chwilowo pogodzić się z własną, odrażającą obłudą. Nie wiadomo przecież jeszcze, jak postąpi, ale sam fakt, że będzie miała jakąś swobodę wyboru, działał ożywczo i pociągająco. A jakakolwiek wiadomość o Bogusiu to było coś, za czym jej serce i dusza tęskniły w sposób nie do opanowania.

Już wszystko jedno! – myślała z rozpaczliwą determinacją. – Niech się chociaż czegoś o nim dowiem!

Zbyszka wybrała sobie z kilku względów. Po pierwsze, wydawał jej się bardzo sympatyczny, po drugie, na obozie należał do grona najbliższych przyjaciół Bogusia, po trzecie, również wybierał się na medycynę. Do Tereski odnosił się na obozie z sympatią i pobłażliwie, nie mając jej za złe wyrwania Bogusia z ich grona i absorbowania go sobą. Mieszkał niedaleko, we wrześniu spotkała go na ulicy, dowiedziała się, że został przyjęty na studia, i nic nie stało na przeszkodzie, żeby mu teraz złożyć wizytę. Miała nawet dla niego kilka zdjęć z obozu.

Wieczór był zimny, pochmurny i mokry. Pogoda przypomniała sobie wreszcie, że to listopad, i przestała udawać słoneczne lato. Padał deszcz.

Ociekającą wodą parasolkę Tereski, wśród objawów rozbawienia, ulokowali obydwoje ze Zbyszkiem w wannie. Zbyszek, szczuplutki, niebieskooki blondynek o miłej, ruchliwej, roześmianej twarzy, pełen pogody i radości życia, przyjął Tereskę tak, jakby nie wyobrażał sobie większej przyjemności niż jej niespodziewana wizyta. Tereska zdążyła z wdzięcznością pomyśleć, że na tym chyba polega dobre wychowanie… Poczęstował ją sokiem pomarańczowym, opowiedział o pierwszych wrażeniach z Akademii Medycznej, zainteresował się, co u niej, wśród wybuchów śmiechu wysłuchał relacji z próby dzieciobójstwa i z radością podziękował za zdjęcia.

– Dla Bogusia też mam – powiedziała ożywiona, rozpogodzona Tereska, starannie tłumiąc bicie serca. – Podobno on siedzi we Wrocławiu?

– A skąd! – odparł Zbyszek i roześmiał się. – Z Bogusiem jest draka nie z tej ziemi! Przeniósł się do Warszawy…

– Jak to? – przerwała gwałtownie Tereska, nie mogąc opanować zaskoczenia. – Udało mu się? Od kiedy?

– Prawie od początku, zaraz w pierwszych dniach października sobie załatwił. Czternastego już był pierwszy raz na wykładach. Wyniósł się od rodziców, wynajął sobie kawalerkę i struga złotego młodzieńca, tyle że jest trochę nie dla świata.

– Dlaczego? – spytała Tereska, z pewnym trudem złapawszy oddech.

– Zakochał się. Niech skonam, heca jest na miarę kosmiczną! Poderwał w „Orbisie” dziewczynę, za którą jeździł bez mała po całej Polsce. Kupił jej w tym „Orbisie” miejscówkę do Krakowa, bo sam też jechał i myślał, że będą jechać razem, tymczasem okazało się, że na tę miejscówkę jechała jej babcia. Nawiązał stosunki dyplomatyczne z babcią, dowiedział się, że wnuczka udaje się do Poznania, i prosto z Krakowa powojażował do Poznania. Okazało się, że w międzyczasie ona wróciła do Warszawy. Różne tam były sceny nie z tej ziemi, z kwiatami i bombonierą wizytował babcię w Krakowie, żeby zdobyć adres dziewczyny w Warszawie, łgał koncertowo, za asa wywiadu robił, w końcu ją dopadł. Dopadł i przepadł, prawie do rymu… Dostał przypływu nadludzkich sił albo może małpiego rozumu, to nie jest rozstrzygnięte, i załatwił sobie to przeniesienie do Warszawy, nie wiadomo jakim cudem. Na wykładach bywa, ale widać, że ciałem obecny, a duchem wręcz przeciwnie… Czy tobie nie zimno?

Konieczność opanowania straszliwego dławienia w gardle i jakiegoś przygniatającego ciężaru w okolicy żołądka, równoczesną konieczność oddychania i utrzymania wyrazu twarzy bez zmian – spowodowały, że Tereska dostała dreszczy. Z całej siły zacisnęła zęby, żeby uniemożliwić im szczękanie. Treść wesołego opowiadania Zbyszka nie docierała jeszcze do niej w pełni, na razie wiedziała tylko, że stało się coś okropnego, nastąpił jakiś kataklizm, katastrofa, trzęsienie ziemi, układu słonecznego i w ogóle całej galaktyki. Na razie trzeba było wysłuchać do końca, wszystko znieść, a dopiero potem zacząć myśleć.

– Nie, skąd – powiedziała z wysiłkiem. – To znaczy owszem, trochę zmarzłam, bo tak mokro. Ciekawa jestem, jak ona wygląda.

– Może się napijesz gorącej herbaty?

– Nie, dziękuję, nie warto, zaraz będę musiała iść. Ciekawa jestem, jak ona…

– Szczupła, czarna, muszę przyznać, że nawet efektowna, tylko za mocno się maluje. Osobiście nie lubię tego, ale Boguś lubi. Widziałem ich kiedyś, Boguś od niej baraniego wzroku nie odrywa. Po oczach widać, że kompletnie zgłupiał., Trafiło go jak przed wojną!

Roześmiał się beztrosko. Tereska wydała z siebie jakieś zdławione skrzypnięcie, mające również imitować śmiech. Aż do tej chwili miała nadzieję, że to może jakaś inna, jakaś obca, a nie ta, nie właśnie ta… Poczuła, że nie jest w stanie dłużej się opanować.

– Muszę iść – powiedziała nerwowo i zerwała się z krzesła. – Wpadłam tylko na chwilę, mam jeszcze mnóstwo do załatwienia. Zadzwoń kiedyś.

– Chętnie, ty też. Czekaj, tu jest twoja parasolka!

Deszcz padał równomiernie i monotonnie. Mokre jezdnie i chodniki lśniły w świetle latarni. Młody człowiek, który wyszedł zza rogu ulicy, ujrzał po przeciwnej stronie idącą wolno dziewczynę, przygarbioną, z opuszczoną głową. Parasolkę miała przechyloną na plecy, a ze zmoczonych włosów woda ściekała jej na twarz. Wszystko w jej postawie, każdy ruch, znamionowało beznadziejną rozpacz. Młody człowiek poznał dziewczynę i przypomniał sobie, że poprzednio spotkał ją, kiedy świeciło słońce… A nie, nic podobnego, również padał deszcz, a słońce świeciło z niej. A teraz musiała ją chyba spotkać jakaś straszna krzywda i nieszczęście. Z irytacją pomyślał o swoich obowiązkach, które nie pozwalają mu podejść i zwyczajnie spytać, czy nie może w czymś pomóc…

Tereska zdała sobie sprawę z pozycji parasolki dopiero wtedy, kiedy z mokrych włosów pociekło jej za kołnierz. Podniosła parasolkę nad głowę, po czym znów przechyliła na plecy.

Bardzo dobrze – pomyślała masochistycznie – przynajmniej nie będzie wiadomo, co mam na twarzy…

Łzy płynęły jej z oczu równie obficie i nieprzerwanie jak deszcz. Nogi wlokły się po kałużach, nie omijając ich, ciężko i powoli. Pogoda stanowiła doskonale dobrane pendant dla jej uczuć.

Wszystko skończyło się bezapelacyjnie i nieodwołalnie. Wszelka nadzieja zgasła, diabli wzięli głupie złudzenia i mrzonki. Piętnastego października Boguś był w Warszawie… Jest cały czas… Dziewczyna z „Orbisu”… Nie, tego było stanowczo za wiele!

Płakał świat i płakało zdruzgotane serce Tereski.


* * *

Niemożność zamknięcia się w odosobnieniu, w jakiejś komórce czy w piwnicy, niemożność ukrycia się tak, jak ukrywają się chore zwierzęta, konieczność stykania się z ludźmi stanowiły ostateczną kroplę goryczy. Nawet spokojnie rozpaczać nie było gdzie i kiedy. Tereska była zdania, że po takiej tragedii, po takim ciosie nie podniesie się już do końca życia. Samobójstwo jakoś nie przychodziło jej do głowy, pewne było natomiast, że resztę swych dni spędzi na rozpamiętywaniu minionych nadziei i wstrząsu, który je zniweczył.

Natychmiast po powrocie do domu próbowała tłuc głową o ścianę, ale szybko zaniechała tych kojących czynności, bo chropowaty tynk zdzierał jej skórę z czoła, ponadto walenie w mur powodowało głuche huki i wstrząsy całego budynku. Powszechnie przyjęty objaw rozpaczy dał tylko ten skutek, że nabiła sobie niewielkiego guza. Tak szkoły, jak i korepetycji nie można było porzucić. Obowiązki musiały być spełniane. Skamienienie w milczącej rozpaczy nie wchodziło w rachubę, czarny welon na twarzy również. Niesprzyjające okoliczności sprawiły, że Tereskę w imponującym tempie ogarnęła wściekłość.

Skutki wściekłości były rozmaite i najintensywniej objawiały się na udzielanych lekcjach. Treść zadań, oryginalniejsza niż zwykle, sprawiła, że w umyśle jej podopiecznych tajniki nabywanej w ten sposób wiedzy matematycznej utrwaliły się na zawsze. Nagła poprawa stopni Mariolki i Tadzia była tak zdumiewająca, że po tygodniu nowe korepetycje wręcz nachalnie zaczęły jej się pchać do rąk. Tereska mogła przebierać w uczniach jak w ulęgałkach. Propozycje, na szczęście, padały w szkole. Na terenie szkoły jej nastrój ulegał niepojętej odmianie i nie protestowała przeciwko przyjmowaniu dodatkowej pracy, potem zaś już musiała dotrzymywać zobowiązań i spełniać obietnice. W ogóle w szkole, między ludźmi, wśród rozlicznych zajęć głucha rozpacz traciła jakoś swoją siłę, pozwalała się stłamsić i zepchnąć gdzieś na dno duszy. Wyłaziła na wierzch dopiero w samotności, kiedy nic nie przeszkadzało w myśleniu i przeżywaniu. W samotności swojego pokoju, siedząc przy biurku i patrząc przez okno na bezlistne drzewa i zimny, zapłakany, zadeszczony świat, Tereska czuła się śmiertelnie, beznadziejnie, bezgranicznie nieszczęśliwa.

Coś w tym jest – myślała, odrywając się od tego niedowarzonego, zniewieściałego półgłówka, Henryka de Valois, i przyglądając się czarnej gałęzi, kiwającej się za szybą. – W szkole mi jakoś lepiej… Powinno mnie coś zmuszać i pchać do czegoś innego. Jak nie mam czasu myśleć, to mi lepiej. Trzeba się czymś zająć. Nic mi się nie chce… Trzeba się czymś zająć. Boże jedyny, czym ja się mam zająć?

Rąbanie drzewa tym razem było do niczego. Rąbanie drzewa nie absorbowało umysłowo, myśl pracowała w innym kierunku i ręce opadały. Szkoła? Trudno uważać szkołę za atrakcyjną rozrywkę. Ponura konieczność, działająca w ograniczonym zakresie. Korepetycje to zwyczajna udręka. Zarabianie pieniędzy… Nie, nie zarabianie ich, lecz wydawanie! Ciuchy, kosmetyki… Za nic! Dla kogo?

Myśl, że nie ma się dla kogo ubierać, nie ma dla kogo wyglądać, była tak przygnębiająca, że Tereska z największym wysiłkiem postarała się jej pozbyć. Przypomniała sobie milicję. Może bandyci? Prawda, bandytów też diabli wzięli, wszystko diabli wzięli, nie ma po co żyć na świecie… Aha, prawda, miała sobie znaleźć coś, żeby nie być nieszczęśliwa.

Nie będę nieszczęśliwa – myślała z rozpaczliwym uporem. – Nie chcę być tak kretyńsko nieszczęśliwa! Niech to szlag trafi, nie będę nieszczęśliwa!…

Dzielnicowy spotkał ją przypadkowo, kiedy wracała ze szkoły, powłócząc nogami i wlokąc za sobą zamkniętą parasolkę. Deszcz przestał padać zaledwie przed godziną. Idąc z przeciwka, dzielnicowy przyglądał jej się długą chwilę i miał wrażenie, jakby Tereska niekiedy próbowała pogrozić komuś pięścią i tupnąć nogą. Dostrzegła go dopiero, kiedy znalazł się dwa kroki przed nią.

– Dzień dobry pani – powiedział życzliwie.

– Bo wie pan – odparła Tereska w roztargnieniu, patrząc przez niego na przestrzał. – Tam wyleciała przez okno taka wielka donica. Z palmą. A mój brat akurat tam widział ten samochód. A od Puławskiej akurat szedł ten miły człowiek z Tarczyna, ten podobny do małpy. I możliwe, że to przeze mnie, bo to pudło, które kop… to znaczy, potrąciłam, chyba o coś zaczepiło, ale nie jestem pewna. Tylko nie wiem, jak mogło zaczepić o palmę przez trzy piętra, ale hałas było słychać.

Dzielnicowy wysłuchał osobliwego zeznania w milczeniu. Niezwykłym trafem skojarzenia, które wywołały spontaniczną wypowiedź Tereski, wydały mu się w pełni zrozumiałe. Nie dalej jak dziś rano jego młody podwładny popadł w rozpacz na skutek długotrwałej niemożności dokonania jakichkolwiek odkryć w kwestii niepokojącej go afery. Dzielnicowy dość długo tłumaczył mu, że nie on jeden, że jego koledzy po fachu też się męczą i nie mają sposobu nikomu niczego udowodnić, że nie można niespodziewanie wdzierać się do wszystkich mieszkań w podejrzanym budynku i przeprowadzać w nich rewizji. Krzysztof Cegna rozumiał, co się do niego mówi, niemniej jednak cierpiał głęboko.

Trochę niejasna informacja Tereski ukazywała pewne nowe możliwości.

– Chwileczkę, proszę pani – powiedział dzielnicowy. – Niech pani opowie to jeszcze raz i po kolei. A najlepiej będzie, jak wstąpimy do komendy i tam pani opowie. Akurat jesteśmy obok.

Tereska jakby się nagle ocknęła. Przeszła kilka kroków, spojrzała na niego ponuro i nagle zatrzymała się.

– Chała – powiedziała nieżyczliwie. – Nic panu nie powiem, jeśli pan mi nie powie, o co chodzi. Mnie to interesuje i muszę wiedzieć.

Dzielnicowy zatrzymał się również.

– Proszę? – zdziwił się, nieco zaskoczony.

– Nic panu nie powiem, jeśli pan mi nie powie. Nie pamiętam, co powiedziałam, ale odwołuję wszystko. Ja chcę nareszcie coś wiedzieć, bo w ogóle nic nie rozumiem, i w końcu to są bandyci czy nie? Jak nie, to co to pana obchodzi, a jak tak, to trzeba mnie o tym zawiadomić. Na mnie dybią czy na pana?

Dzielnicowy przyjrzał się jej uważnie. Doświadczenie powiedziało mu, że Tereska jest w stanie żywiołowego buntu i jakiejś dziwnej, zdeterminowanej, agresywnej aktywności. Przyczyn tego niepokojącego stanu nie znał, ale był zdania, że na wszelki wypadek nie należy jej się zbytnio sprzeciwiać. Posiadane przez nią wiadomości wydawały się cenne.

– Dobrze – powiedział. – Oczywiście, że wszystko pani powiemy. Są bandyci, są. Jak na nasze potrzeby, to nawet ich za dużo. No chodźmy, chodźmy, porozmawiamy sobie.

W komendzie, nie chcąc płoszyć Tereski, nie usiadł za swoim biurkiem, tylko wysunął sobie krzesło na środek pokoju. Krzesło Tereski ustawił naprzeciwko. Wezwany na konferencję Krzysztof Cegna, widząc nietypowe usytuowanie zwierzchnika, dostosował się po chwilowym wahaniu i ustawił sobie trzecie krzesło naprzeciwko tamtych dwóch. W ten sposób trzy osoby siedziały na środku pokoju niejako w trójkącie i wyglądały tak, jakby zamierzały grać w jakąś grę.

Tereska wykazała nieprzejednany upór.

– Ani słowa, dopóki się nie dowiem, o co chodzi – oświadczyła. – Jestem niewinna, nie karana i niczego mi pan nie udowodni. Z zamknięcia mnie nic panu nie przyjdzie.

Dzielnicowy postanowił iść na pewne ustępstwa.

– No dobrze, powiemy pani. Otóż milicja już od długiego czasu poszukuje pewnych ludzi. Przestępców. Mamy rozmaite podejrzenia, ale nic nie możemy udowodnić. Nie wiadomo, gdzie oni przechowują te… nielegalne rzeczy. Dzięki wam zwróciliśmy uwagę na samochód, który należy do jednego z tych podejrzanych. Otóż ten podejrzany… to znaczy dzięki wam wiemy, że on ma różne znajomości. Otóż… interesują nas te znajomości. Podejrzewamy, że może mieć znajomości na Belgijskiej. To, co pani widziała, może być ważne, a może nie, ale musimy to sprawdzić.

Tereska słuchała, przyglądając się mu nieufnie i podejrzliwie.

– W życiu nie słyszałam równie mętnego tłumaczenia – zauważyła z niesmakiem. – Nic z tego nie rozumiem. O co oni są podejrzani? O morderstwa?

Dzielnicowy również był zdania, że w życiu nie wygłaszał równie mętnej relacji, ale nie mógł przecież zdradzać tajemnic służbowych.

– Nie, o morderstwa jeszcze nie. O inne rzeczy. Chodzi o to, żeby ich złapać na gorącym uczynku.

– Na jakim uczynku?! Jeśli pan nie powie, co oni robią…

– No dobrze, już dobrze. To są przemytnicy. I waluciarze. Czarny rynek, słyszała pani o czarnym rynku? Nie wiadomo na pewno, czy ci sami, czy inni, mają takie meliny… gier hazardowych. Na razie… na razie trzeba sprawdzić.

– Jeżeli pan wie, kto to jest i co oni robią, to dlaczego ich pan nie aresztuje?

– Po pierwsze, to nie ja, tylko inna komórka. Po drugie, wiedzieć to za mało, trzeba jeszcze móc udowodnić. Po trzecie, znamy tylko niektórych, a chcemy znać wszystkich.

Tereska przyglądała mu się przez chwilę, po czym odwróciła wzrok ku oknu i popadła w głębokie zamyślenie. Nadal nic nie rozumiała, wiedziała tylko, że istnieje jakaś afera, do której ewentualnie będzie się mogła przyczepić. Samodzielne odkrywanie szczegółów w trakcie kontaktów z milicją może być nawet ciekawsze.

Ocknęła się z zamyślenia i kilkakrotnie kiwnęła głową sama do siebie.

– No dobrze – powiedziała ku nadzwyczajnej uldze dzielnicowego. – Niech panu będzie. Tam się to odbyło tak…

Zrelacjonowała wydarzenie na Belgijskiej, cytując zasłyszaną, dziwaczną rozmowę. Tak dzielnicowy, jak i Krzysztof Cegna nie kryli nadzwyczajnego zainteresowania.

– Pamięta pani, które to było okno? Może pani pokazać? – spytał Krzysztof Cegna zachłannie, nie czekając na reakcją zwierzchnika.

– Pewnie, że mogę.

– To jedźmy tam!

– Zaraz – powiedział dzielnicowy, i Krzysztof Cegna, który już się zerwał, usiadł z powrotem. Dzielnicowy myślał chwilę.

– Opanuj się, synu – rzekł dobrotliwie. – Nie leć tak na oślep. Jeżeli tam jest melina, to przychodzą do niej bardzo ostrożnie, bo nic się nie rzuca w oczy. My też musimy iść ostrożnie, żeby ich nie spłoszyć. Po pierwsze, po cywilnemu. Po drugie, lepiej po ciemku. A po trzecie, trzeba sprawdzić, czy dom nie ma wyjścia na tyły.

– To można zaraz…

– Ma podwórze – powiedziała Tereska. – A co za podwórzem, to nie wiem.

– Poza tym nie wiesz, który to. Z tego, co pani mówi, wynika, że wcale nie ten, do którego wnosili paczki, tylko ten obok. My się z panią umówimy… Chce pani nam pomóc?

Słuchająca z wielką uwagą Tereska kiwnęła głową tak energicznie, że aż jej coś trzasnęło w karku. Podjąwszy decyzję jakiegokolwiek działania, była gotowa na każde. Nic poniżej zbrodni nie wydawało jej się wprawdzie dostatecznie atrakcyjne, żeby mogło oderwać myśl od spraw osobistych, ale nie skrywany zapał, widniejący na twarzy Krzysztofa Cegny, napełnił ją niejaką nadzieją. Wszystko wskazuje na to, że łapanie przestępców jest trudne i skomplikowane, że może uda jej się narazić na coś potężnego, jeśli weźmie w tym udział, i że wobec tego weźmie udział, niezależnie od tego, czy to się podoba dzielnicowemu, czy nie. Nawet się do tego wyraźnie zobowiąże, żeby już nie móc się wycofać.

– Może pan na mnie liczyć – powiedziała stanowczo.

Dzielnicowy w głębi duszy uczynił spostrzeżenie, że Tereska w tej chwili jakoś zupełnie inaczej wygląda niż w momencie, kiedy ją ujrzał na ulicy, ale nie zaprzątał sobie głowy przyczynami tej odmiany. Zadecydował, że Krzysztof Cegna ma się przebrać i spotkać z dziewczyną później. Tereska spojrzała na zegarek.

– Teraz mam lekcję – powiedziała. – To znaczy o czwartej. O szóstej będę wolna.

– Bardzo dobrze. W takim razie spotkacie się piętnaście po szóstej w tym kiosku „Ruchu” na rogu. Będziesz tam czekał na panią i pójdziecie sobie spacerkiem pod to okno, tylko nie pokazujcie wyraźnie palcami…

Prezentowanie rodzinie pogodnego wyrazu twarzy tym razem przyszło Teresce dziwnie łatwo. Nie musiała powtarzać sobie, że na schody należy wbiec dziarskim krokiem. Ożywienie jakoś automatycznie dodało jej sił. Poczuła się nawet głodna, które to uczucie było dla niej czymś nowym i od dawna nie zaznawanym, czasu zostało jej zaledwie kwadrans, wbiegła do kuchni i natknęła się na Januszka, smażącego sobie jajecznicę.

– Hej, ty! – zawołała pośpiesznie. – Zrób i dla mnie, dołóż ze dwa jajka! Dlaczego to ty smażysz, a nie babcia?

– Cicho! – syknął gniewnie Januszek. – Nie potrzeba mi tu babci, ona mi żałuje pieprzu. Dowalę ci dwa jajka, ale ukrój chleba. Ja się śpieszę.

– Ja też. Głodna jestem. Kupię sobie samochód.

– Dzisiaj? – zainteresował się Januszek.

– Głupiś. Za pięć lat. Gdybym go miała już teraz, nie musiałabym się tak śpieszyć. Za pięć lat może mi się uda.

– Po co ci samochód na starość?

– Tym bardziej będzie mi trudno się śpieszyć. Nie smaż tej jajecznicy na kamień, już jest dobra!

– Ma gluty. Od glutów mi się robi niedobrze. Babcia mi zawsze smaży z glutami. Co do samochodu, to ja go widziałem. Wiem, gdzie stoi.

– Co?

– Samochód. Ten twój, z rewolucją.

Tereska omal nie ucięła sobie palca.

– Co ty powiesz?! Gdzie stoi?!

– Rano nie, tylko pod wieczór. Na parkingu koło Filmu Polskiego. Wiesz, tam za bramą do parku.

– Jesteś pewien?

– Idiotyczne pytanie. Ja też sobie kupię samochód, ale trochę wcześniej niż na starość. Co ci się w ogóle stało, że jesteś głodna? Mówiłaś, że się odchudzasz, i cała rodzina doszła do wniosku, że zgłupiałaś i umrzesz. Mówiłem im, że każdy umrze, a czy prędzej, czy później, to już wszystko jedno, ale zrobili mi awanturę, nie wiem dlaczego. Teraz im powiem, że żresz jak wołoduch, jak nikt nie widzi, a to odchudzanie to jest zwyczajna propaganda.

Tereska nie słuchała monologu brata. Rozważania śledcze zajęły ją bez reszty. Jeżeli podejrzany samochód parkuje koło Filmu Polskiego, tak blisko Belgijskiej, to widocznie coś w tym jest. Do czegoś służy. Może wywożą nim utarg z meliny?


* * *

Krzysztof Cegna w eleganckim garniturze i ortalionowej kurtce z kołnierzem ze sztucznej wydry prezentował się nadzwyczaj korzystnie. Niepewny punktualności Tereski, przyszedł nieco za wcześnie i teraz stał w kiosku „Ruchu”, symulując zamiar nabycia jakiejś lektury. Nabył już papierosy, zapałki, krem do golenia, pastę do zębów, kopertę z papierem listowym, dwie karty pocztowe, wkład do długopisu i proszki od bólu głowy, przy czym na każdą z tych rzeczy decydował się oddzielnie, przy kremie, paście i kartach pocztowych wykazując wyrafinowany gust, grymasząc jak primadonna przy podpisywaniu kontraktu i budząc coraz większe zainteresowanie sprzedawczyni. Kiedy wreszcie spóźniona o cztery minuty Tereska wpadła do kiosku i przystojny, młody człowiek porzucił wydawnictwa, traktujące o tajnikach hodowli nierogacizny, spojrzała na nią z wyraźną niechęcią. Pomyślała sobie, że ta młodzież teraz jest nie do zniesienia, taka smarkata, a już randki, i to ze znacznie starszym od niej, dorosłym facetem. Co oni widzą w tych niewypierzonych podfruwajkach?

– Samochód też jest – powiedziała Tereska pośpiesznie i bez wstępów. – Mój brat widział, tu stoi, koło Filmu Polskiego. Możemy potem iść obejrzeć.

Krzysztof Cegna wyraźnie poczuł, jak jego sympatia do piegowatego młodzieńca z odstającymi uszami wzrosła. Postanowił sobie, że w razie czego daruje mu parę wybryków. Bardzo przejęty i pełen zapału ruszył powoli z Tereska w głąb ulicy.

– No i które to? – spytał cicho, usiłując patrzeć na domy po drugiej stronie bez odwracania głowy.

– To – odparła Tereska. – Na trzecim piętrze, zaraz, jeden dwa, trzy… czwarte od lewej rynny. Świeci się.

– To z tą kolorową firanką?

– Aha. A tu na dole chyba coś było.

– Ten dom jest przechodni, ma wyjście na podwórze i dalej można się wydostać na Puławską. Jeśli przychodzą, to tamtędy. Albo przez ten dom bliżej, bo też ma połączenie z podwórzem. Trzeba by postawić kogoś od tamtej strony, przynajmniej przez kilka wieczorów popilnować.

Krzysztof Cegna nie zamierzał uzgadniać posunięć śledczych z Tereską, ale do kogoś musiał mówić. Właściwie mówił do siebie. Fakt, że Tereska słuchała, i to uważnie, w jakiś sposób pomagał mu myśleć.

– Oni coś wymyślili z tym alarmem, ale nie wiem, co – powiedziała Tereska. – Wieczorem też mogę tu postać.

– Co, pani? Wykluczone! Ludzie postoją, niech panią ręka boska broni się wtrącić! To może być niebezpieczne i w ogóle pani się na tym nie zna.

– Ale ja widziałam tego czarnego i wiem, jak wygląda.

– My też wiemy – wyrwało się Krzysztofowi. – To jest właściciel tego samochodu. Znamy go. Jestem pewien, że to oni, i wreszcie będzie można do nich trafić…

Urwał, bo uświadomił sobie, że teraz trzeba będzie zawiadomić o najnowszych odkryciach wyższe władze, odpowiedni wydział zajmie się śledztwem i on sam straci szansę na wykazanie się zdobyczami. Zasępił się nieco, pośpiesznie zastanawiając się, jak by tu osiągnąć coś, zanim inni odbiorą mu możliwość działania.

– Chodźmy – powiedział stanowczo i pociągnął Tereskę na drugą stronę ulicy. – Obejrzyjmy to z bliska.

Skrajem okien szedł z góry cienki sznureczek, nylonowa linka, na dole przyczepiona do haka przy piwnicznym okienku. Krzysztof Cegna spojrzał w górę i ujął ją w palce.

– Ostrożnie – ostrzegła Tereska. – Niech pan nie ciągnie, znów co zleci.

– W ten sposób alarmują – odparł w zamyśleniu. – Ale musi ktoś pilnować… Aha, ten dozorca, co sprzątał. Chyba jest w środku. No trudno, idziemy. Niech pani…

Spojrzał na Tereskę i uprzytomnił sobie jej wiek. Propozycja udawania zakochanej pary nie przechodziła mu przez gardło. Tereska pojęła w lot.

– Mogę się do pana mizdrzyć – oświadczyła wspaniałomyślnie. – Nie lubię tego, ale trudno, przemogę się. Tylko bez przesady.

Krzysztof Cegna zaczerwienił się okropnie, zrezygnował z repliki i z godnością objął ją w pół. Tereska dość sztywno przytuliła mu się do ramienia, chociaż podobieństwo Cegny do jednej z jej ulubionych postaci literackich znacznie ułatwiało symulację. W hallu klatki schodowej było na szczęście dość ciemno i nie można było dostrzec wyrazu ich twarzy, który nader wyraźnie zaprzeczał romansowi.

– Nic nie widziałam – powiedziała z niezadowoleniem, przełażąc przez zakamarki podwórza. – Nikogo tam nie było.

– Owszem, był. Na półpiętrze siedział jakiś facet. Widział nas. Pewno pilnuje tylko tych, którzy wchodzą na górę. Cicho! Z bramy od strony Puławskiej wyłoniło się dwóch osobników, zmierzających pewnym krokiem wprost do interesującego budynku. Krzysztof Cegna gwałtownym ruchem chwycił Tereskę w objęcia, przy czym robiło to raczej wrażenie fragmentu walki zapaśniczej niż wybuchu uczuć, szczególnie że w pierwszym momencie Tereska odruchowo usiłowała się wyrwać.

– Niech mnie pan tak nie zaskakuje! – syknęła gniewnie. – Niech pan uprzedza…

Krzysztof Cegna przytrzymał ją siłą przez kilka chwil, po czym puścił.

– Pani tu zaczeka – szepnął. – Nie ruszać się!

Tereska posłusznie zastygła w bezruchu. Krzysztof Cegna cicho ruszył za facetami. Po długiej chwili, w czasie której nic się nie działo, ośmieliła się uczynić krok do tyłu i usiadła na jakichś skrzynkach. W padającym tam cieniu była zupełnie niewidoczna.

Z bramy na Puławską wyłoniło się dwóch następnych facetów. Z okien padało na nich światło i Tereska wstrzymała oddech. Jednego z nich nie znała, ale drugim z całą pewnością był zapamiętany dokładnie i na wieki ów przeraźliwie gościnny szaleniec. Mignęło jej w głowie niedorzeczne przypuszczenie, że jeśli ją ujrzy, przemocą zawlecze do owego budynku na górę. Tylko tu Okrętki brakuje – pomyślała i usiłowała nadal nie oddychać. Faceci rozmawiali półgłosem.

– Sam pan widzi, że miejsce idealnie bezpieczne – mówił ten nieznajomy. – Od tamtego czasu nic nie było…

– Cicho! – przerwał szaleniec niespokojnie. – Jakiś tu idzie…

Jakimś był wracający Krzysztof Cegna. Minął dwóch panów i rozejrzał się, nie widząc Tereski, która wyszła z mroku dopiero wtedy, kiedy tamci znikli jej z oczu.

– To jest jedna szajka – oświadczyła stanowczo, wyszedłszy na Puławską. – Nie wiem, dlaczego plączą się tu sami badylarze. Chyba dlatego, że bogaci. Wtedy widziałam jednego, a teraz drugiego.

– Chodźmy jeszcze zobaczyć ten samochód. Kogo pani widziała?

– Tego obłąkanego faceta z jakimś drugim. Mówili, że tu bezpiecznie.

Zacytowała usłyszany fragment rozmowy i Krzysztof Cegna poczuł, że bezwzględnie musi tę sprawę omówić z kimś i starannie przemyśleć. Coś mu się tu kojarzyło, ale nie wiedział, co.

Na parkingu Filmu Polskiego istotnie stał podejrzany Fiat. W środku nie było nikogo. W chwili, kiedy Tereska i Krzysztof Cegna oglądali go dookoła, sami nie wiedząc, co właściwie spodziewają się zobaczyć, przez wąską bramę przecisnęła się furgonetka.

– Nic tam nie ma – powiedziała Tereska, rozczarowana, zaglądając do wnętrza.

– A co pani myślała, że będzie? Otwarta walizka z dolarami?

– Nie wiem. Może zwłoki?

– Tacy nie lubią mokrej roboty.

Furgonetka przejechała przez bramę i kierowca dostrzegł Tereskę. Równocześnie Tereska obejrzała się i dostrzegła twarz kierowcy. Krzysztof Cegna dostrzegł jej radosny uśmiech.

– Dobry wieczór panu! – zawołała przyjaźnie.

Kierowca niechętnie kiwnął głową i zamamrotał coś pod nosem. Zahamował, następnie ruszył, wrzucił prawy kierunkowskaz, potem lewy, potem znów prawy, potem znów zahamował i znów ruszył ostro skręcając w prawo, na mały placyk. Ruchy samochodu znamionowało wyraźne niezdecydowanie, a wyraz twarzy kierowcy świadczył o zaskoczeniu. Cofnął furgonetkę, ruszył do przodu i cofnął ponownie, najwidoczniej zamierzając zakręcić i odwrócić się przodem do Puławskiej. Na niewielkim, ale pustym placyku miał najzupełniej dosyć miejsca, manewrował jednak pojazdem dziwnie nerwowo. Nie zauważył zapewne wielkiego baniaka po smole, stojącego na skraju placyku, bo cofając się trafił weń tylnym zderzakiem. Trafiony baniak przewrócił się i z przeraźliwym brzękiem, podskakując wesoło, poturlał się w dół.

– Nie lecę za nim – mruknęła Tereska. – Już leciałam za kubełkami do śmieci i o mało mnie nie zlinczowali…

Krzysztof Cegna nie zważał na baniak, zainteresowany kierowcą furgonetki. Rozpoznał widzianego przelotnie na Żoliborzu osobnika o urodzie małpy, o którym tyle słyszał, i ciekawiły go nad wyraz jego dalsze zamiary. Małpopodobny na brzęk baniaka wzdrygnął się wyraźnie i gwałtownie dodał gazu. Furgonetka skoczyła do przodu, o włos ominęła narożnik bramy i wyprysnęła na Puławską.

Wówczas Krzysztof Cegna ocknął się i spłynęło na niego olśnienie.

Protestująca wniebogłosy Tereska została przemocą odprowadzona do domu. Zaciekawiony zagadkowymi i nieco chaotycznymi informacjami dzielnicowy, nie mogąc się porozumieć przez telefon, wyszedł z domu i spotkał się w komendzie ze swoim przejętym współpracownikiem. Na samym wstępie uczynił mu kilka wyrzutów za zbytnie wtajemniczanie w sprawę osoby postronnej, po czym poddał się eksplozjom jego natchnienia.

– Wszystko rozumiem – mówił z zapałem Krzysztof Cegna, odpinając kurtkę, marynarkę, rozluźniając krawat i mierzwiąc sobie włosy na głowie. – To jest jedna szajka. Czarny Miecio bierze w tym udział, czyli musi być przemyt. Ta melina to tylko kamuflaż, oni tam załatwiają interesy i liczą na to, że nam to do głowy nie przyjdzie. Meliny na towar mają u ogrodników. Wystraszyli się tych dziewczyn, bo do tej pory byli kryci, żaden z tamtych z czarnym rynkiem nie ma nic wspólnego. Czyli u nich muszą to trzymać, nie ma siły. Nakaz rewizji…

– Czekaj no, synu, czekaj – przerwał dzielnicowy. – To są ogrodnicy. Nawet jeśli u nich, to gdzie? Przekopiesz im cały ogródek? A skąd wiadomo, czy obaj? Może tylko jeden? A jak jeden, to który?

– Wcześniejszy. Ten, u którego były najpierw. Mur beton. U niewinnego by się nie wystraszyli. Podsłuchałem tutaj hasło, pytają o pielęgniarkę, która robi dożylne zastrzyki. Ogrodnik tu się z nimi spotyka, obaj się spotykają, zabierają towar od Miecia, oficjalnie Miecio u nich nie bywa, żeby nie te dwie dziewczyny, nic byśmy nie wiedzieli…

– Czekajże, owszem, ty masz rację, na logikę to tak powinno być, ale po pierwsze, za Mieciem jeździli i nic, po drugie, oni się teraz mogą wystraszyć i przenieść gdzie indziej, a po trzecie, trzeba zawiadomić majora. Niech on decyduje.

– Ale to tym bardziej trzeba ich przypilnować! – zaprotestował gwałtownie Krzysztof Cegna. – Jakby się mieli przenosić…

Tereska, ciężko oburzona za nagłe odsunięcie jej bez wyjaśnień od sprawy, odczekała chwilę, żeby Krzysztof Cegna zdążył się oddalić, po czym, nie wchodząc nawet do domu, zawróciła sprzed drzwi i popędziła do Okrętki.

– Że też nie masz telefonu! – powiedziała z gniewem, zdyszana. – Muszę lecieć do ciebie jak głupia, zamiast spokojnie zadzwonić!

Dla Okrętki głupawy postępek Bogusia był ciosem niemal równie wielkim jak dla Tereski. Miała nadzieję, że zajęta przedmiotem uczuć przyjaciółka da jej spokój i zrezygnuje z przerażających zamiarów zdobywania samodzielności i spędzania wakacji w sposób niepokojąco urozmaicony. Dowiedziawszy się o tragedii, usiłowała zainteresować ją ewentualnym wyjazdem w zimie na narty, co zajęłoby ją dość dokładnie, ale Tereska o nartach nie chciała słyszeć. Zbyt wiele kosztowała ją ruina marzeń o wspólnym wyjeździe z Bogusiem, który na narty wyjeżdżał co roku. Nie było na nią siły i Okrętka musiała pogodzić się z myślą, że nudzić jej się jednak nie uda.

– Ubieraj się! – zażądała Tereska. – Idziemy w jedno takie miejsce, gdzie zobaczysz coś ciekawego.

Przezornie wolała nie mówić, co, w obawie, że Okrętka kategorycznie zaprotestuje. Raz wywleczona z domu natomiast podda się już biegowi wydarzeń.

– Jest wpół do ósmej – powiedziała Okrętka niepewnie.

– No to co? Niedługo wrócimy. Jest ładna pogoda, przestało padać i w ogóle zażyjesz świeżego powietrza. Ubieraj się, prędzej!

Okrętka zaczęła się ubierać, mniej zaskoczona propozycją spaceru o tej porze dnia i roku niż zmianą, jaka zaszła od rana w wyglądzie przyjaciółki. Tereska była nie ta sama. W szkole zachowywała się mniej więcej normalnie, ale widać było w niej przygnębienie, brak zapału i niechęć do życia. Teraz tryskało z niej ożywienie i energia.

– To ma być ładna pogoda? – spytała z wyrzutem Okrętka już na ulicy, czując na twarzy coś w rodzaju mżawki.

– Odświeżające – odparła Tereska stanowczo. – Wilgoć dobrze robi na cerę. Mamy autobus, prędzej!

Dopiero wysiadłszy z autobusu na Puławskiej, przystąpiła do wyjaśnień.

– Znaleźli się nasi bandyci – powiedziała tajemniczo. – Okazuje się, że na Belgijskiej mają melinę gier hazardowych. Zrzucili mi tam na głowę donicę z palmą. Będziemy ich śledzić.

Okrętka stanęła jak wryta.

– Za nic! – oświadczyła energicznie. – Ja się ich boję!

– Głupia jesteś, to oni się ciebie boją. Nic ci nie zrobią. W ogóle nie mają prawa cię zobaczyć. Ten samochód stoi na parkingu za Filmem Polskim, zresztą zaraz sprawdzimy, czy jeszcze tam jest…

– W takim razie tutaj jest i ten potwór z Wilanowa!

Tereska zawahała się. Potwora z Wilanowa widziała przecież przed godziną na własne oczy, ale Okrętce nie należało tego mówić. Łgarstwo nie wchodziło w rachubę, należało odpowiedzieć jakoś dyplomatycznie…

– To wcale nie jest samochód tego obłąkańca z Wilanowa, tylko całkiem innego faceta. Niepotrzebnie robiłaś takie przedstawienie w Tarczynie. A tu są różni przestępcy, na górze. Ten dom ma dwie strony, staniemy sobie, ty po jednej, ja po drugiej, i zapiszemy wszystkich, którzy będą wchodzić i wychodzić.

– Będziemy ich pytać o nazwiska? – spytała słabo Okrętka, którą informacje Tereski całkowicie oszołomiły. Dwustronny dom z przestępcami na górze wydawał jej się co najmniej siedliskim upiorów.

– Zwariowałaś! Opiszemy ich wygląd zewnętrzny. To tutaj, chodź!

Samochód, ściśle związany z Wielką Rewolucją Francuską, stał jak poprzednio na pustym placyku. Nadal nie było w nim nikogo. Tereska i Okrętka, nie wiadomo po co, obeszły go dookoła.

– Poprzednio przyjechał tutaj… – zaczęła Tereska z przejęciem i urwała. Na alejkę padły światła reflektorów. Przez wąską bramę przejeżdżał szary Opel.

– Schowajmy się – powiedziała pośpiesznie. – Już jeden stąd uciekł na mój widok. I jeszcze zepchnął beczkę po smole.

Opel wjechał w alejkę, zatrzymał się, po czym tyłem podjechał na placyk, obok Fiata. Pod murem budynku, gdzie stały Tereska i Okrętka, panował czarny cień. Kierowca Opla wysiadł, rozejrzał się, nie dostrzegł ich, przeszedł na przód swojego samochodu i podniósł maskę. Był w samym garniturze, bez płaszcza, ale w rękawiczkach, wyglądał szalenie nobliwie i elegancko: Pogmerał chwilę w silniku, wrócił do wozu, wyjął z niego jakąś paczkę, znów przeszedł na przód, który znajdował się na jednej linii z tyłem Fiata, szybkim ruchem otworzył bagażnik Fiata, włożył doń paczkę i zamarł. Z dołu rozległy się jakieś głosy. W pośpiechu zatrzasnął bagażnik, zamknął maskę, wsiadł i ruszył. Tereska i Okrętka nie odrywały od niego oczu.

– Zdaje się, że byłyśmy świadkami czegoś – powiedziała Tereska w zadumie. – Trzeba zapamiętać jego numer.

– Bitwa pod Grunwaldem – mruknęła Okrętka. I oczywiście znów ta idiotyczna piątka z historii!

– WI 5410. Żoliborz.

– Skąd wiesz?

– Żoliborz ma WI. Mój brat ma fioła na tym tle, już całą rodzinę nauczył, która dzielnica ma jakie litery. Okazuje się, że wszelka wiedza jest przydatna.

– Będziemy tak stały tutaj do rana?

– Nie wiem, czy to nie byłoby ciekawe i pouczające. Może jeszcze kto przyjedzie? Mogłybyśmy odpracować w ten sposób całą historię.

– A nie dałoby się przy okazji i fizyki? Zdaje mi się, że dostałam dwóję.

– Nie zdaje ci się, dostałaś. Szkoda, że nie możemy ukraść tej paczki i zobaczyć, co w niej jest.

– Dlaczego nie możemy?

– Bo on zamknął bagażnik.

– Nic podobnego. Wcale nie zamknął. Chyba, że się sam blokuje. Przy otwieraniu gmerał kluczykiem, a przy zamykaniu nie.

Obie, opuściwszy posterunek pod murem, stały już przy bagażniku Fiata. Tereska spojrzała na Okrętkę, nieco zaskoczona. Rzeczywiście, sama również przypomniała sobie, że facet poprzestał na zatrzaśnięciu pokrywy bagażnika. Głosów z dołu, które go przestraszyły, jakoś nie było słychać. Nie zastanawiając się nad tym, co czyni, nic nie myśląc, sięgnęła ręką, wcisnęła przycisk i uniosła pokrywę. Bagażnik stanął otworem, paczka leżała na środku.

Obie poczuły się tym tak zaskoczone, że proces myślenia uległ w nich ostatecznemu zahamowaniu. Tereska schyliła się i wzięła do ręki paczkę, która okazała się nadspodziewanie ciężka. Wyprostowała się, trzymając ją w objęciach, i w tej samej chwili, bardzo blisko, tuż za placykiem, na schodzącej w dół alejce, znów rozległy się jakieś gniewne głosy i brzękliwe, metaliczne dźwięki. Okrętka wzdrygnęła się gwałtownie.

Загрузка...