CZĘŚĆ TRZECIA. FABRYKA KOMPASÓW

Rozdział piętnasty

– Podnoszą awanka. – Po twarzy Silasa przebiegło zaskoczenie, zaprzeczenie, cała gama różnych odcieni niedowierzania. – Nie może być – powiedział cicho, kręcąc głową.

– Bo awanki to legenda? – skrzywiła się ironicznie Bellis. – Wymarłe stworzenia? Bajka dla dzieci? – Zacisnęła usta i potrząsnęła książką Krüacha Auma. – Ten, kto dwadzieścia lat temu odłożył to na półkę, myślał, że jest to książeczka dla dzieci, Silasie. Ale ja znam wysokie kettai. To nie jest książeczka dla dzieci. – Dzień dogasał, lecz pomruki miasta za oknami nie cichły. Bellis wyjrzała przez okno na światło konające płachtami spektakularnych barw. Podała Silasowi książkę. – Od dwóch dni nie zajmuję się prawie niczym innym. Nawiedzam bibliotekę niby jakiś cholerny eidolon i czytam książkę Auma. – Silas kartkował książkę i przebiegał wzrokiem po tekście w taki sposób, jakby go rozumiał, chociaż Bellis wiedziała, że nie rozumie. – To jest napisane w wysokim kettai, ale nie powstało w Gnurr Kett i nie jest stare. Krüach Aum to anophelius. – Silas spojrzał na nią ze zgrozą. – Uwierz mi – powiedziała Bellis po długim milczeniu. Czuła się potwornie zmęczona, co było nawet słychać. – Wiem, jak to brzmi. Przez ostatnie dwa dni próbowałam jak najwięcej się dowiedzieć… Ja też sądziłam, że wymarli, ale oni wymierają od ponad dwóch tysięcy lat, Silasie, i jeszcze nie zdążyli wyzdychać. Kiedy Padła Malaryczna Reginokracja, wytępiono ich w Shoteka, w Roha gi, w większości Shards. Ale zdołali przeżyć. Znaleźli sobie azyl na jakiejś zapadłej skale na południe od Gnurr Kett. I chociaż trudno w to uwierzyć, nawet po upadku Malarycznej Reginokracji są ludzie, którzy z nimi handlują. – Skinęła ponuro głową. – Mają jakiś układ Dreer Samher albo z Gnurr Kett, a może z jednym i drugim. Nie potrafię tego dociec. I… wydaje się, że piszą książki. – Pokazała na półkę. – Bogowie raczą wiedzieć, dlaczego w wysokim kettai.

Może mówią teraz tym językiem. Byliby jedynym ludem na świecie, który się nim posługuje. Nie wiem, Silasie, na zakochane bogi. Może to wszystko bzdura – zirytowała się nagle. – Fałszerstwo, kłamstwo albo… bajka dla dzieci. Ale Tintinnabulum kazał mi szukać wszelkich prac Krüacha Auma, dlatego temat tej książki to raczej nie jest czysty zbieg okoliczności. Co nie?

– A co tam jest napisane?

Bellis wzięła od niego książkę i powoli przetłumaczyła pierwsze zdania.

– „Skłamałbym, gdybym powiedział, że piszę te słowa bez dumy. Jestem nią wypełniony jak jedzeniem, bo… znalazłem historie do opowiedzenia, o czymś, czego nie osiągnięto od czasów Imperium Widmowców, jeśli nie liczyć jeszcze jednego razu, tysiąc lat temu. Jeden z naszych przodków, po tym, jak upadło państwo naszych królowych i ukryliśmy się tutaj… Za pomocą… urządzeń i taumaturgii… wyruszył po wodzie… do ciemnego miejsca… i posłał zaklęcia w usta wody i po dwudziestu jeden dniach gorąca, pragnienia i upału… wyciągnął wielką i tajemniczą rzecz”. – Podniosła wzrok na Silasa i dokończyła: – „Pływającą górę, boga-wieloryba, największe zwierzę, jakie kiedykolwiek odwiedziło nasz świat, awanka”. – Delikatnie zamknęła książkę. – Przywołał awanka, Silasie.

– I co było dalej? Przeczytałaś, to powiedz mi, co było dalej! Bellis westchnęła.

– Nie wiadomo jak i gdzie, ale Aum znalazł stertę starych rękopisów, dawne opowieści. Poukładał je, nadał im spójny sens i opowiedział je na nowo. Jest to historia o anopheliusie, którego imię nie pada. Dzieje się wieki temu. Aum poświęca dziesięć stron przygotowaniom. Ten człowiek pości, prowadzi badania, godzinami gapi się w morze, gromadzi niezbędne rzeczy: baryłki, alkohol, stare maszyny, które obrastały rdzą na plaży. Wypływa w morze. Sam. Próbuje zapanować nad jachtem, który jest o wiele za duży dla jednego człowieka, ale nikt nie chciał z nim popłynąć. Szuka konkretnego miejsca, jakiejś bardzo głębokiej hydrosztolni, dziury w dnie oceanu. Na to poluje. Na to zarzuca sieci. Bo liczy na to, że z dziury wyjdzie awank… Potem mamy dwadzieścia potwornie nudnych stron o uciążliwościach morskiej podroży. Głodny, spragniony, zmęczony, zmoknięty, zgrzany… Tego typu historie. Wie, że znajduje się we właściwym miejscu. Jest pewien, bo hak przenika gdzie indziej. Przebija powłokę świata. Ale nie potrafi znęcić awanka. Nie ma takiego dużego robaka… Na trzeci dzień, kiedy mężczyzna jest już kompletnie wyczerpany, a jego łodzią miotają dziwne prądy, niebo ciemnieje. Nadchodzi burza elyktryczna. Mężczyzna uznaje, że nie wystarczy być we właściwym miejscu, potrzebna jest jeszcze wabiąca moc. Grad i deszcz poniewierają nim, morze dostaje amoku. Ogromne fale ciskają łodzią, która tak się tłucze, jakby w każdej chwili miała się rozpaść. – Silas słuchał jej z szeroko otwartymi oczami i nagle naszedł ją idiotyczny obraz: nauczycielka opowiadająca dzieciom mityczne historie. – Epicentrum burzy jest coraz bliżej i w końcu mężczyzna owija szczyt grotmasztu zwojem kabla, a potem podłącza go do jakiegoś generatora. Później… – Bellis westchnęła. – Nie było to dla mnie zbyt zrozumiałe. Żeglarz uprawia jakieś taumaturgiczne kuglarstwa. Myślę, że próbował wywołać fulmeny, elyktryczne cząstki elementarne, a może złożyć je w ofierze, nie jest to jasne. – Wzruszyła ramionami. – Nie wiadomo, czy mu się udaje, czy jest to odpowiedź cząstki elementarnej, czy też skutek umieszczenia miedzianego drutu na szczycie wysokiego masztu, w każdym razie piorun uderza w przewodnik. – Otworzyła książkę na stosownej ilustracji: biały kontur łodzi i krótkawy, zgeometryzowany piorun werżnięty jak piła w szczyt grotmasztu. – Przez maszyny przepływa potężna fala energii. Taumaturgiczne przyrządy kontrolne, które zainstalował, żeby zwabić awanka i sterować jego ruchami, dostają spazmów megamocy i natychmiast się przepalają. Łódź skacze, żurawie i windy od łańcucha z hakiem wyginają się i spod spodu dochodzi wielki szum… Złapał na hak awanka, jak pisze Aum. I wyłowił.

Bellis umilkła. Przewróciła kilka kartek i zaczęła w duchu czytać słowa Auma.


Osiem kilometrów pod powierzchnią ocean zawibrował krzykiem, woda wstała i zadrżała, była niestabilna tam, gdzie coś ją wypięło, potężnie, a fale zdechły, kiedy wielki pęd od dołu zajął miejsce pływów i woda ciskała łodzią jak muszką, horyzont znikł, gdy awank wypłynął na powierzchnię.


Nic więcej. Brak opisu tego stworzenia. Strona parzysta przeznaczona na ilustrację była pusta.

– Kiedy zobaczył – podjęła Bellis – jak duży jest awank, zdał sobie sprawę, że z głębin wyrwał go zaklęciami. A sądził, że go wyłowi jak wędkarz. Nic podobnego. Awank bez trudu zerwał łańcuchy i znikł. Mężczyzna został zupełnie sam, a do tego musiał jeszcze pokonać całą drogę powrotną.

Bellis umiała to sobie wyobrazić i była poruszona. Przedstawiła sobie sponiewieraną postać nasiąkniętą morską wodą, wokół której wciąż szaleje burza, która z trudem się podnosi i na chwiejnych nogach idzie po pokładzie swego zbyt słabego na takie warunki statku. Uruchamia dogorywające silniki i pełza po morzu głodny i wycieńczony, a przede wszystkim zupełnie sam.


– Myślisz, że to prawdziwa historia? – spytał Silas.

Bellis otworzyła książkę na ostatniej części i odwróciła w jego stronę. Zobaczył całą masę dziwnych wzorów matematycznych.

– Ostatnie dwadzieścia stron zajmują równania, uwagi taumaturgiczne, odesłania do prac innych naukowców. Aum nazywa to aneksem danych. Nie umiem tego przetłumaczyć. Mało z tego rozumiem, to jest teoria utrzymana na wysokim poziomie abstrakcji, kryptoalgebra i tak dalej. Ale widać wielką staranność. Gdyby to była fałszywka, to by tego tak bardzo nie komplikował. Aum sprawdził wszystkie szczegóły: daty, technologie, taumaturgie i podłoże naukowe. Wymyślił, jak to się dokonało. Te ostatnie strony to jest rozprawa naukowa, która wyjaśnia, jak należy się do tego zabrać. Jak podnieść awanka… Silasie, ta książka została napisana w ostatnim roku wyzięby według kalendarza kettai. Czyli dwadzieścia trzy lata temu. Co, nawiasem mówiąc, oznacza, że Tintinnabulum i jego kolesie są w błędzie… Tintinnabulum myśli, że Aum pisał w ubiegłym stuleciu. Wydrukowano ją w Kohnid, stolicy Gnurr Kett, nakładem wydawnictwa Rozedrgana Mądrość. Jak można się spodziewać, w tej bibliotece nie ma zbyt wielu książek w tym języku, a ogromna większość tych, które są, została napisana w niskim kettai. Przejrzałam wszystkie pozycje w kettai wysokim, które udało mi się znaleźć. Rozedrgana Mądrość publikuje w tym języku książki filozoficzne, naukowe, klasyczne, z gnostycznej m echonomii i inne… Z pewnością uważają, że wydali rzecz autentyczną Silasie. Jeśli to jest kawał, to nabrał się na niego naukowy dom wydawniczy i najlepsze umysły Armady… A co jeszcze czytają naukowcy Kochanków, Silasie? Teorie megafauny mojego przyjaciela Johannesa. Inną jego książkę, o życiu międzypłaszczyznowym. Radykalne teorie na temat natury wody, rozprawy z ekologii morskiej. I strasznie im zależy na znalezieniu tej książeczki, przypuszczalnie dlatego, że Tintinnabulum i jego myśliwi trafili na odesłania do niej. Na Jabbera, jak myślisz, o co w tym wszystkim chodzi? Przeczytałam tę książkę. – Wbiła w niego wzrok. – To nie jest wygłup. Ta książka mówi o tym, jak podnieść awanka. I jak nad nim zapanować. Anophelius Aum pisze że awank bez trudu wyrwał się na wolność. – Nachyliła się. – Ale miał do czynienia z jednym człowiekiem. Armada jest miastem. Tamten ożywił trupy silników parowych, Armada ma całe dzielnice przemysłowe. Pod miastem ciągną się gigantyczne łańcuchy, wiedziałeś o tym? Jak myślisz, do czego zamierzają ich użyć? I Armada ma „Sorgo” – pozwoliła swoim słowom wybrzmieć i zobaczyła, że wyraz oczu Silasa uległ nieznacznej zmianie. – To miasto ma setki galonów skalnego mleka, Silasie, i możliwość wydobycia jeszcze większych jego ilości. Jabber jeden wie, jaką taumaturgię potrafią napędzać tym paliwem. Kochankowie uważają, że powiedzie im się to, co nie powiodło się bohaterowi Auma. Płyną w stronę dziury w dnie, żeby przywołać na powierzchnię awanka. Zaprzęgną go do miasta. I będą nim sterować…

– Kto jeszcze wie o książce?

– Nikt oprócz Szekla, który nie ma pojęcia, co w niej jest napisane.

„Dobrze zrobiłeś, że mi ją przyniosłeś” – powiedziała wcześniej chłopcu Bellis. „Sprawdzę, o czym to jest, i jeśli okaże się do czegoś przydatne, natychmiast przekażę Tintinnabulumowi”.

Pamiętała zaniepokojenie, strach Szekla. Często odwiedzał „Kastora”, statek Tintinnabuluma, żeby pobyć z Angevine. Bellis uświadomiła sobie z odrobiną współczucia, że Szekel nie zaniósł książki prosto na „Kastora” z obawy, że się pomylił. Nie czytał jeszcze zbyt sprawnie i w obliczu tak ważnej sprawy pewność siebie opuściła go.

Patrzył na kombinację liter składającą się na słowo „Krüach”, porównał je z listą nazwisk, którą przepisał z kartki przyniesionej przez Tintinnabuluma, przekonał się, że słowo to jest na tej liście, ale mimo wszystko, mimo wszystko…

Mimo wszystko nie był do końca pewien. Nie chciał się wygłupić ani marnować czyjegoś czasu. Zaniósł książkę Bellis, swojej przyjaciółce i nauczycielce, do sprawdzenia. A ona bezlitośnie mu ją zabrała wiedząc, że dzieło Krüacha Auma daje jej władzę.


Kochankowie wieźli ich na południe, ku rozpadlinie w dnie morza z której mógł wyłonić się awank. Zgromadzili wszystko, co było niezbędne – naukowców i platformę wiertniczą wydobywającą paliwo do wzmacniania zaklęć – i teraz sunęli ku swojemu łupowi. Ich eksperci w ścisłej i nieprzerwanej współpracy ze sobą kończyli obliczenia, już w drodze usiłowali spleść ze sobą wszystkie wątki enigmy przywołania awanka.

Jak tylko Silas i Bellis uświadomili sobie, że osiągnęli swój cel, że poznali plan Kochanków, że mają dane potrzebne do wyliczenia kursu Armady, zaczęli się gorączkowo zastanawiać, w jaki sposób wykorzystać tę wiedzę do ucieczki.


„Co my robimy?” – pomyślała Bellis spowita oparami milczenia. „Kolejny wieczór siedzimy w mojej okrągłej, kominowej klitce i wołamy w duchu i na głos:»O bogowie, o bogowie«, bo zdarliśmy jedną warstwę tajemnicy, a pod spodem kolejne cholerstwo, kolejne łamigłówki nie do rozwiązania”. Miała ochotę jęknąć ze zmęczenia. „Nie chcę już więcej się zastanawiać, co mam zrobić. Chcę coś zrobić”.

Zabębniła palcami po tekście. Tekście, który umiała przeczytać tylko ona i parę innych osób.

Kiedy patrzyła na ten hermetyczny język, zaświerzbiało w niej mgliste, nieprzyjemne podejrzenie. Tak samo poczuła się tego wieczoru w restauracji, kiedy Johannes jej powiedział, że Kochankowie korzystają z jego książek.


Nieustanne buczenie maszyn flotylli holowników i innych statków, które ciągnęły miasto, wtopiło się w ogólne tło dźwiękowe. Ale chociaż ich nie widziano i nie pamiętano o nich, wciąż parły do przodu. Nie było chwili dnia ani nocy, żeby Armada nie brnęła centymetr po centymetrze przed siebie. Wysiłek był tytaniczny, a prędkość lodowcowa. Człowiek nie potrafiłby pełzać tak powoli.

Ale dni jakoś mijały, a miasto poruszało się. Ludzie zrzucali płaszcze i wełniane spodnie. Dni nadal były krótkie, lecz bez fanfar i oficjalnych obwieszczeń Armada przemieściła się do umiarkowanej strefy morza. I bez wytchnienia zmierzała ku cieplejszym wodom.

Roślinność Armady – pszenica i jęczmień, pokładowe trawy, r egimenty chwastów zawłaszczające stary kamień i metal – odczuła zmianę. Stale głodne ciepła, nabrały otuchy od tej niewczesnej zmiany pory roku i zaczęły błyskawicznie rosnąć, pączkować. Zapachy parkowe stały się bardziej soczyste, a harde kwiatuszki przełamywały jednorodność zieleni.

Z każdym dniem nad głowami było więcej ptaków. Statki pirackie płynęły w ciepłych wodach nad nowymi, wielobarwnymi rybami. W mnogich świątyńkach Armady odprawiano nabożeństwa, w których witano najnowszą z zawsze nieregularnych i uwarunkowanych decyzjami politycznymi wiosen w mieście.


Tanner zobaczył łańcuchy i nie zajęło mu długo, aby uświadomić sobie, jakie miasto ma plany.

Oczywiście nie mógł znać szczegółów, ale pamiętał, co widział, mimo szoku i zimna, które go osaczyły, kiedy się wynurzał. Wcześniej podpłynął pod jeden z zakazanych statków i znalazł się w strefie maskującej świetlistości. Skala tego, co zauważył, w pierwszej chwili go oszołomiła, ale kiedy jasność rozproszyła się, zdał sobie sprawę, że widzi ogniwo łańcucha, długości piętnastu metrów.

„Wielki Wschodni” ciągnął się w górze niby złowieszcza chmura. Metal ogniwa był zamocowany do jego dna staroświeckimi, większymi od człowieka nitami. Poprzez wielowiekową narośl zobaczył, że z pierwszym ogniwem łączy się drugie, podobnie przymocowane do kadłuba. Wodorosty i zaczarowana woda nie pozwalały sięgnąć wzrokiem jeszcze dalej.

Pod miastem były wielkie łańcuchy. Nie trzeba było wybitnego intelektu, żeby odgadnąć, co jest planowane. Z prawie melancholijnym zaskoczeniem Tanner Sack uzmysłowił sobie, że poznał tajemnicę, która zawsze kręciła się na obrzeżach rozmów toczonych w porcie. Poznał źródło zakłopotania, mrugnięć i znaczących spojrzeń, poznał ten nie wymieniany na głos projekt, który nadawał kierunek wszystkim ich wysiłkom.

„Podniesiemy coś z morza” – pomyślał ze spokojem. „Jakiegoś zwierzaka? Złapiemy jakieś węże morskie, albo krakena, albo Jabber wie co i… co dalej? Będzie ciągnęło Armadę? Tak jak morski wyrmen ciągnie statek-rydwan? Całkiem sensowny pomysł” – dodał, będąc pod wrażeniem skali przedsięwzięcia, ale nie czując strachu ani dezaprobaty. „Dlaczego ukrywać to przed takimi jak ja? A bo to nie jestem lojalny?”


Otrząśnięcie się po ataku dinichtysa zajęło Tannerowi kilka dni. Kiepsko spał, oblewał się potem. Pamiętał dotyk wnętrzności rozszarpanego mężczyzny w dłoni i chociaż zdarzało mu się wcześniej widywać i trzymać na rękach zmarłych, w oczach tego trupa była zgroza, która prześladowała Tannera jeszcze długo. Nie mógł wyrzucić z pamięci wspomnienia o tym, jak ryba rzuciła się na niego. Utkwiło to w nim jak katastrofa geologiczna w zapisie dziejów świata.

Koledzy z pracy traktowali go z szacunkiem.

– Byłeś dzielny, Tanner – mówili.

Po dwóch dniach Tanner wrócił nad akwen między Niszczukowodami i Czasami, żeby popływać i dać ukojenie spękanej skórze. Obserwował z brzegu innych kąpiących się. Przy tych gościnnych temperaturach było ich trochę więcej. Inni obywatele pirackiego miasta patrzyli z boku, nie mogąc się nadziwić ezoterycznej umiejętności pływania.

Tanner widział krople wody rozpryskiwanej przez niezbyt wciąż wprawne ruchy rąk i nóg, widział poszarpaną powierzchnię wody, i stwierdził, że ogarnia go jakiś niepokój, kiedy pływacy dają nura i znikają z pola widzenia. Podszedł do przodu, ustawił się do skoku i poczuł skurcz żołądka.

Bał się.

„Za późno” – powiedział sobie z nutą histerii. „Za późno, stary! Do tego cię prze-tworzyli! Mieszkasz w tej zasranej wodzie i nie ma odwrotu”.

Bał się podwójnie: morza i swego strachu, który mógł go uziemić, zmienić w cyrkowego dziwoląga, ze skrzelami i błonami, ale prowadzącego wyłącznie lądowy tryb życia, któremu skóra się łuszczy, skrzela wysuszają boleśnie, a macki gniją. Zmusił się więc do skoku. Słona woda przyniosła trochę ukojenia dla skóry i dla duszy.

Strasznie ciężko było mu otworzyć oczy i skierować wzrok w rozpylony, rozświetlony słońcem błękit w dole, przy świadomości, że przypuszczalnie już nigdy nie zobaczy pod wodą skały, tylko tę roz ciągniętą głębię, gdzie drapieżcy machają ogonami i znikają z pola widzenia.

Było potwornie ciężko, ale pływał i zrobiło mu się lepiej.


Po namowach Szekla Angevine pozwoliła Tannerowi pogrzebać w jej metalowych wnętrznościach. Decyzja ta nie przyszła jej łatwo. Aby dać mu pole do działania, trzeba było odłączyć kocioł, a tym samym unieruchomić ją. Zgodziła się na coś takiego po raz pierwszy od lat. Żyła w strachu przed wygaśnięciem swego ognia.

Tanner poczynał sobie jak z każdym innym silnikiem, energicznie ostukiwał rurki i obracał kluczem francuskim, dopóki nie zobaczył, jak bezkrwiste są palce Angevine ściskającej Szekla za rękę.

Tanner zdał sobie sprawę, że poprzednio wkładano w nią w ten sposób łapy, kiedy była prze-twarzana. Od tej pory był delikatniejszy.

Tak jak się spodziewał, miała zainstalowany stary, niewydajny silnik. Nadawał się tylko do wymiany. Po krótkim słowie ostrzeżenia, do wtóru jej przerażonych wrzasków, zaczął go demontować.

W końcu się uspokoiła. Wyjaśnił jej, że jest za późno na wycofanie się, że już nigdy się nie poruszy, jeśli ją tak zostawi. Po kilku godzinach, kiedy wytoczył się spod niej spocony i upaćkany smarem i zaczął zapalać paliwo w palenisku udoskonalonego kotła, Angevine natychmiast poczuła różnicę.

Oboje byli zmęczeni i zakłopotani. Kiedy ciśnienie pary było już wystarczające i Angevine zaczęła się ruszać, kiedy poczuła, jakie ma zasoby mocy, kiedy sprawdziła ogień i zrozumiała, że dużo rzadziej będzie musiała uzupełniać koks, zdała sobie sprawę, jak wiele Tanner dla niej zrobił. Ale jemu znacznie łatwiej było przyjąć podziękowania, niż jej podziękować, toteż sprawa ograniczyła się do zachodzących na siebie niezbyt artykułowanych pomruków z obu stron.

Później, siedząc w wannie z morską wodą, Tanner zastanawiał się wykonaną robotą. Angevine nie potrzebowała już tak bardzo przejmować się paliwem. Co za poczucie wyzwolenia: nie musieć cały czas myśleć o kotle, nie musieć wstawać przed świtem, aby dołożyć do ognia.

Uśmiechnął się szeroko. Po zakończeniu pracy Tanner zauważył nową rysę na obudowie Angevine, od jego klucza lub śrubokrętu. Wydrapał ranę w żelazie Angevine zawsze starała się utrzymywać metalowe części w czystości toteż nowa rysa biła po oczach. Przestępował z nogi na nogę zawstydzony.

Kiedy Angevine zobaczyła rysę, twarz zesztywniała jej z gniewu ale po paru minutach, kiedy poczuła w sobie siłę pary, jej mina uległa zmianie. Na odchodnym, kiedy Szekel czekał już na nią w drzwiach podtoczyła się do Tannera i powiedziała do niego cicho:

– Nie przejmuj się rysą, dobra? Wykonałeś świetną robotę, Tanner. A rysa… Niech to będzie pamiątka po remoncie. I znak nowego.

Uśmiechnęła się do niego szybko i wyszła.

– O, nie ma za co, na Jabbera – powiedział Tanner do siebie na to wspomnienie, zadowolony i zakłopotany. – Dla chłopaka. Zrobiłem to dla chłopaka.


W nawiedzanej dzielnicy Armady, wciśniętej w kąt awanportu, graniczącej z Pragnieniowicami i Tobietwoim króla Friedricha, było tylko dziesięć statków o godnym wzmianki tonażu.

Obywatele podlegający brutalnym, nastawionym na drapieżny zysk rządom Friedricha nie zwracali większej uwagi na upiorne statki obok swojego okręgu, skupiając się na własnych bazarach, lunaparkach i lichwiarzach. Ale złoczynny wpływ nawiedzanej dzielnicy przedostawał się przez wąski pas morza do Pragnieniowic i zakażał okręg Brucolaca. Tam, gdzie sąsiadowały one z porzuconymi jednostkami, jego statki były smutne i nieprzyjemne.

Być może czynnikiem, który wyostrzał wrażliwość mieszkańców Pragnieniowic na zmarłych i nieumarłych, była obecność Brucolaca i oddziału jego wampirycznych siepaczy. Być może z tego powodu, inaczej niż w dzielnicy Tobietwój, obywatele Pragnieniowic cały czas mieli w świadomości budzącą grozę, nawiedzaną dzielnicę, z którą sąsiadowali.

Dochodziły stamtąd dziwne odgłosy: pomruki niesione z wiatrem, ciche buczenie motorów, zgrzyt jednych rzeczy o drugie. Niektórzy twierdzili, że hałasy te są omamem dźwiękowym, tworem wiatru i manierystycznej architektury starożytnych statków. Bardzo niewielu w to wierzyło. Od czasu do czasu grupa chojraków – nieodmiennie z grona niedawno uprowadzonych – wchodziła na hulki, a po paru godzinach cali z zaciśniętymi ustami, bladzi i nieskorzy do mówienia. Bywało też oczywiście, że nie wracali.

Wieść gminna głosiła, że próby wyrżnięcia dziesięciu statków z tkanki miasta, zatopienia ich i wymazania nawiedzanej dzielnicy mapy Armady, były podejmowane, ale w drastycznych okolicznościach zakończyły się niepowodzeniem. Większość obywateli miała zabobonny stosunek do tego cichego miejsca: choć czuli strach, głośno by protestowali przeciwko próbom jego zlikwidowania.

Na pokładach nawiedzanych statków nie siadały ptaki. Krajobraz starych masztów i ich kikutów, butwiejących smołowanych kadłubów i podartych żagli był srogi i opuszczony.

Jeśli ktoś chciał, żeby nikt mu nie przeszkadzał, szedł na granicę pomiędzy Pragnieniowicami i nawiedzaną dzielnicą.

W chłodnym nocnym deszczu stali dwaj mężczyźni. Byli sami na pokładzie klipra.

Dziesięć metrów dalej stała na wodzie długa, smukła łódź, jakaś starożytna galera, która skrzypiała na nieustannym – także pozornym – wietrze Armady, pusta i nieoświetlona. Pomosty łączące ją z kliprem butwiały i były zablokowane łańcuchami. Galera stanowiła najbardziej wysunięty punkt nawiedzanej dzielnicy.

Zza pleców dobiegały ich odgłosy centrum miasta z nieregularnych galerii handlowych rozlokowanych na kilku statkach, teatrów i tancbud. Na kliprze panowała cisza. Rząd namiotowych domów na pokładzie był w większości niezamieszkany. Ci nieliczni, którzy tu żyli, wiedzieli, kto jest na pokładzie klipra, i siedzieli jak myszy pod miotłą.

– Nic z tego nie rozumiem – powiedział spokojnie Brucolac, nie patrząc na swego towarzysza. Jego chrapliwy głos był ledwo dosłyszalny. Wiatr i deszcz odgarnęły mu strzępiaste włosy z twarzy, kiedy patrzył nad galerą na czarne morze. – Mógłbym cię prosić o wyjaśnienie? – Odwrócił się, uniósł brwi i z lekko skonsternowaną miną spojrzał na Uthera Doula. Pod nieobecność ochroniarzy, gwardzistów czy przygodnych gapiów nie dało się zauważyć rozżarzonego do czerwoności napięcia, które charakteryzowało publiczne konfrontacje tych dwóch mężczyzn. Ich język ciała był tylko trochę ostrożny, jak u osób, które dopiero co się poznały. – Uther, przecież znamy się nie od dzisiaj kontynuował. – Przecież wiele razem przeszliśmy. Mam do ciebie zaufanie, mówię szczerze. Mam zaufanie do twojego instynktu.

Znam twój sposób myślenia. I obaj wiemy, że jest wyłącznie kwestią przypadku, że jesteś ich człowiekiem, a nie moim. – Powiedział to z nieznaczną nutką żalu. Brucolac patrzył na Uthera Doula jasnymi oczami. Długi, rozwidlony język skosztował powietrza. – Powiedz mi, co jest grane, człowieku. Na sutki Luny, nie możesz poprzeć tego idiotycznego pomysłu. Masz wyrzuty sumienia, tak? Że to ty podsunąłeś im ten pomysł? Że gdyby nie to, co im powiedziałeś, nigdy by na to nie wpadli? – Nachylił się trochę. – Wiesz, że nie chodzi mi o władzę. Mam w najgłębszym luku okrętowym, kto rządzi Armadą. Mnie zależy tylko na Pragnieniowicach. Niszczukowody zawsze były najsilniejsze i ja nie mam nic do tego. I nie chodzi też o zasranego awanka. Psiakrew, gdybym wierzył, że to się uda, to byłbym po twojej stronie. Nie jestem taki, jak ci starzy pierdziele z Bud, co w kółko pieprzą o „majstrowaniu przy śmiercionośnych siłach” i gadają że „to wbrew naturze” lub inne tego typu brednie. Psiakrew, Uther, gdybym uważał, że robienie interesów z demonami wzmocni miasto, to chyba mi wierzysz, że byłbym za, nie?

Uther Doul zerknął na niego i jego twarz po raz pierwszy się poruszyła, drgając tłumionym ubawieniem.

– Jesteś nieumarły, Brucolac – powiedział swoim głosem piosenkarza. – Wiesz o tym, że mnóstwo ludzi uważa, że robisz interesy z Piekłorodnym.

Brucolac puścił jego słowa mimo uszu.

– Jestem przeciw, bo obaj wiemy, że to się nie skończy na awanku – powiedział chłodnym tonem. Doul odwrócił wzrok. Na nocnym horyzoncie nie było gwiazd: niebo i morze zlewały się ze sobą atramentowo. – I niedługo inni też to skojarzą. Alozowice będą robiły, co się im każe, póki się morze nie zagotuje, ale myślisz, że Czasy i Książkowice będą dalej pomagały Kochankom, kiedy wyczają, na czym polega plan? Uther, to jest prosta droga do buntu.

– Martwcu… – zaczął Doul i urwał. Doul był jedynym człowiekiem w mieście, który posługiwał się tym zagranicznym tytułem honorowym, pochodzącym z jego ojczyzny. – Martwcu Brucolacu. Jestem człowiekiem Kochanków. Wiesz o tym i znasz przyczyny. Życie mogło się potoczyć inaczej, ale się nie potoczyło. Jestem żołnierzem, Brucolacu. Dobrym żołnierzem. Gdybym nie uważał, że im się uda, to bym ich w tym nie poparł.

– Gówno prawda – zdenerwował się chrapliwie Brucolac. – Na dupczenie bogów, Uther, to jest kłamstwo. Czy ty w ogóle pamiętasz w jaki sposób się dowiedziałem, co chcą zrobić z awankiem?

– Szpiedzy – odparł Doul pozbawionym emocji tonem, ponownie spozierając Brucolacowi w oczy.

– Eee tam. Szpiedzy znosili tylko insynuacje i aluzje. Nie okłamuj sam siebie. Wiem, ponieważ ty mi powiedziałeś.

Spojrzenie Doula zrobiło się lodowate i ostre.

– To jest oszczerstwo i zabraniam ci je powtarzać…

Brucolac przerwał mu wybuchem śmiechu.

– Zastanów się, do kogo mówisz – zaproponował z niedowierzaniem. – Przestań być taki cholernie pompatyczny. Wiesz, o co mi chodzi. Jasne, że nie przyszedłeś do mnie z tą informacją i nie chciałeś wprost przyznać mi racji, ale kiedy przedstawiłem ci wynik moich rozmyślań… Jesteś zbyt dużym profesjonalistą, żeby ujawnić coś, co potem mogłoby ci zaszkodzić, ale gdybyś chciał wprowadzić mnie w błąd albo wprawić w przekonanie, że się mylę, to mógłbyś to zrobić, a nie zrobiłeś… I jestem ci za to wdzięczny. I proszę bardzo, jeśli chcesz ciągnąć tę głupią grę pod tytułem „udaję, że nie wiem tego, co obaj wiemy, i nie potwierdzę twoich podejrzeń, ale im nie zaprzeczę”, to w porządku, milcz dalej. Ale fakty pozostaną faktami. – Brucolac z roztargnieniem odrywał od relingu drzazgi i spuszczał w ciemność. – A fakty są takie, że wiem to od ciebie. I zdajesz sobie sprawę, że przywódcy innych dzielnic nie uwierzą, jeśli im tak to przekażę. Obarczyłeś mnie wiedzą, którą muszę dźwigać sam. Moim zdaniem dlatego, że zdajesz sobie sprawę, że to jest głupi, niebezpieczny plan, i nie wiesz, co począć z tą świadomością, i chciałeś mieć sojusznika.

Naprawdę jesteś aż taki arogancki? – spytał Doul z uśmiechem. – Naprawdę jesteś taki pewny siebie, że potrafisz wykręcić kota ogonem w każdej rozmowie? Pamiętasz brzytwogolemy? – powiedział nagle Brucolac. – Uther Doul umilkł. – Parowiatr? Pamiętasz, co tam widzieliśmy? To miasto ma wobec nas dług wdzięczności. Uratowaliśmy je, nawet jeśli oni tego nie przyznają, nawet jeżeli oni tego nie wiedzą. Gdzie wtedy byli zasrani Kochankowie? My dwaj uratowaliśmy miasto.

Nawoływanie mew. Szum wiatru między łodziami, skrzypienie nawiedzanej dzielnicy. – Wiele się wtedy nauczyłem – powiedział cicho. – Nauczyłem się czytać w tobie jak w książce. Znam cię.

– Na bogów! – Uther Doul obrócił się twarzą ku niemu. – Jak śmiesz bawić się ze mną w starych wiarusów? Nie jestem po twojej stronie! Nie zgadzam się z tobą! Rozumiesz? Owszem, łączą nas wspólne dzieje, i Khyriad wie, że z własnej woli nie zwrócę się przeciwko tobie, Martwcu, ale na nic więcej nie licz. Jestem porucznikiem a ty nigdy nie byłeś moim kapitanem. Zgodziłem się z tobą spotkać tylko z szacunku do ciebie, nic więcej.

Brucolac zasłonił usta dłonią i zmierzył Doula wzrokiem. Wodził swoim długim językiem po palcach. Kiedy opuścił dłoń, minę miał smutną.


– Blizna nie istnieje – powiedział. Zapadła cisza. – Blizna nie istnieje – powtórzył – a jeśli przypadkiem astrolonomowie się mylą i istnieje, to jej nie znajdziemy. A jeśli jakimś cudem znajdziemy, to ty wiesz lepiej od wszystkich innych ludzi, że będzie to dla nas oznaczało pewną śmierć. – Pokazał na miecz, który wisiał u boku Doula. Skinął palcem ku prawemu rękawowi swego towarzysza, pożyłkowanemu rozgałęziającymi się kablami. – Wiesz o tym – powiedział. – Znasz siły, które by się wylały z czegoś takiego. Wiesz lepiej od innych, że bylibyśmy bez szans, nawet jeżeli tym głupcom się wydaje, że dzięki tobie wiedzą wszystko. A to by tylko oznaczało koniec dla nas wszystkich.

Uther Doul spuścił wzrok na swój miecz.

– Ale nie śmierć – powiedział, po czym uśmiechnął się pięknie i nieoczekiwanie – tylko coś znacznie bardziej skomplikowanego.

Brucolac pokręcił głową.

– Jesteś najodważniejszym ze znanych mi ludzi, Doul, pod niezliczonymi względami – rzekł ze smutkiem, z żalem. – Dlatego ze zdumieniem patrzę na tę stronę twojej osobowości. Małoduszną, strachliwą, tchórzliwą, odtwórczą, służalczą. – Doul w żaden sposób nie zareagował, a słowa Brucolaca nie brzmiały jak prowokacja. – Czy powiedziałeś sobie, że najodważniejszą rzeczą jest spełnić swój obowiązek, nie zważając na konsekwencje? – Znowu pokręcił z niedowierzaniem głową. – Jesteś masochistą, panie Uther? Czy twardnieje ci kiedy tak się poniżasz? Dostajesz wzwodu, kiedy te pochlastane chuje wydają ci rozkazy, o których wiesz, że są idiotyczne? Brandzlujesz się przez kieszeń i spuszczasz się, kiedy wbrew zdrowemu rozsądkowi wykonujesz ich polecenia? Dalijabber, musisz mieć nieźle sponiewieraną fujarę, bo to są najbardziej obłąkane rozkazy, jakie w życiu dostałeś i dobrze o tym wiesz. A ja nie pozwolę, żebyś je wykonał.


Doul patrzył bez ruchu, jak Brucolac odwraca się i odchodzi.

Wampir otulił się cieniem i szybko przepadł w mgielnej poświacie, odgłos jego kroków ucichł. Dał się słyszeć jakiś szelest i wysoko nad pokładem stare olinowanie brzdęknęło, kiedy coś się o nie otarło i poleciało dalej.

Doul podążał wzrokiem za miejscami, gdzie słyszał te dźwięki. Dopiero kiedy dookoła wszystko umilkło, odwrócił się ku morzu i nawiedzanej dzielnicy, uchwyciwszy za rękojeść miecza.

Rozdział szesnasty

Za pomocą atlasów i monografii podróżników Bellis i Silas sporządzili mapy Gnurr Kett, Cymek i Zatoki Żelaznej. Usiłowali wytyczyć trasę do Nowego Crobuzon.

Wyspa anopheliusów nie była zaznaczona, ale kierując się opowieściami kupców-kaktusów, wydedukowali, że znajduje się ona kilka dziesiątek kilometrów od południowego koniuszka Gnurr Kett, mniej więcej półtora tysiąca kilometrów od cywilizowanych, północnych brzegów wyspy. A stamtąd do Nowego Crobuzon było jeszcze prawie trzy tysiące kilometrów.

Bellis wiedziała, że statki z Gnurr Kett w porcie Kelltree stanowią bardzo rzadki widok. Przeglądnęła szereg prac z ekonomii politycznej i prześledziła szlaki towarów z Dreer Samher do Gnurr Kett, do Shankell, na Wyspy Mandragory, do Perrick Nigh i Myrshock, a także, w dużym stopniu hipotetycznie, do Nowego Crobuzon.

– Z wyspy moskitów mielibyśmy prawie taki sam kawał drogi do kraju jak z kolonii – powiedziała z goryczą Bellis. – Tysiące mil morskich nieznanych wód i białych plam porozdzielanych legendami i bredniami. Na samym końcu bardzo długiego łańcucha handlowego.


Tak spędzali wszystkie wolne chwile. Zgarbieni nad stołem w cylindrycznym pokoju Bellis, nie zważali na odgłosy i światło – słoneczne lub latarniowe – z zewnątrz, ona kopciła jak komin, przeklinając przykry w smaku tytoń uprawiany na statkach Armady, oboje robili notatki, szperając w starych księgach. Próbowali coś wycisnąć ze skradzionej przez siebie wiedzy. Próbowali wymyślić jakiś sposób ucieczki.

Nauganiali się za tajemnicą Armady, a teraz, kiedy powoli sobie uzmysławiali, że wiedza ta niekoniecznie umożliwi im powrót domu, wpadli w przerażenie.

„Gdyby tylko udało nam się ustalić, gdzie będziemy…” – myślała, lecz narastało w niej bolesne uświadomienie, że miasto jest dosyć duże, w związku z czym raczej nie zawinie do portu w Kohnid czy gdzie indziej ani nie minie go w odległości pięciu wiorst. A jeśli nawet, to musiałaby w jakiś sposób przedostać się na brzeg, a potem wsiąść na jakiś statek i dopłynąć do ojczyzny. A to wydawało się nieosiągalne.

„Obym tylko dotarła na brzeg. Może uda mi się kogoś przekonać, żeby mi pomógł, albo ukradnę łódź, albo ukryję się na jakimś statku, albo… coś”.

Nie miała jednak szans dotrzeć na brzeg. A gdyby miała, z wszystkich tych pomysłów najprawdopodobniej wyszłyby nici, z czego doskonale zdawała sobie sprawę.


– Przyszedł dziś do mnie Szekel – powiedziała. – Minął już prawie tydzień, odkąd dał mi tę książkę. Spytał, co to jest i czy nie tego szukał Tintinnabulum. Powiedziałam mu, że wkrótce będę to wiedziała na pewno. Już niedługo przemoże w sobie nieśmiałość i komuś powie – przewidywała ponuro. – Kumpluje się z lojalnym nurkiem, który pracuje dla Kochanków. Pieprzy się z asystentką Tintinnabuluma. Na Jabbera! Nie możemy dłużej dreptać w miejscu. Musimy podjąć decyzję. Musimy zdecydować, co robimy. Kiedy Szekel powie swoim znajomym, że znaleźliśmy książkę Krüacha Auma, po paru minutach będziemy mieli na głowie całą gwardię. I nie tylko odbiorą nam książkę, ale także domyśla się, dlaczego jej nie oddaliśmy. A nie muszę ci chyba mówić, że niezbyt mi pilno do armadyjskiego więzienia.


Nie sposób było oszacować, ile Kochankowie wiedzą na temat podnoszenia awanka. Coś wiedzieć musieli – gdzie znajdują się dziury, jak mocne maszyny i taumaturgia jest potrzebna, może znają niektóre elementy niezbędnej teorii naukowej. Jedno nie ulegało wątpliwości: najbardziej zależało im na znalezieniu książki Krüacha Auma. „Jedyny opis skutecznej próby wywołania z nory i łapania awanka.” – pomyślała Bellis. „W przybliżeniu znają miejsce, ale założę się, że mnóstwa rzeczy nie wiedzą. Pewnie im się wydaje, że potrafią wszystko wymyślić i przypuszczalnie kiedyś by im się to dało, ale daję sobie rękę uciąć, że ta książka znacznie by im ułatwiła zadanie.”

Odsuwała od siebie głupie pomysły, na przykład zażądać zwrócenia wolności w zamian za książkę, ponieważ miała bolesną świadomość, że to nie wypali. Nadzieja z niej uchodziła, przejmował ją chłód bezsilności.

Ze swoistą desperacką nonszalancją porozmawiała z Carrianne o ucieczce. Wciskając swoje pytania i koncepcje w idiotycznie nieprzekonujący schemat „co by było, gdyby”, spytała Carrianne, czy kiedykolwiek chciała opuścić miasto.

Carrianne uśmiechnęła się z życzliwym okrucieństwem.

– Nigdy nie przeszło mi to przez głowę. – Siedziały w pubie w Pragnieniowicach. Carrianne rozglądnęła się ostentacyjnie wokół siebie, po czym podjęła ciszej: – Ale zrozum, do czego miałabym wracać, Bellis? W imię czego miałabym tak ryzykować? Co parę lat jacyś uprowadzeni próbują, najczęściej kradzioną łódką. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby ich nie zatrzymano.

„Zatrzymano tylko tych, o których słyszałaś” – pomyślała Bellis.

– Co z nimi robią? – spytała.

Carrianne na moment zajrzała do swojej szklanki, po czym znowu uśmiechnęła się brutalnie do Bellis.

– Jest to bodaj jedyna kwestia, co do której między wszystkimi władcami na Armadzie nie ma sporu. Kochankowie, Brucolac, król Friedrich, Braginod, Rada i tak dalej, wszyscy się zgadzają, że Armada nie może pozwolić sobie na to, aby świat dowiedział się ojej istnieniu. Oczywiście są marynarze, którzy wiedzą, że pływamy gdzieś po świecie i są takie państwa jak Dreer Samher, z którymi handlujemy, ale gdyby dowiedziało się o nas jakieś mocarstwo, na przykład Nowe Crobuzon? Które z nich nie chciałoby pozbyć się nas z mórz? Uciekinierów się powstrzymuje, Bellis. Dobrze mnie zrozum: nie łapie, tylko powstrzymuje. – Carrianne poklepała Bellis po plecach. – Psiakrew, nie rób takiej przerażonej miny! Nie mów, że jesteś zaskoczona. Wiesz, co by się stało, gdyby dotarli do domu, puścili farbę i twoja banda ruszyłaby na Armadę? Spytaj pierwszego lepszego prze-tworzonego, którego porwano z crobuzońskiego statku niewolniczego, przekonaj się, jacy są lojalni wobec marynarki Nowego Crobuzon. Spytaj ludzi, którzy byli w Nova Esperium i widzieli, jaki los spotka tubylców. Albo marynarzy, którzy mieli do czynienia z crobuzońskimi kaprami wymachującymi im przed nosem swoimi patentami. Uważasz nas za piratów, Bellis? Napij się i zatkaj gębę!


***

Tego wieczoru Bellis po raz pierwszy zadała na głos pytanie, co by zrobili gdyby nie udało im się wrócić do kraju. Potraktowała tę hipotezę jako bodziec do dyskusji.

Lecz kiedy zdała sobie sprawę, że ucieczka nie jest jedyną kwestią, spłynęła na nią specyficzna spokojna zgroza. „Rzeczywiście, co będzie jeśli nie zdołamy uciec? Czy to jest koniec? Czy to jest ostatnie słowo?”

Silas przyglądał się jej ze smętną i zmęczoną miną. Patrząc na niego Bellis z nagłą i brutalną wyrazistością zobaczyła wieże, targowiska i ceglane tereny lęgowe swojego rodzinnego miasta. Przypominała sobie o znajomych. Nowe Crobuzon… Wiosną cuchnące żywicą, pod koniec roku zimne i zawikłane, w święto Poranka Jabbera rozświetlone, obwieszone gimgewami i lampionami, wśród przytupu rozśpiewanego tłumu, pociągów ozdobionych symbolami kultu. A o północy każdego dnia roku skąpane w świetle latarni.

Toczące wojnę, krwawą wojnę z Gengris.

– Musimy ich jakoś ostrzec – powiedziała cicho. – To jest najważniejsze. Niezależnie od tego, czy wrócimy czy nie, musimy ich ostrzec.

Po tych słowach rozstała się z mrzonkami. Z jednej strony bardzo ją to przygnębiło, z drugiej trochę uśmierzyło wewnętrzne rozgorączkowanie. Plany, które poddawała pod rozwagę, były teraz bardziej przemyślane, bardziej systematyczne, dające większą szansę sukcesu.


Bellis zrozumiała, że kluczem do wszystkiego jest Hedrigall.

O zwalistym człowieku-kaktusie, bajarzu z Dreer Samher i aeronaucie, krążyło wiele opowieści. Spowijał go obłok plotek, prawdziwych i kłamliwych. Spośród rzeczy, które zdyszanym tonem opowiedział jej Szekel, najmocniej utkwiła jej w pamięci jedna: Hedrigall był na wyspie ludzi-moskitów.

Dało się w to uwierzyć. Był kupcem-piratem z Dreer Samher, czyli członkiem jedynej na świecie grupy społecznej, która miała regularne kontakty z anopheliusami. W ich żyłach płynęła nie krew, lecz żywica: niezdatna do picia. Mogli bez strachu uprawiać handel wymienny, byli z ludźmi moskitami.

„Może Hedrigall coś pamięta?”


Dzień był pochmurny i ciepły, Bellis pociła się od chwili, kiedy wyszła z domu do pracy. Na przekór swojej chudości pod koniec dnia czuła się tak, jakby ciążył jej nadmiar ciała. Dym cigarillos zdawał się uciskać jej głowę jak śmierdzący kapelusz i nawet nieustające wiatry Armady nie omiotły jej do czysta.

Silas czekał na nią pod jej kwaterą.

– To prawda – powiedział z ponurym uniesieniem. – Hedrigall tam był. Pamięta. Wiem, jak działają kupcy z Dreer Samher.


Ich mapy mogły zyskać na dokładności, a ich wiedza o wyspie stracić na hipotetyczności.

– Hedrigall jest lojalny, dlatego muszę uważać – powiedział Silas. – Nawet jeżeli nie zawsze zgadza się z tym, co każą mu robić jest wierny Niszczukowodom. Ale mogę uzyskać od niego informacje. Zdaj się w tym na mnie.

Nawet licząc to, czego dowiedzieli się od Hedrigalla, dysponowali zaledwie garścią niepowiązanych ze sobą faktów. Ciągle tasowali je od nowa, upuszczali jak bierki i patrzyli, jak spadają. Bellis, wyzbyta tego nierealistycznego, desperackiego pragnienia wolności, zaczęła dostrzegać pewien porządek w układach faktów.

Aż powstał plan.


Plan tak luźny, tak mgławicowy, że ciężko było przyznać, iż nie mają nic więcej.

Siedzieli milczący i niepewni. Bellis słyszała powracające pomruki fal i patrzyła, jak dym z jej cigarillo rozsupłuje się koło okna, przesłaniając nocne niebo. Zjawisko to nagle ją zniesmaczyło: poczuła się schwytana w pułapkę. Jej życie zostało zredukowane do nocnego szukania pomysłów. Ale teraz coś się zmieniło.

Być może to była ostatnia taka noc.

– To dla mnie nie do wytrzymania – powiedział w końcu Silas. – To dla mnie nie do wytrzymania, że nie mogę… Ale czy ty sobie poradzisz? Bierzesz na siebie bardzo ciężkie zadanie.

– Muszę – odparła. – Ty nie znasz wysokiego kettai. Jest jakiś inny sposób przekonania ich, żeby cię zabrali?

Silas zazgrzytał zębami i pokręcił głową.

– A z tobą nie będzie problemów? – spytał. – Twój przyjaciel Johannes wie, że raczej nie jesteś wzorową obywatelką Armady, prawda?

– Przekonam go. Na Armadzie nie będzie zbyt wielu czytelników książek w kettai. Ale masz rację, Johannes to jedyna realna przeszkoda.

– Umilkła, aby w końcu podjąć zamyślonym tonem: – Nie sądzę żeby wspomniał im o mnie. Gdyby chciał utrudnić mi życie, gdyby podejrzewał, że jestem niebezpieczna, wiedziałabym o tym.

Myślę, że honor czy coś w tym guście nie pozwala mu o mnie mówić.

„Nie o to chodzi” – pomyślała od razu. „Dobrze wiesz, dlatego nie doniósł, że jesteś dysydentką. Niezależnie od tego, jak rozegrałaś sprawę i co o nim myślisz, on uważa cię za swoją przyjaciółkę”.

– Kiedy to przeczytają – powiedział Silas – i zdadzą sobie sprawę, że Krüach Aum nie pochodzi z Kohnid i być może jeszcze żyje, przypuszczalnie będą wychodzili z siebie, żeby go znaleźć. Ale jeśli nie będą? Musimy ich nakłonić, aby popłynęli na tę wyspę, Bellis. W przeciwnym razie nie mamy nic. Żądamy od nich rzeczy niemałej. Masz świadomość, dokąd chcemy ich wyprawić. Wiesz, co tam jest. Resztę spraw możesz zostawić mnie, zgromadzę wszystko, co potrzebne. Mam pieczęć, napiszę ostrzeżenie. To wszystko mogę zrobić. Ale niestety, tylko to – dodał rozgoryczony. – A jeśli nie popłyną na wyspę, nie mamy nic. – Wziął do ręki książkę Krüacha Auma i powoli ją kartkował. Dotarłszy do aneksu z danymi, spytał: – Przetłumaczyłaś to, tak?

– Na tyle, na ile umiałam.

– Nie spodziewają się dostać w swoje ręce tej książki, ale sądzą, że może i bez niej uda im się podnieść awanka. Jeśli im ją damy, to może nic więcej nie będą potrzebowali. Może ją przeglądną i rozszyfrują, wykorzystując do tego ciebie i wszystkich innych tłumaczy i naukowców z liceum i „Wielkiego Wschodniego”. Może tutaj jest wszystko, czego potrzebują do podniesienia awanka. Może sprezentujemy im ostatni element układanki. – Miał słuszność. Jeśli Aum nie rozminął się z prawdą, to na tych stronach zawarte były wszystkie niezbędne dane, wszystkie informacje, wszystkie konfiguracje. – Natomiast bez książki nie mamy nic, co mogłoby ich nakłonić do wykorzystania twojej wiedzy i co mogłoby ich zwabić na wyspę – podjął. – Dalej będą płynęli tam, gdzie się wybierają i być może uda im się podnieść awanka, bazując na tym, co już wiedzą. Gdyby nie wiedzieli, że książka się znalazła, zadowoliliby się tym, co mają, ale jeśli dostaną jej część, będą chcieli mieć całość. Musimy zamienić tę książkę z prezentu w… przynętę.

Po chwili Bellis zrozumiała. Wydęła usta i skinęła głową.

– Tak – powiedziała. – Daj mi ją.

Przekartkowała aneks i zaczęła się zastanawiać, jak to rozegrać.

W końcu wzruszyła ramionami i po prostu wydarła kilka kartek.


Po tym wstępnym momencie dziwnej euforii poczynała sobie ostrożniej. Musiała to dobrze upozorować. Pomyślała o innych uszkodzonych woluminach, które widziała. Zaczęła wymyślać nieszczęścia, które mogą spotkać książki. Woda i ogień? Trudno dokładnie powielić ich żywiołowe działanie.

A zatem uszkodzenia fizyczne.

Otworzyła książkę na aneksie, położyła na sterczącym z podłogi gwoździu i nadepnęła, a potem kopnęła ją. Przy nadepnięciu gwóźdź przebił równania i przypisy, a przy kopnięciu wyrwał je.

Wyszło idealnie. Po trzech stronach aneksu z definicjami i omówieniami terminów papier został wyrwany z korzeniami. Zostały tylko postrzępione brzegi, małe wypustki z okaleczonymi słowami. Wyglądało to na efekt głupiego wypadku.

Spalili aneks, szepcząc przy tym między sobą jak łobuzerskie dzieci.

Po chwili strony książki uleciały kominem, pozostał z nich dym rozwiany nad Armadą.

„Jutro ruszamy do akcji” – pomyślała Bellis. „Jutro zaczynamy.”

Wiał wiatr z południa. Palce dymu z armadyjskich kominów pokazywały w kierunku, z którego przybyli.


Stojąc plecami do miasta na pokładzie „Shadeskinnera” i patrząc w morze, Bellis mogła udawać, że jest na normalnym statku.

Kliper należał do przedmieść Niszczukowód. Ludzie mieszkali na dole w zastanych kajutach. Na pokładach nie zbudowano żadnych domów. Materią „Shadeskinnera” było drewno, okucia z brązu, lina i stary brezent. Nie miał do zaoferowania żadnych tawern, kawiarni czy burdeli, w związku z czym na jego pokładzie spotykało się bardzo ni wielu ludzi. Bellis patrzyła w dal zupełnie jak pasażer klipra na morzu.

Długo stała sama.

Morze migotało refleksami światła latarń gazowych.

W końcu, trochę po dziewiątej wieczorem, usłyszała spieszne kroki.

Stanął przed nią Johannes Tearfly, z nieodgadniona miną. Powitała go ruchem głowy i wypowiedziała jego imię.

– Przepraszam za spóźnienie, Bellis. Dałaś mi znać w ostatniej chwili i nie zdążyłem odwołać wszystkich umówionych spotkań. Przyszedłem najwcześniej, jak tylko mogłem.

„Naprawdę?” – pomyślała lodowato Bellis. „Czy też spóźniłeś się prawie godzinę, żeby mnie ukarać?”

Uzmysłowiła sobie jednak, że z głosu Johannesa przebija autentyczna skrucha, że jego uśmiech jest niepewny, ale nie zimny.

Spacerowali po pokładzie, najpierw ku zwężającemu się dziobowi, później z powrotem. Rozmawiało im się niezręcznie, bo ciążyło im wspomnienie kłótni.

– Jak idą badania, Johannesie? – spytała w końcu Bellis. – Czy jesteśmy już blisko… tego miejsca, do którego płyniemy?

– Bellis… – Wzruszył ramionami zirytowany. – Myślałem, że… Psiakrew, jeśli wezwałaś mnie tutaj tylko po to, żeby…

Przerwała mu ruchem dłoni. Zamknęła oczy, a kiedy je na powrót otworzyła, jej twarz i głos złagodniały.

– Przepraszam cię – wydusiła. – Problem w tym, że to, co od ciebie usłyszałam, Johannesie, zabolało mnie. Bo wiem, że masz rację. – Słuchał jej z ostrożną miną. – Nie zrozum mnie źle. To miasto nigdy nie będzie moim domem. Porwali mnie tutaj piraci. Zostałam ukradziona… Ale miałeś rację, mówiąc, że się izoluję. Nie wiedziałam nic na temat miasta i zawstydziło mnie to. – Chciał jej przerwać, ale mu nie pozwoliła. – A przede wszystkim zrozumiałam, że fakt przyjścia na świat w tym, a nie innym miejscu jest zupełnie przypadkowy.

Przemawiała z pasją, jakby wygłaszała niewygodne dla siebie prawdy.

– Od tego czasu wiele zobaczyłam, wiele się dowiedziałam. Nowe Crobuzon wciąż pozostaje moją ojczyzną, ale masz rację: moje więzi z tym miastem są czysto przypadkowe. Zrezygnowałam z myśli o powrocie. – Ścisnęło ją w żołądku, bo słowa te były tak bliskie prawdy.

Uzmysłowiłam sobie, że jest tutaj parę rzeczy, które warto zrobić. – W Johannesie zachodziła jakaś metamorfoza, na jego twarzy wykwitła nowa mina. Bellis podejrzewała, że wyraża ona zachwyt, i szybko go zgasiła. – Nie, nie. Nie oczekuj ode mnie, że się zakocham w tym cholernym mieście, dobrze? Ale dla większości ludzi z „Terpsychorii”, czyli dla prze-tworzonych, uprowadzenie było najlepszą rzeczą jaka mogła im się przytrafić. Co się tyczy reszty z nas… Cóż, nie mamy moralnego prawa narzekać na swój los. Pomogłeś mi to zrozumieć, Johannesie, i chciałam ci podziękować. – Bellis mówiła z kamienną miną, a słowa miały w jej ustach smak skwaśniałego mleka chociaż zdawała sobie sprawę, że nie są one w stu procentach kłamliwe.


W pewnym okresie Bellis brała pod uwagę powiedzenie Johannesowi prawdy o zagrożeniu dla Nowego Crobuzon, ale nadal była oszołomiona prędkością, z jaką przywdział barwy Armady i Niszczukowód. Nie ulegało wątpliwości, że nie darzy miasta swego urodzenia zbyt wielką miłością. Ale mimo wszystko chyba nie zająłby neutralnego stanowiska w kwestii ataku Gengris? Z pewnością ma w Nowym Crobuzon znajomych, rodzinę… Przecież nie pozostałby obojętny na taką groźbę. No już bez przesady.

Ale co by było, gdyby jej nie uwierzył? Gdyby uznał to za element misternego planu ucieczki, gdyby poinformował Kochanków, którzy mają los Nowego Crobuzon w… głębokim poważaniu, to zmarnowałaby jedyną możliwość przekazania miastu ostrzeżenia.

Dlaczego władców Armady miałoby obchodzić, co jedno odległe państwo robi drugiemu? Może nawet ucieszyliby się z planów grindylow, które oznaczałyby zniszczenie silnej marynarki wojennej Nowego Crobuzon. Bellis nie miała pojęcia, jak daleko sięga nowy patriotyzm Johannesa. Powiedzenie mu prawdy wiązałoby się ze zbyt dużym ryzykiem.

Badała Johannesa wzrokiem na pokładzie „Shadeskinnera” i wyczuwała, że jest ucieszony, chociaż usiłuje nie okazywać tego po sobie.

– Myślisz, że potraficie to zrobić? – spytała w końcu. Zmarszczył brwi.

– Co zrobić?

– Myślisz, że potraficie podnieść awanka?


Osłupiał. Obserwowała uczucia, które przebiegały po jego twarzy. Niedowierzanie, złość, strach. Zauważyła, że przez króciutką chwilę zastanawiał się, czy nie skłamać: „Nie wiem, o czym mówisz”, ale pokusa odpłynęła, porywając ze sobą wszystkie inne emocje.

Pozbierał się w ciągu kilku sekund.

– Chyba nie powinienem być zaskoczony – powiedział spokojnym tonem. – Absurdem jest sądzić, że coś takiego można utrzymać w tajemnicy. – Zabębnił palcami o reling. – Tak między bogami a prawdą, nie przestaje mnie zdumiewać, że tak niewielu ludzi zdaje się wiedzieć. Tak jakby ci, co nie wiedzą, zawiązali spisek z tymi, co wiedzą. Jak ty się dowiedziałaś? Podejrzewam, że żadna taumaturgia i żadne środki ostrożności nie pomogą utrzymać tak rozbudowanych planów w sekrecie. Prędzej czy później muszą wyjść na jaw, bo za dużo ludzi wie.

– Po co to robicie?

– Ze względu na korzyści dla miasta. Dlatego Kochankowie się na to zdecydowali. – Kopnął z pogardą w reling i wystrzelił kciukiem w kierunku sterburtowych parowców i holowników, ciągnących miasto za łańcuchy na południe. – Ruszamy się jak mucha w smole. Co za prędkość, jeden węzeł? Dwa przy silnym wietrze? Absurd. Na dodatek zużywamy tyle paliwa, że miasto najczęściej dryfuje z prądami morskimi. Pomyśl, co by było, gdyby udało się złapać tego stwora. Mogliby podróżować, gdzie tylko by chcieli. To by im dało ogromną przewagę. Byliby panami mórz… Podjęto już kiedyś taką próbę. – Odwrócił wzrok i pogłaskał się w brodę. – Tak sądzę. Pod miastem są tego ślady. Łańcuchy ukryte przez zaklęcia sprzed stuleci. Kochankowie są inni od wszystkich władców, których miało to miasto w całych swoich dziejach. Zwłaszcza ona. I coś się zmieniło, kiedy Uther Doul został ich strażnikiem, ponad dziesięć lat temu. Od tego czasu datuje się to przedsięwzięcie. Skaptowali Tinnabola i jego ekipę, najlepszych myśliwych w kraju. Nie tylko wprawnie władają harpunem: to naukowcy, hydrobiolodzy, koordynatorzy. Od lat zawiadują polowałem na awanka. Wiedzą wszystko na temat metod jego łapania. O każdym użytym sposobie co najmniej słyszeli… Oczywiście sami by nie potrafili go schwytać, ale posiadają teraz większą wiedzę o tych istocie niż ktokolwiek inny na świecie. Wyobrażasz sobie, co dla myśliwego oznaczałby sukces w takim polowaniu? Teraz już wiesz, dlaczego Kochankowie to robią i dlaczego ekipa Tintinnabuluma bierze w tym udział. – Jego twarz rozjaśnił uśmiech. – A ja, Bellis? Ja robię to dlatego, że chodzi o awanka!

Jego entuzjazm był nagły, irytujący i zaraźliwy jak entuzjazm dziecka. Szczerość jego pasji zawodowej nie budziła wątpliwości.

– Szczerze mówiąc – stwierdziła Bellis – nie uwierzyłabym, że powiem albo pomyślę coś takiego, ale… rozumiem cię. – Spojrzała na niego bez emocji. – Prawdę rzekłszy, między innymi to zmieniło mój stosunek do Armady. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o planie z awankiem, byłam pod takim wrażeniem, że aż się wystraszyłam. – Pokręciła głową i udawała, że szuka odpowiednich słów. – Ale to się zmieniło. Projekt jest absolutnie niezwykły, Johannesie. I zdałam sobie sprawę, że życzę mu powodzenia. – Bellis miała świadomość, że idzie jej bardzo dobrze. – Nie jest mi to wszystko obojętne, Johannesie. Nigdy bym nie pomyślała, że będzie mi zależało na czymkolwiek związanym z tym miastem, ale skala przedsięwzięcia, zuchwałość planu… I pomyślałam, że mogłabym pomóc. – Johannes patrzył na nią z nieufną radością. – To się łączy z tym, w jaki sposób poznałam prawdę. Dlatego poprosiłam cię o to spotkanie, Johannesie. Mam coś dla ciebie.

Sięgnęła do torebki i podała mu książkę.


„Biedny Johannes przeżył tego wieczoru tyle wstrząsów” – pomyślała; skontaktowała się z nim, umówiła, zdeklarowała zmianę stosunku do Armady, wiedziała o awanku, a teraz jeszcze to.

W milczeniu obserwowała jego rozemocjonowane niedowierzanie, zdyszany zachwyt i dławiącą radość.

Wreszcie podniósł na nią wzrok.

– Skąd to wzięłaś? – wykrztusił z najwyższym trudem. Powiedziała mu o Szeklu i jego miłości do działu dziecięcego. Delikatnym gestem przewróciła strony książki.

– Spójrz na ilustracje – powiedziała. – Można zrozumieć, dlaczego odłożono ją na niewłaściwą półkę. Wątpię, czy na pokładzie jest wiele osób, które znają wysokie kettai. Patrz, to mnie najbardziej poruszyło. – Pokazała na ilustrację z olbrzymim okiem pod łodzią. Mimo że grała komedię, mimo że widziała rysunek dziesiątki razy, nada oglądała go ze szczyptą zaskoczenia. – Nie tylko rysunki mi powiedziały, o co chodzi, Johannesie. – Wyjęła z torebki plik kartek z notatkami wykonanymi jej zwartym charakterem pisma. – Ja umiem czytać w tym języku, Johannesie. Napisałam o tym języku książkę – Fakt ten jakiegoś powodu wciąż jej doskwierał. Odegnała od siebie to uczucie i pomachała manuskryptem przed nosem Johannesa. – Przetłumaczyłam Auma.

Kolejny szok dla Johannesa, którego dźwiękowo-emocjonalna reakcja była identyczna jak poprzednio.

„To już ostatni” – pomyślała Bellis, zliczając je w głowie. Patrzyła, jak Johannes tańcuje z zachwytu po pustym pokładzie. „To już koniec wstrząsów dla ciebie”. Kiedy zakończył swoje głupkowate kontredanse, pociągnęła go za ramię w stronę miasta, w stronę pubów. Usiądźmy i zastanówmy się nad tym” – myślała z chłodnym wyrachowaniem. „Upijmy się razem, co? Rany, ale się cieszysz, że znowu jestem po twojej stronie. Ale jesteś zachwycony, że odzyskałeś przyjaciółkę. Pokombinujmy, co powinniśmy zrobić, ty i ja. Pomóżmy ci wymyślić mój plan”.

Rozdział siedemnasty

Na tych ciepłych wodach nocne światła i dźwięk bicia fal o flanki miasta wydelikatniały, jakby morze było bardziej natlenione, a światło rozrzedzone: solanka i iluminacja utraciły nieco ze swego srogiego żywiołowego charakteru. Armada zagnieździła się w długich, balsamicznych ciemnościach niewątpliwego już teraz lata.

Nocą, w ogródkach pubów, które przylegały do terenów parkowych Armady, do łąk zieleniących się na przednich kasztelach i śródokręciach, śpiewały cykady, wybijając się nad szum fal i buczenie maszyn holowników. Pojawiły się pszczoły, szerszenie i muchy. Zderzały się czołowo z oknem Bellis, czasem ze skutkiem śmiertelnym.

Armadyjczycy nie byli ludźmi klimatu zimnego, gorącego czy umiarkowanego jak w Nowym Crobuzon. Wszędzie indziej Bellis mogła zastosować klimatyczne stereotypy: spokojny mieszkaniec zimnych krain, emocjonalny południowiec, ale nie na Armadzie. W tym wędrownym mieście takie czynniki były zmienne, wymykały się uogólnieniom. Wszystko, co mogła powiedzieć, to to, że tego lata, w tym zbiegu daty i miejsca, miasto złagodniało.

Ulice dłużej roiły się od ludzi i wszędzie dawała się słyszeć mozaika fonemów z rozmów prowadzonych w języku salt. Szykowało się zgiełkliwe lato.

Na „Kastorze”, statku Tintinnabuluma, odbywało się zebranie.

Sala nie była duża. Z trudem pomieściła wszystkich obecnych. Z oficjalnymi minami, z którymi siedzieli na sztywnych krzesłach wokół zdezelowanego stołu. Tintinnabulum i jego towarzysze, Johannes i jego współpracownicy, biomatematycy, taumaturgowie i inni, w większości rasy ludzkiej, ale nie wszyscy.

I Kochankowie. Uther Doul stał przy drzwiach z ramionami splecionymi na piersiach.

Johannes od jakiegoś czasu przemawiał zająkliwym i przejętym głosem.

W kulminacyjnym momencie swojej opowieści przerwał ostentacyjnie i plasnął o stół książką Krüacha Auma. Gdy fala sapnięć osiągnęła szczyt, tłumaczenie Bellis podzieliło los książki.

– Teraz rozumiecie, dlaczego zwołałem to nadzwyczajne zebranie – powiedział drżącym głosem.

Kochanka wzięła oba dokumenty i uważnie porównała je ze sobą. Ściągnęła w skupieniu usta, a blizny dopasowały się do jej wyrazu twarzy. Po prawej stronie podbródka Johannes zauważył zmarszczoną tkankę i strup świeżej rany. Zerknął na jej kochanka i zobaczył identyczną ranę, tyle że po lewej.

Chociaż Johannes często spotykał się z Kochankami, widok ten zawsze budził w nim nerwowość. Emanowała z nich niezwykła siła.

„Może chodzi o władzę” – pomyślał. „Może na tym polega władza”.

– Kto z tu obecnych zna kettai? – spytała Kochanka. Usadowione naprzeciwko niej llorgiss podniosło rękę. – Turgan.

– Trochę znam – powiedziało llorgiss swoim szemrzącym głosem – głównie niski, trochę wysokiego. Ale ta kobieta jest znacznie bieglejsza ode mnie. Trudny tekst i większość oryginału przekracza moje możliwości.

– Nie zapominajmy – wtrącił Johannes – że Gramatologia wysokiego kettai pani Coldwine to standardowy podręcznik. Zresztą, nie ma ich wiele. – Pokręcił głową. – Dziwny, trudny język. Pośród dostępnych podręczników ten należy do najlepszych. Gdybyśmy nie mieli jej na pokładzie i zadanie przetłumaczenia książki spadłoby na Turgana albo kogoś innego, przypuszczalnie cały czas by zaglądał do Gramatologii. - Wykonywał agresywne, zamaszyste ruchy rękami.

– Rzecz jasna, przełożyła tekst na ragamoll, ale nie będzie problemu przetłumaczeniem tego na salt. Ale nie przekład jest tutaj najbardziej ekscytujący. Nie wiem, czy wyrażałem się dostatecznie jasno… Aum jest z Gnurr Kett. Jak wszyscy wiemy, naukowca stamtąd nie moglibyśmy odwiedzić. Kohnid nie leży na naszej trasie, no i Armada nie byłaby bezpieczna na tych wodach. Ale Krüach Aum nie mieszka w Kohnid. To anophelius. Ich wyspa znajduje się półtora tysiąca kilometrów stąd, na południe. I istnieje wszelkie prawdopodobieństwo, że Aum żyje. – To wprawiło ich w osłupienie. Johannes powoli poruszył głową. – Zawarte tutaj rzeczy są dla nas wprost bezcenne – podjął. – Mamy tutaj opis procesu, jego skutki, potwierdzenie, że dobrze określiliśmy akwen… Ale niestety, brakuje przypisów i obliczeń Auma – jak już mówiłem, tekst jest poważnie uszkodzony. Dysponujemy zatem jedynie opisem popularyzatorskim, brakuje zaś opracowania naukowego… Płyniemy w stronę hydrosztolni położonej niedaleko na południe od Gnurr Kett. Jak dowiedziałem się od dwóch ludzi-kaktusów z Dreer Samher, którzy handlowali z anopheliusami znajdziemy się zaledwie o paręset kilometrów od ich wyspy. – Urwał na chwilę, uświadomiwszy sobie, że z tych emocji mówi za szybko. – Oczywiście – kontynuował już nieco wolniej – moglibyśmy pozostać przy naszym wcześniejszym planie. To oznacza, że mniej więcej wiemy, dokąd zmierzamy, z grubsza wiemy, jaka moc jest potrzebna do wywabienia awanka, mamy ogólne pojęcie, jakiej taumaturgii musimy użyć. Moglibyśmy zaryzykować… Ale jest też inne rozwiązanie: możemy popłynąć na tę wyspę. Wysadzić desant. Tintinnabulum, niektórzy z naszych naukowców, któreś z was albo oboje – ostatnie słowa skierował do Kochanków. – Potrzebowaliśmy Bellis jako tłumaczki. Ludzie-kaktusy, o których mówiłem, nie mogą nam pomóc, bo podczas negocjacji handlowych porozumiewali się na migi. Wiemy jednak, że niektórzy z anopheliusów znają wysokie kettai. Potrzebowalibyśmy ochrony, no i inżynierów, bo trzeba będzie zacząć myśleć o jakiejś klatce dla awanka. I… znajdziemy Auma. – Odchylił się w krześle, świadomy, że sprawa bynajmniej nie jest tak prosta, jak ją przedstawił, ale nie gasiło to jego podniecenia. – W najgorszym razie Aum nie żyje. Nic wtedy nie stracimy, a może znajdą się ludzie, którzy go pamiętają i będą mogli nam pomóc.

– To nie jest najgorsza ewentualność – powiedział Uther Doul. Atmosfera uległa natychmiastowej zmianie: ucichły szepty i wszyscy skierowali twarze w jego stronę, poza Kochankami, którzy słuchali uważnie bez odwracania się. – Tak mówisz o tym kraju, jakby niczym nie różnił się od innych – podjął swoim miękkim głosem pieśniarza. – To nieprawda. Bzdury wygadujesz. Czy ty rozumiesz, co odkryłeś? Czy ty wiesz, do jakiej rasy należy Aum? To jest wyspa ludzi-m oskitów. Najgorsza ewentualność jest taka, że kobiety anopheliusów zaatakują nas na plaży i wyssą do ostatniej kropli krwi. Najgorsza ewentualność jest taka, że wszyscy zostaniemy w jednej chwili uśmierceni.

Zapadła cisza.

Ja nie – powiedział ktoś po chwili. Johannes uśmiechnął się półgębkiem. Autorem tych słów był Bre yat, kaktus-matematyk. Johannes usiłował nawiązać z nim kontakt wzrokowy. „Punkt dla ciebie” – pomyślał. Kochankowie kiwali głowami.

– Twoja uwaga jest trafna – powiedział Kochanek, głaskając się krótkich wąsach – ale nie przesadzajmy. Problem da się obejść, jak przypomniał nam ten dżentelmen…

– Ten dżentelmen jest kaktusem – przerwał mu Doul – ale dla wszystkich krwistych problem pozostaje.

– Niemniej jednak – przemówił autorytatywnie Kochanek – sądzę, że głupotą byłoby poprzestać na stwierdzeniu, iż zadanie jest niewykonalne. Nie taka jest procedura. Zaczynamy od zastanowienia się, co jest dla nas najkorzystniejsze, jaki plan jest najlepszy. Potem przystępujemy do rozwiązywania problemów. Jeżeli uznamy, że największą szansę powodzenia daje nam wyspa, to popłyniemy tam.

Doul stał bez ruchu z kamienną miną. Z jego postawy nie sposób było wyczytać, że jego zastrzeżenia zostały odrzucone.

– Na wszystkich bogów! – jęknął Johannes i wszystkie oczy zwróciły się na niego. Wybuch ten zaszokował nawet jego samego, ale mówił dalej, nie chcąc wytracić impetu: – Oczywiście, że są problemy i trudności, oczywiście, że trzeba się do tego doskonale przygotować od strony organizacyjnej, konieczna jest ciężka praca i wysiłek, będzie nam potrzebna ochrona, zabierzemy ze sobą wojowników-kaktusow albo konstrukty, albo nie wiem co, ale do stu tysięcy kliprów, co w jest grane? Czy wszyscy jesteście na tej samej sali co ja? – Wziął do ręki książkę i trzymał ją z nabożeństwem niby świętą sutrę. – Mamy książkę. Mamy tłumaczkę. To jest świadectwo osoby, która wie jak podnieść awanka! To wszystko zmienia! Jakie to ma znaczenie gdzie on mieszka? Dobra, jego kraj nie jest zbyt gościnny. – Spojrzał na Kochanków. – Czy jest na świecie miejsce, do którego byśmy nie popłynęli, jeśliby to oznaczało rezygnację z podniesienia awanka? Wyobrażam sobie, żebyśmy w ogóle brali to pod uwagę.


Na zakończenie zebrania Kochankowie wypowiadali się niezobowiązująco, ale wszystko się zmieniło i Johannes zdawał sobie sprawę, że nie jest w tej świadomości odosobniony.

– Być może przyszła pora, byśmy publicznie ogłosili nasze zamiary – powiedziała Kochanka, kiedy wszyscy zbierali notatki. Sala była pełna ludzi wyszkolonych w kulturze tajności, których sugestia ta zaszokowała, ale Johannes zrozumiał, że ma ona sens. – Wiedzieliśmy, że kiedyś musi to nastąpić – kontynuowała, a jej Kochanek skinął głową. W projekcie brali udział naukowcy z Czasów, Alozowic i Pamięcioimpulsowni, o czym z grzeczności poinformowano ich władców, ale wewnętrzny krąg ograniczał się do obywateli Niszczukowód. Tych, którzy wcześniej nie mieszkali w tym okręgu, Kochankowie z naruszeniem tradycji nakłonili do zmiany barw. Przepływ informacji o projekcie był ściśle kontrolowany. Ale tej skali planu nie dało się ukrywać w nieskończoność. – Mamy „Sorgo” i możemy swobodnie decydować, dokąd popłyniemy – powiedziała. – Ale co pomyśli sobie reszta miasta, kiedy będą tkwili na jakimś skrawku morza i czekali na powrót naszego desantu? Co pomyślą, kiedy dotrzemy do dziury w dnie i podniesiemy awanka? Ich władcy będą milczeli. Nasi sojusznicy idą za naszym przykładem, nasi wrogowie nie chcą, aby sprawa przedostała się do wiadomości publicznej, bo nie mają pewności, po czyjej stronie opowiedzieliby się ich poddani. Może – zakończyła powoli – czas przeciągnąć obywateli na naszą stronę. Wzbudzić w nich entuzjazm…

Spojrzała na swojego partnera. Jak zawsze można było odnieść wrażenie, że porozumiewają się ze sobą bez słów.

– Należy sporządzić wykaz wszystkich osób potrzebnych na wyspie – powiedział Kochanek. – Trzeba się przyjrzeć nowym przybyszom, może dysponują wiedzą fachową i kwalifikacjami, które przeoczyliśmy. Wszystkich kandydatów należy sprawdzić od strony bezpieczeństwa. I wszystkie okręgi muszą być reprezentowane. – Uśmiechnął się, zmieniając układ blizn, i wziął do ręki tłumaczenie Bellis. Kiedy Johannes dotarł do drzwi, Kochankowie wywołali go po imieniu. – Chodź do nas – powiedział Kochanek i Johannesa ścisnęło w żołądku.

„Na Jabbera, co znowu?” – pomyślał. „Mam dosyć waszego towarzystwa”.

– Chodź i porozmawiaj z nami – podjął Kochanek i urwał, aby jego partnerka mogła dokończyć za niego.

– Chcemy pogadać o tej kobiecie… o Coldwine – powiedział.


***

Było już po północy, kiedy powtarzające się walenie do drzwi obuło Bellis. W pierwszej chwili pomyślała, że to Silas, ale zobaczyła, że leży obok niej nieruchomy i też obudzony.

W progu stał Johannes. Bellis odgarnęła włosy z twarzy i zamrugała powiekami.

– Sądzę, że się zdecydują – powiedział. Bellis sapnęła z przejęcia. – Posłuchaj, Bellis. Jak by ci to powiedzieć? Zaintrygowałaś ich. Z pozyskanych przez nich informacji wynikało, że nie jesteś dla nich odpowiednim materiałem. Nie ma w tym nic złego – próbował ją uspokajać. – Nie ma w tym nic groźnego, ale też nie można tej sytuacji nazwać sympatyczną. Tak jest z wieloma uprowadzonymi: najlepiej za wszelką cenę zatrzymać ich na pokładzie. Zazwyczaj mijają lata, zanim nowi przybysze dostają przepustki.

„To wszystko, na co mogę liczyć?” – myślała Bellis. Przygnębienie, samotność, tęsknota za Nowym Crobuzon, od której czuła się tak, jakby coś z niej wyrwano… Czy to typowy objaw, którego doznają tysiące takich jak ona? Czy to rzecz banalna?

– Ale powtórzyłem im wszystko, co od ciebie usłyszałem – ciągnął z uśmiechem Johannes – i wprawdzie nie mogę niczego zagwarantować, ale uważam, że jesteś najlepszą kandydatką. I tak im powiedziałem.

Kiedy wróciła do łóżka, Silas sprawiał wrażenie pogrążonego we śnie, ale płytkość jego oddechu zasugerowała Bellis, że jej kochanek nie śpi. Nachyliła się nad nim, jakby zamierzała pocałować go namiętnie, znalazła ustami jego ucho i szepnęła:

– Chyba się uda.


Przyszli po nią na drugi dzień rano.

Silas już wcześniej udał się w podejrzane rejony Armady, aby prowadzić swoją niezbyt dla niej jasną, nielegalną działalność. Działalność, która trzymała go pod skórą miasta, która czyniła go zbyt niebezpiecznym, aby podejmował próby przyłączenia się do wyprawy na wyspę anopheliusów.

Dwaj gwardziści z Niszczukowód, z pistoletami za pasem, pokierowali Bellis ku aerostatowej taksówce. Z „Chromolitu” na „Wielki Wschodni” nie było daleko. Cielsko ogromnego parowca rozciągało się nad miastem: sześć gigantycznych masztów, kominy, nagie pokłady bez domów czy wież.

W powietrzu było gęsto od takich pojazdów, które fruwały jak pszczoły przy ulu. Były wśród nich do niczego niepodobne transportowce przewożące towary przemysłowe z okręgu do okręgu, dziwaczne jednoosobowe balony z podwieszonymi pilotami czy działoloty eliptyczne latające armaty. Nad wszystkim górowała potężna, okaleczona „Arogancja”.

Krążyły tak nisko, że Bellis do tej pory nie zdążyła się do tego przyzwyczaić, wznosiły się i opadały wraz z topografią dachów i omasztowania. W dole uciekały do tyłu ceglane zaułki podobne do slumsów Nowego Crobuzon. Zbudowane na ciasnej przestrzeni pokładów, wyglądały mało bezpiecznie; zewnętrzne mury za blisko wody, przecinające je uliczki nieprawdopodobnie cienkie.

Za wyziewami nad „Gigue”, którego przednia część była dzielnicą przemysłową z odlewniami i zakładami chymicznymi, zbliżał się „Wielki Wschodni”.

Bellis czuła się niepewnie. Nigdy wcześniej nie była pod pokładem tego okrętu.

Architektura „Wielkiego Wschodniego” była ascetyczna: boazerie z ciemnodrzewu, litografie i heliotypy, witraże. Statek trochę nadgryziony zębem czasu, ale dobrze utrzymany. Jego wnętrzności były plątaniną korytarzy i prywatnych kajut. Bellis kazano czekać w małym pomieszczeniu, którego drzwi zamknięto na klucz.

Podeszła do okna z żelazną framugą i spojrzała z góry na przypadkową zbieraninę statków Armady. W oddali widziała zieloność Parku Crooma, który rozpełzł się jak choroba po ciałach kilku statków. Pokój, w którym ją zostawiono, znajdował się znacznie wyżej od wszystkich okolicznych jednostek. Na poziomie oczu miała sterowce i gąszcz cienkich masztów.

– To jest statek z Nowego Crobuzon.

Bellis rozpoznała głos, jeszcze zanim się odwróciła. Mężczyzna pokryty bliznami, Kochanek, stał w drzwiach, sam. Przeżyła wstrząs. Wiedziała, że odbędzie się przesłuchanie, weryfikacja, ale nie spodziewała się, że to on będzie zadawał jej pytania.

„Przetłumaczyłam książkę i zasłużyłam sobie na specjalne traktowanie” – pomyślała.

Kochanek zamknął za sobą drzwi.

– Zbudowano go ponad dwa i pół wieku temu, pod koniec Lat Pełnych – podjął. Mówił do niej w ragamoll, z delikatnym akcentem. Usiadł i pokazał jej, aby uczyniła to samo. – Twierdzi się nawet, że budowa „Wielkiego Wschodniego” położyła kres Latom Pełnym. To oczywiście bzdura, ale ten zbieg okoliczności ma silną wymowę symboliczną. Pod koniec piętnastego wieku mnożyły się oznaki rozkładu, czy można sobie wyobrazić bardziej dobitny symbol upadku nauki niż ten statek? Spiesząc się, aby dowieść, że Nowe Crobuzon wciąż przeżywa swoją złotą epokę, sprokurowano coś takiego… Konstrukcja jest marna. Próba połączenia napędu bocznokołowego ze śrubowym. – Pokręcił głową, nie odejmując oczu od Bellis. – Takiego giganta nie można napędzać kołami łopatkowymi, dlatego posłużyły jedynie za hamulce, psując przy okazji linię okrętu. Czego dodatkowy skutek był taki, że śruba również nie działała zbyt sprawnie i statkiem nie dało się pływać. Czy to nie zabawne?

Ale jedna rzecz im się udała. Zamierzyli sobie, że zbudują największą jednostkę pływającą, jaką widziały ludzkie oczy. Musieli wodować statek bokiem, w ujściu rzeki do Zatoki Żelaznej. Przez kilka lat pływał tu i tam, groźny z wyglądu, ale mało sterowny. Próbowali go użyć podczas wojen Pirackich, ale poruszał się jak ciężkozbrojny nosorożec, podczas gdy statki z Suroch i Jheshull tańczyły wokół niego. A potem, jak można przeczytać w ichnich podręcznikach do historii, zatonął. To oczywiście nieprawda. Myśmy go przejęli… Wojny Pirackie to był wspaniały okres dla Armady. Cała ta rzeź, znikające codziennie statki, ginące załadunki, marynarze i żołnierze mający dosyć walk i umierania, rwący się do ucieczki. Kradliśmy statki, technologie ludzi. Rozrastaliśmy się w oszałamiającym tempie… Porwaliśmy też „Wielkiego Wschodniego”, ponieważ było nas na to stać. To wtedy Niszczukowody przejęły władzę, której już nigdy nie oddały. Ten statek to nasze serce, nasza fabryka, nasz pałac. Jako statek sprawował się źle, ale jako forteca nie ma sobie równych. To był ostatni wielki okres w dziejach Armady. – Zawiesił głos, aby dokończyć z uśmiechem – Aż do teraz.

Zaczęło się przesłuchanie.


***

Kiedy było już po wszystkim i z odwykłymi od światła oczami wynurzyła się na popołudniowe słońce, stwierdziła, że nie potrafi przypomnieć sobie dokładnie pytań Kochanka.

Długo odpytywał ją na temat tłumaczenia. Czy była to trudna praca? Czy zdarzały się fragmenty, które nie miały dla niej sensu? Czy umie mówić w wysokim kettai czy tylko czytać? I tak dalej.

Niektóre pytania miały za zadanie sprawdzić jej stan emocjonalny a konkretnie jej stosunek do Armady. Starannie dobierała słowa zdążając drogą pomiędzy prawdą i kłamstwem. Nie próbowała ukrywać całej swojej nieufności i urazy, ale obcięła tym uczuciom pazury zamknęła je w klatce. Starała się stworzyć wrażenie, że jej nie zależy.

Na zewnątrz nikt na nią nie czekał. Bo kto miałby czekać? To z jakichś nie do końca dla niej jasnych powodów nawet ją ucieszyło. Stromymi pomostami zeszła z „Wielkiego Wschodniego” na niższe jednostki.

Zmierzała do domu istnym labiryntem uliczek i zaułków. Przechodziła pod ceglanymi łukami, które ociekały wszędobylską na Armadzie słoną wilgocią mijała grupki dzieci grające w różne odmiany popychanki i wolnoamerykanki, które pamiętała ze swych ojczystych ulic, jakby istniała wspólna dla całego świata głęboka gramatyka ulicznych zabaw. Mijała też kawiarenki w cieniu przednich kaszteli, w których grali rodzice, tyle że w tryktraka i w pstrykane stivery.

Mewy szybowały i paskudziły. Boczne uliczki kolebały się wraz z powierzchnią morza.

Bellis napawała się tym, że jest sama. Wiedziała, że gdyby był z nią Silas, świadomość współudziału w spisku by ją przytłaczała.

Od dawna się nie kochali. Robili to tylko dwa razy.

Później spali razem w jej łóżku i bez skrępowania rozbierali się w swojej obecności, ale wydawało się, że żadne nie ma ochoty na współżycie. Można było odnieść wrażenie, że użyli seksu do tego, aby się zbliżyć i otworzyć na siebie, a skoro więź już zaistniała, akt cielesny stał się zbędny.

To nie znaczy, że zgasł w niej popęd. Przez ostatnie kilka spędzonych razem nocy czekała, aż Silas zaśnie, a następnie masturbowała się po cichu. Często taiła przed nim swoje myśli, ujawniając tylko to, co było potrzebne do realizacji wspólnych planów.

Bellis z niejakim zaskoczeniem zdała sobie sprawę, że nie darzy Silasa wielką sympatią.

Była mu wdzięczna. Uważała go za człowieka interesującego i mogącego zaimponować, ale nie tak uroczego, za jakiego sam się miał. Mieli coś wspólnego: niezwykłe tajemnice, plany, które pod żadnym ozorem nie mogły spaść na ziemię. Byli wspólnikami. Nie przeszkadzało jej też, że Silas sypia w jej łóżku. „Może nawet znowu się z nim pobzykam” – pomyślała z mimowolnym uśmieszkiem. Ale nie byli ze sobą blisko.

W świetle tego, co ich ze sobą połączyło, było to nieco dziwne, ale Bellis przyjęła ten fakt do wiadomości.


Nazajutrz rano, przed szóstą, kiedy niebo wciąż było ciemne, na pokładzie „Wielkiego Wschodniego” zebrała się flota sterowców. Ich piloci przynosili do swoich pojazdów ryzy ulotek i pochyleni nad mapami omawiali trasy. Podzielili Armadę na kwadraty.

Kiedy niespiesznie odrywali się od pokładu, światło dzienne wypełniało ulice miasta.

Straganiarze, robotnicy fabryczni, gwardziści i tysiące innych mieszkańców przyglądały się temu z ceglanych i drewnianych zaułków wokół „Wielkiego Wschodniego”, z misternie zestawionych ze sobą statków i łodzi Targu Zimowej Słomy czy z wież Książkowic, Czasów i okręgu Tobietwój. Zobaczyli, jak pierwsza fala sterowców startuje i rozfruwa się nad miejskie okręgi. W strategicznie dobranych punktach przelotu, ustawione pod wiatr, aerostaty zaczęły sypać papierem.

Jak konfetti, jak kwiecie, które zaczynało już porastać zahartowane drzewa Armady, ulotki zlatywały wielkimi chmarami. Powietrze wypełnił szelest papieru o papier, któremu towarzyszyły paniczne odgłosy zdezorientowanych mew i wróbli, zmykających przed białymi kartkami. Armadyjczycy podnosili wzrok, osłoniwszy oczy przed schodzącym słońcem, aby zobaczyć sunące po firmamencie obłoki, ciepły błękit nieba i trzepoczące poniżej papierowe prostokąty.

Niektóre wpadały do kominów. Setki lądowały na wodzie. Trafiały do rowów pomiędzy statkami i osiadały na morzu. Podskakując na falach, nasiąkały wodą, atrament rozlewał się i robił nieczytelny. Skubały je ryby, aż w końcu włókna pęczniały od słonej wody i ulotki tonęły. Pod powierzchnią sypał śnieg rozpadającego się papieru. Wiele tysięcy ulotek wylądowało jednak na pokładach statków Armady.

Sterowce bez ustanku krążyły w przestrzeni powietrznej Armady przelatując nad każdym z okręgów, znajdując drogę między najwyższymi wieżami i masztami, rozrzucając ulotki. Zaciekawieni i zachwyceni ludzie łapali je w locie. W tym mieście, w którym papier był drogi ta rozrzutność – nomen omen – budziła zdumienie.

Wiadomość rozchodziła się błyskawicznie. Kiedy Bellis zeszła na pokład „Chromolitu” i stąpała po warstwie ulotek, które szeleściły jak martwa skóra, dokoła toczono spory. Ludzie stali w drzwiach swoich sklepów i domów, wołali, mruczeli albo śmiali się jeden do drugiego, wymachując ulotkami, które trzymali w poplamionych atramentem rękach.

Bellis podniosła wzrok i zobaczyła jeden z ostatnich aerostatów, który oddalał się w stronę Czasów, spuściwszy kolejną roztrzepotaną chmurę. Podniosła jedną z ulotek szeleszczących jej pod nogami.

„Obywatele Armady! Po długich i starannych badaniach jesteśmy w stanie porwać się na osiągnięcie, które wprawiłoby naszych dziadków w osłupienie. Wkrótce nadejdzie jutrzenka nowego dnia. Sposób poruszania się naszego miasta na zawsze ulegnie zmianie”.

Szybko przebiegała wzrokiem tekst, pędząc przez propagandowe wyjaśnienie, aby zatrzymać się na kluczowym słowie, które wyróżniono tłustym drukiem.

„Awank…”

Zawładnęły nią rozmaite sprzeczne uczucia. „To dzięki mnie” pomyślała z perwersyjną dumą. „Ja to uruchomiłam”.


– Wyborna robota – powiedział zamyślony Tintinnabulum. Przykucnął przed Angevine i gmerał łapami w mechanice jej metalowego podwozia. Obojętna i cierpliwa Angevine odchyliła swoje organiczne ciało na bok. Od kilku dni Tintinnabulum miał świadomość, że w jego służącej zaszła jakaś zmiana, że jej mechanizmy inaczej klekoczą Poruszała się szybciej i dokładniej, miała mniejszy promień skrętu i stawała bez świszczącego zwalniania. Łatwiej jej się pokonywało chybotliwe pomosty Armady. Jej sposób bycia nie był już podszyty ustawicznym niepokojem. Przestała bez przerwy się rozglądać za rozrzuconym węglem i drewnem. – Co się stało z twoim silnikiem, Angevine? – spytał ją. Uśmiechając się z ogromną, speszoną radością, pokazała mu. Grzebał w jej rurach, po stoicku przyjął fakt, że sparzył się o kocioł, badał jej udoskonalone, metalowe trzewia.

Tintinnabulum wiedział, że armadyjska nauka jest kundlem, dziedziną równie piracką, eklektyczną i niespójną jak gospodarka i polityka miasta, wytworem kradzieży i przypadku. Inżynierowie i taumaturgowie uczyli się swego fachu na zniszczonym i przestarzałym sprzęcie i na kradzionych urządzeniach tak wyrafinowanej konstrukcji, że nie do końca nawet rozumieli ich funkcjonowanie. Rozmaite technologie tworzyły bezładną mozaikę.

– Może i ten człowiek jest inżynierem, który pracuje na fuchy – powiedział zanurzony po łokcie w silniku Angevine, macając trójpozycyjny przełącznik z tyłu jej obudowy – ale wykonał wyborną robotę. Niewielu na Armadzie umiałoby przeprowadzić taki remont. Dlaczego to zrobił? – Mogła udzielić tylko ogólnikowej odpowiedzi na to pytanie. – Jest godzien zaufania? – spytał.

Tintinnabulum i jego ekipa nie urodzili się na Armadzie, ale ich przywiązanie do Niszczukowód nie budziło wątpliwości. Krążyły różne historie o tym, w jaki sposób znaleźli się w mieście. Mówiono, że Kochankowie znaleźli ich za pomocą ezoterycznych metod i namówili do tego, aby pracowali na Armadzie za nieznane pieniądze. Liny i łańcuchy spajające ze sobą tkaninę Niszczukowody rozstąpiły się przed nimi. Okręg otworzył się, pozwolił Tintinnabulumowi wejść i wrosnąć w tkankę miasta, a następnie znowu szczelnie się zamknął. Tego ranka Angevine również podniosła jedną z ulotek, które nagle zatkały uliczki Armady, i dowiedziała się, jaki jest cel niszczukowodzkiego projektu. Ucieszyło ją to, ale niespecjalnie zaskoczyło. Od dawna była obecna na marginesie oficjalnych dyskusji, widywała literaturę fachową, którą Tintinnabulum zostawiał na biurku, czy ręcznie wyrywane schematy i niedokończone obliczenia. Po przeczytaniu ulotki ogarnęło ją uczucie, że zawsze wiedziała. Przecież pracowała dla Tintinnabuluma, który był myśliwym do szpiku kości. W jego pokoju roiło się od poszlak. Książki – jedyne, które widywano poza biblioteką – szkice, rzeźbione kły, połamane harpuny, rogi i skóry. W ciągu tych lat, które dla niego przepracowała, Tintinnabulum i jego siedmioosobowa ekipa oddawali swoje doświadczenie na służbę Niszczukowodom. Rekiny rogatki, wieloryby, zębowce, ryby pancerne, rekiny – wabił je, chwytał, przebijał harpunami, dla mięsa, dla obrony miasta, dla sportu.

Czasami, kiedy spotykała się cała ósemka, Angevine przyciskała ucho do ściany, ale docierały do niej tylko pojedyncze słowa i zwroty. To jednak wystarczyło, żeby dowiadywała się fascynujących rzeczy.

Argentarius, okrętowy wariat, którego nikt nigdy nie widywał złorzeczył i wrzeszczał, że się boi. Angevine stopniowo wydedukowała, że za stan jego psychiki odpowiada jakiś zwierz, którego próbowali złowić. Zmobilizowało to jego towarzyszy. Odciskali pieczęć swojej władzy w morskiej toni, grali na nosie tej straszliwej krainie.

Kiedy usłyszała, że rozmawiają o myślistwie, interesował ich najgrubszy zwierz: lewiatan i olbrzymi potwór-bóg Lahamu, potwór piekielny. „Czemu by nie awank?” – pomyślała. „W gruncie rzeczy nic z tego mnie nie zaskoczyło”.

– Jest godzien zaufania? – Tintinnabulum powtórzył pytanie.

– Tak – odparła Angevine. – To dobry człowiek. Jest wdzięczny za uratowanie go przed zesłaniem do kolonii. Jest zły na Nowe Crobuzon. Poddał się prze-tworzeniu, żeby lepiej nurkować, żeby lepiej pracować w porcie i jest teraz stworzeniem morskim. W mojej ocenie pod względem lojalności nie ustępuje rdzennym mieszkańcom Niszczukowód.

Wyprostował się i zamknął kocioł Angevine. Wydął usta w zamyśleniu. Na biurku znalazł długi, ręcznie napisany wykaz nazwisk.

– Jak się nazywa?

Usłyszawszy odpowiedź, skinął głową, pochylił się i starannie dopisał: „Tanner Sack”.

Rozdział osiemnasty

Na Armadzie potęga plotki i pogłoski była jeszcze większa niż w Nowym Crobuzon, ale miasto dysponowało także bardziej zorganizowanymi środkami masowego przekazu. Byli krzykacze, którzy podawali półoficjalne stanowisko władz swojego okręgu. Publikowano trochę biuletynów informacyjnych i periodyków, na fatalnej jakości wielokrotnie makulaturyzowanym papierze, który wręcz nasiąkał tuszem.

Większość ukazywała się nieregularnie, kiedy autorom i drukarzom zechciało się trochę popracować i kiedy udało się zgromadzić niezbędne środki. W niektórych dominowały sensacje i skandale, ale dla Bellis wszystkie były przygnębiająco zaściankowe. Do najbardziej prowokacyjnych i kontrowersyjnych tematów zaliczała się kwestia, komu przyznać dany kontyngent skonfiskowanych dóbr albo która dzielnica jest odpowiedzialna za dany przewóz. Z drugiej strony, z tych biuletynów przynajmniej potrafiła coś zrozumieć.

W hybrydowej kulturze Armady kwitły wszelkie tradycje dziennikarskie, jakie istniały w świecie Bas-Lag, obok gatunków występujących tylko na terenie pirackiego miasta. „Raczej Reguła Niż Wyjątek” to był tygodnik, który informował jedynie o zgonach, w formie wierszowanej. „Co Zafrapowało Juhangirra”, publikowane w okręgu Tobietwój, obywało się bez słów, opowiadając o zdarzeniach uznawanych przez jego redaktorów za ważne, według dość nieprzejrzystych dla Bellis kryteriów, za pomocą serii szkicowych rysunków.

Od czasu do czasu Bellis czytywała „Flagę” albo „Wezwanie Rady”, publikacje z Bud. „Flaga” była chyba najlepszą agencją informacyjną w mieście, natomiast „Wezwanie Rady” miało charakter polityczny i zamieszczało polemiki między zwolennikami różnych rozdań ustrojowych na poziomie okręgu: demokracji z Bud, słonecznej demokracji z Czasów, „opiekuńczości absolutnej” z Niszczukowód, Protektoratu Brucolaca i tak dalej.

Przy całej swojej tolerancji dla odmiennych poglądów, z którą publikacje się obnosiły, były one w większym czy mniejszym stopniu, lojalne wobec Rady Demokratycznej Bud, toteż Bellis, która coraz lepiej rozumiała zawiłości armadyjskiej polityki, nie była zbytnio zaskoczona, kiedy „Flaga” i „Wezwanie Rady” zaczęły wysuwać wątpliwości co do projektu zwabienia awanka.

Z początku robiły to oględnie.

„Przywołanie byłoby triumfem nauki, ale rodzą się pytania” – można było przeczytać na stronie redakcyjnej „Flagi”. „Zwiększenie mocy napędowej z pewnością wyszłoby miastu na dobre, ale jakim kosztem?”.

W miarę szybko obiekcje nabrały większego rozmachu.

Armada wciąż jednak kipiała podnieceniem po niezwykłej deklaracji Niszczukowód, toteż głosy rozwagi czy wręcz sprzeciwu stanowiły mało znaczącą mniejszość. W pubach – nawet w Budach i Pragnieniowicach – nie mówiono o niczym innym. Skala przedsięwzięcia – kurczę smażone, obiecują złapać awanka! – przyprawiała o zawrót głowy.

Za pośrednictwem nielicznych czasopism, za pośrednictwem broszur i plakatów sceptycy głosili jednak swój ignorowany protest.


Rozpoczęła się rekrutacja.

W porcie Basilio zwołano nadzwyczajne zebranie. Tanner Sack czekał, pocierając macki. W końcu przed zgromadzonymi stanął gwardzista-bosman.

– Mam tutaj listę inżynierów i innych, którzy zostali powołani przez Kochanków do specjalnego zadania!

Szepty i pomruki na moment przybrały na sile, a potem ucichły. Nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, na czym polega zadanie specjalne.

Po wyczytaniu każdego nazwiska jego właściciel i stojące wokół niego osoby głośno dawały wyraz swojej radości. Tanner nie był zaskoczony dokonaną przez władze selekcją. Wiedział, że wybrały najlepszych spośród jego kolegów: najszybciej pracujących, najbieglejszych inżynierów, którzy w niezbyt odległej przeszłości mieli bezpośredni kontakt z najnowszymi osiągnięciami techniki.

Niektórych uprowadzono stosunkowo niedawno – nieproporcjonalnie wielu pochodziło z Nowego Crobuzon, w tym całkiem liczni spośród grona prze-tworzonych z „Terpsychorii”.

Dopiero kiedy rozentuzjazmowany kumpel huknął go w plecy, Tanner zdał sobie sprawę, że wyczytano jego nazwisko. Napięcie, które narosło poza jego świadomością, pękło. Zrozumiał, że czekał na to. Zasłużył sobie na ten honor.


Na „Wielkim Wschodnim” już wcześniej zgromadzili się inni, pracownicy z dzielnic przemysłowych, z odlewni i laboratoriów. Prowadzono z nimi rozmowy kwalifikacyjne. Metalurgów oddzielano od inżynierów i chymików. Poddawano ich testom, sprawdzano ich wiedzę fachową. Stosowano perswazję, nie przymus. Po pierwszej, zawoalowanej, wzmiance o anopheliusach, po pierwszej sugestii, o jaką wyspę chodzi, kilka osób odmówiło udziału w projekcie. Tanner zmartwił się, ale pomyślał: „Nie ma mowy, żebyś powiedział im»nie«, choćby nie wiem co”.

Po zachodzie słońca, kiedy testy i odpytywania dobiegły końca, Tannera i innych zabrano do jednej z sal na „Wielkim Wschodnim”. Ogromne pomieszczenie było urządzone z wielkim przepychem, w mosiądzu i czarnodrzewie. Ostało się około trzydziestu osób. „Oddzielono ziarno od plew” – pomyślał Tanner.

Wszelkie hałasy natychmiast ucichły po wejściu Kochanków. Podobnie jak pierwszego dnia, po bokach towarzyszyli im Tintinnabulum i Uther Doul.

„Co mi tym razem powiecie?” – zastanawiał się Tanner. „Kolejne cuda? Kolejne zmiany?”

Kochankowie podzielili się ze zwerbowanymi wszystkimi posiadanymi informacjami na temat wyspy i wyłuszczyli swoje plany. Wszyscy obecni pałali entuzjazmem.

Tanner słuchał oparty o ścianę. Próbował rozniecić w sobie sceptycyzm – coś w stylu: co za absurdalny plan, na tyle sposobów może się nie powieść! – ale stwierdził, że nie potrafi. Z łomoczącym sercem słuchał, jak Kochankowie i Tintinnabulum informują wszystkich zgromadzonych, że udadzą się do krainy ludzi-moskitów na poszukiwania naukowca, który być może już nie żyje, a po konsultacji z nim lub ze Spadkobiercami jego wiedzy zbudują maszyny służące do schwytania najbardziej niezwykłego stworzenia, jakie kiedykolwiek pływało po morzach Bas-Lag.


***

W innym miejscu odbywało się zebranie podziemnego nurtu kampanii przeciwko przywołaniu.

W centrum Pragnieniowic stał „Uroc”, wielka, sędziwa jednostka długa na sto pięćdziesiąt metrów i szeroka na ponad trzydzieści w połowię śródokręcia. Wymiary, sylwetka i charakterystyka były jedyne w swoim rodzaju. Nikt z mieszkańców Armady nie wiedział na pewno ile lat liczy sobie statek ani skąd pochodzi.

Niektórzy mówili nawet, że „Uroc” jest ordynarnym falsyfikatem. Ani kliper, ani szkuta, ani statek-rydwan, ani żaden inny znany typ. Twierdzono, że żadna jednostka o tak osobliwym kształcie nigdy nie pływała po morzach. „Uroca” zbudowano na Armadzie, in situ, utrzymywali sceptycy. To nie jest znaleziony i zawłaszczony statek, tylko drewno i żelazo udające unieruchomiony okręt.

Nie wszyscy byli takimi ignorantami. Na Armadzie uchowała się garstka ludzi, którzy pamiętali przybycie „Uroca”.

Zaliczał się do nich Brucolac, który przypłynął na nim w pojedynkę.

Brucolac co dzień wstawał po zapadnięciu zmroku. Niezagrożony przez promienie słońca, wspinał się na bogato rzeźbione masztowieże. Wkładał dłoń w luki strzeleckie, głaskał zęby i łuski, które wisiały na nieregularnie rozmieszczonych rejach. Pod palcami o nadludzkiej wrażliwości wyczuwał pulsowanie mocy pod tymi płytkami cienkiego metalu, ceramiki i drewna, niby krew w naczyniach włoskowatych. Wiedział, że jeśli zajdzie taka potrzeba, „Uroc” może jeszcze pływać.

Zbudowano go jeszcze przed tym, zanim stał się nieumarłym, czyli przed jego pierwszymi narodzinami, tysiące kilometrów dalej, w krainie, której nikt z obecnie żyjących na Armadzie nie widział na oczy. Minęło wiele pokoleń, odkąd nawodne miasto odwiedziło tę krainę i Brucolac miał szczerą nadzieję, że Armada już nigdy tam nie wróci.

„Uroc” był statkiem księżycowym. Żeglował pchany podmuchami lunarnego światła.

Pokłady i nadbudówki statku wyglądały jak teren o dziwnej rzeźbie. Wyróżniały go skomplikowane segmenty wielopoziomowego mostka, przepaść w połowie kadłuba, powykręcana architektura iluminatorów i kajut. Szeroki kadłub jeżył się od wież, niektórych pełniących dodatkowo funkcję masztów, niektórych zwężających się do szpica. Podobnie jak „Wielki Wschodni”, „Uroc” był całkowicie niezabudowany, mimo że na obu sąsiednich jednostkach ludzie gnieździli się w domach z cegły. O ile jednak zabudowa „Wielkiego Wschodu” już nie wchodziła w grę z przyczyn ideowych, w wypadku statku księżycowego nikt tego nawet nie zaproponował. Nie pozwoliłaby na to jego topografia.

Za dnia wyglądał blado i cherlawie. Nie był to przyjemny widok. Po zmierzchu jego powierzchnia jarzyła się subtelnym odcieniem macicy perłowej, jakby nawiedzały go kolorystyczne upiory. Zgroza była na niego patrzeć. To wtedy Brucolac chodził po pokładach „Uroca”. Czasem w deprymujących komnatach statku organizował zebrania. Zwoływał swoich nieumarłych podwładnych, aby omówić sprawy okręgu, takie jak podatek posoczny, pobierana w Pragnieniowicach dziesięcina. „To nas wyróżnia” – mówił im. „To daje nam siłę i zapewnia lojalność naszych obywateli.”

Tej nocy, kiedy Tanner Sack i inne osoby zwerbowane do projektu spały albo rozmyślały o czekającej ich przygodzie, Brucolac powitał na pokładzie „Uroca” gości: delegatów Rady Bud, dostatecznie naiwnych, aby sądzić, że spotkanie odbywa się w sekrecie. Brucolac nie miał takich złudzeń. Z palimpsestu dźwięków dochodzących z okolicznych jednostek wyłowił odgłos kroków, które bez najmniejszego trudu przypisał szpiegowi z Niszczukowód.

Rajcy z Bud czuli się niepewnie na statku księżycowym. Szli całą gromadą za Brucolakiem, starając się nie okazywać po sobie zdenerwowania. Świadomy faktu, że jego goście potrzebują światła, Brucolac pozapalał na korytarzach pochodnie. Ze złośliwą radością postanowił nie użyć lamp gazowych, bo wiedział, że w wąskich korytarzach statku cienie rzucane przez pochodnie będą trzepotały równie nieprzewidywalnie i drapieżnie jak nietoperze.

Okrągła sala narad mieściła się w najszerszej masztowieży, piętnaście metrów nad pokładem. Była urządzona z odstręczającym przepychem, w dżecie, stopie miedzi z cyną i misternie kutym ołowiu. Nie było tutaj świec ani innych źródeł światła, ale lodowata poświata wydobywała topografię wnętrza z naukową dokładnością: blask księżyca gwiazd był przechwytywany na masztach, a następnie wzmacniany i przesyłany do sali systemem wyposażonych w lustra sztolni. Ta dziwna iluminacja odzierała pomieszczenie z wszelkich innych barw.

– Panowie, panie – powiedział Brucolac swoim gardłowym głosem. Uśmiechnął się i odgarnął do tyłu gęste włosy. Długim, wężowym językiem skosztował powietrze i pokazał gościom, żeby zajęli miejsca wokół stołu z ciemnodrzewu. Patrzył, jak siadają: ludzie, hotchi, llorgiss i inni. Wszyscy przyglądali mu się nieufnie. – Zostaliśmy oszukani – podjął. – Proponuję, żebyśmy się zastanowili nad nasza reakcją.


Pragnieniowice bardzo przypominały Niszczukowody. Pokłady setki skifów, barek i hulków były oświetlone na tle ciemności i rozbrzmiewały odgłosami pubów i teatrów.

Nad wszystkim górowała jednak milcząca, koślawa sylwetka „Uroca”. Przyglądała się hulaszczemu trybowi życia Pragnieniowic bez komentarza, krytyki czy entuzjazmu, a ludzie od czasu do czasu zerkali na ten statek z rodzajem nieufnej, podszytej niepokojem dumy. Mieli więcej wolności i prawa do decydowania o swoim losie niż mieszkańcy Niszczukowód, o czym chętnie sobie przypominali; mieli lepszą ochronę niż mieszkańcy Tobietwój i większą autonomię niż Alozowice.

Ludzie z Pragnieniowic wiedzieli, że wielu obywateli innych okręgów uważa podatek posoczny za zbyt wysoką cenę do zapłacenia za te przywileje, ale pogląd ten wynikał z przewrażliwienia i głupoty. Jak zwracali uwagę zasiedziali mieszkańcy dzielnicy, najdonośniej wyrażali go niedawno uprowadzeni, zabobonni przybysze, którzy nie oswoili się jeszcze z armadyjskimi obyczajami.

„W Pragnieniowicach nie ma kary chłosty” – przypominali im. Artykuły pierwszej potrzeby i rozrywki są tutaj subsydiowane. W ważnych sprawach Brucolac organizuje zebrania, na których każdy może się wypowiedzieć. Chroni mieszkańców. Nie ma niczego, co by przypominało anarchiczne, brutalne rządy znane z innych części miasta. Pragnieniowice to okręg bezpieczny, cywilizowany, ulice ma dobrze utrzymane. Podatek posoczny to rozsądny koszt tego wszystkiego.

Mieszkańcy Pragnieniowic neurotycznie identyfikowali się ze swoją dzielnicą. „Uroc” był ich talizmanem i nawet podczas najbardziej burzliwej zabawy od czasu do czasu zerkali w jego stronę, jakby chcieli się upewnić, czy wciąż jest na swoim miejscu.

Tej nocy, jak każdej innej, masztowieże „Uroca” zakwitły nieziemską luminescencją zwaną ogniem świętego. Zjawisko to występowało na wszystkich statkach – podczas burzy elyktrycznej albo kiedy powietrze było wysuszone – ale na statku księżycowym pojawiało się Regularnością przypływów.

Nocne ptaki, nietoperze i ćmy zlatywały ku niemu i tańczyły w jego blasku. Tłukły się i rzucały na siebie, a niektóre uderzały o szyby, zwabione mniejszymi światłami, które sączyły się z okien. W sali zebrań Brucolaca rajcy Bud podnosili głowy, wytrąceni z równowagi nieustannym bębnieniem skrzydełek o szybę.

Zebranie szło źle.

Brucolac miał problemy. Szczerze pragnął nawiązać z nimi równorzędną współpracę, zaproponować różne strategie i możliwości, ale trudno mu było powściągnąć swoją umiejętność zastraszania. Na niej opierała się jego władza i jego strategia. Brucolac nie urodził się na Armadzie: widział dziesiątki miast i państw, za życia i jako nieumarły, i uzmysłowił sobie pewną prawdę: może strach nie jest środowiskiem żywych, ale na pewno jest środowiskiem wampirów.

Choć kreują się na bezlitosnych myśliwych, skrywając w miastach swoją tożsamość i wychodząc w nocy na żer, to śpią i jedzą w strachu. Żywi nie tolerowaliby ich obecności, wykrycie oznaczałoby prawdziwą śmierć. To stało się dla niego nie do przyjęcia. Dwa stulecia temu, przywożąc do Armady hemofagię, przybył do miasta wolnego od filozoficznej, zabójczej dla jego gatunku zgrozy. Przybył do miasta, w którym nie musiał się ukrywać ze swoimi skłonnościami.

Ale Brucolac wiedział, że bilans musi być zachowany: skoro on nie boi się żywych, to żywi muszą bać się jego. Z czego zapewnieniem nigdy nie miał kłopotów.

Teraz, kiedy miał dosyć intrygowania, kiedy był spragniony współpracy, kiedy potrzebował pomocy, a miał do dyspozycji tylko tę pstrokatą urzędniczą zbieraninę, dynamika terroru okazała się zbyt trudna do przezwyciężenia. Rajcy z Bud za bardzo się go bali, żeby z nim współpracować. Każde jego spojrzenie, każde polizanie zębów, każdy wydech i powolne zaciśnięcie pięści przypominało im, kim jest Brucolac.

„Może nie ma się czym przejmować” – pomyślał ponuro. W jaki sposób mieliby mu pomóc? Nie mógł im powiedzieć o Bliźnie. Spytaliby go, skąd o tym wie, a on musiałby zbyć ich milczeniem, i by mu nie uwierzyli. A gdyby wyjaśnił, że wie wszystko od Doula, uznaliby za zdrajcę, który wymienia się tajemnicami z prawą ręką władz Niszczukowód. A i tak na pewno by mu nie uwierzyli.

„Jesteś sprytnym manipulantem i bydlakiem, Uther” – pomyślał.

Siedząc za stołem ze swymi rzekomymi sojusznikami, Brucolac nie mógł opędzić się od refleksji, że Doul jest mu znacznie bliższy, że mają ze sobą znacznie więcej wspólnego. Miał nieodparte, choć pozbawione sensu wrażenie, że on i Doul pracują razem.

Brucolac słuchał moralizowania i logicznie wadliwych wywodów rajców, którzy śmiertelnie bali się zmian, mogących zaburzyć równowagę sił. Cierpliwie znosił niedorzeczne i bezsensowne dywagacje zupełnie oderwane od rzeczywistej natury problemu. Rajcy spierali się o to, na czym dokładnie polegał występek Kochanków. Padały sugestie, że można by nawiązać kontakt z urzędnikami Niszczukowód za plecami ich władców, pomysły abstrakcyjne, nie trzymające się kupy i niewykonalne.

W pewnym momencie ktoś z obecnych wymienił nazwisko Simona Fencha. Nikt nie wiedział, kto to jest, ale jego nazwisko coraz częściej pojawiało się w wypowiedziach przeciwników Przywołania. Brucolac czekał na jakieś konkretne sugestie, ale dyskusja szybko się wyrodziła w bezproduktywne bicie piany. Czekał i czekał, ale nie usłyszał niczego istotnego.

Wyczuwał przesuwanie się słońca pod światem. Trochę ponad godzinę przed jutrzenką przestał trzymać emocje na wodzy.

– Kurwa wasza niebiańska mać – warknął swoim cmentarnym szeptem. Przerażeni rajcy natychmiast umilkli. Wstał i rozłożył ręce. – Godzinami słucham, jak pieprzycie bzdury – syknął. – Rozpaczliwe banały. Jesteście do niczego. – To ostatnie słowo wymówił tak, jakby to była druzgocząca klątwa. – Jesteście zbędni. Jesteście bez sensu. Wynoście się z mojego statku.

Po chwili ciszy rajcy zaczęli wstawać, bezskutecznie usiłując zachować resztki godności. Jeden, a raczej jedna z nich – Vorkadine, należąca do bardziej rozgarniętych rajców, kobieta, do której Brucolac miał jeszcze odrobinę szacunku – otworzyła usta, żeby zaprotestować. Była blada jak trup, ale wciąż z mocnym postanowieniem.

Brucolac rozpostarł ramiona nad głową niby skrzydła, rozwinął język i kłapnął jadowitymi kłami, rozczapierzywszy drapieżnie palce.

Usta Vorkadine szybko się zamknęły i wraz z innymi rajcami przemknęła się ku drzwiom, ze złością i strachem na twarzy.

Kiedy wszyscy wyszli, Brucolac z powrotem usiadł. „Biegnijcie do domu zasrane worki z krwią” – pomyślał. Na myśl o absurdalnej pantomimie, którą odstawił na końcu, uśmiechnął się szeroko. „Na Sutki Luny – pomyślał ubawiony – pewnie myślą, że potrafię się zamienić w nietoperza”.

Ich strach przypominał mu o jeszcze jednym miejscu, gdzie nie ukrywał się z tym, że jest nieumarły, i przeszedł go dreszcz. Wyjątek od reguły, że musi istnieć jednostronny układ strachu między żywymi i wampirami.

„Dzięki niech będą władcom krwi, wyssanym, bogom soli i morza, że już nigdy nie będę musiał tam wracać”. Do kraju, w którym był wolny – zmuszony do bycia wolnym od wszelkiego udawania, od wszelkiej iluzji. Gdzie prawdziwa natura żywych, martwych i nieumarłych była obnażona.

Ojczyzna Uthera Doula. W górach. Zimne góry, bezlitosne krzemienne piarżyska były znacznie bardziej wybaczające niż zasrane miasto Doula.

Rozdział dziewiętnasty

Wielkie warsztaty w okręgu Czasy otrzymały nietypowe zlecenie.

Jednym z filarów gospodarki Czasów była budowa statków powietrznych. Tamtejsze fabryki gwarantowały wysoką jakość sztywnych, półsztywnych i elastycznych sterowców, aerostatków i silników.

Największą jednostką powietrzną na niebie Armady była „Arogancja”. Statek uszkodzony podczas jakiejś zapomnianej bitwy, zdobyty przed wieloma dziesięcioleciami, ustawiono w roli wieży strażniczej i obiektu krajobrazowego. Mobilne aerostaty były od niego co najmniej o połowę krótsze, największy z nich miał nieco ponad sześćdziesiąt metrów długości. Buczały leniwie nad miastem, nosząc takie nieodpowiednie nazwy jak „Barracuda”. Inżynierów aerostatycznych pętały ograniczenia kubaturowe – nigdzie na Armadzie nie było miejsca na ogromne hangary, w których można by zbudować ogromne jednostki w rodzaju największych statków powietrznych Nowego Crobuzon czy aerostaty badawcze i wahadłowce z Myrshock, na ponad dwieście metrów metalu i skóry. A poza tym takie aerostaty nie były Armadzie wcale potrzebne.

Aż do teraz, jak się okazało.

Tego samego przedpołudnia, kiedy na miasto spadł deszcz ulotek, pełen niedowierzania szef zmiany zwołał całą załogę aerokombinatu Opieka w okręgu Czasy – zszywaczy, inżynierów, projektantów, metalurgów i przedstawicieli mnóstwa innych fachów. W całym zakładzie, który mieścił się na terenie przebudowanego parowca, szkielety sterowców stały porzucone, kiedy zmianowy tłumaczył zająkliwie, na czym polega zlecenie.

Na jego wykonanie dostali dwa tygodnie.


***

„Silas miał rację” – pomyślała Bellis. Nie było szans, żeby wkręcił się sekretnie na wyprawę do kraju ludzi-moskitów. Nawet ona, odcięta od armadyjskich intryg i skandali, z całą rosnącą regularnością słyszała nazwisko Simona Fencha. Rzecz jasna, na razie były to tylko nieprecyzyjne szeptane pogłoski. Carrianne wspomniała coś o osobie, która miała wątpliwości co do Przywołania po przeczytaniu broszury autorstwa jakiegoś Finka, Fitcha albo Fencha. Szekel powiedział Bellis, że jego zdaniem Przywołanie to doskonały pomysł, ale słyszał o opinii jakiegoś faceta nazwiskiem Fench, że Kochankowie napytają miastu biedy.

Bellis wciąż nie mogła wyjść z podziwu, że Silas z taką łatwością przeniknął pod skórę miasta. Czy nic mu nie grozi? Czy Kochankowie go nie szukają?

Uśmiechnęła się na myśl o Szeklu. Od jakiegoś czasu nie mogła udzielać mu lekcji, ale podczas niedawnej wizyty w bibliotece zademonstrował jej z dumą, że jej pomoc nie jest już potrzebna.

Przyszedł po to, aby spytać, co jest w książce Krüacha Auma. Szekel nie był w ciemię bity. Nie miał wątpliwości, że książka, którą jej sprezentował, w jakiś sposób wiąże się z burzliwymi wydarzeniami tego tygodnia – kaskadą ulotek, niezwykłym projektem, dziwnym nowym zleceniem Tannera.

– Miałeś rację – powiedziała mu. – Przetłumaczenie książki zajęło mi sporo czasu, ale kiedy zdałam sobie sprawę, co to jest… To opis eksperymentu…

– Podnieśli awanka – przerwał jej Szekel. Skinęła głową i podjęła:

– Kiedy zdałam sobie sprawę, o czym jest ta książka, przekazałam ją Tintinnabulumowi i Kochankom. Była im potrzebna do realizacji ich planu…

– Książka znaleziona przeze mnie – powiedział Szekel i uśmiechnął się pełen niedowierzania.


W aerokombinacie Opieka potężna rama z drutu i wygiętych dźwigarów nabierała kształtów.

W rogu ogromnej hali znajdowała się ciężka chmura jasnobrązowej skóry. Dookoła siedziała setka mężczyzn i kobiet z kilkucentymetrowymi grubymi igłami w każdej dłoni, zszywając oburącz. Do uszczelnienia ogromnych komór gazowych miały posłużyć całe kadzie chymikaliów, żywicy i gutaperki. Drewniane ramy i czerwony jeszcze metal niedawno wylany z pieców hutniczych układały się w formy gondoli sterowniczych i obserwacyjnych.

Zakład Opieka, chociaż niemały, nie mógł pomieścić zlecenia w jego finalnym kształcie. Wszystkie wykończone komponenty miały być przeniesione na pusty pokład „Wielkiego Wschodniego”, gdzie zamierzano zamocować komory, zespawać ze sobą elementy szkieletu i zeszyć skórzane pokrycie.

„Wielki Wschodni” był jedynym statkiem armadyjskim, który nadawał się do wykonania tego zadania.


Był dwudziesty łańcola bądź siódmy skydi jastrzębiego dzioba – Bellis było już wszystko jedno. Od czterech dni nie widziała się z Silasem.

Ciepłe powietrze rozbrzmiewało śpiewem ptaków. Bellis czuła się klaustrofobicznie w swoim mieszkaniu, ale nawet kiedy poszła na spacer, uczucie to nie ustąpiło. Domy i burty statków zdawały się pocić w morskim upale. Nie zmieniła zdania na temat morza: jego rozmiary i monotonia porażały ją. Tego ranka ogarnęła ją jednak nagła potrzeba wyrwania się spod miejskich podcieni.

Strofowała się za godziny czekania na Silasa. Nie miała pojęcia, co się z nim stało, ale poczucie, że jest sama, że Silas może nie wrócić, szybko ją zahartowało. Zdała sobie sprawę, jaka zrobiła się psychicznie krucha, i ponownie obudowała się murem. „Żeby tak siedzieć i czekać jak dziecko” – złościła się na siebie.

Gwardziści przychodzili po nią każdego dnia, zabierali ją do Kochanka, Tintinnabuluma i myśliwych z „Kastora”, jak również na zebrania komisji, których roli w Przywołaniu nie rozumiała. Jej przekład skrupulatnie analizowano i rozbierano na czynniki pierwsze: została skonfrontowana z człowiekiem, który umiał czytać teksty w wysokim kettai, chociaż nie tak dobrze jak ona. Wypytywał ją o specjalistyczne szczegóły gramatyczne: dlaczego wybrała ten, a nie inny czas, tę, a nie inną część mowy? Dlaczego tak, a nie inaczej oddała słowo? Przyjął agresywną postawę i Bellis nie bez przyjemności podważała jego kompetencje. Oto typowa wymiana zdań:

– A na tej stronie słowo „morghoł” przełożyła pani jako „chętny”, a przecież to znaczy coś wręcz przeciwnego!

– Ze względu na tryb i czas gramatyczny – odparła pozbawionym emocji tonem. – Całe zdanie napisane jest w czasie ironiczno-ciągłym.

Chciała dodać: „często mylonym z zaprzeszłym”, ale powstrzymała się.

Bellis nie miała pojęcia, do czego ma prowadzić ten egzamin. Czuła się zlekceważona. Do tej pory jej translatorski wyczyn napawał ją ostrożną dumą. Do projektu z wyspą podchodziła entuzjastycznie, ale szybko zgasiła w sobie zapał, jakby toczyła się w niej walka między rozkwitającym marzeniem a nadąsanym, posępnym kompleksem uprowadzonej.

Na razie nikt jej nie potwierdził, że popłynie na wyspę. A to było przecież istotą całego przygotowanego przez nią planu. Może coś poszło nie tak? Poza tym Silas zniknął. „Może czas wymyślić nowy plan” – powiedziała sobie na chłodno. Postanowiła, że jeśli ten nie wypali, jeśli zabiorą ze sobą innego tłumacza, to powie im prawdę. Będzie ich błagała, żeby zlitowali się nad Nowym Crobuzon. Powie im o zamierzonym ataku grindylow, żeby mogli ostrzec miasto w jej imieniu.

Z przykrym strachem przypomniała sobie jednak słowa, które wypowiedział Uther Doul tuż przed zastrzeleniem kapitana Myzovica: „Siła, którą reprezentuję, ma gdzieś Nowe Crobuzon.”


Pomostem Whi skey przeszła ze „Złego Znaku”, barki na skraju Niszczukowód, na szeroki kliper „Sprawa Dariocha”.

Ulice Alozowic wydawały się jej potwornie szare, bardziej ascetyczne niż ulice Niszczukowód. Fasady były prostsze, jeśli w ogóle istniały. Niepomalowane drewno tworzyło oszczędne, powtarzające się wzory. Droga Pompowa była ulicą targową dochodzącą do Niszczukowód i Pamięcioimpulsowni. Chodniki osypywały się od nacisku furmanek, zwierząt i zakupowiczów z innych okręgów – khepri, ludzi innych – obijających się o strupodziejów, którzy stanowili połowę ludności Alozowic.

Bellis umiała rozpoznać strupodzieja nawet bez zbroi, po charakterystycznej ciężkiej fizjonomii i popielistej cerze. Minęła świątynię, której krwiorogi milczały, a strażnicy byli przystrojeni płytkami za krzepowymi. Za domem bogów znajdowało się herbarium, snopki suszonych środków ściągających mocno pachniały w rozgrzanym powietrzu.

Na chodnikach stały też worki z charakterystycznym żółtym rozkrwawnikiem, z którego parzyło się herbatę antykoagulacyjną. Grupa kobiet i mężczyzn piła ją z kociołka. Przeciwdziałała napadom wszechzakrzepliwości: u strupodziejów występowało zjawisko nagłego i całkowitego zastygnięcia krwi w żyłach, które oznaczało szybką i bolesną śmierć, a ofiary zmieniało w powykręcane posągi.

Bellis stała przed jakimś magazynem. Uskoczyła z drogi zwierzęciu, karłowatemu koniowi-mieszańcowi, ciągnącemu w jej stronę wóz, i uciekła na rozkołysany pomost prowadzący do spokojniejszej części miasta. Stojąc między dwoma statkami, Bellis patrzyła przed siebie na przysadzisty statek-rydwan, krzywizny kogi, krępy kołowiec i inne okręty. Każda jednostka tkwiła w sieci pomostów i delikatnie ugiętych kładek.

Po pokładach bez ustanku kursowali ludzie. Czuła się samotna.


Ogród Rzeźb zajmował przednią część długiej na sześćdziesiąt metrów korwety. Działa dawno zniknęły, a kominy i maszty spożytkowano do celów budowlanych.

Mały placyk z kawiarniami i pubami płynnie przechodził w Ogród Rzeźb, niby plaża w ocean. Bellis poczuła pod stopą inne podłoże: drewniane chodniki i żwirowe alejki ustąpiły miękkiej ziemi ogrodu.

Był wielokrotnie mniejszy niż Park Crooma. Na wypielęgnowanej trawie, pośród młodych drzewek, stały rzeźby wykonane w różnych stylach i z różnych materiałów, powstałe na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Pod drzewami i dziełami sztuki można było spocząć na ławkach z misternie powyginanego, kutego żelaza. Za niskim ogrodzeniem parku rozciągało się morze.

Na ten widok Bellis odruchowo wstrzymała oddech.

Ludzie siedzieli przy stołach zastawionych alkoholami i herbatą albo spacerowali po parku. W słońcu prezentowali się optymistycznie i pstrokato. Patrząc, jak spokojnie popadają w zadumę i popijają herbatkę, Bellis pokręciła głową, przypomniawszy sobie, że to piraci: ogorzali, pokancerowani, uzbrojeni, żyjący z łupiestwa. Jeden w drugiego piraci.

Podnosiła wzrok na swoje ulubione rzeźby: „Groźny Rossign nol”, „Lalka i zęby”.

Bellis usiadła opodal „Oświadczyn”, jadeitowej płyty kojarzącej się z nagrobkiem, i nad drewnianym parkanem spojrzała w morze.

Parowce i holowniki z oślim uporem ciągnące za sobą miasto. Zobaczyła dwie kanonierki i uzbrojony aerostat, który pełnił powietrzną wartę na wodach otaczających Armadę.

W jej polu widzenia pojawił się piracki bryg, który żeglował na północ. Bellis patrzyła, jak wyrusza na dwu – lub kilkumiesięczną wyprawę myśliwską. „Z woli kapitana czy w ramach jakiegoś wielkiego projektu pod egidą władz okręgu?”


Wiele kilometrów dalej, blisko linii horyzontu, Bellis spostrzegła zmierzający ku miastu parowiec. Z pewnością statek armadyjski lub jakiś zaprzyjaźniony z miastem kupiec, bo w przeciwnym razie nie dotarłby tak blisko miasta. Jego macierzysty port być może znajdował się tysiące mil morskich dalej. Kiedy statek wyruszał w drogę, Armada przypuszczalnie przemierzała inne morze. A one przecież po wykonaniu zadania – kradzieży, rabunku – zawsze bezbłędnie wracały do domu. Była to jedna z dotąd nie rozwikłanych przez Bellis zagadek Armady.

Za jej plecami buchnął śpiew ptaków. Nie miała pojęcia, co to za gatunek, i nie obchodziło jej to, słuchała z ignorancką przyjemnością. A potem, jakby zaanonsowany tą ptasią fanfarą, w jej polu widzenia pojawił się Silas.

Szarpnęła się zaskoczona i chciała wstać, ale Silas nie zwolnił, mijając ją w niewielkiej odległości.

– Siedź – powiedział i stanął przy relingu kilka kroków dalej, wychylony za burtę statku. Zastygła bez ruchu i czekała. Silas nie parzył na nią. Trwali tak przez dłuższy czas. – Twoje mieszkanie jest pod obserwacją – rzucił w końcu. – Dlatego do ciebie nie przychodziłem.

– Śledzą mnie? – spytała Bellis.

– To moja branża, Bellis. Znam się na tym. Rozmowy kwalifikacyjne to dla nich niedostateczne źródło potrzebnych im informacji na twój temat. Muszą cię sprawdzić. Nie powinnaś być zaskoczona.

– Teraz też mnie obserwują?

Silas wzruszył nieznacznie ramionami. – Nie sądzę. – Odwrócił się powoli. – Nie sądzę, ale nie mam pewności. – Jego usta ledwo się poruszały przy mówieniu. – Od czterech dni są pod twoim domem. Śledzili cię co najmniej do granic Alozowic. Myślę, że tam stracili zainteresowanie, ale nie chcę ryzykować. Jeśli skojarzą nas ze sobą, jeśli uświadomią sobie, że ich tłumaczka zadaje się z Simonem Fenchem, to jesteśmy w dupie.

– Nie jestem ich tłumaczką, Silasie – odparła Bellis z zimną rezygnacją. – Nie poprosili mnie, żebym z nimi pojechała. Myślę, że mają kogoś innego…

– Jutro cię poproszą.

– Naprawdę? – spytała spokojnie Bellis, ale wnętrzności jej dygotały z przejęcia, z obawy, może z jeszcze innych powodów.

Zapanowała nad sobą i nie spytała: „Co ty gadasz?” albo „Skąd o tym wiesz?”

– Jutro – powtórzył. – Uwierz mi. – Uwierzyła. I nagle dostała mdłości na myśl, że Silas bez widocznego wysiłku przenika przez liczne warstwy intrygi. Macki jego wpływów, służące także do pozyskiwania informacji, były zapuszczone głęboko. Przypominał pasożyta żywiącego się informacją, wysysającego ją spod skóry miasta. – Jutro przyjdą po ciebie – podjął. – Będziesz w grupie desantowej. Nasz plan jest nadal aktualny. Dają sobie dwa tygodnie na wyspie i musisz przez ten czas przekazać informację na statek z Dreer Samher. Dostarczę ci wszystko, co będzie ci potrzebne do przekonania ich, żeby popłynęli do Nowego Crobuzon.

– Naprawdę uważasz, że zdołam ich namówić? Rzadko wypuszczają się na północ od Shankell, a Nowe Crobuzon leży około półtora tysiąca mil morskich w bok od ich trasy.

– Na Jabbera, Bellis… – zdenerwował się Silas, nie podnosząc głosu. – Ja ich nie przekonam, bo mnie tam nie będzie. – Poirytowana, ale i zażenowana Bellis nie odparła nic. – Wszystko ci przyniosę. – powtórzył Silas. – List w salt i ragamoll. Pieczęcie, instrukcje, dokumenty i dowody. Wystarczy, żeby przekonać kupców-kaktusów do popłynięcia na północ. I wystarczy, żeby rząd Nowego Crobuzon zorientował się w sytuacji i mógł się skutecznie zabezpieczyć.

Park kołysał się na falach. Rzeźby skrzypiały przy przechyłach. Bellis i Silas milczeli. Przez jakiś czas słychać było tylko szum wody i śpiew ptaków.

„Będą wiedzieli, że przeżyliśmy” – pomyślała Bellis. „A w każdym razie że on przeżył”.

Szybko stłumiła w sobie tę myśl.

– Uda nam się ich ostrzec – powiedziała zdecydowanym tonem.

– Będziesz musiała znaleźć sposób – powiedział Silas. – Zdajesz sobie sprawę, jaka jest stawka?

„Nie traktuj mnie jak imbecyla, do ciemnej cholery!” – pomyślała furią, ale kiedy spotkał się z nią na moment wzrokiem, nie sprawiał wrażenia skruszonego.

– Zdajesz sobie sprawę – powtórzył – co będziesz musiała zrobić? Będziesz musiała przekraść się przez armadyjskie straże, a potem przez zastępy anopheliusów. Dasz radę?

– Tak, dam radę – odparła zimno Bellis.

Powoli skinął głową. Znowu zaczął mówić i przez ułamek sekundy sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, co powiedzieć.

– Nie będę… miał okazji zobaczyć się z tobą. Rozsądek nakazuje zatem, żebym trzymał się od ciebie z daleka.

– Oczywiście. Nie możemy teraz ryzykować.

Jego mina zdradzała smutek, poczucie jakiegoś niespełnienia. Bellis wydęła usta.

– Bardzo mi z tego powodu przykro i… – Wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. – Kiedy wrócisz i będzie już po wszystkim, to może…

Głos odmówił mu posłuszeństwa.

Smutek Silasa odrobinę ją zaskoczył. Ona nie czuła zupełnie nic. Nie była nawet rozczarowana. Szukali czegoś u siebie nawzajem i znaleźli to, a oprócz tego mieli coś razem do zrobienia… może trochę eufemistyczne ujęcie sprawy… ale to wszystko. Nie żywiła do niego urazy. – Został w niej nawet cień sympatii i wdzięczności, coś jakby ciepła mgiełka, ale nic więcej. Zdziwił ją łamiący się głos Silasa, jego żal, przeprosiny i sugestia głębszych uczuć.

Bellis z zainteresowaniem odkryła, że nie do końca ją przekonał.

Nie wierzyła w wyrażane przez niego półsłówkami uczucia. Nie wiedziała, czy on sam wierzy, lecz nagle uświadomiła sobie, że ona podchodzi do nich ze sporym dystansem i że jato uspokaja. Po jego odejściu siedziała bez ruchu, ze splecionymi na kolanach dłońmi. Wiatr muskał jej bladą twarz.


***

Przyszli i powiedzieli, że kraj potrzebuje jej umiejętności językowych że ma wziąć udział w ekspedycji naukowej.

Na „Wielkim Wschodnim”, w jednym z niskich pomieszczeń znajdujących się dwa poziomy nad pokładem, Bellis patrzyła na otaczające ją statki Niszczukowód i górujący nad nimi bukszpryt okrętu flagowego. Kominy statku były czyste. Maszty strzelały sześćdziesiąt, dziewięćdziesiąt metrów ku niebu, nagie jak uschnięte drzewa, z trzonami osadzonymi w warstwach sal jadalnych i antresol.

Na pokładzie rozłożono wnętrzności olbrzymiego statku powietrznego, przypominającego potrzaskaną skamielinę. Zakrzywione pasy metalu, podobne do obręczy beczek albo żeber, silniki i śmigła, ogromne sflaczałe komory gazowe. To wszystko ciągnęło się na dziesiątki metrów wzdłuż burty „Wielkiego Wschodniego”, omijając nasady masztów. Zespoły inżynierów spawały to do kupy, konstruując z segmentów powietrznego giganta. Hałas i świecenie gorącego metalu docierały do Bellis przez okna.

Przybyli Kochankowie i zaczęły się odprawy.


W nocy Bellis stwierdziła, że dopadła ją bezsenność. Zrezygnowała z prób zaśnięcia i nieśmiało powróciła do pisania listu.

Miała wrażenie, jakby wszystko rozgrywało się za szklaną przegrodą. Każdego dnia prowadzono ją pod eskortą na „Wielki Wschodni”. Na sali zbierało się około trzydziestu pięciu osób. Należały do różnych ras. Byli wśród nich prze-tworzeni. Kilka osób przybyło do Armady na „Terpsychorii”. Bellis rozpoznała Tannera Sacka, kolegę Szekla, i widziała, że on też ją rozpoznał.

Nagle zrobiło się gorąco. Miasto swoim ślamazarnym tempem przeniosło się na inny obszar oceanu światowego. Powietrze było suche, a temperatury dorównywały najwyższym z notowanych w Nowym Crobuzon w porze letniej. Bellis nie była z tego zadowolona. Patrzyła na odmienione, twarde niebo i czuła, że więdnie pod jego wpływem. Pociła się, mniej paliła i wkładała cieńsze ubrania.

Ludzie chodzili rozebrani do pasa, a po niebie śmigały letnie ptaki. W przejrzystej wodzie wokół miasta widać było duże ławice kolorowych ryb. W zaułkach Niszczukowód zaczęło śmierdzieć.

Odprawy prowadził Hedrigall i jemu podobni – ludzie-kaktusy, uprowadzeni niegdyś kupcy-piraci z Dreer Samher. Hedrigall był doskonałym mówcą, jako profesjonalny bajarz umiał sprawić, że jego wyjaśnienia brzmiały jak arcyciekawe historie. To była niebezpieczna cecha.

Opowiedział Bellis i jej nowym towarzyszom o wyspie anopheliusów Ona natomiast zaczęła się zastanawiać, czy nie wzięła na siebie niewykonalnego zadania.

Na zebrania przychodził czasem Tintinnabulum. Zawsze było obecne co najmniej jedno z Kochanków. Niekiedy, co nie budziło w Bellis entuzjazmu, oparty o ścianę stał Uther Doul, z dłonią na rękojeści miecza.

Nie mogła się powstrzymać od patrzenia na niego.


Aerostat na zewnątrz zaczynał przypominać z kształtu olbrzymiego wieloryba. W środku stawiano drabiny i budowano kabiny, które nie robiły zbyt solidnego wrażenia. Całość okładano skórą nasączoną smołą i żywicą.

Najpierw był chaos części składowych, potem pocięte cielsko, potem inwestycja w budowie, a teraz wyłaniał się gigantyczny statek powietrzny, bezczelnie rozwalony na pokładzie. Wyglądał jak dopiero co wypoczwarzony owad: wciąż za słaby, żeby latać, ale już osiągnął formę zbliżoną do ostatecznej.

W upalne noce Bellis siedziała na łóżku, pociła się i paliła, drżąc ze strachu, ale i z przejęcia. Od czasu do czasu wstawała i chodziła w kółko, aby usłyszeć dudnienie swoich stóp o metalową podłogę, rozkoszować się faktem, że jest jedynym stworzeniem w pokoju, które robi hałas.

Rozdział dwudziesty

Krótkie, nieznośnie upalne dni i niekończące się, spocone noce z upływem tygodni dni się wydłużały, ale każdego wieczoru światło słońca wciąż wcześnie gasło i rozciągnięta, lepka noc wysysała miasto z energii.

Na styku dzielnic odbywały się toczone bez większego przekonania bójki. Na przykład, gdy zbiry z Niszczukowód trafiały do tego samego baru co ekipa z Pragnieniowic. Z początku rzecz ograniczała się do rzucanych półgłosem obelg: chłopcy z Niszczuka przebąkiwali coś o kochankach wampira albo przydupasach demona. Ekipa z Pragnieniowic rzucała parę głośnych żartów na temat zboczeńców u steru i zanadto natarczywie śmiała się z kiepskich kalamburów. Potem kilka szklanek, kresek albo zaciągnięć, w ruch szły pięści, lecz bez poważnego zaangażowania, tylko tyle, aby nie ucierpiała reputacja.

A koło północy ludzie zaczynali wracać do domu, a o drugiej czy trzeciej ulice były prawie puste.

Monotonny hałas dochodzący z sąsiednich statków nie przygasał ani na chwilę. Fabryki i warsztaty w różnych dzielnicach przemysłowych, smrodzące i dymiące na tyłach starych statków, nigdy nie stawały. Nocni wartownicy krążyli w miejskich cieniach, umundurowani stosownie do okręgu.

Armada dalece różniła się od Nowego Crobuzon. Nie było tutaj wielkiej alternatywnej gospodarki śmieci, nędzy i przetrwania, piwnice pustych budynków nie dawały schronienia chmarom żebraków i bezdomnych. Nie było wysypisk do przegrzebania: ze śmieci wybierano wszystko, co nadawało się do utylizacji, a resztę wrzucano do morza razem ze zwłokami. Zostawiony w ten sposób trop szedł na dno i stopniowo rozpuszczał się w wodzie.

Na slupach i fregatach kolebały się slumsy, domostwa butwiały w słonym powietrzu i upale, wypacając materię organiczną na swoich mieszkańców. Robotnicy-kaktusy spali na stojąco, ciasno upchani tanich noclegowniach. Ale uprowadzeni z Nowego Crobuzon dostrzegali wiele różnic. Tutaj bieda znacznie rzadziej zabijała. Bójki znacznie częściej rozniecał alkohol niż desperacja. Znacznie łatwiej było znaleźć dach nad głową, nawet jeśli z sufitu odpadał tynk. Nie było włóczęgów skulonych w architektonicznych niszach i obserwujących nocnych przechodniów.

Skutek był taki, że kiedy pewien mężczyzna zmierzał nad ranem w stronę „Wielkiego Wschodniego”, nikt go nie widział.

Szedł bez pośpiechu mniej porządnymi, bocznymi uliczkami Niszczukowód. Ulicą Igielną, Łąkami Krwi i przez Labirynt Wiklinoglinowy na „Sprawcy Fali”. Potem „Zwój Liny”, barkentyna obrastająca w grzybiczy kamuflaż, i batyskaf „Plengant”. Mężczyzna minął włazy i zatrzymał się w cieniu blisko wieżyczki peryskopu.

Za plecami miał nieoświetloną wieżę wiertniczą „Sorgo”, pośród gąszczu iglic i masztów.

Płaska burta „Wielkiego Wschodniego” wznosiła się obok „Plenganta” niby ściana kanionu. Z wnętrzności olbrzyma, zza jego metalowej skóry, dochodziły nieustające, przemysłowe wibracje. Na powierzchni batyskafu rosły drzewa, wpijając się w żelazo korzeniami podobnymi do węźlastych palców. Mężczyzna szedł w ich cieniu, słysząc trzepot skrzydeł nietoperzy w górze.

Dziesięć, może kilkanaście metrów wody dzieliło okręt podwodny od klifowej ściany parowca. Mężczyzna widział na niebie światła i cienie nocnych sterowców. Latarki gwardzistów patrolujących pokład „Wielkiego Wschodniego” wylewały z siebie nikłe, ruchome promienie.

Na trawersie okrętu podwodnego znajdowała się ogromna osłona prawego koła łopatkowego „Wielkiego Wschodniego”. Deski wielkiego koła wystawały spod niej niby kostki spod spódnicy.

Mężczyzna wyszedł z cienia wątłych drzew. Zdjął buty i przypiął do paska. Upewniwszy się, że nikt nie nadchodzi i dokoła panuje cisza, podszedł do zaokrąglonego brzegu „Plenganta” i zsunął się do chłodnej wody z ledwo słyszalnym pluskiem. Nie musiał płynąć daleko aby schować się w cieniu osłony koła. Mokry, lecz wytrwały mężczyzna dźwignął się na łopatki osiemnastometrowego koła. Dzwon osłony był bardzo akustyczny, mężczyzna musiał więc poczynać sobie jak najciszej. Po wielkiej osi koła dotarł do włazu serwisowego, o którego istnieniu od dawna mało kto nawet pamiętał.

Otwieranie obrosłego strupem lat włazu ciągnęło się przez wiele minut, ale w końcu się udało i mężczyzna wpełzł do ogromnej, milczącej maszynowni dawno wydanej na pastwę kurzu.

Mijał trzydziestotonowe cylindry i gigantyczne maszyny, których nikt już nie potrzebował. Pomieszczenie było labiryntem pomostów i monolitycznych tłoków, gąszczem przekładni i kół zamachowych.

Kurz i światło były zupełnie nieruchome. Jak gdyby czas wykrwawił się do cna i skapitulował. Mężczyzna otworzył wytrychem zamek drzwi, po czym znieruchomiał z dłonią na klamce. Pamiętał rozkład statku. Wiedział, którędy ma iść, żeby wyminąć wartowników.

Dzięki naturze swej profesji znał różne zaklęcia: kody usypiające psy, hasła czyniące go przylepnym do cieni i różne inne magiczne sztuczki. Wątpił jednak, czy tutaj go ochronią.

Z westchnieniem sięgnął po zawinięty w płótno pakunek przywiązany do paska. Poczuł falę strachu.

I drżenie podniecenia.

Odwinął ciężki przedmiot i pomyślał z niepokojem, że gdyby naprawdę umiał się nim posługiwać, to ten piekielny właz i niemiłe nocne pływanie przypuszczalnie rozproszyłyby się jak oddech. Wciąż był poruszającym się jak dziecko we mgle ignorantem.

Odwinąwszy do końca sztywne płótno, podniósł rzeźbę do góry.

Była większa od jego pięści, z gładkiego kamienia, czarna, szara, zielona. Była brzydka, zwinięta jak zarodek, z naciętymi liniami i spiralami, które sugerowały płetwy, macki lub fałdy skóry. Dzieło było wykonane po mistrzowsku, ale nieprzyjemne, najwyraźniej specjalnie tak pomyślane. Posążek patrzył na mężczyznę swoim jednym otwartym okiem, czarną półkulą nad okrągłymi ustami otoczonymi wianuszkiem małych zębów jak u minoga. Przenikał go wzrokiem z ciemności w gardle.

Na plecach figurka miała zwinięty w ciasne fałdy ciemny płat cienkiej skóry. Kawałek tkanki. Płetwę. Wrośniętą w materię kamienia. Mężczyzna przebiegł po niej palcem. Twarz zmarszczyła mu się z obrzydzenia, ale wiedział, co musi zrobić.

Przybliżył usta do głowy posążka i zaczął coś szeptać w sykliwym języku. Spółgłoski syczące odbijały się w wielkim pomieszczeniu echem, wędrując pośród unieruchomionej maszynerii.

Mężczyzna recytował posążkowi głupkowate rymowanki i głaskał według przepisanego schematu. Palce zaczęły mu cierpnąć, jakby coś z niego wyssano.

Wreszcie przełknął ślinę i ustawił posążek twarzą do siebie. Przybliżył go, zawahał się i przekręciwszy nieco głowę w upiornej parodii namiętności, zaczął całować go w usta.

Wepchnął język w wole rzeźby. Poczuł zimne ciernie zębów i wszedł głębiej. Usta figurki były przepastne, język mężczyzny zdawał się sięgać do samego środka rzeźby. W dotyku wydawała się zimna. Wymagało od niego sporego samozaparcia, aby nie zakrztusić się stęchłym, słonym, rybim smakiem.

Kiedy mężczyzna wywijał językiem w kamiennej gardzieli, pocałunek został odwzajemniony.


Oczekiwał tego, liczył na to, ale i tak przeżył szok i dostał mdłości. Coś niewielkiego trzepocze o jego język. Zimne, mokre i nieprzyjemnie organiczne, jakby wewnątrz posążka gnieździła się gruba glista.

Przykry smak nabrał intensywności. Mężczyzna poczuł, że wszystko podchodzi mu do gardła, a żołądek kurczy się spazmatycznie, ale zatrzymał żółć w przełyku. Posążek lizał go z idiotyczną lubieżnością i mężczyzna z rezygnacją akceptował te amory. Poprosił o przysługę i został uraczony pocałunkiem.

Czuł, że ślina wypływa z niego do posążka, po czym – o zgrozo – wraca. Język mu zdrętwiał od tego śliskiego dotyku, a chłód powędrował w stronę zębów. Mijały sekundy. Mężczyzna prawie nie czuł swoich ust. Przez jego ciało przeszło narkotyczne świerzbienie, od tyłu gardła w dół.

Posążek przestał go całować, języczek został wciągnięty z powrotem.

Mężczyzna cofał język zbyt szybko i porozcinał go o obsydianowe zęby. – Nic nie poczuł i uświadomił to sobie, dopiero gdy zobaczył kapiącą na rękę krew.

Ostrożnie zawinął posążek w płótno, a potem stał i czekał, aż trunek zacznie krążyć w jego organizmie. Jego zmysły dygotały, wyostrzyły się. Uśmiechnął się niepewnie i otworzył drzwi.

Zobaczył pokryte patyną portrety olejne uciekające ku punktowi zbiegu perspektywy po obu stronach. Wyczuwał, że zbliża się ku niemu patrol gwardzistów z psami.

Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Z uniesionymi ramionami ruszył powoli przed siebie i runął, jakby miał przestrzelone kolana. Czuł smak własnej krwi i słonorybnej zgnilizny posążka. Język wypełniaj mu całe usta.

Mężczyzna nie upadł, tylko poruszał się teraz inaczej.

Patrzył wzrokiem posążka, przekazanym mu podczas pocałunku ślizgał się i ciekł przez przestrzenie tak, jak pragnął się poruszać posążek. Odrzucał istniejący układ korytarzy, układał je na nowo.

Mężczyzna nie szedł ani nie płynął. Podstępem wnikał w szczeliny w możliwych do zaistnienia przestrzeniach i czasem z wysiłkiem, czasem bez poruszał się kanałami, które teraz były dla niego widoczne. Kiedy zobaczył zbliżających się dwóch gwardzistów z mastyfami, miał przed sobą pustą drogę.

Nie był niewidzialny ani nie przeniósł się na inny poziom rzeczywistości. Przesunął się pod ścianę i obserwował jej fakturę, przyjrzał się jej skali, zobaczył drobiny kurzu w takim zbliżeniu, że wypełniły mu całe pole widzenia, a potem ukrył się za nimi i patrol poszedł dalej, nie zauważywszy go.

Na końcu korytarz skręcał w prawo. Po zniknięciu patrolu mężczyzna spojrzał zezem na róg ściany i niewielkim wysiłkiem zdołał użyć korytarza do pójścia w lewo.

Tym oto sposobem przemierzał „Wielki Wschodni”, mając w pamięci mapy, które oglądał. Kiedy nadchodziły patrole, różnymi metodami wykorzystywał przeciwko nim architekturę i przemykał obok nich. Kiedy trafił w pułapkę na niewłaściwym końcu długiego korytarza, mijał ich w ten sposób, że patrzył z ukosa, wyciągał ramię, chwytał za przeciwległą ścianę i przeciągał się szybko za róg. Tak manewrował przestrzenią, żeby mieć drzwi pod sobą, a grawitację wykorzystywał do błyskawicznego pokonywania korytarzy.

Nowy sposób poruszania wprawił go w rodzaj choroby lokomocyjnej, ale mężczyzna przełamał się i wytrwale zmierzał ku rufie statku.

Ku fabryce kompasów.


***

Fabryka była doskonale strzeżona. Otaczali ją wartownicy ze skałkowcami. Aby dotrzeć do bramy, mężczyzna musiał ostrożnie przeciskać przez warstwy ukosu i perspektywy. Schował się tuż przed wartownikami za duży, za bardzo do nich zbliżony, żeby go zobaczyli, roztyły i rozprzestrzeniony. Nachylił się nad nimi i zajrzał przez dziurkę od klucza, aby zobaczyć całe mnóstwo kółek zębatych. Pokonał drzwi i znalazł się w środku.

Pokój był opuszczony. Stoły i ławy ustawiono w rzędy. Pasy napędowe i silniki maszyn nie były w ruchu.

Tu i ówdzie leżały miedziane i mosiężne koperty przypominające wielkie zegarki z dewizką. Gdzie indziej zobaczył kawałki szkła i narzędzia do jego szlifowania. Widział także misternie rzeźbione wskazówki, łańcuchy, igły grawerskie i ciasno zwinięte sprężyny. I setki tysięcy kółek zębatych. Wielkości od małych do mikroskopijnych, jakby miniaturowych krewnych kół w maszynowni. Walały się wszędzie, niby rowkowane monety, rybie łuski albo kurz.

To był typowy zakład rzemieślniczy. Każde stanowisko obsługiwał fachowiec, niezwykle sprawny rzemieślnik, który po wykonaniu swojej części roboty przekazywał wytwarzany przedmiot dalej. Intruz wiedział, jak bardzo wyspecjalizowana jest każda faza produkcji, jak rzadkie są używane do niej materiały, jak precyzyjna musi być potrzebna do niej taumaturgia. Każdy ukończony wytwór ich pracy wart był wielokrotność swego ciężaru w złocie.

A w zamkniętej gablocie typu jubilerskiego, za biurkiem z tyłu długiego pomieszczenia, znajdowały się same kompasy.

Otworzenie gabloty zajęło mężczyźnie kilka minut pieczołowitego wysiłku. Talenty przekazane przez posążek nie straciły swojej mocy i dobrze się przystosowywał do nowego systemu percepcji, lecz i tak zadanie to pochłonęło sporo czasu.

Każdy kompas był inny. Drżącą ręką mężczyzna wyjął jeden z najmniejszych: prosty, ascetyczny model wprawiony w polerowane drewno.

Otworzył go. Do kościanej tarczy przymocowano kilka koncentrycznych kółek, niektórych opatrzonych cyframi, niektórych dziwnymi znaczkami. Na środku luźno obracała się pojedyncza czarna wskazówka.

Na odwrocie kompasu widniał numer seryjny. Mężczyzna zanotował go w pamięci i przystąpił do najważniejszego etapu swojej misji.

Szukał wszelkich pisemnych śladów istnienia tego kompasu: w kodze produkcji za gablotą, na liście sporządzanej przez metalurga wykańczającego kopertę, na liście usterek i wymienionych części.

Pracował systematycznie i po półgodzinie znalazł wszystkie wzmianki o kompasie. Położył je przed sobą i sprawdził, czy daty się zgadzają.

Busola została wykonana półtora roku temu, ale jeszcze nie zaokrętowano jej na żaden statek. Mężczyzna uśmiechnął się ostrożnie.

Znalazł pióra i atrament, po czym uważniej przyjrzał się księdze produkcji. Pilnując się, aby nie popełnić błędu, uzupełnił dane na temat kompasu. W rubryce „Zainstalowany na” wpisał datę sprzed roku – starannie przeliczywszy to na armadyjskie kwarty – i nazwę „Groźba Magdy”.

Gdyby ktoś z jakiegoś powodu szukał informacji na temat kompasu CTM4E, to teraz by je znalazł. Dowiedziałby się, że busola została przed rokiem zainstalowana na biednym „Groźbie Magdy”, statku, który kilka miesięcy temu poszedł na dno na oddalonych o tysiąc mil morskich wodach, zabierając ze sobą całą załogę i ładunek.

Po odłożeniu wszystkiego na miejsce mężczyzna miał przed sobą już tylko jedno zadanie.

Otworzył kompas, podziwiając misterność jego zegarmistrzowskich wnętrzności, wykonanych według zmodyfikowanego projektu kheprich sprzed stuleci. Rozmyślał o maleńkim odłamku kamienia, o którym wiedział, że tkwi gdzieś w głębinach statku, zamocowany przy użyciu taumaturgii homeotropicznej.

Dziesięcioma szybkimi obrotami mężczyzna nakręcił busolę.

Przyłożył ją do ucha i usłyszał nikłe, prawie niesłyszalne tykanie. Spojrzał na tarczę. Współosiowe koła z szarpnięciem przyjęły nowe pozycje. Wskazówka zawirowała jak szalona, a potem zastygła wycelowana ku dziobowi „Wielkiego Wschodniego”.

Nie był to oczywiście konwencjonalny kompas. Wskazówka nie wskazywała kierunku północnego.

Wskazówka była zwrócona ku kawałkowi kamienia, który był zamocowany taumaturgicznie, zamknięty w szkle albo zaspawany żelazem, zależnie od tego, w którą pogłoskę się wierzyło. Spadł z nieba i pochodził z jądra słonecznego, pochodził z piekła.

Przez lata, aż do rozkręcenia się sprężyny, kompas miał precyzyjnie pokazywać na magnetyczny kamień miasta, kamiennego boga tkwiącego we wnętrznościach „Wielkiego Wschodniego”.


Mężczyzna ciasno zawinął kompas w nasączoną oliwą szmatę, a potem w skórę, po czym włożył go do kieszeni.

Wiedział, że zbliża się świt. Był wyczerpany. Z coraz większym trudem patrzyło mu się na kąty i płaszczyzny pomieszczenia, na ściany materiały i przestrzenność fabryki, tym innym niż zazwyczaj wzrokiem. Westchnął ze smutkiem w sercu. Tracił moce przekazane mu przez posążek, a przecież musiał jakoś się stamtąd wydostać.

Zwilżywszy wargi i poruszywszy językiem, otoczony przez funkcjonariuszy, którzy zabiliby go już za samą wiedzę o istnieniu fabryki, zaczął ponownie odwijać posążek.

Загрузка...