CZĘŚĆ DRUGA. SALT

Rozdział szósty

Pod wodą były lampy. Zielone, szare, zimnobiałe i bursztynowe kule w raczej stylistyce, wyznaczające spód miasta.

Światło kłuło zawieszone w wodzie cząstki. Pochodziło nie tylko z tysiąca wiązek iluminacji, ale także z korytarzy wczesnego światła słonecznego, które ukośnie wybijało tunele od fal do głębin. Ryby i kryl okrążały je i przepływały przez nie bezwiednie.

Od dołu miasto było archipelagiem cieni, nieregularnym, rozrośniętym i niesamowicie skomplikowanym. Przemieszczały się w nim prądy. Kile przebiegały we wszystkich możliwych kierunkach. Łańcuchy kotwiczne snuły się jak włosy, urwane i zapomniane. Z otworów miasta buchały odpadki, fekalia i cząstki stałe, nafta przeciskała się z trudem i szła do góry, aby utworzyć niewielkie plamy na powierzchni. Nieprzerwany wypływ śmieci paskudził wodę i był przez nią połykany.

Pod miastem ciągnęło się kilkaset metrów szybko rzedniejącego światła, a poniżej kilometry podwodnych ciemności.


Spód Armady kipiał życiem.

Ryby przemykały przez jej architekturę. Istoty podobne do traszek rozumnie i z poczuciem celu poruszały się między różnymi kryjówkami – Klatki z drutu tkwiły w jamach albo wisiały na łańcuchach, tłoczne od spasionych dorszy i tuńczyków. Mieszkania raków przypominały koralowe polipy.

Za obrzeżami miasta i pod nim, na kresach światła, wielkie, półdzi kie wyrmeny kręciły w wodzie korkociągi i żerowały. Sztywne cienie batyskafów buczały. Delfin stale wydawał z siebie czujne dźwięki. Ruchoma ekologia i polityka była uwiązana do zwapniałej podstawy miasta.

Dookolne morze rezonowało odczuwalnym fizycznie hałasem: mlaskami w wyraźnym staccato, wibracjami huczącego metalu, połykanym dźwiękiem wzajemnego hydrotarcia prądów. Szczęknięciami, które rozpraszały się po osiągnięciu powierzchni.


Wśród tych, którzy unosili się lub przytrzymywali czegoś w wodzie, były dziesiątki mężczyzn i kobiet. Nieporadnie poruszali się w rozciągniętym czasie, niezdarni na tle eleganckich, wielkolistnych paproci i gąbek.

Woda była zimna. Powierzchniacy nosili gumowane, skórzane kombinezony i ogromne kaski z miedzi i hartowanego szkła, połączeni z taflą wody rurami doprowadzającymi powietrze. Trzymali się drabin i odciągów, niebezpiecznie zawieszeni nad niewyobrażalną przestrzenią.

Szczelnie zamknięci w kaskach, byli odcięci od dźwięku i każdy poruszał się rozważnie obok reszty, ale też zupełnie sam. Przełazili jak wszy przez rurę, która wbijała się w mętne morze jak odwrócony komin. Był to kwitnący patchwork alg i muszel o niezwykłych kształtach. Chwasty i parzący filigran obrastały wszystko jak bluszcz i dyndały w dół i do góry, trącając plankton.

Z nagiej piersi jakiegoś nurka wystawały dwie długie macki, kołysząc się z prądem morskim, ale także zgodnie ze swoimi słabymi wewnętrznymi popędami.

Nurkiem tym był Tanner Sack.


Trzepiąc ogonem, delfin sunął w stronę obrzeży miasta, do góry, ku światłu. Przebrnął przez malejące ciśnienie wody, wyskoczył w powietrze, zgiął się wpół jak scyzoryk, zawisł w pyle wodnym i zmierzył miasto bystrym okiem.

Znowu w dole, mknął przez prążki wody. Trochę dalej majaczyły ogromne kształty, niewyraźnie widoczne przez wodę i rozedrgania taumaturgii. Pilnowały ich rekiny na uwięzi i nie wolno ich było badać. Oko nie mogło się na nich zogniskować.

Nie podpływali do nich nurkowie.


Jakieś głosy wyrwały Bellis ze snu.

Od jej przybycia do Armady minęło wiele tygodni.

Każdy ranek był taki sam. Budzenie się, siadanie na łóżku, czekanie, rozglądanie się po pokoiku z dygoczącym niedowierzaniem, które nie chciało ustąpić. Nabrzmiewało w niej jeszcze mocniej niż tęsknota za Nowym Crobuzon.

„Skąd się tutaj wzięłam?”. Pytanie to nie odstępowało jej ani na krok.

Rozsunęła zasłony, uchwyciła się parapetu i patrzyła na miasto.


Pierwszego dnia po przybyciu stali ze swoimi rzeczami na pokładzie „Terpsychorii”, otoczeni przez strażników oraz mężczyzn i kobiety z wykazami osób i różnymi urzędowymi papierami. Twarze piratów były harde, poorane okrucieństwem żywiołów. Przez zasłonę swego strachu Bellis przyglądała im się uważnie, lecz nie umiała ich w żaden sposób zaklasyfikować. Istny melanż etniczno-kulturowy. Każdy miał skórę innego koloru. Niektórzy byli pokryci abstrakcyjnymi wzorami z blizn, a niektórzy nosili stroje z batiku. Wyglądali tak, jakby nie łączyło ich ze sobą nic oprócz ogólnej srogości.

Kiedy nagle zesztywnieli w jakiegoś rodzaju postawie na baczność, Bellis wiedziała, że przybyli ich zwierzchnicy. Przy relingu stało dwóch mężczyzn i kobieta. Morderca, odziany w szary pancerz dowódca abordażu, podszedł do nich. Ubranie i szpadę miał już całkiem czyste.

Młodszy z dwóch mężczyzn i kobieta zbliżyli się do korsarza. Bellis wytrzeszczyła oczy na ich widok.

Mężczyzna miał na sobie ciemnoszary garnitur, a kobieta prostą, niebieską sukienkę. Oboje byli wysocy i nosili się z dostojeństwem typowym dla władzy. Mężczyzna miał starannie przystrzyżone wąsy i naturalnie arogancki sposób bycia. Rysy twarzy kobiety były ciężkie i nieregularne, ale usta zmysłowe, a okrutny wyraz oczu hipnotyzujący.

Tym, co kazało Bellis wpatrywać się w nich z fascynacją i odrazą, co przykuło jej uwagę, były… blizny.

Jedna ciągnęła się od kąta lewego oka kobiety do kącika ust. Równiutka i nieprzerwana. Druga, grubsza, krótsza i bardziej postrzępiona, od prawej strony nosa poziomo po policzku, a potem zakręcała do góry w stronę oka. Były też inne, wrysowane w jej twarz. Szpeciły ochrową skórę z estetyczną precyzją.

Przeskakując wzrokiem z kobiety na mężczyznę i z powrotem, Bellis poczuła w ustach smak piołunu. „Cóż to za chora sprawa?” – pomyślała zdeprymowana.

Wzory zdobiące twarz mężczyzny były lustrzanym odbiciem wyżej opisanych. Długa, zakrzywiona blizna po prawej stronie twarzy, krótsze, ząbkowane nacięcie pod lewym okiem. Jakby był zniekształconym odzwierciedleniem kobiety.

Kiedy zbulwersowana Bellis patrzyła na okaleczoną parę, kobieta przemówiła:

– Na pewno zdążyliście już zdać sobie sprawę – powiedziała dobrą ragamollszczyzną, dostatecznie głośno, żeby wszyscy usłyszeli – że Armada nie jest jak inne miasta.


„Czy to jest powitanie?” – pomyślała Bellis. „Czy tylko tyle dostaną zestresowani i zdezorientowani rozbitkowie z»Terpsychorii«?”


Kobieta mówiła dalej.

Opowiedziała im o swoim mieście. Momentami milkła i wątek płynnie podejmował mężczyzna. Byli prawie jak bliźniacy, którzy kończą za siebie zdania.

Trudno jej się słuchało tego, co mówili. Bellis osłupiała na widok uczuć, które przeskakiwały między mężczyzną i kobietą za każdym razem, gdy na siebie spojrzeli. Przede wszystkim jakiś głód. Bellis czuła się wybita z orbit czasu, jakby to jej się tylko śniło.

Później przyszło uświadomienie, że przyswoiła sobie wiele z tego, co zostało powiedziane, przeniknęło to do jej wnętrza gdzieś poniżej progu świadomości. I wbrew jej woli wyszło na wierzch, kiedy zaczęła mieszkać na Armadzie.

Wtedy całkowicie skupiła uwagę na niezwykłej nici emocjonalnej, jaka łączyła tę parę. Poza tym doszło do niej tylko rozradowane osłupienie, z jakim przyjęto ostatnie zdanie kobiety.


Słowa dotarły do niej dobre kilka sekund po tym, jak zostały wypowiedziane, jakby jej czaszka była z materiału spowalniającego dźwięk.

Rozległo się ogólne sapnięcie, głośne „juhu”, a potem potężna erupcja radości setek wycieńczonych, prze-tworzonych więźniów, którzy dygotali i śmierdzieli. Hałas narastał i narastał, z początku niepewny, potem upojny i triumfalny.

– Ludzie, kaktusy, hotchi, raki… prze-tworzeni – powiedziała kobieta. – Na Armadzie wszyscy jesteście marynarzami i obywatelami. Na Armadzie nie ma dyskryminacji. Tutaj jesteście wolni. I równi sobie.

To nareszcie było jakieś powitanie. Na które prze-tworzeni zareagowali głośnym i łzawym podziękowaniem.


Bellis wraz ze swoimi przypadkowymi towarzyszami została zapędzona do miasta, w którym mężczyźni i kobiety reprezentujący różne fachy czekali z kontraktami i przenikliwymi, zaciekawionymi spojrzeniami. Wychodząc z pomieszczenia, spojrzała na przywódców i ze zdziwieniem zobaczyła, że ktoś do nich dołączył.

Kompletnie zdezorientowany Johannes Tearfly patrzył w dół na dłoń podaną mu przez mężczyznę z bliznami – tak jakby nie wiedział, co z nią począć. Starszy pan, który stał obok mordercy i pokrytej bliznami pary, podszedł do przodu, głaszcząc się po siwej brodzie, i przywitał się z Johannesem, wymawiając jego nazwisko.

Bellis tylko tyle zobaczyła i usłyszała, zanim ją zabrano. Ze statku do Armady, jej nowego państwa-miasta.

Flotylla siedzib mieszkalnych. Miasto zbudowane na starych kościach łodzi.


Zniszczone ubrania wszędzie trzęsły się i suszyły na wiejącym ze stałą prędkością wietrze. Trzepotały w uliczkach Armady, koło wysokich gmachów z cegły, wieżyczek, masztów, kominów i przedpotopowego takielunku. Bellis patrzyła ze swojego okna na panoramę poprzestawianych masztów i bukszprytów, na miejski krajobraz galionów i kaszteli, na setki statków związanych razem, zajmujących prawie półtora kilometra kwadratowego morza, i zbudowane na nich miasto. Niezliczone przykłady architektury morskiej: ogołocone łodzie wikingów, galery, lugry i brygantyny, liczące setki metrów długości parowce i kajaki nie dłuższe od człowieka. Były też nieznane typy łodzi: prakecze, barka wyrzeźbiona ze skostniałego ciała wieloryba. W plątaninie lin i ruchomych, drewnianych kładek setki statków – skierowanych we wszelkich możliwych kierunkach – unosiły się na wodzie. Miasto było głośne. Psy na uwięzi, okrzyki przekupniów, buczenie silników, młotki i tokarki, tłuczenie kamieni. Klaksony w warsztatach, śmiech i wołania, wszystko w jednej z odmian języka salt, skundlonej mowie marynarskiej, która była językiem Armady. W tle tych odgłosów miasta gardłowy hałas łodzi. Narzekania drewna, trzask skóry i liny, perkusyjne stukanie statku o statek.

Armada bez przerwy się ruszała, mosty kołysały się z boku na bok, wieże się chwiały. Miasto przesuwało się na wodzie.

Statki w każdym elemencie poddano konwersji. Dawne koje i grodzie stały się domami, na dawnych pokładach działowych powstały warsztaty. Miasto nie dało się jednak zniewolić istniejącym skórom statków, lecz je przekształciło. Statki rozbudowano, a raczej nadbudowano, style i materiały zaczerpnięte z setek historii i estetyk złożyły się na eklektyczną architekturę.

Wiekowe pagody przycupnęły na pokładach starożytnych galer wiosłowych, a betonowe monolity wyrastały jak dodatkowe kominy na korowcach skradzionych z mórz południowych. Ulice między budynkami były ciasne. Biegły po mostach nad przebudowanymi statkami, pośród labiryntów, placyków i okazałych gmachów. Tereny parkowe rozpełzały się po kliprach, nad zbrojowniami, na głęboko ukrytych pokładach. Domy napokładowe pękały od naprężeń wywołanych bezustannym ruchem statków.

Bellis widziała markizy straganów Targu Zimowej Słomy: setki zgrabnych szkut i płaskodennych łodzi przemytniczych, góra na sześć metrów długich, wypełniających luki między większymi jednostkami. Łódeczki bez przerwy o siebie stukały, spętane łańcuchami i powiązane linami, które obrosły wodnym zielskiem. Straganiarze otwierali swoje placówki handlowe, przystrajali sklepowe łódeczki wstążkami i szyldami, rozwieszali towar. Poranni zakupowicze schodzili na targ z okolicznych statków po stromych mostach linowych, wprawnie przedostając się z łodzi na łódź.

Koło targu znajdowała się korweta porośnięta bluszczem i pnącymi kwiatami. Zbudowano na niej pięknie rzeźbione, niskie siedziby mieszkalne. Masztów nie ścięto, lecz opleciono zielenią, przez co przypominały sędziwe drzewa. Był okręt podwodny, który od dziesięcioleci nie zszedł pod powierzchnię. Wokół jego peryskopu ciągnęła się grań wąskich domów, podobna do płetwy piersiowej. Korwetę i okręt podwodny łączyły falujące, drewniane mostki przechodzące nad targiem.

Parowcowi nadano funkcję bloku mieszkalnego, w kadłubie wykonano nowe okna, a na śródokręciu stanęły drabinki dla dzieci. W pudłowatym kołowcu mieściła się pieczarkarnia. Statek-rydwan, z dekoracyjnie wypolerowanym wędzidłem, dźwigał ciężar ceglanej zabudowy szeregowej, która wypełniała krzywizny jego szkutniczych fundamentów. Z kominów wzbijały się łańcuchy dymu.

Budynki przybrane kośćmi, kolory od różnych odcieni szarości i rdzy po wybujałe barwy heraldyczne; miasto ezoterycznych kształtów. Jego hybrydowość była ponura i nieujmująca, oszpecona graffiti i skutkami butwienia drewna. Architektura falowała razem z wodą, co niosło ze sobą jakąś niejasną groźbę.

Na dawnych frachtowcach znalazły przytulisko zarówno slumsy, jak i miejskie pałace, które chwiały się zresztą też na pokładach slupów. Były kościoły, sanatoria i opuszczone domy, wszystkie nieustannie lizane przez wilgoć, obrysowane solą, zanurzone w dźwiękach fal i niosącym zarówno świeżość, jak i zgniliznę zapachu morza.

Statki spinały ze sobą łańcuchy i dźwigary na zawiasach. Każda krypa była pontonem w sieci pomostów linowych. Łodzie tworzyły morskie ściany wbitych w dno statków, które otaczały unoszące się swobodnie jednostki. Port Basilio, gdzie marynarka Armady albo goście mogli zacumować, dokonać napraw albo rozładować towar, chronił przed sztormami.

Największe statki krążyły po obrzeżach miasta, za holownikami i parowcami przywiązanymi do boków Armady. Na otwartej wodzie pływały flotylle łodzi rybackich, okręty wojenne, statki-rydwany, trałowce i inne. Była to prywatna marynarka Armady, buszująca po świecie i wracająca do ojczystego portu z ładunkiem odebranym siłą wrogom lub morzu.

Jeszcze dalej, za nadmiejskim niebem, rojącym się od ptaków i innych kształtów, za wszystkimi jednostkami pływającymi ciągnęło się morze.

Otwarte morze. Fale jak owady w nieustannym ruchu.

Niesamowite i puste.


Bellis dano do zrozumienia, że jest pod opieką tych, którzy ją złapali, była mieszkanką okręgu Niszczukowody, rządzonego przez mężczyznę i kobietę z bliznami. Obiecali robotę i kwaterunek wszystkim, których wzięli do niewoli, i szybko się z tego wywiązali. Z przerażonymi, zdezorientowanymi przybyszami spotkali się urzędnicy, wywoływali ich nazwiska z listy, wypytywali nowych o kwalifikacje i inne szczegóły, po czym lakonicznie wyjaśniali w pidżyn salt, jaką pracę mają do zaoferowania.

Bellis dopiero po paru minutach zrozumiała, a jeszcze później uwierzyła, że proponuje jej się pracę w bibliotece.

Podpisała podsunięte jej dokumenty. Oficerów i marynarzy z „Terpsychorii” bez ceregieli zabierano na „testy” i „reedukację”, toteż Bellis wolała nie robić trudności. Naskrobała swoje nazwisko, chociaż wszystko się w niej gotowało. „I wy to nazywacie umową?!” – chciała krzyknąć. „Wszyscy wiedzą, że nie mamy żadnego wyboru”. Ale podpis złożyła.

Te wszystkie pozory legalizmu wzbudziły zamęt i wprawiły ją w pewne zakłopotanie.

Przecież to piraci. Pirackie miasto, rządzące się okrutnym merkantylizmem, istniejące w porach skórnych świata, porywające nowych obywateli z jego statków, unoszący się w wodzie i na wodzie ośrodek handlu kradzionymi towarami, gdzie obowiązuje prawo silniejszego. Dowody na to były widoczne gołym okiem: srogość obywateli, noszenie przez nich broni, dyby i pręgierze, które widziała na statkach Niszczukowód. Na Armadzie na straży porządku stoi morska dyscyplina, knut.

Hydromiasto nie było jednak prymitywną brutokracją, której spodziewała się Bellis. Funkcjonowały tutaj również inne logiki. Były napisane na maszynie umowy, urzędy zarządzające nowymi przybyszami. I urzędnicy: administracyjna kasta, zupełnie jak w Nowym Crobuzon.

Obok rządów pałki – a może nie obok, tylko u ich podstaw lub jako ich otoczka – istniała biurokracja. Armada to nie był statek, tylko państwo-miasto. Bellis przybyła do kraju równie skomplikowanego i zorganizowanego jak jej własny.

Urzędnicy zabrali ją na „Chromolit”, butwiejący od dawna kołowiec, i zakwaterowali ją w dwóch małych, okrągłych pokojach połączonych kręconymi schodami, a zbudowanymi w niegdysiejszym dużym kominie statku. Gdzieś daleko w dole, w trzewiach statku, tkwił silnik, który swego czasu wydmuchiwał sadzę przez jej obecny dom. Wystygł na długo, zanim się urodziła.

Powiedzieli jej, że musi co tydzień płacić czynsz w Okręgowym Biurze Osadnictwa. Dali jej zaliczkę na poczet pensji, w banknotach i monetach: „dziesięć oczek składa się na flagę, dziesięć flag na finial”. Pieniądze były kiepsko wydrukowane na szorstkim papierze, kolor atramentu różnił się od banknotu do banknotu.

Potem powiedzieli jej, rudymentarną ragamollszczyzną, że nigdy nie opuści Armady, i zostawili ją samą.

Czekała, ale niczego się nie doczekała. Została sama w mieście, które było dla niej więzieniem.

W końcu głód wygnał ją na ulicę, gdzie kupiła tłuste jedzenie od sprzedawcy paplającego w salt zbyt szybko, żeby wiele zrozumiała. Spacerowała ulicami, zaskoczona, że nikt jej nie zaczepia. Czuła się zupełnie obco, uderzył w nią szok kulturowy, paraliżujący jak migrena. Była otoczona przez kobiety i mężczyzn w dziwacznych, podartych strojach, dzieci ulicy, ludzi-kaktusów i khepri, hotchi, llorgiss, olbrzymów gessin, vumurt i innych. Ludzie-raki mieszkali w dole miasta, a na wierzch chodzili za dnia, ślamazarni ze swoimi opancerzonymi nogami.

Ulice były wąskimi graniami między domami stłoczonymi na pokładach. Bellis przywykła do wiercenia się miasta, do zmiennej, ruchliwej linii dachów. Otaczały ją zawołania i rozmowy w salt.

Szybko przyswajała sobie mowę swego nowego kraju: słownictwo było skradzione z innych języków, na ogół jej znanych, a składnia bardzo prosta. Musiała się nią posługiwać – nie mogła uniknąć kupowania jedzenia, pytania o drogę lub wyjaśnienie czegoś, rozmawiania z innymi Armadyjczykami – i wtedy jej akcent zdradzał napływową, a nie rdzenną mieszkankę miasta.

Rozmówcy w większości okazywali cierpliwość, a nawet gruboskórną jowialność, wybaczając jej arogancję. Może oczekiwali, że przestanie być taka naburmuszona, kiedy zadomowi się na Armadzie.

Nie przestała.


Tego ranka, kiedy wychodziła z komina „Chromolitu”, znowu postało w jej głowie pytanie: „Skąd się tutaj wzięłam?”. Szła ulicą w mieście statków, w słońcu, otoczona tłumem swoich porywaczy. Miała wokół siebie mężczyzn i kobiety, ludzi i inne rasy, nawet trochę konstruktów, wszyscy targowali się, pracowali, szwar gotali w salt. Bellis maszerowała przez Armadę, swoje więzienie.


***

Zmierzała do Pamięcioimpulsowni. Okręg ten przylegał do Niszczukowód i potocznie mówiono o nim „Książkowice” albo „dzielnica kheprich”.

Biblioteka Wielkiego Mechanizmu znajdowała się trzysta metrów od statku mieszkalnego „Chromolit”. Po drodze Bellis musiała przejść przez sześć statków.

Niebo roiło się od pojazdów latających. Gondole kołysały się pod sterowcami, rozwożąc pasażerów po kanciastej zabudowie, schodząc między stłoczone domy i spuszczając drabinki linowe, mijając znacznie większe statki powietrzne, które transportowały towary i maszyny. Konstrukcja tych ostatnich była przypadkowa. Niektóre sklecono jak popadnie z komór gazowych sterowców, wytłaczarek i silników, jakby ktoś wysypał śmieci. Maszty służyły jako pachołki cumownicze. Wykwitały z nich różnokształtne aerostaty, kojarzące się z pulchnymi zmutowanymi owocami.

Z „Chromolitu” Bellis przeszła po stromej kładce na szkuner „Jarvee”, pełen kiosków z tytoniem i słodyczami. Potem przedostała się na barkentynę „Siedzący Ryś”, na której pokładzie kupcy jedwabni sprzedawali ścinki z korsarskiej działalności Armady. Potem w prawo, obok złamanego morskiego filaru lorgissów, podskakującego niby jakaś diabelska rybia przynęta, a następnie przez most Taffeta.

Teraz Bellis znajdowała się na „Srogim”, olbrzymim kliprze, wyznaczającym granicę Książkowic, dzielnicy rządzonej przez kheprich. Koło wozów, ciągniętych przez chorowite końsko-wołowe mieszańce, stała ekipa sióstr-strażniczek rasy khepri.

Podobne trójki pełniły służbę w Kinken i Creekside, crobuzońskich gettach dla kheprich. Bellis nie miała wątpliwości, że khepri na Armadzie, podobnie jak w Nowym Crobuzon, są potomkami rozbitków ze Statków Miłosierdzia, oddającymi cześć temu, co pozostało, temu, co zapamiętali z panteonu Bered Kai Nev. Strażniczki nosiły tradycyjną broń. Ich gibkie, humanoidalne ciała były osmagane przez żywioły, a gigantyczne głowoskarabeusze opalizowały w zimnym słońcu.


Jako że khepri nie mówią, ulice Książkowic były cichsze od ulic Niszczukowód, za to powietrze było delikatnie zaprawione pozostałościami chymicznych oparów, których członkowie tej rasy używają do porozumiewania się ze sobą. Swoisty odpowiednik głośnej miejskiej wrzawy.

Ulice i place zdobiły ślinorzeźby kheprich, takie jak na placu Posągów w Nowym Crobuzon. Postacie mityczne, abstrakcyjne formy stworzenia morskie wykonane w opalizującym materiale metabolizowanym przez kheprich w ich głowoskarabeuszach. Kolory były stonowane, jakby jagody barwnikowe występowały tutaj mniej obficie albo były gorszej jakości.

Idąc aleją na „Zbity Pył”, nakręcanym statku kheprich – Statku Miłosierdzia, który uszedł Pochłonięcia – Bellis zwolniła, zafascynowana jego trybikami i architekturą. Z pokładowego pola statku rolniczego za rufą leciały jej pod nogi insekty i łuski, a spomiędzy listewek dolnych pokładów dobywały się odgłosy zwierząt hodowlanych.

Potem na korpulentny statek-fabrykę „Aronnax Lab”, obok warsztatów metalurgicznych i rafinerii, na Krome Plaza, gdzie wielka podwieszana platforma sięgała aż do pokładu „Pinchermarna”, ostatniej z jednostek składających się na Bibliotekę Wielkiego Mechanizmu.


– Spokojnie… nikogo nie obchodzi, że się pani spóźniła – powiedziała Carrianne, jedna z członków personelu rasy ludzkiej, kiedy Bellis mijała ją spiesznym krokiem. – Jest pani nowa, jest pani uprowadzona, niech pani to wykorzystuje, póki się da. Bellis usłyszała jej śmiech, ale nie zareagowała. Korytarze i przerobione mesy były tłoczne od regałów książkowych i dogorywających lamp naftowych. Naukowcy wszystkich ras wydymali usta, jeśli je mieli, i melancholijnie podążali wzrokiem za Bellis. W dużych czytelniach panowała cisza. Pokryte błoną kurzu i zasuszonych owadów okna wydawały się postarzać światło, które padało na wieloosobowe stoły i woluminy w dziesiątkach języków. Tłumione kaszlnięcia brzmiały jak przeprosiny, kiedy Bellis weszła do działu nabytków. Książki chwiały się na szafkach i wózkach oraz tworzyły wieże na podłodze.

Siedziała tam godzinami i metodycznie kodowała. Ustawiała książki napisane typami pisma, których nie umiała przeczytać, ewidencjonowała inne tomy na kartach bibliotecznych. Katalogowała je alfabetycznie – alfabet języka salt był prawie identyczny z ragamollskim – według autora, tytułu, języka, dziedziny i tematu.

Niedługo przed przerwą na lunch Bellis usłyszała kroki. „Pewnie Szekel” – pomyślała. Był jedyną osobą z „Terpsychorii”, z którą się widywała i z którą rozmawiała. Uśmiechnęła się na myśl o tym: Bellis Coldwine skumplowana z chłopcem okrętowym. Przed dwoma tygodniami wparował do niej dumnie, po nastoletniemu rozgorączkowany, przejęty pirackim abordażem i nową sytuacją.

Ktoś mu powiedział, że „groźna, wyniosła pani w czerni, z sinymi ustami”, pracuje w bibliotece, wyjaśnił jej. Mówiąc to, uśmiechał się od ucha do ucha, a ona odwróciła wzrok, aby nie widział, że ją również to bawi.

Jego środki do życia pochodziły z rozmaitych, niejasnych źródeł. Mieszkał z prze-tworzonym z „Terpsychorii”. Bellis zaproponowała mu miedzianą flagę w zamian za pomoc w przenoszeniu książek i Szekel się zgodził. Od tego czasu przyszedł kilka razy, trochę popracował, opowiadał jej o Armadzie i rozproszonych rozbitkach z ich statku.

Dużo się od niego dowiadywała.

Ale tym razem wąskim korytarzem zbliżał się do niej nie Szekel, tylko speszony, uśmiechnięty pytająco Johannes Tearfly.


Z pewnym zażenowaniem przypomniała sobie później, że wstała na jego widok – „z okrzykiem radości emocjonalnego dziecka, na litość bogów!” – i zarzuciła mu ramiona na szyję.

Johannes przytulił ją, uśmiechając się z nieśmiałą serdecznością. Po długiej chwili splecionego powitania rozstąpili się i spojrzeli na siebie nawzajem.

Powiedział jej, że wcześniej nie miał okazji się wyrwać. Spytała, jak mu się powodzi. Wysłano go do biblioteki i zaryzykował poszukanie jej. Ponowiła pytanie: „Ale co robisz, do licha?”. Odparł, że nie może jej powiedzieć, że musi już iść, o mało nie tupnęła ze złości, ale on mówił: „zaczekaj, zaczekaj”, miał teraz więcej wolnego czasu, niechże Bellis chwilę posłucha.

– Jeśli jesteś wolna jutro wieczór, zabrałbym cię na kolację. W prawoburtowej części Niszczukowód, na „Zaplecionym Języku”, jest lokal o nazwie „Czas Niezrealizowany”. Znasz go?

– Znajdę – odrzekła.

– Mógłbym po ciebie przyjść…

– Znajdę.

Uśmiechnął się do niej z zaskoczoną przyjemnością którą zapamiętała. „Jeśli jesteś wolna, dobre sobie!” – pomyślała z przekąsem. „Czy on naprawdę uważa… Czy to możliwe?”. Nagle ogarnęła ją niepewność, prawie strach. „Czy inni chodzą gdzieś co wieczór? Czy jestem sama na wygnaniu? Czy pasażerowie»Terpsychorii«co wieczór urządzają sobie hulanki w swojej nowej ojczyźnie?


Kiedy wychodziła wieczorem z biblioteki, ciasne dzielnice i wąskie uliczki Armady przytłaczały ją, ale skoro podniosła wzrok i spojrzała w dal, Wezbrany Ocean przygniótł ją niby granit i zaparło jej dech. Nie mogła uwierzyć, że masa wody i powietrza nad Armadą nie zatopi jej, nie unicestwi w jednej chwili. Policzyła monety, które miała przy sobie, i podeszła do kierowcy podniebnej taksówki, który napełniał bak swego sterowca w hangarze na „Aronnax Lab”.

Zachwiała się w gondoli, która buczała spokojnie trzy metry nad najwyższym pokładem. Bellis widziała, jak obrzeża miasta podskakują chaotycznie, poruszają się pomalutku z rozmaitymi prądami. Oto odległy las nawiedzanej dzielnicy. Arena. Warownia Brucolaca.

A w centrum Niszczukowód niezwykłe zjawisko, na które Bellis nie mogła się napatrzeć – źródło siły dzielnicy. Coś dominującego nad okolicą: największy statek w mieście, największy statek, jaki Bellis w życiu widziała.

Prawie dwieście siedemdziesiąt metrów żelaza. Pięć gigantycznych kominów i sześć masztów odartych z brezentu, wysokich na ponad sześćdziesiąt metrów. W górze zacumowany olbrzymi sterowiec-kaleka. Z każdej burty statku wielkie koło łopatkowe, niby industrialna rzeźba. Pokłady, wolne od chaotycznej zabudowy szpecącej inne statki, zdawały się prawie nagie. Warownia Kochanków, niby wyrzucony na brzeg tytan: „Wielki Wschodni”, kołysząca się ascetycznie pośród manierystycznej architektury Armady.

– Zmieniłam plany – powiedziała nagle Bellis. – Proszę mnie nie zawozić na „Chromolit”.

Skierowała pilota w kierunku rufa-rufa-sterburta – punktem odniesienia dla całego miasta był gigantyczny „Wielki Wschodni”.

Taksówkarz delikatnie pociągnął za ster, spojrzała w dół na mieszkańców. Powietrze rozstępowało się, kiedy aeronauta brnął między takielunkiem i masztami sterczącymi wokół nich ku niebu nad Armadą. Przy wieżach Bellis widziała miejskie ptaki: mewy gołębie i papugi. Wysiadywały jaja na dachach i w bocianich gniazdach, obok innych istnień.

Słońce zaszło i miasto migotało. Bellis poczuła przypływ melancholii, kiedy mijała obsypany światełkami takielunek w tak niewielkiej odległości, że mogła za niego chwycić. Zobaczyła miejsce, do którego zmierzała: aleja św. Carcheriego na parowcu „Serce Glomara”. Była to wystawna w kiczowatym stylu promenada z kolorowymi latarniami ulicznymi, sękatymi rdzawnikami i pokrytymi stiukiem fasadami. Kiedy gondola zaczęła opadać, Bellis wbiła wzrok w mniej okazały, ciemniejszy kształt za terenami parkowymi.

Sto dwadzieścia metrów dalej, mieniąc się nieczystościami, stała wieża zbudowana ze splątanych dźwigarów, sięgająca pułapu lotu sterowców i buchająca ogniem. Masywne betonowe cielsko na czterech nogach podobnych do porozłupywanych słupów wyrastało z zabrudzonego morza. Ciemne żurawie poruszały się bez widocznego celu.

Konstrukcja była monstrualna, imponująca, brzydka i zatrważająca. Bellis siedziała w opadającym aerostacie i nie odrywała wzroku od „Sorgo”, ukradzionej platformy wiertniczej, będącej własnością Nowego Crobuzon.

Rozdział siódmy

Przez cały następny dzień padało bezlitośnie, twarde, szare krople przypominały odłamki krzemienia.

Przekupnie ucichli. Dokonywano bardzo niewielu transakcji. Schodnie i pomosty Armady były śliskie. Zdarzały się wypadki: pijani albo nieporadni wpadali do zimnego morza.

Miejskie małpy siedziały przygnębione pod markizami i kłóciły się. To żarłoczne plemię szkodników buszowało po mieście, toczyło walki, rywalizowało ze sobą o resztki jedzenia i terytorium, poruszało się brachiacyjnie pod mostami i śmigało po takielunku. Nie były to jedyne zwierzęta żyjące dziko na Armadzie, ale ze wszystkich padlinożerców to im najlepiej się powodziło. Teraz siedziały skulone w zimnym, wilgotnym powietrzu i bez entuzjazmu iskały się nawzajem.

W półmroku Biblioteki Wielkiego Mechanizmu tabliczki z napisem „Prosimy o ciszę” wyglądały śmiesznie na tle perkusji deszczu.

Krwiorogi w dzielnicy Alozowice rozbrzmiały smętnie, jak zawsze w sytuacji, kiedy padało rzęsiście i strupodzieje powiedzieli, że niebo krwawi. Woda chlustała o pokład „Uroca”, okrętu flagowego Pragnieniowic. Ciemna i gnijąca tkanka nawiedzanego okręgu okrywała się pleśnią i jątrzyła paskudnie. Mieszkańcy sąsiedniego okręgu Tobietwój jak zawsze pokazywali w stronę budynków opuszczonej dzielnicy i ostrzegali, że gdzieś w środku lata upiór.

Godzinę po zmroku w dystyngowanym gmachu Hol Kurhanu na „Człekozwierzu”, okręcie flagowym Alozowic, skończyło się burzliwe zebranie. Strażnicy-strupodzieje na zewnątrz słyszeli, jak delegaci wychodzą. Przebiegali palcami po broni i skorupach organicznych Pancerzy.

Był wśród nich człowiek: średniego wzrostu i obficie umięśniony, w popielatej skórze, z mieczem u boku. Mówił i poruszał się ze spokojnym wdziękiem.

Rozmawiał ze strupodziejami o uzbrojeniu, a następnie polecił, aby pokazali mu ciosy i zamachy z mortu crutt, ich sztuki wojennej. Pozwolił im dotykać filigranu drucików, które szły po prawym ramieniu i boku pancerza do baterii na pasie.

Mężczyzna porównywał cios „uparty gwóźdź” z walki tupanej do uderzenia „sadr” z mortu crutt. Wraz ze swoim sparingpartnerem powoli rozkładali ramiona, demonstrując te metody ataku, kiedy u góry schodów nad nimi otworzyły się drzwi. Strażnicy błyskawicznie stanęli na baczność. Mężczyzna w szarym stroju wyprostował się powoli i poszedł na róg antresoli.

Schodził ku nim mężczyzna owładnięty zimną furią, wysoki, młody, zbudowany jak tancerz, z piegowatą, jasnopopielatą cerą. Włosy zdawały się należeć do kogo innego: były ciemne, długie, ciasno kręcone, wisiały mu z głowy niesfornymi kosmykami niby rozwichrzone runo. Podskakiwały i zwijały się przy każdym kroku.

Mijając strupodziejów, ukłonił się zdawkowo, na co oni odpowiedzieli bardziej ceremonialnym pozdrowieniem. Stanął przed mężczyzną w szarym stroju i patrzyli na siebie z nieprzeniknionymi minami.

– Żywomość Doul – powiedział przybysz tonem niewiele głośniejszym od szeptu.

– Martwomość Brucolac – brzmiała odpowiedź.

Uther Doul wpatrywał się w szeroką, urodziwą twarz Brucolaca.

– Wszystko wskazuje na to, że twoi pracodawcy nie wycofują się ze swojej idiotycznej intrygi – mruknął Brucolac. – Nie mogę uwierzyć – dodał po dłuższej przerwie – że aprobujesz to szaleństwo. – Uther Doul nie poruszył się, nie odejmował wzroku od rozmówcy. Brucolac wyprostował plecy i wydał z siebie prychnięcie, które mogło wyrażać pogardę, poczucie wspólnego wtajemniczenia i wiele innych rzeczy. – Nic z tego nie będzie – powiedział. – Miasto na to nie pozwoli. Nie po to istnieje.

Brucolac otworzył usta i wyskoczył z nich wielki, rozwidlony język, kosztując powietrze i upiory potu Uthera Doula.


Pewne rzeczy były dla Tannera Sacka zupełnie niezrozumiałe.

Nie mógł pojąć, w jaki sposób wytrzymuje chłód morskiej wody. Jego spore macki prze-tworzonego sprawiały, że musiał schodzić pod powierzchnię z obnażonym torsem i pierwsze zetknięcie z wodą było dla niego szokiem. O mało nie zrezygnował, ale potem umazał się st arym smarem. Aklimatyzacja przebiegała niewiarygodnie szybko. Nadal miał świadomość, że woda jest zimna, ale była to wiedza czysto abstrakcyjna. Chłód nie paraliżował go.

Nie rozumiał, dlaczego słona woda leczy jego macki.

Odkąd mu je wszczepiono z mocy kaprysu crobuzońskiego sędziego grodzkiego – kara rzekomo adekwatna do jego przestępstwa według jakiejś protekcjonalnej alegorycznej logiki, w której nie dostrzegał żadnego sensu – zwisały bezwładnie jak śmierdzące kończyny trupa. Naciął je w ramach eksperymentu, warstwy wszczepionych nerwów zawrzały i prawie zemdlał z bólu. Ale mieszkał w nich tylko ból, dlatego owijał się nimi jak gnijącymi pytonami i próbował nie pamiętać o ich istnieniu.

Tymczasem zanurzone w morskiej wodzie zaczęły się ruszać.

Mnogość drobnych infekcji ustąpiła i były teraz chłodne w dotyku. Po trzech nurkowaniach, ku jego niepomiernemu zdumieniu, macki zaczęły się poruszać niezależnie od wody.

Wracał do zdrowia.

Po kilku tygodniach nurkowania macki odbierały coraz to nowe bodźce, a ich przyssawki napinały się delikatnie i przywierały do pobliskich płaskich powierzchni. Tanner uczył się nimi sterować.


W pełnych zamętu pierwszych dniach po przybyciu do Armady Tanner wędrował po dzielnicach miasta i osłupiały słuchał, jak kupcy i majstrowie proponują mu pracę w języku, który bardzo szybko opanowywał.

Po zweryfikowaniu informacji, że Tanner jest inżynierem, oficer łącznikowy Urzędu Portowego Niszczukowód spojrzał na niego łapczywie i posługując się dziecinną odmianą salt plus pantomimicznymi gestami dłoni, spytał, czy chce się wyszkolić na nurka. Łatwiej nauczyć inżyniera nurkować, niż wpoić nurkowi umiejętności, które posiadł już Tanner.

Nie było łatwo nauczyć się oddychać powietrzem pompowanym z góry, nie panikując w ciasnym kasku, nauczyć się nie kompensować równomiernie odchyłek i nie wpadać w korkociąg. Jedno przyszło mu bez problemu: czerpanie rozkoszy z pławienia się w spowolnionym żywiole czasu, w ruchomej przejrzystości wody widzianej przez szkło.

Wykonywał pracę podobną do dawnej – łatanie, naprawy, remonty, gmeranie narzędziami w wielkich silnikach – tyle że teraz, daleko w dole pod dokerami i pod żurawiami, robił to w napierającej zewsząd wodzie, obserwowany przez ryby i węgorze, miotany prądami urodzonymi wiele kilometrów dalej.


– Mówiłem ci, że Oziębła pracuje w bibliotece, nie?

– Mówiłeś, chłopie – odparł Tanner.

On i Szekel jedli lunch pod zadaszeniem w dokach podczas nieustającej ulewy.

Szekel zjawił się w porcie z grupką obszarpańców w wieku od dwunastu do szesnastu lat. W ocenie Tannera wszyscy pozostali urodzili się w mieście. Fakt, że dopuścili do swego grona osobę porwaną, która wciąż z trudem wysławiała się w języku salt, dowodził wielkich zdolności adaptacyjnych Szekla.

Zostawili Szekla, żeby mógł spokojnie zjeść lunch z Tannerem.

– Lubię tę bibliotekę – powiedział. – Lubię tam chodzić, nie tylko ze względu na Oziębłą.

– Nie zaszkodziłoby ci, jakbyś trochę poczytał, chłopie – powiedział Tanner. – Skończyliśmy Kroniki Crawfoota. Mógłbyś znaleźć jakieś inne opowieści. Mógłbyś mi je poczytać, dla odmiany. Jak u ciebie z alfabetem?

– Odróżniam litery – odparł Szekel ogólnikowo.

– No to widzisz. Idź pogadać z panną Oziębłą, niech ci coś poleci do czytania.

Przez chwilę jedli w milczeniu, patrząc, jak grupa raków z Armady wychodzi ze swojego ulowraka na dole.

– Jak tam jest na dole? – spytał w końcu Szekel.

– Zimno – odrzekł Tanner. – I ciemno. Ciemno, ale… świetliście. Ciężko. Otacza cię ciężar. Są kształty, które ledwo, ledwo widzisz, wielkie, ciemne kształty. Statki podwodne i co tam jeszcze. Czasami się wydaje, że widać coś innego. Ale niewyraźnie i jest przy nich straż, to nie można za blisko podpłynąć. Obserwowałem raki pod ich wrakami. Morskie wyrmeny, które czasem dosiadają statków-rydwanów. Ludzie-ryby, podobni do traszek, z Cieplarni. Tak się poruszają, że ledwo je widać. Delfin Bastard John. Jest szefem bezpieczeństwa Kochanków tam w dole i zimnym draniem, większego sukinsyna w życiu nie spotkałem. No i jest trochę… prze-tworzonych.

Jego głos rozpłynął się w milczeniu.

– Pomylone, nie? – powiedział Szekel, bacznie przyglądając się Tannerowi. – Nie mogę się przyzwyczaić… – Nic więcej nie powiedział. Ale żaden z nich nie mógł się przyzwyczaić. Kraina, w której prze-tworzeni mają równe prawa z innymi. W której prze-tworzony może być majstrem albo kierownikiem, a nie tylko robociarzem.

Szekel zobaczył, że Tanner pociera macki.

– Co z nimi? – spytał.

Tanner uśmiechnął się i skoncentrował, po czym jedno z gumowatych odnóży skurczyło się trochę i zaczęło pełznąć niby zdychający wąż ku chlebowi Szekla. Chłopiec nagrodził ten wyczyn oklaskami.

Na skraju pirsu, gdzie raki wypływały na powierzchnię, stał wysoki człowiek-kaktus, z nagą piersią podziurawioną włóknistymi, warzywnymi bliznami. Na plecach miał ogromny kuszarpacz.

– Znasz go? – spytał Tanner. – Nazywa się Hedrigall.

– To nie jest nazwisko kaktusa – stwierdził Szekel. Tanner pokręcił głową.

– On nie pochodzi z Nowego Crobuzon ani nawet z Shankell – wyjaśnił. – Uprowadzili go, tak jak nas. Przybył do miasta ponad dwadzieścia lat temu. Jest z Dreer Samher, więcej jak trzy tysiące kilometrów od Nowego Crobuzon. I coś ci powiem, Szekel: jakie on zna historie! Po co komu książki… Był kupcem-piratem, zanim go złapali i ściągnęli tutaj, i chyba nie ma w morzu takiego stworzenia, którego by nie widział. Potrafi obciąć włos strzałem z tego kuszarpacza, taki z niego snajper. Widział keragorae, ludzi-komary, przemieszczonych i co tam chcesz. I, bogowie, jak on umie o nich opowiadać! W Dreer Samher mają bajarzy, co zawodowo opowiadają historie. Hed był bajarzem. Umie tak zrobić, żeby jego głos był hipnagogiczny. Jak Wed opowiada historie, człowiek jest od tego kompletnie upity.

Człowiek-kaktus stał bez ruchu, pozwalając deszczowi bębnić o swoją skórę. – A teraz jest aeronautą – podjął Tanner. – Od lat pilotuje statki powietrzne: „Wielki Wschodni”, zwiadowcze i bojowe. To jeden z najważniejszych ludzi Kochanków i bardzo fajny gość. Większość czasu spędza teraz w „Arogancji”. – Tanner i Szekel spojrzeli za siebie do góry. Co najmniej trzysta metrów nad pokładem „Wielkiego Wschodniego” wisiała na uwięzi „Arogancja”. Był to wielki, okaleczony aerostat, z powgniatanymi tylnymi statecznikami i silnikiem, który od lat się nie kręcił. Zacumowany do wielkiego statku w dole na setkach metrów usztywnionej smołą liny, służył miastu za bocianie gniazdo. – Hedrigall lubi tam siedzieć – dodał. – Powiedział mi, że ostatnio lubi ciszę i spokój.

– Tanner, jak ci się widzą Kochankowie? – spytał powoli Szekel. – Znaczy pracujesz dla nich, słyszysz, co mówią, wiesz, jacy są. Co o nich myślisz? Czemu robisz, co ci każą?

Tanner wiedział, że Szekel nie zrozumie go do końca, ale pytanie było tak poważne, że spojrzał bacznym okiem na chłopca, z którym współkwaterował – na wielkim, żelaznym hulku od bakburty. Jego strażnik więzienny, słuchacz i przyjaciel był dla niego jak członek rodziny.

– Miałem być niewolnikiem w koloniach, Szekel – wyjaśnił spokojnym tonem. – Kochankowie z „Wielkiego Wschodniego” wzięli mnie do siebie, dali mi płatną pracę i powiedzieli, że srają rzadkim gównem na to, że jestem prze-tworzony. Kochankowie dali mi życie, kraj i dom. I choćby chuj wie, co chcieli zrobić, ja ich popieram. Nowe Crobuzon może pocałować mnie w dupę, chłopie. Jestem teraz obywatelem Armady, mieszkańcem Niszczukowód. Uczę się salt. Jestem lojalny.

Szekel wybałuszył na niego oczy. Tanner był wolno mówiącym, spokojnym człowiekiem i Szekel nigdy wcześniej nie widział u niego takiej żarliwości.

Był pod wielkim wrażeniem.


Deszcz nie przestawał padać. W całej Armadzie dawni pasażerowie „Terpsychorii” usiłowali żyć.

Na kiczowatych jolach i barkentynach kłócili się, kupowali, sprzedawali i kradli, uczyli się salt, niektórzy lali łzy, ślęczeli nad mapami miasta, obliczali odległość dzielącą ich od Nowego Crobuzon albo Nova Esperium. Opłakiwali swoje dawne życie, oglądając heliotypy przyjaciół i kochanków z ojczyzny.

W więzieniu reedukacyjnym między Niszczukowodami a Alozowicami siedziały dziesiątki marynarzy z „Terpsychorii”. Niektórzy krzyczeli na swoich strażników-terapeutów, którzy próbowali ich uspokoić, jednocześnie oceniając, czy dany człowiek potrafi wyzwolić się ze swoich dawnych więzi, czyjego lojalność wobec Nowego Crobuzon ulegnie stępieniu, czy można go przeciągnąć na stronę Armady.

Jeśli uznali, że nie można, zastanawiali się, co w takim razie z nim zrobić.


Bellis przybyła do „Czasu Niezrealizowanego” z makijażem i włosami sponiewieranymi przez wiatr. Kelner przywitał się z nią uprzejmie, a ona wytrzeszczyła oczy, zaskoczona takim traktowaniem. „Jakby był prawdziwym kelnerem, w prawdziwej restauracji, w prawdziwym mieście” – pomyślała.

„Zapleciony Język” był dużym, wiekowym statkiem. Upakowano na nim tyle budynków, tak gruntownie go przerobiono, tyle przy nim majstrowano, że nie dało się powiedzieć, do jakiego typu jednostek pływających kiedyś się zaliczał. Od stuleci stanowił część Armady. Przedni kasztel pokrywały ruiny: stare świątynie z białego kamienia, w znacznej części skruszonego lub sproszkowanego. Ruiny były porośnięte bluszczem i pokrzywami, które nie odstraszały jednak miejscowych dzieci.

Na ulicach „Zaplecionego Języka” widziało się dziwne kształty, bryły nieokreślonych substancji ocalonych z morza i walających się po kątach, jakby o nich zapomniano.

Restauracja była mała, nagrzana i urządzona w boazerii z ciemnodrzewu, z zajętą połową stolików. Okna wychodziły na pas keczów i kajaków w dokach Portu Jeżowca, drugiego portu Armady.

Bellis z ukłuciem w sercu zobaczyła, że u sufitu restauracji wiszą sznury papierowych lampionów. Ostatnim tak przystrojonym lokalem, który widziała, był „Zegar i Kogucik” na Polach Salacusa w Nowym Crobuzon.

Musiała potrząsnąć głową żeby wytrzepać z niej gryzącą melancholię.

Przy stoliku w rogu Johannes wstawał z krzesła i machał do niej.


Przez jakiś czas siedzieli bez słowa. Johannes sprawiał wrażenie onieśmielonego, Bellis zaś poczuła przypływ pretensji o to, że tak długo się nie kontaktował, a że miała świadomość, iż jest niesprawiedliwa, uciekła w milczenie.

Ze zdumieniem zobaczyła, że stojąca na stole butelka czerwonego wina to stary rocznik galaggi, House Predicus 1768. Spojrzała na Johannesa szeroko otwartymi oczami. Zaciśnięte usta nadawały jej twarzy wyraz dezaprobaty.

– Pomyślałem, że powinniśmy uczcić nasze ponowne spotkanie – wyjaśnił.

Wino było wyśmienite.


– Dlaczego zostawili mnie… nas… samym sobie? – spytała Bellis. Żebyśmy sobie radzili? Albo zdechli? – Pojadała potrawę z ryb i gorzkich liści hodowanych na statkach. – Wydaje mi się nierozsądne, żeby wyrwać kilkaset osób z ich życia, a potem puścić samopas tutaj…

– Nie puścili nas samopas – zareplikował Johannes. – Ilu innych pasażerów „Terpsychorii” widziałaś? Ilu członków załogi? Nie pamiętasz rozmów, pytań zaraz po przybyciu? To były egzaminy. Oceniali, kto stanowi zagrożenie, a kto nie. Jeśli uznali, że ktoś jest mąciwodą albo osobą za bardzo… przywiązaną do Nowego Crobuzon…

– To co? – Bellis chciała, żeby dokończył. – Jak kapitana?

– Nie, nie, nie – zaprzeczył szybko Johannes. – Myślę, że nad takimi się pracuje. Znasz proceder przymusowego wcielania do wojska czy marynarki. W marynarce Nowego Crobuzon jest mnóstwo marynarzy, których wcześniejszy związek z morzem ograniczał się do tego, że w dniu, w którym zostali „zwerbowani”, balowali w tawernie. Co nie zmienia faktu, że po łapance większość ląduje w marynarce.

– Na jakiś czas.

– Tak. Nie twierdzę, że to jest dokładnie to samo. Wielka różnica polega na tym, że kiedy skaptuje cię Armada, nie możesz odejść.

– Słyszałam to tysiące razy, ale co z flotą Armady? Co z żyjącymi pod wodą rakami? Myślisz, że nie mogą uciec? Zresztą, gdyby to była prawda, gdyby ludzie nie mieli możliwości wyjechać, tylko rdzenni mieszkańcy chcieliby tutaj żyć.

– Masz rację – odparł Johannes. – Tutejsi piraci spędzają na morzu wiele miesięcy, może nawet lat, zanim wrócą do Armady. Zawijają do innych portów podczas tych wypraw i jestem pewien, że niektórzy członkowie załóg znikają. Na świecie musi mieszkać sporo byłych Armadyjczyków.

Ale fakt jest taki, że załogi są wybierane według dwóch kryteriów – pierwsze to lojalność, a drugie – że jeśli rzeczywiście zdezerteruje nie będzie to miało znaczenia. Przede wszystkim prawie wszyscy urodzili się w mieście: uprowadzeni rzadko otrzymują patent. Tacy jak ja nie mogą liczyć na to, że dostaną się na taki statek. Większość porwanych nie wychyli nosa poza granice Armady.

– Pomyśl jednak, kogo porywają, Bellis. Trochę marynarzy, to na pewno, trochę „konkurencyjnych” piratów, paru kupców. Ale Armadyjczycy spotykają na swej drodze mnóstwo statków. Myślisz, że atakują wszystkie? Porywają przede wszystkim takie statki jak… Terpsychoria”. Przewożące niewolników. Albo transportujące prze-tworzonych do kolonii. Albo statki-więzienia. Albo z jeńcami wojennymi. Większość prze-tworzonych na „Terpsychorii” już dawno zrozumiała, że nigdy nie wrócą do ojczyzny. Dwadzieścia lat, na rany bogów, to jest dożywocie i oni o tym wiedzą. A tutaj mają pracę, pieniądze i szacunek… Czy można się dziwić, że to akceptują? O ile mi wiadomo, tylko siedmiu prze-tworzonych z „Terpsychorii” jest leczonych na odrzucenie i dwóch z nich już cierpi na demencję.

„Do jasnej cholery – pomyślała Bellis – skąd o tym wiesz, na Jabbera?”

– Co z takimi jak ty i ja? – kontynuował Johannes. – Wszyscy wiedzieliśmy, że spędzimy poza krajem, poza Nowym Crobuzon, lekko licząc pięć lat. Pomyśl, jaka z nas była pstrokata zbieranina. Oceniam, że bardzo niewielu pasażerów łączyły z miastem nierozerwalne więzi. Zgoda, po przyjeździe tutaj są wytrąceni z utartych kolein, zaskoczeni, zdezorientowani, wystraszeni. Ale nie przetrąceni. Czy kolonizatorom Nova Esperium nie obiecuje się „nowego życia”? Czy nie tego większość z nas szukała?

„Być może większość, ale nie wszyscy” – pomyślała Bellis. „A jeśli koniecznym warunkiem popuszczenia nam smyczy jest zadowolenie z życia tutaj, to przecież bardzo łatwo mogą się pomylić w ocenie”.

– Nie sądzę – stwierdził Johannes – by byli tak naiwni, żeby pozwolić nam żyć bez żadnej kontroli. Zdziwiłbym się, gdyby nas nie obserwowali. Podejrzewam, że jesteśmy pod obserwacją. Zresztą, co moglibyśmy zrobić? To jest miasto, a nie szalupa, którą można sterować albo zatopić. Tylko załoga może stwarzać jakiekolwiek problemy.

Wielu ma rodziny, które na nich czekają. To oni najprędzej odmówią pogodzenia się z faktem, że to jest ich nowy kraj.

„Tylko oni?” – pomyślała Bellis, której zrobiło się gorzko w gardle.

– Więc co z nimi będzie? – spytała wyzutym z emocji głosem. – Podzielą los kapitana? Cumbershuma?

– Słyszałem… – wzdrygnął się Johannes – że spotyka to tylko kapitanów i pierwszych oficerów napotkanych statków. Że mają oni zbyt wiele do stracenia, że są szczególnie silnie związani z macierzystym portem…

Jego mina miała w sobie coś wazeliniarskiego i przymilnego. Bellis, która czuła się coraz bardziej obco, zdała sobie sprawę, że jest sama.

Przyszła tutaj z myślą, że może uda się porozmawiać z Johannesem o Nowym Crobuzon, że on podzieli jej smutek, że Bellis dotknie okaleczonej części swojej duszy i porozmawia o ludziach i ulicach, za którymi tak bardzo tęskni. A może nawet poruszą temat, którym od tygodni podszyte były jej myśli: ucieczka.

Johannes aklimatyzował się jednak. Pilnował się, żeby mówić neutralnym tonem jak autor reportażu. Ale nie był neutralny: bronił władz miasta. Znalazł na Armadzie coś, co sprawiło, że gotów był uznać ją za swoją nową ojczyznę.

„Jak oni to osiągnęli?” – pomyślała. „Co on robi?”.

– Co jeszcze słyszałeś? – spytała po dłuższej chwili lodowatego milczenia.

– Z wielką przykrością się dowiedziałem, że wśród tych, którzy zaraz po przyjeździe padli ofiarą chorób, był Mollificatt – powiedział z autentycznie smutną miną. Skundlona i zmienna populacja Armady była nosicielką rozlicznych chorób. Rdzenni mieszkańcy byli na nie uodpornieni, ale na każdy kontyngent uprowadzonych rzucały się infekcje i zakażenia, od których jakiś ich odsetek nieuchronnie umierał.

– Doszły mnie pogłoski, że nasz nowy towarzysz podróży, pan Fennec, pracuje gdzieś w Niszczukowodach albo okręgu Tobietwój. Siostra Meriope… – Uniósł brwi i pokręcił głową. – Siostra Meriope jest przetrzymywana w szpitalu dla własnego bezpieczeństwa. Stale grozi, że coś sobie zrobi. Bellis – dokończył szeptem – ona spodziewa się dziecka.

Bellis wywinęła oczami do nieba.


***

„Nie mogę tego słuchać” – pomyślała Bellis, która odzywała się tylko dla zachowania pozorów, że uczestniczy w tej rozmowie. Czuła się samotna. „Pikantne tajemnice i frazesy. Co jeszcze usłyszę?” – zastanawiała się z pogardą, kiedy Johannes odfajkowywał listę pasażerów i oficerów „Terpsychorii”. „Któryś z zaufanych marynarzy w rzeczywistości był kobietą, która się przebrała, bo chciała pływać po morzu? Miłość i sodomia wśród załogi?”

Tego wieczoru Johannes miał w sobie coś godnego politowania. Taka myśl nigdy wcześniej nie postała jej w głowie.

– Skąd o tym wszystkim wiesz, Johannesie? – spytała w końcu Bellis. – Gdzie mieszkasz? Co robisz?

Johannes przełknął ślinę i długo wpatrywał się w swój kieliszek.

– Bellis… – Zwykłe restauracyjne odgłosy dokoła zdawały się bardzo głośne. – Bellis… Czy mogę ci to powiedzieć w zaufaniu? – Westchnął i podniósł na nią wzrok. – Pracuję dla Kochanków. Nie w dzielnicy Niszczukowody, tylko bezpośrednio dla nich. Mają zespół badawczy, który pracuje nad… – Pokręcił głową i uśmiechnął się zachwycony. – Nad absolutnie niezwykłym projektem. Wyjątkowa okazja. Zaprosili mnie, abym do nich dołączył, ze względu na moje dotychczasowe dokonania. Czytali niektóre moje prace i uznali, że chcą, abym z nimi pracował.

Zdała sobie sprawę, że Johannes nie posiada się z radości. Był jak dziecko, zupełnie jak dziecko.

– To są taumaturgowie, oceanolodzy, biolodzy morscy. Do zespołu należy człowiek, który brał udział w napadzie na „Terpsychorię”

– Uther Doul. To on wszystkim zawiaduje. Jest filozofem. Realizowanych jest wiele różnych projektów. Z kryptogeografii, teorii prawdopodobieństwa i z tego, nad czym ja pracuję. Człowiek, który stoi na czele tego projektu, jest fascynujący. Był w komitecie powitalnym: wysoki starzec z brodą.

– Pamiętam – powiedziała Bellis. – Podszedł do ciebie.

Uczucie, które przebiegło po twarzy Johannesa, mieściło się gdzieś pomiędzy skruchą a rozradowaniem.

– Tak. Nazywa się Tintinnabulum. Myśliwy, samotnik, zatrudniony przez miasto. Mieszka na „Kastorze” z siedmioma innymi mężczyznami, tam gdzie Niszczukowody graniczą z Alozowicami i Książkowicami. Mały statek z dzwonnicą… Prowadzimy takie fascynujące badania – powiedział nagle i na widok jego radości Bellis zrozumiała, w jaki sposób Armada go kupiła. – Sprzęt mają przestarzały i zawodny, maszyny analityczne są stare jak świat, ale to tylko przydaje naszej pracy radykalizmu. Mam do nadrobienia wiele miesięcy badań. Uczę się salt. Moja praca polega na czytaniu przeróżnych rzeczy. – Uśmiechnął się do niej z niedowierzającą dumą. – Projekt opiera się na pewnych podstawowych tekstach. Jeden z nich jest mój. Potrafisz w to uwierzyć? Czy to nie jest niesamowite? Pochodzą z całego świata. Z Nowego Crobuzon, z Khadoh. Są też tajemnicze książki, których nie możemy znaleźć. W ragamoll, w salt, pisane pismem księżycowym… Jeden z najważniejszych tekstów został ponoć napisany w wysokim kettai. Skompilowali listę z bibliografii zamieszczonych w książkach, które mamy. Bogowie raczą wiedzieć, skąd oni wytrzasnęli taką fantastyczną bibliotekę, Bellis. Połowy z tych książek nie mogłem u nas znaleźć…

– Ukradli je, Johannesie – powiedziała, co go uciszyło. – To jest odpowiedź na twoje pytanie. Każdy tom w Bibliotece Wielkiego Mechanizmu jest kradziony, co do jednego. Ze statków, z plądrowanych miast na wybrzeżu. Ukradziony takim ludziom jak ja, Johannesie. Książki, które napisałam, zostały mi odebrane. W ten sposób je zdobywają. – W jej trzewia wpełzał jakiś chłód. – Powiedz mi… – Napiła się wina, wzięła głęboki wdech i zaczęła jeszcze raz: – Powiedz mi, Johannesie, czy to nie jest raczej niezwykłe, że z całego pieprzonego oceanu, z całego bezkresnego morza wydłubali akurat ten statek, który wiózł ich intelektualnego bohatera?

Znowu ujrzała w jego oczach ten przepraszający melanż poczucia winy i uniesienia.

– Tak – odparł ostrożnie. – O tym też chciałem z tobą porozmawiać, Bellis.

Wiedziała, co powie Johannes, i brzydziła się nim, ale wciąż go lubiła, bardzo go lubiła, tak bardzo chciała się mylić, że nie wstała do wyjścia. Chciała, aby wyprowadził ją z błędu, chociaż wiedziała, że tak się nie stanie.

– To nie był zbieg okoliczności, Bellis – usłyszała słowa Johannesa. – Mają agenta na Salkrikaltorze. Dostają spisy pasażerów płynących do kolonii. Wiedzieli, że płyniemy. Wiedzieli, że ja płynę.

Drzwi otworzyły się i zamknęły; podmuch powietrza zakołysał lampami – Przy pobliskim stole ktoś zaśmiał się uroczo. Owiał ich zapach farszu mięsnego. – Dlatego porwali nasz statek. Chodziło im o mnie – powiedział cicho i Bellis zamknęła oczy, przegrana.


– Och, Johannesie – wydusiła.

– Bellis – zaniepokoił się i wyciągnął ku niej dłoń, ale odtrąciła go opryskliwym gestem. „Co, sądzisz, że się rozpłaczę?” – pomyślała z furią.

– Pozwól sobie powiedzieć, Johannesie, że jest kolosalna różnica między pięcioletnim czy nawet dziesięcioletnim wyrokiem a dożywociem. – Nie mogła na niego patrzeć. – Może dla ciebie, dla Meriope, dla sióstr Cardomium i kogo tam jeszcze Nova Esperium oznaczała nowe życie, ale nie dla mnie. Nie dla mnie! Dla mnie to była ucieczka, konieczna i tymczasowa. Urodziłam się w Chnum, Johannesie. W Mafaton zdobyłam wykształcenie. W Brock Marsh mężczyzna mi się oświadczył. Na Polach Salacusa zerwałam z nim. Nowe Crobuzon to moja ojczyzna. Na zawsze pozostanie moją ojczyzną. – Johannes patrzył na nią z rosnącym zakłopotaniem. – Nie interesują mnie kolonie. Nie interesuje mnie zasrana Nova Esperium. Ani trochę. Nie chcę żyć z bandą sprzedajnych nieudaczników, przetrąconych niebieskich ptaków, pohańbionych zakonnic, biurokratów zbyt niekompetentnych albo mających za słabe plecy, żeby wrócić do kraju, ziejących do nas nienawiścią przerażonych tubylców… Dalijabber, Johannesie, nie interesuje mnie morze. Lodowate, obrzydliwe, brudne, monotonne, cuchnące… Nie interesuje mnie to miasto! Nie chcę mieszkać w curio, Johannesie. To jest wesołe miasteczko! To jest straszak na dzieci! „Nawodne Miasto Piratów”! Nie chcę tego! Nie chcę mieszkać w tym wielkim, rozkołysanym pasożycie, który wysysa ze swoich ofiar ostatnią krew jak jakiś zasrany, wielki nartnik. To nie jest miasto, Johannesie – tylko prowincjonalne miasteczko, które nie ma nawet dwóch kilometrów powierzchni, i ja tego nie chcę… Zamierzałam wrócić do Nowego Crobuzon. Absolutnie nie chciałam dożyć swoich dni poza nim. Jest brudny, okrutny, trudny i niebezpieczny – zwłaszcza dla mnie, zwłaszcza teraz – ale to moja ojczyzna. Nigdzie na świecie nie takiej kultury, przemysłu, ludności, taumaturgii, języków, sztuki, książek, polityki, historii… Nowe Crobuzon to najwspanialsze miasto w Bas-Lag. – W ustach Bellis, a zatem osoby pozbawionej złudzeń co do brutalności, nędzy i ucisku w Nowym Crobuzon, deklaracja ta robiła znacznie większe wrażenie niż w ustach jakiegokolwiek parlamentarzysty. – I ty mi mówisz – dokończyła – że przez ciebie zostałam na całe życie wygnana z mojego miasta? Johannes patrzył na nią zdruzgotany.

– Nie wiem, co powiedzieć, Bellis. Mogę cię tylko przeprosić. To nie była moja decyzja. Kochankowie wiedzieli, że jestem na liście pasażerów. Mieli też inny powód. Potrzebują więcej dział. Być może tak czy owak porwaliby „Terpsychorię”, ale… raczej nie. Chodziło im przede wszystkim o mnie. Ale, Bellis, proszę cię! – Nachylił się ku niej gorączkowo. – To nie była moja decyzja. To nie ja cię tutaj zesłałem. Nie miałem o niczym pojęcia.

– Ale pogodziłeś się z tym, Johannesie – powiedziała Bellis i nareszcie wstała. – Pogodziłeś się. Ty znalazłeś sobie coś, dzięki czemu jesteś tutaj szczęśliwy, Johannesie. Rozumiem, że to nie była twoja decyzja, ale ty też zrozum, że nie mogę siedzieć tutaj jak gdyby nigdy nic i rozmawiać sobie wesoło, skoro to przez ciebie zostałam pozbawiona ojczyzny… I nie nazywaj ich zasranymi Kochankami, jakby ta para zboczeńców była konstelacją niebieską albo czymś w tym rodzaju. Robisz się cały nabożny, jak o nich mówisz. Są tacy jak my, Mają imiona i nazwiska. Mogłeś powiedzieć nie, Johannesie. Mogłeś odmówić.

Kiedy odwróciła się do wyjścia, zawołał jej imię. Nigdy wcześniej nie słyszała, żeby odezwał się takim tonem, kamiennym i wściekłym. Była w szoku.

Patrzył na nią z rękami splecionymi na stole.

– Bellis – powiedział tym samym tonem – przykro mi, naprawdę bardzo mi przykro, że czujesz się wygnana ze swojej ojczyzny. Nie miałem o niczym pojęcia. Ale co właściwie budzi twój sprzeciw? Że żyjesz w pasożytniczym mieście? Bardzo wątpliwy argument. Nowe Crobuzon jest może bardziej subtelne w swoim codziennym funkcjonowaniu, ale spróbuj powiedzieć mieszkańcom ruin Suroch, że Nowe Crobuzon nie jest piratem… Kultura? Nauka? Sztuka? Bellis, czy ty w ogóle nie zdajesz sobie sprawy, gdzie jesteś? To miasto jest sumą setek kultur. Każde nadmorskie państwo straciło swoje okręty na skutek wojny, porwań i dezercji. I trafiły tutaj. Z nich zbudowana jest A rmada. To miasto jest sumą zaginionych statków z całych dziejów. Mieszkają tutaj wagabundy i pariasi z kultur, o których Nowe Crobuzon nawet nie słyszało. Zdajesz sobie z tego sprawę? Rozumiesz, co to oznacza? Renegaci z różnych kultur spotykają się tutaj, zachodzą na siebie jak rybie łuski i tworzą coś nowego. Okręty Armady pruły fale Wezbranego Oceanu w gruncie rzeczy od zawsze, zbierając wyrzutków i uciekinierów wszystkich krajów. Dalijabber, Bellis, jak możesz być taką ignorantką…? Historia? Legendy i pogłoski o tym kraju krążyły wśród narodów morskich od stuleci. Wiedziałaś o tym? Znasz jakieś opowieści marynarzy? Najstarszy okręt Armady liczy ponad tysiąc lat. Statki się zmieniają, ale miasto wywodzi swoje dzieje co najmniej z czasów Wojen Mięsożerców, a niektórzy mówią nawet, że powstało w epoce Imperium Widmowców. Miasteczko? Nikt nie zna liczby ludności Armady, ale wynosi ona co najmniej setki tysięcy. Policz te wszystkie warstwy pokładów. Tutejsze ulice przypuszczalnie nie ustępują w kilometrach bieżących ulicom Nowego Crobuzon… Nie wierzę ci, Bellis. Nie sądzę, aby istniały jakieś obiektywne powody, dla których nie chcesz tutaj żyć, dla których wolisz Nowe Crobuzon. Myślę, że po prostu tęsknisz za domem. Nie zrozum mnie źle. Nie musisz się z niczego tłumaczyć. To zrozumiałe, że kochasz Nowe Crobuzon. Ale całe twoje gadanie w gruncie rzeczy sprowadza się do jednego: „Nie podoba mi się tutaj, chcę do domu”. – Po raz pierwszy spojrzał na nią z czymś zbliżonym do niechęci. – Ale jeśli położyć twoje pragnienie powrotu naprzeciw pragnień kilkuset prze-tworzonych z „Terpsychorii”, którzy nie są już traktowani jak zwierzęta, to obawiam się, że nie przeważy ono szali.

Bellis wbiła w niego wzrok.

– Gdyby ktoś przypadkiem doniósł władzom – powiedziała lodowatym tonem – że przypuszczalnie nadaję się do internowania i relacji, to przysięgam ci, że skończyłabym ze sobą.


Groźba była idiotyczna i zupełnie gołosłowna, o czym Johannes w jej przekonaniu wiedział, ale Bellis nie chciała się poniżać i prosić go o cokolwiek. Wiedziała, że jest w jego mocy napytać jej poważnej biedy. Był kolaborantem.

Odwróciła się i wyszła na deszcz, który wciąż spowijał Armadę niczym całunem. Tak wiele rzeczy chciała mu powiedzieć, o tak wiele rzeczy zapytać. Chciała porozmawiać o platformie „Sorgo”, tej gigantycznej, buchającej płomieniami enigmie, która teraz stała w zatoczce statków. Chciała wiedzieć, czy Kochankowie ją ukradli, jakie jest jej działanie, jakie mają co do niej plany. Co się stało z załogą? Gdzie jest geoempata, którego nikt nie widział? Była pewna, że Johannes to wszystko wie, ale nie wyobrażała sobie, że mogłaby z nim jeszcze kiedykolwiek porozmawiać.

Nie umiała wytrząsnąć z uszu jego opowieści. Miała gorącą nadzieję, że jej słowa wciąż go dręczyły.

Rozdział ósmy

Na drugi dzień rano, spoglądając przez okno, Bellis zobaczyła nad dachami i kominami, że miasto się porusza.

O niewiadomej porze nocy setki holowników, które bezustannie kręciły się wokół Armady, zostały zaprzęgnięte. Grubymi łańcuchami przymocowano je do obręczy miasta. Rozpostarły się w wachlarz, naprężając łańcuchy.

Bellis przywykła do kompasowej niekonsekwencji miasta. Jednego dnia słońce wschodziło na lewo od jej mieszkania w dawnym kominie statku, a drugiego dnia na prawo, bo w nocy Armada obróciła się powoli. Wybryki słońca mocno utrudniały orientację. Z braku widocznego stałego lądu można się było oprzeć tylko na położeniu gwiazd, a patrzenie w gwiazdy zawsze nudziło Bellis: nie należała do osób, które potrafią natychmiast rozpoznać Trójrożca, Niemowlę czy inne konstelacje. Nocne niebo nic dla niej nie znaczyło.

Dzisiaj słońce wzeszło prawie dokładnie na wprost jej okna. Statki, które holowały ciężar Armady, napinając łańcuchy, znajdowały się w jej polu widzenia. Po chwili oceniła, że płyną na południe.

Ten tytaniczny wysiłek wzbudził w niej podziw. Jak mrówki ciągnące olbrzyma. Trudno było określić prędkość tego ruchu, ale przepływ wody między statkami i chlapanie fal o obrzeża miasta kazały Bellis uznać, że jest ona porażająco niska.

„Dokąd płyniemy?” – dumała bezsilnie.

Poczuła dziwne zawstydzenie. Od jej przybycia do Armady minęło wiele tygodni, lecz zdała sobie sprawę, że nie zastanawiała się nad ruchem miasta, nad jego morską wędrówką nad jego kursem, nie zadała sobie pytania, w jaki sposób piracka flota odnajduje drogę do ruchomego portu. Nagle przypomniała sobie słowną napaść Johannesa i ciarki ją przeszły.

Część z tego, co mówił, była prawdą.

Podobnie jak wiele z jej słów, rzecz jasna. Bellis wciąż była na niego zła. Nie chciała mieszkać na Armadzie i myśl o tym, że miałaby dożyć swoich dni na tym wysypisku butwiejących kryp, wzbudziła w niej złość tak silną, że bliską paniki. Ale mimo wszystko…

Mimo wszystko prawdą było, że zamknęła się w skorupie własnego nieszczęścia. Nie miała pojęcia nie tylko, w jakiej sytuacji się znalazła, ale i nie znała zupełnie historii i życia politycznego Armady. Zdała sobie sprawę, że to niebezpieczne. Nie rozumiała gospodarczego funkcjonowania miasta. Nie wiedziała, skąd przypływają statki zawijające do Basilio i Portu Jeżowca. Nie wiedziała, gdzie w danej chwili znajduje się miasto i dokąd płynie.

Zaczęła otwierać się na rzeczywistość, kiedy stała w szlafroku i patrzyła, jak słońce wlewa się między dziobami sunącego powoli miasta. Poczuła, że jej ciekawość rozchyla płatki.

„Kochankowie…” – pomyślała z niesmakiem. „Zacznijmy od tego. Dalijabber, Kochankowie. Na Jabbera, kim oni są?”


Szekel pił z nią kawę na górnym pokładzie biblioteki.

Był bardzo przejęty. Powiedział jej, że robi coś z pewną osobą i coś innego z drugą, że z trzecią się pobił, że czwarta mieszka w Pragnieniowicach. Bellis była zdruzgotana faktem, że dzieciak tak dobrze zna miasto. Skandal własnej niewiedzy znowu stanął jej przed oczyma i uważnie słuchała bezładnych wynurzeń Szekla.

Powiedział jej o Hedrigallu, aeronaucie-kaktusie. Powiedział Bellis o niechlubnej przeszłości kaktusa jako pirata-kupca pod banderą Dreer Samher i opisał jej podróże Hedrigalla na monstrualną wyspę na południe od Gnurr Kett, gdzie handlował z ludźmi-moskitami.

Bellis wypytywała go o poszczególne okręgi, o dzielnicę nawiedzaną przez upiory, o platformę „Sorgo”, o Tintinnabuluma. Było to jak odsłanianie kolejnych kart.

– Tak, znam Tinnabola – odparł. – I jego kumpli. Dziwni kolesie. Makler, Metzger, Promus, Tinnabol. Jeden nazywa się Argentarius, wariat, nikt się z nim nie spotyka. Reszty nie pamiętam. Wnętrze „Kastora” jest całe w trofeach. Ohyda. Morskie trofea. Na każdej ścianie. Wypchane ryby-młoty i orki, różne paskudztwa z pazurami i mackami. Czaszki. I harpuny. Heliotypy załogi stojącej na trupach stworzeń, których wolałbym nigdy nie zobaczyć. To myśliwi. Są w mieście od niezbyt dawna. Nie zostali uprowadzeni. Krąży kupa historii i plotek o tym co robią i dlaczego tutaj są. Tak jakby na coś czekali. – Bellis nie mogła zrozumieć, skąd Szekel tak dużo wie o Tintinnabulu – dopóki nie podjął z szerokim uśmiechem: – Tintinnabul ma asystentkę, Angevine. Interesująca kobitka. Znowu się uśmiechnął i Bellis odwróciła głowę, zażenowana jego cielęcym entuzjazmem.


Na Armadzie były drukarnie, autorzy, wydawcy i tłumacze, wydawano nowe książki i przekłady klasycznych tekstów na język salt. Ale brakowało papieru: nakłady były bardzo małe, a książki drogie. Okręgi korzystały z usług Biblioteki Wielkiego Mechanizmu w Książkowicach i dużo płaciły za prawo do wypożyczania jej zbiorów.

Książki pochodziły głównie z działalności pirackiej okręgu Niszczukowody. Od nieznanej liczby stuleci ten najbardziej wpływowy okręg na Armadzie oddawał wszystkie swoje zasoby książkowe w darze Pamięcioimpulsowni. Niezależnie od tego, kto rządził Książkowicami, darowizny te zapewniały Niszczukowodom lojalność władz tego okręgu. Inne okręgi naśladowały tę praktykę, chociaż może bez tak ścisłego nadzoru. Pozwalały uprowadzonym zachować jeden czy dwa woluminy albo przehandlowywały najrzadsze pozycje ze zdobytych przez siebie zbiorów. W Niszczukowodach, gdzie indywidualne gromadzenie książek traktowano jako poważne przestępstwo, proceder ten był nieznany.

Od czasu do czasu statki z Niszczukowód wyprawiały się do nadmorskich osad Bas-Lag i wywoływały burze słowne, po czym piraci chodzili od domu do domu, konfiskując wszystkie znalezione książki i rękopisy. Wszystko dla Książkowic, dla Pamięcioimpulsowni.

Dostawa łupu odbywała się w sposób ciągły, dlatego Bellis i jej współpracownicy stale mieli zajęcie.

Nowi przybysze rasy khepri, których Statki Miłosierdzia na chybił trafił porywała Armada, ponad stulecie wcześniej przejęli okręg Książkowice w wyniku subtelnego zamachu stanu. Starczyło im mądrości, by mimo tradycyjnego braku zainteresowania kheprich tekstami pisany mi – złożoność ich oczu nieco utrudniała czytanie – zdać sobie sprawę, jak ważną rolę odgrywa biblioteka w życiu tego okręgu. Ich bibliotekarska posługa trwała po dziś dzień.

Bellis nie umiała oszacować liczby książek: na statkach bibliotecznych było całe mnóstwo maleńkich, starych ładowni, przerobionych kominów i grodzi, ogołoconych z wyposażenia kajut i dobudówek wypchanych po brzegi tekstami, w tym wieloma starożytnymi, a tysięcy z nich od dawna nikt nie miał w rękach.

Katalogi nie obejmowały całości zbiorów. W niedawnych wiekach powstała machina urzędnicza, której funkcją było sporządzanie spisu zbiorów biblioteki, ale za niektórych rządów biurokraci byli mniej staranni niż za innych. Ciągle zdarzały się pomyłki. Niektóre nowe nabytki odkładano na półki w przypadkowe miejsca, po niedostatecznym sprawdzeniu. Do systemu katalogowania wkradały się błędy i rodziły kolejne błędy. W bibliotece kryły się woluminy z całych dziesięcioleci, na widoku, lecz niewidoczne. Krążyły plotki i legendy o ich magicznej, utraconej, ukrytej czy zakazanej treści.

Idąc po raz pierwszy ciemnymi korytarzami, Bellis wiodła palcem po kilometrach półek. Wyjęła na chybił trafił jakąś książkę, otworzyła i struchlała na widok nazwiska ręcznie wypisanego blaknącym atramentem u góry pierwszej strony. Wyciągnęła inny tom i zobaczyła inne nazwisko, wykaligrafowane w tylko trochę mniej odległych czasach. Trzeciej książki nikt nie oznaczył jako swojej, ale w czwartej znów widniało nazwisko jakiegoś dawno zmarłego właściciela.

Bellis stała bez ruchu i wpatrywała się w te nazwiska. Nagle poczuła lęk, coś jakby klaustrofobię związaną z tym miejscem. Była zamknięta pośród kradzionych książek, zakopana w nich jak w ziemi. Pomyślała o niezliczonych setkach tysięcy nazwisk, które ją otaczały, wypisanych nadaremnie w prawym górnym rogu. Ciężar tego całego zlekceważonego atramentu – tysięcy manifestów „to jest moje”, „to jest moje”, które zwyczajnie i władczo zignorowano – zaparł Bellis dech w piersiach. Z jaką łatwością złamano te małe rozkazy!

Miała wrażenie, że kłębią się wokół niej posępne upiory, nie umiejąc przyjąć do wiadomości, że woluminy nie należą już do nich.


Tego dnia, sortując nowe nabytki, Bellis trafiła na jedną ze swoich książek.

Długo siedziała z rozsuniętymi nogami, oparta o regał, i wpatrywała się w egzemplarz Kodeksów sawann Wormseye. Pomacała strzępiący się znajomy grzbiet z wytłaczanym „B. Coldwine”. Był to jej własny egzemplarz: poznała po sposobie zużycia. Przyglądała się trwożnie, jakby to był egzamin, którego mogłaby nie zdać. Na wózku nie było jej drugiej pracy, Gramatologii wysokiego ket tai ale znalazła podręcznik rączego salkrikaltorskiego, który zabrała ze sobą na „Terpsychorię”.

„W końcu przyszły nasze książki” – pomyślała. Podziałało to na nią jak cios pięścią. „To było moje. Zabrano mi to”.

Co jeszcze pochodziło z jej statku? „Czy ten egzemplarz Czasów przyszłych należał do doktora Mollificatta?” – zastanawiała się. A Ortografia i hieroglify do wdowy Cardomium?”

Nie mogła usiedzieć na miejscu. Wstała i wędrowała po bibliotece, spięta, oszołomiona i zdruzgotana. Wyszła na powietrze i chodziła po kładkach łączących ze sobą statki biblioteczne, tuląc do piersi swoją książkę, aby w końcu wrócić do półmroku przy regałach.

– Bellis? – Podniosła wzrok zaskoczona. Stała przed nią Carrianne, z ustami lekko wykrzywionymi ubawieniem lub zatroskaniem. Była potwornie blada, ale jak zawsze mówiła silnym głosem. Bellis trzymała w rękach książkę. Uspokoiła oddech i przegnała kryzys z twarzy, dokonując zamaskowania emocji w rysach twarzy, i zastanawiała się, co powiedzieć. Carrianne wzięła ją za ramię i pociągnęła za sobą. – Bellis – powtórzyła i chociaż na jej twarzy igrał szyderczy uśmieszek, z głosu przebijała autentyczna życzliwość. – Najwyższy czas, żebyśmy się trochę wysiliły i poznały bliżej. Jadłaś już lunch?

Carrianne ciągnęła ją delikatnie korytarzami „Tańczącej Wagi”, po czym częściowo krytym pomostem przeszły na pokład „Pinchermarna”. Bellis myślała sobie po drodze: „To nie w moim stylu, żeby komuś pozwolić się wlec. To do mnie zupełnie niepodobne”. Ale stan oszołomienia, w którym się znajdowała, sprawił, że uległa natarczywości Carrianne.

W wyjściu Bellis uzmysłowiła sobie z zaskoczeniem, że nadal trzyma swój egzemplarz Kodeksów sawann Wormseye. Przyciskała go do siebie tak mocno, że krew odpłynęła jej z rąk.

Serce zabiło jej szybciej, kiedy zdała sobie sprawę, że pod opieką Carrianne może po prostu minąć strażnika, nie pokazując mu książki, może opuścić bibliotekę ze swoją kontrabandą.

Lecz im bliżej była drzwi, tym bardziej się wahała, tym gorzej rozumiała swoje pobudki, tym bardziej się bała, że ją złapią. W końcu śmiało, z długim westchnieniem, odłożyła monografię na stolik obok lady, Carrianne obserwowała ją z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. W świetle za drzwiami Bellis spojrzała za siebie na porzucony wolumin i poczuła przypływ jakiejś rozedrganej emocji.

Nie umiała powiedzieć, czy jest to poczucie triumfu czy klęski.


„Psire” był największym statkiem Pamięcioimpulsowni. Ten wielki parowiec archaicznej konstrukcji został przerobiony na potrzeby przemysłu i taniego mieszkalnictwa. Na jego tylnym pokładzie wznosiły się krępe, betonowe bloki, zapaskudzone lepami na ptaki. Sznury z praniem wisiały między oknami, z których wychylali się ludzie i khepri, aby prowadzić sąsiedzkie rozmowy. W ślad za Carrianne Bellis zeszła po drabince sznurowej, pośród zapachu soli i wilgoci, na galerę w cieniu „Psire”.

Pod pokładem galery znajdowała się restauracja, pełna zgiełkliwych stołowników. Kelnerzy wywodzili się spośród kheprich i ludzi, były nawet dwa pordzewiałe konstrukty. Maszerowali wąskim przejściem między dwoma rzędami ław, stawiając przed klientami miski z owsianką oraz talerze z czarnym chlebem, sałatkami i serami.

Carrianne złożyła zamówienie, po czym spojrzała na Bellis ze szczerym zatroskaniem.

– Co się z tobą dzieje? – spytała. Bellis podniosła na nią oczy i przez jedną straszną chwilę miała wrażenie, że się rozpłacze. Szybko jej przeszło i przybrała maskę spokoju. Odwróciła wzrok od Carrianne ku innym klientom, ludziom, kheprim i ludziom-kaktusom. Parę stołów dalej siedziały dwa llorgissy. Ich trójwidlaste ciała zdawały się zwrócone we wszystkie strony naraz. Za jej plecami połyskiwało ziemnowodne stworzenie z Cieplarni, należące do jakiegoś kompletnie dla niej egzotycznego gatunku. Czuła, że chlupoczące fale poruszają restauracją. – Wiem, co mam przed oczyma, Bellis – powiedziała Carrianne. – Ja też zostałam uprowadzona.

Bellis podniosła raptownie głowę.

– Kiedy?

– Niecałe dwa lata temu. – Carrianne wyglądnęła przez okno na port Basilio i pracowite holowniki, które wciąż ciągnęły za sobą miasto. Powiedziała coś powoli i wyraźnie w języku, który Bellis prawie zrozumiała. Analityczna część jej umysłu lingwistki zaczęła zestawiać dźwięki, katalogować charakterystyczne rytmiczne spółgłoski szczelinowe ale Carrianne ją ubiegła. – Tak się mawiało w starym kraju do ludzi którzy mieli zły nastrój. Głupi frazes w stylu: „Mogło być gorzej.” Dosłownie to znaczy: „Dalej masz oczy, a twoje okulary nie są rozbite”. – Nachyliła się i uśmiechnęła. – Ale nie obrażę się, jeśli nie poprawi ci to humoru. Jestem dalej od mojej pierwszej ojczyzny niż ty, Crobuzonko. Ponad trzy tysiące kilometrów dalej. Pochodzę z Cieśniny Ognistej Wody. – Zaśmiała się na widok uniesionej brwi i niedowierzającej miny Bellis. – Z wyspy Geshen, kontrolowanej przez Wiedźmokrację. – Skosztowała karłowatego, armadyjskiego kurczaka. – Przez Wiedźmokrację, bardziej uroczyście zwaną Shud zar Myrion zar Koni. – Wykonała żartobliwy gest w stylu „abrakadabra”. – Miasto Szczurdzinów, Ul Tryskającego Smutku i tak dalej. Wiem, co wy, Crobuzończycy, o nas mówicie. Bardzo niewiele z tego pokrywa się z prawdą.

– Jak cię uprowadzono? – spytała Bellis.

– Dwukrotnie. Najpierw mnie raz ukradli, a potem zrobili to znowu. Płynęliśmy naszym trawlerem wyciągowym do Kohnid w Gnurr Kett. To była długa, ciężka podróż. Miałam siedemnaście lat. Wygrałam konkurs na galion i konkubinę. Dni spędzałam przywiązana do bukszprytu, rozsypując przed okrętem płatki orchidei, a noce schodziły mi na stawianiu mężczyznom pasjansów albo w ich łóżkach. Było to monotonne, ale dnie mi się podobały: wisiałam sobie, śpiewałam, spałam, obserwowałam morze. Zostaliśmy jednak zaatakowani przez wojenną kogę z Dreer Samher. Samheryjczycy zazdrośnie strzegli swego handlu z Kohnid. Mieli monopol… Dalej mają? – Bellis mogła tylko pokręcić niepewnie głową w znaczeniu: „Nie wiem”. – Przywiązali naszego kapitana na moim miejscu pod bukszprytem i puścili statek w dryf. Większość naszych ludzi powsadzali do szalup z niewielką ilością zapasów i skierowali ku brzegowi. Wątpię, czy dopłynęli, mieli za daleko. A niektórych z nas zatrzymali na swoim statku.

Nie taktowali nas źle, jeśli pominąć kajdany i chamskie odzywki. Zachowałam się jak idiotka rozmyślaniem o tym, co ze mną zrobią, a potem przyszedł drugi atak. Okręg Pragnieniowice potrzebował statków wysłali w morze kłusowników. Armada znajdowała się wtedy na południe stąd, toteż Dreer Samher było pod ręką.

– No i jak ci się…? Ciężko było, jak cię tutaj przywieźli?

Carrianne przyglądała się jej przez jakąś chwilę.

– Niektórzy z ludzi-kaktusów nigdy się nie przystosowali. Odmawiali, próbowali uciekać, rzucali się na strażników. Sądzę, że ich zabito. Ja i moi towarzysze… – Wzruszyła ramionami. – Nasza sytuacja była zupełnie inna, bo Armada nas uratowała. Ale tak, było ciężko, byłam nieszczęśliwa, tęskniłam za swoim bratem i tak dalej. Ale widzisz, dokonałam wyboru. Wybrałam życie, przetrwanie… Po jakimś czasie niektórzy moi współpasażerowie ze statku wyprowadzili się z Pragnieniowic. Jeden mieszka w Alozowicach, inny w dzielnicy Tobietwój. Ale większość z nas została w okręgu, który nas przyjął. – Na moment zajęła się jedzeniem, aby znowu podnieść wzrok. – To jest możliwe, Bellis. Zadomowisz się tutaj.

Intencja była pocieszająca, przez Carrianne przemawiała życzliwość, ale w uszach Bellis słowa te zabrzmiały jak groźba.


Carrianne mówiła jej o okręgach.

– Niszczukowody znasz – mówiła beznamiętnym tonem. – Kochankowie. Pokryci bliznami Kochankowie. Popieprzeni dranie. Pamięcioimpulsownię znasz.

„Dzielnica intelektualistów, jak Brock Marsh w Nowym Crobuzon” – pomyślała Bellis.

– Alozowice, dzielnica strupodziejów. Cieplarnia. Tobietwój. – Carrianne odliczała okręgi na palcach. – Czasy. Budy. Rada Demokratyczna. Dzielna reduta rządów ludu. I Pragnieniowice – dokończyła. – Tam, gdzie ja mieszkam.


– Dlaczego wyjechałaś z Nowego Crobuzon, Bellis? – spytała nieoczekiwanie. – Nie wyglądasz mi na typ kolonistki. Bellis spuściła wzrok.

– Musiałam. Miałam kłopoty.

– Z prawem?

– Coś się stało… – Westchnęła. – Nic nie zrobiłam. Absolutnie nic. – Mimo woli głos miała zaprawiony goryczą. – Kilka miesięcy temu w mieście szalała choroba. Chodziły plotki, że znam jedną z osób, które maczały w tym palce. Milicja rozpracowywała całe jego środowisko, wszystkie osoby, z którymi miał styczność. W końcu dotarliby do mnie. Nie chciałam wyjeżdżać. To nie był wolny wybór.


***

Lunch towarzystwo, nawet czcze pogaduszki, którymi Bellis zasadniczo gardziła, wszystko to podziałało na nią uspokajająco. Kiedy wstawały do wyjścia, spytała Carrianne, czy dobrze się czuje.

– Zauważyłam w bibliotece… Nie miej mi za złe, że to powiem, ale wydałaś mi się dosyć blada.

Carrianne uśmiechnęła się cierpko. – Po raz pierwszy zapytałaś mnie o samopoczucie, Bellis. Uważaj z tym, bo zacznę myśleć, że nie masz mnie kompletnie gdzieś. – Żartobliwy przytyk zabolał. – Nic mi nie jest. Po prostu wczoraj wieczór zostałam opodatkowana.

Bellis pogrzebała w informacjach, które zdążyła już sobie przyswoić, dla sprawdzenia, czy wypowiedź Carrianne nabierze sensu. Nie nabrała.

– Nie rozumiem – powiedziała, zmęczona tymi ciągłymi łamigłówkami.

– Mieszkam w Pragnieniowicach, Bellis – powiedziała Carrianne. – Czasem nas opodatkowują, kapujesz? Wiesz, że naszym władcą jest Brucolac, prawda? Słyszałaś o nim?

– Nazwisko słyszałam, ale nic o nim nie wiem.

– Brucolac. Nasz oupyr. Loango. Katalkana. – Po każdym ezoterycznym słowie Carrianne szukała w oczach Bellis błysku rozpoznania, ale nie znalazła. – Hemofag, Bellis. Nieumarły. Wampir.


Otoczona od wielu tygodni kłębem plotek i sugestii podobnych do natarczywych muszek, Bellis dowiedziała się co najmniej trochę o każdym z okręgów. Wszystkie te dziwaczne femtopaństewka spięte razem w niezdrową wspólnotę, darzące się nawzajem niechęcią i walczące o wpływy metodą intryg.

Jakimś cudem jednak ominęły ją sprawy najbardziej bulwersujące, najbardziej niesamowite, najbardziej przerażające. Tego dnia wieczorem pomyślała o tej chwili, kiedy jej uzmysłowiono, jaką jest ignorantką: Carrianne wyjaśniła jej przyczyny swojej bladości i Bellis zdała sobie sprawę, jak daleko od domu się znalazła.

Ucieszyła się, że jej reakcja na taką odpowiedź ograniczyła się do zblednięcia. Coś w niej zhardziało, kiedy usłyszała słowo „wampir” – to samo w ragamoll i salt. Carrianne uzmysłowiła jej w tym momencie, że to jest już kres podróży, że już bardziej nie oddali się od swego kraju.

Na Armadzie mówili językiem, który rozumiała. Rozpoznawała statki, mimo przeróbek i remontów. Na Armadzie funkcjonowały pieniądze i rząd. Różnic w kalendarzu i terminologii mogła się nauczyć. Architektura oparta na znaleziskach i wrakach była dziwaczna, lecz do ogarnięcia. Ale żeby wampir nie musiał się ukrywać i żerować ukradkiem, żeby mógł chodzić sobie spokojnie nocnymi ulicami, żeby mógł rządzić?!

Bellis uprzytomniła sobie w tej chwili, że wszystkie wyznaczniki kulturowe, którymi się posługiwała, są nieaktualne. Miała dosyć swojej ignorancji.

W katalogu kartkowym „Nauki ścisłe” palce Bellis mknęły przez alfabet, aż dotarły do nazwiska Johannesa Tearflya. Biblioteka miała więcej niż jeden egzemplarz kilku spośród jego książek.

„Skoro Kochankowie tak strasznie chcieli cię dostać, Johannesie – pomyślała, spisując sygnatury – to zamierzam zajrzeć im w głowy. Zobaczmy, co ich tak podnieciło”.

Jedna z książek była wypożyczona, ale pozostałe dostępne w co najmniej jednym egzemplarzu. Jako pracownik biblioteki, Bellis mogła wypożyczać książki na zewnątrz.

Było bardzo zimno, kiedy wracała do domu przez ciżbę mieszkańców, pod roztrajkotanymi armadyjskimi małpami na takielunku, po rozkołysanych pomostach, pokładach i napowietrznych ulicach miasta, nad falami chlapiącymi między statkami. W powietrzu furczało od wulgarnych zaczepek. Bellis niosła w torbie Drapieżnictwo w kałużach poodpływowych Zatoki Żelaznej, Anatomią sarduli, Eseje o dzikich zwierzętach, Teorie megafauny oraz Życie międzypłaszczyznowe jako zagadnienie dla przyrodnika - wszystkie pozycje autorstwa Johannesa Tearflya.

Siedziała do późna skulona przy piecu, podczas gdy na zewnątrz zamarzające chmury rozpylały światło księżyca. Czytała w świetle lampy, przeskakując od książki do książki.

O pierwszej w nocy wyjrzała przez okno na pogrążony w ciemnościach szkutniczy krajobraz.

Wieniec łodzi okalających miasto wciąż holował je do przodu.

Pomyślała o wszystkich armadyjskich statkach, które wyszły w morze, o narzędziach jego piractwa, spijających krew mijanych statków i wspólnot. Miesiącami pokonywały tysiące mil morskich, aż wreszcie wracały obładowane łupami do poruszającego się miasta, jakimiś tajemnymi metodami znajdując drogę.

Miejscy znawcy sztuki żeglarskiej obserwowali niebo i po jego mikroskopijnych zmianach rozpoznawali, że zbliżają się statki. Wydawano wtedy rozkaz, aby holowniki usunęły Armadę z drogi obcym jednostkom. Czasami manewr ten kończył się niepowodzeniem i zagraniczne statki zajmowano, zapraszano do wymiany handlowej lub ścigano. Dzięki tajemnej nauce władze Armady umiały odróżnić własne statki od cudzych i witały je w domu.

Mimo późnej pory z niektórych dzielnic dobiegały odgłosy pracy przemysłu, wybijające się nad szum fal i nocne wołania zwierząt. Między warstwami lin i drewna, które nakładały się na pole widzenia jak rysy na heliotypie, Bellis widziała małą zatokę łodzi od rufowego końca Armady, gdzie stała rozkraczona platforma „Sorgo”. Od wielu tygodni z jej komina buchał ogień i taumaturgiczne popłuczyny. Brzydkie bure światło nie pozwalało zobaczyć gwiazd nad platformą.

Ale ten etap dobiegł już końca. Chmury nad „Sorgo” były ciemne. Płomień zgasł.

Po raz pierwszy od przybycia do Armady Bellis pogrzebała w swoich rzeczach i wyjęła zaniedbany list. Usiadła przy piecu, wzięła do ręki pióro i… ostygła w zapale. Potem, zirytowana swoim wahaniem, zaczęła pisać.


Mimo że Armada powoli zmierzała na południe ku cieplejszym wodom, na kilka dni zrobiło się zimno. Wiatry z północy przywiewały mróz. Drzewa, bluszcz, ogródki ozdabiające pokłady statków zmarniały i poczerniały.

Tuż przed atakiem zimna Bellis zobaczyła po stronie bakburty wieloryby , które bawiły się, czerpiąc z tego widoczną radość. Po kilku minutach nagle zbliżyły się do Armady, wzbijając olbrzymimi ogonami gejzery wody, i zniknęły. Prawie natychmiast przyszedł mróz.

W mieście nie było zimy, nie było lata ani wiosny, nie było zadach pór roku. Była tylko pogoda. Na Armadzie pogoda zmieniała się z funkcji miejsca, a nie czasu. Pod koniec roku, kiedy na Nowe Crobuzon spadały burze śnieżne, Armada pławiła się w Morzu Kominkowym albo wręcz przeciwnie, mieszkańcy siedzieli pod pokładami a członkowie załóg w grubych płaszczach holowali miasto ku kotwicowisku na Niemym Oceanie, w temperaturach, przy których crobuzońska zima wydawałaby się łagodna.

Armada myszkowała po oceanach Bas-Lag według schematów dyktowanych przez piractwo, handel, rolnictwo, względy bezpieczeństwa i inne niejasne czynniki, przyjmując pogodę z dobrodziejstwem inwentarza.

Zmienny klimat nie sprzyjał roślinności. Flora Armady potrafiła przetrwać dzięki taumaturgii, szczęściu i przypadkowi, jak również pewnym zabiegom rolniczym. Stulecia uprawy roślin doprowadziły do powstania wytrzymałych odmian, odpornych na duże zmiany temperatury. Zbiory odbywały się nieregularnie w różnych okresach roku.

Ziemie uprawne rozlokowano na pokładach pod sztucznym oświetleniem. W wilgotnych, starych ładowniach urządzone były pieczarkarnie, a w hałaśliwych, cuchnących kajutach mieszkały pokolenia zwierząt-mieszańców. Poletka listo wnic i jadalnych morszczynów rosły na tratwach zacumowanych obok drucianych klatek pełnych jadalnych skorupiaków i ryb.


Z upływem dni Tanner coraz bieglej posługiwał się językiem salt i zaczął spędzać więcej czasu z kolegami z pracy. Bawili się w pubach i salach hazardu w porcie Basilio, od strony rufowej. Czasem przychodził też Szekel, który dobrze się czuł w towarzystwie tych ludzi, ale często zabierał się w pojedynkę na „Kastora”.

Tanner wiedział, że chłopak spotyka się z Angevine, kobietą, której Tanner nie miał okazji poznać, służącą albo ochroniarką kapitana Tintinnabuluma. Szekel opowiedział mu o niej nieporadnym językiem nastolatka. Z początku Tanner był szczerze rozbawiony i miał do tego wyrozumiały stosunek. Z nostalgią wspominał własną młodość.

Szekel spędzał coraz więcej czasu z dziwnymi, skrupulatnymi myśliwymi, którzy mieszkali na „Kastorze”. Pewnego razu Tanner poszedł tam po niego.

Pod pokładem Tanner zagłębił się w porządnie zamieciony korytarz z drzwiami do kajut, na których widniały wywieszki z nazwiskami: „MODIST – przeczytał – FABER i ARGENTARIUS”. Kajuty towarzyszy Tintinnabuluma.

Szekel był w mesie, z Angevine.

Tanner przeżył szok. Angevine miała ponad trzydzieści lat, jak oceniał, i była prze-tworzoną… Szekel mu o tym nie powiedział.

Nogi Angevine kończyły się tuż poniżej ud. Sterczała jak jakiś dziwny galion z przedniej części wózka napędzanego silnikiem parowym ciężkiej maszynerii na gąsienicach, z paleniskiem pełnym koksu i drewna.

„To niemożliwe, żeby urodziła się w mieście” – uzmysłowił sobie Tanner. Tego rodzaju prze-tworzenie było zbyt brutalne, kapryśne, nieekonomiczne i okrutne, żeby dokonano go z innych powodów niż za karę.

Zaliczył jej na plus, że znosi natręctwo chłopaka. Potem zobaczył, z jakim przejęciem Angevine rozmawia z Szeklem, jak się ku niemu nachyla – pod dziwacznym kątem, zakotwiczona w ciężkim wehikule – jak patrzy mu w oczy. Tanner stanął jak wryty, przeżywszy ponowny szok.


Tanner zostawił Szekla z jego Angevine. Nie spytał, co jest grane. Szekel, nagle wtrącony w nowy dla niego konglomerat uczuć, zachowywał się jak hybryda dziecka i mężczyzny, to chełpliwy i strojący piórka, to poważny i owładnięty silnymi uczuciami. Tanner zdołał z niego wydobyć, że Angevine została uprowadzona przed dziesięciu laty. Podobnie jak „Terpsychorię”, jej statek skradziono na trasie do Nova Esperium. Angevine również pochodziła z Nowego Crobuzon.

Kiedy Szekel wrócił do małych pomieszczeń przy bakburcie starego statku fabrycznego, Tanner był zazdrosny, a potem skruszony. Postanowił czuwać nad Szeklem, ale bez ograniczania mu swobody.

Tanner usiłował wypełnić powstałą lukę, zawierając nowe przyjaźnie. Spędzał więcej czasu z kolegami z pracy. Robotników portowych łączyła ze sobą silna zażyłość. Tanner brał udział w ich lubieżnych żartach i zabawach.

Otworzyli się na niego, a wciągnęli go do swojej paczki głównie tym, że opowiadali wspaniałe historie. Jako, że był nowy, mieli znakomity pretekst do odgrzania opowiedzenia plotek, które wszyscy z nich słyszeli mnóstwo razy. Któryś wspominał o martwych morzach, wrzących pływach albo węgorzowatym królu i mówił do Tannera: „Pewnie nie słyszałeś o martwych morzach Tanner. Opowiem ci…”.

Tanner Sack nasłuchał się najdziwniejszych historii z mórz Bas-Lag i legend o pirackim mieście, a nawet o Niszczukowodach. Dowiedział się o straszliwych sztormach, które przeżyła Armada, poznał historię blizn na twarzach Kochanków, dowiedział się, w jaki sposób Uther Doul złamał kod możliwości i znalazł swój niezwyciężony miecz.

Brał udział w świętowaniu tego czy innego radosnego wydarzenia – ślubu, narodzin, wygranej w karty. I w mniej wesołych imprezach też. Kiedy podczas portowego wypadku odłamek szkła uciął kobiecie-kaktusce pół ręki, zorganizowano zbiórkę pieniędzy, a Tanner dal taką liczbę oczek i flag, z jaką tylko mógł się bezpiecznie rozstać. Innym razem w okręgu zapanowało przygnębienie na wiadomość, że statek z Niszczukowód, „Groźba Magdy”, zatonął w pobliżu Cieśniny Ognistej Wody. Tanner pogrążył się wraz z innymi w żałobie i jego smutek nie był udawany.

Ale chociaż lubił kolegów z pracy, a w tawernach i przy stołach biesiadnych miło spędzało się wieczory – no i czynił przy tej okazji skokowe postępy w nauce języka salt – nie mógł nie zauważyć, że spotkania te otacza jakaś niejasna atmosfera tajności. Nie mógł zrozumieć, o co w tym chodzi.

Podczas swojej pracy podwodni inżynierowie natrafiali na pewne tajemnice. Cóż to za cienie czasem dostrzega za uwiązanymi na krótkich postronkach rekinami-strażnikami, za zasłonami maskujących błysków? Jaki jest cel napraw wykonywanych codziennie przez Tannera i jego kolegów? Co to za substancja, którą „Sorgo”, skradziona platforma otaczana przez nich tak troskliwą opieką, wysysa z dna morza tysiące metrów w dole? Tanner wielekroć podążał wzrokiem za grubą, segmentowaną rurą i kręciło mu się w głowie, kiedy znikała w morskiej toni.

Jaki jest charakter tego projektu, o którym rozmawia się zaszyfrowanymi uwagami i skinieniami głowy? Jaki jest plan spajający wszystkie ich działania? O którym nikt nie chce mówić otwarcie, lecz wielu zdaje się o nim trochę wiedzieć, a wielu z nieostrożności lub nieposkromionego samochwalstwa udaje, że go rozumie?

Za przemysłem niszczukowodzkim kryło się coś dużego i ważnego lecz Tanner Sack jeszcze nie wiedział, co to jest. Podejrzewał, że wszyscy koledzy podzielają jego niewiedzę, ale mimo to czuł się wykluczony z jakiejś wspólnoty: opartej na kłamstwach, bladze i bredzeniu od rzeczy.


Niekiedy docierały do niego historie o innych pasażerach, członkach załogi albo więźniach z „Terpsychorii”.

Szekel powiedział mu o zatrudnionej w bibliotece Coldwine. Johannesa Tearflya widział osobiście, odwiedzającego port z uzbrojonym w notatniki i porozumiewającym się między sobą półgłosem zespołem o poufnym charakterze. Przez głowę Tannera przemknęła cierpka myśl, że hierarchie szybko się odtwarzają, że podczas gdy on zaharowuje się jak idiota pod wodą, jaśnie pan Johannes patrzy sobie, odfajkowuje coś w notesie i gmera w kieszeniach kamizelki.

Hedrigall, zawsze demonstrujący kamienne oblicze człowiek-kaktus siedzący za sterami „Arogancji”, powiedział Tannerowi o niejakim Fenchu, także z „Terpsychorii”, który często odwiedzał port. „Znasz go?” – spytał Hedrigall, a Tanner pokręcił tylko głową: nużyło go tłumaczenie, że nie znał nikogo ze stref powyżej ładowni. „Fench to dobry człowiek” – powiedział Hedrigall, można z nim pogadać, zna już chyba wszystkich na statku i wypowiada się jak osoba wtajemniczona o takich ludziach jak król Friedrich i Brucolac.

Hedrigall mówił o tym wszystkim z nieobecną miną, co skojarzyło się Tannerowi z Tintinnabulumem. Hedrigall należał do ludzi, którzy zawsze sprawiają wrażenie, że wiedzą coś, o czym nie mogą rozmawiać. Tanner czuł jednak, że nadużyłby zalążkowej przyjaźni, gdyby zapytał go o to prosto z mostu.


Tanner nabrał zwyczaju spacerowania po mieście nocą.

Wędrował otoczony odgłosami wody i statków, z zapachem morza w środku. Pod księżycem i jego rozjarzonymi córkami, których światło rozpylały rzadkie chmury, Tanner miarowym krokiem maszerował wokół zatoki z milczącym teraz „Sorgo”. Minął sadybę raków: półzatopiony kliper, z przednim i tylnym kasztelem sterczącymi jak góry owe. Krytym pomostem przedostał się na tyły olbrzymiego „Wielko Wschodniego”. Spuścił głowę, mijając kilka innych osób dotkniętych bezsennością lub pracujących na nocną zmianę.

Mostkiem linowym do prawej części Niszczukowód. Oświetlony sterowiec sunął powoli górą, w pobliżu rozbrzmiała syrena i tłukł się młot parowy. „Kto tak późno pracuje?”. Dźwięki te tak bardzo kojarzyły mu się z Nowym Crobuzon, że na moment ogarnęło go silne trudne do nazwania uczucie.

Tanner zatracił się w labiryncie starych statków i cegieł.

W wodzie widział rozbłyskujące na krótko, chaotyczne smugi światła: lęki bioluminescencyjnego planktonu. Miał wrażenie, że na odgłosy miasta od czasu do czasu odpowiada z oddali coś dużego i żywego.

Odbił w kierunku Bud i Portu Jeżowca. W dole miał morze; po obu stronach niszczejącej, ceglanej zabudowy, wilgotnej od pleśni i z solnymi zaciekami. Wysokie ściany i okna, wiele rozbitych, boczne uliczki wijące się pomiędzy starymi grodziami i nasadami kominów. Śmieci na wyludnionych dwumasztowcach z mórz wschodnich. Balustrady i relingi rufowe, o które zimny wiatr uderzał strzępami plakatów. Polityka i rozrywka reklamowana krzykliwymi kolorami pozyskanymi od kałamarnic i mięczaków albo kradzionym atramentem.

Dokoła wałęsały się koty.

Miasto przemieszczało się i korygowało swój układ, a niestrudzona flota parowców poza obszarem Armady parła naprzód, naprężając łańcuchy i holując swój kraj.

Tanner stał pośród ciszy i patrzył na stare wieże, kominy, dachy fabryk i drzewa. Za połacią wody, urozmaiconą przez wioskę łodzi mieszkalnych, światła migotały w kajutach statków z krain, o których Tanner Sack nic nie wiedział. Nie tylko on oglądał noc.


- Pieprzyłeś się już? – spytała, a Szekla naszły niechciane wspomnienia. Prze-tworzone kobiety w ciemnym smrodzie „Terpsychorii”, które brały w siebie jego niewprawnego kutasa w zamian za dodatkowe porcje chleba. Kobiety, które marynarze przytrzymywali, czy były chętne czy nie – wszyscy mężczyźni skandowali, żeby się do nich przyłączył – i na których dwa razy leżał, przy czym raz tylko udawał, że skończył i ześliznął się z niej, zdeprymowany jej wrzaskami, a drugi raz wszedł w nią naprawdę i spuścił się w środku, mimo że broniła się zawzięcie i płakała. A wcześniej dziewczyny w bocznych uliczkach Zakola Smogu i chłopcy, tacy jak on, pokazujący swoje narządy intymne.

Ich obcowanie ze sobą mieściło się gdzieś pomiędzy handlem wymienni seksem, znęcaniem się i zabawą. Szekel otworzył usta, żeby odpowiedzieć, prawdy wydostawały się z trudem, ona to zobaczyła i przerwała mu, z miłosierdzia, i powiedziała: – Nie chodzi mi o dla zabawy albo za pieniądze ani jeśli gwałciłeś albo byłeś gwałcony, tylko czy robiłeś to z kimś, kto cię chciał i kogo ty chciałeś, jak prawdziwi ludzie, jak równy z równym. – I oczywiście, kiedy to powiedziała, odpowiedź brzmiała nie, i udzielił jej, wdzięczny, że Angevine zrobiła z tego Szeklowy pierwszy raz - niezasłużony dar, który przyjął z pokorą i skwapliwie.

Patrzył, jak zdejmuje bluzkę, i jego oddech stał się bardzo krótki na widok takiej ilości kobiecego ciała i na widok ochoty w jej oczach. Czuł promieniujące ciepło jej kotła - któremu nie mogła pozwolić zgasnąć, powiedziała mu, który nieprzerwanie zjadał paliwo, stary, zepsuty i łapczywy ponad wszelką miarę – i zobaczył ciemną cynę jej uprzęży w miejscu, gdzie spotykała się z mięsistymi udami. Sam bez trudu zrzucił z siebie wszystkie warstwy ubrania i stał dygoczący, chudy i mizerny, jego fiut podrygiwał z nastoletnim zapałem, serdeczność i namiętność tak szczelnie go wypełniły, że trudno było przełknąć ślinę.

Była prze-tworzoną, prze-tworzonym śmieciem, wiedział o tym, widział to, a przecież cały czas czuł to, co miał w środku, czuł, że wielki strup nawyku i uprzedzenia odpada od niego, rozstaje się z jego skórą w miejscu, gdzie jego ojczyzna głęboko go naznaczyła.

„Ulecz mnie” – pomyślał, nie rozumiejąc tego, co myśli, mając nadzieję na przetworzenie. Dotknął go kaustyczny ból, kiedy oderwał zakrzep dawnego życia i obnażył się na nią, na nowe powietrze, otwarty i niepewny. Znowu zaczął szybko oddychać. Jego uczucia wzbierały, zlewały się ze sobą – jątrzenie ustało - i zaczęły się rozpuszczać, goić w nową formę, zabliźniać.

Moja prze-tworzona dziewczyna – powiedział, głośno myśląc. Wybaczyła mu to, natychmiast, bo wiedziała, że już więcej tak nie pomyśli. Nie było łatwo, z kikutami nóg uziemionymi w metalu, w kształcie ciasnego V, tylko nieznacznie rozchylonymi, z zaledwie pięcioma centymetrami wnętrza ud poniżej cielesnej piczki. Nie mogła otworzy ć się na niego ani położyć na plecach, nie było łatwo. Ale nie dawali za wygraną i udało się.

Rozdział dziewiąty

Szekel przyszedł do Bellis i poprosił, żeby nauczyła go czytać.

Znał kształty ragamollskiego alfabetu i generalnie wyczuwał, którym dźwiękom odpowiadają poszczególne litery, ale pozostawały dla niego jak jakaś wiedza tajemna. Nigdy nie próbował zestawiać ich ze sobą w słowa.

Szekel sprawiał wrażenie przygaszonego, jakby jego myśli znajdowały się poza korytarzami bibliotecznych statków. Był mniej skory do uśmiechania się niż zwykle. Nie mówił o Tannerze Sacku ani o Angevine, której imię ostatnimi czasy co rusz wyskakiwało w jego wypowiedziach. Chciał tylko wiedzieć, czy Bellis pomoże mu w nauce czytania.

Po pracy przez ponad dwie godziny przerabiała z nim alfabet. Znał nazwy liter, ale były one dla niego abstrakcją. Bellis kazała mu napisać imię i nazwisko, i napisał, a raczej nabazgrał niewprawnie, drugą literę przerwał w połowie i przeskoczył od razu do czwartej, a potem cofnął się i wypełnił puste miejsca. Wiedział, jak się zapisuje jego imię i nazwisko, ale znał to tylko jako sekwencję pociągnięć pióra.

Bellis powiedziała mu, że litery to są instrukcje, rozkazy, z reguły polecające, aby wydać z siebie dźwięk, od którego zaczyna się ich nazwa. Napisała swoje imię, zostawiając po ponad dwa centymetry przerwy między kolejnymi literami. Potem powiedziała do Szekla, aby wykonał wydawane przez nie rozkazy.

Czekała, kiedy on potykał się na buh i eh i luh luh ih suh. Potem przybliżyła litery do siebie i ponownie kazała mu, żeby im się podporządkował, nadal powoli. Potem jeszcze raz.

Wreszcie ścieśniła litery w słowo i powiedziała mu, żeby powtórzył ćwiczenie szybko, wykonał ich rozkazy: „Spójrz na nie, tak blisko siebie” jednym szybkim cięgiem.

Buh eh luh luh ih suh.

Tak jak się spodziewała, podwójna spółgłoska przedniojęzy kowo-dziąsłowa sprawiła mu kłopot.

Spróbował jeszcze raz, przerwał w połowie i uśmiechnął się do literek Spojrzał na nią wzrokiem tak pełnym zachwytu, że osłupiała. Wypowiedział jej imię.


Wpoiwszy mu podstawy interpunkcji, wpadła na pewien pomysł. Przeszła z nim przez trzewia statku, obok działu przyrodniczego i humanistycznego, gdzie naukowcy siedzieli zgarbieni koło lamp naftowych i małych okienek, a potem wyszli na zewnątrz i w pokapującym deszczu przedostali się przez most na „Korodującej Pamięci”. Był to skrajny galeon Biblioteki Wielkiego Mechanizmu, z literaturą dziecięcą.

Na pokładzie dla dzieci było niewielu czytelników. Półki migały jaskrawymi kolorami. Bellis przebiegała palcem po grzbietach, a Szekel przyglądał się książkom głęboko zaciekawiony. Zatrzymali się na rufie statku, najeżonej bulajami i mocno przechylonej na bok, pokrytej zboczem książek.

– Spójrz – powiedziała Bellis. – Widzisz? – Pokazała na mosiężną tabliczkę. – Rag. A. Moll. Ragamoll. To są książki w naszym języku. Większość pochodzi z Nowego Crobuzon.

Zdjęła z półki dwie i otworzyła. Zastygła na moment, zbyt krótki, żeby Szekel zauważył. Z pierwszych stron łypały na nią ręcznie wypisane imiona i nazwiska, ale nagryzmolone kredką, rączkami dzieci.

Bellis szybko przewracała kartki. Pierwsza książeczka była przeznaczona dla małych dzieci, duża i starannie, odręcznie pokolorowana, pełna obrazków w uproszczonym stylu ars facilis, który robił furorę przed sześćdziesięcioma laty. Była to historia o jaju, które stoczyło bój z mężczyzną zrobionym z łyżek, zwyciężyło i zostało burmistrzem świata.

Druga, dla starszych dzieci, opowiadała dzieje Nowego Crobuzon. Bellis znieruchomiała na widok rycin z Żebrami, Szpikulcem i Dworcem Perdido. Przebiegała tekst wzrokiem, krzywiąc się z ubawioną pogardą po napotkaniu groteskowych, historycznych przeinaczeń. Opisy Kręgu Pieniędzy, Tygodnia Pyłu oraz, w najbardziej bezwstydny sposób, Wojen Pirackich, sugerowały dziecinnym i pełnym obłudy językiem, że Nowe Crobuzon jest ostoją wolności, rozkwitającą wbrew przeciwnościom i niesprawiedliwościom, które zsyła na to państwo los.

Szekel obserwował ją zafascynowany.

– Spróbuj tę – powiedziała, podając mu Bohaterskie jajo. Wziął od niej książkę z nabożną czcią. – To jest dla małych dzieci. Nie przejmuj się samą historią, jest dla ciebie o wiele za głupia, ale chcę sprawdzić, czy zrozumiesz, o co chodzi, idąc słowo po słowie, tak jak ci pokazałam. Słuchaj rozkazów słów, wypowiadaj słowa. Na pewno trafią się takie, których nie zrozumiesz. Zapisz je i przyjdź do mnie z listą.

– Zapisz? – powtórzył Szekel zaskoczony.

Zajrzała do jego duszy. Nadal odnosił się do słów tak, jakby to były zewnętrzne byty: subtelni ironiści, których nareszcie zaczynał trochę rozumieć. Nie pojmował jednak, że może przy ich użyciu kodować własne tajemnice. Nie zdawał sobie sprawy, że nauczywszy się czytać, nauczył się też pisać.

Bellis znalazła w kieszeni ołówek i w połowie zapisaną kartkę papieru. Podała mu je.

– Przepisz słowa, których nie zrozumiesz, dokładnie w takiej samej kolejności, w jakiej pojawią się w książce, a potem przynieś je do mnie. – Na jego twarzy wykwitł kolejny z tych anielskich uśmiechów. – Jutro przyjdziesz do mnie o piątej i odpytam cię z historyjki zawartej w książce. Poproszę cię, żebyś przeczytał mi niektóre fragmenty.

Szekel otworzył szerzej oczy i skinął krótko głową, jakby przyklepali jakąś transakcję handlową w crobuzońskim Dog Fenn.

Postawa Szekla uległa zmianie, kiedy zszedł z pokładu galeonu. Znowu maszerował dumnie jak paw i trochę się przechwalał, zaczął nawet mówić Bellis o swoim portowym gangu. Kurczowo przyciskał przy tym do piersi Bohaterskie jajo. Bellis bez zastanowienia wypożyczyła książkę na swoją kartę, okazując mu zaufanie, które głęboko go wzruszyło.


Tego wieczoru było zimno i Bellis siedziała blisko pieca.

Gotowanie i jedzenie zaczęły ją drażnić swoją bezlitosną niezbędnością. Zrobiła to bez przyjemności i najszybciej, jak tylko mogła, potem zasiadła do książek Tearflya i robiła notatki z lektury. O dziewiątej przerwała czytanie i wyjęła list. Zaczęła pisać.


Błękitnik, 27 dusta 1779 – chociaż tutaj to nic nie znaczy.

Tu mamy 4 sepredi jastrzębiego dzioba kwarty 6/317;

komin „Chromolitu”

Nie przestanę szukać wskazówek, które pozwolą mi rozwiązać zagadkę. Najpierw otwierałam książki Johannesa na chybił trafił i przelatywałam wzrokiem, aby potem zestawić razem uzyskane dane, czekając na olśnienie. Zrozumiałam jednak, że w ten sposób nie posunę się do przodu.

Johannes powiedział mi, że jego badania stanowią jeden z motorów napędowych tego miasta. Charakter projektu, w którym bierze udział, którego nie chciał mi opisać, ale który jest na tyle ważny dla Armady, aby porwała się na bezczelny akt piractwa przeciwko największemu mocarstwu Bas-Lag, musi być ukryty na stronach jego książek. W końcu to jedna z tych książek sprawiła, że był dla Kochanków nieodpartym kąskiem. Na razie jednak nie doszłam nawet do tego, która z jego prac stanowi, jak to określił, „tekst podstawowy” dla uczestników tego tajnego przedsięwzięcia.

Czytam je więc uważnie jedną po drugiej, od przedmowy aż po indeks. Dogrzebuję się do informacji, usiłuję wyczuć, jakie zamysły mogą się kryć w tych książkach.

Rzecz jasna, nie jestem przyrodnikiem. Nigdy wcześniej nie czytałam takich książek. Są one dla mnie w dużym stopniu niezrozumiałe.

Acetabulum to wgłębienie po zewnętrznej stronie os coxae, w miejscu, gdzie os ilium i os ischii łączą się ze sobą”.

Takie zwroty brzmią dla mnie jak poezja: os ilium, ischii, coxae, cuneiforme laterale i kłykieć boczny kości piszczelowej, płytki krwi i trombina, keloid czy cicatrix.

Na razie najmniej podoba mi się Anatomia sarduli. Swego czasu młoda sardula zraniła Johannesa do krwi, zapewne kiedy prowadził badania do tej książki. Umiem sobie wyobrazić, że stworzenie to przechadza się tam i z powrotem po celi badań, poddawane działaniu nasennych oparów, i miota się agresywnie, czując, że jego koniec jest bliski. A potem trafia martwe do zimnej książki odartej z pasji Johannesa jak sardula ze skóry. Do monotonnej listy kości, żył i ścięgien.

Moja faworytka może budzić pewne zaskoczenie. Nie są to ani Teorie megafauny, ani Życie międzypłaszczyznowe, prace tyleż zoologiczne, co filozoficzne, w związku z czym spodziewałam się, że będą mi bliższe od pozostałych. Te hermetyczne rozważania były dla mnie intrygujące, lecz niejasne.

Nie, najuważniej przeczytałam, w swoim odczuciu najlepiej zrozumiałam i najbardziej się wciągnęłam w Drapieżnictwo w kałużach poodpływowych Zatoki Żelaznej.

Cóż za misterne splątanie fabuł! Łańcuchy barbarzyństwa i metamorfozy. Mam to wszystko przed oczyma. Olbrzymie kraby i wieloszczety. Mięczak borujący zabójczego judasza w muszli ostrygi. Prowadzone jakby w zwolnionym tempie włamanie do muszli przegrzebka przez wygłodzoną rozgwiazdę. Ukwiał koński pożera na zasadzie implozji świeżo wyrosłą babkę.

Johannes wyczarował dla mnie żywy podmorski krajobraz muszlowych piasków, morskich jeżowców i bezlitosnych pływów.

Nic mi to jednak nie mówi na temat planów Armady. Będę musiała zajrzeć głębiej, aby dotrzeć do zamysłów władz miasta. Będę dalej czytała te książki. To jedyne źródło wskazówek, jakie mam. Nie zamierzam zrozumieć w ten sposób Armady, aby nauczyć się żyć szczęśliwie w moim rdzewiejącym kominie. Chcę zrozumieć, dokąd i po co płyniemy, abym mogła uciec.


Nagle usłyszała pukanie do drzwi. Podniosła głowę wystraszona. Była prawie jedenasta.

Wstała powoli i zeszła po ciasno kręconych schodach wykonanych pośrodku okrągłego pokoju. Jedyną osobą na Armadzie, która znała jej adres, był Johannes, a nie rozmawiała z nim od czasu sprzeczki w restauracji.

Bellis podreptała do drzwi, zaczekała i znowu usłyszała ostre stukanie. Przyszedł przeprosić? Jeszcze raz wyzłościć się na nią? Czy w ogóle chce się z nim zobaczyć, ponownie otworzyć tej przyjaźni drzwi?

Zdała sobie sprawę, że wciąż jest na niego zła i wciąż trochę się wstydzi.

Po trzecim odcinku pukania Bellis podeszła do przodu, odpowiednio ułożywszy rysy twarzy, gotowa go wysłuchać i odprawić. Otworzywszy drzwi, znieruchomiała i aż otworzyła usta ze zdumienia. Przygotowana krótka reprymenda uszła z niej wraz z oddechem.

Za progiem, skulony z zimna i patrzący na nią ostrożnie, stał Silas Fennec.


Przez chwilę siedzieli w milczeniu, pijąc przyniesione przez Fenneca wino.

– Poszczęściło się pani, panno Coldwine – powiedział w końcu, z uznaniem rozglądając się po zdezelowanym metalowym cylindrze jej pokoju. – Wielu nowych przybyszów trafia do mniej atrakcyjnych lokali. – Uniosła powątpiewająco brew, a on skinął głową. – Daję pani słowo, że to prawda. Nie miała pani okazji naocznie się o tym przekonać?

Oczywiście, że nie miała.

– Gdzie pan mieszka?

– Blisko okręgu Tobietwój, w strefie przydennej klipra. Bez okien. – Wzruszył ramionami. – Czy to pani?

Pokazał na książki, które leżały na łóżku.

– Nie – odparła i szybko je uprzątnęła. – Zostawili mi tylko notes. Odebrali mi nawet książki, które sama napisałam.

– Tak samo było ze mną: został mi się tylko pamiętnik. Coś w rodzaju dziennika pokładowego z wielu lat podróżowania. Serce by mi pękło, gdybym go stracił. – Uśmiechnął się.

– Co kazali panu robić? – spytała Bellis i Fennec ponownie wzruszył ramionami.

– Udało mi się tego uniknąć. Robię to, co chcę. Pani pracuje w bibliotece, prawda?

– Jak? – spytała ostro. – Jak pan to zrobił, że się od pana odczepili? Z czego pan żyje?

Przez chwilę mierzył ją wzrokiem, zanim odpowiedział:

– Miałem trzy albo cztery propozycje, zapewne tak jak pani. Pierwszej osobie powiedziałem, że przyjąłem ofertę drugiej, drugiej, że przyjąłem ofertę trzeciej, i tak dalej. Ich to nie obchodzi. A z czego żyję… Wykreować się na człowieka niezbędnego jest łatwiej, niż pani sądzi, panno Coldwine. Dostarczam wszelkich usług, za które ludzie gotowi są zapłacić. Przede wszystkim informacji… – Umilkł. Zdumiała ją szczerość Fenneca, z której wyłaniał się obraz otaczających ją spisków i półświatków. – Wie pani… Jestem pani wdzięczny, panno Coldwine – powiedział ni stąd, ni zowąd. – Szczerze wdzięczny. – Bellis czekała. – W Salkrikaltorze była pani świadkiem rozmowy między nieboszczykiem kapitanem Myzovicem i mną. Na pewno się pani zastanawiała, co było w tym liście, który tak zasmucił kapitana, który zmusił was do zawrócenia, ale milczała pani. Po porwaniu nas przez Armadę z pewnością zdawała sobie pani sprawę, że moje położenie byłoby bardzo trudne, ale nic pani nie powiedziała. I jestem pani za to wdzięczny. Bo nic pani nie powiedziała, prawda? – dodał ze strachem, którego nie udało mu się bez reszty ukryć. – Jak powiadam, jestem pani bardzo wdzięczny.

– Kiedy ostatni raz ze sobą rozmawialiśmy – odezwała się w końcu Bellis – na „Terpsychorii”, powiedział pan, że jest absolutnie konieczne, aby wrócił pan do Nowego Crobuzon. A teraz?

Pokręcił głową zdeprymowany.

– Hiperbola i… sranie w banię. – Podniósł wzrok, ale nie okazała po sobie dezaprobaty dla tej nagłej zmiany stylu przemowy. – Mam skłonność do przesady.

Machnął ręką na znak, że chciałby zakończyć ten temat. Zapadła pełna skrępowania cisza.

– Umie się pan porozumiewać w salt? – spytała Bellis. – Przy pańskiej pracy zapewne pan musi, panie Fennec.

– Miałem wiele lat na opanowanie salt – powiedział w tym języku, szybko i płynnie, ze szczerym uśmiechem, aby podjąć w ragamoll: – Nawiasem mówiąc, nie występuję tutaj pod tym nazwiskiem. Bardzo panią proszę o dyskrecję. Znają mnie tu jako Simona Fencha.

– A więc gdzie się pan nauczył salt, panie Fench? Wspomniał pan o swoich podróżach…

– Psiakrew. – Minę miał ubawioną i zakłopotaną. – W pani ustach brzmi to jak wyzwisko. Za zamkniętymi drzwiami może pani się do mnie zwracać, jak pani chce, panno Coldwine, ale na zewnątrz błagam panią o dyskrecję. Rin Lor. Nauczyłem się salt w Rin Lor, na kresach Wysp Pirackich.

– Co pan tam robił?

– To samo, co wszędzie. Kupuję i sprzedaję. Handluję.


– Mam trzydzieści osiem lat – powiedział, kiedy wypili trochę więcej wina, a Bellis dołożyła do pieca. – Od dwudziestego roku życia jestem handlowcem. Niech mnie pani źle nie zrozumie: jestem Crobuzończykiem, urodziłem się i wychowałem w cieniu Żeber, ale wątpię, czy w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat spędziłem w tym mieście więcej niż pięćset dni.

– Czym pan handluje?

– Wszystkim. – Wzruszył ramionami. – Futrami, winem, maszynami, bydłem, książkami, siłą roboczą. Wszystkim. Alkohol za skóry w tundrze na północy Jangsach, skóry za tajemnice w Hinter, tajemnice i dzieła sztuki za siłę roboczą i przyprawy w Cromlech…

Umilkł na widok spojrzenia Bellis.

– Nikt nie wie, gdzie leży Cromlech – powiedziała, ale on pokręcił głową.

– Niektórzy wiedzą. To prawda, że podróż jest sakramencko ciężka. Z Nowego Crobuzon nie można pojechać na północ przez ruiny Suroch, drogą na południe trzeba nadłożyć setki kilometrów przez Vadaunk i Cacotopic Stain. Trzeba się wybrać przez Przełęcz Pokutnika do sawann Wormseye, wokół Bulgoczących Wód, ominąć królestwo Kar Torrer, potem przez Cieśninę Zimnego Pazura… – Zawiesił głos, ale natarczywe spojrzenie Bellis sugerowało, że chce wiedzieć, jak jedzie się dalej. – Potem są Shatterjacks i Cromlech. – Pociągnął długi łyk wina. – Ludzie z zewnątrz budzą w nich nerwowość. To znaczy żywi. Ale nasza kompania prezentowała się bardzo mizernie. Od wielu miesięcy w drodze, straciliśmy czternastu ludzi. Ze środków lokomocji posługiwaliśmy się sterowcami, barkami, lamami i ptera- ptakami, setki kilometrów przebyliśmy pieszo. Mieszkałem tam wiele miesięcy. Przywiozłem do Nowego Crobuzon masę niezwykłości. Ale powiem pani, że widziałem rzeczy dziwniejsze niż w tym mieście. – Bellis nie umiała powiedzieć nic. Zmagała się z tym, co usłyszała. Niektóre z wymienionych przez niego nazw geograficznych były w gruncie rzeczy mitologiczne. Myśl, że mógł odwiedzić te krainy i mieszkać tam, na Jabbera!, była niezwykła, ale nie sądziła, żeby kłamał. – Dla większości ludzi, którzy próbują tam dotrzeć, kończy się to śmiercią – powiedział rzeczowym tonem. – Ale jeśli uda się dostać nad Zimne Pazury, zwłaszcza na drugą stronę, to po kłopocie. Jest dostęp do kopalń Shatterjack, sawann na północ od Hinter, i do wyspy Yanni Seckilli na Morzu Zimnego Pazura – a ich mieszkańcy są chętni do robienia interesów. Spędziłem tam czterdzieści dni. Mają możliwość handlować tylko z dzikusami z Północy, którzy raz do roku przypływają wiklinowymi łodziami obciągniętymi skórą, z takimi towarami jak suszone mięso w paskach. A tego można zjeść ograniczoną ilość. – Uśmiechnął się szeroko. – Ale ich główny problem jest taki, że Gengris blokuje dostęp do ich kraju od południa, dlatego każdego, kto dotrze do nich z tego kierunku, traktują jak zaginionego brata… Jak się uda, człowiek dysponuje informacjami, towarami i usługami, które dla wszystkich innych są niedostępne. Dlatego mam pewien… układ z parlamentem. Stąd owa przepustka, która w określonych okolicznościach daje mi prawo dowodzenia statkami, daje mi pewne przywileje. Mogę dostarczyć miastu informacji, których nigdzie indziej nie zdobędą.

– A zatem szpieg.

– Kiedy Seemly sześć wieków temu przebył Wezbrany Ocean i odkrył Bered Kai Nev, to jak pani myśli, co wiózł w swoich ładowniach? „Gorliwa Mantyszka” to był duży statek, pani Bellis… – Urwał, bo nie udzieliła mu pozwolenia na zwracanie się do niej w ten sposób, ale nie zobaczył u niej żadnych oznak dezaprobaty i kontynuował swoją opowieść. – Wiózł gorzałkę, jedwab, miecze i złoto. Seemly chciał nawiązać kontakty handlowe. To otworzyło dostęp do kontynentu wschodniego. Wszyscy odkrywcy, o których pani słyszała: Seemly, Donleon, Brubenn, przypuszczalnie Libintos i sam cholerny Jabber byli handlarzami – mówił z dziecinnym entuzjazmem. – Właśnie tacy ludzie jak ja wracają z mapami i wiadomościami. Nikt nie ma lepszych informacji niż my. Możemy przehandlować je władzom, takie mam zlecenie. Nie ma odkrywców czy naukowców, są tylko kupcy. To kupcy podróżujący do Suroch przywieźli z powrotem mapy Dagman Beyn, które zostały użyte podczas Wojen Pirackich. – Poznał po minie Bellis, że jej zdaniem ta historia nie stawia jego profesji w najlepszym świetle. – Zły przykład – mruknął, a ona nie umiała powstrzymać śmiechu na widok jego skruchy.


***

– Nie będę tutaj żyła – powiedziała Bellis koło drugiej w nocy. Patrzyła przez okno na gwiazdy. Potwornie ślamazarnie przesuwały się po szybie, gdy holowniki obracały Armadą. – Nie podoba mi się tutaj. Mam do nich żal, że mnie uprowadzili. Potrafię zrozumieć, dlaczego niektórym innym ofiarom z „Terpsychorii” to nie przeszkadza… – słowa te miały być leczniczą maścią na poczucie winy, które zaszczepił w nią Johannes, ale zdawała sobie sprawę, że jej wypowiedź jest skandalicznie niewystarczająca, że umniejsza wagę wolności przyznanej ludzkiemu frachtowi „Terpsychorii”. – Ale nie zamierzam spędzić tutaj życia. Wracam do Nowego Crobuzon.

Mówiła to z żelaznym przekonaniem, które nie całkiem odczuwała.

– A ja nie – odparł. – Lubię tam wrócić i zaszaleć po jakiejś podróży… Kolacje w Chnum, tego typu sprawy… Ale nie mógłbym mieszkać tam na stałe. Rozumiem jednak, dlaczego tobie się ono podoba. Widziałem mnóstwo miast i żadne nie może się równać z Nowym Crobuzon. Ale kiedy pobędę tam dłużej niż dwa tygodnie, dostaję klaustrofobii. Czuję się osaczony przez brud, żebractwo, ludzi i obłudę, która wylewa się z parlamentu. Nawet jak jestem daleko od centrum: BilSantum, Flag Hill, Chnum, dalej czuję się tak, jakbym tkwił w Dog Fenn albo Badside. Nie umiem zapomnieć o ich istnieniu. Muszę się stamtąd wyrwać. A co się tyczy tych drani, którzy rządzą miastem… – Jego radykalny brak patriotycznych uczuć zainteresował Bellis. W końcu Silas był na żołdzie władz Nowego Crobuzon i mimo że wino trochę mąciło jej myśli, ani na chwilę nie zapomniała, że to jego szefowie zmusili ją do ucieczki z miasta. Tymczasem Fennec najwyraźniej nie poczuwał się do żadnej lojalności wobec nich. Szkalował władze crobuzońskie z artystowską ironią. – To są węże – ciągnął. – Rudgutter i cała reszta. Nie mam do nich ani krzty zaufana. Psiakrew, biorę od nich pieniądze. Skoro mają ochotę płacić mi za rzeczy, które z radością bym im powiedział i bez tego, to czy mam odmówić? Ale to nie są moi przyjaciele. Nie czuję się w ich mieście bezpiecznie.

A więc konieczność życia tutaj nie jest dla ciebie katastrofą? – Pytała ostrożnie Bellis, próbując go wysondować. – Skoro nie darzysz Nowego Crobuzon wielką miłością…

– Nie, tego nie powiedziałem – przerwał jej ostrym tonem, stojący m w jaskrawym kontraście z przyjazną arogancją, którą przejawiał do tej pory. – Jestem Crobuzończykiem, Bellis. Chcę mieć jakieś miejsce, do którego mogę wracać. Nawet jeśli tylko po to, by znowu je opuścić. Nie jestem wykorzeniony. Nie jestem tułaczem. Jestem biznesmenem, kupcem, z bazą i domem w East Gidd, z przyjaciółmi i kontaktami w Nowym Crobuzon, gdzie zawsze wracam. Tutaj… jestem więźniem. Nie kręci mnie taka przygoda i niech mnie szlag trafi, jeśli tu zostanę.

Usłyszawszy te słowa, Bellis otworzyła kolejną butelkę wina i napełniła mu kieliszek.

– Co robiłeś na Salkrikaltorze? – spytała. – Jak zwykle interesy?

Fennec pokręcił głową.

– Wyłowili mnie. Patrole z Salkrikaltoru czasem pełnią służbę setki mil morskich od miasta, sprawdzając kraale. Jedna z ich jednostek wyłowiła mnie na krańcach Kanału Bazyliszka. Płynąłem na południe zdezelowanym, amonitowym batyskafem, cieknącym i bardzo powolnym. Raki z płycizn Sols poinformowały patrole o tym podejrzanym cebrzyku, telepiącym się skrajem ich miasteczka. – Wzruszył ramionami. – Dostałem furii, kiedy mnie wyłowili, ale myślę, że należało im podziękować. Wątpię, czy dotarłbym do domu. Zanim spotkałem raka, który potrafił mnie zrozumieć, byliśmy już w Salkrikaltorze.

– Skąd płynąłeś? Z Wysp Jhesshul?

Fennec pokręcił głową i przez dłuższą chwilę przyglądał się jej bez słowa.

– Nic z tych rzeczy – odparł w końcu. – Przybyłem zza gór. Byłem na Morzu Zimnego Pazura. W Gengris. – Bellis podniosła raptownie głowę, gotowa roześmiać się albo prychnąć lekceważąco, ale odstąpiła od tego zamiaru na widok miny Fenneca, który pokiwał powoli głową. – W Gengris – powtórzył i zaskoczona Bellis odwróciła wzrok.


Ponad półtora tysiąca kilometrów na zachód od Nowego Crobuzon znajdowało się ogromne jezioro, szerokie na ponad sześćset kilometrów – Jezioro Zimnego Pazura. Z jego północnego końca sterczał Przesmyk Zimnego Pazura, słodkowodny korytarz szeroki na sto sześćdziesiąt, a długi na ponad tysiąc dwieście kilometrów. U swego północnego krańca przesmyk nagle się rozszerzał, odbijał na wschód prawie na całą szerokość kontynentu i zwężał się jak szpon… Jednym słowem, przechodził w Morze Zimnego Pazura.

Zimne Pazury tworzyły zespół połączonych ze sobą akwenów, który ze względu na swój ogrom zasługiwał na miano oceanu. Wielkie słodkowodne, śródziemne morze, otoczone górami, buszem, moczarami i kilkoma zahartowanymi w bojach z naturą, odległymi cywilizacjami, które Fennec rzekomo znał.

Od wschodu Morze Zimnego Pazura było oddzielone od słonej wody Wezbranego Oceanu mierzeją: wstęgą skalistych gór o szerokości niecałych pięćdziesięciu kilometrów. Ostry południowy koniuszek morza – szpic szponu – znajdował się prawie dokładnie na północ od Nowego Crobuzon, oddalony o ponad tysiąc kilometrów. Nieliczni podróżni, którzy wyprawiali się tam z miasta, zawsze kierowali się trochę na zachód, aby dotrzeć do wód Morza Zimnego Pazura około trzystu kilometrów od jego południowego wierzchołka. Powód? W zębatym wybrzeżu tkwiło jak wrzód na ciele pewne niezwykłe i niebezpieczne miejsce, coś pomiędzy wyspą, półzatopionym miastem i mitem. Ziemnowodna paskuda, o której cywilizowany świat nie wiedział prawie nic, poza tym, że istnieje i jest groźna.

Miejsce to nazywało się Gengris.

Powiadano, że mieszkają tam grindylow, wodne demony, potwory albo zwyrodniałe krzyżówki męsko-damskie, zależnie od tego, w którą wersję ktoś wierzył. Powiadano, że miejsce to jest nawiedzane przez upiory.

Grindylow bądź Gengris – rozróżnienie między nazwą rasy a nazwą miejsca było niejasne – kontrolowali południową część Morza Zimnego Pazura z nieposkromioną siłą i okrutnym, kapryśnym izolacjonizmem. Ich wody były zabójcze i niezbadane.

A tutaj Fennec utrzymywał, że… co, mieszkał tam?

– To nieprawda, że nie ma tam przybyszów z zewnątrz – mówił. Bellis zdołała na tyle wyciszyć swoje myśli, aby go posłuchać. – Jest nawet trochę przedstawicieli rasy ludzkiej, urodzonych i wyhodowanych w Gengris… – Wykrzywił usta. – Słowa „wyhodowanych” używam z premedytacją, natomiast co do rasy „ludzkiej” miałbym już pewne wątpliwości. Im odpowiada, że powszechnie uważają ich tam za ludzi. To jest kawałek piekła w wodzie, poza granicami wszelkiej cywilizacji. Ale, kurczę, handlowców traktują tak samo, jak wszyscy inni. Jest trochę vodyanoi, paru ludzi i inni… Spędziłem tam ponad pól roku. Nie neguję, że jest to najbardziej niebezpieczne ze wszystkich znanych mi miejsc na świecie. Ktoś, kto handluje w Gengris, wie, że zasady są zupełnie inne. Że nigdy się tych zasad nie nauczy, że nigdy ich nie zrozumie. Po sześciu tygodniach mojego pobytu w Gengris mój najlepszy tamtejszy przyjaciel, vodyanoi z Jangsach, który mieszkał tam od siedmiu lat, handlując ze swoim ojczystym krajem, nagle przepadł. Nigdy się nie dowiedziałem, co się z nim stało i dlaczego. Być może obraził jednego z bogów grindylow albo dostarczona przez niego dratwa nie była wystarczająco gruba.

– To dlaczego tam siedziałeś?

– Bo jeśli ktoś umiał przetrwać, bardzo się opłacało – rozochocił się raptem. – W tamtejszych transakcjach handlowych nie ma żadnej logiki, nie ma sensu się targować ani przekonywać, że lepiej się zrobi, kupując co innego. Proszą o beczkę soli zmieszanej w równych proporcjach ze szklanymi paciorkami. W porządku. Żadnych pytań, żadnych dociekań. Chcą to będą mieli. Mieszanka owocowa? Już się robi. Dorsz, trociny, żywica, grzyby, wszystko mi jedno. Bo, na Jabbera, gdy płacą kiedy są zadowoleni, naprawdę się opłaca.

– Ale wyjechałeś.

– Wyjechałem – westchnął Fennec. Wstał i zaczął czegoś szukać w jej szafce kuchennej. Nie zareagowała na to. – Siedziałem tam przez wiele miesięcy, kupowałem, sprzedawałem, badałem Gengris i okolicę, to znaczy nurkowałem, i prowadziłem dziennik – mówił odwrócony do niej plecami, manipulując przy czajniku. – Potem doszło do mnie, że… zgrzeszyłem. Że grindylow gniewają się na mnie i moje życie jest skończone, chyba że szybko ucieknę.

– W czym im zawiniłeś?

– Nie mam pojęcia. Nie mam zielonego pojęcia. Może dostarczone przeze mnie łożyska kulkowe były nie z tego metalu co trzeba albo księżyc zaświecił w okna niewłaściwego domu, albo zmarł któryś z magów i grindylow uznali, że to moja wina. Nie wiem. Wiedziałem tylko, że muszę wyjechać. Zostawiłem parę rzeczy, aby skierować ich na fałszywy trop. Zdążyłem dosyć dobrze poznać południową część Morza Zimnego Pazura. Grindylow starają się utrzymać to w tajemnicy przed przybyszami z zewnątrz, ale w moim wypadku im się to nie udało. Są tunele, pęknięcia w paśmie górskim, które oddziela Morze Zimnego Pazura od Wezbranego Oceanu. Tymi krecimi tunelami przedostałem się na wybrzeże… – Urwał na chwilę i spojrzał przez okno na niebo. Była prawie piąta rano. – Po wypłynięciu na ocean kierowałem się na południe, ale zniosło mnie na koniec kanału. I tam znalazły mnie raki.

– I czekałeś na statek z Nowego Crobuzon, żeby zabrał cię do domu – powiedziała Bellis. Fennec przytaknął ruchem głowy. – Nasz płynął w złym kierunku, dlatego postanowiłeś przejąć stery… dzięki uprawnieniom nadanym ci w tym liście.

Albo kłamał, albo pominął jakąś istotną część prawdy. Było to trywialnie oczywiste, lecz Bellis powstrzymała się od komentarzy. Po co go nękać? Jeśli zechce, to wypełni luki w swojej opowieści.

Poprawiła się na krześle, odstawiwszy wypitą do połowy herbatę na nierówną podłogę, i nagle zalało ją takie zmęczenie, że ledwo mogła mówić. Zobaczyła pierwsze chorowite światło jutrzenki i wiedziała, że już za późno, aby kłaść się spać.

Fennec przyglądał się jej uważnie. Widział, że pada z wyczerpania. Był bardziej rozbudzony od niej. Zrobił sobie jeszcze jedną herbatę, kiedy ataki senności opadały ją zewsząd jak fale wody. Flirtowała ze snami.

Fennec zaczął snuć opowieści o swoim pobycie w Cromlech. Opowiadał o zapachach miasta, o krzemiennym pyle, gniciu, ozonie, mirrze i przyprawach do balsamowania zwłok. Opowiedział jej o wszech – przenikającej ciszy, pojedynkach i wysokokastowych mężczyznach z zaszytymi ustami. Opisał pochyłą Bonestrasse, z wielkimi domami po obu stronach ozdobnych katafalków, z Shatterjacks widocznymi u końca tej przelotowej ulicy, a ciągnącymi się całymi kilometrami. Mówił prawie godzinę.

Bellis siedziała z otwartymi oczami, otrząsając się od czasu do czasu, kiedy sobie przypomniała, że nie śpi. Kiedy historie Fenneca przeskoczyły o ponad dwa tysiące kilometrów na wschód i zaczął jej odmalowywać malachitowe kaplice Gengris, dotarło do jej świadomości, że na dworze narasta wrzawa i stukot, że Armada budzi się do życia. Wstała, wygładziła włosy i ubranie i kazała Fennecowi wyjść.

– Dziękuję ci, Bellis – powiedział od schodów. Formalnie nie przeszli na ty, ale sztuczna zażyłość nocy jakoś usprawiedliwiała taką formę. Teraz, kiedy słońce wstało i dokoła roiło się od obudzonych ludzi, już tego w ten sposób nie odczuwała. Nie zaprotestowała jednak udzielając mu pozwolenia, aby kontynuował swoją wypowiedź. – Jeszcze raz ci dziękuję. Za to, że mnie nie wydałaś. Że nie powiedziałaś nic o liście. – Patrzyła na niego bez słowa ze ściągniętą twarzą. – Do zobaczenia wkrótce. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.

Wciąż milczała, świadoma dystansu, jaki wprowadziło między nich światło dzienne, oraz licznych luk w jego opowieściach. Ale owszem, nie miałaby nic przeciwko temu, żeby znowu ją odwiedził. Już dawno nie rozmawiała z nikim tak jak tej nocy.

Rozdział dziesiąty

Tego ranka niebo było twarde i niemal puste, urozmaicało je tylko kilka chmur.

Tanner Sack nie szedł do portu, tylko wyżej, przez okręty przemysłowe, które otaczały jego dom. Obrał trasę ku niewielkiej gromadzie portowych łodzi, upstrzoną pubami i poprzecinaną bocznymi uliczkami. Szedł marynarskim krokiem, biodra podświadomie kompensowały każdy przechył chodnika.

Otaczały go cegły i smołowane belki. Odgłosy statków fabrycznych i platformy „Sorgo” pulsowały mu za plecami, nie mogąc za nim nadążyć w meandrach miasta. Jego macki kołysały się bardzo delikatnie. Były owinięte bandażami nasączonymi kojącą słoną wodą.

Zeszłego wieczoru, trzeci raz z rzędu, Szekel nie wrócił do domu.

Znowu był z Angevine.

Tanner myślał o nich wciąż trochę zawstydzony swoją zazdrością. Zazdrosny o Szekla czy o Angevine – jego uczucia były za bardzo splątane, aby umiał to rozwikłać. Próbował nie czuć się porzucony, bo wiedział, że nie ma do tego prawa. Postanowił, że niezależnie od wszystkiego będzie się opiekował chłopakiem, że będzie dmuchał dla niego w ognisko domowe, że puści go w świat w miarę możliwości bez pretensji i uraz.

Było mu po prostu smutno, że stało się to tak szybko.


Tanner widział maszty „Wielkiego Wschodniego” dominujące nad sylwetką miasta od strony sterburty. Aerostaty żeglowały jak batyskafy między takielunkiem miasta. Zszedł na Targ Zimowej Słomy i brnął między łodziami zaczepiany przez sprzedawców, obijając się o porannych zakupowiczów.

Woda była tutaj bardzo blisko, tuż pod stopami. Chlupotała w szparach między łodziami składającymi się na bazar, gęsta od śmieci. Jej zapach i dźwięk były mocne.

Na chwilę zamknął oczy i wyobraził sobie, że unosi się w chłodnej morskiej wodzie. Że schodzi w dół, czuje coraz większe ciśnienie otulającego go morza. Jego macki sięgają ku przepływającym obok rybom. Próbują się rozeznać w tajemnicach spodniej strony miasta: w niewyraźnych, ciemnych kształtach w oddali, ogrodach morszczynów i alg.

Tanner poczuł, że determinacja w nim opada i przyspieszył kroku.

W Pamięcioimpulsowni omal się nie zgubił, bo nie znał tej okolicy. Zajrzał do ręcznie naszkicowanego planu miasta. Szedł krętymi kładkami wiszącymi nad niskimi łodziami i za ozdobnie przemodelowanymi karawelami dotarł do „Walca Wydmowego”, krępej starej kanonierki. Na rufie statku chybotała się niestabilna z wyglądu wieża, przywiązana liną odciągową do takielunku.

Była to spokojna dzielnica. Nawet woda, snująca się między tymi łodziami, sprawiała wrażenie powolniejszej. Dzielnica pośledniejszych taumaturgów i aptekarzy, naukowców z Książkowic.

W biurze na szczycie wieży Tanner wyjrzał przez nierówno wycięte okno. Horyzont za wiercącym się krajobrazem statków chodził delikatnie w górę i w dół, bo „Walec Wydmowy” reagował na falowanie morza.

W języku salt nie było słowa oznaczającego prze-tworzenie. Poważne usprawnienia czy zmiany należały do rzadkości. Do większych zadań – łagodzących skutki działań crobuzońskich fabryk kary i tylko rzadko służących jakimś bardziej konstruktywnym celom – zatrudniano garstkę prze-twarzaczy, taumaturgów-samouków, wyspecjalizowanych lekarzy i chorurgów oraz, jak głosiła plotka, kilku ekspatriantów z Nowego Crobuzon, którzy przed laty szlifowali swoje umiejętności fachowe w karnej służbie temu państwu-miastu.

Na określenie tych poważnych zmian posługiwano się słowem zaczerpniętym z języka ragamoll. To ono wypełniało usta Tannera.

Ponownie skierował wzrok na mężczyznę cierpliwie czekającego za biurkiem.

– Potrzebuję waszej pomocy – powiedział Tanner niepewnym głosem. – Chcę zostać prze-tworzony.


***

Tanner długo się nad tym zastanawiał.

Jego oswajanie się z morzem było dla niego jak długie, rozciągnięte w czasie narodziny. Każdego dnia spędzał coraz więcej czasu pod wodą z którą coraz lepiej mu się obcowało. Jego nowe kończyny całkowicie się przystosowały, były równie silne i prawie tak samo chwytne jak jego własne ramiona i ręce.

Dawniej z zazdrością patrzył, jak delfin Bastard John pełni służbę wartowniczą, sunąc przez słoną wodę tym jedynym w swoim rodzaju ruchem – na przykład, aby ukarać jakiegoś leniuchującego robotnika brutalnym pchnięciem, obserwował, jak spuszczają się do wody raki z półzatopionych statków, zastygłych w chwili swego unicestwienia, zamarynowanych w czasie, albo ci nie dziwaczni ludzie-ryby z Cieplarni, nie ograniczani uprzężą ani łańcuchami.

Po wynurzeniu Tanner czuł, że jego macki zwisają ciężko i niewygodnie, ale pod wodą, w skórzano-mosiężnej uprzęży, czuł się spętany i ubezwłasnowolniony. Chciał pływać swobodnie, w poziomie, do góry, ku światłu, a nawet… tak, nawet w dół, do zimnych, milczących ciemności.

Było tylko jedno rozwiązanie. Zastanawiał się nad wnioskiem do władz portowych o dotację, której z pewnością by mu udzielono, bo zyskaliby nieskończenie wydajniejszego pracownika. Ale w miarę jak mijały dni i wzrastała jego determinacja, zrezygnował z tego planu i zaczął chomikować oczka i flagi.

Tego ranka, kiedy Szekel był u Angevine, a bezchmurne niebo dmuchało Tannerowi w oczy słonym powietrzem, nagle zdał sobie sprawę, że absolutnie i bez żadnych zastrzeżeń chce to zrobić. I z wielką radością uświadomił sobie, że nie zamierza prosić o pieniądze; nie dlatego, że się wstydzi, że jest zbyt dumny, ale dlatego, żeby decyzja ta była w stu procentach i jednoznacznie jego własna.


Szekel, gdy nie był z Angevine – a czas ten wydawał mu się jak sen – przebywał w bibliotece i przerabiał sterty książeczek dla dzieci.

Przebrnął przez Bohaterskie jajo. Za pierwszym razem zajęło mu wiele godzin. Potem przeczytał tę książkę jeszcze wiele razy, próbując to robić coraz szybciej. Zapisywał słowa, których nie udało mu się odczytać i powoli wypowiadał dźwięki, jeden po drugim, póki z usłyszanych kształtów nie wyłonił się sens.

Z początku szło mu ciężko i nienaturalnie, ale stopniowo wdrożył się w ten proces. W kółko czytał Bohaterskie jajo, coraz szybciej i szybciej niezainteresowany fabułą, ale głodny bezprecedensowego doznania, że z kartki papieru przychodzi do niego sens, wyskakuje zza liter jak uciekinier. Było to tak intensywne i rozstrajające przeżycie, że dostawał od tego mdłości. Skierował swoją technikę czytania na inne słowa.

Był nimi otoczony: szyldy widoczne na ulicy handlowej za oknami, napisy w całej Armadzie, mosiężne tabliczki w jego rodzinnym mieście, w Nowym Crobuzon, milcząca wrzawa liter – wiedział, że już nigdy nie będzie głuchy na te słowa.

Szekel skończył Bohaterskie jajo i zakipiała w nim wściekłość.

„Czemu nikt mi nie powiedział?” – pomyślał rozjuszony. „Co za skurwiel ukrywał to przede mną?”


Kiedy Szekel przyszedł do małego biura Bellis koło czytelni głównej, jego postawa zaskoczyła ją.

Po nocnej wizycie Fenneca była bardzo zmęczona, ale wysiliła się i skoncentrowała uwagę na Szeklu. Spytała, jak mu idzie czytanie. Ze zdziwieniem stwierdziła, że zapał, z jakim jej odpowiedział, wzruszył ją.

– Jak się ma Angevine? – spytała.

Szekel próbował się odezwać, ale nie potrafił. Bellis zbadała go wzrokiem.

Spodziewała się nastoletnich przechwałek i górnolotnych wyznań, ale Szekel był wyraźnie sparaliżowany uczuciami, których nie nauczył się przeżywać. Spłynęła na nią nieoczekiwana fala tkliwości.

– Trochę się martwię o Tannera – powiedział powoli. – To mój najlepszy kumpel i myślę, że czuje się trochę… porzucony. Nie zamierzam go olać. To mój najlepszy kumpel.

Zaczął mówić o swoim przyjacielu Tannerze Sacku i między wierszami nieśmiało jej przekazał, jak stoją sprawy między nim a Angevine.

Uśmiechnęła się w duchu. Dojrzała metoda, którą Szekel zastosował bardzo sprawnie.

Powiedział jej o ich domu na statku fabrycznym. Powiedział jej o wielkich kształtach, które Tanner widział-nie widział pod wodą. Zaczął odczytywać słowa z pudeł i książek w pokoju. Wymawiał je głośno i zapisywał na kartkach papieru, rozbijając je na sylaby, każde słowo traktował z jednakowym analitycznym brakiem zainteresowania. Zaimek, czasownik, rzeczownik, nazwa własna – jeden pies.

Kiedy z wysiłkiem przesuwali pudło ze skryptami botanicznymi drzwi biura otworzyły się i wszedł starszy pan z prze-tworzoną kobietą – Szekel wytrzeszczył oczy i ruszył w ich stronę.

– Ange… – zaczął, ale kobieta – która toczyła się na klekoczącej blaszanej maszynerii zastępującej nogi – pokręciła szybko głową i splotła ramiona na piersiach. Siwowłosy mężczyzna odczekał, aż skończy się niewerbalna interakcja Angevine i Szekla. Patrząc na niego nieufnie, Bellis uświadomiła sobie, że jest to człowiek, który przywitał się z Johannesem na pokładzie. Tintinnabulum.

Był muskularny i jak na swój wiek, dobrze się trzymał. Sędziwa, brodata twarz, ujęta w sięgające poniżej ramion kudły siwych włosów, wyglądała jak przeszczepiona do młodszego ciała. Skierował spojrzenie na Bellis.

– Czy mógłbyś nas na chwilę zostawić, Szekel? – powiedziała spokojnie Bellis, ale Tintinnabulum zaprotestował:

– Nie ma takiej konieczności. – Jego głos był jakiś odległy, dostojny i melancholijny. Starzec przeszedł na ragamollszczyznę, którą posługiwał się biegle i z dobrym akcentem. – Pochodzi pani z Nowego Crobuzon, prawda? – Milczała, ale on pokiwał głową w taki sposób, jakby mu odpowiedziała. – Rozmawiam ze wszystkimi bibliotekarzami, zwłaszcza takimi jak pani, katalogującymi nowe nabytki.

„Co ty o mnie wiesz?” – pomyślała Bellis. „Co Johannes ci powiedział? A może mnie chroni, mimo że się pokłóciliśmy?”

– Mam tutaj… – Tintinnabulum wyjął kartkę papieru. – Mam tutaj listę autorów książek, na których odszukaniu najbardziej nam zależy. Są to pisarze bardzo nam przydatni w naszej pracy. Poprosimy Panią o pomoc. Mamy część prac niektórych z tych autorów i bylibyśmy bardzo szczęśliwi, gdyby udało się znaleźć inne. O niektórych wiemy, że napisali konkretne pozycje. Na temat pozostałych dysponujemy tylko pogłoskami. Jak pani zobaczy, w katalogu są prace trzech pośród nich… o tych książkach wiemy, ale jesteśmy zainteresowani znalezieniem innych… Może się zdarzyć, że któreś z tych nazwisk wyskoczą w następnej partii książek. Inna możliwość to, że ich prace od wieków znajdują się w zasobach biblioteki, zagubione na półkach. Sta rannie przeszukaliśmy odpowiednie działy: biologiczny, filozoficzny, taumaturgiczny, oceanologiczny. Nic nie znaleźli. Mogliśmy jednaj coś przeoczyć. Chcielibyśmy, żeby pani zwracała uwagę na wszystkie książki, które pani kataloguje, zarówno nowe, jak i znalezione za półkami. Dwie z tych pozycji, nie pochodzące z Nowego Crobuzon, są stare. – Bellis wzięła do ręki listę, spodziewając się, że będzie bardzo długa. Tymczasem na samym środku kartki widniały napisane na maszynie zaledwie cztery nazwiska. Żadne z nich nic jej nie mówiło. – To jest trzon naszej listy – wyjaśnił Tintinnabulum. – Znacznie dłuższa wersja zostanie wywieszona koło biurek, ale chcemy, żeby zapamiętała pani te cztery nazwiska i miała baczenie na prace tych autorów.

„Marcus Halprin”. Nazwisko crobuzońskie. Przesuwając się wraz z Tintinnabulumem w stronę drzwi, Angevine dawała Szeklowi ukradkowe znaki. „Uhl-Hagd-Shajjer, w transliteracji” – przeczytała i skomentowała w myślach, a obok pisownia oryginalna: zestaw pochyłych piktogramów, w których rozpoznała lunarną kaligrafię z Khadoh. Poniżej trzecie nazwisko: „A.M. Fetchpaw”, znowu crobuzońskie.

– Halprin i Fetchpaw to pisarze względnie współcześni – powiedział Tintinnabulum od drzwi. – Dwaj pozostali w naszej ocenie są wcześniejsi, przypuszczalnie o jedno stulecie. Zostawimy panią z pani obowiązkami, panno Coldwine. Gdyby pani coś znalazła, proszę zgłosić się do mnie na mój statek. „Kastor”, w dziobowej części Niszczukowód. Mogę panią zapewnić, że każdy, kto nam pomoże, zostanie wynagrodzony.

„Co ty tam o mnie wiesz?” – pomyślała Bellis z niepokojem, kiedy drzwi się zamknęły.

Westchnęła i ponownie obejrzała kartkę. Szekel zaglądnął jej przez ramię i zaczął niepewnie odczytywać nazwiska.

„Krüach Aum” – przeczytała wreszcie Bellis, nie zważając na Szekla, który sylabizował powoli. „Jakie egzotyczne” – pomyślała z przekąsem, patrząc na pismo, archaiczny wariant ragamoll. „Johannes wspomniał o tobie. To nazwisko w kettai”.


W katalogach były po dwa woluminy Halprina i Fetchpawa: Polemiki z Benchamburgiem: radykalna teoria wody tego pierwszego – w dwóch tomach – oraz Ekologie morskie i Biofizyka wody morskiej tego drugiego.

Uhl-Hagd-Shajjer mógł się poszczycić sporą liczbą prac w katalogu książek z Khadoh o objętości średnio około czterdziestu stron. Bel1is była dostatecznie obznajomiona z alfabetem księżycowym, aby odcyfrować brzmienie tytułów, ale nie miała pojęcia, co one znaczą. Książek autorstwa Krüacha Auma nie było w ogóle.


Bellis patrzyła, jak Szekel uczy się czytać, grzebie w kartkach, na których wypisał trudne słowa, uzupełnia je podczas ich wymawiania, kopiuje słowa z leżących dokoła gazet, z szufladek katalogowych, z listy nazwisk zostawionej przez Tintinnabuluma. Wyglądało to tak, jakby chłopiec umiał kiedyś czytać i teraz odświeżał tę umiejętność.

O piątej usiadł z nią nad Bohaterskim jajem. Na jej pytania o przygody jaja odpowiadał z niemal komiczną precyzją. Wypowiadała nieznane mu słowa, sylaba po sylabie, pomagała mu zorientować się w zamęcie niemych lub różnie wymawianych liter. Powiedział jej, że przygotował się już z innej książki, którą przeczytał tego dnia w bibliotece.

Tego wieczoru Bellis po raz pierwszy napisała w liście o Silasie Fennecu. Kpiła z jego pseudonimu, ale przyznała, że po wielu dniach spędzonych samotnie towarzystwo tego aroganta sprawiło jej ulgę. Kontynuowała lekturę Esejów o zwierzętach Johannesa. Zastanawiała się, czy Fennec przyjdzie znowu, a kiedy nie przyszedł, położyła się do łóżka rozdrażniona i znudzona.

Nie po raz pierwszy śniła o rzecznej wyprawie do Zatoki Żelaznej.


Tannerowi śniło się, że jest prze-twarzany.

Znowu trafił do fabryki kar w Nowym Crobuzon, gdzie przez wiele rozdzierających, zamroczonych minut bólu i upokorzenia przyszywano mu dodatkowe kończyny. Powietrze znowu rozbrzmiało industrialnymi hałasami i krzykami, a Tanner leżał przypięty do pozaciekanego drewna, ale tym razem nachylony nad nim mężczyzna nie był biotaumaturgiem w masce, tylko armadyjskim cho rurgiem.

Tak samo jak na jawie chorurg pokazał mu rysunki anatomiczne jego ciała, z zaznaczonymi na czerwono miejscami przeznaczonymi do zmiany, podobnymi do poprawek w szkolnym zeszycie dziecka. Będzie bolało? – spytał Tanner i fabryka kar zblakła, sen też.

Pytanie pozostało. „Będzie bolało?” – pomyślał, leżąc w swoim pokoju, w którym od niedawna mieszkał sam.

Ale kiedy zszedł pod wodę, ponownie ogarnęła go tęsknota i zdał sobie sprawę, że mniej się boi bólu niż wiecznie go trawiącego pragnienia.


Angevine surowym tonem powiedziała Szeklowi, jak ma się zachowywać, gdy ona pracuje.

– Nie możesz tak do mnie zagadywać, chłopcze. Pracuję u Tintinnabuluma od lat. Niszczukowody płacą mi za opiekę nad nim, odkąd go sprowadzili. Dobrze mnie wyszkolił i jestem mu winna lojalność. Trzymaj się ode mnie z daleka, kiedy pracuję, rozumiesz? – Ostatnio z reguły mówiła do niego w salt, zmuszając go do nauki tego języka – była wobec niego bezwzględna, bo chciała jak najszybciej przyswoić go miastu. Odwróciła się do wyjścia, ale Szekel ją zatrzymał i powiedział zająkliwie, że chyba nie przyjdzie tego wieczoru do jej kajuty, że chyba powinien nocować u Tannera, który ma lekką chandrę.

– Dobrze o tobie świadczy, że o nim myślisz – powiedziała. Pod wieloma względami bardzo szybko dojrzewał. Lojalność, pożądanie i miłość nie wystarczały jej. Prawdziwą namiętność budziło w niej to częste wyzieranie mężczyzny spod dziecka, którego skorupę z siebie zrzucał. Macierzyńska czułość przeradzała się w niej wtedy w coś twardszego, bardziej prymitywnego i zawrotnego. – Poświęć mu jeden wieczór, a do mnie przyjdź jutro, mój kochanku.

To ostatnie słowo powiedziała z rozmysłem. Szekel uczył się z wdziękiem przyjmować takie prezenty.


Szekel spędzał w bibliotece samotne godziny, w otoczeniu drewna, papieru welinowego, delikatnie butwiejącej skóry i książkowego kurzu. Trzymał się działu w ragamoll, mając wokół siebie książki, które ostrożnie zdejmował z półek i otwierał. Teksty i obrazy leżały na podłodze jak kwiaty. Powoli przyswajał sobie opowieści o kaczkach, ubogich chłopcach, którzy zostali królami, bitwach z trałowcami i historii Nowego Crobuzon.

Zapisywał każde kłopotliwe słowo, którego dźwięki próbowały mu się wymknąć: pszczoła, szabla, charkot, Jhesshul, Krüach. Ćwiczył je bez ustanku.

Wszystkie książki trzymał przy sobie i odkładał na półkę dopiero na koniec dnia, nie według niezrozumiałych dla niego sygnatur, tylko zgodnie z własnym systemem mnemotechnicznym: ta idzie między duży czerwony i mały niebieski grzbiet, ta idzie na koniec obok książki z obrazkiem statku powietrznego.

Zdarzył się jeden straszny moment paniki. Szekel zdjął z półki książkę i kształty w środku, wszystkie litery, były jego przyjaciółmi, ale kiedy usiadł nad nimi i zaczął je wypowiadać, czekając, aż zabrzmią mu w głowie słowa, wyszedł z tego bełkot. Szekel wpadł w roztrzęsienie, sądząc, że utracił to, co zdobył.

Potem jednak zdał sobie sprawę, że wziął książkę z półki na lewo od działu w ragamoll, że alfabet jest wspólny z niedawno opanowanym przez niego, ale układa się w inny język. Szekel zbaraniał, uzmysłowiwszy sobie, że ryty, które po konał, spełniają to samo zadanie dla ludzi, którzy w ogóle nie umieliby się ze sobą porozumieć. Uśmiechnął się szeroko na tę myśl. Ta literkowa wspólnota ucieszyła go.

Otwierał kolejne obcojęzyczne tomy i produkował albo próbował produkować dźwięki odpowiadające literom, po czym śmiał się z tego, jak dziwnie brzmią. Usiłował powiązać obrazki ze słowami i stawiał ostrożną hipotezę, że w owym języku to konkretne skupisko liter oznacza „łódź”, a tamto „księżyc”.

Szekel powoli oddalał się od działu ragamollskiego, na chybił trafił brał książki i wpatrywał się w zawarte w nich nieprzeniknione historie, zmierzał długimi korytarzami książek dla dzieci, po czym dotarł do nowych regałów. Tam otworzył książkę z pismem zupełnie niepodobnym do tego, które znał. Roześmiał się, zachwycony tymi dziwnymi zawijasami.

Poszedł dalej i znalazł kolejny alfabet, a później jeszcze jeden. Przez wiele godzin z fascynacją i zdziwieniem penetrował nieragamollskie półki. Te pozbawione sensu słowa i nieczytelne alfabety budziły w nim nie tylko nabożną cześć wobec świata, ale również resztki fe tyszyzmu, któremu ulegał w czasach, kiedy wszystkie książki istniały dla niego w takiej formie jak te – były niemymi przedmiotami kreślonej masie, rozmiarach i barwie, ale pozbawionymi treści.

A jednak coś się zmieniło. To już nie to samo, kiedy patrzy się na te stronice ze świadomością, że miałyby sens dla jakiegoś cudzoziemskiego dziecka, tak jak Bohaterskie jajo, Historia Nowego Crobuzon czy Osa w peruce otworzyły przed nim skarbiec swojego znaczenia.

Książkom napisanym w niskim i wysokim kettai, sunglari, lubbock i khadohi przyglądał się z rodzajem fascynacji, tęsknoty za utraconą niepiśmiennością, chociaż ani przez moment nie miał chęci do niej wracać.

Rozdział jedenasty

O zachodzie słońca Silas czekał na Bellis, która wyłoniła się spod pokładu „Pinchermama”. Wypatrywał jej oparty o reling. Uśmiechnął się na jej widok.

Jedli razem i rozmawiali, sondując się nawzajem delikatnie. Bellis nie umiała powiedzieć, czy cieszy się ze spotkania z nim konkretnie, czy też po prostu ma dosyć samotności. Tak czy owak, dobrze się czuła w jego towarzystwie.

Silas wystąpił z pewną propozycją. Był czwarty bookdi jastrzębiego dzioba, czyli dzień krwi strupodziejów, i w okręgu Tobietwój odbywało się duże święto walki. Miało się zjawić kilku spośród najlepszych wojowników z okręgu Alozowice, aby popisać się swoimi umiejętnościami. Czy widziała kiedyś mortu crutt, czyli walkę tupaną?

Bellis wymagała przekonywania. W Nowym Crobuzon nigdy nie zaszczyciła swoją obecnością cyrku gladiatorów w Cadnebar ani żadnej z jego pomniejszych imitacji. Tego rodzaju potyczki uważała za odrażające, a przede wszystkim nudne. Silas nie poddawał się. Bellis przyjrzała mu się bacznie i doszła do wniosku, że jego pragnienie obejrzenia tych walk nie jest motywowane ani sadyzmem, ani podglądaczem: nie wiedziała, co się za nim kryje, ale była pewna, że coś mniej prymitywnego. A może prymitywnego w inny sposób.

Wiedziała również, że ma wielką ochotę z nim pójść.


Aby dotrzeć do dzielnicy Tobietwój, przeszli nad Alozowicami, gdzie mieszkali strupodzieje. Taksówka powietrzna statecznie sunęła obok patykowatej wieży dźwigarów na rufie wielkiego żelaznego „Człekozwierza” i dalej, ku sterburcie.

Bellis nigdy wcześniej tu nie była. „Najwyższy czas” – pomyślała ze wstydem. Podjęła postanowienie, że spróbuje zrozumieć miasto, ale groziło jej, że ta determinacja przygaśnie i przerodzi się w mglistą chmurę depresji.

Arena walk znajdowała się opodal okrętu flagowego okręgu Tobietwój, dużego klipra z żaglami pociętymi w dekoracyjne wzory, w gąszczu bocznych uliczek tej kupieckiej dzielnicy. Był to krąg małych łodzi z wznoszącymi się rzędami ławek i kołem morskiej wody pośrodku. W roli prywatnych loży dla bogaczy występowały wystawne gondole podwieszone do sterowców.

Funkcję sceny pełniła drewniana platforma okolona mosiężnymi lampami gazowymi i baryłkami, które utrzymywały ją na powierzchni. Tak wyglądał stadion: krąg przerobionych łodzi i balonów wokół kawałka deski z odzysku.

Błyskając pieniędzmi i lapidarnym słowem, Silas przekonał dwóch kibiców, aby zrobili im miejsce w pierwszym rzędzie. Ściszonym głosem przedstawiał Bellis siedzące wokół nich osobistości i stosunki polityczne.

„To jest wezyr okręgu Tobietwój, który przyszedł odzyskać pieniądze stracone na początku kwarty”. „Ta kobieta w welonie nigdy nie pokazuje twarzy. Podobno jest członkiem rady w Bud”. Bellis bez przerwy myszkowała wzrokiem po widowni.

Sprzedawcy handlowali jedzeniem i winem z przyprawami, a bukmacherzy krzykiem podawali stawki. Święto było bezpretensjonalne i plebejskie, jak większość tego, co się działo w okręgu Tobietwój.

Widownia bynajmniej nie składała się wyłącznie z ludzi.

– Gdzie są strupodzieje? – spytała Bellis.

Silas zaczął jej pokazywać różne, z pozoru przypadkowe miejsca na widowni. Bellis miała wrażenie, że Fennec mierzy palcem w ludzi, ale byli zbyt krępi i wyglądali na naprawdę silnych, a skórę mieli przebarwioną na szaro i poznaczoną bliznami.

Zabrzmiały krwiorogi i na skutek chymicznych sztuczek światła sceny buchnęły czerwienią. Widownia zaryczała entuzjastycznie. Dwa miejsca dalej Bellis zobaczyła kobietę, której fizjonomia zdradzała strupodzieja. Osoba ta nie skandowała i nie krzyczała, tylko przeczekała prostacki entuzjazm. Bellis zauważyła, że inni strupodzieje reagują podobnie: ze stoickim spokojem czekają na rytualne pojedynki.

„Ogólna żądza walki jest przynajmniej szczera” – pomyślała Bellis z pogardą. Liczba bukmacherów wskazywała, że jest to cały przemysł na przekór twierdzeniom tym z Alozowic. Bellis z radosnym zdziwieniem zdała sobie sprawę, że w napięciu czeka na rozwój wydarzeń. Że jest cała przejęta.


Kiedy pierwsi trzej zawodnicy zostali przetransportowani na scenę, widownia ucichła. Strupodzieje, odziani tylko w przepaski biodrowe, wstąpili na platformę i ustawili się w trójkąt twarzami ku widowni.

Wszyscy byli muskularni, a ich szara skóra wyglądała bezbarwnie w gejzerach gazowego światła.

Jeden z mężczyzn stał z twarzą skierowaną dokładnie w jej stronę. Światła z pewnością go oślepiały, ale Bellis hołubiła fantazję, że jest to prywatny występ przeznaczony wyłącznie dla jej oczu.

Zawodnicy ulękli i obmyli się, każdy z miski dymiącego naparu w kolorze zielonej herbaty. Bellis zobaczyła liście i pąki.

Nagle wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Każdy zawodnik wyjął z miski nóż i trzymał nieruchomo. Ociekające naparem klingi były zakrzywione jak hak albo szpon. Noże do obdzierania ze skóry. Narzędzia do karbowania, odkrawania ciała.

„Tymi nożami walczą?” – chciała spytać Silasa, ale nagłe sapnięcie widowni ściągnęło jej uwagę z powrotem na scenę. Sama krzyknęła ułamek sekundy później.

Strupodzieje wyrzynali bruzdy we własnych ciałach.

Wojownik znajdujący się na wprost Bellis agresywnymi cięciami zaznaczał kontury swoich mięśni. Wsunął nóż pod skórę ramienia, po czym z chirurgiczną precyzją narysował czerwoną kreskę łączącą mięsień naramienny z bicepsem.

Krew jakby zawahała się przez chwilę, a potem zakwitła rzygnięciem, trysnęła ze szczeliny jak wrząca woda, wylewała się wielkimi chlustami, jakby ciśnienie w żyłach mężczyzny było niepomiernie większe niż w żyłach Bellis. Czerwona ciecz pędziła po skórze makabryczną plamą, a on fachowo obracał ramieniem, nadając krwi bieg wedle jakiegoś schematu, którego Bellis nie dostrzegała. Czekała, aż kaskada posoki zachlapie scenę, co nie nastąpiło. Oddech stanął jej gardle, kiedy zobaczyła, że krew krzepnie.

Lała się z ran wielkimi bryźnięciami, substancja krwi wypiętrzała się i Bellis ujrzała, że na brzegach rany powstały tamy zakrzepłej krwi, potężne jej narośle, czerwień błyskawicznie przebarwiała się na brązowo, niebiesko i czarno i zastygała w krystaliczne turnie sterczące parę centymetrów od skóry.

Krew spływająca po ramieniu również krzepła, rozprzestrzeniając się z nieprawdopodobną prędkością i zmieniając kolor jak żywotna pleśń. Odłamki tkanki strupowej przymarzały jak sól albo lód.

Mężczyzna ponownie zanurzył klingę w zielonej cieczy i ciął dalej podobnie jak jego koledzy z tyłu. Skrzywił się, aby odepchnąć ból. W nacinanych miejscach krew eksplodowała, płynęła wyżłobieniami jego anatomii i twardniała w abstrakcyjną zbroję.

– Ta zielona ciecz to napar, który spowalnia koagulację. Pozwala im kształtować zbroję – szepnął Silas do Bellis. – Każdy wojownik wykonuje cięcia według własnego wzoru. To należy do ich wyszkolenia. Mężczyźni o szybkich ruchach nacinają się i tak kierują krew, żeby stawy pozostały swobodne, i przykrawają nadmiar zbroi. Wolniejsi i silniejsi rzeźbią w strupach, aż są tak niezdarni i ciężkozbrojni jak konstrukty.

Bellis nie miała ochoty się odzywać.

Makabryczne, staranne przygotowania mężczyzn musiały trochę potrwać. Każdy z nich po kolei nacinał twarz, klatkę piersiową, brzuch i uda, hodując jedyną w swoim rodzaju powłokę zaschniętej krwi: stwardniałe pancerze, nagolenniki, napierśniki i hełmy o nieregularnych brzegach i zabarwieniu; przypadkowe stalagmity podobne do wycieków lawy, zarazem organiczne i mineralne.

Pracowity akt nacinania przyprawił Bellis o rewolucję w żołądku. Widok zbroi tak pieczołowicie hodowanej w bólu zaskoczył ją.


Po tych okrutnych i pięknych przygotowaniach sama walka była nudna i nieprzyjemna, zgodnie z oczekiwaniami Bellis.

Trzej strupodzieje krążyli wokół siebie, każdy z dwoma potężnymi bułatami w garści. W swoich dziwacznych zbrojach wyglądali jak zwierzęta o egzotycznym upierzeniu. Zbroje były jednak twardsze od nawoskowanej skóry, parowały ciosy ciężkich mieczy. Po długich, męczących zmaganiach skrzep krwi odpadł od przedramienia jednego z wojowników i najszybszy z mężczyzn wykonał cięcie w to miejsce.

Strupodziejska krew dawała jednak także innego rodzaju ochronę. – Trysnęła z otwartego ciała i zalała brzeszczot wroga. Zgęstniała od antykoagulanta, zakrzepła prawie natychmiast po kontakcie z powietrzem i pozbawiona walorów estetycznych bryła przywarła do metalu niby cyna lutownicza. Ranny mężczyzna ryknął i wykonał piruet wyrywając przeciwnikowi miecz, który zawibrował absurdalnie w ranie.

Trzeci mężczyzna wkroczył do akcji i ciął go przez gardło.

Poruszał się prędko i uderzył pod takim kątem, że chociaż szybko krzepnąca posoka zachlapała brzeszczot, miecz nie utkwił w lodowcu krwi, który buchnął z postrzępionej dziury i momentalnie zamarzł.

Wstrząśnięta Bellis wstrzymała oddech, ale pokonany mężczyzna nie skonał. Padł na kolana widocznie cierpiący, ale szadź strupa natychmiast zasklepiła ranę, ratując mu życie.

– Widzisz, jak trudno jest im umrzeć na tej arenie? – mruknął Silas. – Jeśli zechcesz zabić strupodzieja, użyj pałki albo maczugi, nie ostrza. – Rozejrzał się szybko i podjął ściszonym, lecz zaangażowanym tonem: – Musisz się wysilić, Bellis, musisz się nauczyć różnych rzeczy. Chcesz pokonać Armadę, prawda? Chcesz się stąd wydostać? A zatem musisz wiedzieć, gdzie jesteś. Gromadzisz wiedzę? Bo ja tak. Dalijabber, zaufaj mi, Bellis. Teraz już wiesz, w jaki sposób nie należy próbować zabijać strupodzieja, tak? – Wytrzeszczyła na niego oczy ze zdumienia, ale jego brutalna logika miała sens. Z niczym się nie wiązał i wszystko analizował. Wyobraziła sobie, że robi to samo w Cromlech, Gengris i Yoraketche, zbiera pieniądze, informacje, pomysły i kontakty, jako surowce, potencjalną broń lub towar na wymianę. Ze wstydem uzmysłowiła sobie, że Silas traktuje sprawę znacznie poważniej niż ona. Cały czas przygotowywał się i planował. – Musisz wiedzieć takie rzeczy – stwierdził. – A jest tego więcej. Są też ludzie, których musisz poznać.


Odbyły się kolejne walki strupodziejów, wszystkie nacechowane tym głównie skarlałym barbarzyństwem. Można było podziwiać różne wzory strupowych zbroi, różne style walki, aczkolwiek wszystkie mieszczące się w teatralnej estetyce ruchu i ostentacji mortu crutt. A potem ludzie, kaktusy i wszystkie lądowe rasy reprezentowane Armadzie dawały pokazy walki tupanej.

Zawodnicy posługiwali się nasadą pięści, jakby walili w stół – ten nosił nazwę młotkowego. Kopali nie z podbicia, tylko podeszwą, jakby tupali, stąd nazwa walki. Wirowali, ciągnęli, podkładali nogę i popychali, poruszając się szybkimi, zarazem szarpanymi i płynnymi ruchami.

Bellis patrzyła na kolejne złamane nosy, sińce i utraty przytomności. Wszystkie potyczki zlały się w jedną. Próbowała dostrzec w tym wszystkim użyteczną wiedzę, próbowała przyswajać sobie to, co widzi, wyczuwając, że tak właśnie postępuje Silas.

O krawędź sceny uderzały drobne fale. „Kiedy to się skończy?” – pomyślała.


Gdzieś na widowni rozległ się rytmiczny, dudniący dźwięk.

Z początku był to szept, powtarzający się pomruk, który tętnił w tle szmeru widowni. Z czasem nabrał jednak mocy, stał się głośniejszy i bardziej natarczywy, ludzie zaczęli patrzeć wokół siebie, uśmiechać się i z rosnącym podnieceniem dodawać swoje głosy do tego hałasu.

– Tak – powiedział Silas, przeciągając to słowo z pozbawionym skrupułów zachwytem. – Nareszcie. To chciałem zobaczyć.

Z początku Bellis miała wrażenie, jakby źródłem tego dźwięku były mówiące bębny. A potem usłyszała je jako okrzyk: „Och, och, och!”. Idealnie rytmiczny, z towarzyszeniem klaskania i tupania.

Dopiero kiedy gorączka rozlała się na jej łódź, Bellis zdała sobie sprawę, że to jest słowo.

– Doul – dobiegało ją zewsząd. – Doul. Doul. Doul. Imię.

– Co oni mówią? – syknęła do Silasa.

– Wywołują kogoś – powiedział, wodząc wzrokiem po okolicy. – Chcą popisowej walki. Domagają się występu Uthera Doula. – Obdarzył ją szybkim, zimnym uśmiechem. – Poznasz go, kiedy go zobaczysz. – Po chwili perkusyjne skandowanie imienia przeszło w wiwaty i aplauz, ekstatyczną falę, która jeszcze bardziej się wypiętrzyła, kiedy jeden z małych sterowców przywiązanych do olinowania rzucił cumy i powoli przybliżył się do sceny. Namalowany był na nim herb Niszczukowód, parowiec na tle czerwonego księżyca. Gondola była z polerowanego drewna. – To pojazd Kochanków – wyjaśnił Silas. – Na chwilę oddają ludowi swego człowieka od specjalnych poruczeń, w kolejnym „spontanicznym” odruchu. Wiedziałem, że się nie oprze.

Z unoszącego się prawie dwadzieścia metrów nad areną statku powietrznego opadła lina. Wrzaski widzów przerosły wszystko. Niezwykle szybko i sprawnie na zachlapane krwią boisko do walki spuścił się po linie mężczyzna.

Stanął na scenie bez butów, z nagą piersią, mając na sobie tylko skórzane bryczesy. Z ramionami przy bokach powoli obrócił się wokół własnej osi, żeby przyjrzeć się widzom, a ich emocje sięgnęły zenitu. Kiedy jego wzrok ślizgał się po Bellis, chwyciła mocno za barierkę i zaparło jej dech. Rozpoznała krótko przystrzyżonego mężczyznę, szarego rycerza, mordercę, który zdobył „Terpsychorię”.


Nie wiadomo, czym namówiono do walki z nim gromadkę mężczyzn.

Doul – smętnolicy zabójca kapitana Myzovica – nie ruszał się, nie rozciągał, nie podskakiwał, nie napinał mięśni, tylko stał i czekał.

Czterej przeciwnicy przyczaili się nerwowo na skraju areny. Mobilizowani entuzjazmem, okrzykami i rykiem widowni, przystąpili do omawiania taktyki.

Na twarzy Doula nie było widać absolutnie żadnych emocji. Kiedy jego rywale rozstawili się naprzeciwko niego, powoli przyjął postawę do walki tupanej – ramiona nieznacznie uniesione, kolana ugięte. Wyglądał na zupełnie spokojnego.

Przez pierwsze brutalne, zaskakujące sekundy Bellis nawet nie oddychała. Zacisnęła mocno usta i nakryła je dłonią. Potem wraz z resztą widowni raz po raz prychała ze zdumienia.

Uther Doul zdawał się funkcjonować w innym czasie. Tak jakby przybył do świata bardziej topornego i ślamazarnego niż jego własny. Mimo potężnej postury poruszał się z taką prędkością, że wyglądało to, jakby grawitacja nie tylko nie przeszkadzała mu, a nawet przyspieszała jego ruchy. Nic w nich się nie marnowało. Kiedy przechodził od tupnięcia przez młotkowy do gardy, jego kończyny płynnie przybierały nową pozycję, a zmiana stanu odbywała się najkrótszą możliwą trasą jak w perfekcyjnie zaprojektowanej maszynie.

Doul plasnął otwartą dłonią jednego z mężczyzn, który padł jak długi. Potem odstąpił na bok, dwa razy kopnął drugiego z przeciwników w splot słoneczny i nie opuszczając nogi, sparował nią atak trzeciego. Obracał się i wypuszczał ciosy bez ozdobników, z brutalną precyzją bez trudu unieszkodliwiając rywali.

Ostatniego przyciągnął do siebie za ramię, pofrunął razem z nim w powietrze, wylądował okrakiem na jego plecach i unieruchomił go wykręcając mu ramię.

Po długiej chwili ciszy aplauz buchnął z widowni jak krew ze strupodzieja.

Bellis poczuła, że robi jej się zimno, i znowu wstrzymała oddech.

Powaleni mężczyźni podnieśli się albo zostali zwleczeni jak kłody ze sceny. Uther Doul stał i oddychał ciężko, ale rytmicznie, ramiona miał odrobinę odchylone od boków, grzbiety mięśni spływały mu potem i cudzą krwią.

– Strażnik Kochanków – powiedział Silas pośród entuzjastycznej wrzawy tłumu. – Uther Doul. Uczony, uchodźca, żołnierz. Ekspert od teorii potencjalności, historii Widmowców i walki. Strażnik Kochanków, ich zastępca, ich obrońca, zabójca i siłacz na ich usługach. Musiałaś to zobaczyć, Bellis. To jest przeszkoda na drodze naszej ucieczki.


Opuścili stadion i szli krętymi nocnymi uliczkami okręgu Tobietwój ku Alozowicom, Niszczukowodom i „Chromolitowi”.

Żadne z nich się nie odzywało.

Po zakończeniu walki Doula Bellis zobaczyła coś, co ją zbulwersowało i wystraszyło. Kiedy się odwrócił, z rozczapierzonymi szponami i naprężoną, unoszącą się i opadającą piersią, ujrzała jego twarz. Każdy jej mięsień był napięty, nadając jej wyraz drapieżnej dzikości, jakiej Bellis nigdy wcześniej nie widziała u człowieka.

Po chwili zwycięzca skinieniem głowy podziękował widowni i znowu wyglądał jak uprawiający kontemplację kapłan.

Bellis umiała sobie wyobrazić jakiś debilny, mistyczny kodeks wojownika, który destylowałby z walki przemoc i pozwalał bić się, czyniąc wojownika świętym. Umiała też wyobrazić sobie, że ktoś podłącza się do rezerwuaru barbarzyństwa, pozwalając, aby atawistyczna dzika agresja zawładnęła nim niby ucieczka w obłęd. Ale połączenie jednego i drugiego u Doula wprawiło ją w osłupienie.

Zastanawiała się nad tym później, leżąc w łóżku i słuchając popukiwania lekkiego deszczyku w dach. Doul przygotował się do walki i ochłonął po niej jak mnich, bił się jak maszyna i zdawał się przeżywać walkę niby drapieżna bestia. To napięcie przeraziło ją o wiele bardziej niż umiejętności bojowe, którymi zabłysnął. Tych można było się nauczyć.


Bellis pomagała Szeklowi w czytaniu książek, które z godziny na godzinę robiły się coraz trudniejsze. Potem zostawiła go w dziale dziecięcym i wróciła do swojego mieszkania, gdzie czekał na nią Silas.

Pili herbatę i rozmawiali o Nowym Crobuzon. Fennec był smutniejszy i bardziej milczący niż zwykle. Spytała go o przyczynę, lecz on pokręcił tylko głową. Miał w sobie jakąś niepewność. Po raz pierwszy, odkąd go poznała, Bellis doświadczyła czegoś zbliżonego do współczucia lub zatroskania. Najwyraźniej chciał jej coś powiedzieć albo o coś spytać. Czekała.

Powtórzyła mu to, co usłyszała od Johannesa. Pokazała mu książki przyrodnika i wyjaśniła, że próbuje wysnuć z tych woluminów sekret Armady, ale nie wie nawet, które z nich są ważne i jakiego rodzaju wskazówek należy szukać.

O wpół do dwunastej, po długiej chwili milczenia, Silas spytał:

– Dlaczego wyjechałaś z Nowego Crobuzon, Bellis? – Otworzyła usta i podeszły jej do gardła wszystkie wymijające odpowiedzi, ale nie odezwała się. – Kochasz Nowe Crobuzon. A może należy inaczej to nazwać? Potrzebujesz tego miasta. Nie umiesz bez niego żyć. Nie rozumiem, dlaczego wyjechałaś.

Bellis westchnęła, ale pytanie nie zniknęło.

– Kiedy ostatni raz byłeś w Nowym Crobuzon? – spytała.

– Ponad dwa lata temu – obliczył. – A co?

– Kiedy byłeś w Gengris, czy dotarło do ciebie… Słyszałeś o koszmarach nocy letniej? O sennej klątwie? O chorobie somnambulicznej? O syndromie nokturnalnym?

Zginał i prostował palce, przywołując do siebie jakieś wspomnienie.

– Coś słyszałem od jednego kupca, przed paroma miesiącami…

– To się zdarzyło pół roku temu. Tathis, Sinn. W lecie. Coś się porobiło z… nocami. – Pokręciła ogólnikowo głową. Milczenie Silasa same zawierało w sobie powątpiewania. – Do tej pory nie mam pojęcia o co chodziło, jest dla mnie ważne, abyś o tym wiedział. Stały się dziwne rzeczy. Po pierwsze koszmary. Ludzie mieli koszmary. Wszyscy, co do jednego. Jakbyśmy wszyscy oddychali skażonym powietrzem albo coś w tym guście. – Jej słowa nie oddawały grozy tamtych dni. Pamiętała potworne zmęczenie i przygnębienie, całe tygodnie strachu przed zasypianiem. Budziła się ze snu z krzykiem i histerycznym płaczem. – Druga rzecz to jakaś dziwna choroba. Mieszkańcy zapadali na nią setkami. Wszystkie rasy. Ona jakby… zabijała umysł, zostawało tylko ciało. Znajdowano ludzi rano, w łóżku, na ulicy czy gdzie tam, żywych, ale bez rozumu.

– I te dwie rzeczy były ze sobą powiązane? Najpierw skinęła, a potem pokręciła głową.

– Nie wiem. Nikt nie wie, ale na to wygląda. Pewnego dnia ni stąd, ni zowąd, wszystko się skończyło. Mówiło się, że wprowadzą stan wyjątkowy, że milicja wylegnie na ulice. Gigantyczny kryzys, horrendalna historia. I nie wiadomo, skąd się to wzięło. Zrujnowało nam sen, setkom ludzi odebrało rozum, bezpowrotnie, i nagle poszło sobie. Też bez widocznego powodu. Kiedy się uspokoiło – podjęła po chwili przerwy – krążyły tysiące plotek i hipotez. Demony, Moment, eksperymenty biologiczne, które wymknęły się spod kontroli, nowa odmiana wampiryzmu… Nikt nie wiedział. Ciągle jednak przewijały się pewne nazwiska. I nagle, na początku oktuara, zaczęli znikać moi znajomi… Najpierw usłyszałam historię o znajomym znajomego, którego nikt nie mógł znaleźć. Potem przepadła kolejna osoba, potem jeszcze jedna. Ale wciąż mnie to jakoś specjalnie nie martwiło. Nikt się nie martwił. Ale po pierwsze nie odnaleźli się, a po drugie znikały osoby coraz bliżej mnie. Pierwszą ledwo znałam, drugą spotkałam na imprezie parę miesięcy wcześniej, z trzecią pracowałam na uniwersytecie i od czasu do czasu chodziłam na drinka. Potem nazwiska pojawiające się w kontekście koszmaru nocy letniej wymawiano coraz głośniejszym szeptem, aż w końcu jedno nazwisko usłyszałam całkiem głośno. Zarzut skupił się na jednej osobie. Osobie, która wiązała wszystkich zaginionych ze mną… Nazywa się Grimnebulin. Jest naukowcem i… chyba można go nazwać renegatem. Była nagroda za jego głowę. Wiesz, jak milicja rozpuszcza wici, zawoalowane sugestie i przekaż dalej, dlatego nikt nie wie, ile pieniędzy i za co. Ale dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że zniknął i że rządowi bardzo zależy na jego znalezieniu… I przychodzili po ludzi, którzy go znali: kolegów z pracy, znajomych, przyjaciół, kochanki. – Patrzyła na Silasa tępym wzrokiem. – Byliśmy kochankami. Dalijabber, cztery, pięć lat wcześniej, od dwóch lat nawet ze sobą nie rozmawialiśmy. Słyszałam, że związał się z jedną khepri. – Wzruszyła ramionami. – Nie wiem, co zrobił, ale chłopcy burmistrza próbowali go znaleźć. I czułam, wkrótce przyjdzie kolej na mnie… Wpadłam w paranoję, ale miałam prawo. Unikałam chodzenia do pracy, unikałam znajomych. Zdałam sobie sprawę, że czekam, kiedy mnie zatrzymają. Milicja – ożywiła się nagle Bellis – rozbestwiła się w tamtych miesiącach jak jasna cholera. Isaac i ja byliśmy ze sobą blisko. Mieszkaliśmy razem. Wiedziałam, że milicja mi nie przepuści. A nawet jeśli niektórych przesłuchiwanych zwolnili, to po wszystkich ślad zaginął. Na żadne pytania, które mogliby mi zadać, nie miałam odpowiedzi. Bogowie raczą wiedzieć, co oni by ze mną zrobili. – To był samotny, ponury czas. Bellis nigdy nie miała zbyt wielu bliskich przyjaciół, zresztą, i tak bała się z nimi kontaktować, żeby nie narażać ich na nieprzyjemności albo z obawy, że zostali przekupieni. Pamiętała gorączkowe przygotowania, pospieszne układy i wątpliwe kryjówki. Pamiętała, że Nowe Crobuzon było wtedy budzącym grozę miastem, rządzonym twardą ręką i lodowato tyrańskim. – Zrozumiałam, że muszę wyjechać, i zaczęłam się do tego przygotowywać. Nie miałam pieniędzy ani kontaktów w Myrshock czy Shankell. Nie miałam czasu na zorganizowanie czegoś. Ale państwo płaci za wyjazd do Nova Esperium. – Silas przytaknął powoli, a Bellis szarpnęła głową szyderczym ruchem. – Czyli jeden organ państwowy ścigał mnie, a drugi rozpatrywał moje podanie o zgodę na wyjazd i negocjował ze mną płacę. Takie są korzyści z biurokracji. Ale nie miałam czasu na takie bawienie się z nimi, dlatego zamustrowałam się na pierwszy statek, który płynął do Nova Esperium. Musiałam w tym celu nauczyć się rączego salkrikaltorskiego… Dwa lata? Trzy? – Wzruszyła ramionami. – Nie wiedziałam, po jakim czasie będę mogła bezpiecznie wrócić. Statki do Nova Esperium pływają co najmniej raz w roku. Miałam pięcioletnią umowę, ale zdarzało mi się już zrywać umowy. Pomyślałam, że zostanę tam, póki nie zapomną, póki jakiś inny wróg publiczny, kryzys albo inny diabeł nie odwróci ich uwagi. Póki nie dostanę informacji, że nie mam się czego obawiać. Bo są ludzie, którzy wiedzą, gdzie… miałam być. – Chciała Powiedzieć „gdzie jestem”. Przez dłuższy czas przyglądali się sobie. – Teraz już wiesz, dlaczego uciekłam.


***

Bellis pomyślała o ludziach, których zostawiła, o tej garstce, do której miała zaufanie, i na moment ogarnęła ją ogromna tęsknota.

Okoliczności były bardzo dziwne: zbieg rozpaczliwie pragnie wrócić do kraju, z którego uciekł. „Cóż – pomyślała – rzeczywistość wywraca wszystkie plany”. Uśmiechnęła się cierpko. „Próbowałam wyjechać z miasta na parę lat, rzeczywistość wkroczyła do akcji, coś się wydarzyło i teraz do końca życia jestem uwięziona jako bibliotekarka w wędrownym mieście pirackim”.

Silas był milczący. Sprawiał wrażenie poruszonego jej opowieścią, Bellis przyglądała mu się uważnie i wiedziała, że rozmyśla o swojej historii. Żadne z nich nie użalało się nad sobą, ale znaleźli się tutaj bez swojej winy i zamiaru i nie mieli ochoty zostawać.

Kolejne minuty milczenia wypełniły pokój. Na zewnątrz nadal rozbrzmiewał ściszony pyrkot tysięcy silników, które holowały ich na południe. Nie ustawał też szum fal brzmiący niczym szept i inne dźwięki: hałasy typowe dla miasta i dla nocy.

Kiedy Silas wstał do wyjścia, Bellis podeszła wraz z nim do drzwi. Trzymała się całkiem blisko, chociaż go nie dotykała ani nie patrzyła na niego. Melancholijnie spojrzał jej w oczy. Po długiej chwili nachylili się ku sobie, zastygli w niezobowiązujących pozach, on oparty ramionami o drzwi, ona z rękami przy bokach.

Całowali się, poruszając tylko ustami i językami. Uważali, żeby nie oddychać, zanadto nie ingerować w przestrzeń drugiego, dotykowo lub dźwiękowo, ale doprowadzili do połączenia, nieufnie i z ulgą.

Po zakończeniu długiego i głębokiego pocałunku Silas zaryzykował, zbliżył znowu i zamknął przestrzeń między nimi serią kolejnych zetknięć ust. Pozwoliła mu na to, mimo że ta pierwsza chwila minęła i ta mała koda rozgrywała się w czasie rzeczywistym.

Bellis oddychała powoli i patrzyła na niego ze spokojem, a on na nią, tak długo, jak patrzyliby również bez pocałunku. Otworzył drzwi i wyszedł na chłodne powietrze, powiedziawszy cicho: „Dobranoc” Nie usłyszał jej odpowiedzi.

Rozdział dwunasty

Następnego dnia wypadał sylwester, dzień poprzedzający Nowy Rok. Oczywiście nie dla Armadyjczyków, dla których dzień ten wyróżniał się tylko nagłym wzrostem temperatury, dzięki czemu był jedynie bardziej jesienny. Nie mogli zamknąć oczu na fakt, że był to najkrótszy dzień w roku, ale nie przywiązywali do tego zbytniej wagi. Poza kilkoma radosnymi uwagami, że od tej pory noce będą krótsze, dzień przeszedł niezauważony.

Bellis była pewna, że nie jest jedynym spośród uprowadzonych Crobuzończyków, którzy przewracają wyimaginowane kartki ojczystego kalendarza. Podejrzewała, że w różnych okręgach Armady odbędą się tej nocy powściągliwe imprezy. Ciche, żeby nie ściągnąć na siebie uwagi, żeby nie uświadomić gwardzistom, rektorom czy jak tam się zwały władze poszczególnych okręgów, że w zatłoczonych szeregówkach i galerach Armady niektórzy dochowują wierności innym, rodzimym kalendarzom.

Musiała przyznać, że jest w tym trochę obłudy: wcześniej przeddzień Nowego Roku nigdy dla niej wiele nie znaczył.

Dla Armadyjczyków był to horndi, początek dziewięciodniowego tygodnia, a dla Bellis dzień wolny. Spotkała się z Silasem na pokładzie „Wielkiego Wschodniego”.

Zabrał ją do Parku Crooma, na wschodnim skraju Niszczukowód. Dziwił się, że nigdy tam nie była. Kiedy zagłębili się w parkowe aleje zrozumiała jego zaskoczenie.

Większą część parku zajmował duży pas, szeroki na ponad trzydzieści metrów i długi na prawie dwieście, na ogromnym kadłubie starożytnego parowca, którego tablicę z nazwą już dawno wymazała na tura. Zieleń rozprzestrzeniła się dwoma szerokimi, rozkołysanymi mostami na dwa stare szkunery ustawione rufa w rufę, niemal równie do wielkiego statku. Z kolei przed jego dziobem park przeskakiwał na mały, zgarbiony slup z martwymi od dawna działami. Ponieważ ten ostatni stał na terenie Bud, park był współwłasnością dwóch okręgów.

Bellis i Silas spacerowali plątaniną alejek. Minęli pomnik Crooma pirackiego bohatera z przeszłości Armady. Bellis była pod wielkie wrażeniem.

Nie wiedzieć ile stuleci wcześniej architekci Parku Crooma przystąpili do pokrywania pokładów potrzaskanego przez wojnę parowca iłem i ściółką ogrodniczą. Miotani morskimi prądami Armadyjczycy nie mieli ziemi do orania i nawożenia, dlatego, podobnie jak książki i pieniądze, i ją musieli ukraść. Nawet gleba i błoto były przez wiele lat odbierane innym i zwożone wielkimi transzami z nadbrzeżnych farm i lasów, wydzierane z poletek zdumionych chłopów i transportowane po falach do miasta.

Pozwolili zniszczonemu parowcowi zardzewieć i zbutwieć, po czym wypełnili jego martwe wnętrze ukradzioną glebą, zaczynając od forpiku, maszynowni i najniższych ładowni węglowych – gdzie niewykorzystany koks znowu znalazł się pod tonami ziemi – obsypali ziemią obrośniętą pleśnią śrubę. Niektóre piece wypełnili do końca, niektóre zostawili częściowo puste; bańki powietrza w geologicznych warstwach marglu i kredy.

Potem projektanci ogrodu przerzucili uwagę na kajuty i prywatne kabiny. Tam, gdzie ściany i sufity nie doznały szwanku, poprzebijali je byle jak, naruszając integralność małych pomieszczeń i otwierając przejścia dla korzeni, kretów i robaków. Potem wypełnili wycinki przestrzeni ziemią.

Statek był mocno zagłębiony w wodzie, ale zachował pływalność dzięki mądrze rozlokowanym bąblom powietrza i postronkom łączącym go z sąsiadami.

Nad wodą warstwy torfu i ziemi zawłaszczyły pokład główny. Mostek, tylny kasztel i pokłady obserwacyjne przerodziły się w strome pagórki obleczone ziemią, sterczące ostrymi krzywiznami z dookolnej równiny.

Nieznani projektanci w podobny sposób przeobrazili trzy mniejsze, drewniane łodzie w pobliżu. Z pewnością pracowało im się łatwiej niż w żelazie.

Potem przyszła pora zasiewu i sadzenia, a wkrótce park zakwitł. Tu i ówdzie wyrastały zagajniki drzew, starych i gęsto rozstawiono maleńkie zakonspirowane lasy. Młodniaki i zagajniki średniej wielkości drzew liczących sobie wiek lub dwa. Ale było też trochę ogromnych okazów, sędziwych i strzelistych, które z całą pewnością przeszczepiono jako dorosłe drzewa z nadbrzeżnych lasów, aby zestalały się na pokładzie statku. Pod stopami wszędzie rosła trawa, trybu la leśna i pokrzywy. Na kanonierce w Budach pielęgnowano rabaty kwiatowe, ale na nieboszczyku parowcu lasom i łąkom Parku Grooma pozwalano rosnąć dziko.

Nie wszystkie rośliny były Bellis znane. W trakcie swoich powolnych podróży po Bas-Lag Armada odwiedzała krainy obce crobuzońskim naukowcom i plądrowała te egzotyczne ekosystemy. Na mniejszych statkach rosły grzyby wielkości człowieka, które poruszały się i syczały, gdy mijali je spacerowicze. Była jaskrawoczerwona wieża i kolczaste pnącza, które śmierdziały jak zgniłe róże. Na długi, tylny kasztel skrajnego statku po stronie sterburty nie było wstępu. Silas poinformował Bellis, że za misternie splecionym głogowym płotem flora jest niebezpieczna: dzbaneczniki o dziwnej, nieprzewidywalnej mocy, przebudniki podobne do drapieżnych wierzb płaczących.

Ale na samym parowcu widziało się bardziej swojski krajobraz i listowie. We wnętrzu jednego z pagórków urządzono ogród wyłożony mchem i torfem. Oświetlane i podtrzymywane przy życiu przez jasne latarnie gazowe i niewielką ilość światła, która przedostawała się przez oblepione ziemią iluminatory, rośliny wypełniające poszczególne kajuty pogrupowano tematycznie. Była zatem tundra kamieni i fioletowej roślinności karłowatej, pustynia sukulentów, kwiaty leśne, kwiaty łąkowe, a wszystko połączone ciemnym korytarzem porośniętym trawą sięgającą kolan. W świetle przypominającym sepię, pod farbami wojennymi śniedzi i roślin pnących, wciąż można było przeczytać tarczki wskazujące drogę do mesy, grodzi i kotłowni. Stonogi i biedronki wydeptały sobie wokół liczne ścieżki.

Drzwiami w zboczu pagórka Bellis i Silas wyszli na powietrze i pomaszerowali w wilgotnym cieniu, zwiedzili wszystkie cztery parkowe statki. Pośród zieleni spotkali innych spacerowiczów. Na południowym statku Bellis zatrzymała się zszokowana i pokazała w stronę krawędzi miasta, nad ogrodami i klingami, ponad trzydzieści metrów nad oceanem. Zobaczyła tam zacumowaną „Terpsychorię”. Pętające ją łańcuchy i liny były czyste. Nowe trapy łączyły ją z resztą miasta. Z głównego pokładu sterczał architektoniczny szkielet z drewna: plac budowy, fundamenty.

W taki oto sposób Armada rozrastała się dla swojej ludności połykała zdobycz i przebudowywała ją zamieniała w materiał budowlany jak bezmózgi plankton.

Bellis nie żywiła do „Terpsychorii” żadnych uczuć, gardziła ludźmi, którzy mieli słabość do statków. A jednak kiedy zobaczyła, że ostatnie ogniwo łączące ją z Nowym Crobuzon zostało tak bezczelnie i bez wysiłku wchłonięte, ogarnęło ją przygnębienie.

Drzewa szpilkowe i liściaste były ze sobą pomieszane bez ładu i składu. Silas i Bellis spacerowali między sosnami i czarnymi pazurami bezlistnych dębów i jesionów. Stare maszty wystrzeliwały ponad ten baldachim jak najstarsze drzewa w lesie, okryte korą rdzy, ociekające listowiem wystrzępionego olinowania. Bellis i Silas chodzili w ich cieniu i w cieniu lasu, mijali trawiaste pagórki porozdzielane małymi oknami i drzwiami w miejscach, gdzie ziemia zlikwidowała kajuty. Za popękanym szkłem poruszały się robaki i różne inne ryjące w ziemi zwierzęta.

Obrośnięte bluszczem kominy parowca zniknęły za ich plecami, kiedy weszli w leśną gęstwinę, tracąc z oczu sąsiednie statki. Przemierzali spiralne ścieżki, które wyszukanymi metodami nawijały się na siebie, zdając się zwielokrotniać przestrzeń parku. Pokancerowane nasady kominów sterczały z ziemi, dławione przez jeżyny; korzenie i pnącza więziły kabestany i wiły się misternie między poręczami obrosłych mchem drabin opartych o zbocza pagórków.

W cieniu żurawia załadunkowego, który przypominał szkielet jakiegoś mitologicznego stwora, Bellis i Silas siedzieli pośród zimowego krajobrazu i pili wino. Kiedy Silas szukał w torbie korkociągu, Bellis zauważyła jego gruby notes. Wzięła zeszyt do ręki i spojrzała na Fenneca pytająco. Skinął głową, że się zgadza. Bellis otworzyła go.

Zobaczyła listy słów: notatki osoby, która próbuje się nauczyć obcego języka.

– Większość jest z Gengris – wyjaśnił. Powoli kartkowała strony pełne rzeczowników i czasowników, aby po pewnym czasie dotrzeć do niewielkiej części notatnika zawierającej datowane wpisy poczynione stenograficznym szyfrem, którego nie umiała odczytać: słowa skrócone do dwóch, trzech liter, bez znaków interpunkcyjnych. Zobaczyła ceny towarów i rysunki grindylow: nieapetyczne ołówkowe szkice postaci o wydatnych oczach i zębach, niewyraźnych kończynach, łaskich okoniowatych ogonach. Do kartek przypięte były heliotypy, wykonane pospiesznie, w słabym świetle; niewyraźne odbitki w tonacji sepii, przebarwione, z plamami wody; zadraśnięcia i skażenia papieru uwypuklały monstrualność widniejących na heliotypach postaci. Zobaczyła odręczne mapy Gengris, pokryte strzałkami i adnotacjami, mapy wód Morza Zimnego Pazura. Topografia zanurzonych w wodzie wzgórz i dolin czy fortec grindylow była przedstawiona różnymi kolorami dla różnych typów skały: granitu, kwarcu i wapienia. Były też sugestywne szkice urządzeń mechanicznych, przede wszystkim machin obronnych. Silas nachylił się i pokazywał na ciekawsze jego zdaniem szczegóły.

– To jest wąwóz zaraz na południe od miasta, prowadzący do nadmorskich skał. Ta wieża, o ta nieregularna smuga, to była biblioteka skór, a to kadzie sztokfiszy.

Dalsza część notatnika zawierała schematy przecinek, tuneli, wyposażonych w pazury maszyn i takich mechanizmów jak zegary i śluzy.

– Co to jest? – spytała.

Silas spojrzał jej przez ramię i parsknął śmiechem.

– A, zalążki genialnych pomysłów – odparł z uśmiechem.

Siedzieli oparci plecami o zarośnięty pień, a może przysypaną ziemią anatomię szafki kompasowej. Bellis odłożyła notatnik Silasa. Wciąż z pewnym zażenowaniem, nachyliła się i pocałowała go.

Zareagował delikatnie, a nią owładnęła agresja: natarła bardziej stanowczo, aby nagle oderwać się z zastygłą miną i obserwować, jak Silas patrzy na nią z przyjemnością i niepewnością. Próbowała go rozgryźć, zrozumieć gramatykę jego akcji i reakcji, ale nie potrafiła.

Ale chociaż ją to frustrowało, doskonale wyczuwała, że targają nim podobne konflikty wewnętrzne. Jej złość i jego złość – na Armadę – na to absurdalne życie – zlały się w jedność. Niezmiernie jej ulżyło i dało poczucie wyzwolenia, że może się podzielić nawet czymś tak zimnym jak to.

Jeszcze raz pocałowała go namiętnie, a on skwapliwie ten gest odwzajemnił. Kiedy opasał ją ramieniem i wplótł palce w jej włosy, odsunęła się i wzięła go za rękę. Pociągnęła go przez kręte alejki parku na zachód, ku swojemu domowi.

W jej pokoju Silas patrzył bez słowa, jak Bellis się rozbiera.

Przerzuciła spódnicę, koszulę, żakiet i majtki przez oparcie krzesła i stała naga w zmierzchającym świetle sączącym się przez okno, rozpuszczając upięte do góry włosy. Silas drgnął. Ubrania porozrzucał wokół siebie jak nasiona. Uśmiechnął się do niej znowu, a ona westchnęła i też się uśmiechnęła, nareszcie, bez zwyczajowego budowania dystansu, bodaj pierwszy raz od miesięcy. Towarzyszył temu niespodziewany atak nieśmiałości, który zgasił uśmiech.

Nie byli dziećmi. Nie robili tego po raz pierwszy. Nie było nieporadności ani paniki. Podeszła do niego i opasała go udami z wyćwiczonym wdziękiem i pożądaniem. Kiedy nadziała się na jego fiuta, a on wyzwolił przygwożdżone przez nią do ściany ręce, wiedział, jak ją poruszyć.

Było namiętnie; bez miłości, ale nie bez radości; z pełną świadomością, ale i zaangażowaniem. Przywróciło to uśmiech na jej twarzy. Jęczała i szczytowała wielką erupcją ulgi i rozkoszy. Kiedy położyła się na wąskim łóżku, nauczywszy go, jak lubi się pieprzyć, i poznawszy jego upodobania, spojrzała na niego. Miał zamknięte oczy i był zlany potem. Dokonała autoinspekcji, która potwierdziła, że nadal jest samotna, a miasto budzi w niej taką samą jak dotychczas odrętwiałość. Byłaby zdumiona, gdyby jej wynik był inny.

Ale jednak, ale jednak. Mimo wszystko. Jeszcze raz się uśmiechnęła. Było jej lepiej.


Przez trzy dni Tanner leżał na sali operacyjnej, przypięty do drewnianego stołu, czując, że wieża i statek poruszają się pod nim powoli i nieznacznie.

Trzy dni. Od czasu do czasu napierał na pasy i przesuwał się parę centymetrów w lewo lub w prawo.

Głównie jednak pływał w żarłocznych eterycznych snach. Chorurg miał dobre serce i utrzymywał najwyższy bezpieczny poziom zanarkotyzowania, toteż Tanner stale przekraczał granicę między nieświadomością a zamroczeniem. Mruczał do siebie i do chorurga, który karmił go i podcierał jak niemowlę. Spędzał przy Tannerze wolne minuty albo godziny i udawał, że jego absurdalne, przerażające reakcje mają sens. Tanner wypluwał z siebie słowa, milczał, płakał, chichotał: tumaniony narkotykami, gorączkujący, omdlały, zmarznięty, smacznie śpiący.

Przed zabiegiem Tanner pobladł, kiedy usłyszał, jak to będzie wyglądało. Znowu unieruchomiony, znowu przypięty na czas przebudowy ciała. Opadły go narkotyczne i poprzetykane nieznośnym cierpieniem wspomnienia z fabryki kar.

Chorurg wytłumaczył mu jednak łagodnie, że bez niektórych procedur obejść się nie można. Operacja obejmuje na przykład przemieszczenie jego wnętrzności na poziomie najmniejszych części składowych. Tanner nie może się ruszać, kiedy atomy i cząstki jego krwi, płuc i mózgu będą podążały nowymi drogami i spotkają się w odmiennych układach. Musi być nieruchomy i cierpliwy.

Tanner wyraził zgodę. Zresztą, z góry wiedział, że zgodzi się na wszystko.


W pierwszy dzień, kiedy Tanner był głęboko pogrążony w chymiczno-taumaturgicznym śnie, chorurg rozkroił go.

Porobił głębokie nacięcia z boku szyi Tannera, po czym podniósł skórę i tkankę zewnętrzną, delikatnie wycierając krew, która popłynęła z surowego mięsa. Powstałe w ten sposób okienka ociekały, a chorurg przeniósł uwagę na usta Tannera. Wetknął w nie rodzaj żelaznego dłuta i wsunął w tkankę gardła, pchał i kręcił, żłobiąc tunele.

Stale uważając, aby Tanner nie udławił się krwią płynącą z ust i gardła, chorurg tworzył w ciele nowe przejścia. Kanaliki połączyły tył jamy ustnej Tannera z otwarciami na szyi. Nowe otwory za i pod zębami chorurg otoczył tkanką mięśniową, przylepiając ją za pomocą odpowiednich zaklęć i pobudzając niewielkimi zaiskrzeniami elyktryczności.

Dołożył do ognia napędzającego pokaźną maszynę analityczną. Karmił ją kartami perforowanymi, gromadząc dane. W końcu obok stołu operacyjnego wtoczył zbiornik z poddanym działaniu silnych środków uspokajających dorszem i połączył znieruchomiałą rybę z ciałem Tannera za pomocą tajemniczej i koślawej konstrukcji zbudowanej z zaworów, rurek z gutaperki i drutów.

Rozcieńczone homeomorficzne chymikalia przepływały ze skrzeli za do poszarpanych ran Tannera. Ryba i człowiek byli połączeni kablami. Chorurg mruczał pod nosem zaklęcia, kiedy nastawiał wibrującą aparaturę – był obrośnięty rdzą taumaturgii, ale metodyczny i staranny – i ugniatał krwawiącą szyję Tannera. Przez otwory w ciele i miejsca rozkrojenia skóry zaczęła się sączyć woda.

Przez większość nocy w delikatnie rozkołysanej przychodni scena ta powtarzała się. Chorurg podrzemywał, co jakiś czas sprawdzając stan Tannera i konającego powoli dorsza zawieszonego w matrycy taumaturgicznych włókien, które opóźniały jego zgon. Kiedy zaszła taka potrzeba, zwiększał ciśnienie, precyzyjnie skalibrowanymi pokrętłami zmieniał ustawienia, dodawał chymikaliów do morskiej wody w zbiorniku.

W tych godzinach Tanner śnił, że się dławi; bezwiednie otwierał i zamykał oczy.

Po wschodzie słońca chorurg odpiął Tannera i dorsza od aparatury. Dorsz natychmiast zdechł, cały skurczony i pomarszczony. Chorurg zamknął klapki skóry na szyi Tannera, śliskie od żelującej posoki. Przygładził je rozświerzbionymi taumaturgiczną mocą palcami, kiedy cięcia zasklepiły się.

Zanim Tanner się ocknął – na razie nie groziło mu to, bo wciąż był w narkozie – chorurg zakrył mu twarz maską, ścisnął nos palcami i zaczął delikatnie pompować w niego słoną wodę. Przez kilka sekund nie było reakcji. Potem Tanner zakrztusił się gwałtownie, pryskając wodą. Chorurg czuwał, gotowy w każdej chwili udrożnić mu nos.

A potem Tanner uspokoił się. Wciąż nieprzytomny, miał naprężoną nagłośnię i ściśniętą tchawicę, dzięki czemu słona woda nie mogła wejść mu do płuc. Chorurg uśmiechnął się, kiedy skrzela Tannera spłynęły wodą.

Z początku ciekła ślamazarnie, niosąc ze sobą krew, brud i tkankę łączną. A potem woda zaczęła się oczyszczać, a skrzela kurczyć i rozkurczać, emitując miarowe chlusty.

Tanner Sack oddychał wodą.


Obudził się później, zbyt zamroczony, aby zrozumieć, co się wydarzyło, ale zarażony entuzjazmem chorurga. Gardło strasznie go bolało. Znowu zasnął.


***

Mieli za sobą zdecydowanie najtrudniejszą fazę. Chorurg odciągnął powieki Tannera i wszczepił przezroczyste, mrugające i odpowiednio zmodyfikowane błony pobrane od kajmana hodowanego na jednej z miejskich ferm. Wstrzyknął Tannerowi cząstki stałe: formy życiowe, które współżyły z nim w nieszkodliwej dla niego symbiozie, odrobinę zwiększały mu oleistość potu, co rozgrzewało go i nadawało większą opływowość kształtom. Poniżej nosa Tannera wszył niewielki grzbiet mięśniowy i małe bryłki chrząstki, aby Tanner mógł zamykać nozdrza.

Wreszcie chorurg dokonał nieporównanie najłatwiejszej, chociaż najbardziej widocznej zmiany. Między palcami Tannera rozciągnął błonę, membranę gumowatej skóry umocowaną do epidermy Tannera. Usunął palce u nóg, zastępując je palcami rąk pobranymi od trupa; po ich przyszyciu Tanner wyglądał jak małpiatka, a po rozpięciu dodatkowych błon – jak żaba.

Następnie wykąpał Tannera w morskiej wodzie i patrzył, jak macki czystego i chłodnego pacjenta wiją się przez sen.


Czwartego dnia Tanner obudził się, porządnie i bez reszty; rozwiązany, swobodny, z umysłem wolnym od chymikaliów. Usiadł powoli. Ciało bolało go wściekle. Ból przychodził falami zsynchronizowanymi z tętnem. Zobaczył swoje nowe palce u nóg i na moment odwrócił wzrok. Mignęło mu wspomnienie dawnego horroru z fabryki kar, ale stłamsił je i spojrzał jeszcze raz. „Znowu cały jestem zaropiały” – pomyślał z odrobiną humoru.

Zacisnął nowe dłonie. Mrugnął powoli i zobaczył, że przed opadnięciem powieki przesunęło mu się przez pole widzenia coś półprzezroczystego. Odetchnął głęboko zmaltretowanymi przez wodę płucami i zakasłał. Zabolało, zgodnie z ostrzeżeniami chorurga.

Mimo bólu, osłabienia, głodu i niepewności Tanner zaczął się uśmiechać.

Kiedy wszedł chorurg, Tanner był uśmiechnięty od ucha do ucha, mruczał coś do siebie i delikatnie masował ciało.

– Panie Sack – powiedział chorurg. Tanner odwrócił się ku niemu i wyciągnął drżące ramiona, jakby usiłował go objąć albo uścisnąć mu dłoń. Macki Tannera też się wyciągnęły w naśladowczym odruchu. Chorurg uśmiechnął się. – Gratulacje, panie Sack. Procedury zakończyły się sukcesem. Teraz jest pan stworzeniem ziemnowodnym.

Po tych słowach – nie mogli się powstrzymać i nie próbowali – ryknęli śmiechem, chociaż sprawiło to Tannerowi ból w piersiach, a chorurg nie miał pewności, co w tym jest takiego zabawnego.


Po powrocie do domu, po ostrożnym przejściu dolinami Książkowic i Niszczukowód, zastał Szekla czekającego w pokojach, które nigdy wcześniej nie były takie wysprzątane.

– Doskonała robota, chłopie – powiedział onieśmielony.

Szekel chciał uściskać go na powitanie, ale Tanner był za bardzo obolały i powstrzymał go przyjaźnie. Rozmawiali cicho aż do wieczora. Tanner ostrożnie spytał o Angevine. Szekel powiedział Tannerowi, że czytanie idzie mu coraz lepiej oraz że nie wydarzyło się nic szczególnego, ale jest teraz cieplej, czujesz?

Czuł. Pełzali na południe z prędkością niemal geologiczną, ale holowanie trwało już dwa tygodnie. Przemieścili się może o pięćset mil morskich – pokonali tę niemałą przecież odległość ruchem tak powolnym, że niezauważalnym – i zima dogorywała, bo zbliżali się do pasa umiarkowanego morza i powietrza.

Tanner pokazał Szeklowi uzupełnienia, zmiany na swoim ciele. Szekel skrzywił się na widok ich dziwności i jątrzących się jeszcze ran, ale był zafascynowany. Tanner powtórzył mu wszystkie wyjaśnienia chorurga, który mówił: „Będzie pan miał czucie we wszystkich nowych członkach, panie Sack. I chcę pana przestrzec: nawet jak pan już wyzdrowieje, niektóre cięcia, niektóre rany mogą się ciężko goić. Mogą porobić się wyraźne blizny. Jeśli tak się stanie, nie wolno panu pozwalać sobie na przygnębienie ani rozczarowanie. To nie uszkodzenie, panie Sack. Blizna to uleczenie. Blizna przywraca pana do zdrowia”.


– Mówi, że za dwa tygodnie powinienem wrócić do pracy, chłopie – powiedział Tanner. – Jeśli będę ćwiczył i tak dalej.

Tanner miał jednak pewną przewagę, którą doktor pominął w rachubach: nigdy nie nauczył się pływać. Nie musiał przestawiać nieskładnego, niewydajnego trzepania kończynami na gibki ruch mieszkańca mórz.

Tanner siedział w porcie, kiedy koledzy z pracy go przywitali. Byli zaskoczeni, zatroskani, przyjaźni. Delfin Bastard John wynurzył się opodal na powierzchnię, zmierzył go spojrzeniem swoich wodnistych, świńskich oczu i zasypał debilnym waleniowatym ćwierkotaniem, prawdopodobnie miotając obelgi w swoim języku. Tanner nie był jednak tego ranka wystraszony. Potraktował kolegów jak król, dziękując im za troskę.

Wzdłuż granicy między okręgami Niszczukowody i Czasy przebiegała szczelina w tkance miejskiej: pas morza tworzył akwen pływacki, na którym zmieściłby się średniej wielkości statek. Bardzo niewielu armadyjskich piratów umiało pływać, a przy takiej pogodzie mało kto miał na to ochotę. W morskim basenie kąpała się garstka ludzi, odważniaków lub masochistów.

Pod wodą, pomału, speszony swoją nową hydroruchliwością i wolnością, codziennie przez wiele godzin Tanner rozkładał ramiona i dłonie, rozpościerał skórne błony i chwytał wodę, odpychając się niefachowymi szarpnięciami. Styl z grubsza przypominał żabkę, wciąż obolałe palce u nóg dzielnie zginały się i prostowały. Małe wszczepy, których nie widział ani nie czuł pod skórą, pompowały do mikroskopijnych gruczołów płyn, który zwiększał oleistość potu.

Nauczył się zamykać tylko wewnętrzne powieki – niesamowite doznanie. Nauczył się patrzeć w wodzie nieograniczany przez niewygodny hełm, bez żadnego żelaza, mosiądzu i szkła. Patrzył swobodnie, a nie przez iluminator, wykorzystując teraz całe pole widzenia oczu.

Najwolniej i z największym strachem, sam – kto miałby mu w tym pomóc? – Tanner nauczył się oddychać.

Po pierwszym wtargnięciu wody do ust tchawica zamknęła się odruchowo, język poszedł do tyłu, gardło zacisnęło się i zatarasowało drogę do żołądka i morska woda popłynęła nowymi kanałami, udrażniając sobie przepływ. Wkrótce przestał czuć smak soli. Strużki wody przechodziły przez niego, przez skrzela. „Dalijabber, psiakrew” – pomyślał zdumiony, że nie odczuwa potrzeby oddychania. Z przyzwyczajenia napełnił płuca przed zejściem pod wodę, ale za bardzo zwiększyło to siłę wyporu. Powoli, ze swego rodzaju perwersyjną paniką, wypuścił powietrze nosem i pożegnał się z nim bez żalu. Nic, zero zawrotów głowy, zero bólu, zero strachu. Tlen nadal docierał do krwi, którą bez ustanku pompowało jego serce.

W górze ziemiste ciała współobywateli Tannera miotały się po powierzchni wody, uwiązane do powietrza, którym oddychali. Tanner wirował pod nimi, trochę nieporadnie, bo nadal się uczył, opadał korkociągiem, patrzył w górę i w dół – wzwyż ku światłu, pływakom i potężnemu, rozłożystemu cielsku miasta, w dół ku bezkresnym granatowym ciemnościom.

Rozdział trzynasty

Silas i Bellis spędzili razem dwie noce.

W ciągu dnia Bellis wstawiała książki na półki, pomagała Szeklowi w czytaniu i opowiadała mu o parku Crooma, a czasem szła coś zjeść z Carrianne. Potem wracała do Silasa, trochę rozmawiali, ale on tylko w niewielkim stopniu rozpraszał mrok jej ignorancji w kwestii tego, na czym jej kochankowi schodzą dni. Miała wrażenie, że w jego głowie kłębi się od tajnych pomysłów. Seks uprawiali po kilka razy.

Po drugiej nocy Silas zniknął. Ucieszyło to Bellis. Zaniedbywała książki Johannesa i teraz mogła wrócić do tych hermetycznych nauk.

Silasa nie było trzy dni.


Bellis kontynuowała penetrację Armady. Nareszcie wyprawiła się do najdalszych części miasta. Zobaczyła świątynie oparzeń w Cieplarni i posągowe tryptyki ustawione na kilku łodziach. W dzielnicy Tobietwój – mniej brutalnej i przerażającej, niż dawano jej do zrozumienia: okazało się, że jest to w gruncie rzeczy trochę przerysowane, pełne kupieckiej agresji targowisko – zobaczyła armadyjski szpital wariatów, ogromny gmach wyrastający z parowca, zlokalizowany w opinii Bellis dosyć okrutnie, bo obok nawiedzanej dzielnicy.

Niewielki wysyp łodzi z Niszczukowód, na skutek jakiegoś historycznego kaprysu oddzielonych od trzonu swej dzielnicy, tworzył swoisty bufor między okręgami Budy i Cieplarni. Tam Bellis znalazła liceum, którego laboratoria i sale lekcyjne schodziły stromo z burt statku, uwarstwione jak miasto na zboczu góry.

Armada posiadała wszystkie instytucje – edukacyjne, polityczne religijne – typowe dla miasta ze stałego lądu, tylko może bardziej estetyczne w formie. Jeżeli tutejsi naukowcy byli bardziej zahartowani od swoich lądowych kolegów i bardziej przypominali zbójców i piratów niż doktorów nauk, w niczym nie umniejszało to ich znajomości przedmiotu. Każdy okręg miał inny typ jednostki policyjnej, od umundurowanych dupków w Cieplarni po przyboczną hałastrę z Niszczukowód, która wyróżniała się tylko szarfami – oznakami w tym samym stopniu urzędu, co lojalności. W Budach istniało coś na kształt sądu i systemu rozjemstwa, podczas gdy luźną, brutalną, piracką dyscypliną Niszczukowód narzucano za pomocą bata.

Armada była miastem z gruntu laickim, jej zaniedbane kościoły traktowano z równie małym nabożeństwem jak piekarnie. Istniały świątynie pod wezwaniem deifikowanego Crooma, pod wezwaniem księżyca i jego córek, w ramach dziękczynienia za pływy, czy pod wezwaniem morskich bogów.

Jeśli Bellis się zgubiła, wystarczyło wynurzyć się z gąszczu bocznych uliczek, spojrzeć do góry na zacumowane do masztów aerostaty i znaleźć „Arogancję”, wiszącą dostojnie nad rozjarzonym „Wielkim Wschodnim”. Była to jej latarnia morska, wedle której ustalała kurs powrotny.

Miasto roiło się od drewnianych tratw, długich i szerokich na dziesiątki metrów, idiotycznie zabudowanych domami. Cienkie jak igła okręty podwodne chwiały się na wodzie między barkentynami, a były też statki-rydwany pełne nor mieszkalnych hotchich. W tanich dzielnicach rozpadające się budynki porastały pokłady albo chybotały niebezpiecznie między rufami niewielkich łodzi. Były domy gier, więzienia i porzucone kadłuby statków.

Podniósłszy oczy ku horyzontowi, Bellis widziała morskie zaburzenia: kipiącą wodę i nie wiadomo czym wywołane kilwatery. Z reguły były to skutki wiatru i pogody, ale czasem wpadało jej w oko stadko morświnów, plezjaur, szyja morskiego wyrmena albo plecy stworzenia tak dużego i szybkiego, że nie potrafiła go rozpoznać. Życie wokół miasta.

Wieczorami Bellis patrzyła na wracające do miasta kutry rybackie. Czasem pojawiały się statki pirackie i były witane w portach Basilio albo Jeżowca – te motory napędowe gospodarki armadyjskiej jakimś szóstym zmysłem odnajdywały drogę do domu.

Armada była miastem galionów. Wyskakiwały znienacka w mało prawdopodobnych miejscach, ozdobne i budzące nie więcej uwagi niż rzeźbione kołatki na drzwiach domów w Nowym Crobuzon. Idąc między dwoma szeregówkami z cegły, Bellis nagle stawała twarzą w twarz z dostojną, skorodowaną kobietą – napierśnik zaśniedziały, malowane spojrzenie złuszczone i zmętniałe. Wisiała w powietrzu jak upiór, pod bukszprytem swego statku, który sterczał nad pokładem sąsiada i celował w jakąś uliczkę.

Były wszędzie. Wydry, smokowce, ryby, wojownicy i kobiety. Przede wszystkim kobiety. Bellis nie znosiła tych oczu bez wyrazu, tych pokrzywionych figur, kiwających się debilnie na skutek falowania morza, nawiedzających miasto jak banalne duchy.

W swoim pokoju skończyła Eseje o zwierzętach i wciąż nie miała pojęcia, na czym polega tajny projekt Armady.

Gdzie jest Silas i co robi? Nie była smutna ani zła, że go nie ma, tylko zaciekawiona i trochę sfrustrowana. W końcu Silas był jedyną osobą, którą od biedy mogła nazwać swoim sojusznikiem.


Wrócił wieczorem piątego lunuara.

Bellis go wpuściła. Nie dotknęła go ani on jej.

Był zmęczony i zgaszony. Włosy miał zmierzwione, ubranie zakurzone. Usiadł na krześle i zasłonił oczy dłońmi, mrucząc jakieś pozdrowienie, którego nie dosłyszała. Zaparzyła mu herbaty. Czekała, aż się odezwie, ale w końcu wróciła do lektury książki i do cigarillo.

Zrobiła kilka stron notatek, zanim przemówił.

– Bellis. Bellis. – Potarł oczy dłońmi i spojrzał na nią. – Muszę ci coś powiedzieć. Muszę powiedzieć ci prawdę. Ukrywałem przed tobą różne rzeczy. – Skinęła głową i zwróciła na niego wzrok. Oczy miał zamknięte. – Podsumujmy, co wiemy. Miasto zmierza na południe. „Sorgo”… Wiesz, do czego jest „Sorgo”? Tak samo jak inne platformy, koło których, jak rozumiem, przepłynęliście na „Terpsychorii”, ciągnie spod morza paliwo. – Rozłożył szeroko ramiona na znak, że jest to przedsięwzięcie na ogromną skalę. – Pod ziemią są pola ropy, skalnego mleka i złóż rtęciowych, Bellis. Na pewno widziałaś wiertła, których używają do eksploatacji złóż na lądzie. Geoempaci i tym podobni znaleźli ogromne złoża pod dnem morskim… Pod południowym Salkrikaltorem jest ropa. Dlatego od ponad trzydziestu lat stacjonowały tam „Manekin”, „Gwiazda Odpadu” i „Sorgo”. Nogi platform „Manekin” i „Gwiazda Odpadu” sięgają dna, które znajduje się na głębokości stu dwudziestu metrów. Ale z „Sorgo” jest inaczej – mówił z chorobliwą lubością w głosie. – Ktoś na Armadzie znał się na rzeczy. „Sorgo” wspiera się na dwóch żelaznych komorach – okrętach podwodnych. „Sorgo” nie jest zacumowane. „Sorgo” to platforma głębokowodna, ale „Sorgo” może się przemieszczać. Jego szyb wiertniczy można przedłużać o kolejne segmenty, chyba bez żadnych ograniczeń. A w każdym razie wiele kilometrów w dół. Ropa i inne surowce nie występują wszędzie i dlatego staliśmy w jednym miejscu przez tak długi czas. Armada znajdowała się nad jakimiś złożami i czekaliśmy, aż „Sorgo” wydobędzie tego taki zapas, który wystarczy na zaplanowaną akcję.

„Skąd to wszystko wiesz?” – pomyślała Bellis. „Co to za prawda, którą musisz mi przekazać?”.

– Ale nie sądzę, żeby chodziło tylko o ropę – podjął Silas. – Obserwowałem płomień nad platformą, Bellis. Myślę, że ciągnęli skalne mleko. – Skalne mleko. Lactus saxi. Lepkie i ciężkie jak magma, ale lodowato zimne. I gęste od taumaturgonów, naładowanych cząstek. Warte wielokrotność swego ciężaru w złocie, diamentach, ropie czy krwi. – Tylko, kurwa, do baków silników okrętowych nie leje się skalnego mleka – denerwował się. – Nie wiem, po co to gromadzą, ale na pewno nie tylko do polerowania statków na wysoki połysk. Pomyśl: płyniemy na południe, na głębsze, cieplejsze morza. Założę się z tobą o finiala, że płyniemy blisko podmorskich grzbietów ze złożami, żeby po drodze „Sorgo” mogło wiercić. A kiedy dopłyniemy na miejsce, twój przyjaciel Johannes i jego nowi pracodawcy użyją wielu ton skalnego mleka i Jabber raczy wiedzieć, jakiej ilości ropy, żeby… coś zrobić. A wtedy… – Urwał, mierząc ją wzrokiem. – A wtedy będzie już za późno.

„Powiedz mi” – pomyślała Bellis, a Silas skinął głową, jakby ją usłyszał.

– Pamiętam, że kiedy spotkaliśmy się na „Terpsychorii”, byłem cokolwiek rozgorączkowany. Powiedziałem ci, że muszę natychmiast wracać do Nowego Crobuzon. Sama mi o tym niedawno przypomniałaś. A ja powiedziałem ci, że skłamałem. Otóż, nie skłamałem. Na „Terpsychorii” mówiłem prawdę: musiałem wrócić. Psiakrew, przypuszczalnie wszystko dobrze odgadłaś. – Bellis milczała. – Nie wiedziałem, czy mogę ci zaufać, nie wiedziałem, czy się tym przejmiesz. Przepraszam, że nie byłem z tobą szczery, ale nie miałem pojęcia, że mogę ci zdradzić. Ale teraz ufam ci, Bellis. I potrzebuję twojej pomocy.

Nie skłamałem, kiedy ci mówiłem, że grindylow mogą zwrócić przeciwko jakiemuś nieborakowi bez żadnej widocznej przyczyny, ludzie znikają na skutek ich kaprysu. Kaprysu grindylow, głębinowców. Ale nie mówiłem prawdy, jeśli chodzi o mnie samego. Doskonale wiedziałem, dlaczego grindylow chcieli mnie zabić… Grindylow potrafią popłynąć pod prąd do Bezheks, gdzie wszystkie rzeki łączą się ze sobą, przedostać się do Canker i dotrzeć w dół rzeki, po drugiej stronie gór aż do Nowego Crobuzon… Inni umieją przeprawić się za ocean tunelami, dotrzeć do miasta drogą morską. Grindylow są euryhalinowi – równie dobrze czują się w słodkiej i morskiej wodzie. Mogą dotrzeć do Zatoki Żelaznej, do Wielkiej Smoły, do Nowego Crobuzon. Wymagałoby to jedynie determinacji, a wiem, że tego im nie brakuje. – Bellis nigdy nie widziała go w stanie takiego napięcia. – Podczas mojego pobytu u grindylow huczało od plotek. Szykowali jakiś wielki plan. W tych pogłoskach przewijało się nazwisko jednego z moich klientów, maga, swego rodzaju kapłana-bojówkarza. Zacząłem się rozglądać i nasłuchiwać. Dlatego chcieli mnie zabić: bo wpadłem na pewien trop… U grindylow nie ma tajności, nie ma służb specjalnych. Wszystkie potrzebne dane miałem przed oczyma przez wiele tygodni, ale zajęło mi mnóstwo czasu, zanim się zorientowałem. Mozaiki, schematy, libretta i tak dalej. Strasznie późno zrozumiałem.

– Powiedz mi, czego się dowiedziałeś.

– Planowali inwazję.


– To byłoby coś niewyobrażalnego. Wiadomo, że nasza historia jest historią zdrad i przelewu krwi, ale, Bellis… nie widziałaś Gengris. – w jego głosie była desperacja, jakiej Bellis nigdy wcześniej nie słyszała. – Nie widziałaś hodowli kończyn. Pieprzonych fabryczek żółci. Nie słyszałaś ich muzyki… Gdyby grindylow zdobyli Nowe Crobuzon, nie wzięliby nas w niewolę, nie wymordowali ani nie pozjadali. Nie zrobiliby nic tak… ogarnialnego rozumem.

– Ale po co? – przerwała mu Bellis. – Czego oni chcą? Myślisz, że może im się udać?

– Nie mam zielonego pojęcia. To kompletnie nieznana rasa. Podejrzewam, że rząd Nowego Crobuzon jest bardziej przygotowany na najazd pieprzonych Tesh niż grindylow. Nigdy nie mieliśmy żadnych powodów by bać się ich. Ale oni mają swoje metody, swoje nauki i taumaturgie. Tak… Sądzę, że może im się udać… Chcą zdobyć Nowe Crobuzon z tego samego powodu, co wszystkie inne państwa i dzikusy z Ragamoll. Nowe Crobuzon jest najbogatsze, największe, najpotężniejsze. Nasz przemysł, nasze surowce, nasza milicja. Mamy wszystko. Ale w przeciwieństwie do Shankell, Dreer Samher, Neovodan czy Yoraketche, im może się udać. Mogą sprawić nam niespodziankę… Zatruć wodę, przyjść kanałami. Każda szczelina, szpara i zbiornik wodny w mieście byłby twierdzą. Mogą atakować nas bronią, której działania nigdy nie zrozumiemy, mogą toczyć niekończącą się wojnę partyzancką. Bellis, widziałem, do czego grindylow są zdolni – mówił głosem człowieka wyczerpanego. – Widziałem i potwornie się boję.


Z zewnątrz dobiegły ich odgłosy sennej kłótni małp.

– Dlatego wyjechałeś? – spytała Bellis w ciszy, która zapadła po ostatnich słowach Silasa.

– Dlatego wyjechałem. Nie mogłem uwierzyć w to, czego się dowiedziałem. Zwlekałem, zmarnowałem mnóstwo czasu. – Nagle wezbrał w nim gniew. – Kiedy zdałem sobie sprawę, że mi się nie popieprzyło, że oni naprawdę chcą spuścić na moje rodzinne miasto jakąś bezbożną, niewyobrażalną apokalipsę, wtedy wyjechałem. Ukradłem okręt podwodny i wyjechałem.

– Czy oni wiedzą, że ty wiesz? – spytała. Pokręcił głową.

– Nie sądzę. Zabrałem ze sobą pewne rzeczy, żeby to wyglądało na kradzież i ucieczkę.

Bellis widziała, że Silas jest napięty do granic. Przypomniała sobie heliotypy, które widziała w jego notatniku. Serce podskoczyło jej w piersiach, a po żyłach powoli rozlał się strach, jak choroba. Bellis usiłowała ogarnąć to, co usłyszała, ale zadanie ją przerosło. To wszystko nie trzymało się kupy. To niemożliwe, żeby Nowe Crobuzon było zagrożone.

– Wiesz kiedy? – spytała szeptem.

– Muszą zaczekać do cheta, żeby zebrać z pól broń. Więc może za pół roku. Trzeba się dowiedzieć, co planuje Armada, bo musimy wiedzieć, dokąd płyniemy z całym tym pieprzonym skalnym mlekiem. Ponieważ musimy zawiadomić Nowe Crobuzon.

– Dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałeś?

Silas roześmiał się głucho.

– Nie miałem pojęcia, komu mogę zaufać. Próbowałem się stąd wyrwać, znaleźć jakąś drogę ucieczki. Zajęło mi sporo czasu, zanim doszedłem do przekonania, że nie ma na to szans. Pomyślałem, że sam przekażę wiadomość do Nowego Crobuzon. Bo gdybyś mi nie uwierzyła? Albo okazała się szpiegiem? Gdybyś doniosła naszym pieprzonym nowym władcom…

– A może warto się właśnie nad tym zastanowić? – weszła mu w słowo. – Może by nam pomogli przekazać wiadomość…

– Zwariowałaś? – Silas patrzył na nią z przykrym niedowierzaniem. – Myślisz, że by nam pomogli? Guzik ich obchodzi, co się stanie z Nowym Crobuzon. A nawet by się ucieszyli z jego zniszczenia. Jeden rywal mniej na morzu. Myślisz, że pozwoliliby nam wyruszyć z odsieczą? Myślisz, że by się przejęli? Ci dranie przypuszczalnie wsadziliby nas do więzienia aż do czasu, kiedy grindylow wykonają swoją robotę. A poza tym widziałaś, jak oni traktują urzędników i przedstawicieli handlowych z Nowego Crobuzon. Przeszukaliby moje notatki, moje papiery, i wyszłoby na jaw, że jestem prokurentem rządu. Że pracuję dla Nowego Crobuzon. Wszechmocny Jabberze, Bellis, widziałaś, co zrobili z kapitanem. Jak myślisz, co zrobiliby ze mną? – Zapadła długa cisza. – Potrzebuję kogoś do współpracy. Nie mamy w tym mieście przyjaciół. Nie mamy sojuszników. Gdzieś tam, ponad półtora tysiąca kilometrów stąd nasza ojczyzna jest w niebezpieczeństwie, a my nie możemy nikomu zaufać i poprosić go o pomoc. Jesteśmy zdani wyłącznie na siebie, przynajmniej jeśli chodzi o wysłanie ostrzeżenia do Nowego Crobuzon.

Przerwa w rozmowie przeszła w milczenie. Ciągnęła się coraz dłużej i dłużej, i była straszna, bo oboje wiedzieli, że trzeba ją wypełnić. Trzeba wymyślić jakiś plan.

Oboje próbowali. Bellis kilka razy otworzyła usta, ale słowa więzły jej w gardle z braku przekonania.

„Porwiemy jakąś łódź”, chciała powiedzieć, ale idiotyczność tego pomysłu zatkała ją. „Wymkniemy się we dwójkę w dingi. Przekradniemy się między łodziami strażniczymi i popłyniemy na wiosłach do domu”. Próbowała i to powiedzieć, próbowała nawet to myśleć z przekonaniem, i tylko prawie jęknęła z bezsilności.

„Ukradniemy statek powietrzny. Wszystko, czego nam potrzeba, to broń palna, gaz, węgiel i woda do silnika, jedzenie i picie na trzy tysiące kilometrów lotu, no i mapa, z której dowiemy się, w którym dokładnie miejscu Wezbranego Oceanu jesteśmy, na Jabbera…”

Nic, nie było nic, co dałoby się powiedzieć, co dałoby się pomyśleć.

Ale próbowała mówić, próbowała wymyślić sposoby na uratowanie Nowego Crobuzon, miasta, które kochała wściekłą, nieromantyczną miłością i nad którym zawisło potworne zagrożenie. Chwile mijały i mijały, chet, lato i żniwa u grindylow przybliżały się, a ona nie umiała nic powiedzieć.

Bellis wyobraziła sobie ciała podobne do spuchniętych okoni, mknące w zimnej wodzie ku jej ojczyźnie.

– Bogowie kochani, Jabberze kochany – usłyszała swój głos. Spojrzała w zmartwione oczy Silasa. – Bogowie kochani, co my zrobimy?

Rozdział czternasty

Powoli, niby jakieś ogromne, nadęte stworzenie, Armada przepłynęła na cieplejsze wody.

Obywatele i gwardziści odłożyli na bok grubszą odzież. Uprowadzeni z „Terpsychorii” byli zdezorientowani. Myśl, że porom roku można się wymknąć, że można przed nimi fizycznie uciec, była głęboko rozstrajająca.

Pory roku były tylko punktami widzenia – kwestią perspektywy. „Jak w Nowym Crobuzon jest zima, to w Bered Kai Nev jest lato”, mówili. I chociaż dni i noce te dwa kraje mają odwrotnie wydłużające się i skracające, to jest w tym coś wspólnego. Świt jest świtem na całym świecie. Na kontynencie wschodnim letnie dni są krótkie.

Zwiększyła się liczebność ptaków żyjących w mikroklimacie Armady. Do niewielkiej, zadomowionej tutaj od pokoleń społeczności zięb, trznadli, wróbli i gołębi, która przemieszczała się razem z miastem, dołączyły ptaki wędrowne, które po porze upałów przekraczały Wezbrany Ocean. Ich ogromne stada przysiadywały na Armadzie, aby odpocząć i napić się wody, i niektóre z nich zostawały na stałe.

Ptaki krążyły zdezorientowane nad wieżami Bud, gdzie odbywały się kolejne nadzwyczajne sesje Rady Demokratycznej, zażarcie i jałowo debatującej na temat kierunku podążania Armady. Rajcy byli zgodni, że tajne plany Kochanków nie mogą być dobre dla miasta, że trzeba coś zrobić. Im bardziej widoczna była ich bezsilność, tym żałośniej się kłócili.

Największą władzę zawsze miał okręg Niszczukowody, który teraz dodatkowo dysponował platformą „Sorgo”, toteż Rada Demokratyczna Bud nie mogła absolutnie nic zrobić.

Niemniej jednak Budy zainicjowały rozmowy sondażowe z Brucolakiem…


***

Najtrudniejsze dla Tannera było nie oddychanie skrzelami, nie poruszanie kończynami jak żaba czy vodyanoi, lecz patrzenie w gigantyczną toń ciemnej wody w dole. Spojrzeć jej prosto w oczy bez strachu – to sprawiało mu największą trudność.

W kombinezonie nurka był intruzem. Wkładał zbroję i rzucał morzu wyzwanie. Trzymając się kurczowo szczebli i odciągów, wiedział że bezkresna przestrzeń, która ziała w dole niby paszcza, jest właśnie tym: ustami wielkości świata, chcącymi go połknąć.

Teraz pływał swobodnie, schodził ku ciemnościom, które nie sprawiały już wrażenia łasych na niego. Tanner pływał coraz niżej i niżej. Z początku zdawało mu się, że wystarczy sięgnąć ręką, aby dotknąć palców u nóg pływaków w górze. Z rozkoszą podglądacza patrzył, jak pedałują i trzepią panicznie rękami. Ale kiedy odwracał twarz ku bezsłonecznej wodzie pod sobą, jej bezlitosny ogrom szarpał go za żołądek. Szybko płynął wtedy w stronę światła.

Ale każdego dnia schodził głębiej.

Nurkował poniżej poziomu kilów, sterów i plątaniny rur. Dłudzy wartownicy z zielska, którzy to wszystko otaczali, którzy wyznaczali najniższe punkty miasta, wyciągali ku niemu ręce, ale on przemykał obok jak złodziej. Wpatrywał się w głębię.

Pokonał strefę deszczu małych rybek, które pogryzały miejskie odpadki, i znalazł się w przezroczystej wodzie – nie było wokół niego ani śladu Armady. Znajdował się daleko, daleko pod miastem.

Zawisł nieruchomo w wodzie. Nie było w tym nic trudnego.

Ciśnienie otuliło go ciasno niby powijaki.

Statki Armady zajmowały półtora kilometra kwadratowego powierzchni morza, tarasując drogę światłu. Nad głową Tannera Bastard John kręcił się w okolicach portu niby szerszeń. W wodnym półmroku dokoła Tanner widział gęstą zawiesinę cząstek, mnogość maleńkich istnień. Za planktonem i krylem niewyraźnie dostrzegał morskie wyrmeny Armady i jej okręty podwodne, garść ciemnych cieni u podstawy miasta.

Walczył ze strachem, ale starał się nie wyrzucić razem z nim uczuć, które mu towarzyszyły, takich jak zachwyt i pokora.

„Jestem sakramencko mały – pomyślał, wisząc jak drobina kurzu w nieruchomym powietrzu – w sakramencko wielkim morzu. Ale nic nie szkodzi. Dam radę”.


***

Przy Angevine był nieśmiały i trochę obrażony, ale pracował nad sobą ze względu na Szekla.

Przyszła do nich na kolację. Tanner próbował z nią rozmawiać, ale na trzymała dystans, wyczuwał chłód. Przez jakiś czas jedli chleb listownicowy, nie wydając z siebie żadnych dźwięków. Po pół godzinie Angevine skinęła na Szekla, ten zaś stanął za nią i wyćwiczonym ruchem przesypał trochę koksu z zasobnika do paleniska kotła.

Angevine bez zażenowania spotkała się spojrzeniem z Tannerem.

– Trzymasz silniki pod parą? – spytał w końcu.

– Nie są zbyt wydajne – odparła powoli w salt, chociaż on odezwał się do niej w ragamoll, a przecież był to jej ojczysty język.

Tanner pokiwał głową. Przypomniał sobie starca z ładowni „Terpsychorii”. Znowu język stanął mu kołkiem. Ta sroga prze-tworzona budziła w nim onieśmielenie.

– Jakiego modelu jest twój silnik? – spytał wreszcie, w salt. Wytrzeszczyła oczy skonsternowana i Tanner ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że Angevine nie zna się na mechanice swego prze-tworzonego ciała. – Przypuszczalnie to jest stary model sprzed wymiany – podjął powoli. – Z jednym zestawem tłoków i bez skrzyni rekombinacyjnej. Nigdy nie były za dobre… – Urwał na chwilę. „No, zaproponuj jej” – pomyślał. „Może się zgodzi i chłopak będzie zadowolony”. – Jakbyś chciała, to mógłbym rzucić okiem. Całe życie robiłem w silnikach. Mógłbym… Mógłbym cię nawet… – Zawahał się, bo w kontekście osoby czasownik, którego zamierzał użyć, brzmiał wysoce niestosownie. – Mógłbym cię nawet wyremontować.

Odszedł od stołu, niby po dokładkę, aby nie musieć słuchać krępującego monologu Szekla: chłopak jednocześnie wyrażał wdzięczność Tannerowi i namawiał nieprzekonaną Angevine. Pośród refrenicznie powtarzanego: „Zgódź się, Ange” i „Jesteś moim najlepszym kumplem, Tanner” ten ostatni zauważył, że Angevine jest zdeprymowana. Nie przywykła do tego typu ofert, nie wiążących się z zaciągnięciem długu. „To nie dla ciebie, tylko dla chłopaka” – myślał gorączkowo Tanner – żałując, że nie może jej tego powiedzieć.

Odsunął się jeszcze dalej, kiedy Angevine i Szekel wdali się w szeptaną dyskusję. Uprzejmie odwrócił się do nich plecami, rozebrał z kalesonów i wszedł do blaszanej wanny z solanką. Podziałało to na niego kojąco. Namaczał się z taką samą rozkoszą, z jaką kiedyś brat gorącą kąpiel. Miał nadzieję, że Angevine zrozumie jego pobudki.

Nie była w ciemię bita. Po krótkiej chwili z godnością powiedziała coś w rodzaju: „Dzięki, Tanner, byłoby fajnie”. Zgodziła się i Tanner stwierdził z pewnym zaskoczeniem, że go to ucieszyło.


Szekel wciąż był podniecony wrzawą niemych dźwięków, którą udostępniła mu umiejętność czytania, ale powoli się z nią oswajał. Teraz nie zatrzymywał się już bezwiednie na środku korytarza i nie sapał ze zdumienia, kiedy słowo „gródź” czy „reling” krzyknęło do niego z jakiejś tabliczki na statku.

Przez pierwszy tydzień upajał się graffiti. Stawał pod ścianami albo burtami statków i myszkował oczami po mozaice komunikatów wydrapanych, nabazgranych lub namalowanych na wertykalnych powierzchniach miasta. Cóż za różnorodność stylów: te same litery można napisać na dziesiątki sposobów, ale zawsze znaczą to samo. Fakt ten nie przestawał być dla niego źródłem radości.

Większość tekstów była wulgarna, polityczna albo skatologiczna. „Jebać Pragnieniowice!” – przeczytał. Dziesiątki imion. Ktoś kocha kogoś, powtórzone bogowie wiedzą ile razy. Oskarżenia natury seksualnej i innej. „Barsum” albo „Peter”, albo „Oliver to kutas”, albo „kurwa”, albo „pedał” czy co tam jeszcze. Liternictwo nadawało każdemu takiemu zapisowi odmienny wyraz.

W bibliotece buszowanie wśród półek stało się mniej furiackie, mniej chaotyczne w swoim pośpiechu i rozradowaniu, ale Szekel nadal ściągał tabuny książek, czytał je powoli i zapisywał niezrozumiałe dlań słowa.

Czasami po otwarciu książki trafiał na wyrazy, które przy pierwszej styczności pokonały go, ale je zapisał i uczył się ich. Był tym zachwycony. Czuł się jak na łowach – wytropił je. Tak było ze słowami „gruntowny”, „wspinaczka” i „khepri”.

Na półkach z książkami obcojęzycznymi Szekel znajdował ukojenie. Fascynowały go zaszyfrowane alfabety i ortografie, dziwne obrazki dla obcojęzycznych dzieci. Przychodził tam pogrzebać, kiedy tęsknił za ciszą w głowie. Mógł mieć pewność, że będą milczały.

Aż tu pewnego dnia zdjął z półki książkę, obrócił ją w rękach i przemówiła do niego.


***

O zmierzchu coś wynurzyło się powoli z morskich głębin i zmierzało w stronę Armady.

Zbliżało się do ostatniej dziennej szychty podwodnych inżynierów. Powoli wychodzili na wierzch, wspinali się po drabinach lub perforowanych powierzchniach podmiasta, świszcząc w hełmy, nie patrząc w dół, nie widząc, co nadchodzi.


Tanner Sack siedział z Hedrigallem w porcie Basilio. Niby dzieci wywiesili nogi za burtę małej kogi i patrzyli, jak żurawie przeładowują towary.

Hedrigall coś sugerował. Mówił do Tannera ogródkami. Kluczył i owijał w bawełnę. Tanner zrozumiał, że sprawa tyczy tajnego projektu, o którym wiedziało tak wielu jego kolegów z pracy, chociaż głośno się o tym nie mówiło. Pozbawiony choćby wycinka tej wiedzy Tanner nic nie pojmował ze słów Hedrigalla. Wiedział tylko jedno: że jego przyjaciel jest zasmucony i czegoś się boi.

Kawałek dalej ekipa ociekających wodą inżynierów wynurzyła się z morza. Wchodzili po drabinach na tratwy i sfatygowane parowce, na których wibrujące silniki, koledzy i konstrukty pompowały dla nich powietrze.

Woda w tym rogu portu nagle zaroiła się bąbelkami powietrza, jakby osiągnęła stan wrzenia. Tanner dotknął Hedrigalla w ramię, żeby go uciszyć, po czym wstał i wyciągnął szyję.

W wodzie przy nabrzeżu zrobiło się zamieszanie. Podbiegło kilku robotników portowych i zaczęło wyciągać nurków. Wypływali kolejni „mężczyźni, chwytając panicznie za hełmy i drabiny, aby wydostać się na powierzchnię. Bruzda w wodzie pogłębiła się i rozerwała wodę, Kiedy wyskoczył Bastard John. Wymachiwał ogonem jak szaleniec, aż końcu wyglądało to tak, jakby stał niepewnie na powierzchni wody i trajkotał jak małpa.

Z zielonej wody wyprysnął następny mężczyzna, zdarł z głowy hełm i wrzasnął o pomoc.

– To ryba pancerna! – krzyczał. – W dole są ludzie!

Wystraszeni Armadyjczycy z sąsiedztwa wyglądali przez okna, rzucali pracę, biegli nad wodę, wychylali się znad burt małych trałowców na środku portu, pokazywali palcami i krzyczeli do robotników portowych.

W Tannerze zamarło serce, kiedy kłęby czerwieni wzbiły się na powierzchnię.

– Nóż! – krzyknął do Hedrigalla. – Dawaj mi, kurwa, swój nóż.

Zrzucił koszulę i pobiegł bez chwili wahania.

Skoczył, rozpościerając maski. Hedrigall ryczał coś za jego plecami, ale Tanner nie słyszał. Potem długie, obciągnięte błoną palce u nóg rozorały powierzchnię i uderzony obuchem zimna znalazł się w wodzie, a potem pod wodą.

Zamrugał gorączkowo, zsunął wewnętrzną powiekę i spojrzał w dół. Na średnim planie, przesłaniane przez wodę, cienie batyskafów grasowały topornie pod miastem.

Widział ostatnich inżynierów gramolących się desperacko ku światłu, przeraźliwie wolno i nieporadnie w swoich skafandrach. Widział spory obszar wody przebarwionej przez krew. W miejscu, gdzie jeden z rekinów-wartowników został rozszarpany, ryba pancerna opadała na dół przez mgławicę mięsa.

Tanner nurkował szybko, odpychając się mocnymi kopnięciami. Trochę dalej, u dolnego końca ogromnej rury, prawie dwadzieścia metrów pod wodą, zobaczył przywartego do metalu mężczyznę, sparaliżowanego strachem. Poniżej, chwiejąc się na wszystkie strony jak płomień świecy, majaczyło ciemne cielsko.

Tanner szarpnął się przerażony. Stworzenie było gigantyczne.

Z góry dobiegał go stłumiony odgłos uderzeń ciał o wodę. Uzbrojeni ludzie schodzili w dół, spuszczani w uprzęży z żurawi, najeżeni harpunami i włóczniami, ale poruszali się powoli, centymetr po centymetrze, zdani na łaskę silników.

Bastard John przemknął obok Tannera, zaskakując go. Z ukrytych zakątków spodniej strony miasta wypływali ludzie-ryby z Cieplarni i sunęli przez wodę ku drapieżcy.

Ośmielony Tanner odepchnął się nogami i nurkował dalej.

Jego mózg pracował na przyspieszonych obrotach. Wiedział, że o czasu do czasu zdarzają się ataki dużych drapieżców – czerwonych rekinów, zębaczy, kałamarnic i innych, rozbijających rybie klatki i rzucających się na robotników – ale nigdy nie był świadkiem czegoś takiego. Nigdy nie widział dinichtysa, ryby pancernej.

Ścisnął w dłoni nóż Hedrigalla.

Z odrazą zdał sobie sprawę, że przepływa przez obłok zapaskudzonej krwią wody, poczuł jej smak w ustach i skrzelach. Skręciło go w żołądku, kiedy zobaczył powoli opadające na dno resztki skafandra do nurkowania z bliżej nieokreślonymi strzępami w środku.

A potem dotarł do dolnego końca rury, o kilka długości ciała od krwawiącego, znieruchomiałego nurka. Wielkie stworzenie wyruszyło mu na spotkanie.

Usłyszał przetaczający się przez wodę łomot fali i poczuł wzrost ciśnienia. Spojrzał w dół i krzyknął bezgłośnie w słoną wodę.

Wielka ryba mknęła ku niemu. Łeb miała osłonięty pancerzową czaszką, gładką i okrągłą jak kula armatnia, przeciętą dwoma kreskami potężnych szczęk, w których Tanner zobaczył nie zęby, lecz dwa ostre jak brzytwa wały kości oblepione strzępami mięsa, między którymi przewalała się woda. Korpus był długi, zwężony ku tyłowi, bez konturów albo wachlującego ogona. Opływowa płetwa piersiowa ciągnęła się daleko, zlewając się z kością ogonową, jak u spasionego okonia.

Ryba miała prawie dziesięć metrów. Paszczę zaś tak wielką, że bez wysiłku przegryzłaby Tannera na pół. Z ukrytych za wałem ochronnym oczek patrzyło bezinteligentne bestialstwo.

Tanner wydał z siebie chojracki okrzyk, wymachując nożykiem.

Bastard John podpłynął do dinichtysa od tyłu i przyłożył jej z byka w oko. Ogromny drapieżca obrócił się z przerażającą prędkością i wdziękiem, aby kłapnąć paszczą. Płyty kostne zacisnęły się ze zgrzytem.

Potwór szarpnął się gwałtownie i pomknął za Johnem. Lance z kości słoniowej rozpychały wodę, kiedy ludzie-traszki zaczęli strzelać do ryby pancernej ze swojej dziwnej broni. Ta po prostu zignorowała pociski i rzuciła się na delfina.

Tanner spazmatycznymi ruchami nóg uciekł w stronę przywartego do rury nurka. Spojrzał za siebie i ku swojej zgrozie zobaczył, że mimo odwracających uwagę manewrów Johna ryba zeszła trochę niżej, żeby nabrać rozpędu, i teraz płynęła prosto na niego.

Tanner dotknął szorstkiego metalu rury niedaleko nurka. Wpatrywał się w potwora, który sunął ku niemu groźnie. Przyssawki macek przykleiły się do rury. Machał trzymanym w prawej ręce nożem i modlił się, żeby John, ludzie-traszki albo uzbrojeni nurkowie przyszli mu z odsieczą. Lewą dłonią sięgnął ku znieruchomiałemu mężczyźnie.

Ręka trafiła na coś ciepłego i miękkiego, co ustąpiło pod palcami w przerażający sposób, dlatego Tanner cofnął ją natychmiast. Spojrzał do góry i zobaczył hełm wypełniony wodą i białą twarz; oczy wytrzeszczone, usta otwarte i nieruchome. Skóra skafandra była rozdarta a żołądek mężczyzny wyrwany. Wnętrzności snuły się w wodzie jak anemony.

Tanner jęknął i oderwał się od rury, czując za sobą dinichtysa. Odpychał się panicznie nogami i bezsensownie ciął nożem wodę, kiedy nagle uderzył w niego pęd wody i tuż obok prężyły się tony obłożonych kością mięśni. Rura zawibrowała, kiedy dinichtys oderwał od niej zwłoki. Myśliwy zygzakiem oddalił się przez odwrócony do góry nogami las kilów Armady, z martwym mężczyzną zwisającym u szczęk.

Bastard John i ludzie-ryby z Cieplarni popłynęli za nim, ale nie zdołali w stanie rozwinąć takiej prędkości. Zszokowany Tanner niepotrzebnie skierował się w ich stronę. Pamięć o obecności monstrualnej ryby spowalniała go i przejmowała chłodem. Miał mglistą świadomość, że powinien się wynurzyć, że powinien się ogrzać i napić posłodzonej herbaty, że czuje się chory i mocno wystraszony.

Dinichtys płynął teraz w dół, do królestwa miażdżących ciśnień, których członkowie ekipy pościgowej by nie przeżyli. Tanner obserwował tę rejteradę, poruszając się powoli, usiłując nie wdychać rozpylonej w wodzie krwi. Był teraz sam.

Miał wrażenie, że woda jest gęsta jak smoła, kiedy mijał nieznajome rewiry dna miasta, zdezorientowany i zagubiony. Wciąż miał przed oczyma twarz i śliskie trzewia trupa. Kiedy odzyskał orientację, ujrzawszy statki w porcie Basilio i rozsypane jak okruszki łodzie Targu Zimowej Słomy, podniósł wzrok i w zimnym, przeszywającym cieniu łodzi w górze zobaczył jeden z ogromnych, niewyraźnych kształtów, które zwisały pod miastem, które były zasłaniane zaklęciami i pilnie strzeżone, których nie miał prawa widzieć. Zobaczył, że kształt jest połączony z innymi, i podpłynął bliżej, przez nikogo nie zaczepiany, bo pilnujący kształtu rekin nie żył. Kształt był coraz wyraźniejszy. Tannera dzieliło teraz od niego tylko kilka metrów. Przebiwszy się przez półmrok i dymne zaklęcia, zobaczył go wyraźnie i od razu wiedział, co to jest.


***

Następnego dnia kilka koleżanek uraczyło Bellis drastycznymi opisami ataku potwora.

– Bogowie w pieprzonych niebiesiech! – emocjonowała się przerażona Carrianne. – Wyobrażasz sobie? Zostać poszatkowanym przez tę bestię?

Jej opisy robiły się coraz bardziej groteskowe i nieapetyczne.

Bellis nie słuchała Carrianne. Myślała o tym, co powiedział jej Silas. Podchodziła do tego tak samo jak do większości tematów: chłodno, analitycznie. Szukała książek o Gengris i grindylow, ale oprócz mitologii dla dzieci i bzdurnych spekulacji niewiele znalazła. Skala niebezpieczeństwa, w jakim znalazło się Nowe Crobuzon, była dla niej trudna, a może nawet niemożliwa do ogarnięcia. Przez wszystkie lata jej życia miasto zewsząd ją otaczało, ogromne, zróżnicowane i trwałe. Zagrożenie dla jego istnienia było właściwie nie do pojęcia.

No, ale grindylow też byli nie do pojęcia.

Opisy Silasa i jego widoczny strach mocno zaniepokoiły Bellis. Ze swego rodzaju makabrycznym rozmachem Bellis usiłowała wyobrazić sobie Nowe Crobuzon po inwazji. Obrócone w gruzy i przetrącone. Z początku była to gra, intelektualne wyzwanie polegające na wypełnianiu głowy jak najbardziej przerażającymi obrazami. Ale potem zaczęły jej migotać w głowie bez ustanku, jakby rzucane przez latarnię magiczną, i budziły trwogę.

Widziała rzeki gęste od ciał, pod którymi grindylow poruszali się jak duchy. Widziała popiół płatków kwiatów buchający ze spalonego Fuchsia House, drobny gruz w Gargoyle Park, Szklarnię pękniętą jak skorupa jajka i wypełnioną po brzegi zwłokami ludzi-kaktusów. Wyobraziła sobie nawet Dworzec Perdido w stanie zniszczenia: tory kolejowe poskręcane i wywichnięte, fasada oderwana, misterne architektoniczne zaułki agresywnie zalane światłem.

Bellis wyobraziła sobie, że starodawne, potężne Żebra rozpięte nad miastem pękły, ich krzywizny pozrywały się pośród kaskad kościanego pyłu.

Zmroziło ją. Ale nie mogła nic zrobić. Nikt, kto na Armadzie miał władzę, nie przejąłby się losem Nowego Crobuzon. Bellis i Silas byli sami.

Doszła do wniosku, że póki nie zrozumieją, co się dzieje na Armadzie i póki się nie dowiedzą, dokąd płyną, ucieczka będzie niemożliwa.

Bellis usłyszała, że drzwi się otwierają, i podniosła głowę znad stert książek. W progu stał Szekel, trzymając coś w ręku. Miała powiedzieć mu dzień dobry, ale widok jego miny zastopował ją.

Na twarzy Szekla malowała się wielka powaga i niepewność, jakby podejrzewał, że zrobił coś złego, ale nie był o tym do końca przekonany.

– Mam ci coś do pokazania – powiedział powoli. – Wiesz, że zapisuję wszystkie słowa, których nie rozumiem. Potem, kiedy na nie trafię w innych książkach, już je znam. No i… – Spojrzał na książkę, którą miał w ręku. – No i trafiłem na jedno wczoraj. Książka nie jest napisana w ragamoll, a słowo nie jest… ani czasownikiem, ani rzeczownikiem, ani niczym, co znam.

Techniczne terminy, których go nauczyła, wymawiał z naciskiem: nie z dumy, ale dla podkreślenia wagi swego odkrycia. Podał jej niewielki wolumin.

– To jest imię. – Metalową blaszką napisane było na okładce imię i nazwisko autora.

„Krüach Aum” – przeczytała w myślach. Praca, której szukał Tintinnabulum, bardzo istotna dla projektu Kochanków. Szekel ją znalazł. Na półkach z literaturą dziecięcą. „Nic dziwnego, że dali ją do nieodpowiedniego działu” – pomyślała Bellis, kartkując książkę. Roiło się w niej od rysunków w prymitywnym stylu: wykonanych grubymi, niewyszukanymi kreskami w dziecinnej perspektywie, tak że proporcje były zaburzone i człowiek prawie dorównywał wzrostem sąsiadującej z nim wieży. Na każdej stronie nieparzystej był tekst, a na każdej parzystej rysunek, toteż cała niewielka książeczka kojarzyła się z ilustrowaną bajką.

Odbyło się to z pewnością tak: ktoś przyjrzał się jej pobieżnie i włożył między inne książeczki z obrazkami. Nie była skatalogowana. Stała na półce nietknięta przez wiele lat.

Szekel mówił do Bellis, ale do niej docierały tylko urywki: „nie wiem, co robić”, „pomyślałem, że mi pomożesz”, „ta, co jej Tintinnabulum szukał”, „zrobiłem jak trzeba”. W Bellis kipiało od adrenaliny i rozdygotanych emocji. Na okładce nie było tytułu. Otworzyła książkę na stronie tytułowej i serce zabiło jej szybciej, kiedy zdała sobie sprawę, że nie pomyliła się co do nazwiska Aum. Książkę napisano w wysokim kettai.

Był to hermetyczny, klasyczny język Gnurr Kett, wyspiarskiego państwa położonego tysiące kilometrów na południe od Nowego Crobuzon, na krańcach Wezbranego Oceanu, gdzie ciepła woda przechodziła w Morze Czarnomieliźniane. Tę dziwną, bardzo trudną mowę zapisywano przy użyciu alfabetu ragamollskiego, ale miała zupełnie inne korzenie. Niskie kettai, mowa codzienna, było znacznie łatwiejsze, ale też drogi tych dwóch języków rozeszły się w dawnych czasach. Biegłość w jednym z nich pozwalała tylko od biedy zrozumieć drugi. Wysokie kettai, nawet w samym Gnurr Kett, było wyłączną domeną kantorów i garstki intelektualistów.

Bellis studiowała ten język. Fascynowały ją złożone struktury czasownikowe, toteż uczyniła z wysokiego kettai temat swojej pierwszej książki. Gramatologię wysokiego kettai opublikowała przed piętnastu laty, a tym samym jej znajomość tego języka trochę zardzewiała, ale podczas lektury pierwszego rozdziału wszystko zaczęło jej się powoli przypominać.

„Skłamałbym, gdybym powiedział, że piszę te słowa bez dumy” – przeczytała Bellis po cichu. Podniosła głowę i próbowała się uspokoić. Prawie się bała czytać dalej.

Szybko przewracała strony i oglądała rysunki. Mężczyzna w wieży nad morzem. Mężczyzna na brzegu, szkielety wielkich silników zaśmiecają piasek. Mężczyzna wykonuje obliczenia koło słońca i koło cieni dziwnych drzew. Na widok czwartego rysunku zaparło jej dech i wyskoczyła jej gęsia skórka.

Ten sam mężczyzna znowu stał na brzegu morza – z elementów jego twarzy artysta zaznaczył tylko stylizowane oczy, potulne jak u krowy – a nad morzem chmura ciemnych postaci frunęła ku nadpływającej łodzi. Rysunek był niejasny, ale Bellis dostrzegła chude ramiona i nogi, jak również maźnięcia skrzydeł.

Poczuła dziwny niepokój.

Przebiegała oczami tekst, próbując przypomnieć sobie język. Książka miała w sobie coś bardzo dziwnego. Zasadniczo różniła się od wszystkich innych publikacji w wysokim kettai, które Bellis widziała. Jej ton zupełnie nie współgrał z poetycznością charakterystyczną dla starego kanonu z Gnurr Kett.

„Poszukałby pomocy u ludzi z zewnątrz – odczytała po chwili wahania – ale wszyscy omijają naszą wyspę, ze strachu przed naszymi głodnymi kobietami”.

Bellis podniosła wzrok. „Jabber jeden wie, w co ja się wpakowałam” – pomyślała.

Zastanawiała się szybko, co powinna zrobić. Jej ręce nadal przewracały kartki, jakby należały do konstruktu. Spuściła wzrok i zobaczyła, że mniej więcej w połowie książeczki mężczyzna płynie po morzu niewielką łodzią. Ilustrator narysował go malutkiego, łódkę też Mężczyzna spuszczał do morza łańcuch zakończony wielkim hakiem.

Głęboko pod powierzchnią pośród spiral, które oznaczały wodę widniały koncentryczne kręgi, znacznie większe od jachtu.

Rysunek przykuł jej uwagę.

Wpatrywała się w obrazek i coś w niej drgnęło. Wstrzymała oddech. Spłynęło na nią uświadomienie, że rysunek zmienia układ jak złudzenie optyczne dla dzieci. Wiedziała już, na co patrzy, i szarpnęło ją za żołądek tak mocno, jakby spadała.

Wiedziała, na czym polega tajny projekt Niszczukowód. Wiedziała, dokąd płyną. Wiedziała, czym się zajmuje Johannes.

Szekel dalej mówił, ale przeszedł do tematu ataku dinichtysa.

– Tanner był pod wodą – powiedział z dumą. – Popłynął im pomóc, ale nie zdążył na czas. Ale powiem ci coś dziwnego. Pamiętasz, jak ci kiedyś mówiłem, że pod miastem są jakieś kształty, których Tanner nie może rozpoznać? I których nie wolno mu widzieć? No więc jak ryba pancerna dała dyla, Tanner podpłynął prościutko pod jeden taki. Zobaczył go bardzo wyraźnie i teraz wie, co tam jest. Zgadnij, co zobaczył…

Urwał z teatralną miną pod tytułem „w życiu byś nie wymyśliła”. Bellis nadal wpatrywała się w rysunek.

– Uprząż – powiedziała prawie niedosłyszalnie. Na twarzy Szekla wykwitł zamęt. Nagle odezwała się głośno: – Gigantyczna uprząż, z uzdą i lejcami, większa niż budynek. Łańcuchy, Szekel, wielkości statku. – Pokiwał głową z wytrzeszczonymi oczami. – Tanner zobaczył łańcuchy.


Nadal nie odrywała wzroku od rysunku: mały człowieczek w małym stateczku na morzu zastygłych fal idealnie zachodzących na siebie jak rybie łuski, pod nimi głębiny oddane krzyżykami i ciasnymi spiralami atramentu, a na dnie, bez trudu przyćmiewające stateczek, koło w kole w kolejnym kole, ogromne bez względu na niejasną perspektywę, niewypowiedzianie duże, z ciemnością w punkcie środkowym. Patrzy z góry na rybaka polującego na swoje ofiary.

Twardówka, tęczówka i źrenica.

Oko.

Загрузка...