CZĘŚĆ SIÓDMA. CZUJKA

Rozdział czterdziesty pierwszy

Kiedy Armada zmierzała na północ przez osowiałe powietrze – umiarkowane fronty przemieszczały się tak powoli, jakby pogoda na coś czekała – a nastrój oczekiwania udzielił się wszystkim obywatelom, Bellis leżała złożona gorączką.

Przez dwa dni w ogóle nie myślała. Rozpalały ją tak wysokie temperatury, że jej pielęgniarze martwili się o nią. Bellis uciekała przed majakami, dostawała napadów wrzasku, których później nie pamiętała. Awank ciągnął jednostajnym tempem, nie szybko, ale zdecydowanie szybciej, niż miasto kiedykolwiek wcześniej podróżowało. Kształty fal zmieniały się wraz z prądami.


Tanner Sack jest twardszy od Bellis. Zwalniają go pod opieką Szekla, kory płacze ze zmartwienia, który rzuca mu się na szyję z wrzaskiem ulgi zmieszanej z rozpaczą, gdy widzi, że Tanner utyka. Ten krzyczy z bólu, kiedy dłonie Szekla naciskają jego pochlastane plecy. Ich głosy splatają się ze sobą, po czym Szekel prowadzi Tannera tam, gdzie czeka Angevine.

– Co oni ci zrobili? – jęczy raz po raz Szekel. – Za co?

Tanner uspokaja go i mówi nieskładnie, że były powody i że nie będą o tym rozmawiali, że sprawa jest zamknięta.

Są to historyczne dni. Podejmuje się wielkie decyzje. Zwoływane są publiczne spotkania, na których dyskutuje się o wojnie, dziejach miasta, awanku, pogodzie i przyszłości.

Bellis nic o tym nie wie.


Wiele dni później Bellis Coldwine usiadła na łóżku, z temperaturą już tylko trochę podwyższoną. Zjadła i wypiła sama, mnóstwo rozlewając, bo palce trzęsły się jej gwałtownie. Każdy ruch sprawiał jej tak potworny ból, że musiała zacisnąć zęby, aby nie wrzasnąć. Nie wiedziała, że strażnicy na korytarzu przywykli do jej krzyków.

Na drugi dzień wstała, poruszając się powoli i niepewnie jak pomarszczona staruszka. Upięła byle jak włosy i narzuciła na siebie długą, bezkształtną koszulę.

Drzwi nie były zamknięte na klucz. Bellis przestała być więźniem Już przed tygodniem.

Korytarzami więziennego skrzydła „Wielkiego Wschodniego” przechadzali się strażnicy. Zawołała jednego z nich i próbowała spojrzeć mu w oczy.

– Pójdę teraz do domu.

Kiedy usłyszała swój głos, zachciało jej się płakać.


Osobą, która pomogła jej przedostać się do domu, był Uther Doul. Zbulwersowało ją to.

„Chromolit” znajdował się tylko dwa statki na lewo od „Wielkiego Wschodniego”, ale Doul wziął taksówkę powietrzną. Siedziała w gondoli odsunięta od niego i przerażona, że wrócił strach przed Doulem, wiele miesięcy wcześniej wyparty przez inne uczucia. On przyglądał się jej wzrokiem, w którym nie widać było współczucia.

Rzecz jasna, to nie on ją skazał, ale za każdym razem, gdy wracała pamięcią do tej dłużącej się, krwawej, morderczej, katorżniczej godziny sprzed tygodnia i migały jej w głowie obrazy bólu i krzyku, widziała w nim osobę, którą przecież był: przedstawiciela Armady, władzy, która jej to zrobiła. Człowiek, który dzierżył pejcz, wykonywał rozkazy.

Doul wszedł za nią do mieszkania, niosąc rzeczy. Nie zwracała na niego uwagi. Poruszając się ostrożnie, znalazła lustro.

Gwałt dokonany na jej plecach rozprzestrzenił się i zdewastował jej twarz. Bellis wyglądała na odsączoną z krwi. Zmarszczki i kurze stopki, które powoli ją żłobiły od kilkunastu lat, teraz przypominały nacięcia, rany wyrżnięte w twarzach Kochanków. Bellis ze zgrozą dotykała policzków i oczu.

Jeden z zębów popękał i odłupało się kilka kawałków, kiedy za niego pociągnęła. To na skutek zaciśnięcia szczęki na kiju, który dali jej do zagryzienia.

Kiedy zmieniła pozycję i płótno koszuli przesunęło się po poszarpanych plecach, syknęła z bólu.

Doul stał za nią, jego obecność była jak skaza na szkle. Chciała, żeby wyszedł, ale nie mogła się zdobyć na powiedzenie mu tego. Snuła się po pokoju na osłabionych gorączką nogach. Bandaże przylegały jej, pieców w miejscach, gdzie płakały rany.

Ból w plecach był dotkliwy, ale w miarę jednolity. Bellis traktowała go jak szum tła, nie zwracała na niego uwagi, jakby był czymś z nią niezwiązanym. Stanęła w oknie i potoczyła w krąg spojrzeniem, patrzyła na aerostaty i ptaki, na ściany Armady bezrefleksyjnie kołysane przez lekki wiaterek. Przemysł funkcjonował na pełnych obrotach, ludzie pracowali zapamiętale, tak jak pierwszego dnia, kiedy odciągnęła zasłony w kominie „Chromolitu” i zobaczyła swoje nowe miasto.

Stopniowo dotarło do niej, że coś się zmieniło. Inne było powietrze, sposób ujeżdżania prądów przez Armadę, samo morze. Otaczające miasto statki nie łazęgowały już własnymi ścieżkami aż po horyzont: stado okrętów – choć wciąż naznaczonych przez wojnę – płynęło w zwartym szyku za rufą miasta, jakby bały się je zgubić.

Morze też było odmienione.

Odwróciła się, aby spojrzeć na Doula.

– Jest pani wolna – powiedział ze sporą dozą delikatności w głosie – i zbędna. Krüach Aum od dawna pani nie potrzebuje. Rany muszą się zagoić. Dla dobra miasta wszelkie informacje o pani przypadkowym udziale w rozpętaniu wojny zostały utajnione. Jestem pewien, że w bibliotece przyjmą panią z powrotem…

– Co się stało? – spytała Bellis zachrypłym, skrzypiącym głosem, który zostawiła jej chłosta i choroba. – Wszystko jest jakieś inne. Co się stało?

– Dwa dni temu, o ile można to tak dokładnie stwierdzić, przekroczyliśmy jakąś granicę. Wszyscy to czują. Flocie – pokazał na statki za miastem – ciężko się płynie. Są dziwne prądy. Statki nie radzą sobie z nimi, bo mają za słabe maszyny. Opuściliśmy Wezbrany Ocean – powiedział, patrząc na nią beznamiętnym wzrokiem. – znajdujemy się na obrzeżach nowego akwenu. – To… – Szybkim ruchem ramienia pociągnął dłonią od horyzontu do horyzontu. – To jest Pusty bądź Ukryty Ocean.


***

„Tak daleko od domu” – pomyślała Bellis, zaskoczona własną furią. „Zabierają nas, mnie, coraz dalej i dalej. Postawili na swoim”. Usłyszała brzęczenie w uszach. „Wszystko, co zrobiliśmy, dobrego i złego straciło znaczenie. Tak łatwo im przyszło, żeby nas zawlec na skraj tego zasranego morza, którego nie przepłynie żaden statek. Fru na Pusty Ocean i do widzenia, moja ojczyzno”.

Sama myśl o Kochankach napawała ją zgrozą: ich miłosne świergolenie. Te ich chore, codzienne, postawione na ostrzu noża zaślubiny Chcieli tutaj dopłynąć. Bellis usiłowała zawrócić ich z drogi, ale nie zdołała, przegrała.

– Czyli ściągnęli nas tutaj? – spytała Uthera chłodnym tonem, stwierdziwszy, że znowu się go nie boi. Zadarła podbródek. – Wiem, jaki jest następny etap. Blizna.

Jeśli go zaskoczyła, to dobrze ukrył ten fakt. Spojrzał na nią bez emocji.

„Czyli Fennec za bardzo się ślimaczył ze swoją bibułą i pogłoskami” – pomyślała. „To nie znaczy, że sprawa jest przesądzona. To nie znaczy, że musimy pogodzić się ze swoim losem”.


Otworzywszy Bellis drzwi, Szekel długo wpatrywał się w nią bez słowa, kompletnie zdezorientowany.

Poznał ją, ale natychmiast doszedł do wniosku, że musiał się pomylić. Ta biała jak płótno niewiasta z suchymi czarnymi włosami, które opadają na ramiona jak wiechcie wyschniętej trawy i rysami, w które wpisane są lata cierpienia, to nie może być Coldwine, tylko jakaś podobna do niej zniszczona życiem łazęga.

– Wpuść mnie, Szekel – powiedziała głosem, do którego zupełnie się nie poczuwała. – Muszę porozmawiać z Tannerem Sackiem.

Niemy i przerażony, odstąpił w lewo.

Tanner Sack przewrócił się na drugi bok i bredził coś kołowatym językiem. Oczy miał kaprawe. Nagle zerwał się, rozrzucając wokół siebie pościel. Wycelował palcem w Bellis.

– Wypieprz ją stąd, Szekel! – krzyknął. – Wypieprz ją stąd!

– Posłuchaj mnie! – powiedziała Bellis gardłowym głosem. – Proszę cię…

– Mam w dupie twoje gadanie, ty suko!

Tanner trząsł się z wściekłości. Za plecami Bellis rozległ się terkot silnika. Podjeżdżała do nich Angevine.

– Musisz mnie wysłuchać – wyburczała Bellis, usiłując krzyknąć. – Masz dużo znajomych. Możesz to rozgłosić po mieście… – urwała i skręciła się z bólu, bo Angevine położyła jej rękę na plecach. – Wiesz, dokąd płyniemy? – zdołała wydusić. – Wiesz, po co jesteśmy na tym morzu, na którym nic nie porusza się tak, jak powinno? – Tanner spojrzał na Szekla, potem na Angevine. Wszyscy troje mieli osłupiałe miny. – Posłuchajcie! – krzyknęła Bellis, kiedy Angevine wypchnęła ją za drzwi do wtóru ostatniej wiązanki Tannera.


Bellis powoli maszerowała w stronę biblioteki. Krew przesiąkła przez bandaże i na koszuli wykwitły czerwone plamy. Znalazła zbombardowaną dzielnicę z „Pinchermarnem”, gdzie bibliotekarze wydobywali książki spod rumowiska.

– Bellis!

Carrianne zbaraniała na jej widok. Bellis znowu trochę majaczyła.

– Musisz mnie posłuchać – wykrztusiła.

Wyszły na zewnątrz i Carrianne opasała ją opiekuńczo ramieniem. Bellis cierpiała potworny ból i mówiła z wykrzywioną twarzą:

– Johannes. Tearfly. Carrianne, musisz mi pomóc w znalezieniu Johannesa Tearfly'a…

Carrianne skinęła głową.

– Wiem, Bellis. Już mi o tym powiedziałaś.

Znalazły się w pomieszczeniu, którego Bellis nie rozpoznała, potem w innym. Była tak zmęczona, że bliska omdlenia. Carrianne i Bellis zawisły nad miastem w ciemnym powietrzu, światła Armady gasły w skomplikowanej sekwencji. Bellis kilka razy usłyszała własny głos, który zabrzmiał jej zupełnie obco.

Przeszył ją ekstatyczny, zimny ból, podniosła wzrok i stwierdziła, że jest we własnym łóżku, w swoim kominowym mieszkaniu. Pamięć – a może wyobraźnia – podsunęła jej obraz Carrianne zdejmującej bandaże i smarującej plecy Bellis maścią. Zamknęła oczy. Coś usłyszała, jakiś cichy, rytmiczny dźwięk.

– Bogowie. Bogowie. Bogowie. Bogowie.

Był to głos Carrianne. Bellis przekręciła głowę i zamglonymi oczami zobaczyła nad sobą twarz przyjaciółki, skrzywionej, zagryzającej wargę, wcierającej maść.

„Co się stało?” – próbowała spytać Bellis, która w pierwszej chwili pomyślała, że jej przyjaciółkę coś boli, ale zaraz sobie przypomniała, co się stało. Nie umiała odmówić sobie pożalenia się nad swoim losem.


Kiedy następnym razem otworzyła oczy, w pokoju oprócz Carrianne był też Johannes. Pili herbatę i z zakłopotaniem na twarzach rozmawiali, siedząc przy jej łóżku.

Była noc. Bellis pojaśniało w głowie.

Johannes szarpnął się, kiedy zobaczył, że Bellis się poruszyła.

– Bellis, Bellis – powiedziała łagodnie Carrianne. – Na litość bogów, dziewczyno, coś ty zrobiła?

Carrianne była przerażona. Jej troska napełniła Bellis głęboką wdzięcznością. Nie mogła im jednak wyjaśnić, skąd wzięły się rany.

– Nie chce z nami o tym rozmawiać – stwierdził Johannes speszonym tonem. Sprawiał wrażenie szczerze zatroskanego, ale i zakłopotanego. – Przecież widzisz… musiała być na bakier z… Przypuszczalnie ma szczęście, że w ogóle tu jest.

– Do ciemnej cholery, Bellis! – Carrianne wściekła się. – W dupie ich mam! – Jednym pociągnięciem ramienia ogarnęła całą władzę. – Powiedz nam, za co ci to zrobili.

Bellis nie mogła się powstrzymać od uśmiechu. „On ma rację” – pomyślała, podnosząc zamglone oczy na Johannesa. „On jest śmierdzącym tchórzem, a ty, bogowie raczą wiedzieć dlaczego, moją wspaniałą, odważną i lojalną przyjaciółką, Carrianne… Ale to on ma rację. Nie powinnaś się do tego mieszać. I ja do tego nie dopuszczę, choćby nie wiem co. Jestem ci to winna”.

– Czyli znalazłaś go? – zdołała powiedzieć.

– Carrianne bardzo się postarała – stwierdził Johannes. – Przekazała mi wiadomość.

Bellis usiadła na łóżku wyprężona i zacisnęła zęby, bo popękana skóra zaprotestowała.

– Muszę z wami porozmawiać – rzekła nieco silniejszym głosem. Powoli pokręciła głową. – Przez ten ostatni tydzień… byłam sama. W tym czasie dookoła wszystko się zmieniło. Na pewno zauważyliście. Wiem, z czego to wynika. Wiem, co się dzieje. – Zamknęła oczy i długo milczała. – Wiecie, gdzie jesteśmy? Wiecie, na jakie wody wpłynęliśmy?

Carrianne i Johannes wymienili spojrzenia.

– Na Ukryty Ocean – odparła Carrianne ostrożnym tonem.

Bellis zdołała uśmiechnąć się nieznacznie.

– Tak jest.

„Do licha z wami wszystkimi” – pomyślała. „Nie potrzebuję tego zdrajcy i zasrańca Fenneca. Sama sobie poradzę”.

– A wiecie, dokąd płyniemy? – spytała.

– Do Blizny – odrzekł Johannes.

Słowa uwięzły jej w gardle. Wytrzeszczyła na niego oczy i zobaczyła, że Johannes patrzy na nią z zatroskaniem i dezorientacją, a potem kieruje wzrok na Carrianne, która kiwa głową.

– Do… Blizny.

Słowa te zabrzmiały w jej ustach niepewnie i głupio, nie były objawieniem, tylko absurdalnym echem.


Złamali ją. Wygrali. Nie zostało w niej nic, absolutnie nic.

Po wyjściu Johannesa Bellis i Carrianne siedziały do późna i rozmawiały. Carrianne wszystko jej opowiedziała.

„Co za tydzień” – Ten niedorzeczny eufemizm tłukł się jej w głowie. „Żeby akurat taki tydzień przegapić”.


Kochankowie obwieścili to publicznie.

Nie dało się ukryć przed armadyjskimi pilotami, kapitanami i nauskopistami, że charakterystyka wody i powietrza uległa zmianie. Nie dało się przed nimi ukryć nagłych przeciwprądów, które biegły pod powierzchnią w kierunku przeciwnym do fal. Kompasy zaczęły wariować, czasem na wiele minut gubiąc północ. Odległość od horyzontu była zmienna. Armadyjskiej flocie płynęło się coraz trudniej.

Awank nic sobie, rzecz jasna, nie robił z tych sił. Ani odrobinę nie zbaczał z kursu, ciągnąc za sobą miasto.

Zaroiło się od plotek, ale w mieście było tylu doświadczonych, oczytanych marynarzy, że prawdy nie dało się ukryć. Awank, kierowany przez pilotów z Niszczukowód, ciągnął Armadę na Ukryty Ocean. Wszystkie historie na temat tego akwenu znajdowały potwierdzenie.

A potem, szóstego khandi kwarty cielesnej, Kochankowie zorganizowali szereg publicznych spotkań w swoim okręgu i w tych sprzymierzonych.

– Z Kochanka jest zajebisty mówca – powiedziała Carrianne. – Słyszałam go w Książkowicach. „Kiedy tu przyjechałem, byłem nikim” – mówił. „Zacząłem się stwarzać, i dzieła tego dokończyła moja Kochanka, która stworzyła mnie, stworzyła siebie i stworzyła to miasto”. Aż głos mu drżał. „I czy dzięki nam Armada nie stała się potęgą?” Ludziom strasznie się to podobało. Bo to prawda. To były dobre lata świetne zbiory i łupy. No i „Sorgo” – nie było cię, kiedy ją sprowadzili, prawda? – Carrianne uśmiechnęła się i pokręciła z podziwem głową. – Zrobił z nas potęgę, tego nikt mu nie odbierze. A potem ten zajebisty awank…

– Myślałam, że jesteś lojalną obywatelką Pragnieniowic – przerwała jej Bellis, a Carrianne przytaknęła skwapliwie.

– Bo jestem, ale twierdzę, że w tym wypadku… Myślę, że Brucolac nie ma racji. Jak dla mnie to wszystko jest sensownie pomyślane.


„Istnieje źródło siły – powiedział Kochanek do tłumów – na krańcu świata. Miejsce przejmujące grozą: rozdarcie, przez które wielkie fale mocy napierają na rzeczywistość. Na Armadzie jest człowiek, który ma na to dowody i wie, jak można podłączyć się do tej mocy. Do tej pory dotarcie tam było jednak niemożliwe”.

„Jest takie zwierzę – mówił Kochanek dalej – niesamowita istota, która od czasu do czasu przenika do Bas-Lag, po czym wraca do siebie. Armada sprowadziła pewnych wybitnych ludzi, którzy umieli złowić to zwierzę”.

„Kobieta, która mnie stworzyła – grzmiał, pokazując na Kochankę – zrozumiała, że dzięki temu drugiemu faktowi można wykorzystać ten pierwszy”.

„Źródło tej mocy – powiedział Kochanek – znajduje się na drugim końcu Ukrytego Oceanu. Mówi się jednak, że żaden statek w przepłynął przez Ukryty Ocean. Przyjaciele – tu rozpostarł ramion w triumfalnym geście, który powieliła teraz Carrianne – awank jest statkiem”.

A zatem Kochanek wyjawił prawdę, którą razem ze swoimi ludźmi przez lata ukrywał, wyjawił plany, które istniały już wtedy, kiedy zatrudnili Tintinnabuluma, ukradli „Sorgo”, polecieli na wyspę anopheliusów, podnieśli awanka. Przyznał się do tego w taki sposób, że nie został ukamienowany za swoje manipulacje i kłamstwa, lecz nagrobny brawami.

„Możemy przepłynąć przez Ukryty Ocean!” – krzyczał do wiwatującego tłumu. „Możemy czerpać moc z Blizny!”


– Kiedy to wszystko takie niepewne – powiedziała Bellis i Carrianne pokiwała głową.

– Oczywiście.

– Statki, flota… Carrianne znowu przytaknęła.

– Niektóre już są przycumowane do miasta. A jeśli reszta nie będzie mogła za nami płynąć, to nic nie szkodzi. Nasze statki nawet miesiącami pływają samopas i zawsze znajdują drogę do Armady. Te, które za nami płyną, wiedzą, co jest grane, a te, których nie ma… no, to nic nowego. Miasto wędrowało swoimi ścieżkami. Nie znikniemy na Ukrytym Oceanie, Bellis. Nie przypłynęliśmy tutaj na zawsze. Znajdziemy Bliznę i wrócimy.

– Ale to morze jest kompletnie popieprzone! – pomstowała Bellis cieniutkim głosikiem. – Nie mamy pojęcia, co nas tu czeka, jakie siły, jakie stworzenia, jacy wrogowie.

Carrianne zmarszczyła brwi i pokręciła głową.

– To wszystko prawda. Rozumiem. – Wzruszyła ramionami. – Jesteś przeciwna temu pomysłowi. W porządku, nie jesteś w tym odosobniona. Bodajże za dwa dni wypływa statek z takimi sceptykami jak ty, wracają na Wezbrany Ocean i będą czekali na powrót miasta. Ale… – urwała. Uświadomiły sobie jednocześnie, że Bellis nie należy do kategorii osób, które uzyskają przepustkę. – Większość z nas uważa, że gra jest warta świeczki.


– Wcale nie – powiedziała cicho Carrianne po pewnym czasie. – Ufam Brucolacowi i jestem pewna, że ma powody, by przeciwstawiać się planom Kochanków. Jestem taka przejęta, Bellis! Czemu nie mielibyśmy spróbować? To może być najdonioślejsza chwila w dziejach naszego miasta. Musimy spróbować.

Bellis ogarnęło uczucie, którego w pierwszej chwili nie rozpoznała. Nie przygnębienie, nie żałość, nie sceptycyzm, tylko rozpacz. Poczucie, że wszystkie plany, wszystkie opcje umierają.

„Przegrałam” – pomyślała bez melodramatyzmu czy nawet gniewu.

Carrianne nie była wypraną z mózgu idiotką, która bezrefleksyjnie ulega demagogii. Znała argumenty za i przeciw, nawet jeśli były one nieobiektywne i stronnicze. Z całą pewnością uzmysłowiła sobie, że całe przedsięwzięcie zaplanowano dawno temu, a zatem większość mieszkańców miasta była oszukiwana.

A jednak, wziąwszy pod uwagę wszystkie czynniki, uznała plan Kochanków za dobry.

„To był podły numer” – mówiła w myślach Bellis do Kochanków. „Chwyt poniżej pasa. Tego nie przewidziałam. Kłamstwa, manipulacje, przekupstwo, przemoc, korupcja, to owszem, ale zupełnie się nie spodziewałam, że po prostu zainicjujecie publiczną debatę i wasze stanowisko przeważy”.

Przemknęła jej przez głowę myśl o nic teraz niewartej broszurze Fencha. Jej ramionami zatrząsł bezgłośny śmiech. OTO, JAKA JEST PRAWDA! – krzyczała zapewne broszura. NISZCZUKO WODY WLEKĄ ARMADĘ DO BLIZNY!

„Prawda”.


„Wygraliście” – pomyślała i porzuciła nadzieję. „Zostanę tutaj aż do śmierci. Zestarzeję się tutaj, zrzędliwa staruszka uwięziona na statku. Będę drapała blizny na plecach, bogowie kochani, ale będą potwornie swędziały, będę mruczała i wyklinała pod nosem. Albo zginę razem z wami wszystkimi, także z moimi przywódcami, w jakimś głupim, makabrycznym wypadku na Ukrytym Oceanie. Tak czy owak jestem wasza, czy tego chcecie, czy nie. Zwyciężyliście. Zabieracie mnie ze sobą. Zabieracie mnie do Blizny”.

Rozdział czterdziesty drugi

W miejscu, gdzie od początku wisiał cień, teraz nic nie mąciło błękitu nieba.

„Arogancja” zniknęła.

Na pokładzie „Wielkiego Wschodniego” leżała końcówka liny cumowniczej. Lina została odcięta i aerostat odfrunął.

– Hedrigall – mówili ludzie dokoła Bellis.

Stała wśród tłumu, który zebrał się po to, żeby popatrzeć na dziurę w panoramie miasta. Gwardziści z początku usiłowali zatarasować gapiom drogę, ale dali za wygraną widząc, ilu ich jest.

Bellis mogła teraz poruszać się swobodniej. Nadal krzywiła się z bólu, kiedy ktoś dotknął ją w plecy, ale krwawienie ustało. Niektóre z mniejszych strupów zaczęły strzępić się po bokach. Trzymała się na skraju tłumu.

– Hedrigall… odleciał sam.

Wszyscy to mówili.


Im bardziej Armada zagłębiała się w Ukryty Ocean, z tym większą trudnością nadążały za nią statki. Płynęły jej tropem niby wylęknione kaczuszki, a te, które przywiązano do miasta, zgasiły silniki, nieznacznie zwiększając obciążenie awanka.

Na drugi dzień po rozmowie z Carrianne, która była dla Bellis szokiem i objawieniem, statki i okręty podwodne pozostające w orbicie Armady zawróciły. Nie potrafiły już dłużej walczyć z narowami Ukrytego Oceanu. Utworzyły nerwowy konwój i zmagając się ze swarliwymi wiatrami, odpłynęły pod parą na południe. Trzymały się razem ze względów bezpieczeństwa, aby móc też się nawzajem holować w razie awarii. Wracały na pewniejsze, bardziej zrozumiałe wody Wezbranego Oceanu, gdzie planowały czekać.

Miasto miało po nie wrócić w ciągu miesiąca, góra dwóch.

A gdyby nie wróciło? Wtedy miały uznać się za wolne. Decyzja taka zapadła bez przeszkód, a jej konsekwencje nie zostały przedyskutowane.

Bellis oglądała z okna rejteradę armadyjskich statków. Inne były przykute do burty Armady niby ślimaki morskie do skał lub kołysać, się trwożnie na wodach portów Basilio i Jeżowca, otoczone jednostkami tworzącymi nabrzeża i keje. Były uwięzione. Za długo zwlekały żeby teraz odpłynąć, mogły tylko stać bez celu, jakby ładowały lub rozładowywały towar, i czekać.

Armadyjczycy nigdy wcześniej nie widzieli swego miasta bez aureoli statków. Zgromadzili się na krawędzi miasta, żeby popatrzeć na morze. Pustka była przytłaczająca. Ale nawet te bezkresne połacie wody tak ich nie zaniepokoiły jak ucieczka Hedrigalla.


Nikt niczego nie widział. Nikt niczego nie słyszał. „Arogancja” wymknęła się potajemnie. Dla Niszczukowód była to szokująca strata.

„Jak to możliwe?” – pytali ludzie. Sterowiec był uszkodzony, a Hedrigall uchodził za stuprocentowo lojalnego.

– Miał wątpliwości – powiedział Tanner do Szekla i Angevine. – Mówił mi o tym. Że był lojalny, to bez dwóch zdań, ale od samego początku uważał, że ta awantura z awankiem nie jest dobra dla miasta. A Blizna jeszcze gorsza. Ale nikogo nie udało mu się przekonać.

Tanner był przerażony ucieczką Hedrigalla. Zabolało go to. Ale myślał głośno, próbując zobaczyć sprawy w takim świetle, w jakim je widział jego enigmatyczny przyjaciel. „Pewno czuł się w pułapce” – pomyślał Tanner. „Żył tutaj od tylu lat, a tu nagle miasto robi wszystko inaczej. Nie czuł się związany z Dreer Samher, a jeśli z Armadą tez przestał czuć się związany, to co mu zostało?”.

Wyobraził sobie, jak Hedrigall naprawia po godzinach zepsute silniki „Arogancji”. Wszyscy wiedzieli, że Hedrigall jest samotnikiem i że spędza na pokładzie „Arogancji” znacznie więcej czasu, niż potrzeba. Czy rozprostował pręty w jej płetwach? Czy sprawdził tłoki, które od dziesięcioleci ani drgnęły?

„Od jak dawna to planowałeś, Hedrigall?” – pomyślał Tanner Sack.

Nie mógł ujawnić się ze swoimi zastrzeżeniami? Czyżby uważał, że nie ma sensu choćby spróbować powalczyć o swoje miasto? Czyżby przestał uważać je za swoje?

„Gdzie teraz jesteś, chłopie?”.

Tanner wyobraził sobie ten wielki, koślawy aerostat lecący na południe z samotnym Hedrigallem u steru. Założę się, że płacze”.

Był to rodzaj samobójstwa. Hedrigall nie mógł zgromadzić dostatecznej ilości paliwa, żeby dotrzeć do stałego lądu, bez szans. Gdyby doleciał do czekającej floty armadyjskiej, to by go spytali, dlaczego opuścił miasto, dlatego na pewno starał się ich ominąć.

Na pewno mógł liczyć na pomoc wiatrów. Komory gazowe były bardzo mocne, mogły utrzymać go w powietrzu przez wiele lat. „Ile jedzenia zmagazynowałeś, chłopie?” – zastanawiał się Tanner.

Przed oczyma stanął mu następujący obraz: „Arogancja” przez całe lata dryfuje kilkaset stóp nad wodą, a w kabinie kapitana powoli rozkładają się zwłoki Hedrigalla. Niesiony przez wiatr grobowiec.

A może zdoła przeżyć. Może przez właz drzwi „Arogancji” wystawi absurdalnie wielką wędę. Tanner wyobraził sobie, że żyłka śmiga w powietrzu niby rozkręcająca się sprężyna i wreszcie haczyk dotyka wody. Ludzie-kaktusy byli wegetarianami z wyboru, ale w razie konieczności mogli się odżywiać rybami i mięsem.

Oto Hedrigall siedzi na krawędzi włazu, fika nogami jak dziecko i wciąga ryby. Gumowate istoty trzepoczą po drodze do góry, toną w powietrzu i docierają do Hedrigalla dawno zdechłe. Mógł tak żyć przez wiele lat, miotany wiatrami po całym świecie. Wessany przez wieniec wiatrów okrążających Wezbrany Ocean, lata w kółko, starzeje się, na skutek monodiety dostaje osteoporozy, skóra mu się marszczy, a kolce siwieją. Samotność odbiera mu rozum. Hedrigall mówi do portretów i heliotypów wiszących na ścianach „Arogancji”.

Aż tu pewnego dnia los wypycha go z tego szerokiego pasa wiatru, aerostat mknie na południe, na północ czy licho wie dokąd i pewnego dnia na horyzoncie pojawia się ląd.

Hedrigall leci nad górami, zrzuca kotwicę, zahacza się o drzewo schodzi na dół. Znowu czuje grunt pod stopami.

„Czy szukanie Blizny to jest aż tak kurewsko zły plan, Hedrigall?”

Tanner zdawał sobie sprawę, że Hedrigalla należałoby uznać za zdrajcę. Zdezerterował, ukradł bocianie gniazdo Armady, okłamał ich władców i przyjaciół. Zabrakło mu odwagi, aby przedstawić swoje racje. Jako lojalny obywatel okręgu Tanner miał świadomość, że powinien potępić renegata. Ale nie umiał się na to zdobyć.

„Powodzenia, kolego” – powiedział po pewnym czasie, z wahaniem unosząc dłoń i kiwając głową. „Nie potrafię źle ci życzyć”.


Władcy Niszczukowód poczuli się skarceni. Hedrigall uchodził za lojalnego obywatela i jego odlot wzbudził bezprecedensową falę dyskusji, niepewności i krytyki projektu Kochanków.

Kilka kilometrów pod powierzchnią morza awank kontynuował swoją podróż. Tylko nieznacznie zwolnił po wpłynięciu na nowe wody.


Tanner Sack pływał i kąpał sponiewierane plecy w morzu. Ostatnimi czasy miał niewielu nurków pod sobą i niewielu pływaków nad sobą. Ludzie bali się, że porwie ich jakiś nieprzewidywalny prąd i zaniesie do jakieś martwej sadzawki w Ukrytym Oceanie.

Tanner nie zauważył żadnych niepokojących zjawisk. Razem z ludźmi-rybami i Bastard Johnem myszkował wokół i między zwieszonymi w dół potężnymi łańcuchami. Pływali szybko i uważali, żeby miasto im nie uciekło, ale nie widzieli w wodzie żadnych nowych niebezpieczeństw. Chaos funkcjonował w większej skali – był groźny dla wielkich intruzów takich jak statki i okręty podwodne. Nawet morskie wyrmeny nie mogły już ciągnąć swoich znarowionych statków-rydwanów, toteż odpłynęły razem z flotą na Wezbrany Ocean.

Żyło się teraz spokojniej, mniej ludzi i mniej rzeczy odwracało uwagę Tannera. Życie Armady w dużym stopniu zamarło.

Rzecz jasna, farmerzy nadal dbali o swoje rośliny i trzody, nad i pod wodą, i zbierali plony, kiedy przyszła pora żniw. Wciąż były do wykonania tysiące drobnych prac naprawczych i konserwacyjnych. Wewnętrzna machineria miasta nadal się kręciła: piekarze, lichwiarze, kucharze i aptekarze wystawiali szyldy i brali pieniądze. Do tej pory Armada była jednak miastem zorientowanym na zewnątrz, na piractwo, na handel. Teraz działalność portowa – ładunek, wyładunek, sztauerka, klarowanie i taklowanie – pogrążyła się w zastoju.

Tanner nie musiał zatem codziennie nurkować do pęknięć, przecieków i innych usterek. Pływał dla własnego zdrowia, a przede wszystkim ze względu na swoje plecy: czuł, że sól przywraca jego skórę d życia.

– Wskakuj, Szek – powiedział.

Miał świadomość rozprzestrzeniającego się po całej Armadzie nacięcia, niepewności, jakby Hedrigall w chwili odlotu rozlał za sobą truciznę. Tanner chciał zaproponować Szeklowi miejsce, w którym trucizna mogłaby się rozpuścić.

Za narastającymi obawami ludzi kryły się też inne powody. Do Tannera dotarły dziwne pogłoski. Z trzech różnych źródeł usłyszał, że jakiś człowiek, gwardzista albo inżynier z Niszczukowód, zniknął, nie zabierając niczego z domu; w jednej z wersji na stole stał zjedzony do połowy obiad. Niektórzy mówili, że to też była ucieczka, a według innych… to sprawka duchów z Ukrytego Oceanu.

Będąc w wodzie, Tanner miał wrażenie, że wszystko, co złe, niebezpieczne i niepewne rozpuszcza się w prądach morskich. Zaproponował Szeklowi tę samą chwilę wytchnienia. Przekonał chłopaka, żeby z nim popływał. Baseny między statkami Armady były teraz prawie puste. Szekel ucieszył się z tego, że należy do tych nielicznych odważnych, którzy wchodzą do wody. Wielkie belki statków poruszały się dostojnie nad nimi i wokół nich: niemożliwe, żeby miasto im uciekło. Szekel pływał agresywnym, nieestetycznym pieskiem. Tanner chciał mu pokazać jakiś lepszy styl, ale uzmysłowił sobie, że nie zna żadnego, który by się nadawał dla osób oddychających powietrzem.

Szekel naciągnął na oczy ciężką maskę i trzymał głowę pod powierzchnią do momentu, gdy kiepsko przylegająca uszczelka zaczęła wpuszczać wodę. Razem z Tannerem przyglądali się ławicom ryb z gatunków, jakich nigdy wcześniej nie widzieli. Wielobarwne, z misternymi płetwami, jaskrawe i cudaczne jak ryby tropikalne, mimo że temperatura wód Ukrytego Oceanu była umiarkowana. Podobnie jak u skorpen i buławików, szpeciły je patykowate wyrostki, a oczy świeciły nieprawdopodobnymi kolorami.

Kiedy Szekel i Tanner wypływali na powierzchnię, czekała na nich Angevine, na ogół z butelką piwa lub czegoś mocniejszego. I mimo faktu, że Tanner i Angevine nadal odnosili się do siebie odrobinę nieufnie – i zdawali sobie sprawę, że już zawsze tak będzie – wspólne Uczucie do Szekla wytworzyło między nimi więź opartą na wzajemnym szacunku.

„Jesteśmy jak rodzina” – pomyślał Tanner.


***

Bellis wiedziała, że nie będzie kłopotów ze znalezieniem Uthera Doula. Wystarczy stanąć na pokładzie „Wielkiego Wschodniego” i zaczekać, aż w końcu się pojawi. Kipiało w niej od pretensji i urazy. Nie mogła uwierzyć, że ją tak porzucił.

Kiedy do niego podeszła, spojrzał na nią ale bez odrazy, której się obawiała. Bez wrogości, bez zainteresowania, bez jakichkolwiek emocji czy choćby oznak rozpoznania. Po prostu spojrzał.

Wyprostowała plecy. Włosy znowu zaczęła wiązać z tyłu i wiedziała, że wyraz tępego bólu stopniowo znika z jej twarzy. Nadal poruszała się sztywno, ale od chłosty upłynęły już dwa tygodnie i było już znacznie lepiej.

– Chcę się zobaczyć z Fennekiem – powiedziała, nie przywitawszy się z Doulem.

Uther wpadł w krótki namysł, po czym skinął głową.

– Dobrze.

Chociaż osiągnęła swój cel, znienawidziła za to Doula, bo wiedziała, dlaczego się zgodził: nie mogła powiedzieć Fennecowi niczego, co mogłoby zaszkodzić Armadzie. Zgrała już wszystkie swoje karty i nie stanowiła żadnego zagrożenia.

Bellis była teraz osobą pozbawioną znaczenia, więc można było sobie pozwolić na pobłażliwość wobec niej.


Odebrano mu płetwę maga, ale widać było na pierwszy rzut oka, że Niszczukowody nadal boją się Silasa Fenneca. Na korytarzu prowadzącym do jego celi mrowiło się od strażników. Ponieważ znajdowali się poniżej linii wodnej, wszystkie drzwi wymieniono na wodoszczelne.

Pod drzwiami celi Fenneca siedzieli mężczyzna i kobieta, pochyleni nad jakąś ezoteryczną maszyną. Bellis poczuła na skórze suche wyładowania taumaturgiczne.

Cela była duża, z kilkoma iluminatorami, za którymi falowała ciemna woda. W wyodrębnionej żelaznymi kratami części pomieszczenia, pozbawionej okien i drzwi, Silas Fennec siedział na drewniani ławie i patrzył na Bellis.

Ogarnęła go wzrokiem i w jej głowie wyświetliła się szybka sekwencja związanych z nim obrazów – wspólnie spędzany czas, przyjazny, oziębły, erotyczny, potajemny. Wykrzywiła usta na jego widok; poczuła w nich kwaśny smak.

Był chudy, w brudnym ubraniu. Nie uciekł ze wzrokiem. Przeżyła wstrząs: prawe ramię Fenneca kończyło się ciasno zabandażowanym nadgarstkiem. Zobaczył, że Bellis zauważyła jego kalectwo i skrzywił się mimo woli.

Westchnął i spojrzał na nią zaczepnie.

– Co tu robisz? – spytał z posępną wrogością. Zamiast odpowiedzieć, Bellis rozglądnęła się po celi. Zobaczyła zmięte ubrania, papier, węgiel drzewny, znany jej gruby notatnik. Żelazne pręty krat były poowijane kablami, które wychodziły po drzwiami na korytarz. – Podłączone do tych maszyn – wyjaśnił zmęczonym tonem, zauważywszy tor jej wzroku. – To jest dławik. Powąchaj powietrze. Można to nawet usłyszeć. Zabija taumaturgony. Żadne zaklęcie tu nie zadziała. – Wciągnął powietrze przez nos i uśmiechnął się bez entuzjazmu. – Wszystko na wypadek, gdybym miał jakiś tajny plan. Powiedziałem im, że znam ze trzy niegroźne zaklęcia, które i tak by mnie stąd nie wydostały, ale nie uwierzyli mi, wyobrażasz sobie? – Fennec miał rozpiętą koszulę. Bellis zauważyła, że jego skóra wygląda dziwnie, martwiczo, roi się na niej od zgrubień jak u istot ziemnowodnych i pulsuje. Fennec zapiął koszulę. Zrobiła wielkie oczy, odwróciła się i zaczęła przechadzać po celi. – Proszę cię, nie – powiedział nagle Fennec niemal życzliwym tonem.

– Co „nie”, do cholery? – spytała Bellis i ucieszyła się, że jej głos zabrzmiał zimno.

Przeszył ją znaczącym spojrzeniem, które zagotowało w niej krew.

– Nie rób tego – mówił. – Nie przychodź tutaj. Nie pytaj mnie o nic. Po co tu jesteś, Bellis? Nie po to, żeby się na mnie wydrzeć. To nie w twoim stylu. Nie zbluzgasz mnie. Złapali mnie… I co z tego? Ciebie też, kurwa, złapali. Jak plecy? – Wprawiło ją to w takie osłupienie, że przez moment nie mogła oddychać. Zamrugała, bo obraz jej się rozmazał. Fennec patrzył na nią bez jakiegoś szczególnego okrucieństwa czy złośliwości. – Niczego się ode mnie nie dowiesz, Bellis – zakomunikował jej niezmienionym głosem. – Nic ci z tego nie przyjdzie. Nie przeżyjesz katharsis i nie poczujesz się lepiej po wyjściu stąd. Tak, okłamałem cię, wykorzystałem cię. Razem z mnóstwem innych ludzi. Nie miałem żadnych rozterek. Zrobiłbym to jeszcze raz. Chciałem wrócić do kraju. Gdybyś była pod ręką i mógłbym cię bez problemu zabrać, to bym cię zabrał, ale tylko pod takimi warunkami. Bellis… – Pochylił się i potarł kikut dłoni. – Nie poczuwam się do żadnej winy. – Pokręcił powoli głową bez śladu zakłopotania. Bellis dygotała z nienawiści. Miał rację, że nie powiedział jej prawdy o swoich planach: nie pomogłaby mu, mimo że rozpaczliwie pragnęła wrócić do domu. – W żaden sposób cię nie wyróżniłem. Potraktowałem cię tak samo jak wszystkich innych. Nie myślałem o tobie ani więcej, ani mniej. Jedyna różnica jest taka, że tylko ty do mnie przyszłaś. I uważasz, że to ma sens. Że musimy, nie wiem… Wszystko sobie wyjaśnić? – Silas Fennec, prokurent Nowego Crobuzon, pokręcił współczująco głową. – Nie ma niczego do wyjaśniania, Bellis. Idź stąd. – Położył się i wbił wzrok w sufit. – Idź stąd. Chciałem wrócić do kraju i byłaś mi do tego potrzebna. Wiesz, co zrobiłem i wiesz, dlaczego to zrobiłem. Nie ma żadnej tajemnicy do rozwikłania ani wspólnej rezolucji do uchwalenia. Idź stąd.

Bellis została jeszcze kilka chwil, ale zdołała wyjść, zanim znowu się odezwała. Powiedziała wszystkiego cztery słowa. W żołądku się jej kotłowało od intensywnego uczucia, którego nie umiała nazwać.

„Nie zabiją go” – pomyślała ponuro. „Nawet go nie ukarzą. Nawet go nie wychłostają. Jest dla nich zbyt cenny i za bardzo się go boją. Sądzą, że mogą się czegoś od niego nauczyć i wydobyć z niego jakieś informacje. Może się nie mylą”.

Wychodząc, musiała sama przed sobą przyznać, że Fennec w co najmniej jednej sprawie miał rację.

Wcale nie poczuła się lepiej.


Bellis z zaskoczeniem odkryła, że Johannes pozostał w jej życiu. Swego czasu odnosiła wrażenie, że jest nią zniesmaczony i nie ma ochoty się z nią widywać.

Nadal uważała go za człowieka pozbawionego kręgosłupa. Mimo że jej lojalność wobec Nowego Crobuzon była zjawiskiem dziwnym i nieuporządkowanym, nie umiała myśleć o Johannesie inaczej jak o renegacie. Tempo jego aklimatyzacji na Armadzie wzbudziło w niej odrazę.

Teraz w jego zachowaniu było jednak coś błagalnego. Skwapliwość, z jaką chciał odnowić przyjaźń, wydawała się jej trochę żałosna. Ale chociaż starała się spędzać jak najwięcej czasu z Carrianne, którą bardzo lubiła za jej obrazoburstwo i ciepło – a ta nie przepadała za Johannesem, Bellis od czasu do czasu pozwalała mu pobyć trochę u siebie. Budził w niej litość.

Kiedy awank został schwytany i zaprzęgnięty, a ekipa Tintinnabuluma odpłynęła, Johannes nie miał nic więcej do roboty. Chociaż tak bardzo się zasłużył, teraz został odstawiony na boczny tor. Krüach Aum współpracował obecnie z taumaturgami Kochanków i Utherem Doulem, wprowadzony w nowy, wewnętrzny krąg, który miał za zadanie zgłębiać tajniki eksploatacji możliwości. Jak podejrzewała Bellis, Johannes zdawał sobie sprawę, że ma przed sobą wiele lat życia jako jeniec Armady.

Należał wprawdzie do grupy pilotującej awanka, która zajmowała się zliczaniem przepłyniętych mil morskich, szacowaniem biomasy na danym obszarze i przewidywaniem taumaturgicznych przepływów, ale z reguły musiał wymyślać sobie robotę. Po pijanemu skarżył się, że wyciśnięto go jak gąbkę i wyrzucono do śmieci. Bellis i Carrianne szydziły z Johannesa za jego alkoholicznymi plecami.

Johannes ostrożnie wyrażał wątpliwości co do trajektorii Armady, co do pomysłu wypuszczenia się na wody Ukrytego Oceanu. Bellis była mile zaskoczona, że również w tych kręgach wyprawa Kochanków nie cieszy się absolutnym poparciem. Między innymi dlatego zgadzała się na wizyty Johannesa.

Tchórzliwość nie pozwalała mu przyznać się do tego, ale chciał, żeby zawrócili, podobnie jak Bellis. Im bardziej zagłębiali się na niezbadane wody Ukrytego Oceanu, tym częściej Bellis się przekonywała, z przebłyskami nieoczekiwanej nadziei, że ona i Johannes nie są w tym odosobnieni.


Dezercja Hedrigalla była raną która nie chciała się zagoić.

Armada płynęła teraz po wodach, które nie przestrzegały żadnych praw znanych oceanologom. Obywatele miasta, w których nie wygasło jeszcze patriotyczne uniesienie wywołane wojennym zwyciężeni i retoryką najwybitniejszych przywódców w dziejach Niszczukowód, zapewne potraktowaliby to jako przygodę albo przeznaczenie sądzone przez bogów, ale potem lojalny, godzien najwyższego zaufania Hedrigall uciekł, co zupełnie zmieniło emocjonalne zabarwienie wyprawy.

„Arogancja” szybko znalazła następcę. Nad dzielnicą zawisł inny statek powietrzny, który obserwował horyzont. Był jednak mniejszy a przede wszystkim znacznie niższy, co zredukowało zasięg widzenia. Wywołało to negatywne skutki psychologiczne, nawet u lojalnych obywateli.

– Co ten Hedrigall zobaczył? – mruczeli. – Co on zobaczył?

Miasto sunęło do przodu pchane własną dynamiką. Nikt nie opowiadał się publicznie za zawróceniem. Nawet ci, których przywódcy nie zaakceptowali planu Kochanków, skapitulowali albo wyrażali swoją krytykę wyłącznie w okolicznościach prywatnych. Nad wszystkimi unosiło się jednak dysydenckie widmo Hedrigalla i towarzyszący początkom podróży nastrój triumfalnego entuzjazmu ulotnił się bezpowrotnie.


Tanner i Szekel nadawali imiona stworzeniom, które widzieli pod wodą: biegbiegacze, tańczące muchy, żółtogłowy.

Patrzyli, jak armadyjscy przyrodnicy prowadzą podwodne badania, łapią niektóre z osobliwych zwierząt w sieci, lecz trzymają się na dystans od wielkich żółtogłowów o spłaszczonych łbach, heliotypując je nieporęcznymi podwodnymi aparatami wyposażonymi w fosforyzujące flary.

Ławice ryb śmigały między rurami i kadłubami, które sterczały w dole jak korzenie. Mieszały się z bardziej rozpoznawalnymi gatunkami – nawet w Ukrytym Oceanie żyły witlinki i różne gatunki rybek przynętowych – zjadały je lub były przez nie zjadane.

Tanner dał nura i podrażnił mackami dwa osobniki wielkości dłoni. Szekel patrzył z góry na blizny przyjaciela.


Coraz głębiej i głębiej w to morze.

Nocą rozlegały się dziwne dźwięki: wołania godowe niewidocznych zwierząt obdarzonych głosem byka. Zdarzały się dni, kiedy nawet najbardziej zahartowani i dociekliwi nurkowie nie pływali, a ludzie-ryby chowali się w małych „piwnicach” miasta. Wody Ukrytego Oceanu były niebezpieczne. Armadzie zagrażały takie zjawiska jak wrzące prądy, tereny łowieckie piasów czy żywe wiry, które drapieżnie okrążały miasto, ale trzymały się na dystans.

W bezksiężycowych ciemnościach pod wodą migotały światełka, niby bioluminescencja stukrotnie powiększonych stworzeń z oceanicznych głębin. Bywało, że chmury nad miastem przemieszczały się znacznie szybciej, niż wynosiła prędkość wiatru. Pewnego dnia, kiedy powietrze było suche jak elyktryczność, za sterburtą miasta pojawiły się jakieś kształty, jakby małe wysepki. Były to tratwy nieznanego zielska, wielkie zbrylenia zmutowanego morszczynu, które nagle się oddaliły, poruszane jakąś własną siłą napędową.

W każdym okręgu Armady, czy to w slumsach, czy to w najokazalszych miejskich pałacach, panowało napięcie, atmosfera neurotycznego wyczekiwania. Ludzie źle spali. Bellis pobladła, kiedy to się zaczęło, bo przypomniała sobie plagę nocnych koszmarów, która spadła na Nowe Crobuzon i doprowadziła do jej wygnania z miasta. „Z jednej epidemii chorych nocy w drugą” – pomyślała po kilku ciężkich godzinach bezsenności.

W niektóre z tych smętnych nocy Bellis chodziła na „Wielki Wschodni”, aby poobserwować podróż miasta po tajemniczych morzach. Patrzyła na bezkres wód, aż w końcu, przytłoczona ich ogromem, uciekała w głąb wielkiego statku, wiedziona wewnętrznym przymusem, którego nie rozumiała.

Labiryntem pustych korytarzy meandrowała ku zapomnianej strefie parowca, do kanciapki, którą pokazał jej Doul. Tam zaś, zmieszana i wzburzona, wsłuchiwała się w odgłosy kopulacji i sypialniane rozmowy Kochanków.

Nawyk ten obrzydzał ją, ale nie umiała się oprzeć poczuciu zakulisowej władzy, którą jej to dawało. „Mój mały bunt, mój mały eskapizm. Ktoś was podsłuchuje, a wy o tym nie wiecie” – myślała, słuchając, jak Kochankowie mruczą do siebie mokro i obściskują się z zapamiętaniem, które wciąż ją przerażało.

Nigdy nie uzyskała w ten sposób żadnych sensacyjnych informacji. Kochankowie nie rozmawiali o ważnych sprawach, a wyłącznie kotłowali się, leżeli obok siebie i szeptali fetyszystyczne zaklęcia. Kochanka z nocy na noc brzmiała coraz bardziej gorączkowo i brutalnie, natomiast Kochanek poniżał się przed nią pragnąć się w niej zatracić.

„Nie chcę tutaj być” – myślała Bellis z pasją. W końcu wypowiedziała te słowa na głos, do Carrianne, wiedząc, że jej przyjaciółka nie zgodzi się z nią.

– Nie chcę tutaj być. – Bellis zakręciła winem w kieliszku. – Po koszmarach sennych przyjdą zaburzenia świadomości. Już coś takiego przeżyłam. A co będzie, jak dopłyniemy do tego okropnego miejsca? Albo zginiemy, albo Kochankowie będą mieli do swojej dyspozycji najstraszliwszą moc. Czy ty naprawdę im ufasz, Carrianne? – naciskała po pijacku. – Ufasz temu pochlastanemu zasrańcowi i tej psycholce? Powierzyłabyś im taką moc? Nie chcę tutaj być.

– Wiem, Bellis – odparła Carrianne, szukając odpowiednich słów. – Ale ja chcę zobaczyć, co tam jest. Myślę, że to jest coś niesamowitego, rozumiesz? Nawet jeśli Kochankowie mieliby dostać to w swoje ręce. Nie, nie ufam im. Nie zapominaj, że jestem z Pragnieniowic. Ale coś ci powiem. Odkąd Hedrigall dał dyla, na mojego czuja coraz więcej ludzi się z tobą zgadza.

Zaskoczona Bellis skinęła głową i uniosła kieliszek w ramach toastu. Carrianne przepiła do niej z kpiącym uśmiechem.

„Ona ma rację” – pomyślała Bellis. „Dalijabber, ona ma rację. Coś się zmienia”.


Awank zwalniał.

Jakieś dziesięć dni po wypłynięciu na wody Ukrytego Oceanu ludzie zaczęli to zauważać.

Jako pierwsi dostrzegli to Bastard John, ludzie-ryby, ludzie-raki, Tanner Sack i ci nieliczni powierzchniacy, którzy nadal pływali: łatwiej im było dotrzymać miastu tempa. Po kilku godzinach podwodnych igraszek mięśnie mniej ich paliły, niż się tego spodziewali. Armada nie płynęła już tak szybko.

Wkrótce zmianę zauważyli także obywatele oddychający powietrzem. Bez punktów odniesienia, bez wysp i lądów, na nieznanym morzu, niełatwo było zliczać pokonywany dystans, ale istniały na to metody.

Coś się działo z długą na ponad tysiąc pięćset metrów istotą schowaną w głębinach. Zaszła jakaś zmiana. Awank zwalniał.


Z początku ludzie mieli nadzieję, że zmiana jest tymczasowa i awank przyspieszy, ale mijały dni i prędkość nadal spadała.

Zachwycony i triumfujący Johannes nagle wrócił do łask. Kochankowie zwołali jego stary zespół, aby poczynił jakieś ustalenia.

Bellis zdziwiła się, że Johannes nadal rozmawia z nią i Carrianne o swojej pracy, mimo że ponownie znalazł się w wewnętrznym kręgu.

– Całe miasto wie, przecież to widać gołym okiem – powiedział im pewnego wieczoru, zmęczony i zbulwersowany. – Kochankowie czekają na rozwiązanie zagadki. – Pokręcił głową. – Nawet Aum zgłupiał. Silnik na skalne mleko wciąż steruje uprzężą, awank wciąż płynie, tyle że coraz wolniej.

– Działa tu coś związanego z Ukrytym Oceanem? – zasugerowała Bellis.

Johannes zagryzł wargę.

– Niemożliwe – odparł. – Czy w Bas-Lag może istnieć coś, co miałoby wpływ na awanka?

– Może zachorował – powiedziała Carrianne. Johannes skinął głową.

– Ja też tak sądzę. Krüach jest przekonany, że go wyleczymy, ale mnie się wydaje, że za mało wiemy.


Powietrze nad Ukrytym Oceanem zrobiło się suche i gorące. Roślinność na Armadzie więdła w oczach.

Wszystkie okręgi zamknęły się w sobie i idiotyczne pozory normalności zaczęły się sypać. Ludzie przestali pracować. Piraci-obywatele siedzieli w domach, chroniąc się przed suchym żarem, który lał się z nieba. Wyblakłe miasto straciło swoją wyrazistość. Kołysząc się jak szalupa ratunkowa, prawie stało w miejscu, zdane wyłącznie na siebie.

Kilwater z dnia na dzień nikł.

Tliła się panika. Zwoływano publiczne spotkania. Po raz pierwszy nie organizowali ich włodarze miejscy, lecz ponadokręgowe komisje społeczne. Początkowo w ich skład wchodzili prawie wyłącznie mieszkańcy Bud i Pragnieniowic, lecz udział liczebny Czasów, Książkowic i Niszczukowód rósł z dnia na dzień. Debatowali gorączkowo, szukając odpowiedzi, których nikt nie potrafił im udzielić.

Coraz trudniej było odegnać od siebie koszmarny obraz: pozbawiona napędu Armada dryfuje po jałowych wodach Ukrytego Oceanu. Albo stoi na niewyobrażalnie ciężkiej kotwicy ze znieruchomiałego awanka.

Prędkość, z jaką poruszało się miasto, nadal spadała.


Znacznie później Bellis uświadomiła sobie, że dzień, w którym dolegliwość awanka stała się szokująco oczywista, dzień, w którym tak wiele osób zmarło, to według kalendarza crobuzońskiego był pierwszy meluara – rybnik. Z jej ust dobył się gorzki śmiech, a raczej coś bardziej zbliżonego do kaszlu.


Morskie nieczystości pojawiły się w późnych godzinach rannych.

Ci, którzy je zobaczyli, początkowo wzięli je za kolejne skupiska niby-czujących wodorostów, ale szybko zmienili zdanie. Obiekty te były lżejsze i unosiły się niżej – rozległe barwne plamy, rozmazujące się na brzegach.

Skazy te wykwitły na trasie miasta wiele kilometrów dalej. Wiadomość o tym zjawisku rozniosła się po mieście i ludzie ściągnęli tłumnie do Ogrodu Rzeźb, na dziobie Armady, żeby popatrzeć.

Z czasem zobaczyli masę lepkiej cieczy, gęstej jak muł. Kiedy do plamy docierały fale, zmniejszały się do postaci koślawych zmarszczek, które pełzały po powierzchni plamy i były przez nią pochłaniane.

Barwą substancja ta przypominała bladą, białożółtą dżdżownicę.

Bellis przełknęła ślinę i ze strachu dostała mdłości, lecz kiedy wiatr zmienił kierunek, zrozumiała, że zemdlił ją nie strach, tylko fetor.

Zalały ich kłęby smrodu. Obywatele Armady bledli i rzygali. Bellis i Carrianne miały miękkie nogi i były białe jak płótno, ale nie przyłączyły się do zgodnego chóru charkotów. Rozkolebana breja cuchnęła najgorszą, najbardziej ohydną zgnilizną, jak zepsute w zamknięciu mięso.

– Niech Jabber ma nas w swojej opiece! – wysapała Bellis.

Nad jej głową krążyły padlinożerne ptaki Armady. Niby żywa chmura poszybowały ku obmierzłej masie, lecz nagle odskoczyły, jakby poziom zepsucia nawet dla nich był nie do zniesienia.

Miasto dotarło na obrzeża śmierdzącej substancji. Z przodu ciągnęły się jej wielkie połacie, rozkołysana ropna masa.

Większość ludzi przybyłych do Ogrodu Rzeźb uciekła do domów, żeby zapalić kadzidełka. Bellis i Carrianne zostały, obserwowały Johannesa i jego kolegów, którzy stanęli przy relingu – zasłoniwszy twarze chusteczkami nasączonymi perfumami – i spuścili na dół wiadro na linie. Po wciągnięciu go z powrotem na pokład przystąpili do oględzin.

Po chwili szarpnęło nimi gwałtownie do tyłu.

Kiedy Johannes zobaczył Bellis i Carrianne, pognał ku nim, zrywając po drodze maskę z twarzy. Był blady i drżący, a na jego skórze kroplił się pot.

– To jest ropna wydzielina – powiedział, wskazując rozdygotanym palcem ku morzu. – Plama ropy.

Rozdział czterdziesty trzeci

Awank jest chory.

Usiłuje być posłuszny rozkazom silnika na skalne mleko i nadal płynąć bezmyślnie przed siebie. Co właściwie mu dolega? Krwawi jest ranny? Ma gorączkę? Obca rzeczywistość dokoła głęboko otarła mu skórę? Jest za bardzo niemy, za bardzo głupi albo za bardzo posłuszny, żeby odczuwać bądź okazywać po sobie ból, a rany się nie goją, tylko chlustają ropą, która wypływa na wierzch i zwiększa objętość w miarę spadku ciśnienia. Porywa ze sobą do góry ryby i rośliny, toteż ze śluzowym chlupnięciem wyskakuje na powierzchnię hałaśliwy koagulat infekcji i stłamszonego morskiego życia.

Trzy do czterech tysięcy kilometrów w głąb Ukrytego Oceanu awank zachorował.


Kilka kilometrów od odrażających płacht ropy awank stanął w miejscu.

Zwiększono natężenie sygnałów silnika na skalne mleko, ale nie było reakcji. Awank znieruchomiał.

Zawisł wiele kilometrów pod wodą, nie mogąc albo nie chcąc się poruszyć.

Kiedy opiekunowie awanka i lekarze zrobili już wszystko, na co pozwalała im ich wiedza, lecz nic to nie pomogło, kiedy wypróbowano wszystkie dostępne długości fal celem pobudzenia zwierzęcia, a reakcja była zerowa, pozostało już tylko jedno rozwiązanie. Miasto nie mogło w nieskończoność stać w miejscu i obrastać pleśnią.

Awank był chory i żaden z uczonych nie znał przyczyny. Należało zbadać zwierzę fizykalnie, z bliska.


***

Batysfera kołysała się jak wahadło zegara pod dźwigiem „Nosidła”, statku fabrycznego stojącego przy dziobie „Wielkiego Wschodniego”. Z kulistej powierzchni okrętu podwodnego sterczały bezładnie rurki i nity, wypustki z hartowanego żelaza. Silnik miał z tyłu wybrzuszenie kojarzące się z turniurą. Cztery iluminatory i chymiczna latarnia były przeszklone materiałem grubym na piętnaście centymetrów.

Inżynierowie i ekipy remontowe pospiesznie sprawdzali stan techniczny batysfery i przygotowywali ją do zanurzenia.

Załoga „Meduzy” wkładała skafandry na pokładzie „Nosidła”, zaglądając do książek i traktatów, które mieli ze sobą. Pilotka-strupodziejka imieniem Chion, z twarzą pokrytą śladami po rytualnych nacięciach; Krüach Aum – Bellis pokręciła głową na widok swego niegdysiejszego ucznia, którego aparat gębowy był rozwarty z emocji; i na samym przedzie, po trochu przejęty, dumny i wystraszony, Johannes Tearfly.

Nie miał wyboru, musiał wziąć udział w tej ekspedycji – poza Krüachem Aumem nikt tak dobrze jak on nie znał się na awanku, a zwierzęciu należało zapewnić możliwie najbardziej fachową opiekę. Bellis wiedziała, że Johannes by popłynął, nawet gdyby Kochankowie go nie zmusili.

– Schodzimy do awanka – wyjaśnił wcześniej Bellis, patrząc na nią z identycznym jak teraz wyrazem twarzy. – Rzucimy na niego okiem. Musimy go wyleczyć – stwierdził nie mniej uradowany niż przerażony.

Jako naukowiec był zafascynowany. Bellis dostrzegła też strach, ale wolny od złych przeczuć. Przypomniała sobie, jak kiedyś opowiadał jej o bliźnie po ataku sarduli. Jego bezmierna tchórzliwość ograniczała się do stosunków międzyludzkich. Bellis nigdy nie widziała, żeby uchylał się przed niebezpieczeństwami, jakie pociągały za sobą jego badania. Także teraz bez wahania podjął się tej niebezpiecznej misji.

– Do zobaczenia za parę godzin – powiedziała do niego Bellis. Johannes był taki podniecony, że wyważony, neutralny ton, który zadawał kłam znaczeniu jej słów i podkreślał grozę sytuacji, umknął jego uwagi. Johannes skinął naiwnie głową, nieporadnym gestem ścisnął Bellis za ramię i poszedł.


***

Przygotowania trwały długo. Liczba osób, które przyszły popatrzeć i wyprawić ekspedycję w drogę, nie była duża. Nie dlatego, żeby ludzi to nie obchodziło – ściśnięte powietrze nad miastem odebrało im energię, wyssało ich do cna.

Johannes pomachał garstce gapiów i wszedł do kabiny „Meduzy”.

Bellis patrzyła, jak przykręcają klapę włazu. Patrzyła, jak batyskaf jest przeciągany nad wodą i chybocze w sposób przyprawiający o chorobę morską. Przypomniała sobie, że tak samo to wyglądało, kiedy schodziła pod powierzchnię na Salkrikaltorze. Ogromne koło na „Nosidle” zaczęło się obracać, wypuszczając dziesiątki metrów żelaznego kabla w otulinie gumowej.

Batyskaf cicho plusnął o wody Ukrytego Oceanu i jednostajnym ruchem schodził coraz głębiej. Dotarcie do awanka miało zająć co najmniej trzy godziny. Bellis obserwowała niknące zmarszczki na wodzie, aż do chwili, gdy poczuła, że ktoś za nią stanął. Odwróciła się i zobaczyła Uthera Doula.

Zacisnęła usta i czekała. Przez kilka chwil w milczeniu badał ją wzrokiem.

– Martwi się pani o przyjaciela – orzekł. – „Wielki Wschodni” jest zamknięty na czas tej ekspedycji, ale jeśli pani chce, może pani tam zaczekać na jego powrót.

Zabrał ją do małego pomieszczenia blisko rufy. Przez iluminator widać było „Nosidło” z wciąż kręcącym się kołem windy. Doul wyszedł bez słowa i zamknął za sobą drzwi, ale pokój, do którego ją przyprowadził, był bardziej komfortowo urządzony niż jej mieszkanie, a po pięciu minutach jeden z niszczukowodzkich pokojowych przyniósł jej herbatę.

Bellis popijała bursztynowy płyn, wpatrzona w wodę. Była zdezorientowana i nieufna. Nie rozumiała, dlaczego Doul tak ją rozpieszcza.


Z początku w maleńkiej sferycznej kabinie „Meduzy”, z trzema oddychającymi istotami na pokładzie, było tylko ciepło. Musieli dokonywać cudów ekwilibrystyki, żeby móc jednocześnie wyglądać przez maleńkie bulaje.

Światło umykało do tyłu zaskakująco szybko, co Johannes obserwował z nerwową fascynacją. Schodzili obok jednego z wielkich łańcuchów, do których przywiązany był awank. Mijali kolejne potężne ogniwa, pokryte łuszczycą skorupiaków i wielu pokoleń wodorostów. Osowiałe ryby z krowimi oczami przyglądały się intruzom, okrążały rurki podające tlen, uciekały przed bąbelkami, którymi pryskała batysfera.

Kiedy światło niemal całkiem zgasło, łańcuch nabrał groźnego wyglądu. Czarne kolumny skierowane były prawie pionowo w dół. Sposób łączenia się ogniw ze sobą nagle zaczął się wydawać tajemniczy i złowróżbny, jak hieroglify nieznanego języka.

Na granicy absolutnych ciemności morze sprawiało wrażenie zupełnie nieruchomego, nie przecinały go drapieżne prądy Ukrytego Oceanu. Nie rozmawiali ze sobą. W kabinie było ciemno. Mieli ze sobą chymiczne lampy i latarnie, ale nie chcieli ryzykować ich zużycia po drodze – widzieć potrzebowali dopiero u celu. Siedzieli więc ściśnięci jak sardynki, w najgłębszych ciemnościach, jakich w życiu doświadczyli.

Słuchać było tylko świst oddechów, szept pompowanego powietrza i lekki stuk rozprostowywanych kończyn o metal i o siebie nawzajem. Silnik był wyłączony – w dół ciągnęła ich grawitacja.

Johannes zauważył, że cała trójka podświadomie zsynchronizowała oddech. Oznaczało to, że po każdym wypuszczeniu powietrza zapadała cisza i Johannes przez ułamek sekundy mógł udawać, że jest sam.

Zeszli daleko poniżej zasięgu promieni słonecznych. Teraz to oni podgrzewali morze. Wysoka temperatura przeciekała z kotłów parowych do kabiny, a stamtąd przez metalową skórę batysfery do wody, która łapczywie ją pożerała.

Czas nie mógł przeżyć w tych warunkach – w litych, gorących ciemnościach, pośród monotonnego szumu powietrza i skrzypienia skóry. Był połamany i krwawił. Poszczególne chwile nie przechodziły płynnie jedne w drugie, lecz rodziły się martwe. „Jestem poza czasem” – pomyślał Johannes.

Klaustrofobia żółcią podeszła mu do gardła, ale znieruchomiał, zamknął oczy – ciemności, które znalazł za powiekami, nie mniej głębokie od tych, od których się odgrodził, nie przyniosły mu jednak ulgi – przełknął ślinę i zwalczył w sobie to uczucie. Po omacku znalazł szkło bulaju, które okazało się zimne i mokre od skroplonej pary. Woda na zewnątrz była lodowata.

Nieskończenie długie minuty, po których ciemności na zewnątrz na moment się rozproszyły i załoga sapnęła, kiedy czas wrócił do nich jak kopnięcie prądem elyktrycznym. Mijała ich jakaś żywa lampa, jakieś zaopatrzone w macki stworzenie, które przenicowało swoje ciało w perystaltyczną falę, owinęło się luminescencyjnymi wnętrznościami i pomknęło w dal; ascetyczny poblask wkrótce zgasł.

Chion zapaliła lampę na czole batysfery. Fosforowe światło wyrżnęło w ciemnościach stożek, ze ścianą tak wyraźną, jakby była z marmuru. W oświetlonym polu nie zobaczyli nic oprócz zupy maleńkich cząstek, które zdawały się lecieć do góry, ale było to tylko złudzenie wywołane ruchem „Meduzy”. Nie zobaczyli natomiast ani dna oceanu, ani żadnych oznak życia. Miażdżąca pustka, którą rozświetlili, przygnębiła ich bardziej niż wcześniejsze ciemności. Dalej schodzili już po ciemku.

Żelazny pancerz zaczął skrzypieć pod naporem wody. Co dziesięć czy dwanaście sekund rozlegał się kolejny zgrzyt, jakby ciśnienie zmieniało się skokowo, a nie liniowo.

Perkusyjny odgłos przybierał na natężeniu, aż w końcu Johannes zdał sobie sprawę, że trzęsie się nie tylko ich pojazd, ale również całe morze – tony wody wibrowały, spazmowały echem grzmistych uderzeń dochodzących z dołu.

Serce awanka.


Kiedy z potężnego koła na „Nosidle” odwinęło się już kilka kilometrów kabla, zapadka zabezpieczająca zaskoczyła i zahamowała zjazd batysfery ku dnu. „Meduza” szarpnęła się, łomotana przez arterialny huk. Serce awanka sprawiało wskroś metalu wrażenie czegoś litego.

Chion zapaliła latarnię. Popatrzyli nawzajem na swoje mokre od potu twarze w tonacji sepii. Wyglądali groteskowo, zatopieni w cieniach. Przy każdym uderzeniu serca, które wprawiało batysferę w drgania, każdy z nich miał tik trwożnego podziwu. Wokół ciasnej kabiny, z jej wskaźnikami i zegarami, migotały ciemności.

Chion zaczęła poruszać dźwigniami i wkładać karty perforowane do maszyny analitycznej. Serca w nich zamarły, kiedy w pierwszej chwili nie było żadnego efektu, lecz potem batysfera zawibrowała odgłosem silników.

– Powinniśmy mieć pod sobą paręset metrów – oceniała Chion. – Zejdziemy powoli.

Z terkoczącym stęknięciem „Meduza” zaczęła po krzywej sunąć ku awankowi.

Lampa znowu rozbłysła. Zimny snop światła przeszył nieustające podmorskie życie. Johannes przyglądał się zawieszonym w wodzie cząstkom i zobaczył, że dygoczą w rytm tętna awanka. Usta napełniły mu się śliną na myśl o milionach ton wody gotowej ich zmiażdżyć.

Pod nimi objawiła się obecność jakiejś czującej istoty – duch, nie duch? Johannesa zmroziło. Schodzili ku wielkiej płaskiej strefie lżejszych ciemności – porozrywanym, wysypanym kamykami polu, które wśliznęło się w zasięg ich wzroku. Z początku nikłe, nabierało substancjalności, fosforowy promień łapał jego przypadkowe, strzępiaste kontury. Oślizłe i kamieniste, ciągnęło się na wszystkie strony, poznaczone plamami głębinowych porostów. Dawało mieszkanie głębokowodnej faunie. Johannesowi mignęły przed oczami ślepe, węgorzowate śluzice, napęczniałe szczetnice, ociężałe, zbielałe trylobity.

– Jesteśmy w złym miejscu – powiedziała Chion przez ściśnięte gardło. – Zeszliśmy na dno oceanu.

Jeszcze zanim zdążyła powiedzieć to zdanie do końca, jej głos przeszedł w drżący szept, bo zdała sobie sprawę, że jest w błędzie. Johannes skinął głową z poczuciem triumfu i trwożnej czci, jak człowiek, któremu objawił się jego bóg.

Serce awanka znowu zabiło i na płaskim polu wyrósł potężny grzbiet, wysoki na sześć metrów, wzbijając kłęby cząstek kurzu i szlamu. Grzbiet wybiegał poza zasięg lampy, rozwidlając się na dwoje i troje, tworząc na płaskowyżu siatkę ścieżek.

Była to żyła.

Napełniała się krwią, wybrzuszała, żeby po chwili opaść.

Okręt podwodny zjechał we właściwe miejsce. Znajdowali się nad grzbietem awanka.


Nawet Krüach Aum, człowiek pozbawiony emocji, sprawiał wrażenie osłupiałego. Zsunęli się głowami i nawzajem dodawali sobie odwagi.

Krajobraz pod nimi był topografią zwierzęcia.

„Meduza” sunęła powoli, siedem i pół metra nad powierzchnią awanka, mając pod sobą dolinę między dwiema żyłami. Zahipnotyzowany Johannes przez gęstą wodę obserwował ubarwienie potwora Spodziewał się anemicznej bieli, a tymczasem nakrapiana epidemia mieniła się setkami odcieni, pozwijanych w spirale równie charakterystyczne jak odciski palców: marmurkowe szarości, czerwienie ochry…

Miejscami z grzbietu awanka sterczały wypustki, które przypominały skałę albo róg – witki wyrastające wokół „Meduzy” niby skamieniałe drzewa. Chion lawirowała między nimi ostrożnie.

Przepływali nad otworami w epidermie awanka, zmarszczonymi wyrwami, które nagle się powiększały i ukazywały ziejące sztolnie, gładkie, pulsujące tunele, które prowadziły do wnętrza ciała, pokryte pęcherzykami większymi od człowieka.

„Meduza” unosiła się nad grzbietem awanka jak pyłek.

– Na bogów, na co my się porywamy? – szepnął Johannes. Krüach Aum szkicował coś i robił notatki, podczas gdy Johannes wybałuszonymi oczami wpatrywał się w istotę, w której przywołaniu brał udział.

– Światła mamy na góra dwie godziny – powiedziała Chion z niepokojem w głosie.

Okręt podwodny przeskoczył nad zagajnikiem tych włosów wielkości wieży kościelnej i zszedł między dwie narośle – końcówki skrzeli, blizny, może płetwy. Krajobraz marszczył się od ruchu. Jego kontury powoli się zmieniały, płaska powierzchnia opadała w dół.

– Docieramy do jego boku – stwierdził Johannes. Nagle zaczerniała pod nimi otchłań, przepaść ze ścianami ze zrogowaciałej epidermy. Johannes usłyszał, że jego oddech utracił regularność, kiedy awank się skończył i „Meduza” rozpoczęła zjazd wzdłuż jego boku. Światło grało na warstwach komórek i pasożytniczego życia, którego nagle się wokół nich namnożyło. Na widok geografii swego pacjenta poczuli się bardzo mali. Pojawiły się zmarszczki, dziesiątki wielkich kolein jak na tektonicznym uskoku, zakrzywiających się w stronę udźca, płetwy albo ogona. – Myślę, że dopływamy do jakiejś kończyny – oznajmił, pokazując palcem. Woda na przemian drgała spazmatycznie i nieruchomiała. Żłobienia w skórze awanka zagęściły się. Po każdym uderzeniu serca wyskakiwały ogromne siatki potężnych żył, misterne jak na pękniętym szkle, przecinające muskuły wielkie jak góry. Kraby chowały się w tych bruzdach przed światłem. W wodzie unosiły się nieczystości. Lampa złapała chmurę atramentowatej cieczy – Co to jest? – szepnął Johannes.

„Krew” – napisał Krüach Aum.

Serce znowu się skurczyło i ciemna substancja chlusnęła do wody, aby rozpłynąć się na wszystkie strony. Światło latarni kluczyło między mackami krwi i trafiło na jakąś twardą regularną powierzchnię z tyłu.

Batynauci zachłysnęli się powietrzem: była to końcówka masywnej żelaznej uprzęży. Obrośnięta skorupą muszli ślimaków dawno zabitymi przez ciśnienie i prymitywnymi organizmami głębin. Jedno ogniwo powielało swym kształtem krzywiznę awanka.

– Bogowie, może to przez nas – szepnęła Chion. – Może to łańcuchy, cugle go poharatały.

„Meduza” zawróciła i podskakiwała w krwawych turbulencjach. Krew bryzgała zza pagórków na ciele awanka.

– Patrzcie! – krzyknął nagle Johannes. – Tam!

Sześć metrów niżej skóra awanka była okaleczona, sączyła krwią i ropą. Przypominało to kopalnię odkrywkową: szeroki, długi rów o głębokości co najmniej dziewięciu metrów, umykający w mrok. Jego ściany były miazgą pogruchotanych komórek zapaskudzonych osadem tej oleistej wydzieliny ropnej. Na oczach batynautów półpłynne zakrzepy odrywały się, wzbijały do góry, rozciągały w sznury i pękały.

Na dnie wyrwy fosfor wyłowił mokrą plamę czerwieni mięsa.

– Na kopulującego Jabbera! – syknął Johannes. – Nic dziwnego, że zwolnił.

Krüach Aum napisał coś pospiesznie i ustawił kartkę do światła latarni. „To jest nic w stosunku do rozmiarów awanka” – przeczytał Johannes. „Musi być coś jeszcze”.

– Patrzcie – powiedziała Chion. – Ta wyrwa nie styka z wędzidłem. To nie metal go okaleczył. – Zapadła cisza. – Musieliśmy coś przeoczyć.


Po obu stronach wznosiły się ściany pokancerowanego naskórka, opuszczali się jakby na dno kanionu. Jak podróżnicy nanoszący na mapy jakąś nieznaną rzekę, usiłowali dotrzeć do źródeł rany.

Koniec wąwozu znikał przed nimi w ciemnościach na długo przed punktem zbiegu perspektywy. Po każdym uderzeniu serca awanka wzbierała wokół nich krew i zanim się rozproszyła, przez chwilę nic nie widzieli.

Wyczuwali w dole i po bokach jakieś niewielkie ruchy – padlinożercy karmili się obnażonym mięsem.

Okręt podwodny sunął powoli w cieniach tego organicznego parowu. Wszyscy pasażerowie wypełnionego powietrzem metalowego bąbla zadawali sobie w duchu pytanie: „Jaka jest przyczyna?”

Skręcali razem z wąwozem, kiedy wyrastały przed nimi ściany zniszczonej skóry. „Meduza” meandrowała w wodzie.


– Coś się poruszyło, widzieliście?

Chion zbielała na twarzy.


– Tam! Tam! Widzieliście? Widzieliście?


Cisza. Wytrysk krwi. Cisza.

Johannes próbował dojrzeć to, co zobaczyła Chion.


Parów rozszerza się. Są nad krawędzią głębokiego dołu z krwią i ropą na dnie, ciągnącego się na dziesiątki metrów. Rana awanka.

Coś się porusza. Johannes krzyczy, pozostała dwójka idzie w jego ślady.

W krwi coś się porusza.

– Bogowie kochani – szepcze Johannes, po czym jego głos zamiera i przeistacza się w myśl. „Bogowie”. Dzieje się coś nieuchronnego i złego.

„Meduza” podskakuje do wtóru kolejnych krzyków. Coś nią poniewiera.

Johannes ma częściowo sparaliżowany umysł. „Musimy to znaleźć i wyleczyć, musimy zlokalizować źródło choroby i usunąć je, wyciąć”. Ale kiedy zjeżdżają do wnętrza dołu, do jądra dolegliwości awanka, na Johannesa spływa trauma strachu.

„Był we mnie, odkąd fale zamknęły się nad moją głową”.

Zepsuta krew pulsuje dziwnymi prądami. Okręt podwodny znowu wibruje, gdy trafia weń coś ciężkiego, niewidocznego. Chion zaczyna wyć.

Kręcąc powoli głową, w nagle zakrzepłym czasie, Johannes obserwuje dłonie strupodziejki, ociężałe i niezdarne jak kikuty, szarpiące za dźwignie, żeby dać całą wstecz. W batysferę znowu coś łomocze.

Johannes uzmysławia sobie, że razem z Chion krzyczy: „Uciekajmy, uciekajmy!”


Słychać stukanie o właz „Meduzy”.


Johannes wrzeszczy ze strachu, wpatrzony w hemorówninę na dole.

W oscylującym świetle lampy wykwitła gęstwina czarnych kwiatów, strzelających grubymi łodygami ku temu zimnemu, fałszywemu słońcu, muskularnych i żylastych. To nie łodygi, lecz ramiona, to nie kwiaty, lecz dłonie, z zakrzywionymi szponami, drapieżnie rozpostarte. Teraz unoszą się torsy, głowy i całe ciała, wyskakują z chmury krwi, w której kąsały i pluły jadem.

Jak duchy wyrastające spod cmentarnej ziemi, istoty te wznoszą się do góry, roztrzepują ogonami krew, patrzą na przybyszów gigantycznymi oczami, w które Johannes zagląda z trwożnym podziwem. Ich twarze zastygły w nieświadomym wyrazie uśmiechów, które kpią z niego. Spomiędzy zębów większych od jego palców sterczą strzępy mięsa.

Stworzenia te z wdziękiem węgorza płyną ku batysferze, która obraca się pod ich ciężarem, która jest wciskana w dół ich wyciągniętymi rękami, bulaje nagle ulatują do góry, załoga wpada na siebie, leżą i wrzeszczą, wrzeszczą i w dogorywającym świetle latarni patrzą na twarze w iluminatorach, na łapczywe dłonie.

Johannes wie, że usta ma rozciągnięte, ale nie słyszy swojego krzyku. Choć cała trójka w panice okłada się pięściami, Johannes nic nie czuje.

Światło wylewa się z „Meduzy” i jest pochłaniane przez czeluść. Johannes patrzy, jak groźne stworzenia naciskają na bulaje i w głowie tłucze mu się histerycznie jedna myśl: „To one są chorobą, to one są chorobą”.

Ale one tłoczą się teraz wokół batysfery. Rozbijają lampę fosforową, która pryska bąbelkami, i teraz wykrzywione strachem twarze oświetla tylko mizerny, żółty blask latarni wewnętrznej.

Sześć kilometrów pod powierzchnią morza Johannes wpatruje się w parę oczu za iluminatorem. Uświadamia sobie z całą wyrazistością, jak musi się jawić tym oczom: twarz poobijana na skutek kotłowaniny ze żłobieniami uwydatnionymi przez światło latarni, zastygła w wyrazie najwyższej zgrozy.

Johannes patrzy, jak na poniewieranych bulajach wykwitają żyłki. Patrzy, jak pęknięcia rozpełzają się na wszystkie strony. Szkło skrzypi okręt podwodny trzęsie się. Johannes odsuwa się od zniszczonego iluminatora, jakby te parę centymetrów mogło go zbawić.

Kiedy batysferą wstrząsają przedśmiertne konwulsje, kiedy zbryzgane krwią istoty i morze faluje żarłocznym wyczekiwaniem, latarnia gaśnie i w chaotycznej, rozgrzanej plątaninie trzech głosów i ciał Johannes jest zupełnie sam.

Rozdział czterdziesty czwarty

Słońce zaszło, ale woda wciąż była ciepła. I prawie nieruchoma. Pod jej powierzchnią konstelacja baniek światła wydobywającego się z okien statków wyławiała z ciemności podbrzusze Armady.

Tanner i Szekel pływali między „Nosidłem” i „Doberem”, skamieniałym wielorybem, w szerokiej na dwanaście metrów wodnej koleinie. Byli odgrodzeni od odgłosów miasta. Dolatywały do nich tylko dźwiękowe odpadki, podskakując na powierzchni wody jak foki.

– Nie podpływajmy za blisko – ostrzegał Tanner. – To mogłoby być niebezpieczne. Trzymajmy się tej strony statku.

Szekel chciał zanurkować na metr lub dwa – głębiej by się nie odważył – i spojrzeć przez okulary na linę biegnącą w dół do batysfery. Tannerowe opisy łańcuchów awanka zawsze go fascynowały, ale uprząż była dla niego widoczna tylko jako majaczący ciemny kształt, nawet jeżeli zebrał się na odwagę i zanurkował poniżej statków o największym zanurzeniu. Chciał zobaczyć taki sznur ciągnący się z powietrza w ciemną otchłań. Chciał mieć wyobrażenie o skali zjawiska.

– Wątpię, żebyś zobaczył – mówił Tanner, obserwując entuzjastyczny, lecz mało wydajny styl pływacki chłopca – ale zobaczymy, jak blisko uda się podpłynąć, dobra?

Morze otulało Tannera. Rozciągał się w nim, rozwijał dodatkowe kończyny. Zanurkował do szybko ciemniejącej wody i poczuł, że oplatają go zimne światła statku.

Tanner oddychał wodą, płynąc metr za Szeklem i śledząc jego poczynania. W wodzie jakby coś zawibrowało. Uwrażliwił się na te małe drgnienia morza. „Pewnie kabel. Spuszczają batysferę niżej” – pomyślał.

Dziewięć metrów od nich wyrastały z wody pokaźne, wzmocnione wspornikami podpory „Sorgo”. Słońce zaszło dokładnie za platformą, której zastrzały i wieże wiertnicze odcinały się od nieba kreskami.

– Nie podpływajmy za blisko – ostrzegł ponownie Tanner, ale Szekel go nie słuchał.

– Patrz! – entuzjazmował się, pokazując palcem.

Wytracił impet i na moment poszedł pod wodę, żeby wypłynąć ze śmiechem i jeszcze raz pokazać na dalszy koniec „Nosidła”. Zobaczyli gruby kabel, sztywno naprężony, schodzący do wody.

– Trzymaj się z daleka, Szek. Teraz już wystarczy. – Kabel wbijał się w wodę jak igła. – Szekel! – zawołał Tanner stanowczym tonem i chłopak odwrócił się, plując wodą. – Wystarczy. Sprawdźmy, co uda nam się zobaczyć, póki nie jest jeszcze całkiem ciemno.

Tanner dopłynął do Szekla, zanurkował i spojrzał do góry. Chłopiec naciągnął okulary na oczy, zaczerpnął powietrza i też dał nura, trzymając Tannera za rękę.

Kontury miasta rysowały się groźnie jak chmury burzowe. Tanner odliczał w głowie, przyjąwszy, że zmagazynowanego powietrza starczy Szeklowi na dwadzieścia sekund. Przewiercał się wzrokiem przez zmierzch w Ukrytym Oceanie, szukając nitki kabla.

Kiedy rzucił się w górę i zaholował chłopca na powierzchnię, ten był uśmiechnięty.

– Zajebiście, Tanner! – powiedział i zakrztusił się słoną wodą. – Zróbmy to jeszcze raz!

Tanner zabrał go głębiej. Sekundy mijały powoli i Szekel nie okazywał po sobie, że ma jakieś problemy.

Znajdowali się trzy metry pod wodą, koło obrośniętej morskimi żyjątkami burty „Nosidła”. Snop światła księżycowego z chlupotem wpadł do wody i Szekel pokazał na coś palcem. Dwanaście, piętnaście metrów dalej przez moment mignął im kabel okrętu podwodnego.

Tanner przytaknął, ale odwrócił głowę ku ciemnościom zakrzepłym pod statkiem fabrycznym. Usłyszał jakiś dźwięk.

„Czas wypływać” – pomyślał. Dotknął Szekla w ramię i pokazał do góry. Szekel uśmiechnął się szeroko, obnażając zęby, choć uciekły mu w ten sposób resztki powietrza.

Coś wężowatego i bardzo szybkiego z bulgotem oscylowało w polu widzenia Tannera. Pojawiało się i znikało, pojawiało się i znikało, jak migająca ryba. Zbaraniały Tanner zamrugał powiekami. Szekel patrzył na niego zdezorientowany i wystraszony. Zmarszczył brwi, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, i z wielkim, czkającym rykiem wypuścił całe powietrze.

Zszokowany Tanner rzucił się ku niemu i zobaczył, że za bąbelkami wypryskującymi z ust Szekla poszło jeszcze coś ciemnego. W pierwszej chwili Tanner sądził, że ma przed oczyma rzygowiny, ale była to krew.

Nadal ze zdezorientowaną miną, Szekel zaczął tonąć. Tanner oplótł go mackami i popłynął do góry, mając w uszach potworny huk. Krew buchała wściekle nie tylko z ust Szekla, ale również z potężnej rany na jego plecach.

Wydawało się, że do powierzchni jest bardzo daleko.

W głowie Tannera kołatało tylko jedno słowo: „Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie”.

Wykrzykiwał je bezgłośnie, jego opatrzone przyssawkami polipowate ramiona wczepiały się w skórę Szekla i szarpanymi ruchami ciągnęły go ku powierzchni. Wokół Tannera śmigały niewyraźne kształty, wyskakiwały z cieni i znowu się w nich chowały, złowrogie i drapieżne jak barakuda, zginały się wpół i wykręcały, poruszając się bez wysiłku z rybią swobodą, w obliczu której czuł się niezdarny i ciężki. Szamotał się z chłopakiem, uciekając z morza. Był intruzem, który daje dyla przed prawdziwymi morskimi stworzeniami. Jego prze-tworzone ciało nagle zaczęło zakrawać na kiepski żart. Krzyczał i miotał się ze swoim brzemieniem, walcząc z wodą, która była teraz zupełnie obcym dla niego żywiołem.

Powierzchnię wody przebił z wrzaskiem na ustach. Zobaczył przed sobą twarz Szekla, drgającą, chlustającą z ust morską wodą i krwią, popiskującą z cicha.

– Pomocy! – darł się Tanner Sack. – Pomocy! – Nikt go jednak nie słyszał. Tanner przyssał się swymi idiotycznymi kończynami do burty „Nosidła” i usiłował wydźwignąć się z wody. – Pomocy!


Coś jest nie tak! Coś jest nie tak!

Przez wiele godzin ekipa na pokładzie „Nosidła” doglądała wielkich pomp parowych, które tłoczyły powietrze do „Meduzy”, i przygotowywała się do wyciągnięcia batysfery na powierzchnię. Jeden po drugim zapadali w rodzaj sennego odrętwienia. Niczego nie zauważyli, dopóki kobieta smarująca kabel zabezpieczający nie zaczęła ryczeć.

– Coś jest, kurwa, nie tak! – wrzasnęła i przybiegli spanikowani. Patrzyli na kabel z łomoczącymi sercami. Wielkie koło – na którym zostało ledwie parę obwodów liny – trzęsło się gwałtownie, wibrowało o pokład, wprawiało w drgania śruby mocujące. Kabel zaczął świszczeć i rozwinął się poza granicę bezpieczeństwa.

– Wyciągnąć ich! – krzyknął ktoś i ekipa podbiegła do potężnej windy.

Rozległ się huk i zgrzyt kół zębatych. Tłoki waliły w siebie jak bokserzy. Tryby silnika chciały się obracać, ale kabel stawiał im opór. Był napięty jak struna wiolinowa.

– Wyciągnąć ich, wyciągnąć ich – krzyczał ktoś bezproduktywnie, a potem z ohydnym zgrzytem ogromna winda odchyliła się gwałtownie do tyłu. Silnik dymił, buchał parą i skomlił dziecinnie, kiedy jego wnętrzności zaczęły się swobodnie obracać. Skomplikowane koła zapadkowe i zamachowe rozmyły się, wirowały tak szybko, że były niewyraźne jak zjawy.

– Ruszyła! – zakomunikowała kobieta-kaktus, co spotkało się z entuzjastycznym aplauzem. – Idzie do góry!

Batysfera nie była jednak przystosowana do tak szybkiego wypływania na powierzchnię.

Koło nabierało prędkości z idiotycznym pośpiechem, oszałamiająco szybko nawijając kabel. Tryby rozgrzały się do czerwoności i wydzielały suchy zapach spieczonego metalu.

Spuszczenie „Meduzy” na dno zajęło trzy godziny. Tarcza nawiniętego kabla rosła w oczach i wiedzieli, że zakończenie całej operacji jest kwestią minut.

– Wypływa za szybko! Odsuńcie się!

W miejscu, gdzie kabel grubości uda był wydzierany morzu, wrzała chmura słonej wody. W burcie „Nosidła” kabel wyżłobił głęboką bruzdę, skowycząc monsunem iskier.

Inżynierowie i sztauerzy na złamanie karku uciekali od maszynerii, która siłowała się z nielicznymi ocalałymi śrubami niby przerażony człowiek.

Tanner Sack wspiął się na pokład „Nosidła”, wlokąc mokry, stygnący kształt Szekla.

– Pomocy! – krzyknął ponownie, ale i tym razem nikt go nie usłyszał.


***

Na skraju Pragnieniowic Brucolac stał wychylony za burtę „Uroca” i z wytężeniem wpatrywał się w wodę. Wyrosła pod nim sklepiona, zębata głowa w koronie zmarszczek wody, skinęła raz i zniknęła. Brucolac odwrócił się do swoich pretorian.

– Już czas – powiedział.


Rozpościerając pióropusz wody, koniec kabla wyskoczył z morza i wielkim łukiem poleciał nad wirującą windą. Ciężka metalowa lina śmigała w stronę pokładu, ukazując urwany, postrzępiony koniec.

Ekipa na „Nosidle” patrzyła ze zgrozą.

Strzępiasty koniec kabla huknął o pokład z apokaliptycznym dźwiękiem, zostawiając po sobie długą smugę połamanego drewna i opiłków żelaza. Winda wciąż wirowała i koniec kabla rytmicznie biczował statek.

– Wyłączcie! – krzyknął szef ekipy, ale nawet gdyby ktoś go usłyszał pośród świstu liny, do wyłącznika nie dało się podejść. Silnik obracał wielkim kołem, chłoszcząc „Nosidło”, aż do wybuchnięcia kotła.

Kiedy eksplozja zasypała statek fabryczny roztopionymi szczątkami maszynerii, nastąpiła chwila traumatycznej ciszy. A potem „Nosidło” znowu zatrzęsło się od pożarów i wewnętrznych eksplozji.


W całym mieście zawyły syreny alarmowe.

Uzbrojeni gwardziści i ludzie-kaktusy z Niszczukowód i Czasów zajmowali stanowiska na jednostkach wokół „Nosidła”, na którego pokładzie jarzyło się i huczało wielkie ognisko. Załoga w popłochu umykała po linowych pomostach na sąsiednie statki. „Nosidło” był ogromnym okrętem, z którego trzewi wylewały się potoki mężczyzn i kobiet, uciekali stamtąd w kłębach dymu.

Odcinając się czarną plamą od płomieni, jakaś postać powoli brnęła ku jednemu z pomostów, ugięta pod brzemieniem, które kolebało się bezwładnie i ociekało. Usta tego człowieka były szeroko otwarte, ale jego słów nie dało się usłyszeć.


***

– Wszyscy wiecie, co macie robić? – szepnął lakonicznie Brucolac. – To do dzieła.

Tak szybko, że oko z trudem za tym nadążało, rój postaci wzbił się nad „Uroca”.

Mknęli jak małpy, swobodnie i bezgłośnie śmigając nad dachami i takielunkiem. Niewyraźny pułk rozbił się na mniejsze oddziały.

– Cieplarnia i Budy nie pomogą, ale nie będą też przeszkadzały – powiedział im wcześniej. – Dynich jest młody i nerwowy – zaczeka i sprawdzi, skąd wieje wiatr. Jedyna dzielnica, która może nam wejść w paradę, to Alozowice, ale istnieje sposób na szybkie usunięcie ich z gry.

Pluton wampirów swoim nieziemskim sposobem przemieszczał się ku Alozowicom, ku „Człekozwierzowi” i Holowi Kurhanu, ku pałacowi generała. Zasadniczy korpus cwałował w stronę rufową wyciągając rozgorączkowane i przejęte kończyny, zmierzając ku Niszczukowodom.

Za nimi szybkim krokiem maszerował Brucolac, nie próbując jednak ani biec, ani się chować.


Na „Nosidle” coś się stało. Ludzie, który uciekli na sąsiednie jednostki, padali na ziemię, z trudem łapali powietrze i wykrzykiwali przestrogi.

Coś przebiło kadłub statku, gdzieś w najniższych partiach, i wydrążyło w metalu pionowy tunel. Kiedy silnik wirował i chłostał pokład kikutem kabla od „Meduzy”, z niższych pokładów wyłoniły się jakieś istoty i zaatakowały ludzi na mostku, w kotłowni i w maszynowni, rozerwały statek na strzępy.

Istoty te trudno było opisać – w krążących po mieście relacjach pojawiały się klekoczące zęby podobne do ostrych jak brzytwa kamiennych płyt i ogromne, trupie oczy.

Na pokładzie „Wielkiego Wschodniego” nie było prawie nikogo, czasem przebiegał jakiś służący czy urzędnik. Gwardziści stali na straży przy wejściach na prowadzące do niego pomosty – nie mogli pozwolić, żeby chaos rozlał się na okręt flagowy. Na dachach, balkonach i w wieżach statków wokół „Nosidła” zebrały się tłumy. Ludzie parli do przodu. Aerostaty podlatywały blisko buchającego gorącem prądu wstępującego pożaru.


Zapomniana w pokoju z tyłu „Wielkiego Wschodniego” Bellis ze zgrozą obserwowała rozwój wydarzeń.

„Johannes nie żyje” – pomyślała, patrząc na rumowisko silnika windy.

Johannes nie żył – wstrząs i poczucie osierocenia, którego doznała, nie dałyby się wyrazić słowami.

Patrzyła na trawlery koło „Nosidła”. Na ich pokładach mrowiło się od przerażonych, rannych ludzi, których odciągano jak najdalej od płomieni.

Na jednym ze statków Bellis zobaczyła Uthera Doula. Krzyczał coś, poruszając się oszczędnie i strzelając oczami na wszystkie strony.

Pożar na „Nosidle” zmniejszał się, mimo że Armadyjczycy go nie gasili.

Bellis uchwyciła się parapetu. Przez okna statku fabrycznego widziała ruchome cienie. Widziała, co jest w środku.

Z terenu całego miasta przybywali uzbrojeni piraci. Zajmowali stanowiska, przede wszystkim koło pomostów prowadzących na „Nosidło”, i sprawdzali broń.

Ze spowitego dymem mostka statku fabrycznego coś bryznęło: gejzer turbulencji, który wygiął powietrze i uderzył w drewniany maszt szkunera za „Nosidłem”.

Wzburzone cząstki wirowały wokół masztu i wnikały w niego. Potem Bellis wydała z siebie odgłos zaskoczenia. Maszt topił się jak wosk. Wielki słup wyginał się niby wąż, jego materia wyciekała sama z siebie, a spływając, tryskała w nieistnienie i z powrotem, zostawiając w powietrzu jakąś efemerydę – okaleczoną rzeczywistość, spod której wyzierała pustka. Fałdy tracącego swą naturę drewna sunęły po zatłoczonym pokładzie niby fala toksycznych ścieków.

Wspomagając się ruchem miecza, Uther Doul polecił oddziałowi ludzi-kaktusów wycelować kuszarpacze w okna „Nosidła”, kiedy gdzieś poza polem widzenia Bellis wzbił się chóralny okrzyk. Zobaczyła, że ludzie na dole kierują uwagę gdzie indziej, a zgroza i zdziwienie przenika ich jak wirus.

Coś zbliżało się do miasta od dziobu, zmierzając ku zgromadzonym piratom – coś na razie dla Bellis niewidocznego. Zobaczyła, że zbrojne oddziały idą w rozsypkę, patrząc ku nowemu zagrożeniu z wypisanym na twarzach przerażeniem. Bellis wybiegła z pokoju, żeby wydostać się na pokład i sprawdzić, co to lub kto.


Na „Wielkim Wschodnim” panował zamęt. Nerwowe patrole wciąż pełniły wartę przy pomostach. Strażnicy nie mieli pewności, jakie są rozkazy. Z rozpaczą patrzyli na burzę strzał i pocisków armatnich, które spadały na „Nosidło”. Piraci opuszczali „Wielki Wschodni”, aby dołączyć do swoich towarzyszy.

Bellis podbiegła do burty, chowając się w ciemnościach za mostkiem kapitańskim. Znajdowała się na poziomie dachów Armady. Próbowała wyrobić sobie obraz sytuacji.

„Nosidło” był ostrzeliwany, wraz z całą swoją zabudową. Ukryty nieprzyjaciel słał coraz więcej dziwnych i zabójczych, taumaturgicznych pocisków, na przykład fajerwerków rozpuszczających materię statków i atakujących Armadyjczyków. Bellis zobaczyła jednak, że trochę dalej tworzy się drugi front walk. Widziała niezdyscyplinowane, chaotyczne ataki, słyszała nieregularne staccato ognia karabinów.

Nowi napastnicy zbliżyli się do gąszczu łodzi na dole, gdzie większość gwardzistów z Niszczukowód czekała na możliwość odbicia „Nosidła”. Nagle zobaczyła, kto przypuścił ten drugi atak, od strony miasta: siły Niszczukowód zostały otoczone przez wampiry z Pragnieniowic.


Bellis rozejrzała się dokoła z dłonią na ustach, dysząc ciężko. Nic z tego nie rozumiała – nagła utrata zaufania, jakaś zemsta? Bunt pod wodzą Brucolaca.

Nie umiała utrzymać wampirów w polu widzenia. Poruszali się jak nocne mary. Z drapieżną prędkością zbijali się, rozpadali na poszczególne atomy i przegrupowywali.

Z przerażającą gracją wpadali do jakiejś ślepej uliczki, w której mogło walczyć tylko kilku uzbrojonych wojowników i rozprawiali się z obrońcami przerażająco brutalnie: przebijali im gardła twardymi jak róg paznokciami, wgryzali się w nich okrutnymi zębami, aż brody mieli kapiące posoką, ślinili się i warczeli żądzą krwi. A potem znikali. Przeskakiwali przez padające na ziemię ciała i gnali do jakiegoś betonowego bloku, mostu, baszty armatniej czy ruin. Szeleszcząc niby jaszczurki, ginęli z pola widzenia.

Bellis nie umiała powiedzieć, ilu ich jest. Jak okiem sięgnąć, toczyły się walki, ale tylko wojska niszczukowodzkie widziała wyraźnie.

Uther Doul przerzucił uwagę na wampiry. Bellis zobaczyła, że spycha ludzi z drogi i pędzi z powrotem na „Wielki Wschodni”, aby z wysokości ogarnąć sytuację. Kręcił się jak fryga i wydawał rozkazy, kierując posiłki na miejsce rozmaitych starć. Potem zeskoczył na rufę starego jak świat trimarana koło burty „Wielkiego Wschodniego”, obciążonego ceglaną zabudową. Przez gęstwinę podartego prania Bellis zobaczyła tam brutalną kotłowaninę.

Od tego miejsca dzieliło ją zaledwie sześćdziesiąt metrów, tak że widziała, jak Doul zbiega po stromym pomoście, wypróbowując pod kciukiem Miecz Możliwości, który zamigotał i stał się tysiącem quasi-mieczy. Doul zniknął za wydętym prześcieradłem, jakby go połknęło. Zza łopoczącego na wietrze prześcieradła dochodziły jakieś hałasy.

Nagle biały len nasączył się czerwienią.

Prześcieradło dwa razy zatrzepotało, jakby odniosło obrażenia, po czym zostało zerwane ze sznura, bo konający człowiek chwycił za nie i zwalił się na ziemię, wykręcając je w zaimprowizowany całun i odsłaniając scenę walki. Doul stał pośród kłębowiska rannych ludzi, którzy wiwatowali i kopali zakutane w len zwłoki wampira.

Ich triumf był krótkotrwały. Taumaturgiczna energia plunęła z „Nosidła” niby rozgrzany tłuszcz, drewno i metal wokół nich zaczęły się wyginać i roztapiać. Ociekającym czerwienią mieczem Uther Doul pokazał wyczerpanym wojownikom, żeby uciekali z trimarana.

Wampir, którego zostawili, nie był jedynym, który poległ. Bellis nie widziała zbyt wiele walki – zasłaniały jej brukowane kocimi łbami ulice, place budowy, żurawie i szpalery krępych drzew. Miała jednak wrażenie, tu i ówdzie widzi ich więcej. Były zatrważająco szybkie i silne, ciągnął się za nimi szlak podziurawionych zębami trupów, ale przeciwnicy mieli nad nimi ogromną przewagę liczebną.

Swoimi sprzymierzeńcami uczynili architekturę i cienie, ale nie mogli uchylić się przed wszystkimi pociskami i ciosami mieczy, które spadały na nich istną powodzią. I chociaż rany te nie były dla nich śmiertelne, sprawiały ból i spowalniały je. Zdarzało się również, że banda zdjętych zgrozą piratów osaczyła jedną z tych wierzgających, Warczących jak psy postaci i odrąbywała jej głowę albo tak bezlitośnie szlachtowała, że nawet nadprzyrodzona zdolność regeneracyjna wampirów nie wystarczała do naprawy zdewastowanych kości i wnętrzności.

Z samymi wampirami wojownicy z Niszczukowód przypuszczalnie by sobie poradzili, ale zbyt wielu z nich było zaangażowanych w walkę z niewidzialnym wrogiem na „Nosidle”.

Spuszczono na wodę dwunastometrowe, niskoburtowe łodzie z działami i miotaczami ognia na pokładach. Mknęły przez zatoczkę ku statkowi fabrycznemu, żeby wziąć go w okrążenie.

Ale z wody wokół „Nosidła” wyrastały jakieś kształty.

Blask pożarów i błyski wystrzałów oświetlały morze, dlatego nawet przez metr morskiej wody Bellis mogła wyłowić kontury tych istot: rozdęte ciała kolebiące się jak worki zepsutego mięsa; diaboliczne świńskie oczka; zdegenerowane kikuty płetw; szerokie otwory gębowe z krzywymi, długimi na trzydzieści centymetrów zębami z półprzezroczystej chrząstki.

Wynurzały się oscylująco. „Na Jabbera, cóż to jest?” – pomyślała oszołomiona Bellis. „Przecież Brucolac nie zapanuje nad tymi stworami! Co on najlepszego zrobił?” Oddziały desantowe oddały kilka salw i stwory zniknęły.

Ale gdy łodzie się przybliżyły i snajperzy wychylili się, żeby ponownie wycelować, szybkimi organicznymi drgnięciami zostali porwani pod wodę.

Armada rozszarpywała się na kawałki. Bellis usłyszała wystrzały, odwróciła głowę i na granicy Pragnieniowic i Niszczukowód zobaczyła błyski ognia. Nadciągnęło pospolite ruszenie z dzielnicy wampirów, którego członkowie toczyli pojedynki z niszczukowodzkimi marynarzami. Teraz nie była to już wojna miasta z wampirami – wieści o buncie rozniosły się po całej Armadzie i wszyscy przeciwnicy planów Kochanków stanęli do walki. Hotchi dźgali kolcami w ludzi, a ludzie-kaktusy zderzali się ze sobą masywnymi ciałami, tworząc paskudne zbitki.

Walki nie miały żadnej struktury. Miasto płonęło. Sterowce fruwały tu i tam w niedystyngowanej panice. Nad wszystkim górował „Wielki Wschodni”, milczący i pusty, nadal porzucony.

Umysł Bellis powoli uznawał, że jest to nienormalne. Spojrzała na trierę w dole. Pomost łączący łódź z „Wielkim Wschodnim” został odrąbany. Następny też.

Bellis przywarła do ściany, wysunęła głowę i wyglądnęła na pokład główny. Zobaczyła trzy niewyraźne postacie, które poruszały się z prędkością wampirów, odrąbując łańcuchy i liny pomostów. Kiedy jeden z nich spadł do wody, tłukąc o burtę statku, do którego był przymocowany z drugiego końca, przystąpili do demontowania kolejnego.

Żołądek podskoczył Bellis do gardła. Za chwilę będzie odcięta na „Wielkim Wschodnim”, z wampirami. Jeszcze mocniej przycisnęła się do ściany i nie mogła się poruszyć, jakby przytrzymywała ją lodowa otoczka.


Na starym trawlerze, pod butwiejącym okapem, Uther Doul przeszył mieczem twarz mężczyzny. Odwrócił się od rozpłatanej, wrzaskliwej istoty, którą stworzył, i podniósł głos, żeby przekrzyczeć bitewny zgiełk.

– Kurwa, gdzie jest Brucolac? – ryknął.

Mówiąc te słowa, skierowany był twarzą w stronę „Wielkiego Wschodniego”. Przebiegł wzrokiem wzdłuż relingu, ale nie mógł zobaczyć pokładu, a tym bardziej wielu kilometrów korytarzy, gdzie Kochankowie zwołali nadzwyczajną naradę ze swoimi konsultantami naukowymi.

– Dalijabber! – krzyknął i puścił się biegiem.


Bellis usłyszała jakiś głos.

Dochodził z bardzo bliska, zza rogu nadbudówki, do ściany której stała przyklejona. Wstrzymała oddech, a serce miała zziębnięte ze strachu.

– Rozumiecie? – usłyszała lakoniczny, chrapliwy, gardłowy głos Brucolaca. – Będzie gdzieś w tej części – nie wiem dokładnie gdzie, ale na pewno go znajdziecie.

– Rozumiemy. – Bellis zamknęła oczy, kiedy usłyszała ten okropny drugi głos, który zabrzmiał tak, jakby wypowiedziane szeptem słowa były przypadkowymi echami w rozstępującym się szlamie. – Znajdziemy go, odbierzemy ukradzioną nam własność, a potem odejdziemy i awank znowu będzie mógł swobodnie się poruszać.

– Dobrze, ale pospieszcie się – odrzekł Brucolac. – Są jeszcze dwie osoby, które muszę zabić.

Bellis usłyszała niknący odgłos kroków. Zaryzykowała otworzenie oczu i nieznaczny ruch głową. Zobaczyła, że Brucolac podkrada się do tej części nadbudówki, w której znajdowały się sale obrad.

Usłyszała dźwięk otwierania drzwi i mokry odgłos przesuwania się intruzów przez próg.

Kiedy zrozumiała, o co chodzi, tak ją to rąbnęło, że zachwiała się na nogach. Doznała nagłego olśnienia i wiedziała, kim są przybysze i czego – jak również kogo – szukają.

„Tak daleko? Tak daleko?” Trudno było w to uwierzyć, ale nie miała wątpliwości. Wstrzymała oddech, żeby dysząca zgroza jej nie zdradziła, i wyjrzała zza węgła. W polu widzenia nie było nikogo. „Co robić?” – zastanawiała się zdesperowana. Ze statków w dole dobiegł ją odgłos nagłego natarcia i seria potępieńczych wrzasków. Bellis nie mogła powstrzymać łkania, kiedy zobaczyła, jakich spustoszeń dokonała taumaturgia intruzów i jaki los wciąż spotykał mieszkańców Armady. Pokręciła głową i jęknęła, porażona widokiem krwi i zmasakrowanych ciał. Od strony „Nosidła” przyleciała kolejna fala energii i w trzewiach Bellis nagle usadowił się ostry gniew, wprawiając ją w drgawki. Strach pozostał, ale wściekłość była znacznie silniejsza. Wściekłość na Silasa Fenneca. „Ty draniu pierdolony! Ty zasrany, kretyński, samolubny bydlaku! Popatrz, co żeś zrobił! Popatrz, co żeś sprowadził!”. Obserwowała rzeź. Na jej dłoniach nie było krwi. „Muszę to powstrzymać”.

Wiedziała, jak to zrobić.

Wiedziała, co zostało ukradzione i gdzie się znajduje.


Kiedy wampiry odpiłowywały skamieniałą ze starości linę ostatniego z pomostów „Wielkiego Wschodniego”, po jego deskach pobiegła do góry postać z mieczem. Zaskoczone wampiry odstąpiły do tyłu i dobyły broni.

Uther Doul dotarł na pokład. Wampirzyca, która stała najbliżej niego, wycelowała ze skałkówki, trzaskając językiem jak biczem, warcząc i obnażając kły. Doul tak od niechcenia, jakby pogardliwym ruchem uciął jej głowę.

Jej dwaj towarzysze przyglądali się tatuażowi jej pięt na drewnie. Kiedy Doul ruszył ku nim bez wahania, uciekli.

– Gdzie jest Brucolac? – ryknął za nimi Uther Doul.


***

Krzycząc przy każdym zamachu, Bellis z całej siły waliła w klamkę i zamek znalezionym gdzieś świecznikiem. W końcu wsunęła świecznik w szczelinę między drzwiami a framugą i użyła jako dźwigni. W drewnie powstało wgłębienie i odłupywały się drzazgi, ale drzwi były grube i solidne, toteż upłynęło kilka hałaśliwych minut, nim zamek ustąpił. Bellis zaryczała triumfalnie, kiedy drzwi się otworzyły, sypiąc kawałkami drewna.

Otwierała szafy Doula, grzebała pod łóżkiem, kopała klepki podłogi, szukając posążka. Nie było go na stojaku z bronią ani koło dziwnego instrumentu, który Doul nazwał artefaktem Imperium Widmowców. Mijały kolejne minuty i Bellis cierpiała męki na myśl o krwawej jatce, która z pewnością nadal szalała na zewnątrz.

Nagle znalazła. Zawinięty w płótno posążek leżał na dnie cylindra, w którym Doul trzymał strzały i oszczepy. Z nabożnym lękiem wzięła ciężki przedmiot w obie dłonie i pobiegła pustymi korytarzami „Wielkiego Wschodniego”. Szybko zorientowała się w terenie, bo pamiętała, gdzie ją więziono. Szukała zabezpieczonego skrzydła starego statku. Wyglądała zupełnie tak, jakby trzymała na ręku niemowlę.


Kochankowie siedzieli w sali obrad z tymi nielicznymi konsultantami, których udało im się sprowadzić. Walki rozpoczęły się zaledwie przed niecałą godziną.

Kochanek wrzeszczał bezproduktywnie na wystraszonych naukowców, mówił im, że Aum i Tearfly nie żyją, że coś rozszarpuje miasto na strzępy, że muszą się dowiedzieć, co to jest i pokonać to, kiedy nagle rozprysnął się skobel i drzwi otworzyły się z impetem.

Wstrząśnięci naukowcy bez słowa patrzyli na Brucolaca.

Stał w progu, dysząc ciężko, obnażywszy diaboliczne zęby. Skosztował powietrze wężowym językiem i powiódł po zebranych spojrzeniem żółtych oczu. Potem pociągnął ramieniem, obejmując tym gestem wszystkich oprócz Kochanków.

– Wyjdźcie – szepnął.

Wybiegli w kilka sekund. Kochankowie zostali sami z Brucolakiem.

Patrzyli na niego bez strachu, tylko z nieufnością.

– Koniec tego dobrego – szepnął, podchodząc do nich. Rozumiejąc się bez słów, Kochankowie rozstąpili się, tworząc dwa osobne cele. Każde z nich wyjęło pistolet. Brucolac zatarasował im drogę do drzwi. – Nie chcę rządzić – powiedział z autentyczną nutą rozpaczy w głosie – ale z waszym planem koniec. To nie jest plan, tylko kompletne szaleństwo. Nie pozwolę wam zniszczyć miasta.

Wywinął wargi i skulił się do skoku. Wymieniwszy krótkie spojrzenie, Kochankowie unieśli pistolety, chociaż wiedzieli, że nic to nie da.

– Poddaj się.

W drzwiach stał Uther Doul. W jego dłoni połyskiwał biały jak kość miecz.


Brucolac nie odwrócił się. Nie odejmował wzroku od Kochanków.

– Wiem o tobie co najmniej jedno – powiedział. – Armada jest twoim domem i potrzebujesz jej. Wiem, że przy tym całym swoim podniosłym gadaniu o lojalności, miasto jest jedyną rzeczą na świecie, której byś nie zdradził. A przecież wiesz, że oni doprowadziliby do jego zagłady.

Urwał, jakby czekał na odpowiedź.

– Poddaj się – powtórzył Doul.

– Jeśli ta pierdolona Blizna istnieje – szepnął Brucolac, wciąż bez odwracania się – jeśli tam dotrzemy i jakimś zasranym cudem przeżyjemy, to i tak nas zniszczą. Nie jesteśmy oddziałem ekspedycyjnym ani pielgrzymką religijną, do kurwy nędzy! To jest miasto. Żyjemy, kupujemy, sprzedajemy, kradniemy, handlujemy. To jest port. Nie chodzi o to, żeby przeżyć przygodę. – Nareszcie się odwrócił i spojrzał na Uthera Doula zjadliwym wzrokiem. – Wiesz o tym. Dlatego tu jesteś: bo miałeś dosyć przygód. Wprowadźmy jakiś element racjonalności… Nie potrzebujemy tej zasranej bestii. Nie potrzebujemy włóczyć się po całym świecie. Ważne jest nie to, że jakiś pomyleniec przed wiekami wykuł te łańcuchy. Ważne jest to, że były puste. Nawet jeżeli przeżyjemy to szaleństwo, to dopóki będziemy ciągnięci przez awanka, ci dwoje zabiorą nas na kolejną zasraną wyprawę, aż w końcu wszyscy wyginiemy. Nie taka jest logika naszego funkcjonowania, Doul. Nie po to istniejemy. Nie pozwolę im zniszczyć Armady.

– To nie jest twoja decyzja, Brucolacu – odrzekł Doul.

Oczy wampira otworzyły się szerzej, a jego twarz pobruździły srogie zmarszczki.

– Na bogów… Wiesz, że mam słuszność, prawda? Widzę to po tobie. Co ty kombinujesz? – syknął. – Co sobie zaplanowałeś?

– Poddasz się, martwomościu.

– Tak sądzisz, żywomościu? – szepnął Brucolac głosem szorstkim od tłumionej wściekłości. Z potężnych zębów zwisały długie nitki śliny, a kości dłoni zatrzeszczały, kiedy zacisnął pięści. – Tak sądzisz? Jesteś dzielnym żołnierzem, żywomościu. Widziałem cię w akcji. Walczyłem nawet u twojego boku… Aleja mam ponad trzysta lat, Doul. Poradziłeś sobie z paroma moimi pretorianami i wydaje ci się, że możesz zmierzyć się ze mną? Nie było cię jeszcze na świecie, kiedy ja po trupach osiągnąłem swoją pozycję w tym mieście. Zdobyłem władzę w swoim okręgu ogniem i mieczem. Zabiłem istoty, których żaden żywomość nigdy nie widział. Jestem Brucolac i twój miecz cię nie uratuje. Myślisz, że możesz zmierzyć się ze mną?


Korytarze „Wielkiego Wschodniego” były zupełnie puste. Bellis schodziła w stronę więzienia, a odgłosy jej kroków wracały do niej echem.

Nawet na korytarzu z celą Fenneca nie było nikogo, bo strażnicy poszli bronić Niszczukowód razem z innymi. Doznała nagłego olśnienia: o to właśnie chodziło. Te puste korytarze były prezentem Brucolaca dla intruzów.

Zostali tylko taumaturgowie pod drzwiami Fenneca, ale oboje nie żyli. Krew rozlewała się po podłodze. Mężczyzna próbował jeszcze użyć jakiegoś zaklęcia, łuczki energii wytrysnęły z jego palców i rozproszyły się jak statyczna elyktryczność. Palce drgały konwulsyjnie, kiedy nerwy skonały. Kobieta leżała obok niego z rozrzuconymi na boki kończynami, rozpłatana.

Bellis była sparaliżowana strachem, który wezbrał w niej jak mdłości. Stała pod celą w kałuży krwi, z ręką nad klamką, zastygła ze zgrozy. Toczyła wewnętrzne zmagania, targana wahaniami.

„Po prostu wrzuć do środka” – mówił jeden głos. „Zostaw pod drzwiami” – doradzał inny. „Uciekaj”. W tym momencie zza drzwi dobiegł ją wrzask, potworny okrzyk przerażenia. Bellis zawtórowała mu, otworzyła drzwi i weszła do środka.

– Mam go! – krzyknęła, zrywając płótno z ohydnego posążka i unosząc go jak dar wotywny. – Powstrzymaj rzeź! Mam go! Weź go! Możesz go wziąć i wyjść!

Na drugim końcu pomieszczenia, oddzielony od Bellis kratami, Silas Fennec czołgał się z wrzaskiem do tyłu, wciskał się w kąt celi. Nawet na nią nie spojrzał. Raczkując jak dziecko, osłupiały ze strachu patrzył na to, co po niego przyszło.

Bellis podążyła za jego wzrokiem i ze spazmem wstrząsu, od którego się potknęła, zobaczyła grindylow.

Było ich trzech. Wpatrywali się w nią.


Szczęki mieli prognatyczne, obłe zęby zastygły w niezrozumiałych grymasach, ogromne oczy były otchłannie ciemne i nieruchome. Ramiona i torsy mieli humanoidalne, prężące się muskularnie pod napiętą skórą, szarozielone i czarne, połyskliwe jakby od śluzu. Poniżej talii ciała grindylow przechodziły w płaskie ogony kilka razy dłuższe od torsów.

Grindylow pływali w powietrzu. Machali ułożonymi w kształt litery „S” ogonami, posyłając wzdłuż nich gibką falę. Ramionami poruszali jak w chaotycznym tańcu, niby nurkowie, którzy bronią się przed siłą wyporu, rozpościerając i zsuwając obciągnięte błoną szpony.

Poruszali się absolutnie bezgłośnie. Mimo że zwrócili ku niej swe obrzydliwe twarze, Bellis była zahipnotyzowana ich uwodzicielskimi, nieustannymi, milczącymi ruchami. Machając ogonami, utrzymywali się w powietrzu z głowami na poziomie jej głowy.

Jeden z nich był obwieszony naszyjnikami z kamienia i kości, zachlapanymi ludzką krwią.

„Na bogów i Jabbera, co wam odbiło?” – pomyślała Bellis swoistym mentalnym piskiem. „Co wam odbiło? Wlekliście się z drugiego końca świata…”

Grindylow czekali.

– Macie… – Głos wiązł jej w gardle ze strachu. Wyciągnęła ku nim posążek, trzymając go ostrożnie, żeby jej nie wypadł z trzęsących się gwałtownie dłoni. – Przyniosłam go dla was – szepnęła. Możecie wracać. Możecie wracać. – Zimni i niemi jak ryby głębinowe, grindylow tylko na nią patrzyli, śmigając ogonami. – Proszę was, weźcie – powiedziała. – Proszę was, przyniosłam wam to, co wam ukradziono. Weźcie i wracajcie. Do Gengris.

„Zostawcie nas w spokoju” – modliła się. „Dajcie nam żyć”.

Posążek ciążył jej w wyciągniętych rękach.

Szybkim trzepnięciem ogona grindylow z naszyjnikami podpłynął do niej przez powietrze.

Bellis szarpnęła się gwałtownie, kiedy Fennec Silas wrzasnął do niej:

– Bellis, wynoś się stąd!

Grindylow przekręcił ku niej głowę. Krew płynęła po jego skórze strumyczkami we wszystkich kierunkach, na przekór grawitacji. Przeciągłym ziewnięciem grindylow rozwarł szczęki.

Bellis wzdrygnęła się i krzyknęła mimo woli.

Z gardła grindylow dobyło się jednak głębokie, dyszące kaszlnięcie. Koraliki krwi oblepiającej zęby spryskały trzymany przez Bellis posążek. Potem rozległa się rytmiczna seria kolejnych kaszlnięć: „Uch… uch… uch…”

Grindylow śmiał się.

Makabryczna, nieudolna parodia ludzkiego śmiechu.

Grindylow patrzył na nią bez zmrużenia oka, kiedy opuściła rozdygotane ręce. Z kamiennym odgłosem zacisnął zęby, rozwarł je ponownie i przemówił wprost z gardzieli obdarzonej precyzją ludzkich ust:

– Myślisz, że to? – szepnął głos, bez żadnej modulacji czy intonacji. – Ty kobieto myślisz, że to było zabrane? Dla tego ty kobieto myślisz, że my telepiemy się na drugi koniec świata? My rodzeństwo przychodzimy z ciemnego zimna jeziora, z pokarmowych wież i kadzi, z pałacu alg, z Gengris. Tropimy to miasto od dwóch czterech ośmiu wielu tysięcy kilometrów, wielu tysięcy. Zmęczeni, głodni i wściekli. Wiele miesięcy. My rodzeństwo siedzimy i czekamy pod waszym miastem, i polujemy, i nareszcie znajdujemy wiadomość, ciągle szukamy tego człowieka. Tego rabusia, złodzieja. Dla tego? – Grindylow pływał w powietrzu tam i z powrotem, patrząc na Bellis i pokazując palcem posążek. – Dla tego myślisz, że przybyliśmy? Dla tej kamiennej rzeczy? Płetwy maga? Jak prymitywne ludy myślisz, że poniżamy się przed bożkami wyrzeźbionymi w kamieniu? Dla zabawek hokuspokus? – Grindylow wykonał gwałtowny ruch i Bellis zachłysnęła się powietrzem, szarpnęła ręką do tyłu, jakby posążek parzył, i grindylow złapał figurkę, zanim zaczęła spadać. Uniósł ją i filigranem skóry pogładził kamienny policzek. – Tutaj jest esencja, ale mimo wszystko, dla tego? – Gardło sapnęło z oburzenia. – Myślisz, że jesteśmy dzieci, żeby lecieć na drugi koniec świata dla obdarzonej mocą zabawki?

Przeciągłym, przerysowanym, spowolnionym i zniecierpliwionym ruchem grindylow zatoczył ramieniem wielki łuk, rzucając figurką w powietrze. Z pewnością leciała bardzo szybko, ale Bellis widziała wyraźnie, jak wiruje w stronę krat, z dłońmi zaciśniętymi na podwiniętym do góry ogonie, precyzyjnie i odstręczająco wykonana, wielkie usta wydęte i gotowe do akcji, oko sypiące iskrami zimnego rozbawienia.

Z potężnym hukiem figurka uderzyła o żelazo i rozbiła się.

Poleciały odłamki i zimne krople czegoś podobnego do oleju.

Bellis osłupiała. Patrzyła, jak cząstki osiadają, a potem poczuła, że coś w eterze rezonuje i ucieka z pomieszczenia.

Na środku podłogi, otoczony kamiennym pyłem i żelatynowatym osadem, leżał płat mięsa. Płetwa maga, podobna do zepsutego, pomarszczonego filetu.

Nie patrząc na nią, grindylow zatrzepotali ogonami i przybliżyli się do krat, za którymi kulił się ze strachu Silas Fennec.

– Dowiedzieliśmy się, co zostało nam ukradzione – szepnął jeden z nich. Potem poruszył się z dziwną gwałtownością, jakby powietrze stawiało mu opór, i rozsunął pręty, jakby to były sznury wodorostów. Ale gdy tylko znalazł się po drugiej stronie, pręty wróciły na swoje miejsca i na powrót stwardniały. Grindylow podleciał nad skulonego Silasa Fenneca, okładając go cieniem. Bellis nie mogła patrzeć na Fenneca tak poniżonego, tak odartego z wszelkiej godności. Nigdy nie podejrzewała, że Silas potrafi tak bardzo się bać. – Mamy to, co zostało zabrane – mruknął, po czym zamachnął się dłonią wyposażoną w ostre jak nóż palce i dziabnął nimi w dół. Nie usłyszawszy krzyku ani mokrego odgłosu, otworzyła oczy i zobaczyła, że grindylow pogrzebał w szmatach leżących na podłodze jak zrzucone skóry i znalazł notatnik Silasa Fenneca.


Bellis dobrze go pamiętała: gruby, w czarnej oprawie, rozpulchniony powkładanymi kartkami. Pamiętała dziesiątki stron niezrozumiałych notatek, heliotypów, niewydarzonych szkiców, pytań i zapisów.

Grindylow powoli przewracał kartki. Od czasu do czasu przystawiał zeszyt do krat, pokazując Bellis coś, co nic jej nie mówiło.

– Kadzie z salpami. Farmy zbrojeniowe. Zamek. Nasza anatomia. Słownik geograficzny drugiego miasta. A tutaj – powiedział z czymś w rodzaju triumfu – mapy wybrzeża. Góry między oceanem i Morzem Zimnego Pazura. Nasze placówki. Miejsca, gdzie przebiegają szczeliny, gdzie skała jest najsłabsza. – W umyśle Bellis coś drgnęło, pierwsze przebłyski zrozumienia. – Powiedziałbyś swoim panom, gdzie najlepiej robić przekop, rabusiu? – spytał grindylow.

Przyciskając do ciała kikut ramienia, Fennec próbował odsunąć się jeszcze dalej.

Bellis już wcześniej widziała kartkę, na której grindylow otworzył notatnik, w swoim pokoju, w Parku Crooma, przed wieloma miesiącami. Wykonane kilkoma pociągnięciami rysunki maszyn, czerwone linie sił i typy skały cieniowane atramentem. Ukryte pozycje grindylow po stronie Morza Zimnego Pazura; paradoksy i fortyfikacje; pułapki.

Zrozumienie spływało po niej jak zimna woda. Przypomniała sobie rozmowy, jakie toczyli z Fennekiem, kiedy się do siebie zbliżyli. Przypominała sobie jego niezwykłe opowieści z podróży. Przypomniała sobie, co wtedy mówił.

Jeżeli przebrniesz przez Zimne Pazury, jeżeli dotrzesz do wysp i na drugi brzeg, jeżeli pokonasz te niezliczone kilometry nieprzychylnej geografii, jeżeli dopłyniesz do kopalń Shatterjack i do Hinter, do tych wygłodniałych partnerów handlowych i tych kilometrów nietkniętych zasobów naturalnych, to rozbijesz bank. Ale większości się to nie udaje, ponieważ droga jest najeżona niebezpieczeństwami, ponieważ nie ma dostępu od południa, ponieważ Gengris kontroluje południowy kraniec Morza Zimnego Pazura i nie przepuszcza obcych.

„A gdyby dotrzeć tam prosto z południa?” – pomyślała Bellis. „Nie jakąś podupczoną karawaną, która gubi zapasy, maszyny i ludzi, zostawiając w górach i na stepie widoczny na kilometry trop, tylko statkiem. A gdyby się dało popłynąć z Nowego Crobuzon prosto na północ, w bezpiecznej odległości omijając Gengris?”

– Dobrzy bogowie – mruknęła i spojrzała na Fenneca. – Kanał. Planują budowę kanału.


Bardzo sensowny pomysł. Mierzeja oddzielająca słodkie wody Morza Zimnego Pazura od słonych wód Wezbranego Oceanu w najszerszych miejscach miała zaledwie sześćdziesiąt kilometrów, a górski grzbiet przecinały doliny. Bellis umiała to sobie wyobrazić. Gigantyczny projekt, ale jakie otworzyłby możliwości!

Statki płyną z Zatoki Żelaznej na północ, obok nieregularnej linii brzegowej Lubbock Scrub i Bezheks, potem kierują się na pełne morze, aby ominąć ruiny Suroch i dookolny osad Momentu, przeciskają się cieśninami między Wyspami Pirackimi a stałym lądem, i wreszcie, po tygodniu żeglugi kursem północnym, po lewej stronie, czyli na zachodzie, wyrosłyby krzemienne grzbiety osłaniające Morze Zimnego Pazura.

Ale teraz już do przebycia. Przerwane.

Szeroka koleina wyżłobiona w dnie doliny. Wysokie żaglowce i parowce statecznie płyną między nawisami skalnymi i piarżyskami.

I byłyby śluzy. Ogromne śluzy dzielące kanał na odcinki, potężne drewniane wrota i najwyższe osiągnięcia inżynierii krok po kroku przybliżają statki do Zimnych Pazurów. Wchodziliby po stopniach kanału, a przywarte do kadłubów pąkle słabłyby i konały na skutek spadku zasolenia wody.

Aż w końcu… Co?

Znowu morze.

Kamienne monolity rozstępują się przed statkami i kanał wlewa się do głębokiego morza słodkowodnego: Morza Zimnego Pazura.

Może w notatkach Fenneca zawarte były plany budowy kanału, który wyłaniałby się na północ od Gengris. Może kupcy, przemysłowcy i żołnierze crobuzońscy mogliby nie zważać na grindylow, popłynąć obok nich do łakomych kąsków na Północy, zostawiając ich wściekłych, żałosnych i zlekceważonych w ich południowym zakątku.

Ale w notatniku Fenneca było również mnóstwo szczegółów, pracowicie i potajemnie zebranych, na temat strategii, uzbrojenia i planów grindylow. Być może taka bezczelność ze strony Nowego Crobuzon automatycznie oznaczałaby wojnę i Fennec gromadził te informacje po to, aby jego mocodawcy w niej zwyciężyli.

Nowe Crobuzon zyskałoby dostęp do konstelacji miejsc, które do tej pory miały charakter raczej mityczny. Poszedłby za tym handel, kolonizacja i tak dalej. Bellis przypomniała sobie historie na temat bogactw i bestialstw w Nova Esperium.

Poza wszystkim przełamany zostałby monopol grindylow na terror w rejonie Morza Zimnego Pazura. Crobuzoński kanał stworzyłby wolny rynek władzy – tylko Nowe Crobuzon mogłoby przejąć nad tym rynkiem kontrolę.

Zaskoczona Bellis pokręciła głową. To nie była jakaś dramatyczna eskapada spod znaku płaszcza i szpady. Dokonana przez Fenneca kradzież została starannie zaplanowana, analizę kosztów i trudności przeprowadził ekspert. Cała sprawa w bardziej zrozumiałym świetle stawiała samych grindylow. W tym kontekście nie przypominali już mściwych straszydeł rodem z bajek, które czytała Szeklowi, uganiających się za symbolem. Ich pobudki były jasne: chronili źródło całej swojej władzy, chronili swoje interesy i swój narodowy byt.

– Posążek to był tylko bibelot, prawda? – spytała Bellis i mimo strachu Fennec na chwilę spotkał się z nią wzrokiem. – Twoja osobista nagroda? To nie po niego Nowe Crobuzon posłało cię do Gengris i nie po niego przybyli tutaj grindylow. Robiłeś studium wykonalności…


Mógł wysłać papiery do kraju, ukryć je w woreczku, który dał Bellis, żeby je za niego przekazała jak idiotka, ale wtedy jego zwierzchnicy nie przybyliby mu na ratunek. Zatrzymał więc wyniki swoich badań, wiedząc, ile są warte, wiedząc, że dla tych bazgrołów Nowe Crobuzon wyśle swoją marynarkę wojenną na drugi koniec świata.

Ale nie odbili z rąk Armady ani jego, ani tych bezcennych notatek. „Nie będzie kanału” – pomyślała Bellis, obserwując grindylow. „Teraz nie ma już na to szans”.

Fennec bredził. Bellis sądziła, że Silas ma atak i wyrzuca z siebie przypadkowe dźwięki, ale po chwili zdała sobie sprawę, że jest to jakaś uproszczona, ludzka wersja mowy grindylow. Oparł się o ścianę, żeby nie upaść, i perorował z kontrolowaną paniką. Jak podejrzewała, błagał o życie.

Nie miał jednak żadnego argumentu przetargowego, bo grindylow dostali już to, co chcieli.

Stwór przed Silasem uniósł szpony i odezwał się głośno w swoim języku. Silas Fennec wrzasnął jak opętany. Bellis poczuła, że powietrze koło niej zadrgało wzburzone: pozostali dwaj grindylow wężowato poruszyli całym ciałem, posyłając falę od ramion przez brzuch do wydłużonych ogonów. Z podwodną gibkością zbliżyli się do krat. Ich przywódca kilkoma magicznymi gestami zmiękczył żelazo i przecisnęli się do celi.

Fennec zaczął wrzeszczeć głośniej, kiedy otoczyli go.

Przekonana, że go ukatrupią, Bellis dostała potwornych mdłości i mimowolnie zaprotestowała. „To już koniec” – pomyślała.

Tymczasem grindylow spletli się wokół niego, tworząc gąszcz kończyn, w którym trudno było odróżnić, co należy do kogo, wczepili się w Silasa swymi misternymi, okrutnymi palcami i unieśli go do góry.

Zawiśli nad podłogą. Wrzaski Fenneca cichły. Jego stopy nie dotykały ziemi. Lewitował spowity kończynami i grubymi, węgorzowatymi ogonami.

Mag grindylow w jednej ręce trzymał notatnik, a drugą wykonał gest w stronę największego iluminatora w celi. Kości na jego szyi zagrzechotały złowieszczo.

Jakby było płynne, jakby było stawem, do którego ktoś wrzucił kamień, szkło bulaju zmarszczyło się i pokryło siateczką żyłek. Kiedy Bellis zrozumiała, co się za chwilę stanie, wyrwała się z otępienia – drętwoty spowodowanej obrzydzeniem, szokiem i strachem – ruszyła ku drzwiom i pośliznęła się na krwi.

Usłyszała jeszcze jeden krzyk Fenneca, wilgotny wydech, a potem jakby chlupnięcie – mag przyssał się swoją wielką gębą do ust Fenneca, ciachając mu twarz swoimi ostrymi zębami, ale też wdmuchując weń powietrze, co bardzo się przydało, bo zaczarowane szkło pękło jak bąbel na skórze i do pomieszczenia wdarło się morze.

Po paru sekundach na podłodze stało już kilkanaście centymetrów wody. Bellis zdrętwiałymi palcami nacisnęła klamkę drzwi, na które napierała woda. Zdołała pociągnąć je do siebie i na moment zatrzymała się w progu. Spódnica otulała ją mokro, a rwący potok zimnej wody wylewał się na korytarz, przejmując ją chłodem.

Grindylow unosili się w tym wtargnięciu oceanu. Dłonie Fenneca wystawały z plątaniny kończyn, otwierając się i zamykając. Kiedy linia wody zaczęła się przybliżać do iluminatora, triumwirat grindylow ścisnął się niemożliwie ciasno, po czym idealnie zsynchronizowanym machnięciem ogonów przemknęli przez bulaj, razem z Fennekiem, zabierając to, co zostało im skradzione – informacje, tajemnice w morze.


***

Bellis zamknęła wodoszczelne drzwi do rozerwanej celi. Na korytarzu kołysała się cienka warstwa wody, ilustrując ruchy „Wielkiego Wschodniego”.

Bellis usiadła oparta o ścianę. Woda obmywała jej uda i tyłek, ale ona nic nie czuła, ogarnięta spazmatycznymi drgawkami. Nie płakała, ale kiedy adrenalina rozpierzchła się po organizmie, zaczęła wydawać z siebie chrapliwe zwierzęce wrzaski i wyrzygiwać cały wezbrany w niej strach, zupełnie nie panując nad swoją fizjologią.

A potem długo siedziała bez ruchu.

Gdzieś w zimnych i ciemnych głębinach, pośród nocy, był Silas Fennec. Zabrali go. Żeby go przesłuchać lub wymierzyć mu niewyobrażalną karę. Wzięli go żywcem.


Wydostanie się z więziennych piwnic „Wielkiego Wschodniego” zajęło Bellis mnóstwo czasu. Długa, przemoczona spódnica ocierała jej skórę. Wytrwale stawiała krok za krokiem, nie myśląc o niczym. W życiu nie była taka zmęczona i zziębnięta.

Kiedy wreszcie wynurzyła się na nocne powietrze, pod łagodnie rozkołysanym, starym takielunkiem i gigantycznymi żelaznymi masztami, z osowiałym zaskoczeniem stwierdziła, że wszystko jest po staremu, że nic nie zniknęło.

Była sama. Wciąż dało słyszeć krzyki i huk pożarów, ale gdzieś w oddali.

Sapiąc ciężko, Bellis powoli podeszła do relingu, oparła się o niego policzkiem i zamknęła oczy. Kiedy je na powrót otworzyła, zdała sobie sprawę, że patrzy na „Nosidło”. Kontury dużego okrętu powoli się wyostrzyły. Na statku fabrycznym już się nie paliło.

Fale pluskały delikatnie o boki miasta. Dzięki wrażliwości, którą bezwiednie w sobie wyhodowała, Bellis uświadomiła sobie, że Armada znowu się porusza.

Bardzo powoli, na razie nie szybciej niż wtedy, kiedy ciągnęły ją chmary holowników. Ale znów sunęła do przodu. Awank ruszył, ból rany ustępował.

Grindylow odeszli.

A Silas żyje.


***

Trzymając się relingu, Bellis zdążała ku dziobowi „Wielkiego Wschodniego”. Mijając grupę domków, usłyszała jakieś dźwięki. Z przodu byli ludzie.

Przebiegła wzrokiem Niszczukowody, Pragnieniowice, Czasy i Książkowice. Bitewne hałasy były cherlawe. Nie słyszała już odgłosów przemieszczania się rzesz ludzkich ani nieprzerwanej kanonady strzałów. Docierały do niej tylko pojedyncze okrzyki i huki.

Wojna zamierała. Bunt dobiegł końca.

Nikt nie wygłaszał żadnych deklaracji. Na podstawie tego, co ją otaczało, nie sposób było stwierdzić, która strona zwyciężyła. Lecz kiedy Bellis wyszła zza węgła i zobaczyła scenę, która rozgrywała się na przednim pokładzie „Wielkiego Wschodniego”, nie była zaskoczona. Przy burtach okrętu flagowego stali posępni przedstawiciele wszystkich ras, okaleczeni i zakrwawieni, z bronią w ręku.

Mieli przed sobą stos zwłok. Wiele z nich było zmiażdżonych, z rozerwanymi klatkami piersiowymi, wypalonymi albo wypatroszonymi. Większość miała ucięte głowy, które leżały porozrzucane bezładnie po pokładzie, rozdziawione, straszące kłami i wężowymi językami.

Wampiry. Dziesiątki wampirów. Pokonanych. Straconych, uśmierconych. Losy bitwy odwróciły się, kiedy ich tajemniczy sprzymierzeńcy zniknęli, a spontaniczne rozruchy wspierające bunt wygasły. Bez wsparcia mieszkańców Pragnieniowic i szerokich rzesz innych obywateli Armady rewolta była z góry skazana na porażkę. Wojownicy z Niszczukowód w końcu przezwyciężyli strach i kiedy prawdziwy terror zniknął wraz z grindylow, terroryzm nie miał już szans na zwycięstwo.

Bellis usłyszała nad głową jakiś ruch. Spojrzawszy na fokmaszt „Wielkiego Wschodniego”, zszokowana wybałuszyła oczy. I pomyślała: „A, od tego zaczęła się ich klęska. Wampiry z Pragnieniowic nie miały już szans wygrać. Od kiedy to makabryczne wahadło zadyndało na maszcie, strach, który szerzyli, musiał zgasnąć jak echo”.

Trzy metry nad pokładem – przywiązany do poprzeczki jak do krzyża, z jęzorem wywalonym na wierzch niby u zdechłego zwierzęcia, z zębami i wargami zabarwionymi własną krwią – wisiał Brucolac.

Rozdział czterdziesty piąty

Kiedy wstał świt, Brucolac znalazł w sobie siły, żeby wrzasnąć.

Słońce paliło go. Zamknął oczy i bezproduktywnie rzucał głową, usiłując wytrząsnąć z nich światło. Skórę poprzecinały pręgi, jakby oblano go jakimiś niebezpiecznymi chymikaliami. Srogoblada twarz poczerwieniała, zaczęła się łuszczyć i ropieć w świetle dnia.

Brucolac miotał się nieestetycznie jak wyrzucone na brzeg morskie stworzenie. Siły z niego wyciekały. Wydawał z siebie ciche jęki bólu.

Był silny, dlatego słońce na razie go nie zabiło, ale przyprawiło go o kalectwo, a przede wszystkim o potworne cierpienie. Dwie godziny po świcie był zbyt otępiały z bólu, żeby choć pisnąć. Z ust ciekła mu ślina i jad, tracąc swoją naturę.

Światło słoneczne wyżerało też skórę jego ukatrupionych pretorian. Z upływem dnia dziesiątki zastygłych ciał były coraz bardziej zapęcherzone i odkształcone. O zmierzchu wrzucono je wszystkie do morza.

Ciemności podziałały na Brucolaca jak kojąca maść. Ból powoli ulatniał się z niego. Wampir z wysiłkiem rozwarł zasklepione ropą oczy. Organizm zaczął się regenerować, ale spustoszenia poczynione przez słońce były znaczne i dopiero koło północy znalazł w sobie dość sił, żeby wydobyć z siebie jakiś głos.

Nikt nie zwrócił uwagi na jego skrzeczący jęk. Nie zaopiekowano się nim. Nie nakarmiono go. Kurcze i bóle paraliżowały mu kończyny. Przez całą noc wył o pomoc lub zmiłowanie. Próbował wykrzykiwać groźby, ale jego słowa wyradzały się w rozpaczliwy skowyt zwierzęcia. Godziny mijały leniwie i w końcu zobaczył, że ciemności rozcieńczają się na wschodzie.

Proces gojenia dopiero się rozpoczął. Rany wciąż były rozjątrzone, kiedy słońce wypełzło zza horyzontu i zaczęło je obmacywać sadystycznymi palcami. Dzień znowu był na górze, jakby obróciło się koło zębate w jakiejś bezlitosnej maszynie.


***

Przystąpiono do sprzątania miasta. Na stygnące jeszcze „Nosidło” weszły ekipy inżynierów, aby oszacować szkody i zdecydować, co nadaje się do uratowania.

Gorąco odkształciło całe pomieszczenia i korytarze, zmieniając stan skupienia ścian. Znajdowano sporo ciał: niektórych nienaruszonych, niektórych w rozmaity sposób uszkodzonych.

W całych Niszczukowodach i na obrzeżach sąsiednich okręgów konflikt pozostawił po sobie ślady z rozbitego szkła, dziur po pociskach i plam krwi w rynsztokach. Gruz wywożono do fabryk, a złom do odlewni.

Lojaliści Niszczukowód patrolowali ulice. W okręgach Cieplarnia i Budy panował spokój. Ich władcy nie wiedzieli nic o buncie i czekali sparaliżowani, obserwowali zmagania, próbując ocenić, kto ma przewagę, gotowi włączyć się do walki, gdyby porażka Niszczukowód wydawała się już tylko kwestią czasu. Ale wampiry zostały pokonane. Władcy Cieplarni i Bud woleli się nie wychylać, ze strachu przed Kochankami.

Generał z Alozowic nie żył, zabity przez wampiry, którzy wzięli go na zakładnika i wpadli w panikę, kiedy usłyszeli, że ich przywódcę ujęto. W rewanżu wszyscy zostali uśmierceni, przy wielkich stratach wśród strupodziejów. Ściany Holu Kurhanu oszpeciły wielkie, lejące się, ciemnoczerwone rzeźby – rozbryzgi krwi strupodziejów.

Nikt nie wiedział dokładnie, jak liczna była drużyna Brucolaca i nikt nie potrafił precyzyjnie określić, ilu jego pretorian zabito. Nie ulegało wątpliwości, że niektórzy przeżyli. Pokonani, z pewnością zeszli do podziemia, wtapiając się w margines społeczny Armady. Mieszkali na dziko w ruinach lub ukryli się w przytułkach. Niewidoczni.

Na pewno bardzo uważali podczas żerowania. Musieli być wybiórczy, powściągliwi i brutalni – nie było mowy o pozostawianiu ofiar przy życiu. Za to niszczukowodzcy funkcjonariusze zaklinali się, że wyłapią wszystkie wampiry, a los schwytanych był przesądzony.

Strach przed wampirami zgasł.

Tymczasem największy zdrajca, Brucolac, wisiał na swoim metalowym krzyżu, skwiercząc w słońcu i powoli zdychając z głodu.


***

Awank trochę przyspieszył, ale nadal ciągnął wolniej niż przed chorobą i z niejednostajną prędkością. Po paru dniach nawigatorzy nabrali przekonania, że rany awanka, odniesione w tajemniczych okolicznościach znanych tylko garstce Armadyjczyków, nie goją się. Zwierzę nadal krwawiło i traciło siły.


Nie było zemsty na obywatelach Pragnieniowic. Kochankowie obwieścili lakonicznie, że nie są oni współwinni grzechów swego władcy. Ogłoszono nawet amnestię dla tych, którzy przyłączyli się do buntu. „W tym chaosie nikt nie wiedział, co się dzieje, zapanował zamęt” – orzekli Kochankowie. „Teraz jest czas pojednania, a nie karania” – powiedzieli.

A jednak najliczniejsze i najlepiej uzbrojone patrole gwardzistów z Niszczukowód i straży obywatelskiej wysyłano do dzielnicy wampirów. Mieszkańcy okręgu patrzyli na nie spode łba, ukrywając stłuczenia i rany odniesione w tamten wieczór, bo nie ufali miłosierdziu Kochanków.

Razem z dymem pożarów nad miastem rozprzestrzeniło się w noc buntu coś jeszcze, do tej pory nierozwianego: dręcząca niepewność, podejrzliwość wobec władz. Uczucia te ogarnęły nawet tych, którzy dzielnie walczyli przeciwko Brucolacowi.

Krew, przemoc i strach – wydawało się, że taka jest spuścizna projektów Kochanków. Po stuleciach pokoju Armada w ciągu trzydziestu dni stoczyła dwie wojny – w tym jedną sama ze sobą. Fanatyzm Kochanków zaburzył delikatną równowagę sił, sieci zobowiązań i interesów porwały się, wewnętrznie konfliktując miasto.

Kochankowie podporządkowali wszystko poszukiwaniom abstrakcyjnej mocy Blizny. Oznaczało to zerwanie z merkantylną mentalnością Armady: tego rodzaju zuchwała wyprawa rządziła się inną, starszą logiką. Obywatele Armady byli piratami i w miarę poznawania szczegółów projektu Kochanków narastało w nich poczucie wyalienowania. Kochankowie nie proponowali złodziejstwa czy lichwy ani nawet taktyki przetrwania. Proponowali coś zupełnie innego.

Kiedy Armada zapisywała na swoim koncie kolejne niewiarygodne sukcesy, kiedy jej potęga wzrastała, Kochankowie mobilizowali obywateli swoją retoryką i pasją.

Kradzież „Sorgo” stanowiła największe osiągnięcie wojskowe we współczesnych dziejach Armady i widać było gołym okiem, że potęga miasta wzrosła, bo statki i maszyny miały więcej paliwa. Kiedy podniesiono awanka, Kochankowie mówili o łańcuchach sprzed stuleci, o wypełnieniu tajnej, historycznej misji Armady, o możliwości szybkiego przemieszczania się po morzach i łupienia dalekich lądów.

Teraz okazało się jednak, że był to jeden wielki kant. Kochankowie zabrali ich bowiem na jakieś mistyczne poszukiwania. I chociaż przedsięwzięcie to wciąż emocjonowało tysiące Armadyjczyków, znacznie większa liczba obywateli zniechęciła się do niego, a coraz liczniejsze rzesze czuły się oszukane.

Zresztą odkąd awank osłabł – czego nie dało się ukryć – nawet prawdziwy cel jego przywabienia, czyli poszukiwanie Blizny, stanął pod znakiem zapytania. Jeśli awank nadal będzie zwalniał, to co wtedy?

Bunt Brucolaca, z jego śmiertelnym żniwem i utratą zaufania do władz, nadszarpnął morale Armadyjczyków, które i tak stale się pogarszało. Lojalne patrole Niszczukowód wyczuwały narastającą wrogość, nieukierunkowany gniew – nawet w ich własnej dzielnicy.

Setki Armadyjczyków poniosły śmierć. Rozszarpani, trafieni przypadkową kulą pogryzieni, sparaliżowani i wyssani z krwi przez wampiry, zgnieceni przez walące się budynki, strawieni przez ogień, zatłuczeni. Dużo więcej ofiar pociągnęła za sobą bitwa z Nowym Crobuzon, ale trauma była teraz nieporównanie dotkliwsza. Ci ludzie zginęli z ręki swoich ziomków, w wojnie domowej. Mieszkańców Armady to wszystko paraliżowało i porażało.

Niektórym z tych, co widzieli grindylow, przyszło do głowy, że Brucolac nie potrafiłby zatrzymać awanka i zakrzywić rzeczywistości tymi taumaturgicznymi erupcjami, ale tylko garstka Armadyjczyków znała prawdę o zawartej umowie. Ludzie z reguły ograniczali się do zdawkowych uwag na temat niesamowitej magii wampirów i nie drążyli tego tematu.

Grindylow zniknęli tak szybko, jak się pojawili i prawie nikt z tych nielicznych, którzy ich widzieli, nie miał pojęcia, co to były za istoty. Zagadka pozostała niewyjaśniona i przesłonięta przez wojnę domową.

Setki Armadyjczyków poniosły śmierć z rąk współobywateli.


***

Krüach Aum nie żył. Bellis nie płakała po nim – rozstrajał ją socjopatyczny spokój naukowca i jego mózg podobny do dyferencjału – ale doceniała patetyczność jego losów.

Uciekinier z więziennej wyspy zamkniętej przez własną historię. Przybywa do najdziwniejszego miasta w całym Bas-Lag, gdzie jest wykorzystywany równie bezwzględnie jak poprzednio przez władze Gnurr Kett, a potem ginie podczas próby wyleczenia istoty, w której wyczarowaniu brał udział. Co za dziwne, mizerne życie.

Johannes Tearfly nie żył. Bellis z zaskoczeniem stwierdziła, że jest jej z tego powodu autentycznie smutno. Wspominała go ze ściśniętym gardłem. Okoliczności jego śmierci były niewyobrażalne – jakież to musiało być przerażające, tak ciemno i zimno, tak klaustrofobicznie, tak głęboko pod powierzchnią świata. Przypomniała sobie, jaki był przejęty i zafascynowany, kiedy przygotowywał się do zejścia na dno. Jak na tchórza zachował się imponująco.

Szekel nie żył.

To ją załamało.


Nazajutrz po buncie, kiedy na tyle odzyskała siły w nogach, że mogła chodzić, łaziła bezwiednie po miejscach walk, scenach wojny, mijając trupy, roznosząc na butach ślady krwi.

Na jednym z trawlerów koło zniszczonego „Nosidła”, w cieniu drewnianego magazynu, który rozpościerał swoje okapy nad zakrwawionymi kocimi łbami, Bellis znalazła Tannera Sacka, zgiętego wpół, pod ścianą. Tuż obok niego zobaczyła Angevine, przetworzoną kobietę, na której twarzy łzy żłobiły bruzdy w brudzie.

Bellis od razu wiedziała, nad czym pochyla się porażony zgryzotą Tanner. Z ręką na ustach puściła się biegiem i zobaczyła wypatroszone zwłoki Szekla. Sprawiał wrażenie osłupiałego, zaskoczonego stanem, w jakim się znajduje.


Musiała chodzić pośród wspomnień o nim. Nienawidziła tego. Nienawidziła smutku, jaki ją wtedy opadał. Nienawidziła rozpaczy, nienawidziła zdziwienia, jakie odczuwała, kiedy pomyślała o tym, że Szekel nie żyje. Bardzo lubiła tego chłopca.

A już najbardziej nienawidziła poczucia winy, w którym była zanurzona po uszy. Wykorzystała Szekla. Oczywiście w dobrej wierze, ale wykorzystała go. Miała okropną, pulsującą świadomość, że gdyby nie jej poczynania, Szekel by żył. Gdyby nie wzięła od niego książki i nie spożytkowała do swoich celów albo gdyby ją po prostu wyrzuciła.

Aum nie żył, Johannes nie żył, Szekel nie żył.

A Silas Fennec żyje.


Znacznie później Bellis spotkała Carrianne, która błąkała się oszołomiona uliczkami wokół swojego domu. Całą noc przesiedziała za zamkniętymi na klucz drzwiami, aby stwierdzić po wyjściu na zewnątrz, że jest mieszkanką nieistniejącego okręgu.

Nie mogła uwierzyć, że Brucolac usiłował przejąć władzę i nie mogła uwierzyć, że go pojmano. Była jak dziecko we mgle, oglądała wydarzenia, których nie rozumiała.

Bellis nie mogła powiedzieć Carrianne o tym, co robiła i widziała na dnie „Wielkiego Wschodniego”. Powiedziała jej tylko, że Szekel nie żyje.


Razem poszły posłuchać przemówienia Kochanków.

Po dwóch dniach od buntu włodarze Niszczukowód zwołali wiec na pokładzie „Wielkiego Wschodniego”. Carrianne najpierw powiedziała, że nie pójdzie. Słyszała, co zrobiono z Brucolakiem i oznajmiła, że nie ma ochoty widzieć go w takim położeniu. Uważała, że nie zasłużył sobie na ten gwałt. „Nieważne, co zrobił. Nie zasłużył sobie na taki los” – dowodziła.

Bellis nie miała jednak kłopotów z przekonaniem jej do zmiany decyzji. Trzeba pójść i posłuchać, co Kochankowie mają do powiedzenia. Znali sytuację, wiedzieli, co się dzieje w mieście. Była to z ich strony próba odzyskania kontroli nad Armadą.

Na przednim pokładzie czekał gęsty tłum poobijanych, okaleczonych ludzi, zmizerowanych i posępnych.

Nad ich głowami Brucolac bełkotał i skowyczał z cicha w słońcu. Jego poparzona i plamista skóra przypominała mapę.

Na jego widok Carrianne krzyknęła z obrzydzenia i rozpaczy, po czym powiedziała do Bellis, że wraca do domu. Po chwili jednak znowu zerknęła na wampira. Pomysł, że ta wycieńczona, owrzodziała, śliniąca się i kłapiąca szczękami postać to Brucolac, wydał się jej niepoważny. Ten bredzący wrak budził w niej tylko litość.

Kochankowie wstąpili na podwyższenie i stanęli twarzami do tłumu, mając u boku Uthera Doula. Wyglądali na zżeranych troskami i potwornie zmęczonych. Zgromadzeni obywatele patrzyli na nich z dziwnym połączeniem szacunku i napastliwości.

„No to przekonajcie nas ponownie” – mówiły ich spojrzenia. „Powiedzcie nam, że gra jest warta świeczki”.


I sprawili się imponująco. Bellis słuchała i patrzyła, jak nastroje łagodnieją.

Kochankowie byli prawdziwymi zawodowcami. Nie zaczęli od bombastycznego przechwalania się, jak to odparli zagrożenie i urwali głowy hydrze zdrady dzięki swej potędze i przebiegłości.

– Wielu spośród poległych – zaczął Kochanek – wielu spośród wojowników, którzy ponieśli śmierć, było lojalnymi obywatelami. Ci uczciwi ludzie walczyli w przekonaniu, że tego wymaga od nich dobro miasta.

Przemawiał dalej w tym samym duchu, z szacunkiem i wyczuleniem na tragizm niedawnych wydarzeń.

Zabierali głos na przemian, nawołując, aby zebrani nie tracili ducha.

– Jesteśmy bardzo blisko – powiedziała Kochanka z odcieniem podniecenia w głosie. Bardzo blisko mocy, które dawniej nie mieściły się w sferze wyobrażeń. Bardzo blisko wyniesienia Armady do prawdziwej potęgi – dynamo zasilane potencjalnością potrafiłoby dokonać wszystkiego, także sprzecznych rzeczy jednocześnie.

– Bunt to nie jest sposób – powiedział Kochanek. – Aby nasz projekt mógł być kontynuowany, musi być wspólnym projektem nas wszystkich.

– To wy nas tutaj sprowadziliście – powiedziała ludziom. – To wasze dzieło, dzieło wiekopomne.

„Nie czas na podziały” – mówili Kochankowie. „Jedność oznacza jedność celu, a obecnym celem jest znalezienie Blizny. Opłaci się. Opłaci się fantastycznie, wprost niewiarygodnie”.

Kochankowie wznosili się na coraz wyższe szczyty retoryki. Po oddaniu hołdu poległym odwołali się do perspektyw, jakie czekały dzieci Armadyjczyków po przystąpieniu do eksploatacji bliźnianego źródła możliwości.

Wygłosili dobre przemówienie, nacechowane wrażliwością i szczerością. Ich fascynacja Blizną była zaraźliwa. Wśród tłumu dawało się wyczuć autentyczny szacunek. Kochankowie jeszcze nie przekonali Armadyjczyków, ale zyskali trochę czasu.

„Wystarczy, że na jakiś czas uciszą sceptyków” – pomyślała Bellis. „To niemożliwe, żebyśmy byli daleko od Blizny. Jeśli mają rację, jeśli Blizna istnieje, to niedługo tam dotrzemy”.


Uther Doul, który stał trochę za Kochankami, spotkał się z nią wzrokiem. Dopiero wtedy w pełni sobie uświadomiła, na co się porwała w noc buntu, jakie ryzyko na siebie wzięła. Włamała się do pokoju Doula, ukradła egzotyczny artefakt i dostarczyła go najeźdźcom. Była jednak za bardzo zmęczona strachem, żeby go w tej chwili doznawać.

Kiedy Kochankowie zakończyli swoje przemówienie i ludzie się rozeszli, Doul podszedł do Bellis z miną, która nie wyrażała ani pretensji, ani życzliwości.

– To pani była w moim pokoju – powiedział miękko. – Zabrała pani posążek. Znalazłem w celi okruchy. I płetwę maga, która gniła. Spaliłem ją. Nie po to przybyli?

Bellis pokręciła głową.

– Po co innego, ale ja sądziłam, że po posążek i dlatego… Przepraszam za wyłamanie drzwi. Chciałam się pozbyć tych stworów. Powiedzieli, że zostawią nas w spokoju, kiedy odzyskają to, co im zabrano. Ale nie chodziło im o posążek. To oni… Fennec… – Doul skinął głową. – On żyje – szepnęła Bellis, zadając sobie pytanie, czy to wciąż jest prawda.

Doul błysnął oczami.

Bellis ze znużonym zdenerwowaniem czekała na jego reakcję. Było wiele rzeczy, za które mógł ją ukarać. Przez nią Armada straciła figurkę grindylow, zupełnie niepotrzebnie. A może w Doulu drzemie iskra dawnej zażyłości?

Ale w jego zachowaniu nie dostrzegała niczego prócz obojętności i rezygnacji, toteż nie była zaskoczona, kiedy w końcu skinął głową, odwrócił się i odszedł. Uszło z niej powietrze, jak odprowadzała go wzrokiem. „Co Kochankowie o tym myślą?” – zastanawiała się. Nie umiała sobie wyobrazić, żeby ze spokojem przyjęli wiadomość o utratę płetwy maga. „Nie obchodzi ich to? Czy oni w ogóle wiedzą? – pomyślała nagle. „A jeśli tak, to czy wiedzą, że to przeze mnie?”


Tego wieczoru przyszedł do niej Tanner Sack. Zaskoczył ją.

Stał w progu z takimi przekrwionymi oczami i taką szarą skórą, że wyglądał jak ćpun. Przez kilka milczących chwil patrzył na nią z niechęcią po czym podał jej plik kartek.

– Weź – powiedział. Rozpoznała entuzjastyczne pismo Szekla. Były to listy słów, które widział i które chciał zapamiętać na wypadek, gdyby trafił na nie w żarłocznie pochłanianych książeczkach dla dzieci. – Nauczyłaś chłopaka czytać i był tym zachwycony. – Tanner nie odrywał od niej tępego wzroku. – Pomyślałem, że może będziesz chciała zachować część tych kartek na pamiątkę.

Bellis była zszokowana i zażenowana. Miała zupełnie inną konstrukcję psychiczną. Zbieranie sentymentalnych pamiątek po zmarłych sprzeciwiało się wszelkim jej instynktom. Nie zrobiła tego nawet po śmierci rodziców, to co dopiero mówić o chłopaku, którego ledwo znała, nawet jeżeli boleśnie przeżyła jego odejście.

Niewiele brakowało, a nie przyjęłaby daru Tannera. Niewiele brakowało, a wymyśliłaby jakiś tekst o tym, że sobie nie zasłużyła – tak jakby można było sobie zasłużyć na te wymiętoszone świstki – ale powstrzymały ją dwa czynniki.

Czynnik pierwszy: poczucie winy. „Nie uciekaj przed tym, ty tchórzu” – pomyślała. Nie mogła sobie pozwolić na taką ucieczkę. Moje pojęcie śmierci nie ma tu nic do rzeczy, powiedziała sobie – jakże wygodnie byłoby podeprzeć nim decyzję o odrzuceniu tych pamiątek. Czynnik drugi: szacunek do Tannera Sacka.

Wyciągał ku niej rzeczy, które z pewnością były dla niego bardzo cenne, ofiarowywał je osobie, która ściągnęła na niego moc cierpienia. I to nie dlatego, że „żałoba ich połączyła”, bla, bla, bla. Przyniósł jej te kartki, bo był dobrym człowiekiem i wyobrażał sobie, że ona też straciła Szekla.

Zawstydzona wzięła te notatki i podziękowała skinieniem głowy.

– Jeszcze jedno – powiedział Tanner. – Jutro pogrzeb. – To ostatnie słowo wypowiedział niemal bez zająknienia. – W parku Crooma.

– Jak? – zaczęła zaskoczona Bellis.

Armadyjczycy chowali swoich zmarłych w morzu. Tanner przerwał jej ruchem dłoni.

– Szek nie był do głębi serca morskim stworzeniem – wyjaśnił. – Był z niego raczej miejski chłopak. No i są pewne tradycje, od których mi się wydawało, że odszedłem… Chcę wiedzieć, gdzie on jest. Jak mi powiedzieli, że mi nie wolno, to ja im na to: „Spróbujcie mnie powstrzymać!”

– Dlaczego park Crooma, Tanner? – spytała, kiedy odwracał się już do wyjścia.

– Powiedziałaś mu kiedyś o nim, poszedł obejrzeć i był zachwycony. Myślę, że park przypominał mu Rudewood.

Po jego wyjściu Bellis wybuchła płaczem, nie mogła się powstrzymać. Powiedziała sobie z furią, że to ostatni raz.


Nabożeństwo było krótkie, chaotyczne i przejmujące. Skundlona teologia: crobuzońscy i armadyjscy bogowie zostali z pokorą poproszeni o opiekę nad duszą Szekla.

Nikt nie miał pewności, których bogów uznawał Szekel i czy w ogóle jakichś uznawał.

Bellis przyniosła kwiaty, skradzione z wielobarwnych gazonów w innych częściach parku.


Miasto było ciągnięte w kierunku wschód północny wschód, stopniowo zwalniając wraz z awankiem. Nikt nie wiedział, jak ciężko ranne jest zwierzę. Nie zaryzykowali spuszczenia kolejnego batyskafu.

Tuż po wojnie, a zwłaszcza po pogrzebie Szekla, Bellis nie umiała na niczym się skupić. Sporo czasu spędzała z Carrianne, która była równie zgaszona i nie chciała nawet rozmawiać o tym, dokąd płynie miasto. Trudno się było skoncentrować na wyprawie i nie sposób było wyobrazić sobie, co się stanie po przybyciu na miejsce.

Jeśli niszczukowodzcy uczeni nie popełnili błędu w obliczeniach, miasto zbliżało się do celu. „Jeszcze dwa tygodnie, może jeden” – szeptano. Kilka dni i Armada dotrze do rany w tym pustym morzu. A potem uruchomione zostaną ukryte maszyny i ezoteryczna wiedza, możliwości kłębiące się wokół Blizny zaczną być eksploatowane.

W powietrzu unosiło się wyczekiwanie, strach.

Otwierając rano oczy, Bellis miała czasem wrażenie, że eter jest najeżony, jakby wokół krążyły jakieś niezrozumiałe dla niej siły. Mnożyły się dziwne pogłoski.

Najpierw o hazardzistach, szulerach grających do późna w nocy w dzielnicy Tobietwój. Podobno karty się zmieniały z chwilą, gdy zostały podniesione, barwne stroje waletów, dam i królów migotały jak w kalejdoskopie i dopiero kiedy już zostały rozdane, zastygały w jakimś konkretnym układzie.

Opowiadano o natrętnych duchach, brunatniakach albo kelkinach, które przemykały niewidoczne przez miasto i ruszały różne rzeczy. Odkładano jakiś przedmiot, aby później znaleźć go parę centymetrów dalej – w miejscu, w którym mógł być zostawiony, ale nie był. Przedmioty, które spadły i się rozbiły, później były całe albo nawet czekały tam, skąd niby zleciały.

„Blizna” – pomyślała Bellis z tępym zdziwieniem. „Krwawi”.

Morze i niebo w błyskawicznym tempie robiły się niebezpieczne. Chmury deszczowe pojawiały się, szalały i bardzo szybko znikały, o włos omijając miasto. Awank ciągnął Armadę przez wyraźnie odgraniczone obszary wzburzonej wody, otoczone prawie gładką taflą.

Tanner już nie pływał, tylko raz dziennie zanurzał się w wodzie. Ale nie na długo, bo się bał. Podmorskie dźwięki i błyski osiągnęły teraz takie natężenie, że nawet ludzie na powierzchni mogli je usłyszeć i zobaczyć – emanacje niewidocznych obiektów.

Od czasu do czasu mijały Armadę kępy czujących wodorostów, zdarzały się też inne kształty na falach – ruchome i niełatwe do zidentyfikowania, z wyglądu jednocześnie organiczne, przypadkowe i sztuczne.

Brucolac wciąż opadał z sił i nie umierał. Plamił pokład swoimi wydzielinami.

Chodząc po pokładach i korytarzach „Wielkiego Wschodniego”, Bellis słyszała nikłą, zaszyfrowaną muzykę, która wybijała się ponad cichy miejski szum. Trudna do zlokalizowania, przenikała między częstotliwościami, słyszalna w przypadkowych chwilach i miejscach. Bellis wytężała słuch i czasem udało się jej ogarnąć jakiś fragment. Muzyka była brzydka i nieziemska: siateczka półtonów i akordów molowych, podszyta zmiennym rytmem. Pieśń żałobna z podkładem smyczków. Kiedy Bellis usłyszała japo raz drugi, nie miała wątpliwości: muzyka dochodziła z pokoju Uthera Doula.


***

Śmieci na powierzchni, dziwne prądy w morzu i niezrozumiałe wydarzenia na Armadzie z upływem dni zyskiwały na częstości i niezwykłości. Nikogo już nie zdziwiło, kiedy piątego dnia po buncie trzy kilometry od miasta pojawiło się coś podskakującego na falach. Ale kiedy zwrócono w tamtą stronę teleskopy, gruchnęła wrzeszcząca kakofonia podniecenia. Obserwatorzy z „Wielkiego Wschodniego” krzyczeli: „Uwaga! Uwaga!” i biegali jak szaleni z pokoju do pokoju, szukając Kochanków.

Wiadomość błyskawicznie rozniosła się po wszystkich okręgach i obywatele tłumnie ściągnęli na rufowy kraniec Czasów. Zmagając się ze zdradliwymi turbulencjami, mały aerostat pomknął ku plamce, która kołysała się coraz bliżej miasta. Ludzie wymieniali się przy teleskopach i kiedy było już wiadomo, co widzą, głośno wyrażali swoje zdumienie.

Na sponiewieranej tratwie z drewna i ochrowego brezentu, zmęczonym wzrokiem patrząc na swoje miasto, siedział człowiek-kaktus, Hedrigall, renegat.


„Dawać go tutaj!” „Co się, kurwa, stało?” „Gdzie żeś poleciał, Hed?” „Gdzie żeś był”. „Dawać go tutaj, do jasnej ciasnej!”

Kiedy mieszkańcy Armady zobaczyli, że statek powietrzny, który po niego poleciał, wraca na „Wielki Wschodni”, rozległy się gniewne okrzyki. Zderzając się ze sobą, ludzie biegli zatłoczonymi ulicami w stronę sterowca, żeby spróbować go przechwycić.

Bellis obserwowała to wszystko przez okno ze struchlałym sercem. Kiedy ludzie ruszyli w stronę okrętu flagowego, przyłączyła się do nich, nie do końca rozumiejąc swoje pobudki. Dotarła na przedni pokład parowca, kiedy statek powietrzny był jeszcze na tyle wysoko, że nikt nie mógł z niego wysiąść. Czekała na niego grupa lojalistów, otaczających Uthera Doula i Kochanków.

Gęstniejący tłum napierał na gwardzistów, chcąc zobaczyć powrót zbiega.

– Hedrigall! – krzyczeli. – Co się, kurwa, stało?

Kiedy wysiadł wychudzony i wyczerpany, powitał go ryk tłumu, ale błyskawicznie obskoczyli go uzbrojeni ludzie. Zaczęli go prowadzić w stronę drzwi do niższych pokładów, a na czele szedł Doul i Kochankowie.

– Powiedzcie nam! – Okrzyki były coraz bardziej natarczywe i agresywne. – On jest jednym z nas! Oddajcie go nam!

Zdenerwowani strażnicy dobyli skałkówek, kiedy natarł na nich tłum Armadyjczyków. W pierwszym szeregu Bellis zobaczyła Angevine i Tannera Sacka.

Widać było głowę Hedrigalla, pochyloną i spłowiała od słońca. Kolce miał zwiędnięte i połamane. Odwrócił się do obywateli, którzy wyciągali ku niemu ręce i wznosili życzliwe okrzyki, zadarł głowę i zaczął wyć:

– Jak się macie? Jesteście martwi. Widziałem, że wszyscy umarliście…

Zapadła zbulwersowana cisza, a potem wybuchł kakofoniczny zgiełk. Ludzie znowu zaczęli napierać. Gwardziści odepchnęli ich. Tłum zacząć wydawać groźne pomruki.

Bellis zobaczyła, że Uther Doul bierze Kochanków na bok, mówi coś do nich ostro i pokazuje na drzwi. Kochanek skinął głową i podszedł do tłumu z rozpostartymi ramionami.

– Na litość bogów, Armadyjczycy, zaczekajcie! – krzyknął.

Z jego głosu przebijał autentyczny gniew. Hedrigall znowu zaczął wrzeszczeć, jakby w gorączce:

– Jesteście martwi, wszyscy jesteście martwi!

Gwardziści pociągnęli go ku drzwiom, sycząc z bólu, bo kolce przebijały im skórę.

– Nikt z nas nie wie, co się stało – tłumaczył Kochanek – ale, na Crooma, spójrzcie na niego! Jest wrakiem. Jest ciężko chory. Zabieramy go na dół, do naszego mieszkania, żeby wypoczął z dala od wszystkiego, żeby wyzdrowiał.

Kipiąc niezadowoleniem, ruszył w stronę eskortowanego przez gwardzistów Hedrigalla. Uther Doul przepatrolował tłum srogim spojrzeniem.

– Tak nie może być! – krzyknął ktoś znienacka, występując przed szereg. Był to Tanner Sack. – Hed! – zawołał. – To jest mój kumpel, a Jabber jeden wie, co wy z nim zrobicie! – Rozległy się okrzyki poparcia, ale impet tłumu wygasał. Posypały się przekleństwa, ale nikt nie próbował odbić Hedrigalla. Niepewność była zbyt duża. Bellis zdała sobie sprawę, że Uther Doul wyłowił ją wzrokiem z tłumu i patrzy na nią usilnie. – Tak nie może być! – wrzeszczał Tanner.

Żyły wyszły mu na wierzch z wściekłości, kiedy Kochankowie i prowadzony przez strażników Hedrigall weszli do środka. Uther Doul nie odejmował wzroku od onieśmielonej Bellis. – To mój kumpel! – powtórzył Tanner. – Tak nie może być! Mam prawo usłyszeć, co on ma do powiedzenia…

W tym momencie stało się coś niezwykłego.

Spojrzenia Doula i Bellis nadal się krzyżowały i kiedy Tanner powoływał się na swoje kumpelskie prawa, oczy Doula drgnęły gwałtownie i otworzyły się szeroko ze zgoła erotyczną pasją. Osłupiała Bellis patrzyła, jak jego głowa pochyla się o ułamek centymetra, jakby zapraszająco lub potwierdzająco.

Doul patrzył na nią jeszcze wtedy, gdy szedł tyłem w stronę drzwi, tuż przed zniknięciem za nimi sugestywnie uniósł brwi.


„O bogowie”.

Bellis czuła się tak, jakby ktoś jej przyłożył w splot słoneczny.

Spłynęła na nią wielka fala olśnienia: z osłupieniem przeniknęła niezliczone warstwy oplatających ją manipulacji, wykorzystywana, wymanewrowana, wyzyskiwana, wspierana i zdradzona.

Nadal nie rozumiała prawie nic z tego, co się wokół niej działo, co robiono, co zaplanowano, a co stało się w sposób przypadkowy.

Ale pewne rzeczy wiedziała, nagle i z pokorą.

Wymagało ogromu wysiłku i planowania, żeby akurat w tej chwili ściągnąć ją akurat w to miejsce i dać jej możliwość wysłuchania akurat tych słów. Wszystko zbiegało się w tym punkcie; wszystko krystalizowało się i nabierało jasności.

Zdumiona i pełna podziwu, mimo gniewu i upokorzenia, że sterują nią jak marionetką, Bellis skłoniła głowę i zaczęła się wewnętrznie przygotowywać, wiedząc, że ma jeszcze jedno zadanie do wykonania, jeszcze jedną zmianę do przeprowadzenia. Wiedziała, że nie będzie gardziła sobą za swoją żądzę zemsty i że nie uchyli się od tego zadania.


– Tanner – powiedziała do nurka, który wściekał się i przeklinał, perorował z furią, usiłował przekrzyczeć większość, która mówiła mu, że przesadza, że Kochankowie wiedzą, co robią. Urwał i spojrzał na nią ze złością i zdziwieniem. Przywołała go palcem. – Tanner – szepnęła, żeby tylko on ją usłyszał. – Zgadzam się z tobą. Moim zdaniem masz wszelkie prawo usłyszeć, co powie Hedrigall w mieszkaniu Kochanków. Chodź ze mną.


Nietrudno było znaleźć drogę przez puste korytarze „Wielkiego Wschodniego”. Lojalni strażnicy obstawili tylko przejścia do mieszkania Kochanków, a Tanner i Bellis zmierzali gdzie indziej.

Prowadziła go trasą, której nauczyła się na pamięć podczas tygodni folgowania swojej – nie było na to innego słowa – perwersji.

Mijali magazyny, maszynownie i zbrojownie. Szybko, ale bez przemykania jak złodzieje, schodzili coraz niżej, na słabo oświetlone dolne pokłady.

Nie wiedząc o tym, Bellis przeszła z Tannerem niedaleko silników na skalne mleko, które wirowały, buczały i sypały iskrami, wciąż poganiając awanka.

Wreszcie, w ciemnym i wąskim przejściu, gdzie zamiast starej tapety, heliotypów i rycin ściany zdobiły węźlaste rury rozwidlające się jak żyłki, Bellis odwróciła się do Tannera i skinęła na niego, żeby wszedł do małego pomieszczenia. Kiedy oboje byli już w środku, przytknęła palec do ust.

Tanner rozglądał się dokoła, patrzył to na sufit – jak ona niegdyś – to na Bellis.

Dźwięk otwierania się i zamykania drzwi na górze był tak głośny i wyraźny, że Tanner gwałtownie zesztywniał. Bellis nigdy nie widziała pomieszczenia, które mieli nad głowami, ale doskonale znała jego akustykę. Wiedziała, gdzie zlokalizowane są krzesła, stoły, łóżko. Wodziła wzrokiem za krokami czterech osób – lekkimi, cięższymi, cięższymi oraz potężnymi i powolnymi – tak jakby wskroś sufito-podłogi widziała Kochankę, Kochanka, Doula i Hedrigalla.

Tanner pobiegł za nią wzrokiem i wybałuszył oczy. Osoby na górze dało się dokładnie umiejscowić: jedna przy drzwiach, dwie w pobliżu łóżka, teraz zagłębiają się w fotele, jedna, ta wielka, chodzi tam i z powrotem pod przeciwległą ścianą nogi się sczepiają jak to u zaspanych lub zmęczonych ludzi-kaktusów, ciężar napiera na drewno.

– Mów, Hedrigallu – rozkazał srogo Uther Doul, którego głos docierał do nich zaskakująco wyraźnie. – Powiedz nam, dlaczego uciekłeś. I w jaki sposób trafiłeś tutaj z powrotem.


***

– O bogowie – był to głos osoby psychicznie wykończonej i zdruzgotanej, niezbyt podobny do głosu Hedrigalla. Tanner pokręcił głową ze zdumienia. – O bogowie, bogowie kochani, nie zaczynajcie od nowa! – skomlił płaczliwym głosem. – Nie rozumiem, co wy do mnie mówicie. Nigdy w życiu nie uciekłem z Armady. Nigdy bym tego nie zrobił. Kto wy jesteście? – wrzasnął znienacka. – Co wy jesteście? Czy ja jestem w piekle? Widziałem, jak umieracie…

– Co się z nim stało? – szepnął przerażony Tanner.

– Pierdolisz od rzeczy, Hedrigall, ty zdrajco zasrany! – wykrzyknął Kochanek. – Spójrz na mnie, ty psie! Bałeś się, co? Srałeś w portki, dlatego potajemnie wyremontowałeś „Arogancję” i bryknąłeś. A teraz mów, dokąd poleciałeś i jak tu wróciłeś?

– Nie zdradziłem Armady! – odparł Hedrigall. – Nigdy bym nie zdradził! Na Crooma, co ja robię, kłócę się z trupem! Kto ty jesteś? Widziałem, jak wszyscy zginęliście.

Mówił jak człowiek obłąkany ze strachu lub szoku.

– Kiedy, Hedrigallu? – spytał Doul ostrym, groźnym głosem. – I gdzie? Gdzie zginęliśmy?

Chociaż wyszeptana odpowiedź Hedrigalla nie zaskoczyła Bellis, ciarki ją przeszły. Skinęła głową.

– Blizna.


Uspokoiwszy Hedrigalla, Uther Doul i Kochankowie zaczęli się po cichu naradzać na drugim końcu pokoju.

– …obłąkany… – powiedział Kochanek -…albo… dziwne…

– Musimy wiedzieć. – To był głos Doula. – Jeśli nie zwariował, to jest niebezpiecznym kłamcą.

– To nie ma sensu – zdenerwował się Kochanek. – Po co miałby nas okłamywać?

– Albo jest kłamcą, albo…

Tanner i Bellis nie potrafili stwierdzić, czy Kochanka dokończyła swoją myśl ciszej, czy też ją urwała.

– Jak to się stało?


***

– Od ponad miesiąca byliśmy na Ukrytym Oceanie. – Upłynęło wiele minut. Hedrigall milczał, a Kochankowie debatowali tak cicho, że Bellis i Tanner przestali ich słyszeć. Nagle Hedrigall odezwał się nieproszony, głosem tak cichym i matowym, jakby był naćpany. Kochankowie i Uther Doul czekali. Hedrigall mówił tak, jakby wiedział, co pragną usłyszeć. Nie przerywali mu. Mówił z nienaturalnym wdziękiem, z elokwencją zawodowego bajarza, ale jego głos był podszyty wahaniem i traumą, która budziła grozę. Hedrigall co jakiś czas potykał się, urywał, panicznie zaczerpywał tchu. Ale mówił długo. Publiczność, ta na górze i ta pod podłogą, słuchała go w milczeniu i z wytężoną uwagą. – Od ponad miesiąca byliśmy na Ukrytym Oceanie.

Rozdział czterdziesty szósty

– Od ponad miesiąca byliśmy na Ukrytym Oceanie… i morze ogarnął chaos. Nie dało się wyznaczyć kursu, nie dało się utrzymać strzałki kompasu w jednej pozycji, nie dało się nawigować. Każdego dnia patrzyłem w dal z pokładu „Arogancji”, wypatrując Blizny, Pękniętej Ziemi czy czegoś innego. Nie było nic. Wy pchaliście się dalej. Przekonywaliście nas, mobilizowaliście. Mówiliście nam, że kiedy dotrzemy do Blizny, będziemy mieli pod swoją kontrolą potężne moce. Nie będę udawał, że nie było opozycji. Im dłużej płynęliśmy, tym ludzie bardziej się bali. I zaczęli szeptać, że może Brucolac miał rację, wszczynając bunt. Że może nie należało porywać się na tę awanturę, tylko żyć jak dawniej. Przychodzili do was… przychodziliśmy do was i prosiliśmy, żebyście zawrócili. Mówiliśmy, że byliśmy zadowoleni z tego, jak nam się wcześniej żyło. Że nie jest nam to do niczego potrzebne, że już stało się wiele złego i boimy się, że czekają nas jeszcze gorsze rzeczy. Niektórych z nas dręczyły okropne koszmary. W mieście wyczuwało się ogromne napięcie. Jak u kota, którego futro sypie iskrami. Prosiliśmy was, żebyście zawrócili. Zanim będzie za późno. Baliśmy się. Nie wiem, jak wam się to udało, ale ludzie na razie byli, nie powiem zadowoleni, nie powiem napaleni, ale na pewno posłuszni. Czekaliśmy i mimo strachu pozwalaliśmy wam ciągnąć się w nieznane.


– Myślę, że gdyby potrwało to jeszcze tydzień dłużej, to już byśmy tego nie wytrzymali. Myślę, że zmusilibyśmy was do zawrócenia i wtedy byście wszyscy nie zginęli. Ale stało się inaczej, co? Było za późno. O szóstej rano dziewiątego playdi cielnika z kabiny „Arogancji” coś zobaczyłem, sześćdziesiąt kilometrów od miasta, u samego horyzontu. Jakieś zawirowanie w powietrzu, bardzo niewielkie, bardzo zatrważające. I coś jeszcze zauważyłem: horyzont znajdował się zbyt blisko… Po godzinie, siedem kilometrów dalej, wiedziałem już na pewno, że dopływamy do czegoś. A horyzont cały czas się przybliżał. Wysyłałem na dół wiadomości. I widziałem, jak wszyscy się szykują. Widziałem zbite w kupę statki, przeróżne kolory, przeróżne kształty. Widziałem, jak załogi ustawiają na nabrzeżu żurawie, zapalają silniki i tak dalej. Uruchamiają całą inżynieryjną machinę, którą przygotowywali. Obserwowałem miejsce, gdzie morze spotykało się z niebem. Długo nie wierzyłem własnym oczom. Byłem pewien, że mam coś nie w porządku z oczami i zaraz wszystko się wyjaśni, ale przyszedł taki moment, że nie mogłem już zaprzeczyć, że widzę to, co widzę. Horyzont ciągnął się zaledwie trzydzieści kilometrów od Armady. Widziałem bardzo wyraźnie, że powierzchnię morza przecina Blizna… To było tak, jakbym zobaczył boga.


– Kiedy opisywaliście Bliznę, właściwie nic nam nie powiedzieliście. „To jest wielkie rozdarcie rzeczywistości, rana zadana przez Widmowców, mówiliście nam, i znajdują się w nim złoża wszystkich możliwych zdarzeń. Wielka rana na rzeczywistości”. A ja myślałem, że to jest takie poetyckie ujęcie.

– Kiedy Widmowcy wylądowali na tym kontynencie, siła uderzenia rozdarła ziemię, spowodowała pęknięcie, które ciągnęło się na trzy tysiące kilometrów przez Bas-Lag.

– To pęknięcie to jest Blizna. Pełna zdarzeń, do których nie doszło, ale mogło dojść. Znajdowaliśmy się zaledwie kilka kilometrów od niej. To była rozpadlina w morzu.


– Nie biegła pionowo w dół, tylko ukośnie, przez co horyzont wydawał się nachylony. Ponieważ była poszarpana, nie rozcięcie, tylko pęknięcie. Miejscami mogłem zajrzeć w dół. Ocean był wzburzony, płynął silny prąd na północ, chociaż wiatr wiał na południe. Fale parły na północ, niosąc ze sobą miasto, i kiedy docierały na skraj Blizny, to jakby trafiły na mur, przezroczysty mur. Na pionową, gładką jak szkło taflę wody. Ciemnej, ruchomej wody opartej nie wiadomo o co i trzymającej się mocno. A za nią… Puste powietrze… Przepaść… A dziesiątki kilometrów dalej, sto kilometrów dalej, ledwo widoczna, przeciwległa ściana rozpadliny, z tej odległości rozmyta. A między tymi ścianami pustka, z której buchały najprzeróżniejsze moce. Kipiały z tego rozdarcia. Z Blizny.


***

– Nie umiem sobie wyobrazić, jak ludzie zareagowali. Bo na pewno zobaczyli. Wybuchła panika? Albo radość?

Kochankowie oczywiście nie odpowiedzieli.


– Wiedziałem, jaki jest plan. Zatrzymujemy się kilka kilometrów od Blizny i wysyłamy sterowiec, żeby sprawdzić, czy pokona ten krótki dystans. Ja miałem czuwać na bocianim gnieździe. W razie niebezpieczeństwa miałem wystrzelić flary, wywiesić flagi, wezwać sterowiec do powrotu… Nie wiem, z jakimi niebezpieczeństwami się liczyliście. Myślę, że nie mieliście pojęcia, czego się spodziewać. Nie wiedzieliście przecież nawet, co to jest Blizna. Co sobie wyobrażaliście, że kłębi się w niej od Możliwych Zwierząt? Że będą ją patrolowały stworzenia, które mogły wyewoluować, ale nie wyewoluowały? Nic z tych rzeczy. A ogrom rozpadliny był zatrważający. Miasto nie zwolniło – powiedział.

Umilkł na kilka chwil. To ostatnie zdanie wypowiedział tym samym hipnotyzującym, monotonnym głosem, toteż Bellis nie od razu zrozumiała jego sens.

Serce skoczyło jej do gardła i zaczęło dudnić jak oszalałe.


– Nie zwolniło – powtórzył Hedrigall. – Wręcz przeciwnie, awank przyspieszył. Znajdowaliśmy się piętnaście kilometrów od Blizny, potem siedem, potem pięć, a miasto nie zatrzymywało się, nie zwalniało. Świat się skrócił. Horyzont był tylko kilka kilometrów od nas i przybliżał się z każdą chwilą a Armada przyspieszała. Zacząłem panikować – w głosie Hedrigalla nie było żadnych emocji, jakby na morzu został z nich kompletnie wyprany. – Zacząłem odpalać flary, próbując ostrzec was przed tym, o czym musieliście wiedzieć. Podejrzewam, że w mieście wybuchła panika, ale nie wiem, nie widziałem. Może wszyscy patrzyliście jak zaczarowani, głupkowatym, szklanym wzrokiem. Ale myślę, że nie, że wybuchła panika, kiedy koniec świata przybliżył się do nas. Moje flary rozświetlały się nad wami, ale nikt nie zwracał na nie uwagi… Cztery kilometry, trzy… Bardzo długo siedziałem bez ruchu jak sparaliżowany. Południowy wiatr był silny i odciągał „Arogancję” od Blizny, jakby sterowiec się bał, tak samo jak ja. To mnie ocuciło.


***

– Czy ktoś wie, co się stało? Może wy wiedzieliście, zanim zginęliście. Mnie przy tym nie było. Może zawinił awank. Może po tygodniach posłuszeństwa wyzwolił się spod władzy impulsów, którymi go karmiono. Może pękł jakiś bolec wetknięty w jego mózg i zwierzę się obudziło, zdezorientowane i spętane, i pognało do przodu, żeby uwolnić się od więzów. Może zawiodły silniki na skalne mleko. Może z Blizny wylała się jakaś możliwość, na przykład możliwość awarii silników. Bogowie raczą wiedzieć, co się stało… Spojrzałem w dół i zobaczyłem, że wszędzie spuszczane są łodzie i ludzie gorączkowo chwytają za wiosła albo stawiają żagle, żeby uciec. Ale morze nie było dla nich łaskawe. Żagle wydymały się we wszystkich możliwych kierunkach. Miotające się na falach szalupy, jachty i skify pomknęły na północ, wyprzedzając miasto, chociaż chciały popłynąć w drugą stronę. Prądy i fale ciągnęły je z takim zapamiętaniem, jakby były głodne. Po zaledwie kilku minutach pierwsza łódź dotarła do Blizny. Patrzyłem, jak wiruje ku krawędzi Blizny i zobaczyłem punkciki ludzi wskakujących do morza, a potem rufa poszła do góry i wpadła w tę pustą czeluść. Między miastem a Blizną zaroiło się od łodzi pchanych na północ. I od sterowców. Większości z nich nie udało się wzbić w powietrze, bo za dużo ludzi wsiadało albo czepiało się lin, a przeciążone tym sterowce ślizgały się po nabrzeżu, wpadały do wody, wirowały jak zdechłe wieloryby i gnały ku Bliźnie, gubiąc po drodze załogę.


– Armada zaczęła się powoli obracać, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Horyzont szarpał się i pochylał. Kiedy byliśmy kilometr od Blizny, poczułem chłód w głowie i nagle wiedziałem, co muszę zrobić. Wziąłem do ręki kuszarpacz, ustawiłem się nad włazem i zacząłem strzelać do liny cumującej sterowiec. Lina była grubości uda, kołysała się jak pyton, przywiązana do sterowca dziewięć metrów pode mną. Miałem sześć chakri. Najpierw trzy razy spudłowałem, i to bardzo. Czwarty pocisk trafił, ale niedokładnie, rozciął linę do połowy. Piąty przeleciał obok i została mi tylko jedna szansa. Ale chociaż uspokoiłem dłonie i wydawało mi się, że dobrze wycelowałem, znowu chybiłem. Wiedziałem, że już po mnie. Rzuciłem kuszarpacz i zgrabiałymi palcami chwyciłem się krat obok włazu. Poniewierany przez wiatr, patrzyłem, jak lina się strzępi, lecz o wiele za wolno, żeby mnie uratować.


– Dachy, dachówki, wieże, taksówki powietrzne, bandery, małpy oszalałe ze strachu, którego źródeł nie rozumiały, obywatele biegający idiotycznie w tę i we w tę, jakby którekolwiek miejsce miało zostać oszczędzone. Obserwowałem to przez teleskop. Ciekawe, jak było w morzu. Ciekawe, jak zachowywali się ludzie-raki, ludzie-ryby i Bastard John. Może przeżyli, kto wie? Może odpłynęli. Może porzucili pędzące ku zagładzie miasto.


– Platforma „Sorgo”, park Crooma, „Wielki Wschodni” i ja jako pierwsi dotarliśmy nad krawędź. Wiatr na chwilę się zmienił, przez co „Arogancja” przeleciała nad wodnym klifem i mogłem zajrzeć w czeluść. Czas płynął bardzo powoli, kiedy sunęła nad Blizną. Trwało to tylko kilka sekund, które jednak ciągnęły się w nieskończoność.


– Przeleciałem nad krawędzią morza i spojrzałem na ścianę wody. Słońce wbijało się w powierzchnię morza, aby przefiltrowane i załamywane przez wodę wyjść przez pionowy klif. Trzydzieści metrów pod powierzchnią widziałem większe ode mnie ryby, które wystawiały pyski na powietrze. Na obrzeżach Blizny na pewno istnieje odrębny system ekologiczny. Nawet trzy, cztery kilometry w głąb, gdzie panuje bezlitosne ciśnienie, woda jest nasłoneczniona. Ta lita ściana wody, z ruchomymi warstwami kolorów, ciągnęła się przez wiele kilometrów. Widok nie podlegał regułom perspektywy… A potem było błoto: pokład gęstego, czarnego błota na dnie morza. A potem warstwa skały, wielokrotnie grubsza od warstwy wody. Czerwona, czarna i szara skała, gładko rozpłatana. I głęboko w dole ruchomy, płonący blask, z tej odległości matowy. Rzeki płynnego kamienia, geotermalne pływy… A co jeszcze niżej? Jeszcze niżej pustka.

Głos Hedrigalla rozbrzmiewał głuchą zgrozą.


– Patrzyłem na to wszystko ledwo kilka sekund, ale pamiętam wszystkie pokłady koloru, jakby ktoś wsypał piasek do butelki. Oko nie radziło sobie ze skalą tego wszystkiego. Armada zatrzymała się na kilka chwil. Znieruchomiała kawałek od otchłani, i awank po raz ostatni szarpnął do przodu… Najpierw zobaczyłem zwierzę przez wodę, sześć kilometrów w dół, tuż nad ciemnym dnem morskim. W głębinach pojawił się jakiś kształt, który przybliżał się do przepaści. Potem z apokaliptycznym hukiem zaczął się przebijać przez morskowodny klif. Półtora kilometra cielska. Wyskoczyła głowa, woda rozłupywała się i rozpryskiwała wokół niej, długie na tysiące metrów katarakty dudniły i rozszczepiały się, krople wody wielkości domów wirowały i eksplodowały, spadały ku pustce, w głąb Blizny. Zobaczyłem pierwszy z łańcuchów, gigantyczny, tworzący rozdarcie w morzu między awankiem a miastem w górze. Potem przebiły się kolejne łańcuchy, morska ściana była okaleczona równoległymi pionowymi wyrwami, jakby ją podrapał jakiś olbrzymi drapieżny ptak. Ciało awanka wysuwało się coraz dalej, płetwy, kolce, rzęski, i kiedy znalazło się w powietrzu, zawładnęła nim grawitacja i tor lotu wygiął się w dół. Łańcuchy naprężyły się, dziobowe krańce Armady dotarły na skraj przepaści i miasto zaczęło się wysuwać nad otchłań. Awank wydał z siebie dźwięk, który rozbił wszelkie szkło wokół mnie. Kadłuby okrętów podwodnych, na których wspierała się „Sorgo”, przebiły pionową ścianę wody, a potem dziobowe obszary Niszczukowód, Cieplarni i Bud dotarły do końca morza, wyskoczyły, zadygotały i spadły.


– Na Armadzie jest tyle statków… Parowce dotarły do krawędzi bokiem i przekręciły się wzdłuż własnej osi, domy i wieże osypywały się z nich jak okruszki, spadł deszcz cegieł i ciał, setki wierzgających konwulsyjnie ludzi leciały wiele, wiele kilometrów w dół, mijając wszystkie wewnętrzne warstwy świata. A ja nawet się nie modliłem. Nie znalazłem w sobie siły. Potrafiłem tylko patrzeć… Pomosty i cumy pękały. Trawlery rozpadały się w powietrzu. Barki, szalupy, holowniki, drewniane okręty wojenne trzaskały, wybuchały, stawały w ogniu od wypluwanych przez kotły rozżarzonych do czerwoności węgli. Wielowiekowe statki długie na sto osiemdziesiąt metrów koziołkowały w dół. Wreszcie nad Blizną znalazła się rufa „Wielkiego Wschodniego”, która sterczała w powietrze. Armada przelała się przez wargę oceanu i rozpadła się na chaotyczną, pikującą konstelację elementów, żywi i martwi spadali pośród lawiny cegieł i masztów. Nie słyszałem nic oprócz rozbryzgującej się wody i wołania awanka. Sto dziewięćdziesiąt metrów „Wielkiego Wschodniego” wystawało nad przepaść, a mniejsze statki wokół chlustały do wąwozu. Nagle ciężar okrętu flagowego zrobił swoje, usłyszałem tak potężny trzask, jakby jakiemuś bogu pękła kość. Tylna część statku, do której był przywiązany mój aerostat, odłamała się i runęła, pociągając mnie na dół. Opasany ramionami wokół jakiejś rozpórki, leciałem w czeluść Blizny… Jesteście ciekawi, jak umrzecie, prawda? Dzielnie, z wrzaskiem, bezwiednie czy jak? Mnie śmierć zabrała oszołomionego, z ustami rozdziawionymi jak u kretyna, kiedy tyłek parowca pociągnął mnie na dół. Przeleciałem obok krawędzi Blizny, zostawiając nad sobą powierzchnię morza.


– Przez moment widziałem przez wodę kile statków, które znajdowały się nade mną, patrzyłem, jak zmierzają ku zagładzie. Mknąłem w przepaść razem z resztą „Wielkiego Wschodniego” i wszystkimi innymi statkami Armady. Parę razy wpadły mi w oko sterowce. Małe taksówki, ludzie w uprzęży, widać zdążyli zeskoczyć z pokładów swoich statków, kiedy te runęły. Próbowali posterować balonami do góry, ale lawina miażdżyła ich i zabijała. Ginęli trafieni przez spadający kadłub czy odłamek bloku mieszkalnego. „Arogancja” pikowała coraz szybciej. Zamknąłem oczy i próbowałem umrzeć… Nagle, sześć kilometrów pode mną, awank się poruszył. Musiał cierpieć męki, jego ciało pękało i krwawiło w powietrzu, przełamało się na pół pod własnym ciężarem, kiedy wyskoczyło z wodnej ściany. Kilometr grzbietu wystawał nad otchłań Blizny. Może spowodował to spazm bólu, w każdym razie awank nagle przepchnął się cały, wypadł z morza i poleciał w dół. Znowu wydał z siebie ten krzyk, spadając z prędkością większą od grawitacyjnej. Kiedy łańcuchy znowu wyciągnęły się na całą długość, szarpnął za miasto i przeciągnął jego resztę nad krawędzią. Rufa „Wielkiego Wschodniego” teraz została gwałtownie szarpnięta i lina cumująca „Arogancji” pękła.


– Pękła… – Rozwarłem powieki, kiedy aerostat pomknął ku niebu, wymijając się ze spadającymi fragmentami miasta, wydostał się z cienia tej ściany oceanu, bombardowany lawiną metalu i rozpłatanego drewna, wyfrunął z Blizny pod niebo. Wyrwałem się z tego wąwozu, oplatając ramionami rozpórkę. Przeżyłem. Pode mną końcówka Armady zsuwała się do Blizny. Deszcz małych statków Targu Zimowej Słomy. „Uroc”, „Człekozwierz”, zakład dla obłąkanych, stare łodzie z trocin w nawiedzanej dzielnicy… wszystko unicestwione. Wszystko spadało, rozbryzgując wodę, aż w końcu powierzchnia Ukrytego Oceanu wygładziła się. Wzlatując, spojrzałem w głąb Blizny. Spadająca Armada wyglądała z tej odległości jak obłok kurzu. Wirujący awank owijał się w trzydzieści kilometrów łańcucha, bezskutecznie usiłując wyrwać się ze szponów grawitacji. Nawet ten gigantyczny stwór w końcu zmniejszył się do rozmiarów punkcika. Zadarłem głowę, wykończony i oszołomiony faktem, że żyję, a kiedy ponownie spojrzałem w dół, nie zobaczyłem już nic.


Hedrigall umilkł, aby po kilku chwilach podjąć swoją opowieść.

– Poleciałem wyżej niż kiedykolwiek. Tak wysoko, że mogłem zobaczyć Bliznę w jej właściwym wymiarze: rysa na obliczu świata, nic więcej. Nie wiem, czy jacyś inni aeronauci się uratowali. Leciałem na wysokości ponad półtora kilometra i nikogo nie widziałem. Wiatr w górze był mocny, godzinami gnał mnie na południe. Odciągnął mnie od tego zabójczego miejsca, gdzie wszystkie prądy morskie zmierzają ku Bliźnie. Z „Arogancji” uchodził gaz. Odłamki rozpryśniętego miasta uszkodziły komorę. Traciłem wysokość. Wiedząc, co mnie czeka, ze skóry komory i drewna kabiny zrobiłem sobie tratwę. Czekałem przy włazie i kiedy mknęliśmy nisko nad wodą, zrzuciłem tratwę i skoczyłem w ślad za nią. Dopiero wtedy, skulony na tratwie, dopuściłem do siebie wspomnienie o tym, co widziałem.


– Przez dwa dni byłem sam z tymi obrazami. Myślałem, że umrę. Chwilami łudziłem się, że jeśli utrzymam się przy życiu dostatecznie długo, to może prądy zaniosą mnie na Wezbrany Ocean, tam gdzie czekają nasze statki. Ale nie jestem naiwny, wiedziałem, że to mrzonki. I nagle… to. – Po raz pierwszy, odkąd rozpoczął swoją niezwykłą opowieść, Hedrigall sprawiał takie wrażenie, jakby zamierzał znowu się załamać. – Co to jest? – pytał histerycznie. – Co to jest? Myślałem, że jesteście przedśmiertnym majakiem. Przecież widziałem, jak zginęliście – wyszeptał. – Widziałem, jak zginęliście. Kto wy jesteście? Co to za miasto? Co się ze mną dzieje?


***

Hedrigall zrobił się niebezpieczny, wrzeszczał rozgorączkowany i przerażony. Kochankowie uspokajali go, ale upłynęła dłuższa chwila, zanim jego bredzenia ucichły i zapadł w nerwowy sen.

Zapadła długa cisza. Bellis wskoczyła z powrotem we własną skórę, kiedy prysł urok opowieści Hedrigalla. Jej skóra była naładowana elyktrycznie, iskrzyła napięciem. Bellis czuła się pijana zgrozą.

– Co się stało? – syknął zimno Kochanek stężałym głosem.

– Wiem, o co chodzi – szepnął Tanner do Bellis. – Jesteśmy już w zasięgu wycieków z Blizny. Ten człowiek na górze… – urwał i pokręcił głową ze znękaną i osłupiałą miną. Bellis wiedziała, co zaraz usłyszy. – To nie jest prawdziwy Hedrigall, ten faktyczny, ten… stąd. Nasz Hedrigall dał dyla. Ten Hedrigall wyciekł z innej możliwości. To jest Hedrigall z tej możliwości, w której on został, a my dopłynęliśmy do Blizny trochę szybciej. Z tej możliwości, która się stała… która się stanie.

– Jabberze kochany i jasna cholera.


W pokoju na górze Kochankowie i Uther Doul kłócili się. Któryś z mężczyzn wysunął tę samą hipotezę co Tanner. Kochanka zareagowała gwałtownie.

– Nie pieprz bzdur! – bluznęła. – To tak nie działa. Nawet gdyby rzeczywiście wyciekł, to myślicie, że byśmy na niego trafili? Ukartowali to sobie. To jest nasz Hedrigall, który nie uciekł. Ukartowali to sobie, żebyśmy zawrócili. Nie gadaj mi tu o jakichś zasranych wybroczynach z Blizny! – Była wściekła. Nie dopuszczała nikogo do głosu. Złorzeczyła Utherowi Doulowi, a nawet, ku zdumieniu Bellis, Kochankowi. Błagał ją żeby się uspokoiła, żeby spróbowała pomyśleć logicznie. Dotarli tak blisko celu, lecz wyprawa była zagrożona, dlatego Kochanka grzmiała. – Coś wam powiem – denerwowała się. – Nie nabiorę się na te brednie. Przetrzymamy tego gnoja, dopóki nie wyciśniemy z niego prawdy. Powiemy ludziom, że musi odzyskać siły. Wydobędziemy z niego, co się naprawdę stało. Nie nabiorę się na te brednie – powtórzyła.

– Czy ona zwariowała? – syknął Tanner Sack do Bellis. – O czym ona gada?

– Widać gołym okiem, że chcą wywołać panikę – podjęła Kochanka. – Chcą pokrzyżować nam plany. Hedrigall spiknął się z bogowie wiedzą kim, ale my im nie pozwolimy dopiąć swego. Uther, zabierz go do celi. Dokładnie poucz strażników, a przede wszystkim starannie ich wybierz. Wybierz tych, których jesteś pewny. Ostrzeż ich, jakie kłamstwa mogą od niego usłyszeć. Położymy temu tamę – zakomunikowała stanowczo. – Nie pozwolimy tym wichrzycielom zwyciężyć. Ta historia nie może się wydostać poza te ściany. Gęby na kłódkę i płyniemy dalej. Wszystko ustalone?


Bellis nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Być może Kochanek i Uther Doul skinęli głowami.

Pod koniec tyrady Kochanki Bellis obserwowała Tannera. Patrzyła, jak nurek słucha swojej władczyni, tej, której poprzysiągł absolutną lojalność, a teraz snującej plan oszukania całego miasta. Zachowania w tajemnicy wszystkiego, co usłyszała. I pchania się dalej ku Bliźnie.

Twarz Tannera zaciągnęła się zimną, martwą, zatrważającą powłoką. Mięśnie szczęki skurczyły się. Bellis wiedziała, że Tanner myśli o Szeklu.

„Czy przypomina sobie, jak mówił kiedyś ze szczerego serca, jakie szczęście ich spotkało, że zostali uprowadzeni?” Bellis nie była pewna, ale na twarzy Tannera coś drgnęło i spojrzał na nią z ogniem wściekłości w oczach.

– Mnie nie zamknie gęby na kłódkę – syknął.

Rozdział czterdziesty siódmy

Tanner Sack był w mieście znany. To on walczył z rybą pancerną w obronie umierającego człowieka. Z własnej woli poddał się prze-tworzeniu w istotę wodno-lądową, aby móc lepiej służyć Armadzie. Stracił Szekla, który był dla niego jak syn.

Tanner był w mieście znany i szanowany.

Tannera się słuchało, Tannerowi się wierzyło.

Bellis nie potrafiła nikomu nic powiedzieć. Usta miała twarde i zimne jak kamień.

Musiała posłużyć się innymi.

Wszyscy znali Tannera Sacka.

Gdyby Bellis spróbowała upowszechnić tajemnice, które usłyszała w tej klaustrofobicznej klitce, nie uwierzono by jej. Nie słuchano by jej. Zabrała jednak ze sobą człowieka, który mógł przemówić zamiast niej i przekazać ogółowi prawdę.

Nie mogła się powstrzymać od kiwania głową, od uśmiechu w duchu.

„Bogowie, dobra robota” – myślała w uznaniu fachowości tego, który to wszystko zaaranżował. Czuła, że oplatają ją nitki przyczyny, skutku, starań i interakcji. Czuła, że wszystko zbiegło się ku tej chwili i temu miejscu, żeby ona mogła wykonać swoje zadanie. „Dobra robota”.


Przystąpili do dzieła niemal natychmiast po wyjściu na pokład.

Zamrugała powiekami i spojrzała dokoła na bandery, pranie, pomosty i wieże, wszystko nadal solidne i spojone zaprawą murarską. Prześladowały ją obrazy z opowieści Hedrigalla. Rozpryskujące się i pikujące w dół miasto miała przed oczyma tak wyraźnie, że kamień spadł jej z serca, kiedy wyszła na pokład i zobaczyła je nienaruszone.

Kochankowie wciąż się zastanawiali, jak ukryć Hedrigalla, wciąż knuli na dole, kiedy Tanner zabrał się do rzeczy.

Najpierw poszukał ludzi, których dobrze znał. Mówił szybko i z pasją. Odnalazł Angevine i udał się wraz z nią do dokerów, którzy jej nie znali.

Mówił spontanicznie, z serca. Nie zastanawiał się nad tym, jakich użyć środków retorycznych.

Bellis patrzyła, jak Tanner idzie przez tłum wciąż kłębiący się na pokładzie „Wielkiego Wschodniego” i gniewnym głosem powtarza to, co opowiedział Hedrigall. Na ogromnym starym okręcie pozostało jeszcze wielu piratów i Tanner mówił do nich wszystkich.

Dygotał z wściekłości. Bellis podążała za nim w dyskretnym oddaleniu. Jego żarliwość robiła na niej wielkie wrażenie. Osłupiałe reakcje rozlewały się wśród ludzi jak choroba. Niedowierzanie szybko przeszło w pewność, że Tanner mówi prawdę, potem w strach i gniew, potem w determinację.

Tanner stwierdził, że mają prawo poznać prawdę i w Bellis drgnęła niepewność.

Nie wiedziała, jaka jest prawda. Nie miała pewności, w co wierzy. Nie miała pewności, co się kryje za niezwykłą opowieścią Hedrigalla. Możliwości było kilka. To nie miało jednak znaczenia. Zabroniła sobie myśleć o tym w tej chwili. Postawiono ją w tym miejscu z zadaniem do wykonania i nie zamierzała się od niego uchylać.

Bellis patrzyła, jak ci, którzy usłyszeli słowa Tannera, przekazują je dalej i wkrótce opowieść rozpełzała się sobie tylko znanymi drogami. Większość tych, którzy w mniej lub bardziej zniekształconej wersji powtarzali historię ucieczki Hedrigalla znad Blizny, nie umiałaby powiedzieć, skąd ją zna.


Kochankowie przekazali obywatelom – w spopularyzowanej formie – znaczną część tego, co wiedzieli na temat Blizny. Niełatwo byłoby znaleźć Armadyjczyka, który by nie wiedział, że z Blizny wylewają się możliwości i takie jest źródło jej mocy. Szerokie rzesze mieszkańców widziały włączony miecz Uthera Doula, mogąc się naocznie przekonać, jak w praktyce wygląda eksploatacja potencjalności. Tutaj, na krańcu Ukrytego Oceanu, tak niedaleko od Blizny, która buchała możliwościami jak plazmą, nietrudno było uwierzyć, że Hedrigall – ten Hedrigall, złorzeczący na dolnych pokładach parowca – mówi prawdę.

Ich własny Hedrigall uciekł wprawdzie przed wieloma tygodniami i przypuszczalnie znajdował się tysiące kilometrów dalej – unosił się nad oceanem albo utonął, albo był rozbitkiem w jakiejś obcej krainie – ale ten Hedrigall, którego wyłowili z wody, był prawie-człowiekiem. Uchodźcą z makabrycznych obszarów Bas-Lag, do których zmierzała Armada.

– Dwa dni temu – powiedziała zatrwożonym głosem jakaś kobieta w zasięgu słuchu Bellis. – Od dwóch dni wszyscy nie żyjemy.

Trudno było zlekceważyć takie ostrzeżenie.


Kiedy słońce zsunęło się na najniższą kwartę nieba, historia Hedrigalla rozczapierzyła palce, dosięgając wszystkich okręgów. Powietrze nad miastem zgęstniało od niej.

Hedrigall siedział już w celi, ale Kochankowie popełnili głupi błąd: zostali na dole i opracowywali plan działania. Nad ich głowami Tanner biegał ze statku na statek, wykrzykując ostrzeżenie.

Bellis czekała na „Wielkim Wschodnim” i przypominała sobie opowieść Hedrigalla, która szczelnie wypełniła jej głowę. Katastrofa znowu stanęła jej przed oczyma. Bellis nie próbowała oceniać tego, co powiedział Hedrigall. Była to przejmująca i przejmująco opowiedziana historia. Tylko to się liczyło.

Obserwowała Armadyjczyków, którzy kręcili się wokół niej, debatowali i naradzali się ponuro. Coś planowali, coś szykowali. Wszystko zmierzało do jakiegoś celu.


Czas płynął szybko. Słońce zbliżało się do linii horyzontu. Na terenie całych Niszczukowód zamykano warsztaty i robotnicy gromadzili się na „Wielkim Wschodnim”.


O szóstej Kochankowie wyszli na pokład. Przez skórę przeniknęła do nich świadomość, że coś się dzieje, że ich okręg i całe miasto ogarnął kryzys.

Za ich plecami wyłonił się Uther Doul, ze srogą, ale podszytą nerwowością miną. Na widok rzesz obywateli, które stały przed nimi, cała trójka przeżyła wstrząs. Setki Armadyjczyków, niby niezdyscyplinowana armia: hotchi i ludzie-kaktusy wymieszani z ludźmi, było nawet trochę llorgissów z Niszczukowód.

Nad nimi Brucolac, którego umierające w słońcu nerwy drgały. Na czele tłumu, trochę wysunięty, z butnie uniesioną głową, stał Tanner Sack.

Kochankowie potoczyli spojrzeniem po swoich poddanych i Bellis dałaby sobie uciąć głowę, że zadrżeli. Po chwili przeniosła wzrok na ich najemnika. Uther Doul nie spotkał się z nią spojrzeniem.

– Rozmawialiśmy z Hedrigallem – zaczęła Kochanka bez cienia niepokoju w głosie.

O zgrozo, Tanner Sack jej przerwał.

– Oszczędźcie nam tego – powiedział.

Ludzie wymieniali spojrzenia, ośmieleni mocą jego głosu. Oczy Kochanków otworzyły się nieznacznie, lecz ich twarze pozostały nieprzeniknione.

– Dosyć tych kłamstw – ciągnął Tanner. – Znamy prawdę. Wiemy, gdzie był Hedrigall, ten prawie-Hedrigall, którego zamknęliście w celi, którego przed nami ukrywacie. Wiemy, skąd przyszedł. – Postąpił kilka kroków do przodu, a zdeterminowany tłum ruszył za nim. – Jaddock, Corscall, Guddrunn, idźcie znaleźć Hedrigalla! – krzyknął. – Jest gdzieś na dole. Przyprowadźcie go tutaj.

Grupka ludzi-kaktusów zaczęła niepewnie podchodzić do drzwi, które tarasowali Kochankowie i Uther Doul.

– Stać! – krzyknęła Kochanka. Ludzie-kaktusy zatrzymali się i spojrzeli na Tannera. Ten przesunął się o kilka kroków, a tłum za nim. Ludzie-kaktusy ruszyli ośmieleni. – Doul… – powiedziała groźnym tonem.

Wszyscy stanęli jak wryci.

Uther Doul wystąpił do przodu i zatrzymał się w połowie drogi między Kochankami a napierającymi Armadyjczykami. Po chwili wahania Tanner wyszedł mu na spotkanie.

– Zamierzasz walczyć z nami wszystkimi? – spytał głośno, żeby wszyscy go słyszeli. – Myślisz, że dasz nam radę? Bo zamierzamy sprowadzić na górę Hedrigalla i jeśli będziesz próbował ich zatrzymać… – pokazał na kaktusów -…to pójdziemy wszyscy. Myślisz, że dasz nam radę? Kurde, może i dasz, ale co potem? Kim będą rządzili twoi szefowie?

Setki stojących za nim Armadyjczyków kiwały głowami, a niektórzy wznosili wtórujące mu okrzyki.

Uther Doul przeniósł spojrzenie z Tannera na tłum i z powrotem. A później okazał słabość, jego władcza postawa rozsypała się, z wahaniem odwrócił głowę, aby zasięgnąć opinii swoich szefów. Jego ramiona poruszyły się nieznacznie, a głowa przekrzywiła na bok, jakby mówił: „On ma rację. Co chcecie, żebym zrobił? Mam ich wszystkich pozabijać?”

To odwrócenie się, to okazanie wahania, oznaczało zwycięstwo Tannera. Nurek znowu skinął na ludzi-kaktusów, którzy minęli Doula i Kochanków, żeby poszukać Hedrigalla. Odczuwali skrępowanie, ale nie strach, bo wiedzieli, że nic im nie grozi.

Kochankowie nawet na nich nie spojrzeli. Wpatrywali się w Tannera Sacka.

– Czego jeszcze chcecie? – spytał Tanner wrogim głosem. – Pokazano wam, co nas czeka, ale wam tak odjebało na punkcie tej misji, że zamierzacie zlekceważyć takie ostrzeżenie. Zamierzacie płynąć dalej? Chcieliście ukryć przed nami prawdę. Chcieliście nas okłamać i pozwolić, żebyśmy na ślepo pędzili przed siebie i runęli w przepaść jak jakiś kretyński awank. Dosyć tego. Koniec z waszym szaleństwem. Dalej nas nie zabierzecie. Zawracamy.

– Psiakrew jedna! – Kochanka dziabnęła Tannera palcem w oko i splunęła mu pod nogi. – Ty zasrany tchórzu! Ty idioto! Naprawdę uważasz, że historia, którą nam opowiedział, jest prawdziwa? Zastanów się, do ciężkiej cholery! Myślisz, że Blizna naprawdę tak wygląda? I myślisz, że trafiliśmy na Hedrigalla przez czysty przypadek, jakby Ukryty Ocean to było jakieś zasrane jeziorko? Uważasz za zbieg okoliczności, że nasz Hedrigall ucieka, a potem spotykamy innego, z innej rzeczywistości, karmiącego nas historiami, które mają nas odstraszyć? To jest ten sam człowiek! Uknuł sobie ten plan. Nie widzisz tego, do kurwy nędzy? Myśleliśmy, że nas zostawił, ale tak nie było. Dokąd miałby polecieć? Odciął „Arogancję” i schował się gdzieś. I teraz, kiedy jesteśmy tak blisko najniezwyklejszego miejsca na całym świecie, wychodzi z ukrycia, żeby nas zniechęcić. Czemu? Bo jest tchórzem, tak jak ty, tak jak wy wszyscy. Taki obmyślił sobie plan. Nie starczyło mu nawet odwagi, żeby okryć się hańbą i uciec jak szczur. Wolał zaczekać i zabrać was wszystkich ze sobą.

Niektórzy zaczęli mieć wątpliwości. Mimo furii Kochanki jej argumenty trafiały do przekonania.

Ale Tanner nie ustąpił ani na krok.

– Chcieliście zachować to przed nami w tajemnicy – powiedział. – Chcieliście nas okłamać. Popłynęliśmy z wami na koniec świata, a wy zamierzaliście nas okłamać. Bo jakaś poroniona chciwość tak was zaślepia, że nie chcieliście się narażać na nasz sprzeciw. Nic nie wiesz o Bliźnie! – krzyknął znienacka. – Nic! Nie mów mi o zbiegach okoliczności. Nie mów mi, że to niewiarygodne. Może właśnie tak działa Blizna. Skąd miałabyś cokolwiek o tym wiedzieć? Wszystko, co wiemy, to to, że jeden z najwspanialszych obywateli Niszczukowód, jakich znam, siedzi w waszym więzieniu i ostrzega nas, że jeśli popłyniemy do Blizny, to zginiemy. I ja mu wierzę. Koniec waszej przygody. Teraz my decydujemy, co dalej. Przejmujemy dowodzenie. Zawracamy. Twój rozkaz, żeby płynąć dalej, niniejszym zostaje unieważniony. Nie możesz nas wszystkich zabić ani wsadzić do pierdla.

Rozległ się entuzjastyczny ryk tłumu, a tu i ówdzie ludzie skandowali: „Sack! Sack! Sack!”

Uwagę Bellis zaprzątnęło jednak inne zjawisko. W tle całej wrzawy rozgrywało się coś innego, niemal niedosłyszalnego.

Kochanek patrzył i słuchał tego wszystkiego zza pleców Uthera Doula ze straszną niepewnością w oczach. Dotknął Kochankę w ramię i powiedział do niej coś, na co ona zareagowała z niedowierzaniem i wściekłością.

Kochankowie kłócili się.

Kiedy fakt ten dotarł do świadomości ludzi, zapadła cisza. Bellis wstrzymała oddech. Była zaszokowana, że mogą syczeć do siebie z coraz bardziej czerwonymi twarzami, ze zbielałymi z wściekłości bliznami, że mogą przerzucać się coraz głośniejszymi burknięciami, a w końcu wrzaskami, nie zważając na tłum, który patrzył na nich ogłupiały ze zdumienia.

– On ma rację! – darł się Kochanek. – On ma rację! Nie wiemy!

– Czego nie wiemy? – krzyknęła rozjuszona Kochanka. – Czego nie wiemy?

Górą przeleciało stadko wystraszonych ptaków miejskich, aby usiąść gdzieś dalej, poza polem widzenia. Armada skrzypiała. Cisza przedłużała się. Tanner Sack i jego buntownicy zastygli bez ruchu. Kłótnię Kochanków obserwowali z taką zgrozą, jakby na ich oczach rozpętała się jakaś klęska żywiołowa.

Kiedy Bellis odprowadzała wzrokiem ptaki, jej spojrzenie padło na zdewastowaną postać Brucolaca i zatrzymało się na niej, chociaż wampir budził w niej przerażenie. Jego konwulsje wygasały, ciało uspokajało się. Otworzył oczy, oślepione i wyżarte do białości przez światło słońca, i powoli przekręcił głowę.

Bellis nie miała wątpliwości: słuchał.

Kochankowie nie zwracali uwagi na otoczenie. Uther Doul bezgłośnie usunął się na bok, jakby nie chciał zasłaniać zgromadzonym widoku.

Nie było słychać nic oprócz kłótni.

– Nie wiemy – powtórzył Kochanek. Bellis miała wrażenie, że między oczami Kochanków przeskoczył łuk gorąca albo elyktryczności. – Nie wiemy, co jest przed nami. On może mieć rację. Skąd możemy mieć pewność? Czy możemy ryzykować?

– Och… – Kochanka odpowiedziała jakby swarliwym westchnieniem. Z jej oczu przebijało potworne rozczarowanie i smutek. – Do ciężkiej cholery! Niech bogowie wyjebią cię od tylca na śmierć!

Potem Kochankowie długo mierzyli się wzrokiem na oczach wstrząśniętego tłumu.

– Nie możemy ich zmusić – powiedział wreszcie Kochanek trzęsącym się gwałtownie głosem. – Nie możemy rządzić bez ich przyzwolenia. To nie jest wojna. Nie możemy posłać Doula do walki z nimi.

– Jak możesz odwracać się ode mnie w takiej chwili? – natarła Kochanka chwiejnym tonem. – Tyle razem przeszliśmy. Stworzyłam cię. Nawzajem się stworzyliśmy. Nie zapieraj się mnie…

Kochanek powiódł wzrokiem po twarzach Armadyjczyków i ogarnęła go panika.

– Wejdźmy do środka.

Kochanka zesztywniała, usiłując zapanować nad kipiącą w niej wściekłością. Jej blizny pałały. Pokręciła głową.

– Czy my jesteśmy jakieś parobki, żeby się przejmować, że ktoś nas usłyszy? Co to ma być? Co ci się stało? Jesteś tak samo głupi jak ta banda idiotów? Te łgarstwa, którymi nafaszerował nas ten drań, wydają ci się wiarygodne? Wierzysz mu?

– Czyja nadal jestem tobą, a ty mną? – odpowiedział wrzaskiem Kochanek. – To jest w tej chwili jedyne istotne pytanie. – Czuł, że coś traci, że coś mu ucieka. Więź o równie żywotnym znaczeniu jak pępowina przecierała się i więdła, aby w końcu wyschnąć i pęknąć. Wymachując rękami, tocząc pianę z ust, zdjęty zgrozą i po raz pierwszy od wielu lat sam, próbował jeszcze coś powiedzieć. – Nie możemy płynąć dalej. Nie możemy. Przez ciebie stracimy wszystko…

– Miałam o tobie lepsze mniemanie – powiedziała Kochanka z lodowatą miną. – Myślałam, że znalazłam pokrewną duszę i zespoliłam się z nią.

– Bo tak było, tak było! – powtarzał gorączkowo Kochanek, który był w tym tak żałosny, że Bellis odwróciła ze wstydem głowę.


Ludzie-kaktusy wyprowadzili Hedrigalla, a raczej przydźwigali na ramionach. Powitała go fala przyjaznej radości.

Wszyscy bombardowali go pytaniami, przed którymi się uchylał, bo nie znał na nie odpowiedzi. Ludzie tańczyli, krzyczeli i wołali jego imię, on zaś spozierał na nich pijany zdezorientowaną zgrozą. Ludzie-kaktusy, na których jego kolce nie robiły wrażenia, wzięli go na barana i z tej chwiejnej pozycji rozglądał się wokół z osłupiałą miną.

– Cała wstecz! – krzyknął Tanner Sack. – Zawracamy miasto! Sprowadzić Kochanka! Sprowadzić kogoś, kto wie, jak to się robi. Posłać ludzi do wind od uprzęży. Wysyłamy awankowi sygnał. Zawracamy!

Rozentuzjazmowany tłum rozglądał się za Kochankami z żądaniem wyjaśnienia, jak to się robi, ale Kochankowie zniknęli.

Kiedy ludzie w karnawałowej atmosferze otoczyli Hedrigalla, Kochanka odwróciła się rozjuszona i pobiegła do swojego pokoju, a Kochanek za nią.

W bezpiecznej odległości, gotowa pójść inną trasą, śledziła ich Bellis Coldwine, w ramach ostatniej próby zrozumienia tego, co zrobiła i co jej zrobiono.

Tuż za drzwiami na korytarz usłyszała kolejną wymianę zdań.

– Jesteśmy włodarzami tego miasta – powiedział Kochanek stężałym głosem. – Rządzimy Armadą. Nie niszcz tego. Przez ciebie wszystko stracimy.

Kochanka wykonała piruet i Bellis znalazła się w jej polu widzenia. Kochanka zauważyła ją, ale było jej wszystko jedno, kto ją usłyszy.

– Wiesz… – powiedziała, dotykając twarzy Kochanka. Pokręciła głową, po czym mówiła smutnym i zdecydowanym głosem: – Masz rację. Już tutaj nie rządzimy. Ale nie taki był sens mojego bycia tutaj. Nie poproszę cię, żebyś poszedł ze mną – głos prawie jej się załamał. – Ktoś mi cię ukradł: ty sam.

Odwróciła się i chociaż Kochanek błagał, aby go wysłuchała, aby nie zatykała uszu na głos rozsądku, aby zrozumiała – odeszła.

Bellis miała już pełny obraz sytuacji. Długo stała pośród starych heliotypów, które dawno utraciły sens. W końcu wróciła na pokład, gdzie ludzie świętowali, a Tanner usiłował wydawać rozkazy, usiłował zawrócić miasto z kursu.


Ekipy pracowników technicznych z niechęcią kręciły windami, które ciągnęły za wodze awanka. Z tępym posłuszeństwem awank wykonał skręt o promieniu wielu kilometrów i potężny kilwater Armady wygiął się w półkole.

Manewr zawracania zajął im resztę dnia. Kiedy miasto zataczało ogromny, płaski łuk na pozbawionym jakichkolwiek punktów orientacyjnych morzu, piraci-urzędnicy z Niszczukowód biegali w panice po swoim okręgu, usiłując ustalić, kto teraz rządzi.

Prawda ich przeraziła: w tych godzinach anarchii nikt nie wydawał rozkazów. Nie było łańcucha decyzyjnego, nie było dyscypliny, nie było hierarchii, była tylko chaotyczna, przypadkowa demokracja na bieżąco klecona przez Armadyjczyków. Urzędnicy nie mogąc się z tym pogodzić, dostrzegli przywódców w Tannerze Sacku i Hedrigallu. Ci dwaj byli jednak tylko uczestnikami tego eksperymentu: jeden entuzjastycznym, drugi zagubionym, noszonym na ramionach jak maskotka.


„Czy tak się to kończy?” Bellis jest oszołomiona i osłabiona z przejęcia. Zapadła już noc i biegnie z tłumem uśmiechniętych obywateli wzdłuż nabrzeża Czasów, aby popatrzeć, jak dobijają do brzegu łodzie windowe. Uświadamia sobie, że sama też się uśmiecha. Nie wie, od którego momentu. „Czy już po wszystkim? Czy tak się to kończy?”

Władza, która oficjalnie rządziła Niszczukowodami, a w praktyce całą Armadą, nie istnieje. Od tak dawna sprawowała rządy silnej ręki, a teraz rozpłynęła się tak błyskawicznie i po cichu, że Bellis nie może wyjść z osłupienia. „Gdzie oni się wszyscy podziali?”

Włodarze zniknęli, a wraz z nimi lepiszcze prawa i kontroli, gwardziści i inni wykonawcy ich woli.

Przywódcy innych okręgów roztropnie zachowali milczenie i trzymali się w ukryciu. Próba zapanowania nad wściekłością i rozradowaniem ludu skończyłaby się klęską. Nie są tacy głupi. Czekają.

Lęki, urazy i niepewności, wzbierające w obywatelach od wielu tygodni, osadzające się za każdym razem, gdy mieli wątpliwości, choć zatrzymywali je dla siebie. To było motorem napędowym tego ruchu. Tego buntu. Niezwykła, nieprawdopodobna historia Hedrigalla wyzwoliła ich, dała im pewność, której potrzebowali.

Zawracają miasto.

Bellis nie widzi żadnego plądrowania, żadnej przemocy, pożarów czy strzelanin. Tu chodzi tylko o jedno: żeby nie umrzeć, żeby ujść z życiem z tego okropnego morza. Awank nadal jest ranny, ale płynie. Bellis widzi gwiazdy i wie, że zwierzę kieruje się ku Wezbranemu Oceanowi.


Tego właśnie chciała. Każdy kilometr, który oddalał ją od Nowego Crobuzon, był porażką. Bellis robiła wszystko, aby zawrócić to zakichane miasto, aby skierować je w stronę jej kraju. I teraz, ni stąd, ni zowąd, zupełnie niewytłumaczalnie, odniosła sukces.

„Jak to się stało?” – myśli sobie. Powinna triumfować, odczuwać dumę, a tymczasem jest jak zdumiony, szczęśliwy obserwator z zewnątrz. Wie, skąd się to bierze. Chowa w sobie pytania i urazy. Pamięta, co zobaczyła w oczach Doula. „Znowu zostałam wykorzystana” – myśli przerażona i pełna wątpliwości. „Znowu zostałam wykorzystana”.

To był skomplikowany łańcuch manipulacji. Bellis nie może go teraz rozplątywać. Nie ten czas.


Flar, za pomocą których piloci dawali sygnały łodziom windowym, użyto w wielkim pokazie fajerwerków. Był to gest celebracyjny, ale też prowokacyjny – nie są nam już potrzebne, mówili w ten sposób buntownicy.

Ludzie nadal świętowali zawzięcie, kiedy niebo na wschodzie pojaśniało.

Bellis stała na pokładzie „Wielkiego Wschodniego”, blisko drzwi na korytarze, które prowadziły do pokojów Kochanków. Czekała tutaj od jakiegoś czasu. Pamiętała słowa Kochanki: „Nie poproszę cię, żebyś poszedł ze mną”. Coś się kończyło i Bellis chciała być tego świadkiem.

Na okręcie flagowym byli też inni, w większości zmęczeni i pijani, śpiewali i patrzyli w morze, ale ucichli, kiedy na pokładzie pojawiła się Kochanka z Utherem Doulem u boku. Ludzie przypomnieli sobie o swoim gniewie i mogli im coś zrobić, ale ta nieprzyjemna chwila szybko minęła.

Kochanka, która patrzyła tylko na Doula, niosła dziwnie powybrzuszane pakunki. Bellis zauważyła, że w jednym z pakunków jest byćmożnik, nietypowy instrument Doula.

– Czy to jest wszystko? – spytała Kochanka i Doul skinął głową.

– Wszystko, co udało mi się zgromadzić, poza moim mieczem. Twarz Kochanki zastygła w wyrazie hardego spokoju.

– Łódź gotowa? – dociekała i Doul ponownie przytaknął. Ruszyli razem, obserwowani przez piratów, lecz niemolestowani, w stronę lewej burty „Wielkiego Wschodniego”, a potem, ulicami wijącymi się po zbitej masie statków, zmierzali ku portowi Basilio.

Bellis zerkała ku drzwiom. Spodziewała się, że stanie w nich Kochanek i zawoła swoją kochankę albo pobiegnie za nią i powie, że on też popłynie, że nic ich nie rozdzieli… ale nie pojawił się.

Nigdy nie zespolili się ze sobą duszami. Nigdy nie przyświecał im ten sam cel. Może tylko przypadek sprawił, że tak daleko razem zawędrowali.

Przy burcie Niszczukowód Kochanka zatrzymała Uthera Doula i odwróciła się, żeby po raz ostatni spojrzeć na okręt flagowy. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale niebo było jasne, dzięki czemu Bellis wyraźnie widziała twarz Kochanki.

Na prawym policzku, od włosów do żuchwy, biegła nowa rana, połyskująca cienką warstewką maści. Była głęboka, ciemnoczerwona, przecinała kilka innych, starszych ran, jakby chciała je unieważnić.


***

Bellis nigdy nie słyszała żadnych opowieści na temat tej ostatniej wędrówki, co ją zaskoczyło. Armada całymi tygodniami rozprawiała o buncie, ale Bellis ani razu nie słyszała, żeby ktoś mówił o Kochance i Doulu podążających statecznym krokiem przez zmęczone i pijane rebelią miasto.

Umiała sobie jednak wyobrazić ich wspólny marsz. Kochanka smutna i zamyślona, rozgląda się dokoła, karbuje w pamięci detale miasta, którym tak długo współrządziła. Dźwiga pakunek, czuje ciężar wszystkich ksiąg z ezoterycznymi naukami, traktatów o kopalnictwie możliwości, starodawnych urządzeń otrzymanych od Doula.

Doul kroczy obok niej z dłonią na rękojeści miecza, chroni ją podczas ostatnich minut jej pobytu na Armadzie. Czy to było konieczne? Czy musiał interweniować? Bellis nie słyszała żadnych opowieści o zaszlachtowanych przez niego Armadyjczykach.

I czy Kochanka naprawdę odpłynęła sama?

Trudno było uwierzyć, że nie znalazł się nikt gotowy jej towarzyszyć. Jej wewnętrzna opowieść bazowała na innej logice niż logika zysku napędzająca Armadę, ale czy rzeczywiście była obca wszystkim obywatelom miasta? Kochanka nie umiałaby sama pokierować statkiem, nawet niewielkim. Bellis łatwiej było sobie wyobrazić, że kiedy szła przez miasto, powyciągała trochę ludzi z ich kryjówek, że wyczuli jej obecność i wyszli do niej. Wyalienowani, kierujący się innymi pobudkami niż ich sąsiedzi, ustawili się sznurem za Kochanką i Utherem Doulem, spakowani i gotowi opuścić miasto.

Romantycy, bajarze, wyrzutki społeczne, samobójcy i obłąkańcy. Oczyma duszy Bellis widziała ich za Kochanką.

Miała nieodparte odczucie, że kiedy Kochanka mijała opuszczone magazyny portowe, podążała za nią gromada tych odmieńców. Wsiedli na przygotowany wcześniej statek, dosypali węgla do kotła i rzucili cumy, pożegnawszy się z Armadą.

Była to jednak tylko hipoteza. Nie dało się wykluczyć, że Kochanka popłynęła sama.

Bellis wiedziała tylko tyle, że po niecałej godzinie, kiedy słońce stało bardzo nisko na niebie, w wąskim wyjściu z portu Basilio pojawił się żagiel i wypłynął na morze. Statek nie był duży. Na pokładzie Bellis zobaczyła rozmaite dźwigi, windy, kotły i silniki, których przeznaczenia nie znała. Statek wydawał się dobrze wyposażony i sklarowany.

Bellis nie widziała go zbyt wyraźnie. Patrzyła nad nieregularnymi konturami Armady, płaskimi i skośnymi, szarymi i czerwonymi, łupkowymi, betonowymi i żelaznymi. Z trudem wyławiała statek spośród oleistego światła poranka. Widziała snujący się kominem dym drzewny, gdy żaglowo-parowa jednostka dała się porwać dziwnym prądom Ukrytego Oceanu.

Obserwował to również Kochanek, stojący parę kroków od Bellis.

Oczy miał tak czerwone od łez, jakby wtarł w nie piasek. Rzecz jasna, na jego policzku nie pojawiła się żadna nowa blizna.

Statek sunął po wodzie z prędkością, jakiej Bellis nigdy nie widziała na Ukrytym Oceanie. Bez ceregieli, bez salw armatnich i fajerwerków, zmierzał na północ, w kierunku dokładnie odwrotnym niż Armada – w stronę Blizny.

Długo po zniknięciu statku Kochanki za horyzontem Uther Doul wrócił na „Wielki Wschodni” sam.


Doul stanął pod masztem, na którym ukrzyżowany był Brucolac. Równo o wschodzie słońca rozpoczęły się poranne wrzaski wampira, z początku cherlawe.

– Odciąć go – powiedział nie znoszącym sprzeciwu tonem Uther Doul do grupy mężczyzn i kobiet. Spojrzeli na niego zdziwieni, ale nie oponowali. – Odciąć go i zabrać do domu.

W ten niezwykły poranek, kiedy miasto po omacku wypracowywało sobie nowe zasady funkcjonowania i na razie nikt nie wiedział, co jest dozwolone, normalne, dopuszczalne i słuszne, miłosierny rozkaz Uthera Doula został wykonany.


„Już nie jesteś Kochanką” – pomyślała nagle Bellis. Patrzyła ku horyzontowi, za którym zniknął stateczek. Pomyślała o kłótni Kochanków, o nowej ranie – świeżej bliźnie na policzku, która odmieniała i wyodrębniała Kochankę. „Już nie jesteś Kochanką”.

Bellis usiłowała zbudować sobie nowy obraz Kochanki, która stała za sterem swego statku i zmierzała ku najbardziej niezwykłemu miejscu na świecie. Usiłowała przemyśleć ją na nowo, spojrzeć obiektywnym okiem, sprawiedliwie obdzielić ją zasługami i winami, uczciwie ocenić kobietę, która pilotowała swój statek na koniec świata, kierując się wyłącznie własnymi planami i pragnieniami.

Bellis nie umiała jednak myśleć o niej inaczej jak o Kochance.

Nie znała imienia tej kobiety.

Загрузка...