CZĘŚĆ I PUNKT BURBAGE’A Listopad 2223

I

Zbliżające się nieuchronnie zderzenie gdzieś daleko, w ciemnościach, w którym będzie brać udział gazowy gigant i planeta bardzo przypominająca naszą własną, przypomina trochę odwieczne zderzenie religii i zdrowego rozsądku. Jeden element jest nadęty i wypełniony gazem, drugi — mierzalny i stały. Jeden otacza wszystko dookoła, drugi jest po prostu czymś, na czym można się oprzeć. Jeden to łajdak — niszczyciel, który wychynął z mroków nocy, drugi — to ciepłe, jasno oświetlone miejsce, które łatwo mogą zniszczyć ogarnięte uświęconym szałem tłumy.

Gregory MacAllister, Szykuj forsę


Wrócili na Maleivę III, by obejrzeć koniec świata.

Badacze oczekiwali tego wydarzenia z niecierpliwością, jako że jego zaistnienie zostało przewidziane prawie dwadzieścia lat wcześniej przez Jeremy’ego Benchwatera Morgana, nerwowego, łatwo tracącego panowanie nad sobą astrofizyka, który — zdaniem jego kolegów — urodził się już stary. Morgan jest do dziś bohaterem różnych ponurych plotek: że jedno dziecko doprowadził do tego, iż musiało zażywać środki uspokajające, a inne do samobójstwa, że wpędził żonę do grobu, że nieubłaganie przyczyniał się do niszczenia karier ludzi mniej utalentowanych od niego, nawet jeśli nic na tym nie zyskał, że ciągle przypisywał sobie zasługi innych. Nikt naprawdę nie wie, ile prawdy jest w tych plotkach. W źródłach można jednak znaleźć, że koledzy nienawidzili Morgana i bali się go, podobnie jak jego obłąkany szwagier, który co najmniej dwa razy próbował go zabić. Kiedy Morgan wreszcie zmarł na atak serca, jego były przyjaciel i wieloletni antagonista, Gunther Beekman, wygłosił prywatnie komentarz, że drugą żonę Morgan nie raz stłukł na kwaśne jabłko. Zgodnie z pozostawionymi instrukcjami, nie było żadnej ceremonii pogrzebowej. Niektórzy mówili, że to ostatni akt zemsty: rodzina i współpracownicy nie mogli odczuć satysfakcji z tego, iż odmówili pójścia na pogrzeb.

Ponieważ to on wyliczył orbity i przewidział zderzenie, Akademia nazwała na cześć Morgana planetę-najeźdźcę, która zaatakowała układ Maleivy III. Choć był to gest nakazany tradycją, wiele osób miało wrażenie, że zarządowi Akademii sprawiło to jakąś ponurą przyjemność.


Planeta Morgana była zbliżona rozmiarami do Jowisza. Jej masa stanowiła 296-krotność ziemskiej. Średnica na równiku wynosiła 131600 km, na biegunach około 5% mniej. Przyczyną tego spłaszczenia był jej ruch obrotowy, którego okres wynosił nieznacznie powyżej 9 godzin. Miała skaliste jądro, kilkanaście razy cięższe od jądra Ziemi. Poza tym składała się głównie z wodoru i helu.

Miała oś nachyloną pod kątem prawie 90 stopni w stosunku do płaszczyzny ruchu i pod kątem o połowę mniejszym w stosunku do płaszczyzny układu. Miała szaroniebieską barwę, a jej atmosferę charakteryzował spokój i bezruch. Nie posiadała pierścieni ani satelitów.

— Czy wiemy, skąd się wzięła? — spytał Marcel. Gunther Beekman, niski, brodaty tłuścioch, siedział obok niego na mostku. Skinął głową i powiększył rozmazaną plamkę na ekranie bocznym, poprawił ostrość i powiększył obraz jeszcze bardziej.

— A oto i podejrzany — rzekł. — To część Obłoku Chippewa, a jeśli tylko się nie mylimy, Morgan podróżuje od pół miliarda lat.

Za około trzy tygodnie, w sobotę 9 grudnia, o 17:56 czasu Greenwich, intruz uderzy prosto w Maleivę III.

Maleiva była ukochanym dzieckiem senatora, który przewodniczył komitetowi finansowemu, gdy prowadzono pierwsze badania, dwadzieścia lat temu. W układzie było jedenaście planet, ale tylko skazana na zagładę trzecia otrzymała nazwę z numerem rzymskim: od początku nazywano ją Deepsix. Jak na ironię, jak to często bywa, była jedną z nielicznych planet, na których występowało życie. Choć panowała na niej od trzech tysięcy lat epoka lodowa, kiedyś mogła stać się wspaniałą nową siedzibą ludzkiej rasy.

— To zderzenie to zaledwie początek procesu — oznajmił Beekman. — Nie możemy dokładnie przewidzieć, co się potem stanie, ale w ciągu paru tysięcy lat Morgan rozniesie ten układ na strzępy. — Odchylił się, zaplótł dłonie za głową i przywołał na twarz wyraz samozadowolenia. — To będzie niezłe przedstawienie.

Beekman był szefem projektu Morgan, planetologiem, który dwukrotnie zdobył Nagrodę Nobla, starym kawalerem, niegdyś mistrzem szachowym stanu Nowy Jork. Zwykle mówił o zbliżającym się zdarzeniu jako o „zderzeniu”, ale Marcela uderzyło porównanie rozmiarów obu planet. To prawie na pewno nie będzie zderzenie. Deepsix wpadnie w chmury Morgana jak moneta od niechcenia wrzucona do stawu.

— Dlaczego ona nie ma żadnych księżyców? — zwrócił się do Beekmana.

Beekman zastanowił się nad pytaniem.

— Prawdopodobnie z powodu tej samej katastrofy. To, co wyrzuciło ją z macierzystego układu, pozbawiło ją też wszelkich dodatków. Coś podobnego zobaczymy tutaj za parę stuleci.

— W jaki sposób?

— Morgan będzie przebywać w pobliżu. Przynajmniej przez jakiś czas. Wchodzi na bardzo niestabilną orbitę. — Wyświetlił schemat Maleivy i jej układu planetarnego. Gazowy gigant był tak blisko słońca, że nieomal ocierał się o koronę. Reszta układu przypominała Układ Słoneczny, planety podobne do Ziemi znajdowały się bliżej, gazowe giganty — dalej. Był tam nawet pas asteroid, w miejscu, gdzie z powodu obecności planety podobnej do Jowisza nie powstała żadna inna. — W końcu przemagluje wszystko — rzekł, nieomal z tęsknotą w głosie. — Niektóre z tych planet zostaną wyrzucone z orbit i wepchnięte na nowe, nieregularne i prawdopodobnie niestabilne. Jedna albo dwie polecą spiralnym torem w stronę słońca. Inne zostaną całkiem wyrzucone z systemu.

— To nie jest miejsce, gdzie chciałoby się inwestować w nieruchomości — zauważył Marcel.

— Istotnie — przytaknął Beekman.

Marcel Clairveau był kapitanem „Wendy Jay”, statku, którym podróżowała ekipa badawcza projektu Morgan, by obserwować zderzenie, zarejestrować jego skutki, a potem wrócić i tworzyć prace o ekspansji energii, falach grawitacyjnych, Bóg raczy wiedzieć, o czym jeszcze. Było ich czterdziestu pięciu: fizycy, kosmologowie, planetolodzy, klimatolodzy i kilkunastu innych specjalistów. Byli grupą wybrańców, najsłynniejszymi autorytetami w swoich dziedzinach.

— Ile to potrwa? Zanim wszystko się nie uspokoi?

— Och, do licha, Marcelu, nie wiem. Za dużo zmiennych. Może nigdy się nie ustabilizuje. W takim sensie, o jakim myślisz.

Rzeka gwiazd przecinała niebo, rozszerzając się w mgławicę Ameryka Północna. Potężne obłoki pyłu rozświetlał daleki Deneb, biały supergigant, sześćdziesiąt razy jaśniejszy od Słońca. W obłokach pyłu tworzyły się kolejne gwiazdy, ale nie miały zapłonąć jeszcze przez jakiś milion lat.

Marcel spojrzał na Deepsix.

To mogła być Ziemia.

Znajdowali się po stronie dziennej, nad południową półkulą. Kontynenty były pokryte polami śnieżnymi aż do odległości dwustu lub trzystu kilometrów od równika. Na oceanach unosiło się mnóstwo dryfującego lodu.

Przez ostatnie trzy tysiące lat było tam dość zimno, gdyż Maleiva ze swoim układem planetarnym przesunęła się w Quiveras, jeden z lokalnych obłoków pyłu, i jeszcze go nie opuściła. Miało to nastąpić za osiemset lat. Pył zatrzymywał światło gwiazdy, a na planetach nastała zima. Gdyby kiedyś na Deepsix istniała cywilizacja, pewnie by tego nie przeżyła.

Zdaniem klimatologów poniżej piętnastu stopni szerokości geograficznej południowej i powyżej piętnastu stopni północnej śnieg nigdy nie topniał. Nie stopniał od trzech tysięcy lat. Nie był to jakiś szczególnie długi okres, wszak i na Ziemi zdarzały się epoki lodowcowe o podobnej długości.

Duże zwierzęta lądowe przetrwały. Widywano stada przemieszczające się po równinach i lasach okolic równika, które teraz stanowiły jeden pas zieleni rozciągający się przez dwa kontynenty. Na lodowcach także rejestrowano ruchy zwierząt, ale tylko w pasie równikowym spotykało się ich naprawdę dużo.

Beekman wstał, wziął głęboki oddech, wypłukał kubek po kawie, poklepał Marcela po ramieniu i uśmiechnął się radośnie.

— Czas na przygotowania — rzekł, ruszając w stronę drzwi. — Chyba wybiła godzina czarownic.

Gdy wyszedł, na twarzy Marcela wykwitł uśmieszek. Gospodarz lecącej na pokładzie „Wendy” grupy naukowej pozwolił sobie na wybuch czystego entuzjazmu. Podczas lotu wielokrotnie przeprowadzali symulacje zdarzenia, omawiali szanse na taką lub inną wersję wymiany energii, konsekwencji czasowych bądź własności tworzonej fali grawitacyjnej. Spierali się, czy w końcu dowiedzą się czegoś o strukturze i składzie gigantów gazowych, czy o charakterze zderzeń. Mieli nadzieję na zdobycie informacji, które rzuciłyby światło na takie zagadki jak nachylenie osi Urana czy niespotykanie duża zawartość żelaza w przypadku planety Erazm w układzie Wegi, czy też w przypadku Merkurego w macierzystym układzie. I dyskutowali o najważniejszej implikacji: będzie to jedyna okazja, żeby zajrzeć bezpośrednio do środka planety przypominającej Ziemię. Mieli w tym celu użyć specjalnych czujników, gdyż wybuch energii na ostatnim etapie miał być oślepiający.

— Wszystko się tu zacznie rozpadać — mówił któryś z nich, powtarzając to w kółko i wskazując na jakiś punkt na osi czasu. — A w tym momencie jądro będzie odsłonięte. Boże mój, wyobrażacie sobie, jak to będzie wyglądało?

Mądrość ludowa głosi, że nie można być dobrym badaczem, nie zachowując choć odrobiny dziecka w sobie. Jeśli rzeczywiście była to prawda, Marcel wiedział, że ma ze sobą dobrych naukowców. To były dzieci, które przyjechały oglądać przedstawienie. I bez względu na to, jak próbowały ten fakt ukrywać, udając, że przede wszystkim jest to misja mająca na celu zbieranie faktów, nie mogły nikogo oszukać. Wypuściły się na wyprawę, za prawdziwą nagrodę mając życie pełne doznań. Wdzierały się w strukturę kosmosu, nakreślały jego zewnętrzne granice, rozwiązywały zagadki związane z czasem, a teraz miały siedzieć wygodnie i podziwiać największą kraksę w historii.

A Marcel cieszył się, że jest z nimi. To był najwspanialszy przydział, jaki otrzymał w życiu.


NCA „Wendy Jay” była najstarszym jeszcze działającym statkiem we flocie Akademii. Zbudowano ją prawie pół wieku temu, a wystrój jej wnętrz miał w sobie urok obcowania z czymś pochodzącym z poprzedniego stulecia.

Pasażerowie obserwowali Morgana za pośrednictwem całej baterii teleskopów i czujników; niektóre z nich zamontowano na kadłubie statku, inne na satelicie. W każdym dostępnym miejscu na statku, gdzie tylko było to możliwe, badacze przyglądali się mglistym, niebieskoszarym głębinom, które miały rozpaść się na zawsze. Gigantyczne błyskawice rozświetlały powierzchnię planety. Od czasu do czasu spadał jakiś meteor: smuga światła, znikająca w chmurach.

Mierzyli pole magnetyczne planety — wynosiło dwie trzecie wartości dla Jowisza — i nagrywali piski i trzaski jej radiowego tła.

Fizycy i planetolodzy w radosnym nastroju wędrowali korytarzami, odwiedzając się w swoich kwaterach, włócząc po centrum badawczym, zaglądając na mostek, nalewając sobie czegoś do picia w sali gimnastycznej. Kiedy Marcel poszedł do centrum kontroli misji, spotkał ich tam kilkunastu, stłoczonych wokół jakiegoś ekranu; na jego widok unieśli szklanki w górę.

Co za przyjemne uczucie: być powitanym toastem przez samą śmietankę. Nieźle jak na chłopca, który próbował wymigać się od szkoły i książek przez całe lata. Kiedy miał czternaście lat, jedna nauczycielka wzięła go na stronę i powiedziała, że właściwie to lepiej byłoby, jakby zaczął starać się o zasiłek. Ustaw się wcześnie w kolejce, doradziła.

Kiedy zakończyli obserwacje Morgana, przemieścili się bliżej Maleivy III i zaczęli rozmieszczanie sond i przestawianie satelitów. Jak to ujął Chiang Harmon, mieli zamiar „zmierzyć temperaturę ofiary i słuchać bicia jej serca aż do końca jej dni”. Zespół chciał zarejestrować wszelkie dostępne dane fizyczne. Chcieli wyliczyć gęstość gwiazdy i zarejestrować fluktuacje jej albedo. Chcieli obserwować zmiany przypływów. Chcieli zbadać głębokość i skład jądra, przeanalizować skład atmosfery i zmierzyć ciśnienie powietrza. Chcieli wykreślić mapę huraganów i tornad oraz zmierzyć coraz większe natężenie wstrząsów, które ostatecznie miały zniszczyć planetę.

Przy śniadaniu, pierwszego dnia na orbicie Deepsix, Beekman ogłosił wszystkim obecnym w mesie, a przez interkom pozostałym, że stosunek wodoru do helu, 80,41 do 14,1, pasuje idealnie do gwiazdy, która prawdopodobnie jest gwiazdą macierzystą Morgana. Zatem wiedzieli już z całkowitą niemal pewnością, gdzie powstała planeta.

Wszyscy zaczęli klaskać, a ktoś zasugerował, umyślnie zachrypłym tonem, że taka okazja aż prosi się o toast. Hałas zamienił się w śmiech, a Beekman zaczął rozlewać sok jabłkowy. Towarzystwo było jakieś niepijące.


Marcel Clairveau chciał znaleźć pracę w zarządzaniu, ale przypuszczał, że spędzi resztę życia pilotując statki nadświetlne dla Akademii. Wcześniej pracował dla Kosmik Inc., przewożąc ludzi i wyposażenie na Quraque i z powrotem; Kosmik Inc. przeprowadzała tam terraformowanie. Nie podobali mu się jednak ludzie zarządzający tą organizacją — niekompetentni autokraci. Kiedy doszło do tego, że wstydził się przyznawać, dla kogo pracuje, zwolnił się, popracował krótko jako instruktor dla Overflight, a kiedy trafiła się sposobność pracy w Akademii, skorzystał z niej.

Marcel był Paryżaninem, choć urodził się na Pinnacle. Był drugim dzieckiem urodzonym na planecie poza Układem Słonecznym. Pierwsze — dziewczynka, także urodzona na Pinnacle — otrzymało wszelkie możliwe prezenty, łącznie z bezpłatną edukacją.

— Niech to będzie dla ciebie nauczka — lubił powtarzać mu ojciec. — Nikt nie pamięta, kto był pierwszym oficerem Kolumba. Należy zawsze walczyć o pierwsze miejsce.

Powiedzonko stało się rytualnym żartem wymienianym między nimi, ale Marcel dostrzegał w tej uwadze sporo mądrości. Teraz pewna jego odmiana wisiała nad biurkiem w kajucie: „Wskakuj lub siadaj”. Nie była specjalnie poetycka, ale przypominała mu o tym, że nie należy pozostawiać niczego losowi.

Ojciec był rozczarowany bezcelowością młodzieńczych lat Marcela i umarł na długo przed jego ustatkowaniem się, w przekonaniu, że jego niesforne potomstwo nigdy niczego w życiu nie osiągnie. Umieścił Marcela w szkole w Lyonie, specjalizującej się w krnąbrnych uczniach. A tam nauczono go o Wolterze.

Trudno powiedzieć, czy sprawiła to nagła śmieć ojca, czy Wolter, czy nauczyciel matematyki, który (z do dziś niezrozumiałych dla Marcela powodów) uwierzył w niego w drugiej klasie, czy Valerie Guischard, która powiedziała mu bez ogródek, że nie zwiąże się z człowiekiem bez przyszłości — bez względu jednak na to, co było przyczyną, stało się: Marcel postanowił podbić świat.

To mu się akurat nie udało, ale został kapitanem statku nadświetlnego. Było już za późno na zdobywanie Valerie, lecz wiedział, że żadna kobieta nie odejdzie już od niego tylko dlatego, że nie ma on nic do zaoferowania.

Statki międzygwiezdne okazały się jednak mniej romantyczne, niż przypuszczał. Jego życie, nawet podczas pracy dla Akademii, składało się z przerzucania pasażerów i ładunków z planety na planetę z monotonną regularnością. Miał nadzieję, że zostanie pilotem statków badawczych latających poza bąbel, do miejsc, których nikt nigdy nie widział, jak „Taliaferro”, którego załoga wyleciała dwadzieścia jeden lat temu i odkryła Morgana. O takim właśnie życiu marzył. Tylko że to były niewielkie statki, a ich piloci przeważnie pracowali razem z resztą załogi. Byli astrofizykami, egzobiologami, klimatologami, ludźmi, którzy liczyli się podczas misji. Marcel potrafił pilotować statki kosmiczne, a w razie konieczności naprawić ekspres do kawy. Był wyszkolonym technikiem, jednym z niewielu pilotów, którzy potrafili podczas wyprawy dokonywać dużych napraw. Ta bardzo cenna umiejętność była jednak kolejnym powodem, dla którego Akademia wolała przydzielać go do lotów z dużą liczbą pasażerów.

Marcel odkrył, że prowadzi dziwnie spokojne życie.

Aż do afery z Morganem.


Ponieważ zderzenie miało być czołowe, coś w stylu kosmicznego wykolejenia pociągu, Maleiva III jeszcze nie odczuwała skutków grawitacyjnych zbliżającego się giganta. Na jej niebie był zaledwie trochę jaśniejszą gwiazdą.

— Tu na dole niewiele się zmieni — prorokował Beekman. — Aż do ostatnich czterdziestu godzin. — Wtedy — zatarł ręce z niecierpliwością — dopiero się będzie działo!

Znajdowali się po nocnej stronie. Delikatne chmury unosiły się pod nimi, oświetlone światłem gwiazd. Tu i ówdzie było widać oceany lub pokryte śniegiem lądy.

„Wendy Jay” poruszała się na wschód na niskiej orbicie. Na pokładzie statku panował wczesny ranek, ale większość badaczy była już na nogach i tłoczyła się wokół ekranów. Objadali się przekąskami i wypijali hektolitry kawy, obserwując, jak niebo rozjaśnia się w miarę zbliżania się statku do linii terminatora.

Załoga Marcela składała się z dwóch osób. Mira Amelia była technikiem-specjalistą, a Kellie Collier — drugim pilotem. Kellie przejęła mostek, kiedy Marcel poszedł spać. Spanie okazało się jednak trudne. Atmosfera na statku była zbyt podniosła, nie udało mu się więc zasnąć aż do pierwszej. Obudził się kilka godzin później, przewrócił się parę razy z boku na bok, aż wreszcie poddał się, wziął prysznic i włożył ubranie. Poczuł niezdrowe zainteresowanie zbliżającym się pokazem fajerwerków. Uświadomienie sobie tego faktu wywołało w nim irytację, gdyż zawsze uważał się za kogoś, kto jest ponad gapieniem się na wypadki.

Spróbował sobie wytłumaczyć, że po prostu wykazuje naukową ciekawość. Było to jednak coś więcej. Coś przeszywało go aż do kości, gdy myślał o tym, że cała planeta pełna żywych istot będzie zajmować się tym, co zawsze, gdy nastąpi katastrofa.

Włączył monitor i wybrał jeden z kanałów z kontroli projektu. Ekran wypełnił się nieskończonym łukiem oceanu. Śniegowa fala kołysała się niepewnie na skraju pokrywy chmur.

Znajdowali się nad pokrytymi śniegiem górami, które z tej odległości wyglądały jak niekończąca się biała równina.

Dostrzeżenie obłoku pyłu Quiveras nie było możliwe. Nawet na statku nadświetlnym jedynie wykrywacze informowały, że on tam jest. Efekt był jednak wyraźny. Wystarczyłoby go zabrać, a Maleiva III znów miałaby klimat tropikalny.

Przelatywali nad kontynentem o kształcie trójkąta, największym na planecie. Na północnym i zachodnim wybrzeżu dominowały wielkie łańcuchy górskie, a kilka z nich tworzyło coś na kształt nieregularnej centralnej osi. Ląd rozciągał się od około dziesięciu stopni szerokości północnej prawie do bieguna południowego. Południowe krańce nie były oczywiście widoczne dla nieuzbrojonego oka, gdyż pokrywały je masy antarktycznego lodu. Abel Kinder, jeden z klimatologów na pokładzie, powiedział mu, że przed epoką lodowcową istniał prawdopodobnie przesmyk lodowy między kontynentem a czapą polarną.

Znalazł Beekmana siedzącego w ulubionym fotelu na mostku, gawędzącego z Kellie i pijącego kawę. Patrzyli w dół, a ostatnie z gór znikły z pola widzenia. Stado zwierząt z uporem brnęło przez równinę.

— Co to jest? — spytał Marcel.

Beekman wzruszył ramionami.

— Jakieś futrzaste coś — odparł. — Miejscowy odpowiednik renifera. Tylko z białym futrem. Mam znaleźć w archiwum?

To nie było konieczne. Marcel po prostu chciał jakoś zacząć rozmowę. Wiedział, że zwierzęta na Deepsix są w dużym stopniu odmianami często spotykanych form. Miały podobne organy, mózgi, układy krwionośne, tendencję do symetrii. Spotykało się tu dużo egzoszkieletów. Ciężkie kości po obu stronach papierka. Większość roślin zawierała chlorofil.

Owady na Deepsix miały wszelkie możliwe rozmiary, aż do bestii wielkości owczarka niemieckiego.

Nie znano zbyt wielu szczegółów, gdyż — jak wszyscy wiedzieli — ekspedycja Nightingale’a, wysłana dziewiętnaście lat wcześniej, została zaatakowana przez miejscowe formy życia już pierwszego dnia. Od tego czasu nikt nie był na powierzchni planety. Badania ograniczono do obserwacji satelitarnych.

— To dość przyjemne miejsce — rzekł Beekman. — Pewnie stanowiłoby łakomy kąsek dla twoich byłych szefów.

Miał na myśli Kosmik Inc., a konkretnie wydział konstrukcji planet, zajmujący się wybieraniem i terraformowaniem planet, które następnie można było skolonizować.

— Za zimno — odparł Marcel. — Jak w lodówce.

— Blisko równika wcale nie jest tak źle. Poza tym to tylko chwilowe. Jeszcze paręset lat i wyjdzie z obłoku, i znowu będzie jak dawniej.

— Nie sądzę, żeby moi byli szefowie myśleli aż tak perspektywicznie.

Beekman wzruszył ramionami.

— Nie ma zbyt wielu planet, które by się nadawały, Marcelu. Myślę, że Deepsix byłaby całkiem przyjemnym miejscem do przejęcia.

Równiny ustąpiły miejsca lasom, a lasy — górom. Potem znów lecieli nad morzem.

Chiang Harmon odezwał się ze sterowni projektu, by ogłosić, że ostatnia z sond ogólnego przeznaczenia została wystrzelona. Marcel usłyszał w tle śmiech i czyjś głos:

— Gloriamundi.

— Co się tam dzieje? — zwrócił się do Beekmana.

— Nadają nazwy kontynentom — odparł Chiang.

Marcel był zdziwiony.

— Po co się trudzić? Niedługo ich tam nie będzie.

— Może właśnie dlatego — odparła Kellie. Była ładna, miała ciemną skórę i osobowość naukowca. Była jedyną znaną Marcelowi osobą, która naprawdę czytywała poezję dla rozrywki. — Będziemy mieli mapę, kiedy to wszystko się skończy. Powinniśmy na niej umieścić jakieś nazwy.


Marcel i Beekman poszli do centrum kontroli projektu, żeby trochę się poprzyglądać. Była tam połowa załogi: wywrzaskiwali pytania i kłócili się. Chiang wrzucał na ekran różne lokalizacje, jedną po drugiej. Były tam nie tylko kontynenty, ale też oceany i morza śródlądowe, łańcuchy górskie i rzeki, wyspy i półwyspy.

Trójkątny kontynent, nad którym właśnie przelatywali, otrzymał nazwę Transitoria. Inne też miały już swoje nazwy: Endtime, Gloriamundi oraz Północny i Południowy Tempus.

Wielki północy ocean nazwano Oceanem Coraggia. Pozostałe otrzymały nazwy: Nirwana, Majestatyczny i Nieprzenikniony. Akwen, który oddzielał Transitorię od dwóch Tempusów (połączonych wąskim przesmykiem) stał się Morzem Mglistym.

Dotarli aż do Przylądka Pożegnań i Zatoki Złych Wieści, położonej daleko w północno-zachodniej Transitorii, a także do Skały Wart i Czarnego Wybrzeża oraz Zasmuconych Gór.

Gdy już zapełnili mapę, stracili zainteresowanie i rozeszli się. Dopiero wtedy Marcel zauważył zmianę nastroju. Trudno było określić dokładnie, co się stało, czy nawet zdobyć pewność, że nie był to tylko wytwór jego wyobraźni. Badacze spoważnieli, nie śmiali się już tak często i odnosiło się wrażenie, że trzymają się razem.

Marcel zwykle nie czuł się pewnie w obecności badaczy Akademii. Byli tak zajęci własnymi sprawami, a czasem zachowywali się, jakby każdy, kto nie jest zainteresowany, powiedzmy, szybkością, z jaką biegnie czas w silnym polu magnetycznym, nie był kimś, z kim warto utrzymywać kontakty. Nie robili tego specjalnie i przeważnie starali się zachowywać poprawnie. Niewielu z nich jednak było w stanie ukrywać swoje uczucia. Nawet kobiety przeważnie sprawiały wrażenie zaściankowych.

Dlatego też Marcel spędzał większość wieczorów w swojej kajucie, szperając w bibliotece statku. To był jednak szczególny dzień, pierwszy cały dzień spędzony na miejscu. Naukowcy świętowali, a on nie chciał, żeby go coś ominęło. Został więc do chwili, aż ostatni z nich włożył naczynia i szkło do stojaka i odszedł. Wtedy Marcel zaczął przyglądać się mapie Chianga.

Nietrudno było wyobrazić sobie Maleivę III jako planetę, na której żyją ludzie. Port Urazy na zwężeniu Gloriamundi. Kanał Niezdecydowania przekopany przez Tempusy.

Nie czuł senności. Po chwili poszedł na mostek. Wszystkim zajmowała się SI statku. Szybko znudziło go oglądanie nieskończonych lodowców i oceanów poniżej, więc zaczął czytać dreszczowiec polityczny, który zaczął poprzedniego wieczora. Słyszał, jak ludzie chodzą po korytarzach. Było to dość niezwykłe zjawisko, ale przypisał je ogólnemu podekscytowaniu, jakie panowało przez cały dzień.

Po półgodzinie zabrzęczał komunikator.

— Marcel? — głos Beekmana.

— Tak, Guntherze?

— Jestem z powrotem w centrum kontroli projektu. Masz chwilę? Zobaczyłem coś, co chcę ci pokazać.


Przed paroma monitorami zebrało się kilkanaście osób. Na wszystkich był ten sam obraz: las pokryty śniegiem i coś między drzewami — coś, co wyglądało jak mur. Trudno było dostrzec dokładnie.

— To maksymalne powiększenie — oznajmił Beekman.

Marcel zmrużył oczy, jakby to miało pomóc.

— Co to? — spytał.

— Nie mamy pojęcia. Ale wygląda jak… — …budynek. — Podeszła do nich Mira Amelia. — Ktoś tam jest.

— Może to po prostu rozproszone promienie słońca. Złudzenie optyczne.

Wszyscy gapili się na monitor.

— Sądzę, że to coś sztucznego — rzekł Beekman.

II

Archeologia pozaziemska wygląda atrakcyjnie, bo sprawcy takich działań wygrzebują radia tranzystorowe używane przez stworzenia, których nie ma już od ćwierci miliona lat. Zatem otacza je aura tajemniczości i romantyzmu. Jeśli jednak kiedykolwiek uda nam się przegonić fale radiowe i dogrzebać się do ich transmisji, bez wątpienia odkryjemy, że byli bandą takich samych matołów jak my. Ta refleksja pewnie nie wpłynie dobrze na ten splendor.

Gregory MacAllister, Refleksje bosonogiego dziennikarza


Priscilli Hutchins, tkwiącej w e-skafandrze, zaparło dech; rozejrzała się po wnętrzu zrekonstruowanej świątyni. Światło późnego popołudnia przedzierało się na ukos przez witraże transeptów, przez górne galerie, przez centralną wieżę. Kamienna platforma zajmowała miejsce ołtarza.

Osiem potężnych kolumn podpierało kamienny dach. Ławy, tak wysokie, że Hutch nie była w stanie z nich wygodnie skorzystać, rozmieszczono strategicznie w całej nawie dla wygody wiernych. Były drewniane i nie miały oparć. Zaprojektowano je dla stworzeń, które nie posiadały pośladków, przynajmniej w takim sensie jak ludzie. Wierni korzystali z ław balansując na nich korpusami i przytrzymując się przekształconymi żuwaczkami.

Hutch przyjrzała się obrazowi nad ołtarzem. Miał sześć dodatków i przestawiał stworzenia z grubsza owadopodobne. Ich oczy wyglądały jednak bardziej jak oczy kalmara. Kamienne promienie, przedstawiające światło, wychodziły z ich górnych kończyn.

Eksperci uważali, że obraz przedstawia Wszechmocną, stworzycielkę świata. Boginię.

Postać była żeńska, choć Hutch nie potrafiła określić, jak zespół ekspertów do tego doszedł. Miała pysk, kły i czułki, których funkcja nadal pozostawała nieznana dla badaczy. Każda z czterech górnych kończyn posiadała sześć zakrzywionych palców. Dolna para przechodziła w stopy, a przynajmniej coś w tym rodzaju, obute w sandały.

Postać miała nagą czaszkę, jeśli nie liczyć nakrycia głowy na czubku, zakrzywionego nad dwoma otworami usznymi. Nosiła okrycie wierzchnie przepasane szarfą i spodnie przypominające bryczesy. Środkowa para kończyn była jakaś skurczona.

— Szczątkowe? — spytała Hutch.

— Pewnie tak. — Mark Chernowski sączył chłodne piwo. Pociągnął długi łyk, rozkoszując się smakiem, po czym dotknął ust palcem wskazującym. — Gdyby ewolucja trwała nadal, niewątpliwie by zanikły.

Mimo dziwnych rysów i dziwacznej anatomii ze Wszechmocnej emanowała jakaś świetność, często odczuwana w przypadku mieszkańców niebios. Każdy z czterech inteligentnych gatunków, które odkryła ludzkość, jak również gatunek ludzki, przedstawiał różne istoty boskie na swoje podobieństwo, a także na podobieństwo paru innych. Na Pinnacle, gdzie przez długi czas nie znano wyglądu mieszkańców, trudno było określić, które wizerunki przedstawiają dominujący gatunek. Wszystkim jednak udało się uchwycić dostojeństwo boskiej potęgi.

Hutch zauważyła, że niektóre posępne cechy i nastroje daje się jakoś przenieść między kulturami, odtwarzając je w kamieniu. Choć były całkowicie obce.

Podeszli bliżej ołtarza. Było tam kilka rzeźbionych figur, niektóre z nich przedstawiały zwierzęta. Hutch dostrzegła, że są to stworzenia mityczne; takie okazy nie mogłyby powstać na planecie podobnej do Ziemi. Niektóre miały skrzydła za małe, by unieść właściciela. Inne — głowy niepasujące do korpusów. Wszystkie jednak zostały przedstawione w sposób, który sugerował znaczenie religijne. Jedno z nich przypominało nieco żółwia, a Chernowski wyjaśnił, że symbolizuje świętą mądrość. Postać węża miała przedstawiać boską obecność przepełniającą świat.

— Skąd my to wszystko wiemy? — spytała. — Plainfield powiedział, że nadal nie potrafimy odczytać pisma.

Chernowski napełnił kufel, spojrzał na Hutch, by upewnić się, czy jednak nie zmieniła zdania w kwestii smakowitej cieczy, i uśmiechnął się uprzejmie, gdy odmówiła.

— Całkiem sporo można wydedukować z kontekstu, w którym tradycyjnie umieszcza się obrazy. Choć oczywiście nadal mamy mnóstwo pytań i wątpliwości. Czy żółw przedstawia boga mądrości? Czy jest to po prostu symbol boskiego atrybutu? Czy to tylko dzieło sztuki z poprzedniej epoki, którego nikt w żadnym innym sensie nie brał poważnie?

— Chcesz powiedzieć, że to miejsce mogło być po prostu muzeum sztuki?

Chernowski zaśmiał się.

— Niewykluczone.

Zrekonstruowaną świątynię zbudowano kilka kilometrów od miejsca, gdzie znajdowała się oryginalna budowla, by zakonserwować ruiny.

Niektóre elementy były bardzo niezwykłe. Zwłaszcza, zdaniem Hutch, istoty ze skrzydłami.

— Tak — podchwycił jej spojrzenie. — Zdolność do lotu zapewnia jakiś rozmach, nie? — Przeniósł wzrok na stworzenie, które bardzo przypominało orła. Rzeźbę wykonano z czarnego kamienia. Miała rozłożone skrzydła i wysunięte szpony. — To jest ciekawe — rzekł. — O ile mi wiadomo, na tej planecie nigdy nie było orłów. Ani niczego choć z grubsza przypominającego orła.

Przyglądała się stworzeniu przez dłuższą chwilę.

— Często pojawia się na ramieniu Wszechmocnej — mówił dalej — i jest z nią blisko związane. Jak gołębica z bóstwem chrześcijańskim.

Robiło się późno. Wrócili na tył nawy. Hutch rzuciła ostatnie spojrzenie. Oglądała świątynię po raz pierwszy od jej ukończenia.

— Fantastyczne — rzekła.

Łazik czekał na zewnątrz. Spojrzała na niego, po czym przeniosła wzrok na świątynię, fascynującą w swojej surowości i prostocie.

— Minęło kilkaset tysięcy lat, Mark — podsunęła. — Parę rzeczy się mogło zmienić. Może kiedyś żyły tu orły. Skąd mielibyśmy wiedzieć?

Wsiedli do łazika i ruszyli w stronę beznadziejnie nudnej bazy misji, zbiorowiska beżowych przegródek, leżącego na zachód od oryginalnych ruin.

— To możliwe — przyznał. — Choć skamieliny mamy już dość dobrze opracowane. Ale to nie ma wpływu. Lepiej zgodzić się z Platonem, że istnieją pewne formy preferowane przez naturę, choć może nigdy nie zobaczymy ich w rzeczywistości.

Wstał i przeciągnął się.

— Jak sądzisz, co się stało z tubylcami? — spytała. — Dlaczego wymarli?

Dominująca rasa na Pinnacle znikła dawno temu. Prawie trzy czwarte miliona lat temu.

Chernowski potrząsnął głową. Był wysoki i kościsty, z siwymi włosami i ciemnymi oczami. Spędził całe życie na tej planecie i zarządził wszystko tak, by w swoim czasie go tu pogrzebano. Lubił opowiadać zwiedzającym, że jeśli dopisze mu szczęście, będzie pierwszy.

— Kto wie? — rzekł. — Pewnie się zestarzeli. Gatunki się starzeją, tak jak poszczególne osobniki. Wiemy, że pod koniec liczebność ich populacji drastycznie się zmniejszyła.

— Skąd to wiemy?

— Jesteśmy w stanie datować miasta. W późniejszych latach było ich mniej.

— Jestem pod wrażeniem — rzekła.

Chernowski uśmiechnął się i przyjął komplement jako coś naturalnego.

Hutch wyjrzała przez okno i przyjrzała się kupce zapadniętych kamieni, która kiedyś była oryginalną świątynią.

— Ile z tego to ekstrapolacja? — spytała. — Z tego, co widzieliśmy?

Pojazd zatrzymał się i wysiedli.

— Wiemy dość dużo na temat tego, jak wyglądała świątynia. Jasne, nie mamy pewności co do szczegółów, ale to dość dobre przybliżenie. Jeśli chodzi o rzeźby, odkryliśmy tu i tam wystarczająco dużo kawałków i fragmentów, żeby inteligentnie zgadywać. Podejrzewam, że gdyby tubylcy wrócili, w naszym modelu czuliby się jak w domu.


Prace archeologiczne na Pinnacle zaczęły się prawie trzydzieści lat wcześniej. W tej chwili na planecie przebywały ponad dwa tysiące osób, rozsianych na kilkudziesięciu stanowiskach.

Pinnacle była nadal pulsującym życiem światem, ale egzobiologowie niespecjalnie się nią interesowali. Żyjące na niej stworzenia zostały skatalogowane, formy życia wytwarzające elektryczność — zbadane, a jedyną pracą, jaka nadal pozostała do wykonania, było zbieranie danych. Nie spodziewano się już żadnych niespodzianek ani przełomów.

Nadal jednak dało się wyczuć dużą fascynację gatunkiem dominującym. Budowniczowie świątyni żyli na wszystkich pięciu kontynentach; ruiny miast znajdowano wszędzie z wyjątkiem czap polarnych. Ale znikli. Niewątpliwie byli najstarszą cywilizacją znaną ludziom. Mimo przechwałek Chernowskiego żaden z osobników tego gatunku nie był znany z imienia. Nie znano nawet, pomyślała, imienia ich najważniejszego bóstwa.

Hutch podziękowała mu za wycieczkę i wróciła do łazika. Postała kilka sekund, z jedną nogą w łaziku i drugą poza, gapiąc się na krąg starożytnych kamieni i zastanawiając się, w jakim stopniu wygląd świątyni wziął się z wyobraźni projektantów Chernowskiego.

E-skafander otulał ją jak ubranie, z wyjątkiem twarzy, gdzie tworzył twardą, owalną skorupę, umożliwiającą swobodne oddychanie i mówienie. Zapewniał ochronę przed skrajnymi temperaturami i promieniowaniem, równoważył także ciśnienie, więc można było z niego korzystać w próżni.

Nosząc go, odnosiło się raczej wrażenie, jakby się miało na sobie skafander z luźno dopasowanej, miękkiej tkaniny. E-skafander czerpał energię z nośników słabych oddziaływań, więc mógł funkcjonować praktycznie w nieskończoność.

Kiedy w tym miejscu stała świątynia, klimat był o wiele bardziej przyjazny, a na otaczających ją terenach kwitło rolnictwo. Później miasto wraz ze świątynią zostało splądrowane i spalone, ale odrodziło się, i po napadach odradzało się kilka razy, by w końcu — zdaniem ekspertów — stać się siedzibą imperium.

Aż w końcu na trwałe obróciło się w proch. Zabrzęczał komunikator.

— Hutch? Jesteśmy gotowi.

To Toni Hamner, jedna z pasażerek. W tej chwili Toni kierowała zespołem załadunkowym.

Kilku ludzi Chernowskiego wyciągało rzeźbiony kamień z rozpadliny.

— Już lecę — odparła Hutch.

Parę minut później wylądowała przy lądowniku. Stał tam już inny łazik, z którego ładowano skrzynie. W skrzyniach były artefakty, prawie wyłącznie fragmenty świątyni, zabezpieczone pianką.

— Mamy trochę ceramiki do zabrania — rzekła Toni. — W tym statuę.

— Statuę? Czego?

Zaśmiała się.

— Nikt nie ma pojęcia. Ale jest w dobrym stanie.

Ładowaniem zajmowały się dwie osoby. Jeden z mężczyzn przyglądał się etykietom spedycyjnym.

— Kubki — rzekł. — Naprawdę w to wierzycie? Po tylu latach?

— John jest nowy — wyjaśniła Toni. — To wypalana glina — zwróciła się do niego. — Jeśli się to zrobi porządnie, taki przedmiot jest wieczny.

Była gibka, o skórze barwy oliwki, beztroska. Hutch przywiozła ją z Układu Słonecznego cztery lata temu, razem z mężem. Plotka głosiła, że jest może nawet zbyt beztroska. On się poddał i chciał wracać do domu, Toni zaś postawiła sprawę jasno: zamierza zostać jak najdłużej. Była ekspertem w dziedzinie przepływu energii i tu miała sposobność się wykazać. Jej czas na Pinnacle, kiedy mogła projektować i wdrażać własne systemy bez zbędnego nadzoru, był bezcenny.

Najwyraźniej Toni uznała, że mąż się przystosuje.

Skrzynie były ciężkie i zrównoważenie ładunku miało znaczenie zasadnicze. Hutch pokazała im, gdzie należy wszystko umieścić, a następnie wspięła się do kabiny. Pozostała trójka pasażerów siedziała już na miejscach.

Jednym z nich był Tom Scolari, specjalista od automatycznego przetwarzania danych, którego znała od lat. Scolari przedstawił ją Embry Desjardin, lekarce, której kontrakt właśnie się skończył, i Randy’emu Nightingale’owi, którego przelotnie znała. Nightingale był pewnym zaskoczeniem, spóźnionym dodatkiem do listy pasażerów. Lot do domu, wyjaśniła, będzie trwać trzydzieści jeden dni. Oczywiście i tak już to wiedzieli.

Usiadła, włączyła komunikator i poinformowała oficera transportowego, że jest gotowa do lotu.

W głośniku zatrzeszczał jego głos.

— Masz zgodę na start — powiedział. — Miło cię było widzieć, Hutch. Wracasz niedługo?

— Następne dwa loty mam na Nok.

Nok był jedyną planetą, gdzie znaleziono żywą cywilizację. Tubylcy właśnie nauczyli się korzystać z prądu elektrycznego. Ale nadal toczyli wielkie wojny. Byli strasznie kłótliwi, żyli w ucisku, nie tolerowali oryginalnych myśli. Wierzyli, że są sami we wszechświecie (o ile w ogóle o tym myśleli), a nawet ich społeczność naukowa odrzucała całkowicie możliwość istnienia życia na innych planetach. Zabawne to było, jako że ludzie bywali pośród nich — wyposażeni w urządzenia do zaginania promieni świetlnych, które sprawiały, że stali się niewidzialni.

Hutch zastanawiała się, dlaczego cywilizacja na Pinnacle, martwa od setek tysięcy lat, jest o wiele ciekawsza niż ta na Nok.

Toni ostatni raz rzuciła okiem na artefakty, żeby się upewnić, czy je należycie zabezpieczono. Potem pożegnała się z ładującymi i usiadła.

Hutch uruchomiła antygrawitację, a gdy system zaczął gromadzić energię, wygłaszała procedury bezpieczeństwa. Technologia antygrawitacji umożliwiała manipulowanie masą lądownika w stosunkowo słabym polu grawitacyjnym (na przykład na planecie), pomiędzy rzeczywistą wartością a dwoma procentami tej masy. Hutch poleciła pasażerom, żeby pozostali na swoich miejscach, chyba że wyda im polecenie ich opuszczenia, nie szarpali się z uprzężą, dopóki sama się nie rozepnie, nie wykonywali żadnych gwałtownych ruchów, dopóki świeci się czerwone światełko i tak dalej.

— Dobrze — oznajmiła. — Jazda.

Uprząż owinęła się wokół ich ramion i osadziła ich na miejscach. Hutch skierowała silniki pomocnicze w dół i odpaliła je. Pojazd zaczął się wznosić. Pociągnęła wolant i lądownik łagodnie zaczął płynąć w powietrzu.

Przekazała stery SI, poinformowała pasażerów, że mogą wyłączyć e-skafandry, jeśli chcą, i wyłączyła swój.

Stanowisko archeologiczne przestało już być widoczne na tle otaczających je brązowych piasków.


„Harold Wildside” miał przepiękne kajuty. Przez ponad dwadzieścia lat spędzonych na pilotowaniu statków nadświetlnych Akademii Hutch przeżyła kilka poważnych zmian; najważniejszą z nich było odkrycie sztucznej grawitacji. Było jednak prawdą, że teraz ludziom Akademii wygodnie się podróżowało. Trudno mówić o luksusach, ale obecne kajuty dzieliła od dawnych cała przepaść — wtedy wszystko było jak najtańsze.

Dodatkowy zastrzyk pieniędzy na badania kosmiczne w dużej mierze zawdzięczali odkryciu obłoków Omega, dziwnych, śmiercionośnych obiektów, które dryfowały od środka galaktyki w cyklach liczących osiem tysięcy lat i najwyraźniej były zaprogramowane na niszczenie cywilizacji technicznych. Niszczyły w istocie linie i kąty proste w budowlach, które przyciągały ich uwagę. Czyli kształty niewystępujące w przyrodzie. Od ich odkrycia, które miało miejsce dwadzieścia lat temu, style w architekturze uległy olbrzymiej zmianie. Mosty, budowle, porty kosmiczne, wszystko, do powstania czego przyłożył rękę jakiś architekt, projektowano z wykorzystaniem krzywych i łuków. Kiedy obłoki Omega pojawią się w pobliżu Ziemi — a miało to nastąpić za jakieś tysiąc lat — nie znajdą wiele elementów, które przyciągałyby ich uwagę.

Obłoki stały się przyczyną długiej debaty. Czy były zjawiskiem naturalnym, jakąś formą, która wyewoluowała, by chronić galaktykę przed inteligentnym życiem? Czy też wytworem jakiejś diabolicznej inteligencji o niesamowitych możliwościach technicznych? Tego nikt nie wiedział, ale już sam pomysł, że wszechświat może dążyć do pozbycia się inteligentnych ras, wywołał refleksje u wyznawców bardziej popularnych religii.

Świątynia na pustyni była zaokrąglona, nie miała żadnych kątów prostych. Hutch zastanawiała się, czy to oznacza, że problem był znany od dawna.

Lądownik zacumował na pokładzie „Wildside”. Hutch odczekała, aż wszystkie kontrolki zapalą się na zielono, po czym otworzyła śluzę.

— Miło mi gościć was na pokładzie — rzekła. — Kwatery są na górze. Szukajcie swoich nazwisk. Kuchnia jest z tyłu. Jeśli chcecie się przebrać, wziąć prysznic, czy coś, mamy trochę czasu. Wyruszamy dopiero za godzinę.

Embry Desjardin miała długie, ciemne włosy i wystające kości policzkowe. W jej oczach było coś, co sprawiało, że każdy od razu wiedział, iż jest chirurgiem. Spędziła na Pinnacle ponad trzy lata, znacznie więcej, niż zwykle trwał pobyt personelu medycznego.

— Podobało mi się — wyjaśniła, zwracając się do Hutch. — Tu nie ma hipochondryków.

Tom Scolari był średniego wzrostu, rudy, dużo się śmiał i powiedział Hutch, że leci do domu, bo ojciec zachorował, matka jest niepełnosprawna, i ktoś musi pomóc im w domu.

— A poza tym — mówił dalej, udając powagę — na Pinnacle jest mało kobiet.

Uścisnął dłoń Nightingale’a.

— Czy to pan jest ten Nightingale, który parę lat temu był na Deepsix?

Nightingale potwierdził, mruknął coś w stylu, że dobrze jest wracać do domu, i otworzył książkę.


Czekając, aż orbita „Wildside” dostosuje się do wektora startu, Hutch przeprowadzała testy przedstartowe, rozmawiała ze starym przyjacielem na pokładzie „Skyhawka”, stacji kosmicznej Pinnacle, i czytała nadchodzące wiadomości o ruchu w przestrzeni.

Było trochę ciekawych rzeczy: statek wycieczkowy TransGalactic, „Wieczorna Gwiazda”, leciał na Maleivę, wioząc półtora tysiąca turystów, którzy chcieli oglądać wielkie zderzenie. Całe wydarzenie miało być transmitowane na żywo przez sieć Universal News, choć transmisja mogła dotrzeć na Ziemię dopiero po paru dniach. Separatyści w Wyoming urządzili kolejną strzelaninę, a w Jerozolimie zaczęły się rozruchy.

„Gwiazda” była największa z planowanej serii statków wycieczkowych. Parę lat wcześniej mniejszy statek zabrał pasażerów w okolice czarnej dziury w punkcie Golema. Nie spodziewano się zbyt dużego zainteresowania. Żartowano, że w czarnej dziurze nie ma za wiele do oglądania. Ale zgłoszenia dosłownie zalały biuro rezerwacji i nagle okazało się, że na cudach wszechświata też można zrobić dobry interes; tak narodziła się nowa branża.

Historia z Maleivą przypomniała jej o związkach Randy’ego Nightingale’a z tym układem. Układ znów zajmował sporo miejsca w wiadomościach, a ona zastanawiała się, czy to ma jakiś związek z nagłą decyzją o powrocie do domu.

Bill poprosił o zgodę na włączenie silników.

— Już czas — dodał.

Pokładowa SI na wszystkich nadświetlnych statkach Akademii została nazwana na cześć Williama R. Dolbry’ego, będącego nie projektantem, ale pierwszym kapitanem statku, który powrócił pilotowany przez system pokładowy. Dolbry doznał ataku serca, gdy pilotował elegancki jacht z czterema przerażonymi pasażerami na pokładzie podczas samodzielnej podróży osiemdziesiąt lat świetlnych od Ziemi.

Wizerunek Billa (który nie był twarzą Dolbry’ego) przypominał kogoś, kto byłby świetnym kandydatem na prezydenta lub kongresmana. Miał okrągłą twarz, poważne oczy i elegancko przystrzyżoną siwą bródkę. Zaprojektowano go tak, by nie dało się cały czas odczuwać jego obecności, bo projektanci nie chcieli, by kapitanowie w zbyt dużym stopniu na nim polegali. Złudzenia mogą dominować, a SI nadal nie miały ludzkiej umiejętności podejmowania decyzji w rzeczywistych sytuacjach.

— Dobrze, Bill — odparła.

„Wildside” przewoził wielki ładunek ceramiki i glinianych tabliczek. W sumie wpakowano tam jedenaście transportów. Pasażerów nie było wielu, ale ładunek to rekompensował.

Wiedziała, że kopie kubków i misek pojawią się potem w należącym do Akademii sklepie z pamiątkami. Będą wyglądać tak samo jak oryginał. Który jest wart tyle, ile równoważna wagowo ilość tytanu. A nawet więcej.

Szkoda.

— Dobrze, drodzy państwo — zwróciła się do pasażerów. — Za jakieś trzy minuty zaczynamy przyspieszać. Przypnijcie się. I zameldujcie się, jak skończymy.

Droga na Ziemię miała trwać długo, ale Hutch była do tego przyzwyczajona. Odkryła już, że po jakimś czasie pasażerowie zawsze znajdują jakieś wspólne tematy. Dostępne rozrywki były prawie nieograniczone, a podróż przypominała raczej wakacje. Znała przypadki, kiedy ludzie po odbyciu takiej podróży przez wiele lat regularnie się spotykali. Znała też przypadki zakochania się, rozpadu małżeństw, dokonywania przełomowych odkryć naukowych oraz prawie nieprzerwanych orgii.


Marcel był rozbawiony.

— Wydawało mi się, że tam nie ma żadnego inteligentnego życia. Czy tak nie było napisane w profilu?

Znajdowali się z powrotem w centrum kontroli projektu, otoczeni technikami i analitykami Beekmana. Sam Beekman wydał z siebie głębokie westchnienie.

— Wiecie, jak to jest podczas rekonesansu — rzekł. — A w tym przypadku ekipa zbierała się stamtąd w dość szybkim tempie.

— Dobrze — uśmiechnął się złośliwie Marcel. Przyglądanie się reakcji najważniejszego kierownictwa w chwili, gdy nadeszły wieści, sprawiło mu przyjemność. Chyba coś przeoczyliśmy na Deepsix. — Gunny, jak będziesz gotowy do transmisji raportu, daj znać.

Beekman pochylił się, a po dwudziestu minutach odezwał się:

— Przejrzeliśmy jeszcze raz nagrania, Marcelu. Spójrz na to.

Na ekranie pojawiło się pole śnieżne. Zdjęcie było zrobione z satelity, wyglądało na dość zwyczajne: krajobraz z falującymi wzgórzami, tu i ówdzie kawałek lasu. Miejsce sprawiało wrażenie wymarłego, ale cała planeta była wymarła.

— Czego mam szukać?

— Tu — rzekł jeden z naukowców, młody blondyn, który miał na imię Arvin, Ervin, czy jakoś tak.

Cień.

Budynek. Tym razem nie było wątpliwości.

— Gdzie to jest?

— Północna Transitoria. Kilkaset kilometrów na południe od wybrzeża.

Iglica. Wieża.

Powiększyli obraz. Wyglądała na zbudowaną z kamiennych bloków. Dostrzegł kilka okien.

— Jakie to jest wysokie?

— Trzy kondygnacje. Pod powierzchnią śniegu pewnie jeszcze ze trzy.

Gapił się. Wieża i śnieg. Zimne, puste, nieprzyjazne miejsce.

— Nie wygląda na zamieszkałą.

Marcel przytaknął. Wyglądała na starą, a otaczający ją śnieg na nietknięty.

— W oknach chyba nie ma szyb — powiedział ktoś.

Pojawiła się mapa z zaznaczonym miejscem. Znajdowało się na południe od Oceanu Coraggia. Niedaleko Zatoki Złych Wieści.

Dobra nazwa, pomyślał.

— Co jest pod śniegiem?

Beekman skinął na kogoś, kto nie był widoczny na ekranie. Pojawiła się siatka linii. Domy. Ulice. Może parki miejskie. Przez środek biegło coś, co mogło kiedyś być aleją albo kanałem. Raczej kanałem, bo parę przecinających go ulic wyglądało na mosty.

— Duże to.

Beekman skinął głową.

— Tam mogło mieszkać jakieś dwadzieścia tysięcy osobników. Ale w sensie rozmiaru dróg i budynków jest małe. Wydaje nam się, że ulice mają szerokość zaledwie paru metrów. Czyli są wąskie, niezależnie od standardu. I jest coś jeszcze — zaznaczył grubą linię, która wyglądała, jakby otaczała sieć. — To wygląda na mur.

— Fortyfikacje.

— Zapewne tak. I to fortyfikacje, które wyglądają, jakby pochodziły sprzed epoki cywilizacji technicznej. — Zrobił niepewną minę. — Szkoda, że nie mamy tu eksperta.

Wieża sprawiała wrażenie połączonej z murem.

— Niczego więcej nie widać spod śniegu?

— Nie. Wszystko jest zasypane.

Przedtem miał nadzieję, że wieża, którą wczoraj odkryli, okaże się jakimś dziwem natury, może złudzeniem. Ale to…

— W takim razie już mamy pięć miejsc — oznajmił Marcel. Pięć miejsc, gdzie objawił się rozum. — Czy na tej planecie są jeszcze jakieś inne budowle, Gunther?

— Na razie nie znaleźliśmy, ale dopiero zaczęliśmy szukać. Na pewno będą. — Z roztargnieniem szarpnął brodę. — Marcelu, trzeba tam posłać ludzi. Dowiedzieć się, kim oni są. Albo byli.

— To niemożliwe — odparł Marcel.

Dyrektor projektu spojrzał mu w oczy. Beekman mówił cicho, łagodnie, żeby nie stwarzać wrażenia, że się nie zgadza.

— To jest szczególna sytuacja. Podpiszę rezygnację ze wszystkich procedur czy instrukcji, które zakazują nam działania. Ale musimy tam polecieć i przyjrzeć się.

— Gunny, chciałbym ci pomóc — odparł Marcel — ale to naprawdę niemożliwe. Nie mamy lądownika.

Beekmanowi szczęka opadła zupełnie dosłownie.

— To nie może być prawda — odparł. — W ładowni są trzy.

— To są wahadłowce. Przeznaczone do lotów ze statku na statek. Nie mogą latać w atmosferze.

— Jesteś pewien? — Był mocno rozczarowany. — Musimy coś wymyślić.

— Nie mam pojęcia, co — odparł Marcel. — Wyślij raport. Niech się Gomez martwi.

— Jak to możliwe, że nie mamy lądownika?

— Nie możemy przewozić zbędnej masy. Lądowniki są ciężkie. Podczas tej wyprawy nie planowaliśmy lądowania.

— Kto podjął taką decyzję? — parsknął Beekman. — Zresztą nieważne. Mamy nauczkę, jeśli chodzi o bycie przygotowanym na różne sytuacje.

— I tak nie masz nikogo, kto miałby wystarczające kwalifikacje do prowadzenia badań.

— Kwalifikacje? — Beekman zrobił minę człowieka walczącego ze stadem idiotów. — Mam na myśli rozejrzenie się po starej budowli. Poszukanie próbek pisma na ścianie, zrobienie paru zdjęć. Może znalezienie paru skorup. Jakich do tego trzeba kwalifikacji?

Marcel wyszczerzył się w złośliwym uśmiechu.

— Żeby nie potłuc skorup.

— Dobrze, w takim razie zawiadamiamy Akademię. Niech wyślą inny statek, jeśli chcą. Ale będą musieli się pospieszyć.

— Pewnie tak zrobią — odparł Marcel. Wiedział, że nie ma czasu, by druga misja zdążyła dolecieć z Ziemi. Będą musieli kogoś zawrócić.

III

Dziwi mnie, że męstwo i odwaga nie zostały wyplenione pośród ludzkiej rasy. Te cechy zwykle zanikają dość wcześnie i nie ma warunków, żeby przekazać je w genach. Następne pokolenia wychowują raczej ludzie, którzy w obliczu zagrożenia mdleją.

Gregory MacAllister, „Prosto i wąsko” (Wspomnienia).


Hutch nie była zachwycona perspektywą spędzenia kilku następnych tygodni na pokładzie „Wildside” z Randallem Nightingale’em. Jadał z innymi pasażerami, a czasem zaglądał do wspólnej świetlicy, ale nie miał zbyt wiele do powiedzenia i widać było, że czuje się niepewnie. Był niskiej postury, chudy, siwy, zaledwie o parę centymetrów wyższy od drobniutkiej Hutch.

Dla człowieka o samotniczych zapędach sytuacja była niewesoła. Lot między Quraquą a Ziemią zabierał zwykle dwudziestu pasażerów. Gdyby tak było i teraz, Nightingale mógłby łatwo skryć się w swojej kajucie i nikt by tego nie zauważył. Ale było ich tylko czworo. Pięcioro, licząc Hutch. Czuł więc presję i robił, co mógł, żeby się socjalizować.

Niestety, jedyne, co mu się udawało, to wytworzyć atmosferę napięcia i niepewności. Tam, gdzie się pojawił, śmiech zamierał i wszyscy nagle zaczynali rozpaczliwie szukać tematu do rozmowy.

Biosfera na Pinnacle liczyła sobie sześć miliardów lat, była więc najstarszą ze znanych. Nightingale spędził tam prawie dziesięć lat, rekonstruując jej historię. Większość prac teoretycznych już zakończono, więc Hutch nie dziwiła się, że naukowiec wraca do domu. Wydało jej się wszelako dziwne, ze wybrał właśnie ten moment.

Chcąc zaspokoić ciekawość, szukała okazji, żeby porozmawiać z nim sam na sam. Kiedy taka się trafiła, Hutch zapytała go niezobowiązującym tonem, czy ktoś w jego rodzinie zachorował.

— Nie — odparł. — Wszystko w porządku.

Ale nie powiedział już nic więcej. Nawet nie zapytał, czemu ją to interesuje.

Hutch uśmiechnęła się i wyjaśniła, że przyszło jej to do głowy, bo jego nazwisko pojawiło się na liście pasażerów zaledwie kilka godzin przed startem.

Wzruszył ramionami.

— Zdecydowałem się w ostatniej chwili.

— Cóż, to dobrze, że wszystko w porządku.

Zakończywszy rozmowę, jeśli w ogóle można tak nazwać tę wymianę zdań, Hutch udała się na mostek i wyszukała pliki na temat misji Nightingale’a.

Układ Maleivy został po raz pierwszy zbadany przez załogę statku „James P. Taliaferro” dwadzieścia jeden lat temu. Wyniki tych badań wywołały poruszenie w naukowej społeczności, z dwóch powodów: na Maleivie III było życie, i właśnie ta planeta miała się zderzyć z gazowym gigantem. Ekspedycję pod dowództwem Nightingale’a przygotowano i wysłano w atmosferze entuzjazmu i kontrowersji.

O stanowisko dowódcy misji ubiegali się inni, lepiej wykwalifikowani. Akademia oświadczyła, że Nightingale został wybrany, bo jest energiczny. To człowiek o doskonałych umiejętnościach oceny sytuacji. To, że nie miał doświadczenia w badaniu nieznanych biosfer, było zrozumiałe, bo inni kandydaci też go nie mieli. Był młodszy niż wielu innych, których widziałoby na tym stanowisku wpływowe gremium, a tak się złożyło, że był też mężem córki jednego z członków komisji.

Cała misja okazała się jedną wielką katastrofą, a odpowiedzialność zrzucono na barki Nightingale’a.

Niewykluczone, że to, co zdarzyło mu się na Maleivie III, mogło się zdarzyć każdemu. Kiedy jednak czytała ataki na dokonaną przez niego ocenę sytuacji, słabo zamaskowane sugestie, że okazał się tchórzem, zaczęła się zastanawiać, czemu nie uciekł na jakieś odludzie i nie schował się przed wszystkimi.

Nikt dotąd nie przyzwyczaił się do szarej mgły korytarzy nadprzestrzennych, jaką widać było ze statku poruszającego się z nadświetlną prędkością, ani do wrażenia, że statek porusza się bardzo wolno. Podróżnicy obserwujący otoczenie odnosili wrażenie, że przemieszczają się w ciężkiej mgle, z prędkością kilku kilometrów na godzinę.

„Wildside” przemykał w ciszy przez mgłę, a Hutch łatwo mogła sobie wyobrazić, że jest gdzieś na północny wschód od Nowej Fundlandii i sunie po Atlantyku, nasłuchując, czy nie rozlegnie się odgłos rogów ostrzegających przed mgłą. Zaprogramowała ekrany na statku, udające okna, by wyświetlały widoki górskie, zdjęcia miast, co tylko zażyczyli sobie pasażerowie. Siedząc we wspólnej sali, patrzyła na Londyn widziany z lotu ptaka. Był środek dnia, wczesne popołudnie, środek zimy. Padał śnieg.

Szósty dzień lotu.

— Co tam jest? — spytał Scolari, który jadł z nią lunch.

— Nic — odparła. Potrząsnął głową.

— Coś musi być.

— Nic nie ma. Poza mgłą.

— A skąd się bierze ta mgła?

— Wodór i hel. I parę innych gazów. To nasz wszechświat, tylko w nieuporządkowanym i zimnym stanie.

— Jak to się stało?

Wzruszyła ramionami.

— Nic wielkiego się nie uformowało. To ma jakiś związek z różnicą grawitacji. Fizycy odpowiedzą, że prawdziwe pytanie brzmi: dlaczego my mamy planety i gwiazdy?

— Grawitacja jest tu inna? — spytał.

Jedli owoce. Hutch wybrała ananasa i banana z plasterkiem sera, na ziarnach zboża. Żuła przez chwilę, delektując się smakiem, po czym skinęła głową.

— Jest niższa, o wiele słabsza niż w naszym wszechświecie. Więc nic się nie tworzy. Chcesz zobaczyć, jak to wygląda?

— Jasne.

Hutch wydała Billowi polecenie, by wrzucił na ekran widok z przedniego teleskopu.

Widok Londynu zamigotał i zastąpiła go mgła.

Scolari przyglądał jej się przez jakąś minutę, po czym potrząsnął głową.

— Wygląda to, jakby dało się wyjść stąd i poruszać się szybciej pieszo.

— Gdyby było coś, po czym da się iść.

— Hutch, jak rozumiem, czujniki także nie działają?

— Zgadza się.

— Więc tak naprawdę nie wiemy, co tam jest. Co jest przed nami.

— Niczego nie może tam być. Ciała stałe się tu nie tworzą.

— A inne statki?

Dostrzegła, że pytający tak naprawdę się tym nie przejmuje. Scolari chyba nigdy się niczym nie przejmował. Wszyscy jednak byli zafascynowani podróżami nadświetlnymi. A zwłaszcza tym powolnym tempem. I złudzeniem cieni we mgle. Przyczyną występowania cieni były światła statku.

— Zgodnie z teorią — rzekła, przedstawiając mu opinię, którą już wiele razy wygłaszała — mamy własną, unikatową trasę. Tworzymy fałdę w chwili, gdy się zagłębiamy, i ta fałda znika, gdy wyskakujemy. Uważa się, że zderzenie z innym statkiem, czy choćby spotkanie go, jest niemożliwe.

Wszedł Nightingale, zamówił coś z automatu i przysiadł się.

— Ciekawy widok — zauważył.

— Możemy go zmienić.

— Nie, nie zmieniaj. — Wyglądał na zafascynowanego. — Tak jest dobrze.

Spojrzała na Scolariego, który wgryzał się w jabłko.

— Uwielbiam gotyckie klimaty.

Rozmowa najwyraźniej uwiędła.

— Planujesz powrót na Pinnacle, Randy? — spytała w końcu Hutch. — Czy będziesz się starać o inny przydział?

— Idę na emeryturę — rzekł takim tonem, jakby to było oczywiste.

Pogratulowali mu.

— Kupiłem domek nad morzem w Szkocji — mówił dalej.

— Szkocja! — Hutch była pod wrażeniem. — Co tam będziesz robić?

— Jest ukryty na odludziu, nad samym morzem — odparł. — Podoba mi się, że jest daleko.

— A co tam będziesz robić z czasem? — dopytywał się Scolari.

Nalał sobie kawy.

— Myślę, że przez pierwszy rok to pewnie nic.

Scolari pokiwał głową.

— To musi być przyjemne.

Zaczął opowiadać, że zgłosił się na posadę nauczyciela na Uniwersytecie Teksańskim i że dobrze będzie zobaczyć tych ludzi znowu po tylu latach. A potem zadał pytanie, które sprawiło, że Hutch mrugnęła:

— Randy, zamierzasz spisać wspomnienia?

To było jak wkroczenie na pole minowe. Scolari bez wątpienia wiedział, że Nightingale był w pewnym sensie sławny, ale mógł nie znać szczegółów.

— Nie. — Nightingale zesztywniał. — Nie sądzę, żeby wiele osób uznało moje życie za ciekawe.

Doświadczenie podpowiadało Hutch, że między nią a jej pasażerami tworzą się trwałe więzi. Lub też zaczynają się serdecznie nie znosić. Małe grupy na długich lotach zawsze zachowywały się według jednego lub drugiego wzorca. Parę lat temu miała na pokładzie socjologa, którego zadaniem było zbadać to zjawisko i nadać mu nazwę. Efekt kabla. Także i teraz spodziewała się, że grupa zacznie zachowywać się zgodnie z jednym z tych schematów.

Jak dotąd podróżnicy więcej rozmawiali niż zajmowali się rozrywkami. Nie nęciły ich gry i VR, którymi zwykle zajmowano się w podróży, a zamiast tego oddawali się konwersacjom.

Padło już kilka osobistych wyznań, co było znakiem, że pasażerowie stają się sobie bliscy, ale zwykle trwało to kilka tygodni. Trzeciego wieczora Embry zupełnie poważnie wyznała, że zastanawia się nad porzuceniem medycyny. Nie mogła znieść ludzi cały czas skarżących się na swoje samopoczucie.

— Świat jest pełen hipochondryków — rzekła. — Bycie lekarzem nie jest wcale takie, jak się większości ludzi wydaje.

— Moja matka była hipochondryczką — rzekła Toni.

— Moja też. Więc powinnam była wiedzieć, jak to wygląda, zanim poszłam na studia medyczne.

— A dlaczego poszłaś?

— Mój ojciec był lekarzem. I babka. Więc jakoś… tego ode mnie oczekiwano.

— A co byś robiła, gdybyś zrezygnowała?

— Zawsze można pracować naukowo — podsunął Scolari.

— Nie. Tak naprawdę mnie to już nie interesuje. Znudziło mnie.

Toni Hamner, wbrew pierwszemu wrażeniu, jakie odniosła Hutch, okazała się romantyczką.

— Poleciałam na Pinnacle, bo tam było jakoś inaczej, a ja chciałam podróżować.

— I tak zrobiłaś — rzekła Embry.

— I spodobało mi się. Chodzenie po miejscach zbudowanych przez istoty, które nie były ludźmi. Tysiące lat temu. To jest archeologia.

— Więc dlaczego lecisz do domu?

— Kontrakt mi się skończył.

— Mogłaś przedłużyć — rzekła Hutch. — Płacą premie ludziom, którzy zostają.

— Wiem. Już raz przedłużałam. Teraz chcę robić coś innego.

— Aha — rzekła Embry. — Rodzina?

Toni zaśmiała się.

— Chcę choć sprawdzić, jakie są perspektywy.

Scolari skinął głową.

— Na Pinnacle się nie dało?

Zastanowiła się.

— Nie chodzi o to, że nie było tam ciekawych mężczyzn. Bo było ich mnóstwo. Ale sprawiali wrażenie, jakby ożenili się z pracą. Kobiety były traktowane jako element rozrywkowy.

Nigdy nie wspominała o swoich byłych.

Tylko Nightingale dotąd się nie odsłonił, a teraz siedzieli, patrząc na odwieczną mgłę, a on wyjaśniał, że — oczywiście — chciałby, żeby jego życie było tak ciekawe, by ludzie chcieli o nim czytać. I powiedział to z takim przekonaniem, jakby sam w to wierzył.

Scolari wrócił do mgły za oknem.

— Czy ktoś wie — spytał — jaka jest struktura tego miejsca? Jakie jest duże?

— O ile wiem — odparła Hutch — to pytanie nie ma…

Kontrolka wiadomości Billa zaczęła migać.

— …żadnego znaczenia — dokończyła. — Mów, Bill.

— Hutch — odezwał się — nadeszła wiadomość z Akademii.

— Wrzuć na ekran, Bill.

Mgła znikła i pojawiła się wiadomość. Embry weszła do pomieszczenia.


DO: NCA „HAROLD WILDSIDE”

OD: DYREKTOR OPERACYJNY

TEMAT: ZMIANA KURSU


HUTCHINS, ZAŁOGA „WENDY” ZNALAZŁA NA DEEPSIX RUINY. ZAWRACAJ NATYCHMIAST. ZRÓB ZDJĘCIA, ZNAJDŹ ARTEFAKTY, CO TYLKO ZDOŁASZ. MUSIMY ZDOBYĆ JAKIEŚ INFORMACJE O MIESZKAŃCACH. NIKOGO INNEGO NIE MA W ZASIĘGU. ZOSTAJESZ POWOŁANA NA GŁÓWNEGO ARCHEOLOGA NA OKRES PROWADZENIA BADAŃ. ZDERZENIE Z MORGANEM JEST BLISKIE, JAK WIESZ. ŻADNEJ BRAWURY.

GOMEZ


To był błąd. Hutch powinna była zapoznać się z wiadomością na osobności. Spojrzała na Nightingale’a, ale nie zdołała odczytać nic z jego twarzy.

— Aha — rzekł Scolari. — Jak to daleko?

— Jakieś pięć dni, Tom. W jedną stronę.

Rozległ się brzęczyk: posiłek Nightingale’a był gotowy.

— Nie sądzę, żebym miał ochotę tam lecieć — mruknął.

Do diabła. Nie miała wyboru. Dostała rozkaz. Nie mogła się wykłócać, bo wymiana poglądów zajęłaby kilka dni. Zajmowała się tym już na tyle długo, że wiedziała, jak ważnym znaleziskiem są ruiny na niezamieszkałej planecie. I przekazywali jej to zadanie. Gdyby była sama, wpadłaby w zachwyt.

— Muszę to zrobić — rzekła w końcu. — Przepraszam za wszelkie niedogodności. Dawniej, kiedy coś takiego się działo, Akademia rekompensowała pasażerom stracony czas.

Nightingale zamknął oczy, a Hutch usłyszała, jak wypuszcza powietrze z płuc.

— Pewnie wyślą po nas inny statek.

— Nie przypuszczam, żeby miało to sens, chyba że jakiś jest w pobliżu. Gdyby wysyłali coś z Ziemi, musiałoby lecieć prawie pięć tygodni. Do tego czasu wszystkie prace zostaną zakończone, a my będziemy w drodze do domu.

— Mam ochotę złożyć pozew — upierał się Nightingale.

To była pusta groźba. Potencjalne zakłócenia w podróży i niedogodności były przewidziane w każdym kontrakcie.

— Rób, jak uważasz — rzekła cicho. — Moim zdaniem to potrwa jakieś trzy tygodnie.

Embry też nie była zadowolona.

— To jakaś paranoja.

— Przykro mi. — Hutch spróbowała się uśmiechnąć. — Zdarza się.

Scolari przewrócił oczami i opadł na fotel.

— Hutch — rzekł — nie możesz mi tego zrobić. Mam zaklepany tydzień w Alpach Szwajcarskich. Ze starymi przyjaciółmi.

— Tom. — Zrobiła minę, jakby czuła się niepewnie. — Przykro mi, ale będziesz musiał zmienić plany.

Patrzył prosto na nią.

Hutch usiłowała odzyskać panowanie nad sobą.

— Posłuchajcie — rzekła. — Wszyscy od dawna pracujecie dla Akademii. Wiecie, co oznacza takie odkrycie. I wiecie też, że nie pozostawiono mi wyboru. Składajcie skargi, jeśli uważacie, że to coś da. Napiszcie, a ja z przyjemnością wyślę.

Kiedy skończyła, Toni westchnęła.

— To nie mój styl spędzania wolnego czasu — oznajmiła — ale jakoś przeżyję.

W ciągu godziny Hutch przeprogramowała kurs; lecieli na Maleivę.


Przez resztę dnia trzymała się z daleka od pasażerów. Sympatyczny nastrój pierwszych dni oczywiście nie wrócił, ale złość i niechęć szybko im przeszła. Do rana wszyscy w mniejszym lub większym stopniu pogodzili się z nową sytuacją. Embry przyznała, że możliwość obejrzenia takiej kosmicznej katastrofy może wynagrodzić niedogodności. Scolari zaś chyba zaczął sobie uświadamiać, że w rzeczywistości jest samotnym młodym mężczyzną w towarzystwie dwóch atrakcyjnych pasażerek.

Hutch uznała, że nadszedł czas na następny krok.

Późnym rankiem we wspólnej sali byli wszyscy z wyjątkiem Nightingale’a. Toni i Embry grali w szachy, a Scolari i Hutch debatowali nad problemami etycznymi, jakie podsuwał im Bill. Omawiane właśnie zagadnienie dotyczyło następującego problemu: czy warto przekazywać innym wątpliwą postawę religijną, opierając się na założeniu, że wiara zapewnia bezpieczniejszą egzystencję psychologiczną. Hutch poczekała, aż partia szachów się zakończy, po czym poprosiła wszystkich o uwagę.

— Na takich lotach mamy zwykle komplet — zwróciła się do pasażerów — a połowa obecnych to archeologowie. Czy ktoś z was miał kontakt z archeologią?

Nikt się nie zgłosił.

— Kiedy dolecimy na Deepsix — rzekła — polecę na powierzchnię. Tylko po to, żeby się rozejrzeć, zobaczyć, co się da, może zebrać jakieś artefakty. Gdyby ktoś z was chciał polecieć, ochotnicy bardzo by się przydali. Praca jest dość łatwa.

Wyprostowała się na pełną wysokość. Pasażerowie spojrzeli po sobie, po czym zaczęli patrzeć na sufit albo ściany. Embry potrząsnęła głową.

— Nie, dzięki — rzekła. — Wolę popatrzeć stąd. Hutch, to jest miejsce, gdzie na przełomie wieków zginęło kilka osób. O ile pamiętam, zostały pożarte. — Wzięła z szachownicy królową i zaczęła jej się przyglądać. — Przykro mi. Naprawdę. Ale nie zamierzam ryzykować. Jeśli tam jest coś godnego uwagi, mieli dwadzieścia lat, żeby to obejrzeć. A teraz, w ostatniej chwili, chcą, żebyśmy tam polecieli i zajęli się tym. Jak zwykle.

— Przepraszam, Hutch — odezwał się Scolari — ale uważam tak samo. Jakiś biurokrata spieprzył sprawę, a teraz my mamy pędzić i ryzykować życie. — Nie patrzył na nią. — To nie jest rozsądne.

— Dobrze — odparła. — Rozumiem, pewnie czułabym to samo.

— Będziesz musiała robić zdjęcia — wtrąciła Toni. — Masz skaner?

Hutch miała całą skrzynię w ładowni. Więc przynajmniej to nie stanowiło problemu.

Toni odsunęła krzesło. Obserwowała uważnie Hutch, ale ta miała nieokreślony wyraz twarzy. W końcu Toni uśmiechnęła się i odezwała:

— Ja polecę.

Hutch sądziła, że skoro nikt inny się nie zgłosił, ona też znajdzie powód, żeby odmówić.

— Nie ma przymusu, Toni.

— To bez znaczenia. Wnuki kiedyś mnie o to zapytają. Nie chcę im opowiadać, że zostałam na statku i obserwowałam wszystko z jadalni.

Ta uwaga sprawiła, że Embry obrzuciła ją krzywym spojrzeniem.


Nightingale poszedł wcześnie do swojej kajuty, jak to zwykle robił. Wiedział, że inni czują się swobodniej, jeśli jego tam nie ma, i było mu z tego powodu przykro. Prawda była jednak taka, że banalne rozmowy go nudziły. Spędzał całe dni na pracy nad książką, co do której miał nadzieję, że będzie dziełem jego życia: Quraqua i Ziemia. Ewolucja inteligencji. Bardzo ironiczny był fakt, że ludziom udało się wyśledzić, jakie czynniki przyczyniły się do wykształcenia rozumu u istot pozaziemskich w znanych im przypadkach, ale nie udało im się zadowalająco zastosować tej wiedzy w przypadku własnego gatunku. Przynajmniej do chwili, gdy pojawił się na scenie.

Cieszył się, że może spędzać wieczory z Harcourtem i DiAivą, swoimi wielkimi poprzednikami, zamiast słuchać niekończącej się paplaniny we wspólnym pomieszczeniu.

Ludzie, z którymi podróżował, nie byli specjalnie inteligentni, a czas był cenny. W miarę jego upływu Nightingale coraz bardziej doceniał melancholijną rzeczywistość. Człowiek nie żyje wiecznie.

Dziś wieczorem był zbyt rozkojarzony, żeby myśleć o czymkolwiek innym niż Deepsix. Maleiva III. Planeta bez przyszłości. Zamierzasz spisać wspomnienia? Intencje Scolariego były niejasne. Wyśmiewał się z niego? To pytanie zadawano mu z coraz większą regularnością, gdy zderzenie było coraz bliższe, a ludzie zaczęli sobie przypominać. Czy to pan jest ten Nightingale, który stracił tam sześć osób?

Chętnie napiłby się rumu. Doświadczenie podpowiadało mu jednak, że kiedy już go zdobywa, pije za dużo.

Niedługo to wszystko się kończy. Wróci na stały ląd, do willi, którą kupił w jego imieniu agent. Stała na cyplu, daleko od szosy, na końcu prywatnej drogi. Żadnych gości. Żadnych sąsiadów. Nikogo, komu trzeba odpowiadać na pytania.

Gdyby był sprytny, opuściłby Pinnacle całe lata temu, zanim to wszystko zwaliło cię na niego ze wszystkich stron. Ale nie dopilnował sprawy, przekonany, że skoro nie bierze w tym udziału, ludzie już o nim zapomnieli. Zapomnieli, że tam był.

Czy pan jest ten Nightingale, który aż tak spieprzył sprawę przy pierwszej misji, że już nigdy nie wróciliśmy na tę planetę?

Nie miał bliskich przyjaciół, ale nie wiedział, dlaczego tak jest. Nigdy nie było nikogo, z kim mógłby się podzielić sukcesem zawodowym. A teraz, w tym sterylnym otoczeniu, odkrył, że coraz bardziej zastanawia się nad swoim życiem i zaczyna odnosić wrażenie, że to podróż donikąd.

Gdy Maleiva III znów znalazła się na pierwszym miejscu w mediach, a opinia publiczna zaczęła się interesować wszystkim, co się wiązało z tą przeklętą planetą, jego sytuacja zaczęła się gwałtownie pogarszać. Zastanawiał się nawet nad zmianą nazwiska po powrocie na Ziemię. Tylko że wiązało się to ze poważnymi komplikacjami. Biurokracja była zatrważająca. Nie, wystarczy, jak nie będzie figurował w książce telefonicznej. Popełnił błąd, mówiąc tym ludziom, że jedzie do Szkocji.

Założy zaszyfrowaną skrytkę. Wszelkie pieniądze, wszelkie formalne transakcje, wszystko, co będzie miało do niego dotrzeć, trafi do tej skrytki. Będzie mógł odpowiedzieć albo nie, zależnie od chęci. Nikt nie będzie wiedział, gdzie jest. Jeśli będzie ostrożny, nikt koło Banff, gdzie miał się osiedlić, nie odkryje, kim jest.

Czy to pan jest ten Nightingale, który zemdlał?

Tego strasznego dnia potwory wgryzły się w jego ciało. E-skafander zapewniał ograniczoną ochronę i choć nie powstrzymał ataku, uniemożliwił tym łajdakom wstrzyknięcie trucizny. Mimo to ich dzioby przedarły się aż do żywego mięsa. Nigdy nie pozbył się bólu w karku, choć fizycznie wszystko było w porządku. Jakaś psychiczna blizna, której lekarze nie mogli uleczyć.

Każdy postąpiłby tak jak on.

Cóż, może nie każdy. Ale on nie bał się, przynajmniej nie bardziej niż pozostali. I nie uciekł, nie zostawił nikogo. Przynajmniej próbował.


Na pokładzie luksusowego liniowca „Wieczorna Gwiazda” leciało półtora tysiąca pasażerów, którzy chcieli obejrzeć zderzenie. Jednym z nich był światowej sławy dziennikarz Gregory MacAllister, komentator i obserwator ludzkiej kondycji. MacAllister szczycił się pewnym rodzajem skromności. Na wyprawach myśliwskich nosił własną broń. Zawsze podkreślał, że współpracownicy powinni rozmawiać ze sobą jak równy z równym. Był zawsze bardzo uprzejmy wobec zwykłych ludzi, z którymi przyszło mu się kontaktować, jak kelnerzy, lekarze i kapitanowie statków z całego świata. Czasem rzucił jakiś dowcip o wieśniakach, ale wszyscy wiedzieli, że to tylko żart.

Był liczącą się osobą na niwie politycznej i odkrywcą najjaśniejszych gwiazd literackiego firmamentu. Był także z urzędu dyrektorem Towarzystwa Chicagowskiego, kuźni myśli politycznej i literackiej. Pracował w radzie Baltimorskiego Instytutu Leksykograficznego, a kiedyś redagował przemówienia premiera. Był wpływowym członkiem kilku towarzystw filantropijnych, choć publicznie głosił, że biedni ludzie są po prostu niekompetentni i leniwi. Odegrał poważną rolę w znalezieniu prawników, którzy pozwali radę szkoły Brantley w sprawie Księgi Rodzaju. Lubił uważać się za jedynego na świecie praktykującego demaskatora zwalczającego szarlatanów, oszustów, profesorów i biskupów.

Na podróż na pokładzie „Wieczornej Gwiazdy” zgodził się niechętnie. Nie, żeby nie czuł ekscytacji na myśl o obserwowaniu zderzenia planet, ale cała ta impreza trąciła mu rozrywką dla proletariatu. Takie imprezy były dla ludzi, którym brak podstawowych wartości. Coś jak pójście na publiczną plażę. Albo na mecz piłkarski.

W końcu jednak zgodził się, poddając się własnej ciekawości i chcąc wykorzystać możliwość oglądania na własne oczy tego niezwykłego zdarzenia w historii. Ponadto w ten sposób mógł zaprezentować solidarność ze zwykłymi ludźmi. Nawet jeśli ci zwykli ludzie mieli spore posiadłości na Cape Cod i na brzegu rzeki Hudson.

To całe rozwalanie planet może być w końcu zabawne, a nawet posłużyć za pretekst do paru kawałków o przemijaniu życia i niepewności, jaka wiąże się z dobrami materialnymi. Nie miał też nic przeciwko wymiernym korzyściom. Jedynymi ludźmi, którzy najchętniej zrównaliby wszystkich w posiadaniu materialnym tak, by nikt nie miał niczego, byli oczywiście ci, którzy i tak niczego nie mieli.

Niewątpliwy wpływ na jego decyzję o wzięciu udziału miała oczywiście lista pasażerów, na której znalazło się wiele ważnych w tym okresie postaci polityki i biznesu.

Choć MacAllister nigdy by tego nie przyznał, udogodnienia na pokładzie wielkiego statku zrobiły na nim wrażenie. Kajuta okazała się nieco ciasna jak na jego standardy, ale to było do przewidzenia. Statek był wygodny, a wystrój sugerował raczej powściągliwy dobry gust niż ostentacyjny tani przepych, jaki zwykle spotykało się na pokładzie wielkich nadświetlnych liniowców.

Z przyjemnością włóczył się po labiryncie sal jadalnych, barów i salonów. Kilka sal zamieniono w wirtualne werandy, gdzie w odpowiedniej chwili pasażerowie mieli obserwować katastrofę.

Choć MacAllister pierwotnie zaplanował, że będzie spędzał dużo czasu na pracy, zainstalował się w bistrze o nazwie Nawigator, przy sterburcie, na górnym pokładzie. Co wieczór otaczali go tam różni ważniacy i wielbiciele, zwykle drugorzędni politycy, ich doradcy, dziennikarze, paru dyrektorów i kilku pisarzy. Wszyscy bardzo chcieli się z nim zaprzyjaźnić i żeby wszyscy to widzieli. Pierwszego wieczora zaproszono go na obiad do stołu kapitana. Ponieważ jeszcze się całkiem nie urządził, odmówił.

Jeśli nawet MacAllister miał wrogów, którzy z zadowoleniem patrzyliby, jak odlatuje do układu Maleivy, a najlepiej, jak ląduje na skazanej za zagładę planecie, wiedział, że większość ludzkości myśli o nim jako o błędnym rycerzu, walczącym o dobro, demaskującym bufonów i zawsze utrzymującym się w czołówce ludzi, dzięki którym na Ziemi ocalał jeszcze zdrowy rozsądek.

Cieszył się reputacją doskonałego analityka, oraz — co ważniejsze — wzoru uczciwości. Nie opowiadał się ani po stronie postępu, ani po stronie konserwatystów. Nie można było go kupić. I nie można było go oszukać.

Kobiety często oferowały mu siebie. Z części tych ofert korzystał. Działał dyskretnie, przekonując się w duchu, że to niemożliwe, by zazdrosny mąż się dowiedział. Uwielbiał płeć przeciwną, choć uważał raczej, w epoce słabych mężczyzn, że miejsce kobiet jest w kuchni i w łóżku. Tam były najszczęśliwsze, a gdyby wszyscy zrozumieli tę prostą prawdę, życie stałoby się lepsze dla każdego.

W połowie drogi dowiedział się, że na Deepsix znaleziono budowle, i skomentował to w swoim dzienniku, który prowadził przez całe życie.


Wiedzieliśmy o Maleivie III i zbliżającym się zderzeniu od jakichś dwudziestu lat, napisał, a gdy zostało nam tylko parę tygodni, nagle dowiedzieliśmy się, że ten nieszczęsny świat ma jakąś historię. Teraz oczywiście będzie dużo wytykania palcami i szukania winnych, którzy przegapili taki istotny szczegół. Pewnie okaże się, że tym pechowcem jest pilot „Taliaferro”, który ma to szczęście, że już nie żyje. Albo wykryją, że za niedopatrzenie polegające na niedokładnej analizie danych satelitarnych winę ponosi jakiś trzeciorzędny urzędnik. To będzie niezły cyrk.

Teraz nie ma już czasu na badanie tej kultury — przepadła. Cały gatunek wyginie i nie będzie nikogo, kto by wiedział o nim cokolwiek poza tym, że pod pokrywą śniegu jest jakaś kamienna budowla.

Może niczego innego się nie spodziewaliśmy.


ARCHIWUM

DO: NCA „HAROLD WILDSIDE”

OD: DYREKTOR OPERACYJNY, PROJEKT DEEPSIX

HUTCHINS, PAMIĘTAJCIE, ŻE NA DEEPSIX SĄ DRAPIEŻNIKI. PIERWSZE ZAPISY Z PROJEKTU SUGERUJĄ ZACHOWANIE SZCZEGÓLNEJ OSTROŻNOŚCI. POINFORMOWANO MNIE, ŻE NAJWIĘKSZY EKSPERT W TEJ DZIEDZINIE, RANDALL NIGHTINGALE, JEST NA POKŁADZIE WASZEGO STATKU. ZABIERZCIE GO TAM.

GOMEZ


DO: NCA „WENDY JAY”

OD: DYREKTOR OPERACYJNY

TEMAT: STANOWISKA ARCHEOLOGICZNE

DO WIADOMOŚCI: GUNTHER BEEKMAN.

ZAWRÓCILIŚMY „WILDSIDE”, ŻEBY PRZEPROWADZIĆ PRACE ARCHEOLOGICZNE NA DEEPSIX. DOWÓDCĄ MISJI BĘDZIE PRISCILLA HUTCHINS. PROSZĘ, BYŚCIE PAN I KPT. CLAIRVEAU UDZIELILI WSZELKIEJ NIEZBĘDNEJ POMOCY.

GOMEZ

IV

W krytycznym momencie krytycznej misji, kiedy jego ludzie najbardziej go potrzebowali, Randall Nightingale zemdlał. Uratowała go Sabina Coldfield i zaniosła w bezpieczne miejsce, co przypłaciła własnym życiem. Wszyscy teraz są zaskoczeni przegraną tej misji oraz tym, że nie podjęto dalszych prób zbadania komarów i trawy moczarowej na Maleivie III. Mówiono, że koszty były za duże, ale miano na myśli pieniądze. Tymczasem to rzeczywiście kosztowało za dużo, bo pochłonęło życie takich ludzi jak Coldfield, która była warta tyle co tuzin takich Nightingale’ów.

Gregory MacAllister, „Prosto i wąsko” (Wspomnienia)


Marcel już nie wierzył w to, że mieszkańcy Deepsix wymarli dawno temu. Czy w ogóle wymarli.

— Przypuszczam, że możesz mieć rację — rzekła Kellie. Oparła brodę na dłoni i przyglądała się obrazom, które zarejestrowano tego dnia.

Marcel zamierzał po zakończeniu misji zaproponować Kellie Collier uprawnienia dowódcy. Miała zaledwie dwadzieścia osiem lat i była trochę za młoda na to stanowisko, ale stanowiła wcielenie profesjonalizmu i nie widział sensu w zajmowaniu przez nią zawsze posady drugiego po Bogu. Zwłaszcza teraz, gdy podróże międzygwiezdne intensywnie się rozwijały. Było mnóstwo statków nadświetlnych, na których brakowało oficerów, to samo dotyczyło frachtowców handlowych, jachtów prywatnych oraz statków firmowych i dyrektorskich. Rozwijała się działalność patrolowa, szczególnie po zeszłorocznej utracie „Nagietka” i „Rancocas” wraz z załogami. Pierwszy uległ dezintegracji przy przejściu w hiperprzestrzeń; załodze udało się schronić w kapsułach, ale skończył im się tlen, zanim opieszała jednostka patrolu ich znalazła. „Rancocas” doznał awarii zasilania i zaczął dryfować. Łączność także nie działała, a kiedy zauważono jego nieobecność, było już za późno.

Ponieważ ludzie przeprowadzali się na nowo terraformowane planety, gdzie dostęp do ziemi był nieograniczony, opinia publiczna domagała się poprawy warunków bezpieczeństwa. Patrol wkroczył więc w erę ekspansji. Trudno było przewidzieć, jak daleko może dojść taka młoda zdolna jak Collier.

Kellie przyglądała się niskim wzgórzom jednego z łańcuchów górskich w środkowej Transitorii.

— Nie ma żadnych wątpliwości — oznajmiła. — To jest droga. Albo kiedyś nią była.

Marcel pomyślał, że widzi to, co chce widzieć.

— Zarosła. — Usiadł przy niej. — Trudno powiedzieć. Może to stare koryto rzeki.

— Spójrz tu. Biegnie pod górę. To nie mógł być ciek wodny. — Rzuciła okiem na ekran. — Ale minęło już dużo czasu, odkąd była używana.

W ciągu pięciu dni, jakie minęły od pierwszego odkrycia, znaleźli wiele dowodów na to, że planeta była kiedyś zamieszkała. Co więcej, na trzech kontynentach odkryli pozostałości miast. Miasta były od dawna wymarłe, zasypane, zmiażdżone lodowcami. Wyglądało na to, że pochodzą z epoki, w której mieszkańcy nie znali jeszcze techniki. Dalsze spekulacje musiały poczekać do chwili, gdy przybędzie Hutch i poleci na powierzchnię planety, żeby obejrzeć to z bliska. Nie było jednak budowli, które wyraźnie odcinałyby się na tle krajobrazu, a śnieg nie był aż tak głęboki, żeby przykryć naprawdę duże budowle. Nie było mostów, tam, wieżowców, żadnych śladów większych konstrukcji. Tylko czasem, tu czy tam, jakiś fragment na śniegu. Dach, wieża, filar.

Na wyspie, którą nazwali Zmarzłocią, był kamienny krąg. Na środku ugoru blisko Zatoki Złych Wieści, niedaleko miejsca, gdzie tak nieszczęśliwie zakończyła się misja Nightingale’a, leżał wóz, a na Przylądku Rozczarowania w Tempusie był przedmiot, który mógł być pługiem.

Ale ta droga…

Miała jakieś trzydzieści kilometrów długości i można było ją prześledzić w całości: zaczynała się w dolinie rzeki, potem przebiegała koło brzegu małego jeziora, po czym wspinała się u podnóża góry. (Kellie miała rację: to nie mogła być rzeka). Znikała na krótko w leśnej gęstwinie, po czym wynurzała się znów blisko oceanu.

Droga biegła u podnóża jednej z wyższych gór. Wznosiła się na wysokość prawie siedmiu tysięcy metrów powyżej lasu. Jej północna część była zygzakowata, opadając jednostajnie z otoczonego chmurami szczytu na łagodne zbocze. Kiedy promienie słońca padały na skalną ścianę rankiem, dało się zauważyć jakąś kobaltową poświatę, więc nazwali ten szczyt Górą Błękitną.

— Trasa turystyczna — rzekł Marcel.

Kellie wzruszyła ramionami.

— Może. Szkoda, że nie możemy tam polecieć i obejrzeć.

— „Wildside” to załatwi, jak tylko się pojawi.

Założyła ramiona na piersi, jak wtedy, gdy dawała mu do zrozumienia, że chce o coś zapytać, ale tym razem nie zapytała.

— Mamy szczęście, że w pobliżu jest archeolog.

— Hutch? — Marcel uśmiechnął się. — Ona nie jest archeologiem. Jest raczej z naszej branży.

— Pilot?

— Tak. Pewnie nie było nikogo innego. Ona przynajmniej pracowała przy kilku stanowiskach.

Kellie pokiwała głową, wstała i przyjrzała mu się uważnie.

— Sądzisz, że pozwoli mi tam polecieć?

— Jeśli poprosisz, to pewnie tak. Zapewne się ucieszy, że ktoś chce pomóc.

Kellie była ładna, wysoka, miała ciemne, kuszące oczy, gładką, czarną skórę i delikatne włosy do ramion. Marcel wiedział, że nie ma problemu z uzyskiwaniem od mężczyzn tego, czego chce, ale próbowała nie używać swojego uroku na nim. To kiepski nawyk, powiedziała mu raz. Ale było to dla niej cos równie naturalnego jak oddychanie. Mrugała powiekami i próbowała patrzeć na niego od dołu, choć nadal siedział.

— Marcelu, powiedzieli, że przyda im się każda pomoc.

— Nie sądzę, żeby mieli na myśli ludzi.

Zatrzymała na nim spojrzenie.

— Bardzo chciałabym tam polecieć. Nie jestem ci tu potrzebna.

Marcel zastanowił się.

— Lądownik pewnie będzie pełen naukowców — rzekł. — Oni mają pierwszeństwo.

— Dobrze. — Pokiwała głową. — To uzasadnione. Ale jeśli tylko będzie miejsce…

Marcel czuł się niepewnie. Znał Hutch, niezbyt blisko, ale wystarczająco dobrze, żeby jej zaufać. Eksperci nie wiedzieli dokładnie, kiedy Deepsix zacznie się rozpadać. A na planecie były niebezpieczne zwierzęta. Kellie była jednak dorosłą kobietą, a on nie potrafił znaleźć żadnych powodów, żeby jej odmówić.

— Zapytam ją, zobaczymy, co powie.


Beekman był zatopiony w myślach, gdy Marcel usiadł przy nim. Siedział ze zmarszczonym czołem, spuszczonymi oczami, pomarszczonymi brwiami. Wzdrygnął się i spojrzał niepewnie na kapitana.

— Marcelu — odezwał się — chciałem o coś zapytać.

— Słucham.

Znajdowali się w pomieszczeniu kontroli projektu.

— Jeśli tam jest coś, czy raczej ktoś, kto był w stanie zbudować dom albo drogę, czy nie powinniśmy pomyśleć o jakiejś akcji ratunkowej?

Marcel zastanawiał się nad tym problemem, ale nie przychodził mu do głowy żaden praktyczny sposób jego rozwiązania. Jak się ratuje obcych?

— „Wildside” ma tylko jeden lądownik — rzekł. — I to wszystko. Jak sądzisz, ilu moglibyśmy zabrać? Gdzie ich umieścić? I jak zareagowaliby na jakąś bandę kowbojów, która wpada i próbuje ich osaczyć?

— Jeśli jednak tam są inteligentne istoty, chyba ciąży na nas obowiązek moralny uratowania choć kilku. Nie sądzisz?

— Jakie masz doświadczenie z obcymi formami życia?

Beekman potrząsnął głową.

— Niewielkie.

— A jeśli to ludożercy?

— Mało prawdopodobne. Mówimy o istotach, które budują drogi. — Beekman wyglądał, jakby czuł się naprawdę nieswojo. — Wiem, że lądownik jest mały i że mamy tylko jeden. Ale kilku moglibyśmy zabrać. Pewnie tak chciałaby Akademia. — Miał na sobie szarą kamizelkę, której poły zaciskał, jakby było mu zimno. — Ilu się tam zmieści? W lądowniku „Wildside”?

Marcel zwrócił się z pytaniem do Billa. Na ekranie wyskoczyły liczby. Jedenaście osób plus pilot.

— Może powinniśmy poczekać do chwili, aż staniemy w obliczu tego problemu.

Beekman skinął wolno głową.

— Pewnie tak.

— Zabranie paru może nie być dobrym pomysłem — zastanawiał się Marcel. — Uratujemy ich tylko po to, żeby mogli patrzeć, jak ich planeta umiera. — Potrząsnął głową. — To może być niebezpieczne. Nie mamy pojęcia, co zrobią, jeśli pojawimy się i powiemy „Cześć”. Nie będziemy w stanie się porozumieć. No i jest kwestia puli genetycznej.

Beekman wstał z krzesła i podszedł do ekranu ściennego, na którym było widać piętrzące się cumulusy i chłodne, błękitne morza.

— Pewnie bylibyśmy w stanie dokonać syntezy genów. Dać im szansę na przetrwanie. — Zapatrzył się w Deepsix.

— To nie jest nasza sprawa — odparł Marcel. — Akademia wie, co znaleźliśmy. Jeśli chcą, żebyśmy przeprowadzili akcję ratunkową, niech nas o tym poinformują.


W ciągu kolejnych kilku dni dokonano następnych odkryć: ruin budowli, która mogła być magazynem, nad rzeką w Północnym Tempusie; drewnianej palisady ukrytej w lesie; Porzuconej łodzi zamarzniętej w Porcie Urazy. Łódź leżała na boku; miała około dwunastu metrów długości i maszty.

Jej proporcje sugerowały jednak, że żeglarze byli znacznie mniejsi od ludzi.

— Wygląda jak galera — rzekła Mira. — Z tyłu widać nawet kabinę.

Chiang Harmon zgodził się.

— Dla nas byłaby za mała, prawda? Ale jest tam. Ile lat ma ten lód?

— Pewnie jest tam od początku.

Mira miała na myśli to, że lód jest tam od spotkania układu z obłokiem Quiveras. Port Urazy, jak sądzono, był zamarznięty od trzech tysięcy lat i nigdy nie tajał. Znajdował się daleko na północ od wschodniego wybrzeża Gloriamundi.

— Co jeszcze da się powiedzieć o tej łodzi? — spytał Beekman.

— Dziób ma kształt węża morskiego — rzekł Chiang. — Taki wikiński akcent.

— A wiesz — odparła Mira — że tego nie zauważyłam? Masz rację. Tubylcy znają sztukę.

Sztuka była dla Miry ważna. Pracując na statku Akademii nabrała przekonania, że to sztuka określa cywilizację. Pod względem osobistym żywiła przekonanie, że właśnie po to się żyje. Pracowało się, by móc w wolnym czasie korzystać z wyrafinowanych przyjemności. Zwierzyła się Marcelowi, że ludzie Beekmana, z nielicznymi wyjątkami, są strasznie zaściankowi i tak się uganiają za różnościami świata fizycznego, że nie nauczyli się, jak korzystać z życia. Uważała się za sybarytkę w najbardziej wyrafinowanym sensie tego słowa.

Była jedną z najstarszych osób na pokładzie. Według jej własnych słów, Mira wkroczyła w wiek średni i wyszła drugą stroną. Była smukła, atrakcyjna, energiczna. Jedna z tych obdarzonych szczęściem kobiet, które przepływający czas omija.

— Znali — poprawił ją Beekman.

— Gdybyśmy tylko mogli rzucić okiem — rzekł Chiang — może udałoby się nam określić, jak wyglądali. Wystarczyłoby tylko poszukać.

Mira skinęła głową.

— Następnym razem powinniśmy dopilnować, żebyśmy mieli ze sobą lądownik.

Powiedziała to takim tonem, jakby ktoś czegoś nie dopilnował, i patrzyła prosto na Beekmana.

Później Pete Reshevsky, matematyk z Oslo, poskarżył się, że nie wie, o co to całe zamieszanie.

— Tam na dole nie ma nic oprócz ruin — oznajmił. — I jest oczywiste, że byli dość prymitywni. Więc i tak nie dałoby się niczego od nich nauczyć. — Reshevsky był niski, miał szpiczasty nos i potężne mięśnie człowieka, który spędza pół życia w siłowni. W jego ciemnych oczach rzadko gościł uśmiech. — Lepiej byłoby — mówił dalej — gdyby wszyscy przestali wtykać nos w cudze sprawy i nie zapominali, po co tu jesteśmy.


Rankiem przybył „Wildside”.

— Kapitan chce z panem rozmawiać — oznajmił Marcelowi Bill.

Marcel lubił Priscillę Hutchins. Zdarzało mu się już z nią pracować i uważał ją za osobę kompetentną i łatwą we współpracy. Dwadzieścia lat temu stała się żywą legendą: była pilotem ekspedycji, która odkryła obłoki Omega.

Marcel zazdrościł jej tej misji. Pracował wtedy dla Kosmik Inc. i co parę miesięcy latał na Quraquę. To było zniechęcające doświadczenie. Płacili nieźle, ale on był ambitny i walczył o awans. Hutchins była bardzo młoda, kiedy to się stało, i cały ten incydent wywołał swoistą modę na bycie pilotem; to właśnie wtedy Marcel doszedł do wniosku, że już dość ma latania tam i z powrotem, a właściwie donikąd. Po paru miesiącach złożył wypowiedzenie i zatrudnił się w Akademii.

Ucieszył się, że Hutch znajdzie się w pobliżu. Co za dziwny zbieg okoliczności — kobieta, która miała tak wielki, choć pośredni, wpływ na jego karierę, ma się tu pojawić właśnie teraz. Jeśli przyjdzie mu podejmować decyzje związane z ewentualnym istnieniem obcych, dobrze będzie zapoznać się z jej zdaniem.

— Przełącz ją — polecił.

Nie była wysoka: ledwo spełniała dotyczące wzrostu wymagania dla pilotów. Miała ciemne oczy, krótkie, ciemne włosy, żywe rysy — jej uśmiech mógł rozświetlić cały pokój, jeśli akurat miała na to ochotę. Przywitała go radośnie.

— Marcel! Jak miło cię znowu widzieć. Podobno trafiłeś w dziesiątkę?

— Mniej więcej. Jak sądzisz, dostanę premię?

— Pewnie taką jak zwykle.

— Jak dużo wiesz?

— Tylko tyle, że są dowody na istnienie tam mieszkańców. Wieża. Czy jeszcze ktoś tam żyje?

— Nikogo nie widzieliśmy. — Zaczął streszczać jej aktualny stan badań. — Miasta, które znaleźliśmy, są rozproszone. W kilku miejscach odkryliśmy ślady osadnictwa. — Wywołał na ekran mapę. — Największe z miast jest w Tempusie Południowym. — Wskazał miasto na mapie. Było całe pokryte lodem. Nie podejrzewał, żeby w tak krótkim czasie udało jej się tam przedostać.

Ile tak naprawdę mieli czasu?

— Zderzenie ma nastąpić w porze kolacji, 9 grudnia. Podejrzewamy, że planeta zacznie się rozpadać jakieś czterdzieści godzin wcześniej. — Był późny wieczór, sobota, 25 listopada. — Ale nie jesteśmy pewni i nie chcemy, żebyś ryzykowała.

— Co wiemy o tubylcach?

— Niewiele. Byli mali. Prawdopodobnie wzrostu pięciolatka. I mamy dowody na ich występowanie na czterech kontynentach.

— Jak sugerujesz, gdzie powinniśmy wylądować?

— Wieża to dobre miejsce jak każde inne. Można tam coś zobaczyć, nie kopiąc za dużo. Ale jest pewien problem: ten obszar znajduje się bezpośrednio na linii uskoku tektonicznego.

Zawahała się.

— Myślisz, że wytrzyma przez parę dni?

— Nie wiem. Nie chcę, żeby ktokolwiek brał na siebie odpowiedzialność za takie zgadywanki.

— Pokaż mi, gdzie to jest.

— Północna Transitoria.

— Gdzie?

Marcel wydał Billowi polecenie wyświetlenia mapy. Spojrzała na nią, pokiwała głową i spytała:

— Co dokładnie ma się wydarzyć? I kiedy?

— Dobrze. Gunther — Gunther Beekman, szef misji — mówi, że warunki powinny być stosunkowo stabilne do chwili, gdy zacznie się rozpad. Ale jak już się zacznie, wszystko rozegra się bardzo szybko. Więc musicie się stamtąd szybko wynieść. Sugerowałbym, że jakiś tydzień wcześniej. I żadnej brawury. Lecicie, zabieracie artefakty, uciekacie.

— Prawdopodobnie będziecie mieli do czynienia z trzęsieniami ziemi, wielkimi burzami, takimi tam, dość wcześnie. Kiedy Deepsix wejdzie w coś, co nazywa się horyzont Turnera, cała atmosfera ucieknie, podobnie jak oceany, a skorupa planetarna zmieni się w płatki owsiane. A wszystko to w ciągu paru godzin. Do zupy wpadnie już samo jądro. Kawałek żelaza.

Znów patrzyła na niego.

— Dobrze. Rozumiem, że nie możemy tracić czasu.

— Chcecie zostać i obejrzeć zderzenie?

— Jasne, skoro już tu jesteśmy. I jeśli moi pasażerowie nie będą za głośno krzyczeć.

Milczeli przez dłuższą chwilę.

— Dobrze cię znowu widzieć, Hutch.

Minęły już dwa lata. Przylatywała z Pinnacle, miała dokować, a on właśnie wylatywał z ekipą badawczą. Porozmawiali parę minut przez radio, jak teraz.

Nie zdarzyło im się jednak przebywać razem w jednym pomieszczeniu więcej niż dwa razy. Byli na seminarium o nawigacji, na Kole. Czuł, że go pociąga, spędził z nią część wieczoru przy kolacji. Ale jakoś się nie składało. Zawsze lecieli w przeciwnych kierunkach.

Przyglądała się zdjęciom.

— Nie jest to jakaś duża wieża, prawda?

Była okrągła, kamienna, z ośmioma oknami, każde na innym poziomie, wychodzącymi na różne strony. Wznosiła się na wysokość dwunastu metrów. Czujniki wskazywały, że pod powierzchnią śniegu rozciąga się jeszcze na piętnaście metrów do ziemi i tam łączy z czymś, co wygląda na wewnętrzną część muru miejskiego. Niewykluczone, że wykorzystywano ją w charakterze bramy miejskiej.

Marcel wyświetlił na swojej konsoli jeszcze dwa zdjęcia. Jedno było zbliżeniem. Na drugim widniała wieża na tle ponurego otoczenia.

— Kiedy planujecie zacząć? — spytał.

Przekrzywiła głowę.

— Jak tylko spakujemy kanapki.

— Hutch, mój pierwszy oficer chce z tobą lecieć.

Zrobiła minę, jakby ją to mile połechtało.

— Jasne, jeśli tylko chce, przyślij go.

— Ją. Kellie Collier. Jest dobra. Może pomóc, gdybyście wpakowali się w kłopoty.

— Przyda się. Pewnie nie masz żadnych archeologów na pokładzie, co?

— Nie. Ale mam pełno matematyków, fizyków, klimatologów.

Hutch skinęła głową.

— A jakiś laser przemysłowy?

Zaśmiał się.

— Coś ty.

— No nic, przynajmniej się starałam.

— Hutch, jeszcze jedno.

— Tak?

— Jak pewnie wiesz, nie mamy lądownika. Jeśli coś wam się przytrafi, nie będę w stanie przyjść z pomocą.

— Wiem. Nie martw się. Będziemy uważali.

— Dobrze. Wyświadczysz mi przysługę, kiedy będziecie na dole?

— Jasne.

— Miej cały czas otwarty kanał. Żebym słyszał, co się dzieje.


Hutch do ostatniej chwili odkładała poinformowanie Nightingale’a, że zdaniem Gomez powinien dołączyć do ekspedycji. Była przekonana, że i tak nie poleci, a jeśli nawet udałoby się go namówić, to i tak na nic się nie przyda. W tej chwili jednak cały zespół składał się z niej, Toni i Kellie Collier. Przydałoby się paru ochotników do stania na straży i noszenia artefaktów. Jeśli tylko znajdą jakieś.

Nie znosiła tego aspektu swojej pracy. Zmuszano ją do robienia czegoś, o czym niewiele wiedziała, a znała politykę Akademii na tyle dobrze, że zdawała sobie sprawę z konsekwencji: Gomez przypisze sobie wszystkie zasługi, a w razie niepowodzenia okryje ją niesławą na wieki.

Jak po stracie Richarda Walda dwadzieścia lat temu.

Wald był słynnym archeologiem, którego Hutch przerzucała na Quraquę. Archeolodzy wdali się tam w próbę sił z ekipą terraformującą i Walda zabiła fala przypływu. Ten epizod obrósł legendą. Wald został za długo na podwodnym stanowisku, nie opuścił go, gdy zbliżała się fala, a w końcu Hutch nie udało się go bezpiecznie wydobyć. Niektórzy obwiniali ją za to niepowodzenie, twierdząc, że była jedyną osobą, która wiedziała, co się święci, i zbyt długo zwlekała z ostrzeżeniem go.

Zastanawiała się, czy Nightingale jest kolejnym przypadkiem etatowych kozłów ofiarnych Akademii.

Trzeba było wreszcie coś z tym zrobić. Skończyła rozmawiać z Marcelem, wpadła do wspólnej sali po kanapkę, po czym poszła do kajuty Nightingale’a i zapukała.

Otworzył ze zdziwioną miną.

— Cześć, Hutch — rzekł i wpuścił ją.

Pracował przy komputerze. Na ekranie ściennym unosił się obraz Deepsix. Spojrzała na błękitne morza, masy chmur, pokryte lodowcami kontynenty.

— Piękna planeta — rzekła.

Skinął głową.

— Zimna. Z orbity wszystko zawsze dobrze wygląda.

— Randy, bardzo mi przykro z powodu tego opóźnienia.

— Hutch — spojrzał na nią uważnie — nie przyszłaś tu, żeby rozmawiać o rozkładach lotów. O co chodzi?

Podała mu wydruk wiadomości. Przeczytał, spojrzał na nią, znów popatrzył na kartkę, uniósł wzrok.

— Tego chce Gomez. A ty czego chcesz?

Spodziewała się natychmiastowej odmowy.

— Ucieszyłabym się, gdybyś poleciał. Przydałaby się pomoc.

— Kto jeszcze leci?

— Pierwszy oficer z „Wendy”.

— I tyle?

— I Toni.

— Rozumiesz, że wbrew temu, co się wydaje Gomez, nie wiem niczego szczególnego? Wiem, że ta planeta jest niebezpieczna, ale każdy żyjący świat taki jest. Nie muszę ci tego mówić. I nie jestem archeologiem.

— Wiem.

— Gdyby ktoś mnie pytał o zdanie, Hutch, powiedziałbym: dajcie sobie spokój. I trzymajcie się z dala od tego miejsca.

— Nie mam takiej możliwości.

— Wiem. I nadal chcesz, żebym leciał?

— Tak. Gdybyś się zdecydował, bardzo by mnie to ucieszyło.


Marcel zauważył ze zdumieniem, że planowana wyprawa na powierzchnię nie wzbudza większego zainteresowania wśród pasażerów. Wszyscy raczej zgadzali się co do tego, że jeśli nawet na powierzchni Deepsix żyją jacyś tubylcy, nie ma to już znaczenia. Nikogo to nie obchodziło. Kultura była prymitywna i nie można było się od niej niczego nauczyć.

Wiedział, że egzologia, dziedzina nauki zajmująca się strukturami społecznymi istot pozaziemskich, nie jest ich dziedziną, ale mimo to przypuszczał, że ktoś może chcieć być obecny przy tak znaczącym odkryciu naukowym. Kilka osób wspomniało, że może ewentualnie by poleciały, kiedy jednak powiedział, że spyta Hutch, natychmiast się wycofały.

Za dużo pracy. Tyle eksperymentów do przeprowadzenia. W przeciwnym razie mógłbym polecieć choćby zaraz. No, sam rozumiesz.

Zgłosił się tylko Chiang Harmon, a Marcel przypuszczał, że jedynym powodem jest kandydatura Kellie.

Teoretycznie misja naziemna była łatwa. Wylądować, zrobić zdjęcia, pobrać próbki i wracać. Jeśli pojawią się tubylcy, im też zrobić zdjęcia. Hutch nie podejmowała delikatnego tematu ratowania mieszkańców, więc Marcel również o tym nie wspominał. Uznał, że jeśli jacyś się pojawią i jeśli dadzą do zrozumienia, że pomoc jest mile widziana, on i jego ludzie spróbują coś zrobić. W przeciwnym razie po prostu nie będą się tym zajmować. Ta decyzja sprawiła, że nie mógł spać po nocach, ale wydawało się, że to jedyne praktyczne podejście.

Był jeszcze jeden aspekt misji, który go martwił. Wiedział, jak działa umysł naukowców. Zespół Hutch wyląduje tam i zobaczy niesamowite, nowe rzeczy, na pewno odkrywając kwestie trudne do wyjaśnienia. I będzie chciał wyciągnąć jeszcze jeden artefakt, znaleźć jeszcze jedną odpowiedź. Bez problemu wyobrażał sobie, że oto Deepsix pędzi ku katastrofie, a on błaga Hutch, żeby wreszcie wystartowała, ona zaś mu powtarza, że zaraz startuje, jeszcze tylko godzinka.

Och, ale Hutch oficjalnie nie była naukowcem. I obiecywała, że wystartuje z odpowiednim zapasem czasu. Czemu jej więc nie uwierzyć?


Na pokładzie „Wieczornej Gwiazdy” Gregory MacAllister właśnie znalazł sobie jakąś wymówkę na resztę wieczora i opuścił bar Nawigator, kierując się do swojej kajuty, kiedy jakaś młoda kobieta podeszła do niego i zapytała, czy może z nią krótko porozmawiać. Rozpoznał ją: była w bistrze podczas wieczornej dyskusji na temat ruchu postmodernistycznego w rosyjskim teatrze. Siedziała z tyłu i nie odzywała się, ale widać było, że uważnie słucha.

Była bardzo ładna, ale to nie wzbudziło w nim żadnych cieplejszych uczuć. MacAllister nigdy nie miał problemu z kolekcjonowaniem pięknych kobiet. Zdolność do skoncentrowania się czasem jednak robiła na nim wrażenie, gdyż zwykle sugerowała, że osoba ma jakiś talent.

Nie miał też poszanowania dla pieniędzy ani pozycji, pretensjonalność zwana przez niektórych charyzmą także nie robiła na nim wrażenia. Przeżył już jakieś sześćdziesiąt lat, więc wiedział, że w klasach wyższych jest tyle samo chamów, co ignorantów w niższych warstwach społecznego spektrum. Uważał, że interesuje go tylko intelekt, choć miał skłonności do oceniania intelektu jako bezpośredniego następstwa szacunku dla poglądów MacAllistera.

— Nazywam się Casey Hayes — rzekła. Pogrzebała w kieszeni żakietu i wyciągnęła wizytówkę. — Pracuję dla Interweb.

MacAllister zamknął na sekundę oczy. Dziennikarka.

Była wysoka, miała ciało modelki i piękne, brązowe włosy, zaczesane do tyłu zgodnie z najnowszą modą. Ubrana była w szare spodnie i ciemną marynarkę z brylantową szpilką. To nie jest zwykła dziennikarka, pomyślał.

— Co mogę dla pani zrobić? — spytał ostrożnie.

— Panie MacAllister, słyszał pan doniesienia na temat układu Maleiva?

— O ruinach? Tak, śledzę je na bieżąco.

Zwolnił kroku, ale nie zatrzymał się. Kroczyła obok niego.

— Przyszło mi do głowy — zaczęła — że takie wydarzenie powinno pana zainteresować. Samotna wieża gdzieś daleko.

— Naprawdę?

Dziennikarze często dostrzegali w nim potencjalny materiał i chętnie stwarzali okoliczności, które zmusiłyby go do powiedzenia czegoś ciekawego. Nikt nie wiedział, kiedy MacAllister powie coś skandalicznego i uderzy w czuły punkt społecznej wrażliwości albo obrazi całą grupę ludzi. W zeszłym roku wygłosił ciekawą uwagę w Notre Dame, gdzie odbierał nagrodę, a mianowicie stwierdził, że wszyscy, którzy chcą w sobie rozwinąć prawdziwą tolerancję wobec innych ludzi, powinni zacząć od wyzbycia się wszelkich poglądów religijnych. Kiedy ktoś z gości podjął z nim dyskusję, spytał niewinnie, czy są w stanie wymienić choć jeden przypadek zamordowania lub wygnania kogoś z domu przez ateistę z powodów religijnych. Gdyby rozmówca był inteligentniejszy, pomyślał MacAllister, zacząłby kwestionować słynną nietolerancję dziennikarza. Dzięki Bogu, ludzie tak szybko nie myślą.

— Tak — mówiła dalej. — Czytam pana teksty od studiów.

Zaczęła wygłaszać krótki pean na temat wspaniałości jego tekstów i przez chwilę chciał, by to trwało jak najdłużej, ale było późno, a on był zmęczony, więc zachęcił ją, żeby przeszła od razu do sedna.

— Na Maleivie III — zaczęła — szukamy zaginionej cywilizacji. Może jacyś tubylcy nadal tam żyją. — Posłała mu promienny uśmiech, który miał w zamierzeniu stłumić jego opór. — Jak pan sądzi, jacy oni byli? Od jak dawna zamieszkiwali planetę? Czy takie zakończenie sugeruje, że ich cała historia, wszystko, co osiągnęli, jest bez znaczenia?

— Młoda damo… — zaczął.

— Casey.

— Młoda damo, skąd miałbym wiedzieć, u licha? A jeśli już o tym mówimy, dlaczego miałoby mnie to obchodzić?

— Panie MacAllister, czytałam Refleksje bosonogiego dziennikarza.

Zaskoczyła go. Refleksje były zbiorem esejów z początkowych lat jego twórczości, natrząsającym się ze wszelkich obserwowanych w społeczeństwie nonsensów, od kultu piersi po tchórzostwo mężów. Zawierały jednak długi esej broniący dziwacznego pomysłu, pierwotnie głoszonego przez Rousseau, że można się wiele nauczyć od ludzi nietkniętych dekadenckim wpływem cywilizacji. Było to oczywiście zanim pojął, że dekadencja jest stanem bardzo kuszącym.

— To coś innego — odparł. — Fakt, że na Deepsix żył ktoś, kto umiał układać kamienie jeden na drugim, nie ma wielkiego znaczenia. Zwłaszcza w obliczu faktu, że i te istoty, i kamienie zaraz przeniosą się do lepszego świata.

Spojrzała na niego i dostrzegła w jego oczach determinację.

— Panie MacAllister, pewnie jest pan ciekaw, czemu chciałam z panem rozmawiać.

— Niespecjalnie.

— Bardzo chciałabym…

— Przeprowadzić ze mną wywiad.

— Tak. Rzeczywiście chciałabym. Gdyby poświecił mi pan chwilę.

Sam kiedyś był młodym dziennikarzem. Dawno temu. I czuł, że tej kobiecie trudno będzie odmówić. Dlaczego? Czyżby jakoś przełamała jego bariery?

— O czym? — spytał.

— Taka ogólna rozmowa. Może pan mówić, o czym pan tylko chce. Choć oboje przylecieliśmy tu, żeby obserwować katastrofę, więc na pewno ten temat by się pojawił.

Przyszło mu do głowy, że powinien zażądać przysłania pytań z wyprzedzeniem. Nie chciał jednak, żeby rozeszła się wieść, iż jeden z najbardziej spontanicznych myślicieli świata musi mieć wszystko przygotowane zawczasu.

— Proszę mi powiedzieć… — Zawahał się, nie wiedząc, co mówić. — Proszę mi przypomnieć, jak się pani nazywa.

— Casey Hayes.

— Casey, proszę mi powiedzieć, jak to się stało, że pani się tu znalazła? Miała pani jakieś informacje wcześniej?

Przekrzywiła głowę i spojrzała na niego. Uznał, że mu się podoba. Była inteligentna jak na dziennikarkę.

— Ależ skąd — odparła. — Właściwie nie jestem tu w pracy. Bilet dostałam w prezencie na urodziny od rodziców.

— Gratulacje — rzekł. — To musi być szczęście mieć takich rodziców.

— Dziękuję. Muszę przyznać, że perspektywa oglądania zderzenia planet niesie w sobie pewien potencjał. Jeśli oczywiście podejść do tego odpowiednio.

— Zobaczmy więc, czy pani się to udało. Jak pani miała zamiar do tego podejść?

— Znajdując jednego z najbardziej błyskotliwych dziennikarzy na świecie i przedstawiając czytelnikom jego reakcję.

Ta kobieta była bezwstydna.

Patrzyła na niego. Pomyślał, że dostrzegł w jej oczach błysk obietnicy, sugestię nagrody czekającej na końcu drogi, ale przypisał to temu samemu męskiemu oprogramowaniu, które trzymało go w miejscu i uniemożliwiło mu szybki powrót do kajuty.

— Może porozmawialibyśmy jutro przy lunchu? — zaproponowała. — Ma pan czas? Restauracja na górnym pokładzie jest całkiem miła.

Restauracja na górnym pokładzie była najbardziej eleganckim miejscem na statku. Skóra i srebro. Świece. Bach grany na fortepianie. Bardzo barokowa.

— Wolałbym gdzie indziej — odparł.

— Dobrze. — Była układna. — Gdzie pan woli?

— Wybór miejsca pozostawiam pani jako inteligentnej dziennikarce. Gdyby miała pani rozmawiać z kimś o znaczeniu „Titanica” albo „Rancocas”, jakie miejsce by pani zaproponowała?

Obrzuciła go niepewnym spojrzeniem.

— Nie mam pojęcia — odparła.

— Oba zostały wydobyte i do pewnego stopnia odbudowane, więc chyba nic nie byłoby lepsze niż kajuta?

— Och — odparła. — Chce pan powiedzieć, że dobrze byłoby polecieć na powierzchnię?

Czy rzeczywiście chciał? Ale z drugiej strony, czemu nie? To ważne historyczne doświadczenie. Bycie w samym sercu wydarzeń nie zaszkodzi jego reputacji. Może byłby w stanie właściwie zinterpretować wydarzenia. Pocieszyciele, sentymentaliści i moraliści całego świata będą w wyjątkowej formie, opowiadając, jaką to lekcję daje nam zagłada inteligentnego gatunku. (Oczywiście nikt nie pokusi się o refleksję, w jakim stopniu ten gatunek rzeczywiście jest inteligentny). Będzie się dużo mówić o tym, że katastrofa to ostrzeżenie Wszechmocnego. Przyszło mu do głowy, że gdyby istotnie znaleziono któreś z tych nieszczęsnych stworzeń, rozpoczęto by rozdzierającą serce akcję ratunkową mającą na celu ewakuację tych istot, być może z wykorzystaniem „Wieczornej Gwiazdy”.

Więc czemu nie?

— Tak — oznajmił. — Jeśli chcemy rozmawiać o Deepsix, Deepsix jest właściwym miejscem.

Miała niepewną minę.

— Nie wiem, czy uda się to załatwić — rzekła. — Przecież nie organizują wycieczek na powierzchnię?

Zaśmiał się.

— Nie. Ale jestem pewien, że coś można wymyślić. Mamy jeszcze parę dni.


Wróciwszy do swojej kajuty, MacAllister zamknął drzwi i opadł na fotel.

Ta dziennikarka przypominała mu Sarę.

Nie fizycznie. Sara miała delikatniejsze rysy twarzy i włosy ciemniejsze o kilka tonów, no i nie była tak wyniosła. Były mniej więcej tego samego wzrostu i wagi, ale poza tym fizyczne podobieństwo właściwie nie istniało.

Ale coś w tym było.

Może oczy. Tyle że Sara miała zielone, Casey zaś niebieskie. Mimo to było coś w ich spokojnym spojrzeniu, w uśmiechu błąkającym się w kącikach ust albo delikatnym tonie głosu, kiedy sądziła, że nie uda jej się w inny sposób dopiąć swego.

Czy może była to tylko gra wyobraźni, bo brał udział w tak pamiętnym rejsie i bardzo chciałby, żeby Sara tu była.

Po dwudziestu latach bezlitosnych ataków na małżeństwo jako instytucję dla upośledzonych umysłowo płci obojga, ewolucyjną pułapkę, poznał ją pewnego wieczora podczas spotkania z grupą młodych dziennikarzy. Zaprosiła go na kolację, bo pracowała nad pewnym zleceniem, które wymagało przeprowadzenia z nim wywiadu. Był wtedy chyba najbardziej znanym mizoginistą Ameryki. Głosił, że wielka namiętność zawsze przemija. Uważał, że najdłuższy okres to jeden rok, trzy miesiące i jedenaście dni.

W przypadku Sary nie miał okazji sprawdzić tych wyliczeń. Osiem miesięcy od ich pierwszego spotkania, trzy tygodnie po ślubie, zginęła w bezsensownym wypadku na łodzi. Nie było go tam, kiedy to się stało — siedział w biurze i pracował nad Premierem.

Minęło już wiele czasu, a jednak nie było dnia, żeby o niej nie myślał.

Sara była osobą o zmiennym nastroju: czasem sceptyczna, czasem zachwycona, na przemian melancholijna i roześmiana. Jej nazwisko brzmiało „Dingle” i czasem mawiała, że jedynym powodem, dla którego zgodziła się wyjść za mąż, była chęć jego zmiany. Twierdziła, że zawsze ją wprawiało w zakłopotanie.

Nie wiedział dlaczego, ale miał wrażenie, że duch Sary opanował całą kajutę.

Dureń. Chyba zaczął się starzeć.

Wziął z automatycznego baru drinka truskawkowego i uruchomił katalog biblioteki. Była tam powieść Ramseya Taggarta, której chciał się przyjrzeć. Taggarta był jednym z jego odkryć, ale zaczął się psuć. MacAllister porozmawiał z nim raz, wyjaśniając mu, w których punktach nie ma racji. Niestety, jego ostatnia książka, posępny melodramat o cudzołóstwie w górach, nie wykazywał poprawy. Jeśli ten trend się utrzyma, MacAllister będzie musiał zagonić go do roboty w bardziej formalny sposób. Publicznie.

Przeanalizował w myślach rozmowę z Casey, bo miał wrażenie, że coś mu umknęło. Nie był typem człowieka, który pakuje się w kłopoty, żeby przeżywać coś za innych, a mimo to zgodził się na przeprowadzenie wywiadu w miejscu ze wszech miar dla niego niedogodnym. Dlaczego to zrobił?

Stopniowo dotarło do niego, że po prostu chce udać się na powierzchnię Maleivy III. Chodzić pośród ruin i napawać się podniosłą atmosferą. Sycić się poczuciem nadciągającej katastrofy. Jakie to uczucie: stać na powierzchni planety i patrzeć na zbliżającego się giganta?

Żeby to się udało, musiał zapewnić sobie pomoc Erika Nicholsona.

Nicholson był kapitanem „Wieczornej Gwiazdy”, człowieczkiem małym zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Był, na przykład, bardzo dumny ze swojej pozycji i puszył się jak paw.

Mówił w sposób równocześnie nieobecny i anemiczny, jakby wydawał boskie instrukcje ze szczytu góry i miał nadzieję, że ktoś mu uwierzy.

MacAllister był umówiony na obiad z kapitanem następnego wieczora. Będzie okazja wciągnąć go w pogawędkę na boku i uruchomić machinę. Cały trik polegał na tym, żeby znaleźć jakiś powód na tyle ważny, by przekonać Nicholsona, że wysłanie lądownika na powierzchnię planety będzie leżało w jego interesie. Oczywiście lądownika z MacAllisterem w środku.

Książka się pojawiła i MacAllister przystąpił do lektury. Raz albo dwa odrywał się od niej, by sprawdzić, czy jest w kajucie sam.

V

Wszystkie ważne rzeczy w życiu przytrafiały mi się, gdy byłem gdzie indziej.

Gregory MacAllister, Notatki z Babilonu


Wahadłowcem „Wendy” przyleciało na pokład „Wildside” dwóch pasażerów: mieli dołączyć do ekipy badawczej udającej się na powierzchnię. Hutch przywitała ich w doku i tam nastąpiła prezentacja.

Kellie Collier była o głowę wyższa od Hutch i miała na sobie standardowy biały kombinezon z błękitnymi obszyciami, jakie noszono na „Wendy”. Potrząsnęła radośnie dłonią Hutch i powiedziała, że bardzo się cieszy z tego spotkania.

Azjatyccy przodkowie Chianga Harmona uwidaczniali się wyłącznie w jego rysach i nigdzie indziej, przynajmniej o ile była w stanie to stwierdzić. Miał brązowe włosy, grubokościstą budowę ciała i szerokie ramiona. Hutch od razu pomyślała, że go lubi. Zauważyła także, że jego zainteresowanie Kellie wykracza poza sprawy zawodowe.

— Czy ktoś z was kiedyś był na planecie pogranicza? — spytała.

Kellie była. Wyznała jednak, że nigdy nie podróżowała poza bazy i stacje.

— Nigdy nie byłam w miejscu, które mogło być rzeczywiście niebezpieczne — przyznała.

Z drugiej strony, potrafiła używać miotacza.

— Nie mamy na pokładzie miotaczy — rzekła Hutch.

Kellie uniosła brwi.

— Mamy polecieć na planetę, gdzie istnieje śmiertelne niebezpieczeństwo, bez żadnej broni?

Hutch pokazała jej laser tnący.

— Co to jest?

— Laser — wyjaśniła Hutch. — Tnie wszystko.

— Nie sądzę, żeby miejscowym aligatorom chciało się aż tak blisko podchodzić.

— Przykro mi — oznajmiła Hutch. — Niczego innego nie mamy. Musimy sobie jakoś poradzić.

Mieli ich na pokładzie pół tuzina. Były pewnie o stopień czy dwa bardziej skuteczne od lasera tnącego, którego Biney Coldfield używała podczas walki z kardynałami. Zasadniczo było to narzędzie dla archeologów, ale we właściwych rękach stanowiło potężną broń. Hutch nie była jednak pewna, czy jej ochotnicy są ludźmi, którzy chcieliby zawierzyć swoje bezpieczeństwo takiej broni. Uznała, że jeśli nie, nie powinna jej zabierać.

Rozmawiali długo o zagrożeniach związanych z fauną Deepsix. Nie wolno było dopuścić do powtarzania starych błędów. Określiła zbiór wymagań operacyjnych, których wszyscy mieli bezwzględnie przestrzegać. Wręczyła wszystkim po kopii, a potem uparła się, żeby je przeczytali i podpisali. Wyjaśniła, że w razie jakiegokolwiek odstępstwa winowajca zostanie odesłany na orbitę. Natychmiast.

Czy wszyscy zrozumieli?

Zrozumieli.

Oprowadziła ich po „Wildside”. Znaleźli we wspólnej sali Scolariego i Embry. Chiang spytał ich, czy zamierzają lecieć na powierzchnię. Kiedy odpowiedzieli, że nie, zakłopotani i z nutką oburzenia w głosie, Kellie spojrzała na Hutch i nie dało się nie zauważyć, że właśnie dokonała oceny.

— Czemu nie? — zapytała niewinnym tonem. — Taka okazja już się nie zdarzy.

— Nie jestem archeologiem — oznajmił obronnym tonem Scolari. — I szczerze mówiąc uważam, że to głupi pomysł. Ta planeta jest pełna dzikich zwierząt i w każdej chwili może zacząć się rozpadać. Nie zamierzam tam być, kiedy to się zacznie. Nie będę ryzykował życia dla paru skorup.

Embry uśmiechnęła się chłodno i milczała. Hutch wolałaby mieć w grupie więcej młodych mężczyzn, bo przypuszczała, że będą wycinać ze ścian rzeźbione kamienie i nosić je do lądownika. Grawitacja na Deepsix wynosiła 0,92 ziemskiej i 0,89 grawitacji Pinnacle i Toni była do takiej przyzwyczajona. To mogło być pewną pomocą, ale i tak czekał ich spory wysiłek fizyczny.

Dołączył do nich Nightingale i nastąpiły kolejne prezentacje, a potem szkolenie. Hutch wyjaśniła, dlaczego zdobycie zdjęć jest tak ważne, podobnie jak pomiary i tworzenie szkiców rozmieszczenia wszystkiego, co znajdą.

— Trzeba to zrobić — wyjaśniła — zanim czegokolwiek dotkniemy.

Opisała zagrożenia wiążące się nie tylko z drapieżnikami, ale i z przebywaniem w starych budynkach.

— Musicie uważać. Podłogi mogą usunąć się spod nóg, a sufity zwalić wam na głowy. Ostre przedmioty nie zrobią dziur w skafandrach, ale w waszych ciałach — owszem.

Poprosiła Nightingale’a, żeby opowiedział o swoich doświadczeniach. Nie był zbyt chętny, ale poradził, żeby nie lekceważyli niczego.

— Drapieżniki na Deepsix miały dodatkowy miliard lat na ewolucję. Mają bardzo ostre zęby, choć wiele z nich wygląda nieszkodliwie. Nie wolno niczemu ufać.

Rozdała im lasery tnące i opowiedziała, jak należy z nich korzystać oraz co może pójść nie tak, jak powinno. Obserwowała ich, jak próbowali, i kazała każdemu zademonstrować, że wszystko opanował.

— Uważajcie w ciasnych zaułkach, jeśli przyjdzie wam ich tam użyć. Laser jest niewątpliwie bardziej niebezpieczny niż cokolwiek, co można tam spotkać.

Nightingale skrzywił się, słysząc tę uwagę, ale milczał.

Odprawiła resztę zespołu i zafundowała Chiangowi krótki kurs korzystania z e-skafandra. Pozostali mieli już doświadczenie z pracą w polu Flickingera.

Dołączyli do Scolariego i Embry, by zjeść kolację. Wszelkie napięcie znikło. Embry próbowała nawet stanąć po stronie Hutch i wyartykułować coś na kształt przeprosin.

— Mam nadzieję, że nie bierzesz tego do siebie — powiedziała. — Moje zastrzeżenia dotyczą kierownictwa. Gdyby wcześniej nie mieli okazji zrobić tego jak trzeba…

— Rozumiem — odparła Hutch.


Lądownik był załadowany i gotów do drogi. Hutch otworzyła klapę ładowni i zwróciła się do czwórki swoich pasażerów.

— Mamy racje żywnościowe na dziesięć dni — oznajmiła.

— To nawet więcej, niż potrzebujemy. Temperatura w pobliżu wieży wynosi kilka stopni Celsjusza poniżej zera. Powietrzem można oddychać, choć ma trochę więcej azotu niż to, do którego jesteście przyzwyczajeni. Po dłuższym czasie czulibyście się ogłupieni i rozleniwieni. Więc na zewnątrz nosimy e-skafandry. Nie są nam znane żadne zagrożenia mikrobiologiczne.

— Chcę podkreślić jedną ważną rzecz: nikt się sam nie oddala.

Rozejrzała się, nawiązała z każdym z nich kontakt wzrokowy, by się upewnić, że wszyscy zrozumieli, i wytłumaczyć samej sobie, że na pewno będą wypełniali polecenia. Była przygotowana na wyrzucenie z lądownika każdego, kto by odmówił.

— Dzień na Deepsix trwa trochę ponad dziewiętnaście godzin. Wylądujemy blisko wieży w środku nocy i zostaniemy w lądowniku do rana. A potem improwizujemy.

— Będziemy lądować na śniegu. Nie przypuszczamy, żeby był bardzo głęboki, bo lądujemy blisko równika, ale nie ma możliwości, żeby to stwierdzić z całą pewnością. — Spojrzała na Nightingale’a. — Randy, masz coś do dodania?

Wstał.

— Chciałbym tylko podkreślić to, co powiedziała Hutch. Uważajcie. Zabezpieczajcie tyły. Nie chcemy, żeby ktoś tam został.

Mówił z widocznym napięciem.

— Zwykle proszę ludzi, żeby coś zrobili — mówiła Hutch — zamiast wydawać polecenia. Bardzo trudno mi pozbyć się tego nawyku. Oczekuję jednak, że wszystkie moje prośby będą spełniane bez dyskusji.

— Dostaniecie kamizelkę, którą włożycie po uruchomieniu e-skafandra. Możecie wkładać narzędzia, kanapki, co tylko chcecie, do kieszeni kamizelki. Tam też macie trzymać laser tnący i nie wolno wam go wkładać do kieszeni spodni czy koszuli. Powód jest prosty: jeśli będziecie coś trzymać w skafandrze, nie zdołacie się do tego dostać. A jeśli nawet wykombinujecie, jak się do niego dobrać, i uruchomicie laser, będziecie kuleć przez wiele, wiele dni.

— Jakieś pytania?

Nie było pytań.

Hutch sprawdziła godzinę.

— Startujemy za osiem minut. To tak na wypadek, gdyby ktoś chciał skorzystać z łazienki.


Jeśli eksperci mieli rację, zostało im dwanaście standardowych dni, zanim planeta zacznie się rozpadać, czyli jakiś tydzień do chwili, gdy warunki na powierzchni staną się naprawdę niebezpieczne. Nie zamierzała więc zwlekać z powrotem.

Entuzjazm Kellie najwyraźniej udzielił się pozostałym pasażerom lądownika. Wszyscy byli podekscytowani, nawet Nightingale otrząsnął się z ponurego nastroju.

Ktoś zaczął klaskać, gdy wystartowała. Pół godziny później wpadli w śnieżycę, by wreszcie wynurzyć się pod ponurym, zasnutym chmurami niebem na wysokości czterech tysięcy metrów. Krajobraz poniżej był całkiem ciemny. Z danych czujników wynikało, że lecą nad falującymi wzgórzami i szerokimi równinami, tu i ówdzie porośniętymi lasem. Kilka dużych płaskich powierzchni mogło być zamarzniętymi jeziorami. Ocean Corragia znajdował się kilkaset kilometrów na północ, za górskim łańcuchem.

Lądownik był wyposażony w dwufunkcyjne silniki rakietowo-odrzutowe, dzięki czemu mógł manewrować zarówno w kosmosie, jak i w atmosferze. Był to niezmiernie elastyczny pojazd, w dużej mierze dzięki technologii antygrawitacyjnej — to ona zapewniała mu tak duży udźwig oraz to, że mógł unosić się nieruchomo, lądować w dowolnym płaskim miejscu i opuszczać atmosferę, nie wioząc na pokładzie dużych ilości paliwa wodorowego.

Energię dla wszystkich układów zapewniał reaktor konwersji bezpośredniej Bussarda-Ligona.

Hutch słuchała, jak jej ochotnicy niecierpliwią się, by dostać się do wieży, i zastanawiała się, czy ściąganie ich tu było odpowiedzialnym pomysłem. Nie byłaby w stanie wykonać tej pracy sama, ale miała wrażenie, że tylko Nightingale zdaje sobie sprawę z zagrożeń. Nigdy dotąd nie zdarzyło jej się prowadzić akcji w tak niebezpiecznych warunkach. Wiedziała, ile kosztowały Nightingale’a błędy, co się z nim potem stało, i zastanawiała się, dlaczego podejmuje aż tak wielkie ryzyko. Co ona, u licha, wiedziała o ratowaniu życia ludzi w środowisku, które Kellie określiła jako śmiercionośne? Zaczęła poważnie myśleć o odwołaniu wszystkiego, powrocie na „Wildside” i wysłaniu Gomez rezygnacji.

Jeśli jednak to zrobi, nigdy się nie dowiedzą, kto zbudował tę wieżę.

Hutch wywołała pochodzący z czujników obraz budowli i wrzuciła go na ekran. Był to rozjaśniony obraz nocny i wydawał się jaśniejszy niż w świetle dziennym. Ale wieża i tak wyglądała na starą, mroczną, porzuconą. Nawiedzoną.

Ostrożnie schodziła w dół, prawie pionowo, korzystając z antygrawitacji i silników manewrowych. Jej instrumenty nie informowały, czy pokrywa śnieżna pod nimi jest na tyle gruba, by utrzymać ciężar statku.

Zostawiła już za sobą śnieżycę, ale za szybą dalej pojawiało się trochę płatków śniegu. Poza tym noc była spokojna, wiał lekki wiatr. Temperatura na zewnątrz wynosiła –31°C. Na częściowo zachmurzonym niebie gdzieniegdzie było widać gwiazdy.

Hutch włączyła światła lądowania.

Kellie siedziała przy niej; w poświacie instrumentów widać było jej ciemne rysy. Patrząc na nią, Hutch przypomniała sobie o jednej ważnej rzeczy, którą mieli zrobić.

— Kellie jest naszym drugim pilotem — rzekła. — Gdyby stało się coś nieprzewidzianego, a mnie się coś… przytrafiło, Kellie przejmuje dowodzenie. Jest pierwsza po mnie.

Kellie spojrzała w jej kierunku, ale milczała.

— Jestem pewna, że nic się nie stanie — dodała Hutch.

Teren dookoła wieży był płaski, pusty, ponury. Na zachodzie majaczyły na horyzoncie jakieś wzgórza, kępa krzaków, parę samotnych drzew.

— Wyląduję najbliżej, jak się da.

Śnieg pokrywał wszystko i ginął gdzieś w mroku. Przydałby się księżyc, pomyślała.

Lądownik zakołysał się lekko i wieża, zimna i ciemna, zbliżyła się do nich.

Hutch mogła użyć SI przy lądowaniu, ale w tych warunkach wolała lądować na ręcznym sterowaniu. Nie chciała, żeby pojawiło się jakieś zagrożenie, gdyby SI miała problem z podjęciem decyzji w nieprzewidzianych okolicznościach.

Opuściła podwozie. Pokrywa śnieżna wyglądała na nienaruszoną.

Trudno było uwierzyć, że pod tą gładką, białą powierzchnią kryje się całe miasto.

Spróbowała wyobrazić sobie jego rozmiary. Mur, do którego mogła przylegać wieża, ciągnął się pod śniegiem na jakieś półtora kilometra, po czym zakręcał na północ, szedł odrobinę zygzakiem, aż znów łączył się z wieżą w południowo-zachodnim rogu umocnień.

Miasto najwyraźniej leżało na szczycie niskiego wzgórza.

Lądownik opadał przez ciemność.

— Spokojnie — rzekła Kellie tak cicho, że Hutch pomyślała, iż słowa te nie są przeznaczone dla jej uszu.

Trzymała dziób lądownika w górze, wyłączyła antygrawitację i zaczęła lądować jak ktoś, kto wpada do ciemnego pokoju.

Dookoła nich wiał wiatr, a Hutch nieomal czuła, jak wokół kadłuba tworzy się zaspa. Przełączyła moc, a masa lądownika zmalała. W kabinie panowało milczenie.

Usiedli na śniegu.

Odczekała, aż pojazd osiądzie, i wyłączyła zasilanie. Na szybę spadło kilka płatków śniegu.

— Piękny pokaz — rzekł Nathingale.

— Hutch, wylądowałaś? — dobiegł głos Marcela.

— Dokładnie na miejscu.

W ciągu całej swojej kariery Hutch przebywała pewnie na dwudziestu planetach i księżycach. Ze światów, na których lądowała, ten był piątym, o którym niewiele wiedziano. I po raz pierwszy to ona dowodziła.

Byli dwadzieścia metrów od wieży.

Hutch włączyła reflektory lądownika. Nadgryziona zębem czasu, zniszczona przez długie zimy wieża była okrągła i wznosiła się na jakieś trzy piętra — jeśli mierzyć według wzrostu ludzi. Nie była szeroka; można ją było obejść w minutę.

Miała osiem okien na różnych poziomach, każde wychodzące w innym kierunku. Do najniższego można było łatwo się dostać. Górną część otaczał podwójny pierścień gzymsów, wystających tuż powyżej najwyższego okna. Budowlę zwieńczał wypukły dach.

Uruchomiła e-skafander i poczuła znajome odepchnięcie od siedzenia i oparcia, jakby dookoła niej utworzyła się poduszka powietrzna. Kellie przeprowadziła test radia i skinęła głową. W porządku. Wyjęła kamizelkę i poprosiła o podanie mikroskanera z tylnego fotela. Przypięła go i włożyła laser do kieszeni.

— Co robisz? — spytał Nathingale. Wyglądał na zmartwionego.

— To historyczna chwila. Trzeba ją uwiecznić. Otworzyła klapę wewnętrznej śluzy, wyregulowała ciśnienie w kabinie, żeby je zrównać z zewnętrznym, i wstała.

— Proszę wszystkich o włożenie e-skafandrów. Moduł oddychania ma być ustawiony w trybie konwersji. Będzie pobierał powietrze z otoczenia i nie będziemy musieli zużywać go z butli.

Kellie rozdała generatory Flickingera. Przypinali je do pasków i włączali skafandry. Konwertery zaskoczyły i zaczęły przetwarzać powietrze.

— Mój nie działa — oznajmiła Toni.

Kellie przyjrzała mu się, wyregulowała coś i zresetowała go.

— Spróbuj teraz.

Pole zaszumiało i Toni uniosła kciuk w górę.

— W porządku.

— Myślałem, że czekamy do rana — powiedział Chiang.

— Czekamy. Chciałabym, żebyś pełnił wartę w śluzie.

— Dobrze — odparł i spytał: — A po co?

— W razie jakichś problemów, niespodzianek, czegokolwiek. — Sprawdziła godzinę. — Mamy mniej więcej dwie godziny do wschodu słońca. Jak tylko się rozjaśni, wchodzimy do budynku.

— Przecież nic nas tu nie dopadnie — rzekł Chiang. — Czemu nie pójdziemy rzucić okiem?

— Jak tylko zrobi się jasno.

Przestawiła czujniki, żeby omiatały kawałek lasu. To było jedyne miejsce, w którym mógł czaić się drapieżnik. Jeśli nie liczyć samej wieży.

Zabłysnęły zielone światełka i otworzyła się zewnętrzna klapa.

— Jeśli coś się tam poruszy, informujcie.

Hutch wspięła się na drabinkę.

Chiang wyjął latarkę i zaczął się bawić promieniem światła na śniegu.

— Jak w Boże Narodzenie.

Hutch zeszła na dół, zbadała grunt i zapadła się do połowy łydek. Pole sprawiało, że miała suche i ciepłe stopy.

— Śnieg jest trochę miękki — zameldowała.

— Rozumiem.

Wieża sterczała nad nią. Morgan był jasną, zieloną gwiazdą na zachodnim niebie, a jego światłość przyćmiewała nawet Deneba. Znajdowały się o 84 miliony kilometrów od siebie i pędziły sobie naprzeciw z łączną prędkością jakichś siedemdziesięciu kilometrów na sekundę.

Sama wieża nie wyglądała na ciekawą. Sterta kamiennych bloków i tyle. Hutch zrobiła zdjęcie. I jeszcze jedno.

Nie spuszczała oczu z linii drzew. Ktoś, chyba Nightingale, niedyplomatycznie spytał, czy Kellie umie pilotować lądownik.

Hutch nie usłyszała odpowiedzi. Pewnie Kellie odpowiedziała spojrzeniem.

Stanęła przodem do statku, ustawiając kadrowanie w skanerze, wyregulowała światło i zrobiła zdjęcie lądownika.

— Wystarczy! — zawołała Kellie. — Wracaj już.

Chciała zrobić jeszcze jedno zdjęcie: zdjęcie, które kiedyś powiesi w każdym mieszkaniu, jakie będzie miała. Przesunęła się dalej od lądownika, oddaliła na tyle, żeby złapać jego przód, oznaczenie „Wildside” i wieżę, wszystko na jednej klatce.

— Doskonale — rzekła.


Świt wstał szary i ospały.

Gwiazda była większa od Słońca. Ale wyglądała na przykurzoną i jakąś nierealną, jakby było to jedno z tych złudzeń optycznych występujących na Wielkich Równinach, a zwanych słonecznymi psami.

Obrót Deepsix trwał osiemnaście godzin, sześć minut, jedenaście sekund. Była o kilka milionów kilometrów bliżej swojej gwiazdy, niż ma to miejsce w przypadku odległości Ziemi do Słońca, ale Maleiva była starsza i chłodniejsza.

Na dachu wieży leżał śnieg. Hutch zastanawiała się, kto kiedyś mieszkał w tym budynku i dokąd odszedł.

Niewykluczone, że wieża stała w miejscu ważnej bitwy, miejscu, gdzie starły się wrogie siły, by potem zawrzeć sojusz. Na tym wzgórzu w cieplejszych czasach Platon mógł prowadzić dysputy, a Solon stanowić nowe prawa.

Kto wie? Nikt się nie dowie, jedynym źródłem informacji będzie to, co zdołają uratować.

Wyszli z lądownika, sprawdzili sprzęt i zaczęli brnąć w śniegu w stronę najniższego okna. Wokół wieży cicho szumiał wiatr. Śnieg był zmrożony i z chrzęstem pękał pod stopami, co było wyraźnie słychać w ciszy.

Na północnym zachodzie, w pewnej odległości, pojawiły się dwa ptaki. Nightingale spojrzał na Hutch i zimny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Milczał.

Ptaki zataczały wolno wielkie koła, szybując na prądach powietrza z szeroko rozstawionymi skrzydłami.

Okno na poziomie gruntu miało framugę, w której pozostały odłamki czegoś, co było kiedyś szkłem. W środku budynku dostrzegli pomieszczenie, puste, jeśli nie liczyć kilku patyków i kupki gruzu.

Widoczne przez otwór drzwiowy wąskie drewniane schody pięły się między belkami sufitu. Stopnie były bardzo blisko siebie, za blisko dla ludzkich stóp.

Hutch ustawiła skaner, żeby wszystko nagrywał, zawiesiła go na szyi i wspięła się przez okno. Ledwo się mieściła. Podłoga wyglądała solidnie. Pod warstwą śniegu i gleby widać było bale. Zbadała pokrytą tynkiem ścianę, pełną plam i dziur. Wbudowano w nią kilka regałów.

Sufit był nisko, jakieś dwa metry od podłogi. Nawet Hutch ledwo się mogła wyprostować.

Zajrzała do drugiego pomieszczenia, tego ze schodami, i dostrzegła trzecie.

Schody najprawdopodobniej prowadziły na samą górę. I kilka poziomów w dół. Były drewniane.

Hutch machnęła na pozostałych, żeby weszli.

Chiang dotknął sufitu. Uniósł się kurz.

Każde z pomieszczeń powyżej i poniżej miało po jednym oknie. Wyglądały na identyczne jak to na poziomie gruntu, jeśli nie liczyć okien w różnych miejscach.

Wspięli się do pomieszczenia piętro wyżej, a potem jeszcze wyżej. Cały czas musieli się kulić, żeby nie uderzyć się w głowę.

— Marcel miał rację, jeśli chodzi o tubylców — mruknęła Kellie. — Nie byli za wysocy.

Po dokonaniu wstępnych oględzin wrócili do lądownika i Hutch rozdała sprzęt: fluoryzujący sznur i kredę do zaznaczania znalezisk, lampy, butle ze sprężonym powietrzem, wszystko, co przychodziło jej do głowy. Jeśli znajdziecie cokolwiek niezwykłego, powiedziała, zawołajcie mnie. Choć właściwie wszystko, co znajdziecie, będzie niezwykłe.

Rozjaśniało się, a oni zajęli stanowiska w wieży. Nad poziomem gruntu znajdowało się osiem kondygnacji. Naliczyli jeszcze sześć w dół. Na najwyższym poziomie odkryli jedno pomieszczenie z zaskakująco wysoko umieszczonym sufitem: wszyscy oprócz Chianga mogli się wyprostować. Był tam hak, a na podłodze leżały dwa przedmioty: coś, co mogło być ogniwem łańcucha, i roztrzaskany drewniany trójnóg.

— Co o tym sądzisz? — spytała Toni.

— Może używano tego do ostrzenia toporów — odparła Kellie. — O, tu można włożyć kamień.

Na każdym poziomie znaleźli poczerniałą wnękę, która pewnie kiedyś była paleniskiem. Poza tym, na samym dole, odkryli drzwi wychodzące na północ. Do miasta. Były zamknięte, wykrzywione i nie dało się ich uchylić. Postanowili, że najpierw zbadają wieżę, a potem pomyślą, jak się wydostać.

Pomieszczenia były puste, jeśli nie liczyć oparcia krzesła, które wyglądało jak z kompletu dziecinnych zabawek, płaskiego kawałka drewna, który kiedyś mógł być stołem, kilku szmat, buta i kupek śmieci w takim stanie, że nie dało się określić, czym kiedyś były.

But był mały, jak na nogę elfa.

Ale stół okazał się odkryciem.

— Jest rzeźbiony — rzekł Chiang.

Rzeźbienia były wytarte, więc niewiele dało się z nich wydedukować. Hutch nie wiedziała nawet, czy symbole miały przedstawiać rzeczywiste przedmioty, czy też figury geometryczne, piktogramy albo litery.

Trójnóg także był rzeźbiony. Zdobiony. Zdobienia jednak wyblakły i nie dało się rozpoznać, czym kiedyś były. Przyglądali mu się, kiedy rozmyślania przerwał im głos Marcela:

— Dostałem właśnie raport z Akademii. Może was to zainteresuje: właśnie nadali nazwę waszemu miastu.

— Serio? Jaką?

— Punkt Burbage’a.

— Nazwali miasto na cześć Burbage’a?

Tak nazywał się senator, który słynął w Akademii ze sprzeniewierzania funduszy.

— Pewnie tak.

— Mój Boże. Może próbują mu w ten sposób coś przekazać?

— Chyba nie. Podejrzewam, że przymilają się sobie nawzajem.

— Coś jeszcze, Marcelu?

— Tak. Analitycy przyglądali się skanom i szukali miast. Dotąd znaleźli dziewięć, większość pod grubą warstwą lodu, w każdym razie czymś zakryte. I wszystkie mają umocnienia obronne. Mury.

— To już coś mówi.

— Tak. To była prymitywna cywilizacja. Jest jeden wyjątek, osada bez palisady, ale na wyspie. Poza tym nadają nazwy na cześć ludzi, od których mogą wyciągnąć pieniądze. Mamy już Blitzberg, Korman City, Campbellville…

— Nie mówisz serio.

Zaśmiał się.

— Czy ja uchodzę za żartownisia?

Wzrok Hutch napotkał spojrzenie Nightingale’a i od razu wiedziała, co tamten o tym sądzi. Nadstawiamy karku za takich durni.

— Marcelu — odezwała się. — Czy są jakieś informacje o Punkcie Burbage’a?

— Trochę. Wygląda na to, że toczyły się tu jakieś wojny. Pewnego dnia ktoś zajął miasto i zburzył ściany. Nietknięta została tylko wieża.

— Jaka jest nasza pozycja w stosunku do reszty miasta? Na dole budynku są drzwi, prowadzą na północ. Jakiś pomysł, co może być za nimi?

— Pewnie nic, tylko lód.

— Dobrze. Damy ci znać, jak się czegoś dowiemy.

— Słucham was cały czas, Hutch. Przestawiliśmy parę satelitów, więc nie stracimy łączności, jak znajdziecie się za horyzontem.

— Dobrze.

Gdyby jednak załoga lądownika znalazła się w poważnych tarapatach, wiele by im to nie pomogło.

Zanieśli kawałki łańcucha i ostrzałkę do siekierek na niższy poziom, żeby włożyć je do worków i opisać. Kellie wypełniała etykietę dla znalezionych fragmentów i już miała zamknąć worek, kiedy Chiang spytał, czy może je zobaczyć.

Przyglądał im się przez chwilę, ustawił jedną z nóg na ziemi, spojrzał na klatkę schodową, w górę wieży.

— Wiesz, to chyba było obserwatorium.

— Tak sądzisz? — spytała Toni.

— Założę się, że dach się otwierał.

Kellie, zdumiona, patrzyła to na Chianga, to na trójnóg.

— Chcesz powiedzieć, że na tym stał teleskop?

Toni uśmiechnęła się do Kellie.

— A ty mówiłaś, że to ostrzałka do siekierek.

Kellie roześmiała się, oczy jej zabłysły.

— Może mimo wszystko miałam rację. Może otwierali dach, żeby wychodzić na blanki.

Hutch przyjrzała się bliżej.

— Wygląda na strasznie mały — rzekła. — Okular byłby na poziomie twoich bioder.

Chiang wskazał kciukiem sufit.

— Nie zapominaj, kto tu mieszkał.

Wspięli się na najwyższy poziom. Na środku sufitu był otwór. Szczelina. Pogrzebali w kurzu i roślinnych szczątkach, które pokrywały podłogę, i znaleźli małą metalową płytkę i przedmiot, który mógł być listwą boczną.

— Wiesz, że to może być prawda — rzekła Hutch, próbując wyobrazić sobie malutkiego astronoma z malutkim teleskopem, wyglądającego przez otwarty dach. — To by znaczyło, że wiedzieli coś na temat optyki.

VI

Pokażcie mi człowieka o niezłomnej prawości, a ja wam pokażę człowieka, któremu jeszcze nie zaoferowano właściwej ceny. Zjawisko to w gruncie rzeczy służy rozwojowi gatunku. W całej naszej długiej i smutnej historii to ludzie, którzy byli ideałami uczciwości, dokonali największych szkód. Każda krucjata, czy jej celem była przyzwoitość w literaturze, czy walka o zakrycie kobiecych ciał, czy też uwolnienie świętej ziemi, była organizowana, propagowana i z entuzjazmem realizowana przez ludzi z charakterem.

Gregory MacAllister „Porady dla polityków” (Prosto z góry)


— Drogi panie. — Kapitan Nicholson oparł łokcie na podłokietnikach krzesła i złączył czubki palców. — Jestem panu niezmiernie zobowiązany. Na pewno pan o tym wie.

— Oczywiście, kapitanie.

— Tylko że ja po prostu nie mogę niczego takiego zrobić. Mam przepisy dotyczące bezpieczeństwa. I w każdym przypadku byłoby to pogwałcenie polityki firmy. — Ukazał MacAllisterowi spody dłoni w geście bezradności.

— Rozumiem — odparł MacAllister. — Co za szkoda. W końcu jak często zdarza się coś takiego?

W usianych złotymi cętkami oczach kapitana pojawiło się coś na kształt niepewności. Było oczywiste, że nie chce obrazić wpływowego dziennikarza. Gdyby jednak MacAllister naciskał, Nicholson znalazłby się w niezręcznej sytuacji.

Tego MacAllister nie chciał.

Siedzieli w prywatnym gabinecie kapitana, sącząc bordeaux i żując tartinki. Prywatny brunch. Grodzie ozdobiono mosiądzem i skórą, po drugiej stronie pomieszczenia na półkach stały oprawione w skórę książki, a światło zapewniały lampy udające świece. Całą gródź zajmował schemat „Wieczornej Gwiazdy”, a nad wirtualnym kominkiem widniało logo TransGalactic Lines — gwiezdny wir.

Siedzieli w wyściełanych fotelach, pod lekkim kątem.

— Rozumiem pańską niechęć — rzekł MacAllister rzeczowo, jakby chciał powiedzieć, że sam w takiej samej sytuacji czułby to samo. — A pan nie należy do ludzi, którzy dają się łatwo zastraszyć.

Nicholson wykonał gest, który zapewne oznaczał zgodę. Kapitan był niewątpliwie ostrożny. Konserwatywny. MacAllister przypuszczał, że musi mieć solidnych oficerów i niezłą SI, gdzieś schowaną, którzy razem pomagali mu, gdy trzeba było podjąć jakąś niestandardową decyzję. Niewykluczone, że Nicholson dochrapał się tej posadki dzięki wpływom, może dzięki małżeństwu, albo był synem kogoś ważnego.

— Istotnie — odparł kapitan — tak jest, drogi panie. Musimy postępować zgodnie z przepisami. Jestem pewien, że kto jak kto, ale pan to rozumie.

MacAllister zachowywał twarz pokerzysty. Kto jak kto?

— Oczywiście, panie kapitanie, zgadzam się z panem — mówił tonem, którego zwykle używał do rozładowania nagłego napięcia. — Szkoda tylko, że wymknie się nam taka okazja, jaką podsuwa nam sama natura.

— Okazja? — spytał Nicholson.

— Cóż. — Potrząsnął głową, pociągnął łyk wina i machnął ręką. — Może to bez znaczenia. Choć przypuszczam, że to będzie sensacja.

— Co będzie sensacją, panie MacAllister?

— Deepsix przejdzie do legendy. Czy możemy przejść na „ty”? — Ton MacAllistera uległ nagłemu ociepleniu.

— Tak, oczywiście. — Nicholson rozluźnił się, mile połechtany, że jest po imieniu z tak znanym gościem. — Oczywiście, Gregory.

— Za tydzień Maleivy III już nie będzie. Ludzie będą mówić o tym rejsie, spekulować o tych ruinach przez dziesiątki, a może setki lat. A tymczasem — spojrzał ze smutkiem w jakiś punkt ponad lewym ramieniem Nicholsona — kawałki tych ruin leżą tam sobie i tylko czekają, żeby je zabrać. — Wysączył resztkę wina i odstawił kieliszek na niski stolik. — Kilka eksponatów, wystawionych na pokładzie „Gwiazdy”, byłoby bezcenne.

— Pod jakim względem?

— Zrobiłoby niezłą reklamę. Pamiątki po zaginionej cywilizacji. Wystawione na statku, którego załodze udało się je ocalić. Co za świadectwo dla „Wieczornej Gwiazdy”. I jej kapitana. I TransGalactic. Zapewne pańscy pracodawcy byliby panu nieskończenie wdzięczni.

Nicholson wydał jakiś dźwięk, coś pomiędzy śmiechem a prychnięciem.

— Mało prawdopodobne — odparł. — Baxter i cała reszta są zbyt zajęci sobą, żeby w ogóle o tym pomyśleć.

— Być może.

— A jednak… — Kapitan zamyślił się. — To byłoby ciekawe.

— To byłoby łatwe.

MacAllister pomyślał, że udało mu się właściwie ocenić tego człowieka. Nicholson nie leciał na pieniądze. Sugestia, żeby sobie podkradł trochę artefaktów, nic by nie dała. Ale pomysł, że kierownictwo zacznie go doceniać, na pewno do niego przemówi. Och, tak. To działa.

Kapitan bawił się kieliszkiem.

— Nie chciałbym, żebyś mnie źle zrozumiał, Gregory. Przestrzegam ściśle standardów i procedur, których wymaga bezpieczne prowadzenie tego statku.

— Każdy kompetentny oficer tak by postąpił. — MacAllister nalał wina do obu kieliszków. — Eriku, jestem pewien, że znajdziesz jakieś prerogatywy, wyjątkowe przywileje, które pozwoliłyby ci na interpretację procedur w taki sposób, by skorzystali na tym pasażerowie TransGalactic i sama firma.

— Tak — przyznał. — Pewnie tak.

MacAllister patrzył z zachwytem na schemat statku i pozwolił, by jego towarzysz ocenił sytuację.

— Naprawdę sądzisz — rzekł Nicholson — że to wszystko sobie tak po prostu leży na ziemi?

— Och, nie mam co do tego wątpliwości. Wystarczy to podnieść i załadować. Nic więcej. A jak sądzisz, kiedy już po tej planecie nie zostanie ani śladu, ile będzie wart bożek z kapliczki na Maleivie III?

— Och, tak. Na pewno masz sporo racji.

MacAllister widział, jak kapitan zmaga się ze strachem przed wpakowaniem się w kłopoty.

— To jest twoja szansa, Eriku.

— A nie sądzisz, że ten zespół archeologów, który teraz jest na powierzchni, będzie miał coś przeciwko?

— Niby dlaczego mieliby mieć? O ile wiem, mają tylko jeden lądownik. Ile można wpakować do jednego lądownika?

— Zrobił minę, jakby intensywnie nad czymś myślał. — Jest takie świetne miejsce na pokładzie B, koło basenu, idealnie nadaje się na muzeum.

— Hiperskrzydło. — W tym miejscu teraz wystawiano różne elementy budowy statku, zwłaszcza napędu nadświetlnego.

— Tak, to kuszące.

— Gdybyś tylko chciał — rzekł MacAllister — poleciałbym tam. Napisałbym reportaż. Nadałbym przedsięwzięciu wiarygodność, że się tak wyrażę.

— Napisałbyś esej?

— Jeśli chcesz, to oczywiście.

— Moglibyśmy umieścić te artefakty…

— W muzeum.

— Zorganizowalibyśmy ceremonię. Zechciałbyś wziąć udział? Może powiedziałbyś parę słów?

— To dla mnie zaszczyt, Eriku.

Nicholson pokiwał głową z namysłem, po czym rzekł, bardziej do siebie niż do MacAllistera:

— Pomyślę o tym, Gregory. Jeśli jest jakiś sposób, żeby coś załatwić, to bierzemy się do roboty.


Marcel nie wyłączał głośnika, żeby cały czas śledzić, co się dzieje na powierzchni. Miał dostęp do wszystkich rozmów w ogólnym systemie łączności. Transmisje były przekazywane z lądownika bezpośrednio do „Wendy” lub do jednego z satelitów komunikacyjnych.

Czuł się nieswojo. Planety, na których istniało życie, były nieprzewidywalne, a ta szczególnie, w miarę zbliżania się Morgana. Teraz jednak powinno być tam bezpiecznie. Beekman był pewien, że skutki przyciągania wielkiej planety dadzą się odczuć dopiero w ostatniej chwili, bo zderzenie planet miało być czołowe, jak zderzenie dwóch pędzących naprzeciwko siebie samochodów. Nie będzie powolnego opadania po spirali.

Słuchał, jak Hutch i jej ludzie przeszukują wieżę, oglądał obrazy przesyłane z mikroskanera, który Hutch miała na kamizelce. Nie było tam wiele do oglądania, gołe ściany i podłoga pokryta śniegiem i pyłem.

Wycięli dziurę w ścianie na poziomie gruntu, żeby nie musieć wchodzić i wychodzić przez okno. Hutch poleciła Chiangowi, by stał przy nowo powstałym otworze i wypatrywał ewentualnych drapieżników. Potem postawiła Toni przy oknie w komnacie astronoma, z tym samym poleceniem.

Kellie i Nightingale próbowali tymczasem przeciąć drzwi na dolnym poziomie. Nie rozmawiali wiele, ale słychać było syczenie lasera tnącego kamień.

Wszedł Beekman, spojrzał na niego i usiadł.

— Marcelu, wszystko w porządku?

— Pewnie. Czemu pytasz?

— Nie wyglądasz na zadowolonego.

Z głośnika dobiegł zdumiony głos Kellie.

— Randy, uważaj z tym.

Marcel założył ręce na piersi i przyjął postawę obronną.

— Tam ktoś zginie — mruknął. — Gdyby to ode mnie zależało, sugerowałbym, żeby zostawić to wszystko i uciekać.

Beekman zawsze miał kiepską opinię na temat grona zarządzającego Akademią. Marcel przypuszczał, że powie coś na ten temat, jednak on stwierdził tylko, że Marcel ma prawdopodobnie rację, grupa działająca na powierzchni planety ma niewielkie szanse na znalezienie czegokolwiek ciekawego w tak krótkim czasie, a cała wyprawa jest niebezpieczna.

Dobrze — dobiegł głos Hutch. — To powinno starczyć. Odczekajcie minutę i zobaczymy, czy da się je wyjąć.

— Wiesz — rzekł Beekman — mógłbyś jej przypomnieć, że powinni być bardziej ostrożni.

— Ona wie, z kim pracuje. — Założył ręce na głowę. — Wolałbym im się nie naprzykrzać.

— A jeśli coś się stanie?

— To niech kierownictwo się martwi.

Dobrze, rzućcie trochę śniegu — to głos Kellie.

— Czułbym się lepiej — mruknął Beekman — gdybyśmy mieli tam archeologa z prawdziwego zdarzenia.

Marcel nie mógł się z tym zgodzić.

— Z Kellie i Hutch są bezpieczni. Może i nie zrobią wszystkiego jak trzeba, ale gdyby zaczęło się coś dziać, poradzą sobie.

Nie chce się otworzyć — rzekł Nightingale.

Ja spróbuję.

— Jak duże są te drzwi? — spytał Beekman.

— Mają jakiś metr wysokości. Wszystko tam jest małe.

Chyba nie przecięliśmy ich na wylot. Beekman pochylił się i wcisnął klawisz nadawania.

— Co im chcesz powiedzieć? — spytał Marcel.

— Żeby uważali.

— Nie sądzę, żeby docenili twoją światłą radę. Już grozili, że mnie odetną.

Kolejny odgłos pracującego lasera.

— Tak trzymaj — to Nightingale. — Dawaj. Jeszcze trochę.

Trwało to kilka minut. W pewnym momencie Hutch powiedziała komuś, żeby się odprężył. Wyluzował. Uda się. Następnie Marcel usłyszał odgłos skrobania po kamieniu i jakieś pomruki, zakończone okrzykami zadowolenia.

Kiedy się uciszyło, spytał Hutch na prywatnym kanale:

— Co tam macie?

— To był jakiś korytarz — odparła. — Dużo tu kurzu i śniegu. Nie wiem nawet, gdzie są ściany.

Beekman przyniósł kawę i zaczął opisywać przygotowania do zderzenia. Większość z tego była dość nudna, ale Beekman zawsze popadał w taki entuzjazm, kiedy mówił o zbliżającej się katastrofie, że Marcel udawał bardziej zainteresowanego szczegółami, niż istotnie był. W rzeczywistości nic nie rozumiał z tego gadania o fluktuacjach fal grawitacyjnych i nie obchodziło go, jaki to ma wpływ na planetarne pole magnetyczne. Kiwał tylko głową we właściwych momentach i próbował udawać zaskoczenie, kiedy Beekman najwyraźniej częstował go jakimiś nowymi przełomowymi danymi.

Tyradę przerwał głos Hutch.

— Marcelu, jesteś tam?

— Jestem. Macie coś?

— Chyba jesteśmy w prywatnych komnatach astronoma. Wszystko jest w dobrym stanie. To kilka pomieszczeń. Są tu szafy… — Przerwała na moment, żeby ostrzec kogoś, by uważał.

— Szafy? Co w nich jest?

— Opróżniono je. Ale są w dobrym stanie. I wyrzeźbiono na nich jakieś symbole.

— Dobrze — rzekł Marcel. — To coś ważnego, tak?

— Tak — odparła. — To coś ważnego.

Jak to zwykle w obecności Beekmana, próbował mówić z entuzjazmem w głosie.

— Coś jeszcze?

— Kanapa. Uwierzyłbyś? Dla kogoś malutkiego. Ty byś się nie zmieścił, ale dziesięciolatek pewnie tak.

To były naprawdę niesamowite wieści.

— Coś jeszcze?

— Stół. Paskudnie potrzaskany. I jeszcze jedne drzwi. Z tyłu.

Hutch, spójrz tylko na to — głos Kellie.

Możecie poświecić?

Niech mnie diabli — rzekł Nightingale.

Beekman skrzywił się z niecierpliwości. Gdy jednak już mieli pytać, co się stało, odezwała się SI.

— Marcelu, przepraszam, że przeszkadzam, ale mamy anomalię.

— Co się dzieje, Bill?

Nadlatuje dziwny obiekt.

— Wrzuć na ekran.

Marcel nie miał pojęcia, co przedstawia obraz. Wyglądało to jak długa szpilka. Bardzo długa. Rozciągała się na całą szerokość ekranu. A nawet dalej.

— Bill, co to jest? Podaj wymiary.

— Nie potrafię określić funkcji. Ma w przybliżeniu trzy tysiące kilometrów.

— Trzy tysiące kilometrów — rzekł Beekman. — To nie może być prawda.

Guntherze, dokładnie ma trzy tysiące dwieście siedemdziesiąt siedem kilometrów.

Marcel skrzywił się i odsunął krzesło.

— Gunny, to coś niesamowitego.

Gdyby przyłożyć to coś do mapy Stanów, sięgałoby od Maine do Miami, a nawet dalej w Atlantyk.

Ma średnicę około siedmiu metrów.

— Cóż — rzekł planetolog. — Siedem metrów średnicy i trzy tysiące kilometrów długości. — Spojrzał na Marcela i potrząsnął głową. — To niemożliwe.

— Jesteś pewien, Bill? — spytał Marcel. — Naszym zdaniem coś o takich wymiarach nie może istnieć.

Sprawdzę ponownie wyniki skanowania.

— Tak, proszę.

— Wrzuć pełne powiększenie. Przyjrzymy mu się z bliska.

Bill wykonał polecenie. Wbrew przypuszczeniom obiekt nie był jednym długim cylindrem, ale składał się z kilku równoległych walców. Między walcami widać było ciemne niebo.

Wymiary zostały obliczone prawidłowo — oznajmił Bill.

Marcel zmarszczył czoło.

— Gunther, co to jest? Co ono robi?

— Nie mam pojęcia.

— Bill, czy to statek?

Nie przypuszczam, Marcelu. Ale nie miałem dotąd doświadczenia z takimi obiektami.

— Czy cała konstrukcja tak wygląda?

Tak — odparł Bill. — Te wały są jednolitymi bryłami, połączonymi w regularnych odstępach klamrami. Na jednym końcu zwisa kilka lin, a na drugim doczepiono asteroidę.

Asteroida.

— Bill, czy ta konstrukcja coś robi?

— Nie wykryłem śladów aktywności.

— Masz odczyty wydajności energetycznej?

Brak.

Beekman patrzył na obraz.

— To dla mnie nie do pojęcia, Marcelu. Taki długi obiekt nie może trzymać się kupy. Zacząłby się rozpadać z powodu naprężeń.

— A czy to nie zależałoby od tego, z czego jest zrobiony?

— Pewnie tak. Ale to musiałby być jakiś wyjątkowo wytrzymały materiał. Może diament. Nie wiem. To nie moja działka.

— Zasięg sześćdziesiąt dwa tysiące kilometrów i rośnie. Wygląda na to, że jest na orbicie wokół Maleivy III.

— Co o tym sądzisz? — spytał Marcel. — Gonimy za nim?

— Pewnie, u licha. Przyjrzymy się.

Marcel przekazał instrukcje Billowi i poinformował Hutch, co się dzieje.

— Wygląda na to — odparła — że Deepsix jest znacznie ciekawsza, niż się to Akademii wydaje.

— Wygląda na to, że istotnie. Jesteś pewna, że to miasto wygląda na coś z epoki preindustrialnej?

— Kamień, zaprawa, bale. Jak prosto ze średniowiecza.

— Dobrze — rzekł. — A tak poza tym to miałem wrażenie, że Kellie coś znalazła parę minut temu, ale byliśmy zajęci czym innym.

Hutch pokiwała głową.

— Nie wiem, czy jest aż tak ciekawe jak wasz słup, ale wygląda na zbroję. Była w szufladzie w jednej z szaf.

Obróciła się w stronę przedmiotu, żeby mógł go zobaczyć. Jak wszystko inne, zbroja była miniaturowa. Zapinało się ją z tyłu i była tak skonstruowana, żeby chronić noszącego po krocze. Była poważnie skorodowana.


Toni Hamner nie chciała się do tego przyznać sama przed sobą, ale to była prawda. Miała nadzieję, że ekspedycja okaże się ekscytująca, a powinna była wiedzieć, że szanse na to są niewielkie. Pracowała z archeologami na Pinnacle i wiedziała, jak nudne bywają wykopaliska. Na początku jej praca polegała głównie na grzebaniu w gruzie. Teraz stała na straży przy wejściu do wieży, gapiąc się na tę płaską, ponurą równinę, i marzyła, żeby to się wreszcie skończyło.

Nad nimi przeleciało stado ptaków. Były brązowe, miały długie dzioby i leciały w szyku. Przez kilka sekund wypełniały niebo, aż znikły, lecąc na południowy zachód.

Pozwoliła sobie na chwilę snu na jawie, wspominając swój krótki romans na pokładzie statku z Tomem Scolarim, który sprawił jej tyle przyjemności. Na początku nie miała o nim zbyt dobrego zdania, ale to zaczęło się zmieniać i była nim nieomal zauroczona — aż przylecieli tu, a on odmówił Hutch. Podlec. Albo tchórz. Nie wiedziała, co bardziej.

Tak bardzo chciałaby już być w domu. Spotkać się ze starymi przyjaciółmi i zacząć życie od nowa. Zobaczyć jakieś przedstawienie na żywo. Iść do drogiej knajpy. (Ile to już czasu minęło?)

Gdzieś poniżej dalej kopali.


Hutch właśnie zrobiła sobie przerwę, kiedy Marcel wywołał ją i powiedział, jak trudno wyjaśnić obecność konstrukcji. Czy mogłaby wypatrywać oznak mogących świadczyć o tym, że mieszkańcy planety byli jednak bardziej zaawansowani technicznie, niż się przypuszcza? Mogłaby, ale w wieży i w pobliżu nie znaleźli niczego, co by to sugerowało.

Otworzyli przejście za komnatą astronoma i teraz je poszerzali. Prace przebiegały wolno. Hutch przyniosła pojemniki i sprzęt do kopania, więc nie byli całkiem uzależnieni od laserów, które w małej przestrzeni korytarza mogły być niebezpieczne. Trzeba było usunąć sporo kamieni, gruzu i lodu, a to oznaczało dużo pełzania na kolanach.

W przejściu mogła kopać w danej chwili tylko jedna osoba. Druga wynosiła gruz, wlokąc go przez komnatę astronoma. Trzecia brała ładunek i niosła go korytarzem na dolny poziom wieży, gdzie go przetrząsała, szukając czegokolwiek, co mogłoby mieć jakąkolwiek wartość. Znaleźli kilka okruchów, złamany uchwyt z kawałkiem ostrza, kilka odłamków kamienia z rzeźbionymi symbolami. Gdy komnata zaczęła się wypełniać pozostałościami, zaczęli je przenosić na górny poziom.

W końcu przynieśli składany stół roboczy i ustawili go w pomieszczeniu na parterze. Sporządzili w pośpiechu plan lokalizacji i zaczęli zaznaczać na nim, gdzie znaleziono artefakty. Same przedmioty układano na stole, oznaczano i pakowano do worków.

Szafka, którą znaleziono w komnatach astronoma, była wykonana z drewna. Miała inkrustacje i metalowe zawiasy, gałkę do otwierania drzwi i jakieś mocowania. W środku było kilka zwojów, ale w tak kiepskim stanie, że nie ryzykowali rozwijania ich. Włożyli je do osobnych worków i szczelnie zamknęli.

— Nie sądzę, żeby to miało duże znaczenie — rzekł Nightingale. — Nikt tego i tak nie odczyta.

Hutch ostrożnie odłożyła worki.

— Zdziwiłbyś się, gdybyś wiedział, ile można teraz zrobić.


Po południu Chiang, Hutch i Toni wrócili do tunelu. Kellie trzymała straż na górze, a Nightingale przy wejściu do wieży. Stał tam zaledwie od kilku minut, gdy coś wyszło z kępy drzew znajdującej się kilkaset metrów na południe od wieży. Poruszało się na dwóch nogach, przypominało kota i miało jakiś koci wdzięk. Nightingale, który stał w pełnym słońcu, wpełzł do środka. Kot postał może przez minutę, patrząc w stronę wieży. W ich stronę. Nightingale nie miał pojęcia, czy stworzenie go zauważyło. Kiedy jednak ruszyło wolno w stronę wieży, ostrzegł pozostałych. Po chwili wszyscy znaleźli się przy wejściu.

Stworzenie maszerowało równiną, jakby nie miało się czego obawiać.

— Król wzgórza — wyszeptał Chiang, ustawiając większą moc na laserze tnącym.

Stworzenie znacznie przekraczało wzrostem przeciętnego mężczyznę i ważyło zapewne dwa razy więcej. Było uosobieniem mięśni i wdzięku.

— Co robimy, szefowo? — spytał Chiang.

Tak, pomyślała Hutch. Przypomniano mi, że ja tu rządzę.

Szło w ich stronę, bez specjalnego zainteresowania rzucając okiem na lądownik.

Zasięg skuteczny lasera wynosił jakieś pięć metrów. Poczują jego oddech.

— Randy — odezwała się — widziałeś już tego stwora?

— Skądże — odparł Nightingale, który trzymał się z dala od wejścia. — Ale coś wam powiem. To kot. A koty są wszędzie takie same.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał Chiang.

— Zjadają wszystko, co jest mniejsze od nich.

— Zastrzel go, Hutch — włączył się Marcel. — Jak tylko się zbliży.

Nie miała możliwości oddania strzału ostrzegawczego, bo laser nie wydawał żadnych odgłosów przypominających huk wystrzału. Zresztą stworzenie nie wyglądało na takie, które może wystraszyć się huku.

Nagle wszyscy zaczęli udzielać jej rad.

— Uważaj.

— Patrz.

— Nie pozwól mu podejść za blisko.

Od strony Nightingale’a doleciało przekleństwo.

Stworzenie zatrzymało się na sekundę, napięło mięśnie, zmieniło rozkład masy ciała.

— Hutch — to znów Marcel. — Co się dzieje?

Ukrywanie się nie miało sensu.

— Nie wchodźcie w jego pole widzenia — poleciła pozostałym, po czym stanęła tak, by stworzenie mogło ją widzieć w całości.

Wykrzywiło wargi, pokazując zęby. Podeszło jeszcze bliżej. Hutch uniosła broń i wycelowała.

— Strzelaj, na litość boską! — mruknął Nightingale.

Hutch kazała mu się zamknąć. Jej spojrzenie napotkało spojrzenie kota i natychmiast przerwała kontakt, odwracając wzrok.

Chciała, żeby pokazało, że ma wrogie zamiary. Chciała, żeby opadło na cztery łapy i skoczyło. Albo żeby przyspieszyło. Czy też uniosło pazury.

Nic z tych rzeczy. Po prostu szło. Hutch przypuszczała, że nigdy dotąd nie widziało broni. Nie widziało niczego, co mogłoby mu zrobić krzywdę.

Wycelowała laser w ścianę budynku, nacisnęła spust, zwęgliła kawałek ściany i znów wycelowała w stwora.

Zatrzymał się.

Chiang stanął bliżej.

Stworzenie stało przez chwilę, niepewnie. Hutch zrobiła krok do przodu. Cofnęło się.

— Głupi nie jest — zauważył Chiang.

Skręciło za lądownikiem, idąc tak, by pojazd był między nim a wieżą, i wycofało się w stronę kępy drzew, z której się wyłoniło.


Dzień był krótki, mniej niż dziesięć godzin od świtu do zmierzchu. Nikt nie był głodny, kiedy słońce zaszło, i wszyscy poza Nightingale’em chcieli dalej pracować. Hutch wyprowadziła ich z wieży.

Było już całkiem ciemno, kiedy odnotowali ostatnie znaleziska.

Były to głównie naczynia, sprzęty kuchenne i kilka małych noży myśliwskich. Był też fotel i torba, która chyba zawierała jakąś tkaninę.

Zanieśli znaleziska do kabiny lądownika i zabezpieczyli wszystko w ładowni. Potem ogłosili koniec pracy i wpełzli do środka.

Hutch otworzyła pakunek i wyjęła malutki, wyblakły niebieski płaszcz. Był marszczony, a do spinania kołnierza służył pierścień i łańcuszek. Płaszcz kiedyś mógł być fioletowy, teraz jednak wyblakł tak, że trudno było z całą pewnością określić kolor. Tkanina była krucha, a mały kawałek ułamał jej się w palcach. Podała go Kellie, która włożyła znalezisko do worka.

Następnym przedmiotem była koszula. I suknia.

Obie miały rozcięcia z boku, pewnie na kończyny, ale trudno było określić, jak te kończyny wyglądały albo ile ich było.

Znaleźli spodnie.

I parę butów.

Buty były nieproporcjonalnie szerokie.

— Kacze stopy — rzekła Kellie.

Na wielu sztukach odzieży widać było zdobienia w kształcie tarczy słonecznej z promieniami, rombów, kwiatów i drzew oraz różnych zawiłych symboli.

Byli zachwyceni. Nawet Nightingale trochę się rozluźnił i zaczął się uśmiechać. Opisali i spakowali wszystko, także samą torbę.

— Nieźle nam dziś poszło — zauważyła Toni z uśmiechem zadowolenia.

Hutch przytaknęła. Nieźle, jak na pierwszy dzień.


Lądownik miał łazienkę rozmiarów szafy. Nie była wygodna, ale musiała wystarczyć.

Jedno po drugim znikali w małej budce, by umyć się i przebrać. Trochę przy tym narzekali, szczególnie Chiang i Kellie, którym trudno było wykonywać w środku jakieś bardziej zamaszyste ruchy. Oboje w końcu poddali się i przebrali z tyłu kabiny.

Hutch wyciągnęła gotowe dania. Mogli wybierać między wieprzowiną, kurczakiem, placuszkami rybnymi, hamburgerem a pieczenią wołową. Do każdego dania dodano zakąski i sałatki.

Wyciągnęła dwie świece, zapaliła je i zgasiła lampy. Wyjęła pięć kieliszków i butelkę Avignon Blue, po czym odkorkowała ją i nalała wino do kieliszków.

— Za nasz sukces — wzniosła toast.

Drugi wypili za właściciela torby, który był na tyle myślący, że zostawił im ją pełną.

Skończyli pić i siedzieli w milczeniu w świetle świec, a Hutch pogratulowała im osiągnięć.

— To będzie krótka noc — powiedziała. — Wcześnie robi się tu jasno. Ale możecie się przespać, jeśli chcecie.

— Jutro kładziemy nacisk na poszukiwania. Akademii spodoba się to, co dotąd znaleźliśmy, ale mamy mało czasu i musimy znaleźć coś, co naprawdę rzuci trochę światła na życie tych istot. Na ich historię.

— Jak to mamy zrobić? — spytała Toni.

— Szukajcie rzeźb. Czegoś, na czym są rysunki. Pisma. Symboli. Piktogramów.

— Pewnie dużo nie znajdziemy, jeśli chodzi o dokumenty na papierze czy jakimś podobnym materiale. Mamy zwoje i może ktoś będzie w stanie coś z nimi zrobić, ale wolelibyśmy coś bardziej czytelnego. Oglądajcie skorupy. Sprawdzajcie, czy nie ma na nich symboli albo rysunków. Wszystkiego, co… — Poczuła jakiś ucisk w żołądku, coś nieokreślonego. Świece zamigotały.

— Co to było? — spytała Toni.

Spojrzeli po sobie. Wstrząs.

Przełączyła się na prywatny kanał Marcela.

— Chyba właśnie zaliczyliśmy małe trzęsienie ziemi.

— Nic się wam nie stało? — spytał.

— Nie. Był słaby. Ale to nie jest dobry znak.

— Mamy w gruncie czujniki, zaraz sprawdzę, co wyłapały.

— Mieliście rację — rzekł Marcel kilka minut później. To było 2,1.

— Ile to jest?

— Ledwo zauważalne.

— Tyle, żeby wystraszyć ptaki — powiedziała Hutch.

— Pewnie tak.

— Myślałam, że jeszcze jakiś dzień albo dwa nic nie będzie się działo.

— Nie sądzę, żebym kiedykolwiek coś takiego powiedział, Hutch. Ostrzegałem was, że tereny dookoła wieży nie są stabilne. Siedzicie na samym uskoku tektonicznym. Fachowcy mówią, że to nie jest dobre miejsce na oczekiwanie na przylot Morgana.

— Morgan jest ciągle daleko.

— Nie aż tak daleko. Jest wielki. Wyobraź sobie Jowisza.

— Może powinniśmy stąd zwiewać. Pakować się i w nogi.

— Jeśli wstrząsy zaczną się na serio, tak zrobimy.

— Myślę, że już się zaczęło. Może by tak przemieścić się w jakieś lepsze miejsce?

— A co proponujesz?

— Jakieś inne miasto.

— A które jest dostępne?

Zamilkł.

— Co rozumiesz przez dostępne?

— Takie, do którego nie trzeba się przebijać przez dziesięć albo dwadzieścia metrów lodu.

— Nie przypuszczam, żeby gdziekolwiek dało się po prostu wejść frontowymi drzwiami. Ale jeśli nawet trzeba będzie kopać, ekipa będzie bezpieczniejsza.

— Nie po kilku dniach, które zużyjemy na to, żeby się tam dostać. — Wszyscy pozostali w kabinie przysłuchiwali się uważnie. — Nie będziemy ryzykować, Marcelu. Dobrze? Jeśli zaczną się wstrząsy, zwijamy się stąd.

Kiedy się wyłączyła, Chiang pochylił się w jej stronę.

— Parę lat studiowałem na Uniwersytecie Tokijskim — powiedział. — Lampy kołysały się przez cały czas. To wcale nie musi niczego oznaczać. — Miał na sobie uroczą koszulkę z krótkim rękawem, błękitną, z napisem „Huragany Miami”.

— Wszystko będzie dobrze — dodał.

Zaczęli omawiać problem. Jak ważna była wieża i jej zawartość? Hutch wiedziała, że profesjonalny archeolog określiłby ją jako bezcenną. Wyznała jednak, że tak naprawdę nie ma sposobu, żeby się tego dowiedzieć.

W końcu udało im się dojść do kompromisu. Spędzą tu jeszcze jeden cały dzień. Potem znajdą jakieś miejsce, gdzie będzie się pracować bezpieczniej.

Wiał wiatr. Niebo było pełne gwiazd, a śnieg błyszczał.


Chiang doszedł do wniosku, że nie może spać, kiedy Kellie jest tak blisko. Wystarczyło, że siedzi przed nim. Nie przypuszczał jednak, że nie śpi — dopiero kiedy usłyszał, że się porusza, pochylił się i dotknął jej łokcia.

— Wszystko w porządku? — spytał.

Przechyliła fotel tak, żeby go widzieć. Miała śliczne, ciemne oczy. Włosy opadały jej na kołnierz, a on tak bardzo chciał ją wziąć w ramiona.

— Martwi mnie ten wstrząs — powiedziała, patrząc na wieżę. — To mogłoby się nam zwalić na głowy.

— Żałujesz, że tu przyleciałaś?

— Obeszłabym się. — Spojrzała na niego. — Z drugiej strony…

Wzięła głęboki oddech, a on próbował nie patrzeć na jej piersi. Nie dokończyła zdania.

VII

Zamiarem Stwórcy było uczynienie kobiet cheerleaderkami. Wystarczy przyjrzeć się uważnie ich anatomii i usposobieniu, by skonstatować ten smutny fakt. Dopóki zarówno one, jak i my nie zapominamy o tej prawdzie, obie płcie mogą wypełniać swoje zadania z zachwycającą biegłością.

Gregory MacAllister „Nocne myśli” (Notatki z Babilonu)


„Wendy” ciągle znajdowała się dwie godziny drogi od obiektu, ale na tyle blisko, żeby możliwa była obserwacja na optycznej. Na różnych ekranach w sali kontroli projektu widniały różne jego elementy. Całe pomieszczenie było wypełnione ludźmi Beekmana, którzy tłoczyli się przed monitorami i pochylali nad konsolami.

Obiekt okazał się składać z piętnastu osobnych walców połączonych klamrami rozmieszczonymi regularnie co około osiem kilometrów. Osiem walców znajdowało się na obwodzie, sześć tworzyło pierścień wewnętrzny, a jeden znajdował się w środku. Miały identyczne wymiary, a średnica każdego wynosiła jakieś trzy czwarte metra. Każdy był na tyle długi, żeby sięgać z Nowego Jorku do Seattle. Między nimi było sporo miejsca, więc Marcel przez prześwity widział gwiazdy po drugiej stronie.

Z jednego końca przyczepiono asteroidę omotaną siecią. Marcelowi przyszło do głowy, że całość wygląda jak lizak z patyczkiem sięgającym sąsiedniego okręgu.

Na drugim końcu obiekt po prostu się urywał. Zwisało z niego coś, co przypominało dyndające liny. Marcel zauważył, że piętnaście cylindrów robi wrażenie starannie wykrojonych, jakby był to samoistny obiekt, a nie coś, co oderwało się od większej konstrukcji.

— Coś takiego nie może istnieć — rzekł Beekman, zachwycony znaleziskiem. — Za duża masa przy za małej szerokości.

— A to naprawdę ma aż tak duże znaczenie? — spytał Marcel. — To znaczy w kosmosie. Przecież tu nic nie waży.

— To bez znaczenia. Masa to masa. Mnóstwo masy, na całej długości tego obiektu.

Marcel przyglądał się konfiguracji. Asteroida była w górze, niższy koniec całego zespołu wskazywał dokładnie na Deepsix.

Beekman spojrzał w to samo miejsce.

— Przynajmniej ma pozycję dokładnie taką, jak powinien.

— Stabilna orbita?

— Tak. Mógłby tu tkwić od tysięcy lat. Tylko…

— Tylko co?

Prychnął z niedowierzaniem.

— Tylko że to nie powinno trzymać się kupy. Dobrze byłoby zobaczyć, z czego jest zrobione.

John Drummond, młody matematyk z Oxfordu, oderwał wzrok od ekranu.

— Niemożliwium — rzekł.

Marcel przyglądał się obrazowi z fascynacją. Obiekt był tak długi, że nie dało się go umieścić na ekranie w całości, bo wtedy stawał się tak mały, że nie było go już widać. Jeden z techników wrzucił go na pięć monitorów w jednym rzędzie, z główką lizaka z lewej strony i długą cienką linią patyczka ciągnącą się aż do końca ostatniego ekranu z prawej.

— To nie jest statek, prawda? — spytał.

— Och, nie — odparł Beekman. — To na pewno nie jest statek. — Zdecydowanie potrząsnął głową. — Nie ma szans, żeby to był statek.

— Więc co to jest? — spytał Marcel. — Dok? Stacja paliw? — Przyjrzeli się bliżej jednej z klamer. Wyglądała, jakby wykonano ją z litego bloku metalu o grubości dwóch metrów. — Jak sądzicie, skąd to się wzięło?

Beekman potrząsnął głową.

— Z Deepsix. Bo niby skąd?

— Przecież nic nie sugeruje, żeby tubylcy kiedykolwiek dysponowali aż taką techniką.

— Marcelu, tak naprawdę dotychczas niczego nie odkryliśmy. Technika może się kryć pod lodem. Wieża Kellie może być bardzo stara. Tysiące lat. Paręset lat temu też nie wyglądaliśmy na zaawansowaną technicznie cywilizację.

Marcel nadal nie mógł uwierzyć, że ślady istnienia cywilizacji technicznej mogłyby tak po prostu zniknąć. Beekman westchnął.

— Dowody są tam, na zewnątrz, Marcelu. — Potarł skronie z nadzieją, że pozbędzie się bólu głowy. — Nie mamy jeszcze żadnych odpowiedzi. Cierpliwości. — Rzucił okiem na ekrany, po czym spojrzał na Drummonda. Najwyraźniej odbywała się tam jakaś dyskusja.

— To prawdopodobnie przeciwwaga — rzekł Drummond. Był średniego wzrostu i cały jakiś niespójny: młody człowiek z przedwcześnie przerzedzonymi włosami. Chyba miał problemy z przyzwyczajeniem się do niskiej grawitacji. Na pokładzie „Wendy” cieszył się reputacją geniusza.

— Przeciwwaga? — spytał Marcel. — Do czego?

— Windy orbitalnej. — Beekman spojrzał na Drummonda, a ten pokiwał głową. — Nie przychodzą mi do głowy inne możliwości.

— Masz na myśli windę z powierzchni na niską orbitę okołoziemską?

— Nie okołoziemską w tym przypadku, ale poza tym owszem, coś takiego mam na myśli.

Marcel dostrzegł kilka uśmieszków.

— Miałem wrażenie, że nie ma sensu budować windy orbitalnej. Mamy przecież antygrawitację. Pojazdy po prostu ulatują na orbitę. Po co zadawać sobie trud… — Zamilkł. — Och.

— Jasne — odparł Beekman. — Ktoś, kto to zbudował, nie miał takiej technologii. Ale może mieli coś, czego my nie mamy. My nigdy nie bylibyśmy w stanie czegoś takiego zbudować. Przynajmniej tak, żeby trzymało się kupy.

— Dobrze — odparł Marcel. — Mówicie mi, o ile dobrze zrozumiałem, że to część windy orbitalnej, która sterczy w stronę kosmosu i równoważy część, która sięga gruntu, tak?

— Tak.

— W takim razie powstaje pewne pytanie.

— Tak jest — odezwał się Beekman. — Gdzie jest reszta windy? — Wzruszył ramionami. — Wystarczy usunąć przeciwwagę i wszystko się rozleci.

— Nie zobaczylibyśmy tego, gdyby coś takiego się stało.

— Pewnie tak.

— Może odcięli ją przy podstawie. Jeśli właśnie coś takiego się stało…

— Większość odleciałaby w kosmos i zaczęła dryfować.

— Więc może tu gdzieś być reszta.

— Tak. Niewykluczone.

— Ale chcecie powiedzieć, że kiedyś była, a potem została zdemontowana?

— Albo rozpadła się.

Przeszli do biura dyrektora projektu i Beekman wskazał Marcelowi gestem krzesło. W kącie stał wielki globus przedstawiający Deepsix.

— To szaleństwo — rzekł Marcel. — Windy orbitalnej nie da się ukryć. W kosmosie ani na planecie.

— Może kawałki, które spadły, są pod lodem — podsunął Beekman. — Niewielką część powierzchni planety da się zobaczyć. — Wymierzył w równik i zaczął obracać globus. — Choć musiałyby być gdzieś tu. A w okolicach równika grunt jest widoczny.

Wrzucili na ekran obraz Maleivy III i zaczęli szukać. W okolicach równikowych był głównie ocean. Na Oceanie Corragia, na wschód od Transitorii, znajdowało się kilka wysp. Dalej równik otaczał planetę prawie nie przecinając żadnego lądu, aż po Północny Tempus, przeskakiwał Morze Mgliste i wracał na Transitorię kilkaset kilometrów od Punktu Burbage’a. Od wieży.

— Tu — rzekł Beekman, wskazując archipelag. — Albo tu. Zachodnie wybrzeże Transitorii.

— Dlaczego akurat tu? — spytał Marcel.

— W obu tych miejscach są duże góry. Podstawa musi być jak najszersza. Więc taką wieżę stawia się na szczycie góry.

— Tylko że taka budowla byłaby wielka.

— Och, tak.

— W takim razie gdzie jest?

Marcel przyglądał się obu miejscom. Patrzył na archipelag, gdzie w niebo strzelało kilka olbrzymich gór, prawdopodobnie wulkanów. I na łańcuch górski na wybrzeżu, z kilkoma gigantami ukrytymi w chmurach.

— Nie wiem. — Beekman rozłożył ręce.

— Powiedz — rzekł Marcel — gdybyś miał windę orbitalną i coś się z nią stało, gdzie by upadła?

Dyrektor projektu uśmiechnął się.

— W dół.

— Nie. Serio pytam. Czy nie upadłaby na zachód?

— Pewnie wykazywałaby jakąś tendencję w tym kierunku. Ale budowla, o jakiej mówimy, to szyb windy o długości tysięcy kilometrów i Bóg wie co jeszcze. Większość poleciałaby po prostu w dół.

Ktoś zapukał. Nie przestając mówić, Beekman podszedł do drzwi i wpuścił Drummonda.

— Gdyby była tutaj, w Transitorii, podstawa mogłaby być ukryta na jednym z tych szczytów pod chmurami. Ale to nadal nie wyjaśnia, gdzie ukryłaby się ruina. Byłoby ją widać.

Marcel spojrzał na Drummonda.

— A może było inaczej — odezwał się Drummond. — Wyobraź sobie, że chcesz ją zlikwidować przy minimalnych szkodach dla otaczającego ją terenu. Co robisz?

— Nie mam pojęcia, John — odparł Beekman. — Ale przypuszczam, że należałoby odciąć wieżę w takim miejscu, żeby możliwie największa część odleciała, pociągnięta przez przeciwwagę. To, co zostanie…

— Spadnie na zachód.

— Do oceanu. — Beekman bębnił palcami po stole. — To możliwe. Gdybyś miał diabelnie dobrego inżyniera. Ale po co ktoś miałby ją likwidować? Poza tym, że taka budowla to przede wszystkim architektoniczny koszmar.

— Może udało im się stworzyć technologię antygrawitacyjną i już jej nie potrzebowali. Może stwarzała zagrożenie. Takie coś pewnie wymaga mnóstwa prac konserwacyjnych.

— Cóż — Beekman wzruszył ramionami. — W tym łańcuchu jest parę gór. Przestawimy tam satelitę. Porobi trochę zdjęć i zobaczymy.


INFORMACJA DLA KAPITANA

26.1114:27

Od: Bill

Statek wycieczkowy „Wieczorna Gwiazda” wyszedł z nadprzestrzeni cztery minuty temu. Wziął kurs na Maleivę III i wejdzie na orbitę za około dwie godziny.


Pasażerowie wsiadający na pokład liniowców zwykle korzystają ze standardowych pojazdów transferowych, które wykorzystują technologię antygrawitacyjną do wznoszenia się i zwykłe silniki na paliwo chemiczne do przyspieszania. Lądownik „Gwiazdy” był luksusowym pojazdem, rzadko używanym, który utrzymywano po to, żeby wozić nim ważne osobistości, które miały biznesowe lub polityczne powody, by unikać bardziej publicznych środków transportu.

Przypominał sporego pingwina. Miał czarno-biały kadłub z chowanymi skrzydłami i tępy, prawie kwadratowy nos z czarnym napisem „Wieczorna Gwiazda” poniżej przedstawiającego gwiezdny wir logo TransGalactic. Wnętrze wykończono skórą i mosiądzem. Był tam niewielki bar i rozkładany stół roboczy, żeby pasażerowie podczas jazdy mogli się zrelaksować lub poprzekładać papiery.

Załatwiwszy wszystko, co jest potrzebne do wysłania lądownika, Nicholson zaczął się martwić tym, czy inni pasażerowie przypadkiem się nie dowiedzą o tej wyprawie i nie zaczną się domagać miejsca w lądowniku. Prosił MacAllistera, żeby przypadkiem nikomu nie mówił. Wieści o tym, że chce tam zabrać innego dziennikarza, były niepokojące, ale w chwili, gdy Nicholson się o tym dowiedział, wszystko było już załatwione, no i nie chciał niepokoić swojego znakomitego gościa.

Nie był to pierwszy przypadek, kiedy znany dziennikarz przekonał się, jakie zalety ma jego reputacja — kiedy ktoś zasłużył sobie na jego gniew, MacAllister po prostu wybuchał jak wulkan. Dlatego właśnie on i Casey pozostali jedynymi osobami na pokładzie lądownika, jeśli nie liczyć pilota.

Pilot nazywał się Cole Wetheral. Był małomównym osobnikiem, który odniósłby sukces prowadząc ceremonie pogrzebowe. Miał posępny wyraz twarzy, długi nos i długie, białe palce, które biegały po konsolecie, jakby to była klawiatura organów. Wszystkie polecenia przed startem i informacje podawał stentorowym tonem: „Proszę zająć miejsca”, „Zanim państwo wstaniecie, proszę sprawdzić informację o statusie wyświetloną nad fotelem”, „Chcemy, żeby ten lot był dla państwa przyjemnością; jeśli będą państwo czegokolwiek potrzebowali, proszę się do nas zwracać”. Poinformował ich także, że w chwili ich przylotu na powierzchni będzie wczesny ranek.

Casey wyglądała na zachwyconą, a MacAllister zastanawiał się, czy przyczyną tego stanu jest szansa na odwiedzenie planety na kilka dni przed jej końcem, czy też jego obecność. Odczekał, aż kobieta znajdzie się w środku, po czym wsiadł sam i usiadł przy niej.

— Czy kiedyś był pan na innej planecie, panie MacAllister? — spytała.

Nie. Nigdy nie widział sensu. Postrzegał siebie jako ostateczny wytwór trzech miliardów lat ewolucji, działającej wyłącznie na Ziemi, gdzie miał pozostać.

— Przypuszczam — odparł — że to będzie jedyna wizyta na obcej planecie w moim życiu.

Jak się okazało, ona już bywała na innych planetach. Była na Pinnacle i Quraque oraz na pozbawionym atmosfery księżycu Quaraquy, z tajemniczym miastem na równinie. Wyjaśniła, że zbierała tam materiały do reportażu.

Pilot zamknął właz. Zapaliły się światła we wnętrzu. Spędził jakąś minutę nad panelem sterowania, po czym sięgnął i pstryknął kilkoma przełącznikami na górnym panelu.

— Teraz wypompowujemy powietrze z hangaru — oznajmił. — Startujemy za parę minut.

Pojazd lekko się uniósł.

— Bardzo jestem panu wdzięczna — rzekła Casey.

MacAllister uśmiechnął się dobrotliwie. Uwielbiał robić różne rzeczy dla ludzi. A nic nie było równie satysfakcjonujące jak wdzięczność młodej osoby, która chciała uszczknąć odrobinę jego sławy.

— Szczerze mówiąc, Casey — rzekł — cieszę się, że to zaproponowałaś. Gdyby nie twój pomysł, siedziałbym kolejny tydzień przy barze w Nawigatorze.

Uśmiechnęła się. MacAllister zrobił karierę atakując kobiety drukiem, podobnie jak atakował profesorów uniwersyteckich, kaznodziejów, rolników, lewicowych dziennikarzy i innych dobroczyńców oraz obrońców uciśnionych. Kobiety, dowodził, mają bezsensowną budowę anatomiczną, ze zbyt dużą masą w górnej części, przez co mają problemy z równowagą. Nie mogą chodzić bez kołysania się i pochylania, przez co rozsądni mężczyźni nie mogą ich brać poważnie.

Wiele kobiet postrzegało go jako najbardziej niebezpieczny typ: wyszczekanego i przekonującego demagoga. Wiedział o tym, ale godził się z taką sytuacją, uznając, że to cena mówienia rzeczy, o których wszyscy wiedzą, ale których się wypierają nawet sami przed sobą. W pewnym stopniu jego reputacja literacka chroniła go przed gniewem, który prędzej czy później doścignąłby kogoś mniej znanego. Dla niego było to dowodem na intelektualne bankructwo obu płci. Tu, w końcu, miał do czynienia z uroczą młodą istotą, która uśmiechała się do niego promiennie, mając nadzieję na to, że ten kontakt pomoże nadać tempo jej karierze, co skłaniało ją do pomijania milczeniem złośliwych uwag z jego strony, kiedy już zdecydował się je wygłosić, tylko dlatego, że stanowiły świetny materiał do reportażu. „To doskonały powód, moja droga, dla którego uciśnieni są uciśnionymi. Gdyby zasłużyli na coś lepszego, otrzymaliby to”.

Klapa hangaru otworzyła się.

— Po starcie wystąpi wrażenie nieważkości — rzekł pilot.

Uprząż wysunęła się i objęła ich. Światła we wnętrzu zamrugały i zgasły. Opadli na fotele i ruszyli w ciemność. MacAllister obrócił się i obejrzał, spoglądając na wielką gródź „Wieczornej Gwiazdy”. Światła zapalały się i gasły. Antena zamocowana tuż pod platformą startową powoli się obracała.

Potęga i majestat wielkiego liniowca nie były widoczne, kiedy znajdował się w doku. Statek nie zrobił na nim wielkiego wrażenia, kiedy wsiadał do niego na Kole. Tutaj jednak „Gwiazda” była w swoim żywiole, unosiła się między dziwnymi konstelacjami, w pobliżu słońca, które nie miało nawet właściwego koloru, nad planetą, której lodowe kontynenty miały nieznane mu kształty. Już ten widok, pomyślał, jest wart, by tu przylecieć.

— Czy ja panu kiedyś mówiłam — rzekła Casey — że mam licencję na pilotowanie takich pojazdów? — Wyglądała na szczerze zadowoloną z siebie.

MacAllister poczuł do niej coś na kształt szacunku. Wyglądało na to, że głęboki kosmos jest jej dziennikarską specjalnością, a zdobycie umiejętności pilota świadczyło o tym, że te zainteresowania są poważne.

— Znakomicie — rzekł. Odwrócił się od widoku i spojrzał na nią, po czym znów zapatrzył się w lśniącą atmosferę. — Jak ci się to udało?

— Mój ojciec ma jacht.

— Ach. — Teraz skojarzył nazwisko. — Twój ojciec to Desmond Hayes.

— Tak.

Zacisnęła zęby, jakby przyłapał ją na jakiejś niezręczności. I zrozumiał: córka bogatego człowieka, próbująca znaleźć własne miejsce w życiu.

Desmond Hayes był założycielem Lifelong Enterprises, firmy, która miała na koncie liczne osiągnięcia w dziedzinie biotechnologii, w tym ostatni przełom związany z przedłużaniem życia. Był obrzydliwie bogaty, kochał władzę i często mówił o ubieganiu się o jakiś urząd polityczny. Rzadko widywano go bez pięknej kobiety u boku. W sumie — dziwaczna figura.

— Cóż — rzekł MacAllister — zapasowy pilot to nie jest taki zły pomysł.

Lecieli przez zbitki cumulusów, jasne w świetle gwiazd. MacAllister usłyszał i poczuł, że wlecieli w atmosferę. Wywołał menu automatycznego baru. Był nieźle zaopatrzony.

— Drinka, Casey?

— Niezły pomysł — odparła. — Poproszę miętowego, jeśli jest.

Wcisnął odpowiednie klawisze i podał jej szklankę, po czym zamówił sobie gorący rum.

— Wetheral — odezwał się — chcieliśmy trochę pooglądać krajobraz, zanim usiądziemy.

Krajobraz nie był specjalnie atrakcyjny: głównie śnieg i lód. W wąskim pasie równikowym widać było gęsty las wzdłuż południowego brzegu, otwartą przestrzeń na północny wschód i niskie, pofalowane wzgórza z kępami drzew w okolicy wieży.

O świcie lecieli nad linią brzegową zdominowaną przez olbrzymie szczyty.

— To jest południowe wybrzeże — wyjaśnił Wetheral.

Było tam kilka plaż. Wspaniały nadmorski krajobraz.

Nadal kontemplowali widok, a słońce wznosiło się coraz wyżej, aż w końcu MacAllister poinformował Wetherala, że już się dość naoglądali.

— Pogadajmy z ludźmi w wieży — zaproponował.

Pilot skierował się na południe, a trzydzieści minut później znaleźli się nad Punktem Burbage’a. Ze śniegu wystawało kilka drzew.

— Co za posępne miejsce — mruknęła Casey.

MacAllisterowi się jednak spodobało. Było coś majestatycznego w tym pustkowiu.


Choć noc była krótka, wstali wcześniej i wrócili do wieży natychmiast po wschodzie słońca. Hutch, Nightingale i Kellie wrócili do tunelu, żeby podjąć na nowo kopanie, Chiang objął straż przy wejściu, zaś Toni udała się na górę.

Drugi wschód słońca nad planetą był jasny i kuszący. Śnieg błyszczał w ostrym, zimnym świetle. Drzewa, wśród których pojawił się kot, połyskiwały zielenią i fioletem, a na niebie płynęły rozproszone białe chmurki.

Pracowali zaledwie od dziesięciu minut, gdy Kellie znalazła kilka ledwo widocznych symboli na ścianie.

Zrobiła zdjęcia mikroskanerem, po czym zdecydowali, że spróbują wyciąć napis ze ściany. Niestety, przy próbie wycięcia kawałka ściany mur się rozpadł.

— Jest jakaś technika wycinania takich rzeczy — mruknęła Hutch — ale nie wiem dokładnie jaka.

Marcel włączył się na prywatnym kanale.

— Hutch?

— Jestem. Co tam macie?

— Przypuszczamy, że to winda orbitalna.

— Żartujesz.

— Myślisz, że mógłbym żartować?

— Poczekaj. Przełączę cię na kanał ogólny, to powiesz wszystkim.

Przełączyła go, powtórzył nowinę, a Nightingale oznajmił, że jest zszokowany.

— Co na to Gunther? — spytała Kellie.

— To właśnie przypuszczenie Gunthera. Przecież ja się na tym nie znam. Ale mogę tylko powiedzieć, że nie bardzo mamy pomysł, czym innym mogłoby to być.

— To znaczy — rzekła Hutch — że to miejsce nie jest ani trochę reprezentatywne. Zawędrowaliśmy na jakieś zupełne odludzie, niemające wiele wspólnego z resztą planety.

— Na to wygląda. Ale nigdzie na powierzchni nie ma śladu dowodów, że tu kiedyś była cywilizacja techniczna.

— Przyszła epoka lodowcowa — rzekła Hutch — i wszystko znalazło się pod lodem.

— Nie przypuszczam, żeby nawet epoka lodowcowa zlikwidowała wszystkie ślady zaawansowanej kultury. Byłyby wieże. Prawdziwe wieże, a nie to fiasko, w którym się grzebiecie. Może przewróciłyby się, ale ruiny nadal byłyby widoczne. Istniałyby tamy, porty, różne takie. Beton się tak łatwo nie rozpada.

— Co się z nią stanie? — spytała Kellie. — Z tą windą orbitalną?

— Za jakiś tydzień skończy żywot razem z Deepsix.

— Jakie z tego wnioski? — spytała Hutch. — Czy my nie marnujemy tu czasu?

Usłyszała westchnienie Marcela.

— Nie mam pojęcia o archeologii — oznajmił. — Przekazaliśmy wszystko Akademii i archeologom na Nok. Są znacznie bliżej, może coś podpowiedzą.

— Tu coś jeszcze jest — rzekła Kellie. Znalazła kawałek metalu.

— Poczekaj, Marcelu. — Hutch zmieniła pozycję, żeby zapewnić oglądającym na „Wendy” dobre ujęcie.

Kellie próbowała zetrzeć pył.

— Ostrożnie — wtrąciła Hutch. — To wygląda na ostre. Nightingale wykopał z zamarzniętej gliny strzałę. Widniały na niej jeszcze resztki piór.

Kawałek metalu był przymocowany do poprzecznego elementu. A ten był czymś w rodzaju stelaża, do którego przyczepiono rurki.

Były wąskie i miały jakieś dwie trzecie metra długości. Hutch wyjęła jedną i obejrzała ją w świetle latarki. Była pusta, wykonana z lekkiego drewna, teraz dość kruchego. Jeden z końców zwężał się, tworząc coś, co mogło być ustnikiem.

— Myślisz to samo co ja? — spytała Kellie.

— Tak. To dmuchawka.

Znaleźli drugą strzałę.

I parę oszczepów.

— Kamienne groty — zauważyła Hutch.

Były małe. Miały jakieś pół metra długości.

Znaleźli też kilka tarcz zrobionych z żelaza i pokrytych skórami zwierząt, które teraz rozsypywały się pod dotknięciem.

— Dmuchawka i winda orbitalna — mruknął Marcel. — Ciekawa planeta.

— A jeśli chodzi o windę orbitalną… — wtrącił Nightingale.

— Tak?

— Gdyby rzeczywiście tu taka była, część nadal musiałaby gdzieś być? Przecież to ogromna konstrukcja. I musiałaby być na równiku, a nie gdzieś pod lodem.

— Randy, trochę cię wyprzedziliśmy. Naszym zdaniem podstawa musiałaby znajdować się na wybrzeżu, kilkaset kilometrów na południowy zachód od miejsca, gdzie jesteście, w łańcuchu górskim. Przestawiamy właśnie satelity, żeby mogły sfotografować to miejsce.

— Zachodnie wybrzeże — rzekła Hutch.

— Tak. Wygląda na to, że szczyty w tym regionie są zasłonięte chmurami. Jeśli coś znajdziemy, pewnie będziecie chcieli sami to obejrzeć. Może w ten sposób wybierzemy jakieś lepsze miejsce na wykopaliska.

Zanieśli dmuchawkę, oszczepy i kilka strzał na poziom gruntu. Na zewnątrz znów powiało, zaczął też sypać śnieg. Nie mieli wystarczająco dużych plastikowych worków, żeby zapakować to znalezisko, więc pocięli kilka mniejszych i owinęli w nie dmuchawkę najlepiej jak mogli. Kiedy jednak przenosili wszystko do lądownika, wiatr uderzył w plastikową płachtę jak w żagiel i prawie wyrwał im całą konstrukcję z rąk.

— Bendo i Klopp — mruknął Nightingale, nawiązując do popularnej pary komików specjalizujących się w komizmie sytuacyjnym.

Hutch skinęła głową.

— Chyba tak. Lepiej poczekajmy, aż się trochę uciszy.

Zrobili sobie przerwę. Kellie i Nightingale poszli na chwilę do lądownika, a Hutch usadowiła się na stole, żeby trochę odpocząć. Cały dzień na kolanach, w jakichś tunelach, przy kopaniu, skrobaniu i zamiataniu — to nie był jej ulubiony sposób spędzania wolnego czasu.

Toni odezwała się na kanale ogólnym.

— Hutch, mamy towarzystwo.

— Towarzystwo? — Machnęła do Chianga, który stał w drzwiach, i wyciągnęła laser, zakładając, że to znowu kot.

— Zbliża się lądownik — oznajmiła Toni.

Hutch wywołała Marcela.

— Kto tu jeszcze jest?

— Statek wycieczkowy. Przyleciał dziś rano.

— Wygląda na to, że wysyłają tu turystów.

— Co?

— Właśnie to. Chyba powariowali.

— Nic o tym nie wiem. Skontaktuję się z ich kapitanem. Zobaczyła sygnał nadchodzącego połączenia.

— Marcelu, zaraz wrócę.

Przełączyła na nowego rozmówcę.

— Ekipa naziemna, tu pilot lądownika „Wieczornej Gwiazdy”. Chcielibyśmy wylądować w pobliżu.

— To nie jest dobry pomysł — odparła Hutch. — Teren jest niebezpieczny. Tu są dzikie zwierzęta.

Przez prawie pół minuty nie było odpowiedzi.

— Ponosimy odpowiedzialność za wszystkich obecnych na pokładzie.

— Co się dzieje? — spytała. — Co wy tu robicie?

— Mam na pokładzie dwóch dziennikarzy, którzy chcieliby zwiedzić wieżę.

— To niewiarygodne — mruknęła. — Wieża jest niebezpiecznym miejscem, może się w każdej chwili zawalić.

Odezwał się nowy głos, baryton z doskonałą wymową.

— Przyjęliśmy do wiadomości ostrzeżenie, zostało zapisane. Nie musicie się już więc przejmować.

— Czy mogę spytać, z kim mam przyjemność?

— Gregory MacAllister — odparł. — Jestem pasażerem „Wieczornej Gwiazdy”.

Odniosła wrażenie, jakby chciał dodać „tylko”, które to „tylko” miało zasugerować, że jest kimś o wiele bardziej znaczącym niż skromnym pasażerem.

Hutch zastanowiła się, czy to ten Gregory MacAllister.

— Wydaje mi się, że nie zrozumieliście — rzekła. — Zostaliśmy formalnie oddelegowani na to stanowisko archeologiczne. Jeśli wylądujecie, złamiecie prawo.

— A który paragraf kodeksu pogwałcimy, droga pani?

Żeby to wiedziała. Był taki przepis. Ale nie miała pojęcia, gdzie go szukać.

— Więc kontynuujemy lądowanie zgodnie z planem.

Przełączyła się na inny kanał.

— Bill, połącz mnie z „Wieczorną Gwiazdą”. Na kanale dowodzenia, jeśli taki mają.

Bill odpowiedział elektronicznym szumem, po czym odparł, że nie ma takiego kanału.

Jest tylko jeden główny kanał — powiedział.

— Połącz mnie.

Usłyszała kilka kliknięć i melodyjkę, po czym odezwał się głos:

— „Wieczorna Gwiazda” wita. Oferujemy loty kosmiczne o najwyższym standardzie w całym znanym kosmosie. — Głos był żeński. — Proponujemy luksusowe kabiny, szeroki wachlarz kuchni wielu krajów, bogaty program rozrywkowy, trzy kasyna i specjalne pomieszczenia do organizacji przyjęć. W czym możemy pomóc?

— Nazywam się Hutchins — rzekła. — Jestem na powierzchni Deepsix, z grupą archeologiczną. Chciałabym rozmawiać z kimś z dowództwa.

Mam uprawnienia do rozpatrywania wszelkich zamówień i reklamacji, pani Hutchins. Z przyjemnością panią obsłużę.

— Chcę rozmawiać z kapitanem.

Być może, gdyby wskazała pani cel rozmowy…

— Wasz kapitan naraził na niebezpieczeństwo kilku pasażerów. Czy mogę prosić o połączenie mnie z nim?

Cisza, po czym szum niewyraźnych głosów.

W końcu odezwał się męski głos. Człowiek.

— Tu oficer dyżurny. Kim pani jest?

— Nazywam się Priscilla Hutchins. Kieruję pracami archeologicznymi na Deepsix. Mamy ekipę na powierzchni planety. Wasi ludzie przysłali tu jakichś turystów. A ja chciałabym was poinformować, że tu jest niebezpiecznie.

— Mamy turystów na powierzchni?

— Tak, macie.

— Rozumiem. — Chwila ciszy. — O jakie zagrożenia chodzi?

— Mogą zostać pożarci.

Znów pauza.

— Czy pani ma jakieś uprawnienia, o których powinniśmy wiedzieć?

— Proszę posłuchać. Wasi pasażerowie chcą przebywać na chronionym stanowisku archeologicznym. Poza tym to jest strefa trzęsień ziemi, ktoś może tu zginąć. Proszę ich zawrócić. Albo wysłać gdzie indziej.

— Proszę o chwilę cierpliwości. Wyłączył się.

Pilot lądownika znów się odezwał.

— Pani Hutchins, lądujemy koło wieży. Wygląda na to, że pada śnieg, a widoczność na ziemi nie jest lepsza, więc proszę na chwilę wycofać swoich ludzi.

— Są dokładnie nad nami — poinformowała Kellie. Hutch zawołała wszystkich do wieży.

— Siedźcie w środku, dopóki nie wylądują — poleciła im, po czym przełączyła się znów na lądownik: — Jesteście tam jeszcze?

— Jesteśmy.

— Nasi ludzie są w środku. Możecie lądować. Skoro musicie.

— Dziękuję.

Znów włączył się Marcel.

— Hutch.

— No i co ci powiedzieli?

— Wiesz, kto jest na pokładzie?

— Gregory MacAllister.

— Wiesz, kto to jest?

Teraz sobie przypomniała. To był Gregory Wielki. Samozwańczy czempion zdrowego rozsądku, który zrobił fortunę atakując napuszonych i aroganckich lub, w zależności od tego, kogo się słuchało, po prostu mniej utalentowanych od siebie. Lata temu była na jednym z seminariów dyplomowych z historykiem, który chwalił się, że został publicznie złajany przez MacAllister a. Wrzucił nawet do sieci całą historię połajania i napawał się nią, jakby dotknął czegoś wielkiego.

— Tak — odparła. — Jedyny człowiek na Ziemi, który może przyczynić się do zjednoczenia Kościoła i świata naukowego. I jedni, i drudzy nie mogą się doczekać jego śmierci.

— To właśnie on. Mam nadzieję, że nie podsłuchuje.

— Co ja mam z nim zrobić?

— Hutch, kierownictwo wyraża nadzieję, że go nie obrazisz. Wydaje mi się, że to najlepsze, co możesz zrobić.

— A jeśli nakarmię nim wielkiego kota?

— Proszę?

— Nic takiego.

— Myślę, że dobrze byłoby traktować go przyzwoicie. Niech sobie ogląda, co chce. Niczego nie zepsuje. I uważaj, żeby nie upadł na główkę.


Śnieg był tak gęsty i ciężki, że MacAllister nie widział nic, dopóki nie wylądowali. Dostrzegł zarys drugiego lądownika i wieżę za nim i w tej samej chwili dotknęli ziemi, tak lekko, że nic nie poczuł. Wetheral może i był rozmowny jak szyszka sosnowa, ale nie było wątpliwości, że jest doskonałym pilotem.

Obrócił się w fotelu i obrzucił ich smutnym spojrzeniem.

— Jak długo państwo planują tam zostać?

— Niezbyt długo — odparł MacAllister. — Jakąś godzinę.

Śnieg zbierał się na szybie.

— Dobrze. Muszę się zająć paroma rzeczami. Przed wyjściem muszą państwo uruchomić e-skafander, który ma być włączony przez cały czas pobytu na zewnątrz. Mogą państwo oddychać miejscowym powietrzem, jeśli zajdzie taka potrzeba, ale skład nie jest najlepszy.

— Kapitan prosi także, by państwo uważali. Widziano tu dzikie zwierzęta.

— Wiemy — odparł MacAllister.

— Dobrze. Gdybyśmy kogoś z państwa stracili, czekają nas straszne biurokratyczne przejścia. — Powiedział to bez cienia ironii w głosie.

— Dziękujemy — odparła Casey.

Przeszli przez śluzę i opuścili lądownik, wchodząc prosto w burzę.

— Żeby coś w ogóle wyszło z tego wywiadu — zauważył MacAllister — musimy poczekać trochę, aż się uspokoi.

Trudne warunki pogodowe stanowiły zwykle świetne tło dla wywiadów. W tym przypadku jednak bohaterem miała być wieża i ludzie musieli ją zobaczyć.

— Wetheral, kiedy to ma się uciszyć?

We włazie pojawił się pilot.

— Nie mam pojęcia, proszę pana. Nie mamy tu prognozy pogody.

— Wydaje się, że bardzo by się przydała.

— Dla tego obszaru jej nie ma — odparł z powagą pilot. Rozejrzał się, potrząsnął głową i zszedł na dół.

Lądownik archeologów stał przed nimi. Był mniejszy niż pojazd „Gwiazdy” i smuklejszy. Bardziej elegancki.

Ze śnieżycy wyłoniła się kobieta. Miała na sobie niebiesko-biały kombinezon, a po sposobie chodzenia poznał, że to Hutchins. Była smukła, o chłopięcej budowie, i sięgała mu do ramion. Miała krótkie, czarne włosy i niezadowoloną minę. Nie przejął się tym jednak, traktując gniew jako naturalne zachowanie samic, które nie znają swojego miejsca.

— Pani jest dowódcą misji, jak przypuszczam? — spytał, wyciągając rękę.

Niedbale odwzajemniła uścisk.

— Jestem Hutchins — rzekła.

Przedstawił jej Casey i Wetherala.

— Może porozmawiamy w środku? — Odwróciła się na pięcie i odmaszerowała.

Wspaniale.

Ruszyli przez śnieg. MacAllister przyglądał się wieży, usiłując przyzwyczaić się do e-skafandra. Powinno być zimno, ale nie było. Jego stopy, odziane w sportowe buty, nurzały się w zaspach, a mimo to było mu ciepło.

Wieża górowała nad nimi, ledwo widoczna w zamieci. Na Ziemi byłaby zwykłą kupą kamieni. Tu, na tym odludziu, była wspaniała. Ale ci filistyni wybili dziurę w ścianie.

— Szkoda, że to zrobiliście.

— Tak się znacznie łatwiej wychodzi.

— Rozumiem.

Oczywiście, rozumiał. Tylko że ta wieża stała tu już od tylu lat. Mogliby wykazać więcej szacunku.

— Nie wiecie, ile to ma lat?

— Jeszcze nie — odparła. — Nie mamy na pokładzie urządzeń do datowania. To trochę potrwa.

Z powodu burzy mówił trochę głośniej niż zwykle. Trudno było się przyzwyczaić do korzystania z radia. Hutchins poprosiła, żeby tak nie krzyczał. Spróbował mówić ciszej.

— Jest tu coś jeszcze? Jakieś inne ruiny?

— Są, rozrzucone po całej planecie. I jest tu miasto pod lodem. — Wskazała na grunt.

— Naprawdę?

Spróbował sobie je wyobrazić. Miasto, z domami, parkami, pewnie więzieniem. Pod lodem.

— Niesamowite.

— Proszę uważać na głowę.

Poprowadziła go przez przejście, które wybili. Pochylił się i wszedł do niskiego pomieszczenia ze stołem, na którym leżały jakieś skorupy i strzały. Nie mógł się tam wyprostować.

— Ciasno tu — rzekł. Spojrzał na wąską klatkę schodową. — Mieszkańcy byli elfami albo czymś takim?

— Byli niewielkich rozmiarów.

— Czego się dotąd o nich dowiedzieliśmy? — Podszedł do stołu i sięgnął po jedną z filiżanek, ale Hutch poprosiła, żeby nie brał skorup do ręki. — Proszę mi wybaczyć. Co można o nich powiedzieć?

— Lubili korzystać z dmuchawek.

Odwzajemnił uśmiech.

— Prymitywny lud.

Ludzie Hutchins napłynęli, by się z nim przywitać. W większości uznał ich za niegodnych uwagi. Dwie kobiety były w miarę atrakcyjne. Kolejną osobą okazał się młody człowiek, bez wątpienia mający azjatyckich przodków. Był też drugi mężczyzna, ale dziennikarz jakoś nie mógł go umiejscowić. Niemłody, o wyglądzie mola książkowego, miał słabo zarysowany podbródek i niechlujny wąsik. I gapił się na MacAllistera z jakąś irytacją.

Hutchins dokonała prezentacji. I tajemnica się wyjaśniła.

— Randall Nightingale.

Ach. Nightingale. Ten, który zemdlał. Który odniósł niewielkie obrażenia, a mimo to kobieta musiała go wynieść z pola walki. MacAllister zmarszczył czoło i udał, że przygląda się uważnie jego rysom.

— Czy ja pana skądś znam? — spytał z dostojeństwem w głosie.

— Tak — odparł Nightingale. — Zna pan.

— Pan jest…

— Kierowałem pierwszą ekspedycją, panie MacAllister. Jakieś dwadzieścia lat temu.

— Ach, istotnie. — MacAllistera stać było na szczątkowe współczucie i właśnie teraz dał Nightingale’owi do zrozumienia, że mu współczuje. — Bardzo mi przykro, że to się tak skończyło. To musiało być dla pana niełatwe.

Hutchins musiała wyczuć nadciągającą burzę, bo podeszła bliżej.

MacAllister zwrócił się do swojej towarzyszki.

— Casey, to jest Randall Nightingale. Legendarna postać.

Nightingale wykonał krok do przodu, ale Hutchins zdołała złapać go za ramię. Mała kobietka, pomyślał. I mały facecik. Nightingale pozwolił się powstrzymać.

— Nie zapomniałem o panu, panie MacAllister — wycedził.

MacAllister uśmiechnął się uprzejmie.

— Cóż, teraz ma pan nade mną przewagę.

Hutchins odciągnęła Nightingale’a i przekazała MacAllistera Azjacie. Wymienili uprzejmości, po czym Azjata pociągnął Nightingale’a w stronę miniaturowej klatki schodowej.

— O co chodzi? — spytała Casey.

— Ten pan nie lubi czytać o sobie. — MacAllister zwrócił się z powrotem do Hutchins. — Bardzo mi przykro z powodu tego, co zaszło. Nie przypuszczałem, że tu mogę go spotkać.

— Dobrze. Tylko bardzo proszę o zachowanie spokoju.

— Proszę pani, proszę to powiedzieć swoim ludziom. Ale, rzecz jasna, nie będę wchodził nikomu w drogę. A teraz, czy mogę prosić o oprowadzenie nas po tym miejscu?

— Dobrze — odparła. — Nie ubędzie go. Ale nie ma tu wiele do oglądania.

— Jak długo tu jesteście, jeśli wolno spytać?

— Drugi dzień.

— Czy wiemy cokolwiek o tubylcach, o istotach, które to zbudowały? Poza tym, że używały dmuchawek?

Hutchins streściła mu wszystko, czego się dowiedzieli: było to społeczeństwo prymitywne, prowadziło zorganizowane wojny, miało jakąś formę pisma. Zaproponowała, że zaprowadzi go na szczyt wieży.

— Proszę mi powiedzieć, co tam jest, to podejmę decyzję.

Opisała mu komnatę i sufit, w którym prawdopodobnie był otwór. I dodała, że ich zdaniem tubylcy mogli korzystać z teleskopu.

— Optyka? — spytał. — To średnio pasuje do dmuchawek.

— Też tak uważamy. Mam nadzieję, że w ciągu dnia trafimy na jakieś odpowiedzi.

MacAllister uznał, że nie ma sensu wspinać się na górę. Wolał zejść do dolnych pomieszczeń, a Hutchins pokazała mu kominek i resztki krzesła.

Zajrzeli do tunelu blisko podstawy wieży.

— Właśnie tu teraz pracujemy.

Tunel był za mały, by dziennikarz się w nim zmieścił. Gdyby nawet tak nie było, wolał trzymać się od niego z daleka.

— Co tam jest?

— Tam właśnie znaleźliśmy dmuchawki. Wygląda na to, że to było coś w rodzaju zbrojowni. Naprawdę jednak szukamy próbek pisma albo rysunków. Albo rzeźb. Czegoś, co nam powie, jak wyglądali. Chcielibyśmy znaleźć odpowiedź na pańskie pytanie, panie MacAllister. — Słowo „pańskie” wymówiła z przekąsem.

— Oczywiście. — MacAllister rozejrzał się po pustych ścianach. — Dobrze byłoby mieć jakieś pojęcie, jak wyglądali. Na przykład, czy tę klatkę schodową zaprojektowano dla istot dwunożnych?

— Niewątpliwie — odparła. — Jesteśmy raczej pewni, że mieli cztery kończyny. Chodzili wyprostowani. I chyba tyle wiemy.

— Jak pani sądzi, kiedy będziemy wiedzieć coś o wieku tego miejsca?

— Jak tylko dostarczymy materiał do laboratorium. Do tego czasu możemy jedynie zgadywać.

Wetheral nadal stał przy fragmentach krzesła, próbując przyciągnąć uwagę Hutch.

— Tak? — odezwała się.

— Czy z tym zamierzacie jeszcze coś robić?

— Nie. Mamy już cały fotel w lądowniku.

— Dobrze. — Wyglądał na zadowolonego. — Dziękuję.

Zaskoczona Hutch patrzyła, jak dziennikarz zbiera fragmenty, poprzeczkę i kawałek materiału, który kiedyś mógł być draperią, i zanosi wszystko na górę.

— Chcemy zabrać trochę eksponatów na statek — wyjaśnił. Czuł, że plecy zaczynają go boleć od tego ciągłego schylania się. — Coś, co może zainteresować pasażerów interesujących się historią.

Nie zareagowała.

— Nie mam nic przeciwko.

— Dziękuję — rzekł MacAllister. — Nie przegapiliśmy niczego? — zwrócił się do Casey. — Może teraz wyjdziemy na zewnątrz i jeśli tylko pogoda pozwoli, zaczniemy ten wywiad?

VIII

Wyniki badań archeologicznych na Ziemi są przewidywalne, przynajmniej w obrębie pewnego zbioru parametrów, bo ogólny przebieg historii jest nam znany. W przypadku innych planet to zupełnie inna para kaloszy. Każdy, komu zdarzyło się wykopać meble na Syriuszu II czy Rigelu II powinien odłożyć wszelkie założenia na bok.

Gregory MacAllister, „Miejsca i dźwięki” (Wielkie tournee)


Po raz pierwszy w swoim dorosłym życiu Nathingale znalazł się w sytuacji, w której poważnie rozważał danie komuś po mordzie. To, że oparł się impulsowi, że nie przyłożył temu nadętemu, zadowolonemu z siebie skurwielowi, nie było wcale skutkiem gestu Hutch ani oporu przed zaatakowaniem kogoś, kto był rozmiarów dwukrotnie większych od niego. Było skutkiem odczucia, że przemoc w tej chwili byłaby czymś zdecydowanie nie na miejscu.

Nightingale’owi wpojono pewne zasady. Nie robi się scen. Zachowuje się godność w każdych warunkach. Przeciwników atakuje się najwyżej celną ripostą, z uśmiechem. Niestety, tym razem żadna celna riposta nie przychodziła mu do głowy.

Teraz, pracując w tunelu z Toni i Chiangiem, wstydził się swego wybuchu. Nie udało mu się wybrnąć z sytuacji, nie był nawet tego bliski. Ale, na Boga, udało mu się stanąć twarzą w twarz z MacAllisterem i pozbyć się choć w części tego ciężaru, jaki w sobie nosił przez te wszystkie lata.

MacAllister napisał artykuł o pierwszej ekspedycji, zatytułowany „Prosto i wąsko”, który trafił na pierwszą stronę „Premiera”. Ukazał się zaraz po powrocie Nightingale’a, kiedy jeszcze toczyło się dochodzenie, i zwalił na niego całą winę, oskarżył go o kiepskie dowodzenie lądowaniem i opisał jako bezradnego tchórza, który, zraniony, zemdlał. W artykule MacAllister zlekceważył jego obrażenia, nazywając je „zadrapaniami”, jakby sam tam był.

Nightingale został publicznie napiętnowany, czego skutkiem — przynajmniej jego zdaniem — było orzeczenie komisji zamykające mu drogę do dalszych wypraw. Musimy dać sobie spokój z Maleivą III, powiedział mu jeden z członków komisji, zanim zerwał z nim wszystkie kontakty. Nie chciał, żeby widziano ich razem.

„Prosto i wąsko” ukazało się po raz kolejny w zbiorze artykułów MacAllistera. Nowy atak. I ten facet udaje, że go nie zna.

— Wszystko w porządku? — spytał Chiang.

Pracowali nad oczyszczeniem komnaty, w której znaleźli dmuchawki; nazywano ją teraz „zbrojownią”. Nightingale spostrzegł, że przestał pracować i gapi się w przestrzeń.

— Tak — odparł. — Nic mi nie jest.

Toni i Chiang obserwowali go. Gdy szli na dół, spytali, co spowodowało ten wybuch, a on ich zbył. Przecież nie mógł im o tym powiedzieć. Żółć zalewała go jednak na samą myśl, że MacAllister, ten wyszczekany, nieodpowiedzialny, samozwańczy sędzia ludzkości, znalazł się w jego zasięgu, a on nie zrobił nic. Pewnie jawił mu się jako żałosny palant.


John Drummond zdobył sławę już rok po doktoracie, opracowując równania nazwane potem jego imieniem, które stanowiły poważny krok naprzód w zrozumieniu galaktycznej ewolucji. Niestety, przez kolejne dziesięć lat nie udało mu się dokonać niczego znaczącego. Teraz, mając lat trzydzieści pięć, Drummond stał na skraju przepaści. Fizycy i matematycy zwykle zdobywali sławę wcześnie. Geniusz ujawniał się u młodych ludzi.

Przystosował się do realiów i był przygotowany na to, że spędzi połowę swojej kariery na peryferiach, krytykując dzieła lepszych od siebie. Miał jakąś tam reputację i wiedział, że nawet jeśli już niczego spektakularnego nie osiągnie, zawsze może czuć satysfakcję, że mając dwadzieścia kilka lat był lepszy od prawie wszystkich na planecie.

Mimo własnych osiągnięć czuł się onieśmielony w obecności takich ludzi jak Beekman czy al-Kabhar, którzy byli znani i szanowani wszędzie, gdzie się pokazali. Drummond wyczuwał nutę protekcjonalności w zachowaniu kolegów. Podejrzewał, że postrzegają go jako kogoś, kto w ostatecznym rozrachunku okazał się rozczarowaniem — kto nie spełnił oczekiwań pokładanych w nim za młodu.

Dlatego też często przybierał postawę obronną. Miał wrażenie, że życie zawodowe przepływa obok niego, a decyzja o wysłaniu go na Deepsix była wyborem politycznym. Po prostu był zbyt znany, żeby nie wpisać go na listę zaproszonych. Czasem myślał, że lepiej byłoby od początku być miernotą, osobą, z którą nie wiązały się wielkie nadzieje, niż być kimś, od kogo tyle oczekiwano i kto przyniósł wszystkim takie rozczarowanie.

Podobnie jak Chiang, czuł jakiś pociąg do Kellie Collier, ale nigdy nie dał tego po sobie poznać. Pił z nią kawę, kiedy trafiała się okazja, spędzał z nią czas, kiedy się dało. Ale bał się odrzucenia, a odnosił wrażenie, że ona bynajmniej nie postrzega go jako atrakcyjnego mężczyzny.

Nie był bardzo zaskoczony, kiedy Beekman zaprosił go do biura i spytał, czy chce dołączyć do ekipy, która ma zbadać artefakt orbitujący wokół Maleivy III. Była to propozycja, na którą większość kolegów patrzyłaby z zazdrością, a jego reputacja sprawiała, że dyrektor projektu nie miał zbyt wielkiego wyboru. Natomiast pomysł wychodzenia na zewnątrz Drummonda przerażał.

— Bardzo dziękuję, Guntherze. — Uwielbiał zwracać się do tego wielkiego człowieka po imieniu.

— Ależ drobiazg. Zasłużyłeś na ten zaszczyt.

— Ale inni…

— …zrozumieją. Zasłużyłeś na to zadanie, John. Gratulacje.

Drummond myślał intensywnie, jak się od tego wymigać.

— Chcesz wziąć w tym udział, prawda?

— Tak. Oczywiście, że tak. Po prostu myślałem, że starsi rangą członkowie grupy mają pierwszeństwo.

Serce waliło mu jak młotem. Wiedział, że wyjście w przestrzeń jest łatwe. Wystarczą butle z powietrzem, pas i magnetyczne buty. I wygodne ubranie. Zawsze podkreślali: wygodne ubranie. Nie lubił pracy na wysokościach, ale z tego, co czytał o pracy w próżni, wynikało, że w kosmosie nie stanowi to problemu.

Zanim otrzymał tę propozycję, zanim ją przemyślał, popełnił błąd: powiedział kilku osobom, że chciałby obejrzeć ten obiekt, chciałby go dotknąć i pospacerować po nim. Wiedział, że gdyby odrzucił tę propozycję, bez względu na wymówkę, wyszłoby to na jaw.

— Umiesz korzystać z lasera tnącego? — spytał Beekman.

— Oczywiście.

Wcisnąć guzik i nie celować w nogi.

— Dobrze. Wylatujemy za dwie godziny. Bądź przed śluzą ładowni. Na pokładzie C.

— Guntherze — wtrącił — nigdy nie nosiłem e-skafandra.

— Ja też nie — zaśmiał się Beekman. — Więc pewnie będziemy się uczyć razem.

Rozmowa została brutalnie przerwana, gdy otworzyły się drzwi biura. Beekman sięgnął po długopis.

— Aha, jeszcze jedno — rzekł, nie podnosząc wzroku — kapitan mówi, że jeśli chcesz coś zjeść, powinieneś zrobić to teraz i znaleźć sobie coś niewielkiego. Nie jest dobrze mieć w żołądku świeżo spożyty posiłek, kiedy wychodzi się w przestrzeń.

Drummond zamknął oczy i zaczął się zastanawiać, czy nie wykręcić się złym samopoczuciem.


Marcel żałował, że pozwolił Kellie na podróż na powierzchnię. Gdyby tu była, mogłaby polecieć z ekipą oglądającą obiekt, a on sam zostałby na pokładzie na wszelki wypadek. Albo tylko po to, żeby spędzić mniej męczące popołudnie.

Nie podobał mu się pomysł, że Beekman zabierze ludzi na zewnątrz. Nikt z nich dotąd nie opuszczał śluzy podczas lotu.

Oczywiście niewiele się mogło wydarzyć. Pole Flickingera było dość bezpieczne. Mimo to czuł się niepewnie.

Na życzenie Beekmana Marcel podleciał „Wendy” w pobliże końca obiektu wycelowanego w Maleivę III, w okolice części najbardziej oddalonej od asteroidy, a zbliżonej do planety. Tu było widać wyraźnie, że odczepiono go od większej konstrukcji. Końce cylindrów miały zasuwy i łączniki.

Dostosował kurs, prędkość i pozycję, więc ich położenie względem obiektu było stałe. Miało to znaczenie zasadnicze, bo ustawienie śluzy kilka metrów od obiektu było wygodne, niemniej jednak widok dwóch obiektów poruszających się z różną prędkością na pewno przyprawiłby początkujących kosmicznych spacerowiczów o mdłości. Jedyny problem polegał na tym, że dwa ciała niebieskie widoczne na niebie, Deepsix i słońce, miały się poruszać. To wystarczy, żeby dostać mdłości, jeśli nie jest się przyzwyczajonym.

— Nie patrzcie na nie — poradził swojej ekipie. — Macie przed sobą prawdziwy obcy artefakt, nigdy w życiu czegoś takiego nie widzieliście. Skupcie się na nim.

Beekman wybrał na wyprawę dwie osoby. Obie młode, obie były znanymi naukowcami. Kobieta, Carla Stepan, miała na koncie jakieś pionierskie prace z dziedziny rozchodzenia się światła. Co za zbieg okoliczności, pomyślał Marcel. Sama była świetlistą istotą.

Reputacja Drummonda była szeroko znana. Ale on jako człowiek był tajemnicą. Cichy, zamknięty w sobie, nieco nieśmiały. Dziwny wybór, pomyślał kapitan.

Zademonstrował, jak korzystać z e-skafandra. Pole Flickingera miało wiele zalet w porównaniu z używanymi w zeszłym stuleciu skafandrami, a największą był fakt, że nie dało się go przebić.

Można było jednak łatwo wpakować się w kłopoty, przypadkowo odpiąwszy się z uwięzi. Samo pole także nie było całkiem odporne na głupie pomysły. Przy odrobinie wyobraźni można było wyłączyć osłonę antyradiacyjną i usmażyć się. Albo pogrzebać przy ustawieniach mieszanki powietrza i zginąć bądź zamienić się w warzywo. Dlatego też Marcel upierał się, żeby trzymali ręce z dala od modułu sterowania, kiedy już zostanie ustawiony.

Zasugerował, by Beekman jednak został. Planetolog odparł, że za bardzo się przejmuje.

Teoretycznie jego stan zdrowia był bez zarzutu, w przeciwnym razie nie znalazłby się na pokładzie. Ale rzadko wyglądał zdrowo. Miał bladą cerę, którą podkreślała czarna broda, łatwo tracił oddech, a czasem wydawał świszczące dźwięki i czerwienił się przy najmniejszym wysiłku. Marcel miał uprawnienia, by zakazać mu wyjścia, ale to była impreza Gunthera, więc kapitan wolał nie negować doświadczenia kogoś, kto był w najlepszym punkcie swojej kariery zawodowej.

— Wszyscy gotowi? — spytał Marcel.

Stali w śluzie, Beekman i Carla niecierpliwili się, a John Drummond wyglądał na niezadowolonego. Sprawdził aparaty oddechowe i uruchomił ich skafandry. Carla miała jakieś doświadczenie z laserem tnącym, więc dał jej jeden, a sam wziął drugi. Przypięli latarki do nadgarstków. Rozdał kamizelki i czekał, aż je włożą. Każda kamizelka była wyposażona w zamek sprężynowy, do którego można było przypiąć linę.

Marcel przypiął im także plecaki rakietowe.

Sprawdzili radio i przeszli do śluzy. Marcel uruchomił pompy. Wewnętrzna klapa zamknęła się i zaczęło się wypompowywanie powietrza ze śluzy. Beekman i Carla wyglądali normalnie, tylko Drummond zaczął oddychać głębiej niż zwykle.

— Odpręż się, John — odezwał się Marcel na prywatnym kanale. — To nic takiego.

— Może to kiepski moment, żeby o tym mówić — odezwał się Drummond — ale ja mam lęk wysokości.

— Każdy ma lęk wysokości. Nie przejmuj się. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale nawet tego nie zauważysz.

Carla zobaczyła, co się dzieje, i posłała mu zachęcający uśmiech. Powiedziała coś do Drummonda, coś, czego Marcel nie usłyszał, ale Drummond pokiwał głową i zaczął wyglądać trochę lepiej. Przynajmniej trochę.

Zapaliły się światełka i zewnętrzna klapa zwinęła się jak migawka. Spojrzeli na kilka metrów pustej przestrzeni, na wiązkę równoległych walców. Były szarej, księżycowej barwy, o fakturze żużla, podziurawione. Marcel pomyślał, że każda z osobna ma grubość słoniowej nogi. Z perspektywy śluzy mogło to być piętnaście całkowicie oddzielnych rur, może rur z wodą, urywających się gwałtownie kilka metrów z ich prawej strony, za to z lewej ciągnących się w nieskończoność. Jakimś cudem znajdowały się w idealnej odległości od siebie, najwyraźniej oddzielone i utrzymywane jakąś niewidzialną siłą.

— Niesamowite — odezwał się Drummond, pochylając się lekko do przodu i rozglądając na boki.

Nie miały żadnych oznaczeń, zdobień, nitów, osłon ani brzegów. Po prostu piętnaście rur, ułożonych symetrycznie, osiem w zewnętrznym pierścieniu, sześć w środkowym, plus jedna w środku.

Marcel przyczepił linę do klamry na kadłubie i zachęcił gestem dyrektora projektu.

— Do dzieła, Guntherze — rzekł.

Beekman podszedł do klapy, nie spuszczając wzroku z długich, szarych walców. Wystawił głowę i wstrzymał oddech.

— Mój Boże — mruknął.

Marcel przypiął mu linę do kamizelki.

— Będę popuszczał linę, jak będziesz się oddalał, albo wciągnę cię w razie potrzeby.

— Jakie to jest długie?

— Dwadzieścia metrów.

— Chodzi mi o odległość do klamry.

Wzdłuż całego obiektu były rozmieszczone klamry. Najbliższa była…

— …pięćdziesiąt kilometrów stąd.

Beekman potrząsnął głową.

— Gdyby ktoś mi doniósł o istnieniu czegoś takiego — rzekł — powiedziałbym, że nie wierzę. — Wystawił stopę z dolnej krawędzi śluzy. — Chyba jestem gotowy.

— Dobrze. Uważaj. Kiedy ci powiem, odepchnij się. Nie próbuj skakać, bo będę musiał po ciebie wychodzić. — Marcel obejrzał się na pozostałych. — Jeśli komuś się zdarzy zdryfować, ja zajmuję się akcją ratunkową. A tymczasem wszyscy pozostają na swoich miejscach. Jasne?

— Jasne.

— Jazda — zwrócił się do Beekmana.

Beekman zgarbił się. Miał na sobie białe spodnie i zieloną koszulkę z nazwą jego uniwersytetu, Berlin, na piersi. Wyglądał, zdaniem Marcela, jakoś niestosownie żwawo. Oraz na całkiem zadowolonego. Czy wręcz zachwyconego.

Pochylił się, odepchnął się lekko i wrzasnął z radości, gdy wylatywał ze śluzy Patrzyli, jak dryfuje nieporadnie przez wąską przestrzeń, z jedną nogą zgiętą w kolanie, druga prostą, jak biegacz złapany w pół kroku.

Marcel stał we włazie, czując, jak lina rozwija mu się w dłoni, dopóki nie upewnił się, że Beekman nie leci za szybko. Dyrektor projektu doleciał do najbliższego cylindra, zderzył się z nim, objął go ramionami i wrzasnął coś po niemiecku.

— Marcelu — powiedział — jestem ci winien obiad.

— Chcę to na piśmie — odparł Marcel.

Beekman rozluźnił uścisk, oparł stopy na innym cylindrze, zajął wygodną pozycję i pomachał.

Carla przesunęła się i wystartowała.


Beekman i jego ludzie kręcili się dookoła obiektu, Marcel zaś stał na straży. Carla robiła zdjęcia, a Drummond zbierał odczyty czujników. Beekman gadał, opisywał, co widzi, wyciągał z kieszeni kamizelki różne mierniki i czujniki, po czym udzielał odpowiedzi ludziom w środku. Tak, wykazuje właściwości magnetyczne. Nie, nie wibruje po potraktowaniu falami dźwiękowymi niskiej częstotliwości.

Carla wyjęła laser i skonsultowała się z Beekmanem. Marcel nie słyszał tej rozmowy, ale na pewno ustalali najlepsze miejsce pobrania próbki. Powierzchnia obiektu niczym szczególnym się nie wyróżniała. Jedynym urozmaiceniem były klamry, ale stąd żadnej nie było widać.

Podjęli decyzję, Carla ustabilizowała pozycję, wycelowała w jeden z walców i zbliżyła do niego laser.

— Ostrożnie — wtrącił Marcel. Gdyby zrobiła coś nie tak, pole nie zapewniłoby jej żadnej ochrony.

— Dobrze — odparła.

Uruchomiła laser. Płomień zamrugał i pole widzenia wszystkich skafandrów pociemniało.

Zaczęła pracę. Zamierzali wyciąć z jednego z zewnętrznych walców kawałek o długości dwóch metrów.

Drummond odłożył wszystkie instrumenty i po prostu trzymał się obiektu. Wyglądało to, jakby przyglądał się walcom bardzo uważnie, nie patrząc w przestrzeń. Marcel wyszedł ze śluzy i zbliżył się do niego.

— No i jak tam? — spytał na prywatnym kanale.

— Chyba czuję się trochę nieswojo.

— To normalne — odparł. — Zdarza się. Chcesz wejść do środka?

— Nie — Drummond potrząsnął głową, ale nie spuszczał wzroku z obiektu.

— Tam się poczujesz lepiej. Jak będziesz chciał wrócić, polecę z tobą.

Mruknął coś, z czego Marcel usłyszał tylko „…pieprzony dureń”.

— Może nie. Może po prostu jesteś trochę bardziej wrażliwy od reszty.

Drummond zdołał się uśmiechnąć, ale nadal patrzył w metal.

— Marcelu — rzekł — może powinienem wrócić, zanim pojawi się jakiś problem.

— John, cokolwiek się stanie, nie ma sprawy, wszystko jest pod kontrolą.

— Dobrze.

Drummond nie chciał skakać. Choć znajdowali się w stanie nieważkości, jego zmysły, jak Marcel przypuszczał, reagowały na bliskość „Wendy Jay” i wyznaczały w stosunku do niej kierunek góra-dół. Utrzymywał pozycję, w której, w stosunku do statku, trzymał głowę w górze. A teraz znów musiał pokonać tę okropną pustkę. Ludzie, którzy twierdzili, że w kosmosie nie ma poczucia wysokości, pewnie po prostu nigdy tam nie byli. Wyciągnął rękę, żeby poklepać Drummonda delikatnie po ramieniu, ale ten cofnął się.

— Dzięki — mruknął. — Poradzę sobie.

— Nieźle sobie radzi — oznajmiła Carla, patrząc z zachwytem na swój laser. Z perspektywy Drummonda wisiała głową w dół. Zamknął mocno oczy.

Przecięła już walec do połowy. Beekman wisiał na brzegu, żeby odcięta część nie odfrunęła w przestrzeń, kiedy już Carla skończy pracę.

Drummond otworzył oczy i spojrzał w stronę śluzy, jakby znajdowała się pół kilometra od niego. Światło sączyło się z niej w przestrzeń.

— Myślałam, że będzie trudniej — rzekła Carla.

— Nic ci nie będzie — rzekł Marcel do Drummonda. — Mogę coś zaproponować?

Drummond oddychał coraz szybciej, ale nie odezwał się.

— Zamknij oczy. A ja zajmę się resztą.

„Wendy” unosiła się zaledwie dwa metry od nich. Bill idealnie synchronizował położenie statku z artefaktem. Marcel zdawał sobie jednak sprawę z tego, że Deepsix powoli, ale nieubłaganie wspina się po niebie.

— Coś nie tak, John? — to głos Beekmana.

— Nie — odparł Marcel. — Wszystko w porządku.

— John? — tym razem Carla, z troską w głosie. — Wszystko gra?

— Tak. — Słychać było, że jest spięty i zły. — Spojrzał na Marcela. — Tak. Zabierz mnie stąd.

Marcel delikatnie objął go w pasie. Tym razem Drummond się nie odsunął.

— Powiedz, kiedy będziesz gotowy. Drummond zesztywniał i zamknął oczy.

— Daj mi chwilkę.

Było jednak za późno. Marcel, nie czekając, a chcąc jak najszybciej mieć to za sobą, odepchnął ich obu od artefaktu. Polecieli w stronę otwartej klapy i światła.

— Za sekundę tam będziemy, John.

Reszta zaczęła im się przyglądać. Carla wyłączyła laser i spytała, czy może jakoś pomóc. Marcel zauważył, że Beekman zmienia pozycję, jakby chciał do nich dołączyć.

— Zostań tam, Gunny — rzekł. — Poradzimy sobie.

— Co się stało, Marcelu? — spytał.

— Pewnie mały zawrót głowy. Nic poważnego. Zdarza się.

Drummond szarpnął się i uderzyli o kadłub, udało mu się jednak chwycić jedną ręką klapy i podciągnąć się do śluzy. Marcel nie pomagał mu w tym. Gdy John znalazł się bezpiecznie na pokładzie, wspiął się za nim.

— Pieprzony tchórz — mruknął Drummond.

Znajdowali się już w sztucznym polu grawitacyjnym statku. Marcel przysiadł na ławce.

— Chyba jesteś dla siebie zbyt surowy.

Drummond spojrzał na niego tępo.

— Posłuchaj. — Marcel usiadł wygodnie i odprężył się. — Niewiele osób zrobiłoby to co ty. Większość, gdyby się tak czuła, jak ty się musiałeś czuć, nie wyszłaby w ogóle na zewnątrz. — Spojrzał na artefakt i na gwiazdy za nim. — Chcesz, żebym zamknął klapę i żebyśmy weszli do środka?

Drummond potrząsnął głową.

— Nie — odparł. — Nie możemy tego zrobić. Oni są na zewnątrz.

Beekman i Carla wrócili kilka minut później ze swoim łupem. Wsunęli go ostrożnie do śluzy, do pola grawitacyjnego o natężeniu równym połowie ziemskiego, jakie panowało zwykle na statkach podczas lotu. (Utrzymanie ziemskiej grawitacji powodowałoby zbyt duże zużycie energii). Długość elementu była prawie równa wzrostowi Marcela. Sądzili, że na pokładzie statku będzie dość ciężki.

Tymczasem na twarzy Carli pojawiło się zdumienie. Machnęła do Beekmana, żeby puścił, i z łatwością podniosła przedmiot sama.

— Niemożliwium to właściwe słowo — oznajmiła. — To prawie nic nie waży.

Beekman spojrzał.

— Są chyba całkiem niezłymi inżynierami, nie?

— Tak — odparła.

— Z powodu masy? — spytał Marcel.

Drummond oddychał już prawie normalnie. Widać było, że chce coś powiedzieć, więc Marcel dopuścił go do głosu.

— Problem z taką konstrukcją — rzekł, wymawiając słowa ostrożnie, jakby mówił w obcym języku — polega na tym… — Zamilkł na sekundę, by zaczerpnąć oddechu. — Problem polega na tym, że mamy za dużo masy w obiekcie o tak wielkich rozmiarach.

Spojrzał na Beekmana, który skinął głową.

— Wytrzymałość konstrukcji w dowolnym miejscu jest za mała, żeby wytrzymać naprężenia. Wyobraźcie sobie na przykład chicagowskie Starlite Center zbudowane z tektury.

— Zawali się — rzekł Marcel.

— Otóż to — dokończyła Carla. — Materiały, jakie znamy obecnie, użyte w takiej budowli — skinęła w kierunku drzwi śluzy, w stronę artefaktu — są nie lepsze niż tektura. Gdybyśmy próbowali coś takiego zbudować, zawaliłoby się pod własnym ciężarem.

Beekman podjął wątek.

— Jeśli chcesz zbudować coś rozmiarów Starlite, szukasz materiałów, które wykazują dwie cechy.

— Wytrzymałość — podsunął Marcel.

— I niski ciężar właściwy — dokończyła Carla. Spojrzała na próbkę. — Wiemy, że to coś jest wytrzymałe, bo artefakt się jeszcze nie rozpadł. A teraz znamy drugi powód, dla którego się nie rozpadł. Bardzo mało waży.

Zamknęli właz. Kilka minut później lampki zamrugały i otworzył się wewnętrzny właz. Wyłączyli skafandry i wyszli ze śluzy.

— Co teraz? — spytał Marcel.

Beekman wyglądał na zadowolonego.

— Poślemy do analizy. Dowiemy się, jak oni to zrobili.


Zdaniem Augusta Canyona nazwa Deepsix{Deepsix, Deep-6 — (ang.) pozbyć się czegoś, zarzucić (np. pro­jekt), zrezygnować (przyp. tłum.).} była wybrana idealnie. Jego lot na tę nieszczęsną planetę w charakterze zbiorowego przedstawiciela różnych koncernów prasowych, w celu napisania reportażu, który i tak nikogo nie obejdzie, był czytelnym sygnałem, jak kierownictwo wyobraża sobie jego dalszą przyszłość zawodową. Strajk robotników na Syberii? Wyślijcie Canyona. Znaleźli wodę gdzieś po ciemnej stronie Księżyca? Wyślijcie Canyona, niech porobi jakieś wywiady.

— To nie jest takie tragiczne — rzekła Emma Constantine, producentka i jego jedyna towarzyszka na pokładzie „Edwarda J. Zwicka”, nie licząc pilota.

— Dlaczego nie? — dopytywał się. Kisił się tu przez całe pięć tygodni lotu na miejsce, nie wypowiadając ani razu słów, które cisnęły mu się na usta. Był jednak zmęczony ciasnotą, zmęczony spędzaniem czasu na wirtualnych plażach, kiedy inni ludzie w jego wieku dostawali poważne zadania dziennikarskie, tropiąc korupcję w Londynie, seks w Waszyngtonie i głupotę w Paryżu.

— To będzie dobry reportaż — powiedziała. — Zderzenie planet. Duża sprawa, jeśli właściwie to rozegramy.

— Byłaby — odparł — gdyby było z kim przeprowadzić wywiad.

Canyon miał wszelkie kwalifikacje: kończył studia na Harvardzie, potem zdobywał doświadczenie w „Washington Online”, a potem w „Samie Brewsterze”. „Brewster” był niezmiernie skutecznym szmatławcem i Canyon pracował tam półtora roku, wystarczająco długo, żeby zauważyć, że brakuje mu dostatecznie mocnego jak na dziennikarza szmatławca żołądka, wskutek czego zrażał do siebie wszystkie ośrodki władzy w stolicy. Po niespecjalnie przyjaznym rozstaniu Canyon miał dużo szczęścia: załapał się do „Toledo Express”.

— Będziesz miał cały statek naukowców, z którymi będziesz mógł porozmawiać.

— Jasne. Próbowałaś kiedyś zmusić fizyka, żeby powiedział cokolwiek, czym będą zainteresowani ludzie?

— Zdarzało mi się.

— Pewnie. Teoria sześcianu. Fale grawitacyjne. Koordynacje sił. Sensacyjne wieści.

— Chyba korelacje sił.

Wziął głęboki oddech.

— A co za różnica. Potrzebny nam dobry polityk. Ktoś, kto wygra ze zderzeniami planet.

— Posłuchaj — mruknęła. — Przestań się użalać nad sobą. Mamy bazę danych tych ludzi.

— Wiem — odparł. — Na „Wendy” jest Tasker i on coś powie, tylko problem w tym, że jak zacznie, to już nie skończy.

— Zmontujemy to w razie potrzeby. Augie, posłuchaj, jesteśmy tu i mamy zrobić, co do nas należy. Ja też się do tego zadania nie zgłaszałam. Ale będzie o wiele ciekawiej, niż ci się wydaje.

— A niby dlaczego miałoby tak być?

— Bo planety nie zderzają się codziennie. — Skrzywiła się, może złoszcząc się nie z powodu samego przydzielonego zadania, ale partnera. — Bo na Deepsix są ruiny.

— Ale ani śladu cywilizacji. Sądzisz, że kogokolwiek obchodzi kupa kamieni, która rozleci się razem z całą resztą?

— Augie, kto zbudował tę kupę?

— Wątpię, czy ludzie, których teraz posyłają na tę planetę, zdołają cokolwiek wyjaśnić.

Uśmiechnęła się łagodnie.

— Właśnie to mam na myśli. Posłuchaj, zapomnij o „Wendy”. To jest planeta, która została zrujnowana. Od trzech tysięcy lat trwa tam epoka lodowcowa. Nie ma śladu miast. Jeśli ktokolwiek przeżył, są to dzikusy. Dzikusy są straszliwie nudne. Ale zaginione cywilizacje? To jest sensacja. Ludzie, z którymi chcemy rozmawiać, są na powierzchni planety, szperają w tej wieży. Nie chodzi o ludzi w statku. Dowiedz się, z kim trzeba rozmawiać w tej sprawie, i mamy reportaż.

Oparł głowę na fotelu i gapił się w sufit.

— Wiesz, Emmo — oznajmił — ja czasem naprawdę nienawidzę tej roboty.

IX

Archeologia to robota dla niedorozwiniętych umysłowo. Archeologowie to śmieciarze z dyplomem.

Gregory MacAllister, „Wieczór karier” (Porty wezwania)


„Wendy” przemieszczała się wolno wzdłuż całego artefaktu. Robiono zdjęcia, choć żadna sekcja nie różniła się od pozostałych, razem z łącznikami (było ich trzydzieści dziewięć), które spinały ze sobą walce, aż po doczepioną na końcu asteroidę.

Była raczej skalista niż metaliczna i miała kształt nieomal doskonałej kuli. Dookoła niej owinięto metalową siatkę i przymocowano ją do artefaktu za pomocą prostokątnej płyty. Płyta miała kilka metrów grubości i zaokrąglone brzegi i rogi.

Niezwykła długość całego artefaktu sprawiała, że asteroida wydawała się przy nim malutka, aż do chwili, gdy się do niej zbliżono. W rzeczywistości miała ponad kilometr średnicy.

Marcel i Beekman obserwowali ją z centrum kontroli projektu, gdy statek się zbliżał. Beekman wyglądał na rozczarowanego, a Marcel, zastanawiając się, jakim cudem można mieć taką minę w tak doniosłej chwili, spytał, co się stało.

— Miałem nadzieję — odparł — dowiedzieć się czegoś, dzięki czemu moglibyśmy mieć jakieś pojęcie, kto to zbudował. Jakie miało przeznaczenie. Myślałem, że może tu, na końcu, jest jakaś sterownia. Cokolwiek.

Marcel położył mu rękę na ramieniu.

— Jak się coś takiego zostawia, to powinno się w pobliżu położyć instrukcję obsługi, nie?

— Mówię serio.

— Wiem. — Głupia uwaga.

Wyszli znów na zewnątrz, we dwóch, i obejrzeli asteroidę. Unosili się dookoła skały, korzystając z plecaka Marcela.

Siatka była prawie w całości pokryta warstwą pyłu. Wyglądało na to, że metalowe ogniwa wykonano z tego samego materiału co walce. Miały zaledwie parę centymetrów grubości i były sczepione ze sobą łącznikami o długości około trzy czwarte metra.

Zatrzymali się, by przyjrzeć się płycie łączącej, i spotkało ich miłe zaskoczenie w postaci odkrycia kilku rzeźbionych symboli. Wszystkie znaki były ze sobą połączone, jak w przypadku pisma odręcznego.

— Wreszcie — rzekł Beekman. — Chcę to zabrać ze sobą. Zabrać to do domu.

Było duże. Marcel próbował ocenić rozmiar w przybliżeniu i doszedł do wniosku, że nie przejdzie przez właz ładowni.

— Może by to przeciąć na pół.

— Jeśli będzie trzeba…

Unosili się nad artefaktem i spoglądali w kierunku, z którego przylecieli, wzdłuż gigantycznej linii prostej, w stronę Deepsix.

Pobrali próbki wszystkiego: skały, pyłu, sieci, płyty. Kiedy skończyli, wrócili do środka i zasiedli przy kawie. Była 2:00 w nocy czasu pokładowego, 27 listopada.

Beekman podsunął pomysł, że nieznani architekci odkryli technologię kwantową i winda orbitalna stała się zbędna. Marcel był tak zmęczony, że w ogóle go to nie obchodziło. Gdy już miał się udać do swojej kwatery, odezwał się Bill:

— Kapitanie, mamy skany satelitarne nadmorskiego pasma gór.

— Świetnie, Bill. — Zwykle chciałby je obejrzeć. Ale nie o tej porze. — Coś ciekawego?

Na jednym ze szczytów jest budowla o znacznych rozmiarach.


Drzwi otworzyły się pod pierwszym dotknięciem lasera. Za nimi były ściany z wnękami i sklepiony sufit. Hutch omiotła światłem latarki pusty drewniany stół. Z wnęk spoglądały na nich mroczne postaci.

— Bingo — oznajmiła Toni.

Rzeźby. Było tam sześć wnęk i kiedyś stało w nich sześć rzeźb. Pięć leżało strzaskanych w pyle, który pokrywał podłogę. Jedna ocalała.

Ocalony przypominał jastrzębia. Stał jednak prosto i miał na sobie szatę i spodnie o kształcie pantalonów. Z szyi zwisał mu medalion o niedającym się odszyfrować kształcie. Całość przypominała Hutch Horusa.

— Sądzisz, że tak właśnie wyglądali? — spytała.

— Może — odparł Nightingale. — Pasuje. Małe stworzenia, które wyewoluowały z ptaków.

Wszystko inne, co mogło stać na półkach, przestało już istnieć.

Przesłała zdjęcia na pokład „Wendy”. Spodziewała się, że Marcel się odezwie, ale na statku był wczesny ranek. W ramach działań dyplomatycznych wysłała zdjęcie MacAllisterowi, który jadł brunch w lądowniku „Gwiazdy”.

Przyjął to raczej chłodno — przynajmniej tak pomyślała — ale podziękował i poprosił o informowanie go na bieżąco. W sposób, który sugerował, że uważa to za coś bez większego znaczenia.

Przypuszczała, że pomieszczenie było pracownią. Lub biblioteką.

Nightingale zgodził się z Hutch.

— Szkoda, że nie możemy odczytać ich zwojów. Istotnie. Te informacje byłyby bezcenne.

Pozostałe rzeźby najprawdopodobniej przedstawiały tego samego jastrzębia, tylko w różnych pozach. Pozbierali kawałki, zapakowali każdą z sześciu rzeźb osobno, przynajmniej w takim stopniu, w jakim było to możliwe, zanieśli je do lądownika i włożyli do ładowni.


Śnieg przestał padać i późnym rankiem ostatnie chmury znikły. MacAllister uznał, że pogoda jest odpowiednia do przeprowadzenia wywiadu.

Wetheral zaniósł do ładowni kilka przedmiotów wyglądających jak mebelki dla lalek, parę szafek, krzesło, stół. Wszystkie były w kiepskim stanie, ale nie miało to znaczenia.

TransGalactic jakoś sobie poradzi i będą wyglądały jak antyki po solidnej renowacji. Szczegóły nie miały znaczenia, dopóki pozostał choć fragment oryginału.

Wetheral podprowadził im nawet jeden oszczep. Miał metalowy grot i MacAllister zastanawiał się, czy rzeczywiście używano go w warunkach bojowych. Próbował wyobrazić sobie jastrzębie w spodniach, podfruwające i próbujące godzić się nawzajem tymi tyczkami do grochu. Jest tylko jedna rzecz bardziej absurdalna od cudzej cywilizacji: cudze poglądy religijne, pomyślał.

Casey przyniosła kilka składanych krzeseł, żeby mogli usiąść na zewnątrz podczas wywiadu, z wieżą w tle. Albo może nawet w samej wieży.

— Atmosfera nie jest zbyt sprzyjająca — odparł. — Nie chcemy być na zewnątrz. Ani na śniegu, ani w budynku.

— Dlaczego?

— Bo wygląda, jakby było zimno, Casey.

— Widzów nie będzie to obchodziło.

— Jeśli będziemy wyglądać, jakby było nam zimno, widzowie nie będą mogli skupić się na rozmowie.

— Żartuje pan.

— Mówię całkiem poważnie.

— Przecież będą wiedzieli, że jesteśmy w e-skafandrach.

— Co oni tam wiedzą o e-skafandrach? Tyle co z symulacji. Zobaczą śnieg, zobaczą ciebie i mnie siedzących w koszulkach bez rękawów. Nie zobaczą e-skafandrów. To nie będzie wyglądało na przytulne miejsce.

— A ma tak wyglądać?

— Oczywiście. Westchnęła.

— Dobrze. W takim razie co robimy? Siedzimy w lądowniku?

— W rzeczy samej. Trochę go podpicujemy, ale nie za bardzo.

Obdarzyła go pobłażliwym uśmiechem i wiedział, co sobie pomyślała. Byli za daleko od wieży. Gorzej, wieża była częściowo ukryta za innym statkiem.

— Poproszę Wetherala, żeby nas przemieścił bliżej.

— Mam lepszy pomysł — rzekł MacAllister. Dwie kobiety, Hutchins i Toni „Jak jej tam”, niosły w stronę swojego statku stół. Porozmyślał chwilę na temat Hutchins i doszedł do wniosku, że jej problemem jest brak poczucia humoru. Nie była na pewno kobietą, z którą chciałoby się przebywać dłużej. Traktowała samą siebie zbyt serio, nie zdając sobie sprawy z tego, że jest nikim.

Stół był wielki i widać było, że się męczą. Przeprosił, wyszedł z pojazdu, podszedł i wspaniałomyślnie spytał, czy może jakoś pomóc. Hutch spojrzała na niego podejrzliwie.

— Tak — odparła w końcu. — Jeśli ma pan ochotę.

Stół był prostokątny, tak stary, że trudno było określić materiał, z którego go wykonano. Był duży w porównaniu z innymi meblami, prawdopodobnie mogło przy nim zasiąść dwunastu tubylców. Po bokach wyrzeźbiono dekoracyjne figury geometryczne, które być może miały przypominać liście i kwiaty.

Casey dołączyła do grupy i zaoferowała pomoc.

Ładownia była tak wypełniona, że zaczęli się zastanawiać, czy stół w ogóle się tam zmieści, ale po przestawieniu kilku rzeczy udało się go wcisnąć.

— Dzięki — rzekła Hutchins. — Okazał się cięższy, niż myślałam.

— Cieszę się, że mogłem pomóc.

Spojrzała na niego i uśmiechnęła się.

— Chce mnie pan o coś poprosić?

Nie jest tak całkiem głupia, pomyślał.

— Istotnie, chciałem zapytać, czy może mi pani w czymś pomóc. Casey i ja chcemy zarejestrować wywiad. Zastanawiałem się, czy moglibyśmy użyć waszego lądownika.

— W jaki sposób? — Spojrzała na niego, po czym rzuciła okiem na wypełnioną ładownię w sposób, który sugerował, że wcale jej się to nie podoba. — Co pan ma na myśli?

— Chcemy tam po prostu usiąść i porozmawiać. Jest tam ciepło i nie ma śniegu, ale jest coś z atmosfery wykopalisk. I doskonały widok na wieżę.

— Ale lądownika nie można zamknąć.

Domyślił się, że chodzi jej o to, iż nie można szczelnie zamknąć kabiny i wypełnić jej powietrzem.

— Nie szkodzi. Widzowie niczego nie zauważą.

Wzruszyła ramionami.

— Mogę wam udostępnić lądownik na godzinę. Potem potrzebujemy go z powrotem.

— To nam wystarczy. Dziękuję bardzo.

Odwróciła się. Co za śmieszna kobieta.

Weszli do kabiny. Casey wyjęła łącznik, przypięła do niego mikroskaner, postawiła go na tacy i wycelowała w swojego rozmówcę. W strategicznych miejscach ustawiła dwa inne.

Z tyłu kabiny znajdowało się trochę artefaktów, które dodatkowo tworzyły klimat. MacAllister usadowił się tak, by za nim znalazł się stojak na broń, a przez okno widać było wieżę. Casey przesuwała przedmioty tak, by nie przeszkadzały w ujęciach pod różnymi kątami.

Coś dużego i ciemnego wyłoniło się z drzew na zachodzie, zatoczyło krzywe koło i znikło. Dziwne stworzenie, czymkolwiek było. Tak, pomyślał, niech przyjdzie Armageddon na ten zimny świat i wszystko, co na nim żyje.


Hutch odwróciła się od MacAllistera i stała w drzwiach wieży, rozmawiając z Nathingale’em, gdy włączył się Chiang.

— Hutch — oznajmił — chyba mamy coś jeszcze.

— Co? — spytała. — Co takiego?

— Wygląda jak inskrypcja. Jest w kawałkach, ale to jakiś rodzaj pisma. Przebiliśmy się też do otwartego korytarza.

— Gdzie jesteście?

— Na tyłach biblioteki.

— Już tam idę.

Zeszła po schodach i weszła to tunelu, minęła zbrojownię i szła dalej, aż zobaczyła światła. Toni i Chiang oglądali ścianę pokrytą symbolami.

Toni podniosła wzrok, pomachała i odsunęła się, by Hutch mogła wszystko wygodnie zobaczyć. Duża część ściany osypała się i na ziemi leżało kilka dużych fragmentów. Była jednak pokryta rzędami rzeźbionych znaków, z których kształt większości był wyraźnie widoczny.

— Cudne — rzekła Hutch.

Nie były to piktogramy i liczba poszczególnych znaków była ograniczona, co sugerowało, że istotnie mają do czynienia z alfabetem. Poza tym tekst był podzielony na części.

Akapity.

Pismo było na swój sposób piękne. Przypomniało arabskie, miało krzywizny i jakąś płynność.

— Zrobiliście zdjęcia?

Toni poklepała mikroskaner.

— Mamy wszystko.

Kilka elementów pisma, na samej górze, było zaznaczonych wyraźniej od pozostałej części tekstu.

— To mogą być imiona — podsunął Chiang.

— Może. Być może to jakaś inskrypcja pamiątkowa. Upamiętniająca bohaterów. Byli tacy a tacy i robili to i to.

— Naprawdę tak sądzisz? — spytała Toni.

— Kto wie? — odparła Hutch. — To może być cokolwiek.

Światło latarki Toni padło na jakiś kawałek ceramiki.

— Przydałoby się więcej czasu, żeby trochę pokopać — rzekła Hutch.

I dokopać się do miasta, odkryć, jakich narzędzi używały te istoty, odkopać ich domy, znaleźć jakieś wizerunki. Może znaleźć odpowiedź na takie podstawowe pytania jak to, czy korzystali ze zwierząt pociągowych, jak długo żyli, jakich bogów czcili.

— Dobrze — dodała. — Zabierzmy to na górę, a potem wrócimy i zobaczymy, co jeszcze mamy.

Wycięli środkową część ściany. Chiang próbował ją podnieść, ale okazała się za ciężka, by nią manewrować w ciasnym pomieszczeniu.

— Zostawmy to na razie — zaproponowała Hutch. — Potem coś wymyślimy.

Skinął głową, podniósł kilka kawałków i ruszył z powrotem. Toni uniosła jeszcze dwa, więc Hutch pozostało zebranie mniejszych kawałków.


Nightingale stał przy wejściu do wieży i próbował myśleć o czymś innym. Nie mógł jednak powstrzymać się przed spoglądaniem co chwila na lądownik „Wildside”, gdzie MacAllister zasiadał, przybrawszy oficjalną postawę, gestykulując i wygłaszając mowy. Nagle odwrócił się w fotelu i spojrzał w jego kierunku. Wstał, przeszedł przez kabinę, zszedł na dół i ruszył ku niemu. Nightingale przygotował się wewnętrznie do walki.

— Panie Nightingale — rzekł dziennikarz, gdy podszedł bliżej — czy mógłby pan coś dla nas zrobić?

Nightingale obrzucił go niechętnym spojrzeniem.

— Czego pan chce?

— Chcemy, żeby cały ten teren posłużył nam za tło. Czy mógłby pan nie wychodzić? To lepiej wygląda, jak nie widać w tle żadnych ludzi.


Casey znów włączyła nagrywanie, uśmiechnęła się nerwowo i wróciła do wywiadu.

— Panie MacAllister, za tydzień planety Deepsix już nie będzie. Jest zimna i pusta, a ta wieża, którą widać za panem, jest najprawdopodobniej jedynym budynkiem, jaki pozostał. Co pana sprowadza w to wymarłe miejsce?

— Niezdrowa ciekawość.

— Serio pytam.

— Nigdy nie odpowiadałem bardziej serio. Po co ktokolwiek miałby tu przylatywać? Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało ponuro, ale strata jest jedyną rzeczą, jaka jest wszechobecna w naszym życiu. Tracimy rodziców, przyjaciół, krewnych. Tracimy miejsce, w którym się wychowaliśmy, i tracimy całe kręgi znajomych. Spędzamy nieprzyzwoite ilości czasu na zastanawianiu się, co się stało z naszymi byłymi nauczycielami, kochankami i harcmistrzami.

— A tu tracimy całą planetę. To coś absolutnie niespotykanego w ludzkim doświadczeniu. Cała planeta, o której teraz wiemy, że dała początek inteligentnemu życiu, i na której jakaś forma życia nadal trwa, przestanie istnieć. Całkowicie i ostatecznie. Jeszcze kilka dni i pozostanie z niej tylko to, co zabierzemy ze sobą.

Pokiwała głową, dając mu do zrozumienia — co i tak wiedział — że to jest dobre.

— Miał pan sposobność odwiedzić dziś wieżę. Podzieli się pan z nami wrażeniami? Co jest w niej istotnego, pana zdaniem?

MacAllister spojrzał z namysłem w kierunku budowli.

— Wiemy, że ten, kto ją zbudował, zostawił tam teleskop, więc można powiedzieć, że oni także pragnęli gwiazd.

— Ale już ich nie ma, Casey. Pewnie mieli swoje własne wersje Homera, Mojżesza, Jezusa i Szekspira, Newtona i Quirta. Widzieliśmy dmuchawki, wiemy też, że otaczali miasta murami, zakładamy więc, że toczyli wojny. Musieli prowadzić kampanie, jak Aleksander Wielki, Napoleon i Nelson, musieli doświadczyć wojen domowych. A teraz wszystko, co było dla nich ważne, zaginie na zawsze. To katastrofa w pełnym znaczeniu tego słowa. I sądzę, że warto było tu przylecieć, żeby ją zobaczyć. Prawda?

— Zapewne ma pan rację, panie MacAllister. Nie sądzi pan, że coś takiego mogłoby też przytrafić się nam?

Zaśmiał się.

— Bardzo bym się z tego cieszył.

— To oczywiście żart.

— Chciałbym wierzyć, że kiedy nadejdzie na nas pora, odejdziemy z takim wdziękiem jak mieszkańcy tego świata. Te dmuchawki — niczego więcej nie musimy o nich wiedzieć. Byli bez wątpienia równie perfidni, przebiegli, kłamliwi i głupi jak nasi bracia i siostry. Ale to już bez znaczenia. Katastrofa przydaje im dostojeństwa, na jakie nigdy by nie zasłużyli w inny sposób. Na swoim pogrzebie każdy wygląda dobrze.

— Nie wiemy nawet dokładnie, jak wyglądali. Więc zapamiętamy ich z aureolą nad głowami. Będziemy mówić o mieszkańcach Maleivy III szeptem, z wielkim szacunkiem. Pewnie jakiś dureń z Kongresu albo z rządu wymyśli, że należy postawić im pomnik. A tymczasem jedyne, co o nich wiemy z całą pewnością, to fakt, że odeszli w niepamięć i nie dali się na tym złapać.


Nightingale nie mógł sobie przypomnieć, żeby w całym swoim życiu kogokolwiek nienawidził. Poza MacAllisterem. Kiedy dziennikarz poprosił go o schowanie się w wieży, Nightingale usiłował rozpaczliwie wymyślić jakąś ciętą ripostę, która przekłułaby ten balon samozadowolenia.

Nic jednak nie przychodziło mu do głowy. Mógł rzucić „ty bufonie”, „pozerze”, ale MacAllister strzepnąłby to z siebie jak natrętną muchę.

Pilot lądownika „Gwiazdy” przeszedł koło niego z kolejnym naręczem patyków.

— Krzesło — powiedział.

— W porządku.

— Hutch powiedziała, że mogę je zabrać.

— W porządku.

Ostatecznie podporządkował się pokornie żądaniu i trzymał się z dala od zasięgu skanera. Niestety, z tego powodu nie mógł właściwie wykonywać swego zadania, bo schowany we wnętrzu wieży nie widział dokładnie całego przedpola, nie widział też kępy drzew, z której wyłonił się dwunogi kot. Wychodził więc co kilka minut w ramach aktu nieposłuszeństwa, trochę spacerował, po czym chował się w środku.

Przysłuchiwał się rozmowom w tunelach. Toni, wlokąc kawałki muru z inskrypcjami, ogłosiła, że znalazła monetę.

— Jaką? — spytał Nightingale. — Co na niej jest?

Stał na zewnątrz, patrząc na drzewa. I na Wetherala.

— Momencik — powiedziała.

A gdy tak czekał, grunt się poruszył.

Usunął się pod nim. MacAllister i kobieta w lądowniku przestali rozmawiać i odwrócili się, gapiąc się na niego. Wetheral zatrzymał się w połowie drogi między wieżą a własnym lądownikiem i stał tak, z krzesłem nienaturalnie uniesionym nad głową.

Ziemia drgnęła znowu, rzucając Nightingale’a płasko na śnieg. Usłyszał w komunikatorze okrzyki przerażenia i zobaczył, jak lądownik „Wildside” zaczyna się pochylać w kierunku jednej z gąsienic, aż ta całkiem się zapadła. Ziemia znów zadygotała, tym razem krótko. Ziemia i niebo wyglądały, jakby na coś czekały. Wiedział, że będą następne: doskonale wiedział, co będzie dalej.

Przyszło mu do głowy, żeby skryć się w wieży. Ale to byłoby głupie. Kamienie nad głową? Oddalił się więc od budowli, ale udało mu się zrobić zaledwie kilka kroków, kiedy nastąpił kolejny wstrząs. Tym razem duży. Nightingale znów upadł. Przez krajobraz przebiegła fala. Śnieg załamał się pod nogami Wetherala. Pilot próbował biec, w jakimś absurdalnym geście nadał trzymając krzesło. Ziemia rozstąpiła się i pochłonęła go. Po prostu znikł. Jego lądownik przechylił się, po czym osunął się do dziury.

Wszystko to stało się w absolutnej ciszy. Jeśli Wetheral protestował, krzyczał, wzywał pomocy — nie było go słychać, pewnie miał radio przełączone na jakiś inny kanał. Dopiero po chwili do uszu Nightingale’a dotarł ryk, jakby ocean uderzył w skalisty ląd, a ziemia nadal się trzęsła. Grunt zakołysał się i uspokoił. Po czym znów się zatrząsł. Potężny blok kamienia upadł zaledwie parę metrów od niego. Spojrzał w górę i zobaczył, że blok oderwał się z dachu. Wieża przechyliła się na bok.

Dziura, w którą wpadł Wetheral wraz z lądownikiem, powiększyła się. Rozszerzyła. Stawała się rozpadliną.

MacAllister siedział w lądowniku „Wildside”, gapiąc się na niego, a może na wieżę, szeroko otwartymi oczami. A teraz, pomyślał Nightingale, zobaczymy, jak sobie z tym poradzisz.

Włączył się Marcel, domagając się informacji na temat tego, co się stało. Chiang poinformował, że ściany się walą. Z wieży wydostała się chmura pyłu. Hutch wołała na kanale ogólnym, nakazując wszystkim wyjść na zewnątrz.

Kellie, która była na jednym z wyższych poziomów, wychyliła się przez okno, zobaczyła go i wyskoczyła. Lot nie był krótki, ale najwyraźniej nic jej się nie stało.

— A pozostali już wyszli? — spytała.

Hutch była nadal na kanale, coś mówiła. Potrzebował chwili, żeby sobie wszystko uporządkować.

— Randy, jesteś tam?

— Jestem — odparł. — Jestem z Kellie.

Chiang pojawił się w otworze, chwiejąc się na nogach.

— Tutaj! — zawołała Kellie.

Nightingale kątem oka dostrzegł lądownik, który wystartował i znajdował się w powietrzu, próbując uciec przed wstrząsem.

— MacAllister ukradł nam lądownik — zameldował.

— Potem o tym porozmawiamy. Gdzie Toni?

— Nie wiem. Chyba w środku.

— A Chiang?

— Chiang jest tu z nami.

— Toni? — zawołała Hutch.

Cisza.

— Toni!

Bez odpowiedzi.

— Nie ma jej tam z tobą na dole? — spytał Chiang.

— Szła do góry.

Nightingale został znów rzucony na ziemię i w tej samej chwili gdzieś daleko usłyszał wybuch. Hutch nadal wywoływała Toni.


Przemieszczając się tunelem z artefaktami, Toni dość dokładnie zdawała sobie sprawę z masy skały, ziemi i lodu, jaką miała nad głową. Gdyby dano jej wybór, wolałaby cały czas pełnić wartę, najchętniej na samej górze.

Poruszała się na rękach i kolanach, z kamiennymi płytami umocowanymi w pakunku na ramionach, rozmyślając o Scolarim. Był teraz sam na pokładzie „Wildside” z Embry. Nie miała powodów do zazdrości, ale poczuła jakieś ukłucie.

Trudno było się łudzić, że przez ostatnich parę nocy nie wylądowali razem w łóżku.

Próbowała właśnie ustalić, w jakim stopniu Hutch jest odpowiedzialna za tę stratę, gdy nastąpił wstrząs.

Podłoże się zatrzęsło. Pył zaczął się na nią osypywać, pomieszczenie zapadało się. Belka spadła tuż przed nią. Wszystko nadal się trzęsło; Toni upadła na brzuch i osłoniła głowę rękami. Latarka zgasła. Próbowała czołgać się wzdłuż leżącej belki, ale pomieszczenie nadal poruszało się, przekrzywiało, a gdzieś nad nią rozległo się upiorne zgrzytanie. Sufit sypał się, zgrzytał i piszczał. Coś trzasnęło, potężnie i głośno, jak złamane drzewo. Albo kręgosłup.

Spadło na nią coś ciężkiego, wypychając jej powietrze z płuc, przygniatając ją do podłoża. Ogarnęła ją ciemność, głębsza i czarniejsza niż w komnacie. Nie mogła się ruszyć, nie mogła oddychać, nie mogła nikogo zawołać.

Gdzieś usłyszała głos. To Hutch, pomyślała, ale nie była w stanie rozróżnić słów.

W ostatniej chwili pomyślała, że wszystkie jej plany legły w gruzach: jej nowa praca, Scolari, powrót do domu, dziecko, które chciała kiedyś urodzić — nic z tego się nie wydarzy.

A ona nawet nie wydostanie się z tej przeklętej planety.


Hutch pełzała w ciemnościach, kiedy włączył się Nightingale.

— Chyba mam złe wieści.

— Co się stało? — spytała, sztywniejąc.


MacAllister patrzył z przerażeniem, jak najpierw Wetheral, a potem lądownik „Gwiazdy” znikają w rozpadlinie, która nadal się poszerza, niczym para ogromnych szczęk. Wetheral zamarł, nie wiedząc, w którą stronę uciekać, pośliznął się, upadł na kolana, a potem rozpadlina podeszła go jak tygrys jelenia, gdy tak bezsensownie machał tymi żałosnymi patykami, jakby w ten sposób chciał się obronić. Nadal nimi machał, gdy upadł, a rozpadlina pożarła go, by po chwili pochłonąć także lądownik.

Ich własny pojazd trząsł się, jakby miał rozpaść się na kawałki. MacAllister spojrzał na Casey. Miała oczy szeroko otwarte ze strachu.

Grunt pod nimi rozdarł się, a lądownik zaczął się zapadać. Właz, który był tylko przymknięty, otworzył się i MacAllister spojrzał w przepaść.

Musimy stąd uciekać. Zginiemy, jeśli tu zostaniemy. Ale jedyne wyjście było przez właz, a ten zwieszał się nad rozpadliną.

Rozejrzał się za czymś, czym mógłby wybić okno. Casey domyśliła się, co chce zrobić, i potrząsnęła głową.

— Nie da się ich rozbić — krzyknęła.

Drzwi z tyłu prowadziły do ładowni, ale w nich MacAllister by się nie zmieścił. Lądownik przechylał się coraz bardziej. Zsuwali się w szczelinę. MacAllister oparł się na prawej ręce, w przeciwnym kierunku, jakby to miało spowolnić proces.

— Mój Boże, Casey — jęknął drżącym głosem. — Zabierz nas stąd.

— Ja? — pobladła. — A co mam robić?

— Mówiłaś, że potrafisz latać czymś takim.

— Powiedziałam, że mam jakieś doświadczenie z lądownikami. A to jest autobus!

— Spróbuj. Spróbuj, na litość boską…

Wstała i usiadła w fotelu pilota, starając się nie patrzeć na właz.

— Użyj automatycznego pilota — podpowiadał MacAllister. — Po prostu każ mu wystartować.

— On nie wie, kim jestem — odparła. — Trzeba go przeprogramować, żeby na mnie reagował.

— To przeprogramuj. Cały czas się osuwali.

— To może potrwać. — Wyrzuciła z siebie kilka słów.

— Casey…

— Wiem. Myśli pan, że nie wiem? — Pochyliła się nad panelem sterowania.

Trzymał się mocno, usiłując odepchnąć się jak najdalej od śluzy.

— Zrób coś!

— Muszę wymyślić, jak wyłączyć autopilota.

— Może to coś tam w górze. — Wskazał na żółty przełącznik.

— Byłoby znacznie lepiej, gdyby pan tyle nie gadał. Ja spróbuję… — Nacisnęła przycisk, najwyraźniej znalazłszy to, czego szukała.

MacAllister usłyszał kilka elektronicznych piknięć, po czym poczuł delikatne drżenie zasilania gdzieś pod fotelem. Uprząż zamknęła się wokół niego. Złapał mocno poręcze fotela i zamknął oczy.

Fotel uniósł się i wyglądało na to, że cały pojazd zaczął wyrównywać pozycję. MacAllister zaciskał mocno powieki, więc nie widział, co się dzieje, a bał się spojrzeć. Żałował swojej głupoty, która sprawiła, że zachciało mu się przylecieć do tego przeklętego miejsca. Sprzedał życie za stertę śmieci.

Ciążenie znikło, a lądownik zaczął się wznosić.

— Dobrze, Casey — powiedział MacAllister, doskonale wiedząc, że należy chwalić ludzi, którzy robią właśnie coś, czego bardzo chcemy. Jakby się bał, że Casey roztrzaska statek, jeśli on tego nie zrobi.

Powoli otworzył oczy. Ciągnęła za wolant, cofając go, powoli, ostrożnie, i widział, że jest równie przerażona jak on. Ziemia była parę metrów pod nimi i oddalała się. Dzięki Bogu.

Unosili się nad rozpadliną. Wyglądało na to, że nadal się poszerza. Sterty ziemi i śniegu wpadały do środka.

Pojazd nagle zanurkował, a Casey walczyła o odzyskanie nad nim kontroli.

— Świetnie sobie radzisz — powtarzał MacAllister. — Wręcz wspaniale.

— Niech pan się wreszcie zamknie — warknęła.

Tak bardzo chciał, żeby w jej głosie brzmiało więcej pewności siebie. Chciał, żeby poleciała na północ, gdzie było dużo miejsca, całe mnóstwo miejsca, nad spokojną równinę, i wylądowała. To wydawało się dość łatwe. Najgorszą część miała za sobą. Mimo to walczyła z wolantem, a silnik wydawał dziwne odgłosy; pędzili po niebie, a Casey nagłe zwolniła i uderzył w nich podmuch wiatru.

— Coś nie tak? — spytał MacAllister.

Pojazd podskoczył.

— Antygrawitacja — odparła przez zaciśnięte zęby. — To inny system niż ten, na którym mnie uczono.

— Tylko spokojnie.

— Muszę użyć silników sterujących — powiedziała.

— A potrafisz?

— Jeśli tylko wymyślę, jak je wycelować. MacAllister zauważył kątem oka klęczącego w śniegu i patrzącego w ich stronę Nightingale’a. Miał szczęście, drań, pomyślał. Wyciągnął lepszą kartę. Rozpadlina otworzyła się pod nami, nie pod nim. W końcu przeżywają nie najlepiej przystosowani, tylko szczęściarze. To wyjaśnia, jak naprawdę działa teoria Darwina.

W tej chwili zawyły silniki sterujące. Fotel uniósł się i uderzył MacAllistera w plecy. Grunt pod nimi rozmazał się, a Casey wrzasnęła i zaczęła rozpaczliwie walić rękami w konsolę. Uznał, że jego myśl o Darwinie będzie ostatnią, i przygotował się na nieuniknione. Zginie w wypadku statku kosmicznego na dalekiej planecie. Ale przynajmniej nie zasypany w rozpadlinie.

Pędzili w stronę wzgórz na północnym zachodzie, a on uświadomił sobie, że nie będzie możliwe zabranie jego ciała na Ziemię, by go właściwie pochować. Przecież ta szalona kobieta zaraz roztrzaska lądownik. A nikt z własnej woli nie przyleci tu z orbity, żeby zabrać szczątki.

Lądownik skręcał, a nie wyglądało na to, żeby Casey wiedziała, co robi. Wycie silników sterujących wypełniło kabinę, po czym nagle ucichło. Pewnie znalazła jakiś wyłącznik, a teraz szuka czegoś, co służy za hamulec.

Wzgórza zbliżały się szybko, a jedyne dźwięki, jakie było słychać, to uderzenia wiatru o kadłub i rozpaczliwe krzyki pilotki.

— No dalej, dawaj, skurwielu.

Szarpnęła wolantem. Wzgórza znikły pod nimi. Grunt był znów płaski. Pojazd, najwyraźniej wyczerpawszy energię, po wyłączeniu antygrawitacji zaczął opadać.

— Cholera — mruknęła Casey.

MacAllister chwycił mocno poręcze fotela i uderzyli w ziemię. Siła uderzenia złapała go za kark, odrzuciła mu głowę go tyłu, wykręciła kręgosłup. Ale na szczęście wytrzymał. Casey zwisła w uprzęży. Zaczął odpinać swoją, usłyszał z tyłu wybuch i poczuł dym.

Wypełzł z fotela i zauważył, że nie zamknęli włazu. No i dobrze, nie będzie teraz musiał go otwierać.

Fotele były zgniecione razem, więc wydobycie Casey okazało się niełatwe. Była zalana krwią, miała odrzuconą do tyłu głowę. Na jej twarzy zaczynał wykwitać potężny siniak, oczy miała wywrócone do tyłu. Kolejna eksplozja wstrząsnęła lądownikiem. Płomienie zaczęły lizać szyby.

Wydobył ją z uprzęży i wyciągnął przez właz, częściowo niosąc, częściowo wlokąc. Ledwo zdołali się oddalić, lądownik eksplodował kulą ognia.


Nightingale obserwował słup dymu unoszący się zza wzgórz na północnym zachodzie. Nie docierało do niego, co się tak naprawdę stało, aż usłyszał w słuchawkach głos Kellie:

— Marcelu, chyba straciliśmy oba lądowniki.

X

Wiara ma swoją cenę. Kiedy nieszczęście spada na prawdziwie wierzącego, zakłada on, że zrobił coś, co zasługuje na karę, ale nie jest do końca pewien, co to mogłoby być. Realista, zdający sobie sprawę z tego, że żyje we wszechświecie, w którym rządzi darwinizm, po prostu cieszy się, że dożył następnego zachodu słońca.

Gregory MacAllister, „Przedmowa” (James Clark, Dzieła wszystkie).


Czas do rozpadu (prognoza): 255 godzin

— Oba lądowniki? — Marcel był przerażony. — Kiedy?

— W tej chwili.

— Na litość boską, Kellie, jak to się mogło stać?

— Lądownik „Gwiazdy” wpadł do rozpadliny. Nasz poleciał za wzgórza i eksplodował. Randy i ja właśnie tam idziemy. Widać dużo dymu.

— Kto był w lądowniku?

— MacAllister i ta kobieta, z którą przyleciał. Pewnie próbowali uciec, ale najwyraźniej to z nich, które pilotowało, niespecjalnie wiedziało, co robi.

— Komuś jeszcze coś się stało?

— Ich pilot wpadł do rozpadliny. Pewnie nie żyje. Wpadł do tej samej dziury co lądownik.

Marcel gapił się z otwartymi ustami na obraz Billa, widoczny na głównym monitorze. Do tej pory nic się nie stało żadnemu z pasażerów obu statków Akademii, ale najwyraźniej ludziom z „Gwiazdy” nieźle się oberwało. Do licha, przede wszystkim co ci ludzie tam robili?

— Dobrze — powiedział. — Zawiadomię kapitana Nicholsona. I ściągnę tu jakiś inny lądownik. Informuj mnie, co się dzieje.

— Dobrze, Marcelu. Idziemy teraz na miejsce katastrofy. Marcel rozłączył się i potarł czoło.

— Bill — odezwał się — kto jest na tyle blisko, żeby dotrzeć tu na czas?

Sprawdzę — odparła SI. — Ktoś powinien być.


Skulona w tunelu Hutch miała bardziej konkretny problem. Dach spadł i odciął ją od wyjścia. Implikacje tego, co usłyszała, były jednak dla niej przerażające.

— Oba? To rzeczywiście dobra wiadomość. — Oświetliła kamienie, krokwie i odłamki, które zagrodziły przejście. — Nie chciałabym dokładać się do waszych problemów, ale mnie samej też przydałaby się pomoc.

— Chiang powinien zaraz tu być.

Jedna osoba nie żyje. Może trzy albo cztery.

— Kellie — powiedziała — wywołaj Marcela i powiedz mu, co się stało. Będziemy potrzebowali jakiegoś lądownika.

— Już tak zrobiłam. Zajął się tym. Powiedział, żebyśmy się nie martwili.

— Aha. Zawsze się denerwuję, jak ludzie mi to mówią.

— Nie martw się.

— Hutch. — to Chiang. — Jak się czujesz?

— W porządku. Nic mi się nie stało.

— Mamy tu być wszyscy, dopóki cię nie wydostaniemy?

— Nie. Zostawcie tylko Chianga. Ale zobaczcie, co się da zrobić dla MacAllistera i tej kobiety. I jeszcze jedno, Kellie…

— Tak?

— Spróbujcie odzyskać lądownik. Chyba nie muszę wam mówić, jakie to ważne. — Przełączyła się na kanał Chianga. — Gdzie jesteś?

— W tym dalszym korytarzu, blisko zbrojowni.

— Nie widać nigdzie Toni?

— Jak dotąd nie.

Poczuła chłód.

— Zaczynam kopać — oznajmił Chiang.

— Tylko uważaj. Niewiele trzeba, żeby to wszystko się zawaliło.

— Dobrze.

— Ja zacznę z tego końca.

— To pewnie trochę potrwa.

— Nie spiesz się, Chiang. Nigdzie się nie wybieram. Usłyszała, jak włącza laser. Odłożyła lampę i zabrała się do pracy.


MacAllister nie miał pojęcia, co robić. Wyłączył e-skafander Casey i próbował ją ratować, ale najwyraźniej bez skutku. Trzydzieści metrów od nich leżał na śniegu lądownik, poczerniały, pognieciony, płonący, dymiący.

Zbadał miejsce, w którym się rozbili: płaskie, nagie wzgórza, kilka drzew, jakieś krzaki. Czuł się straszliwie samotny. Gdzie była ta idiotka, która chciała tu wszystkim rządzić? Przydałaby się, a jakoś nie było jej nigdzie widać.

Zastanowił się, jakie były szanse wystąpienia trzęsienia ziemi akurat wtedy, gdy udzielał wywiadu, i nie po raz pierwszy doszedł do wniosku, że wszechświat jest naprawdę złośliwy.

Przecięli linię wzgórz, więc wieży nie było już widać. Siedział bezradnie, trzymając w ramionach ciało Casey, czując ciężar odpowiedzialności, zastanawiając się, jak mógł być tak głupi, żeby opuścić bezpieczną kajutę na pokładzie „Gwiazdy”.

Poczuł olbrzymią ulgę, gdy zobaczył dwie postaci wynurzające się z wąwozu. Jedna z nich była kobietą imieniem Kellie. Drugą był Nightingale. Zatrzymali się i spojrzeli w jego stronę. Pomachał im. Odwzajemnili gest i ruszyli ku niemu, próbując iść jak najszybciej po głębokim śniegu.

— Panie MacAllister — usłyszał głos Kellie. — Nic się panu nie stało?

— Casey nie oddycha — odparł.

Podeszli do niego i Kellie opadła na śnieg. Zaczęła szukać bicia serca, potem pulsu.

— I jak? — spytał MacAllister.

Kellie potrząsnęła głową.

— Nic.

Zabrali się do pracy, na zmianę.

— Wygląda na to, że rozwaliliśmy wam lądownik — rzekł MacAllister.

— Co się stało? — spytał Nightingale. — Nie umie pan tym latać?

— To nie ja pilotowałem — odparł. — Casey. Ja nie umiem latać czymś takim.

— Co się stało?

— Casey nie miała doświadczenia z takim sprzętem. Był za duży. Albo coś takiego. — Spojrzał na jej poskręcane ciało. — Rodzice zafundowali jej tę podróż w prezencie urodzinowym.

Po chwili zrezygnowali. Kellie westchnęła i delikatnie położyła głowę Casey na śniegu, po czym podeszła do wraku lądownika. Okrążyła go kilka razy, po chwili usłyszeli, jak wali w coś po drugiej stronie.

— Co o tym sądzisz? — spytał ze zdenerwowaniem Nightingale.

Wyłoniła się zza ogona.

— Wrak. Ale zobaczę, co mi się uda z niego wyciągnąć. MacAllister próbował czytać w jej oczach, dostrzec, czy się martwi. Pokazywała jednak twarz pokerzysty.

— Może zawiadomimy kogoś, kto tym kieruje — podsunął.

— To już załatwione.

Był znużony, wyczerpany, przerażony. Ściągnął tu ze sobą dwie osoby i obie zginęły.

Przez lata MacAllister wyćwiczył w sobie umiejętność pozbywania się poczucia winy. Kiedyś napisał, że należy tak długo bić się z sumieniem, aż się podporządkuje, bo sumienie nie jest tak naprawdę częścią nas samych. To program, wpisany nam za młodu przez Kościół, rząd albo grupę społeczną mającą własne cele. Unikaj seksu. Szanuj autorytety. Czuj się odpowiedzialny za różne rzeczy, które się nie udały, ale na które nie miałeś wpływu.

Cóż, na trzęsienia ziemi stanowczo nie mam wpływu.


Na ekranie pojawiła się brodata twarz Billa z wyrazem zatroskania.

— Tak, Marcelu, co mogę zrobić?

— Poinformuj „Gwiazdę”, w prywatnej wiadomości dla kapitana, że na stanowisku było trzęsienie ziemi. Poproś, żeby się ze mną skontaktował.

— Zaraz się tym zajmę.

— I powiedz mu, że ich lądownik się roztrzaskał. Spytaj, czy mają inny na pokładzie.

Marcelu, z danych w moje bazie wynika, że na pokładzie „Gwiazdy” jest tylko jeden lądownik.

— Spytaj go tak czy inaczej. Może jest gdzieś błąd. A tymczasem przepytaj inne statki. Może ktoś znajduje się w odległości sześciu dni drogi. Ktoś z lądownikiem.

Większość statków nie miała lądowników. Zwykle nie było takiej potrzeby, porty posiadały wszelkie urządzenia zapewniające transport z orbity i na orbitę. Lądowniki zabierano tylko na loty na planety pogranicza, gdzie czasem konieczne było lądowanie, albo na statki wycieczkowe, kiedy umożliwiano turystom zwiedzanie jakichś dalekich miejsc.

Wszedł Beekman.

— Słyszałem — oznajmił. — Kellie i Chiangowi nic się nie stało?

— O ile mi wiadomo, nie. Musimy ściągnąć ich do domu. To koniec misji na planecie.

— Zgadzam się — przytaknął Beekman. Marcel był wściekły, sfrustrowany i znużony.

— Ile mamy czasu, żeby ich stamtąd wydobyć?

Beekman spojrzał na kalendarz.

— Powinni być dość bezpieczni do końca tygodnia. Potem można już tylko zgadywać.

Marcel próbował wywołać Hutch na prywatnym kanale, ale nie złapał nawet fali nośnej.

— Czy ona jest nadal w wieży? — spytał Beekman.

— Tak. Takie mam ostatnie wieści.

Marcelu — to SI. — Przepraszam, że wam przerywam, ale twoja wiadomość dotarła na pokład „Gwiazdy”. I znalazłem tylko jeden statek z lądownikiem, który jest w zasięgu. To „Athena Boardman”. Jego właścicielem jest…

— Wiem, kto jest jego właścicielem — odparł Marcel. „Boardman” był częścią floty Kosmika. Sam kiedyś pilotował ten statek, kiedy pracował dla owej dotowanej przez rząd firmy terraformerskiej, na początku swojej kariery. — Jak daleko od nas są?

Mogą tu być za cztery dni. I mam wiadomość z „Gwiazdy”. Kapitan Nicholson chce z tobą rozmawiać na kanale kobaltowym.

Szyfrowanym.

— Przełącz go, Bill.

— Kto zginął? — spytał Beekman. — Znamy nazwiska?

— Wiemy o dwóch. Pilot lądownika „Gwiazdy”. I ta młoda pasażerka. Może ktoś jeszcze. Na razie nie wiem. — Marcel pisał coś w notatniku. — Bill!

Tak, Marcelu.

— Wyślij wiadomość o najwyższym priorytecie do „Boardmana”: „Wendy Jay” ogłasza alarm. Na powierzchni Deepsix są ludzie, którzy ucierpieli z powodu wydarzeń związanych ze zbliżającym się zderzeniem. Potrzebujemy pilnie lądownika i pomocy przy akcji ratunkowej. Czas nagli. Prosimy o natychmiastowe podjęcie działań. Clairveau. Standardowe zakończenie, podaj mu nasze współrzędne.

— Dobrze, Marcelu. Przełączam kapitana Nicholsona.

Marcel poprosił wszystkich, którzy przyszli z Beekmanem, o opuszczenie pomieszczenia, po czym zamknął drzwi i poprosił SI, by kontynuowała. Na ekranie pojawił się Nicholson.

— Kapitanie Clairveau — odezwał się. — Bardzo tragicznie to wygląda?

— Tragicznie — odparł Marcel.

Nicholson zauważył Beekmana i zawahał się.

— To profesor Beekman — rzekł Marcel. — Dyrektor projektu Morgan, wzór dyskrecji. Ktoś z jego ludzi jest na dole. I paru innych.

Nicholson pokiwał głową.

— Co się dokładnie stało?

Marcel opowiedział mu. Kapitan zbladł i zamknął oczy.

— Boże, dopomóż — mruknął i zamilkł na chwilę. — Proszę mi wybaczyć, ale czy powiedział pan, że oba lądowniki zostały zniszczone?

— Tak. I dlatego pytałem, czy nie ma pan przypadkiem jakiegoś w zapasie.

Trudno to sobie wyobrazić, ale Nicholson zbladł jeszcze bardziej.

— Więc pan go nie ma?

— W ogóle nie mieliśmy lądownika, kapitanie. Hutchins korzystała z tego z „Wildside”.

— Rozumiem. — Skinął głową i przez chwilę zdawało się, że trudno mu oddychać. Marcel pomyślał przez moment, że grozi mu zawał. — Dobrze — rzekł wreszcie kapitan. — My też nie mamy, więc będziemy musieli prosić o pomoc.

— Już to zrobiliśmy. „Boardman” jest zaledwie o parę dni stąd.

— Dzięki Bogu. — Zadrżał. — Da pan znać, jak sprawy stoją?

— Oczywiście.


— Hutch, znalazłem ją.

W jego głosie słychać było smutek i serce jej zamarło. Hutch siedziała pod ścianą, próbując złapać oddech. Robiło się duszno.

— Nie żyje — rzekł cicho. — Wygląda na to, że zginęła na miejscu. Chyba nie cierpiała.

Hutch zacisnęła powieki.

— Hutch, słyszysz mnie?

Wyłączyła nadajnik i włączyła go dopiero wtedy, gdy mogła zapanować nad głosem.

— Tak. — Długa cisza. — Możesz ją wydostać?

— Tak, potrzebuję paru minut. Dobrze się czujesz?

— Tak, nic mi nie jest.

— Kellie mówi, że próbowała się z tobą skontaktować.

— Sygnał nie dociera. Co się dzieje?

— Przełączę ją do ciebie. Jak Kellie skończy, Marcel chce zamienić parę słów.

Z głosu Kellie wyzierał strach.

— Ta pasażerka nie żyje. MacAllisterowi nic się nie stało.

— Co z lądownikiem?

— Wrak.

— Zero szans?

— Zero.

Trzy osoby nie żyją. A reszta utknęła. Mój Boże.

— Dobrze — rzekła. — Rozmawiamy o lądowniku „Wildside”, tak?

— Tak.

— A ten drugi? Ten, który wpadł do rozpadliny?

— Nie patrzyliśmy.

— Zobaczcie. Może będziemy mieli więcej szczęścia.

— Hutch — spytała Kellie — a co z tobą?

— Wszystko będzie grało, jak tylko zobaczę światło dnia. Wiesz o Toni?

— Chiang mi powiedział. Tak mi przykro.

— Wszystkim nam przykro.

Po chwili znów włączył się Chiang:

— Wyciągnąłem Toni i przebijam się przez twoją ścianę. Trzymaj się z daleka.

— Dobrze. Odsunęłam się.

— Przełączam Marcela.

— Dzięki.

Marcel usiłował brzmieć pocieszająco.

— Chiang mówi, że za parę minut cię wyciągnie. Nic ci się nie stało, prawda?

— Nie. — Rozejrzała się po rumowisku.

— „Boardman” jest w pobliżu. Powinien tu być za parę dni.

— Za parę dni? Nic lepszego nie wymyślimy?

— Nic. Przykro mi. Nic nie mamy. — Po tonie jego głosu domyśliła się, że i tak mają dużo szczęścia. — Trzymaj się tam, Hutch. Wyciągniemy was najszybciej, jak się da.

Włączył się Bill.

Mam dla pani pocztę. Chce pani odsłuchać?

— Pewnie. — I tak nie miała nic lepszego do roboty. — Odtwórz.

Cześć, Priscilla. Tu Chanie Ito.

Wyświetliła obraz na środku komnaty. Mężczyzna wyglądał jak uwielbiający swoją pracę poborca podatkowy. Uśmiechał się obłudnie i kogoś jej przypominał.

— Pamiętasz mnie? Poznaliśmy się na przyjęciu urodzinowym cioci Ellen zeszłej wiosny. Może sobie przypomnisz: opowiadałaś mi, że kiedyś chciałabyś przeprowadzić się na Cape Cod. Właśnie wczoraj dowiedziałem się o fantastycznej okazji i od razu o tobie pomyślałem. Mamy na sprzedaż luksusowy dom nad morzem. Wiem, co sobie w tej chwili pomyślałaś, ale posłuchaj jeszcze przez chwilkę…

Przełączyła na następną wiadomość.

— Cześć, Priscilla.

To jej matka. Piękna, promienna i jak zwykle nie w porę.

— Nie mogę się już doczekać, kiedy wrócisz do domu. Byłoby świetnie, gdyby udało nam się wybrać na parę dni w góry. Tylko my, dziewczynki. Daj mi znać, to zarezerwuję domek.

Wiem, że nie lubisz, jak zabieram ze sobą facetów, ale wujek Karl ostatnio przedstawił mi zupełnie niesamowitego młodego architekta. Moim zdaniem czeka go świetlana przyszłość…

Spróbowała jeszcze raz.

— Cześć, Hutch.

Tym razem była to transmisja wyłącznie audio. Takie mniej kosztowały.

— Wiem, że już minęło trochę czasu, odkąd rozmawialiśmy, i słyszałem, że byłaś na „Wildside”, kiedy skierowano go na Deepsix. — Ta wiadomość była od Franka Carsona, archeologa, z którym spędziła dużo czasu w jednym z najciekawszych okresów jej życia. — Wygląda na to, że znowu działasz. Zazdroszczę ci. Oddałbym wszystko, żeby tam być z tobą. My dalej kopiemy na Beta Pac i zaczęliśmy tłumaczenie z kilku lokalnych języków, ale pewnie cię to nic nie obchodzi. Chciałem ci tylko powiedzieć, że myślę o tobie. Szczęściara z ciebie. Udało jej się uśmiechnąć.

— Pani Hutchins.

Znów tylko audio. Tym razem głęboki baryton.

— Jak pani może pamięta, spotkaliśmy się podczas ostatniej konferencji Zjednoczonego Związku Pilotów. Nazywam się Harvey Hutchins, tak, nosimy to samo nazwisko i dlatego zwróciłem na panią uwagę. Ale do rzeczy. Jestem kierownikiem projektu w firmie Centami Transport. Szukamy doświadczonych pilotów. Wozimy zaopatrzenie i ludzi przez sieć. Mogę pani obiecać ciekawą pracę, wysoką premię za samo podpisanie umowy i szeroki wachlarz świadczeń dodatkowych. Te wakaty oczywiście nie będą czekały w nieskończoność, ale gdyby była pani zainteresowana…

Młoda kobieta z przesłodzonym bostońskim akcentem:

— Witam, pani Hutchins. Reprezentuję Komisję Finansowania Absolwentów Uniwersytetu Northwestern i chciałam także w tym roku prosić panią o pomoc…

Było jeszcze kilka wiadomości, mniej lub bardziej bezosobowych, wszystkie od ludzi, którzy znali ją na tyle dobrze, by uniknąć filtrów odsiewających śmieci — które i tak rzadko działały.

Ani słowa od nielicznych mężczyzn w jej życiu. W takich chwilach zastanawiała się, czy jej urok całkiem ją zawiódł. Rozumiała jednak, że faceci nie palą się do związków z kobietą, której nigdy nie ma w domu. To było samotne życie. I może rezygnacja z niego nie była takim złym pomysłem. Wracaj do domu i zacznij żyć normalnie.

Słyszała, że Chiang się zbliża, i po chwili do tunelu wdarło się światło.


Pomogła mu zabrać ciało Toni i zanieść je do wieży. Te dwadzieścia minut, kiedy próbowali to zrobić, nieśli ją wąskimi korytarzami, męczyli się na tych irytujących, malutkich klatkach schodowych, było chyba najdłuższymi dwudziestoma minutami w jej życiu. E-skafander był włączony, więc ciało utrzymywało ciepło i wyglądało na żywe. Patrzyła na nią, wyobrażając sobie ukryte za powiekami oczy, spoglądające na nią oskarżycielsko. Ty mnie tu przywiozłaś…

Drżała, kiedy w końcu zanieśli ją na poziom gruntu, wynieśli na zewnątrz i położyli w słońcu.


MacAllister podniósł ciało Casey i ruszyli z powrotem. Kellie przeszukała lądownik i zabrała wszystko, co uznała za przydatnie: trochę ubrań, jakieś przekąski, dodatkowy laser. Gotowe posiłki spłonęły, więc na razie będą musieli przetrwać na pączkach.

Próbowali podzielić się obciążeniem, ale tylko MacAllister był na tyle silny, żeby podnieść Casey. Reszta próbowała mu czasem pomagać, ale potykali się, więc jego cierpliwość się wyczerpała i uparł się, że będzie ją niósł sam. Robili częste przerwy, starając się poruszać w jego tempie. Chiang spotkał ich w połowie drogi i odtąd nieśli ją na zmianę.

Kiedy wrócili do wieży, znaleźli Hutch siedzącą przy Toni z kamiennym wyrazem twarzy. Położyli przy niej Casey.

— A co z lądownikiem „Gwiazdy”? — spytała Kellie. — Patrzyłaś na niego?

Skinęła głową. Kellie nie doszukała się w tym geście nadziei. Po minucie podeszła do rozpadliny.

Lądownik nie spadł daleko. Jakieś piętnaście metrów. Zaklinował się między skalnymi ścianami, nad długim zboczem kończącym się pokrytym śniegiem dnem. Nigdzie nie było widać śladu Wetherala.


Eliot Penkavic był kapitanem „Atheny Boardman”, lecącej na Quraquę z ładunkiem luster słonecznych, próbek DNA jedenastu tysięcy gatunków ryb, ptaków, roślin, traw i drzew oraz ponad trzydziestu tysięcy gatunków owadów. List przewozowy zawierał mnóstwo sprzętu przeznaczonego do terraformowania Quaraquy. Statek wiózł również sześćdziesięciu czterech ekspertów i techników różnych specjalności. Znajdowali się o trzy dni lotu od celu, kiedy nadeszło wezwanie alarmowe z „Wendy Jay”.

Nie miał ochoty na dodatkową wycieczkę, ale zasady postępowania i przepisy prawa były jednoznaczne. Jeśli ktoś ogłosi alarm, jeśli czyjeś życie znajdzie się w niebezpieczeństwie, każdy statek musiał udzielić pomocy. Po kilku tygodniach na pokładzie „Boardmana” nikt nie będzie zadowolony z przedłużenia podróży o jakieś dziewięć dni. Zwłaszcza Ian Helm, który leciał na planetę jako nowy dyrektor operacyjny.

Penkavic sprawdził swoją bazę danych w poszukiwaniu innego statku, który mógłby przyjść z pomocą grupie Akademii. Było kilka w okolicy, ale żaden nie miał lądownika. Tylko „Boardman”.

Co za pech.

Jakim cudem te przygłupy wpakowały się w aż takie tarapaty?

Napisał odpowiedź, po czym odczytał ją SI:

Siedźcie grzecznie. Kawaleria nadciąga. „Boardman” będzie tam za cztery dni i sześć godzin. Penkavic.

Sądzę, że to ładnie podsumowuje sprawę, proszę pana — rzekła SI.

— Ja też. Wyślij to, Eve.

— Gotowe, kapitanie.

— Dobrze. — Penkavic wstał z fotela. — A teraz najtrudniejsza rzecz.

Wyjaśnienie wszystkiego doktorowi Helmowi?

— W rzeczy samej.

XI

Dobre życie jest jak spacer po linie bez siatki. To kwestia znalezienia właściwego miejsca i balansowania w nim na przekór programowaniu wpojonemu przez społeczeństwo. Jesteśmy otoczeni szczątkami tych, którzy spadli, reformatorami, uczciwymi, różnymi bojownikami i wierzącymi, którzy sądzą, że reszta potrzebuje ich pomocy.

Gregory MacAllister „Najlepsza zemsta” (Zagubiony w bazie księżycowej)


Czas do rozpadu (prognoza): 252 godziny

— Marcelu — odezwała się SI — mamy odpowiedź od „Boardmana”. Mówią, że zrozumieli, na czym polega problem, i są w drodze.

Marcel odetchnął z ulgą.

— Przewidywany przylot za cztery dni i sześć godzin.

Poinformował Hutch, która próbowała nie dawać po sobie poznać, że wstrzymywała oddech. Potem wywołał „Gwiazdę”. Nicholson, który był szczęśliwy, gdy dowiedział się, że MacAllister nadal żyje, uniósł pięść w rzadko spotykanym geście podziękowania za dobre nowiny. Poinformował Beekmana, który mógł przekazać to swoim ludziom. Zrobiwszy to, przekazał informacje dwójce pasażerów czekających na pokładzie „Wildside”. Rozmawiał z kobietą, która odparła, że bardzo się cieszy z tego, iż pomoc jest w drodze, że mają masę szczęścia, i że ona od początku była przeciwna tej misji. Dała mu do zrozumienia, że jest przynajmniej w części odpowiedzialny za tę sytuację, która wymknęła się spod kontroli.


Kapitan Nicholson sięgnął po środek uspokajający i patrzył, jak ekran ścienny zmienia się, by wyświetlić hologram z leśnym krajobrazem. Bogu niech będą dzięki, że przynajmniej nikt już więcej nie zginie. Maleiva leżała z dala od szlaków handlowych, więc mogło się równie dobrze okazać, że nie ma nikogo, kto mógłby przybyć im na ratunek.

Oczywiście tragedia, która się już wydarzyła, wystarczy, by go zniszczyć. Zginęli pasażerka i członek załogi. Lądownik uległ zniszczeniu. Podczas lotu, który odbył się z pogwałceniem przepisów. Jak on się z tego wytłumaczy?

Był to najmroczniejszy moment w jego życiu, dotąd stosunkowo wolnym od kłopotów i rozczarowań. Wiedział jednak, że — niezależnie od tego, co się teraz stanie — on z tego nie wyjdzie. Zostanie postawiony przed komisją dyscyplinarną, która jasno mu wytłumaczy, jaki z niego drań. Otrzyma naganę i zostanie wyrzucony z pracy. W świetle reflektorów.

A potem zostanie pozwany o odszkodowanie przez rodziny dwóch ofiar i skazany. I za utratę lądownika. Może nawet zostanie postawiony w stan oskarżenia. Nie tylko dlatego, że TransGalactic będzie żądna krwi i sprawiedliwości, ale dlatego, że z oskarżonym będzie im się łatwiej rozstać.

Jak on mógł być aż tak głupi?

Ledwo trzy minuty minęły od jego rozmowy z Clairveau, a nadeszła wiadomość od oficera dyżurnego, że pasażer, który ocalał, pan MacAllister, chce z nim rozmawiać.

To on był odpowiedzialny za trudną sytuację, w jakiej kapitan się znalazł. Będzie pan mógł zbudować kapliczkę na cześć zaginionej planety, mówił. Ludzie będę zachwyceni. A kierownictwo doceni pańska zdolność przewidywania. Pańską odwagę.

— Wie pan, co się stało?

— Tak, słyszałem. — Próbował mówić spokojnie. — Panie MacAllister, nic panu nie jest?

— Dziękuję, nic mi się nie stało. — Dziennikarz sprawiał wrażenie zgaszonego. Pełna czaru arogancja, którą charakteryzowało się jego zachowanie, gdzieś się ulotniła. — Jak sądzę, ma pan pewne problemy z powodu tego… incydentu.

— Nie sądzę, żeby istniało jakiekolwiek wyjaśnienie, które mogłoby usatysfakcjonować moich zwierzchników.

— Istotnie. Chciałbym przeprosić, panie kapitanie.

— Oczywiście. Dziękuję.

— Nigdy bym nie przypuszczał, że coś takiego może się zdarzyć.

— Ja również. Kapitan Clairveau informował mnie, że na razie tam utknęliście.

— Tak, obawiam się, że tak. Musimy czekać, aż pojawi się jakiś lądownik, który będzie mógł nas uratować.

— Jest w drodze. A teraz, choć niezręcznie mi prosić, mam do pana jedną prośbę.

— Rozumiem, panie kapitanie. Nie ma potrzeby, żeby roztrząsać publicznie szczegóły naszej niefortunnej transakcji.

— Tak. Otóż to. — Nicholson zawahał się. Zawsze istniała możliwość, że ktoś podsłuchuje. Może nawet nagrywa tę rozmowę. Nie dysponował bezpiecznym połączeniem z MacAllisterem. — Tak pewnie będzie najlepiej.

Kapitan rozłączył się, wrócił do swojej kajuty i oddał się kontemplowaniu galowego munduru, który czasem nosił na kolacjach z pasażerami.

To może być jakiś sposób.

Mógłby usunąć zapis z dziennika pokładowego i zeznać, że lot był nieautoryzowany. Wówczas cała odpowiedzialność spadnie na Wetherala.

Nie był zwolennikiem załatwiania sprawy w ten sposób i wiedział, że nie wpłynie to dobrze na jego poczucie własnej wartości. Ale Wetheral nie żył i oskarżenia komisji w żaden sposób mu nie zaszkodzą. Poza tym jedyna żyjąca osoba, która brała udział w spisku, nie piśnie ani słowa. On też będzie miał swoje powody, żeby trzymać język za zębami, bo jeśli prawda wyjdzie na jaw, zostanie pociągnięty do odpowiedzialności. Nikt inny nie zaprzeczy, że Wetheral wziął lądownik na własną rękę. Trzeba będzie tylko uzgodnić zeznania co do tego, jak MacAllister i Hayes znaleźli się na pokładzie. A to już betka.

Może, pomyślał, wszyscy wyjdziemy z tego cało.


Koledzy MacAllistera nigdy nie posądzaliby go o posiadanie nadmiernie aktywnego sumienia. Wystarczyło się z nim nie zgodzić w jakiejś sprawie związanej z oceną literatury czy interpretacją jakichś zdarzeń historycznych, a już MacAllister przystępował do kwestionowania czyjegoś osądu i smaku oraz publicznego wyśmiewania jego inteligencji. Uwielbiał unieszkodliwiać ludzi, którzy aż się prosili o to, żeby ich unieszkodliwić, nadętych, zadufanych w sobie, aroganckich durni, którzy zawsze próbowali narzucać innym, jak mają się zachowywać, jak postępować czy w co wierzyć. I nigdy nie oglądał się za siebie.

A mimo to stał długo na brzegu rozpadliny, patrząc na potrzaskany lądownik „Wieczornej Gwiazdy”, rozmyślając o pilocie, który zginął, a którego zapamiętał jako niezbyt inteligentnego, o Casey, która była za młoda, by ujawnić talent, choć go zapewne miała. Nie ponosił bezpośrednio winy za to, że nie żyli. Rozumiał jednak, że gdyby nie uległ mrocznemu impulsowi, który sprowadził go do tego przeklętego miejsca, teraz by żyli. Przesadą byłoby sugerować, że — nawet przez sekundę — zastanawiał się, czy nie rzucić się do rozpadliny. Prawdą jednak było, że oto po raz pierwszy w całym swoim dorosłym życiu zastanawiał się, czy świat bez niego nie byłby lepszym miejscem.

Lądownik był mocno zaklinowany. Poniżej niego przepaść sięgała setek metrów. Na samym dnie, jeśli to rzeczywiście było dno, zalegały zwały śniegu. A gdzieś tam, daleko w dole, Wetheral znalazł spoczynek.

Nadal patrzył w dół, gdy uświadomił sobie, że ktoś go wywołuje.

Hutchins.

— Panie MacAllister, nic się panu nie stało?

— Nie. — Wyprostował się trochę. — Nic mi nie jest.


Nie było możliwości, żeby zachować ciała, więc po kilku naradach między Nicholsonem, Marcelem i Hutch podjęto decyzję, że Toni i Casey zostaną pochowane na równinie, gdzie zginęły.

Wybrali miejsce znajdujące się jakieś trzydzieści metrów od jednego boku wieży, odgarnęli śnieg i wykopali dwa groby.

Uzbrojona grupa składająca się z Chianga, MacAllistera i Kellie udała się do lasu, ścięła kilka drzew i przygotowała dwie prowizoryczne trumny.

Tymczasem Hutch i Nightingale poprosili statki o dostarczenie dodatkowych informacji. Wycięli ze ściany wieży trzy płyty, które miały posłużyć za kamienie nagrobne, i wyrzeźbili je. Owinęli ciała w plastikowe worki, w które mieli zawijać artefakty. Kiedy zapadła noc, a reszta grupy wróciła, umieścili trumny w wieży, zapalili ognisko i spali na otwartej przestrzeni.

Było w tym coś upiornego. Pola Flickingera na ogół były niewidoczne, ale odbijały światło w zakresie 6100-6400 angstremów. Pomarańczowe i czerwone. Wszyscy więc byli otoczeni delikatną poświatą, której natężenie wahało się w zależności od jasności płomieni. Kiedy płomień strzelał w górę, widać było złotą aurę, która miała w sobie coś anielskiego. Albo diabelskiego, jak kto woli. Hutch miała nadzieję, że bez względu na to, jak to wygląda, wystarczy, by trzymać na odległość wszelkie stworzenia polujące w pobliżu.

Objęła pierwszą wachtę. Byli dość oddaleni od wieży, żeby osoba trzymająca straż, wyposażona w noktowizor, miała dobrą widoczność we wszystkich kierunkach. Na pustej równinie nic się nie poruszało, więc po dwóch godzinach przekazała wachtę Nightingale’owi i zwinęła się w śnieżnej zaspie.

Nie mogła zasnąć. Obserwowała Nightingale’a, przechadzającego się nerwowo po obozowisku. Padał śnieg, a niebo było zachmurzone.

To był błąd, że go tu zabrali. Nawet informacja, że pomoc jest w drodze, najwyraźniej go nie uspokoiła. Cała reszta zbiorowo odetchnęła, a samej Hutch udało się wyzbyć przerażenia, jakie ją ogarnęło, kiedy uświadomiła sobie, że równie dobrze pomoc mogła okazać się niemożliwa. Nightingale nie zareagował.

— Dobrze — mruknął. — Dzięki Bogu.

Ale mówił to tak bezbarwnym tonem, jakby nie robiło mu to większej różnicy.

Nightingale nie był młody, a najbliższe kilka dni, jakie mieli przetrwać bez jedzenia, mogło być niełatwe. Zastanawiała się, jak on sobie poradzi. Jak oni wszyscy sobie poradzą. O ile wiedziała, nikt z nich nie posiadał żadnych umiejętności, które mogłyby im pomóc w przetrwaniu. Mieli tylko pączki i parę innych przekąsek. Do licha, jak się będą czuć po czterech dniach? Jeśli to będzie konieczne, mogą żuć liście. Żeby tylko mieć cokolwiek w żołądku.

Nightingale stał w poświacie ognia, rozglądając się po okolicy. Wyglądał na zniechęconego. Na pewno przyczyną były straty, jakie ponieśli, i zastanawiała się, czy bardziej przeraziła go śmierć ludzi, czy podobieństwo do tragedii, jaka wydarzyła się podczas jego pierwszego pobytu na tej planecie. Wiedziała też, że mężczyzna nie ma o niej zbyt wysokiego mniemania. Nie wyraził tego wprost, ale widziała to w jego oczach. Zwłaszcza od chwili, gdy sytuacja stała się trudna. Kim ty jesteś, pytał całą swoją postawą, żeby podejmować tu decyzje? Jakie masz wykształcenie? Na czym się znasz? Nie jesteś nawet archeologiem.

Przez noc przetoczyło się lekkie drżenie. Było trudno wyczuwalne, ale zastanawiała się, czy nie byłoby lepiej oddalić się stąd jutro rano. Poprosić Marcela o odczyty i udać się w bezpieczniejsze miejsce.

Nightingale ukląkł przy Chiangu i zgarnął śnieg z jego konwertera. Oczywiście nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo, nawet gdyby urządzenie zostało zasypane. Gdyby został odcięły dopływ powietrza do pola Flickingera, uruchomiłby się alarm.

Wymiennik ciepła Hutch wydawał ledwo słyszalny szum, otaczając ją warstewką krążącego w skafandrze ciepłego powietrza. Usłyszała, jak zmienia ton, i spojrzała na moduł sterujący. Temperatura na zewnątrz wynosiła minus piętnaście stopni. Z północnego zachodu wiał jednostajny wiatr, a śnieg padał coraz bardziej.


Cztery dni i ćwierć — tyle mieli czekać na nadejście pomocy. Sytuacja nie była bardzo trudna. Mieli e-skafandry, które chroniły ich przed zimnem, choć czasami musieli je wyłączać, żeby coś zjeść albo wykonać inne czynności fizjologiczne. Wyznaczyli prywatne miejsce za wieżą, choć nie było ono tak bardzo prywatne, gdyż Hutch upierała się, żeby udawać się tam z eskortą. MacAllister, który często wypowiadał się przeciwko głupocie purytańskich poglądów, najwyraźniej był bardzo zakłopotany z powodu tego systemu. Jeśli ktoś chciał skorzystać z tego miejsca w nocy, konieczne było obudzenie innej osoby. Jego zdaniem nie była to sytuacja, która działa budująco na morale.

— Bycie pożartym też nie podziała nam budująco na morale — odparła Hutch.

Rankiem, pod zachmurzonym niebem, poprowadzili ceremonię pożegnalną. Kellie nagrała ją, żeby przekazać nagranie rodzinom.

Toni była uniwersalistką, Wetheral metodystą. A Casey nie była związana z żadną grupą religijną.

Hutch wygłosiła mowę pożegnalną dla Toni, co było trudnym zadaniem, bo uniwersaliści nie wierzyli w żadne mantry czy formalne modlitwy. Zawsze improwizowali. Wszyscy ubolewamy z powodu śmierci kogoś, kto był tak młody, powiedziała. Nic, co stąd zabiorą, nie będzie warte ceny, jaką zapłacili. Dodała, że sama zapamięta Toni jako osobę, która nigdy nie pozwala jej samotnie wchodzić do wieży.

Kapitan Nicholson, korzystając z systemu VR, wygłosił mowę dla Wetherala. Mówił o oddaniu służbie, o zaangażowaniu w pełnienie obowiązków, o chęci, gdy trzeba było zrobić coś dodatkowego. Hutch dodała, że Nicholson i jego oficer nie znali się bliżej i ten człowiek umarł, nie mając przy sobie nikogo, kto znałby go po prostu jako osobę. Dowiedziała się, że miał na imię Cole. Szkoda, powiedziała, że nie udało się odnaleźć jego ciała.

Na kamieniu dla Toni napisano „Wierna do śmierci”. Na kamieniu dla Wetherala widać było napis „Pogrzebany przez nieznajomych”.

MacAllister zaskoczył ją, prosząc o możliwość wygłoszenia mowy dla Casey.

— Krótko ją znałem — powiedział. — Była uczciwą kobietą, wykonującą uczciwy zawód. Nic więcej nie trzeba mówić. Jak Toni Hamner, była dopiero u progu dorosłego życia. Będzie mi jej brakowało.

Popatrzył na kamień, na którym, na jego prośbę, wyryto tylko imię, nazwisko, daty i jedno słowo: „Dziennikarka”.

Kiedy skończyli, włożyli dwie trumny do grobów i przysypali je ziemią.


— Chwileczkę — rzekł Helm. — Proszę powtórzyć. Co niby mamy zrobić?

— Pięć osób utknęło na powierzchni Maleivy III. To ta planeta, która…

— Wiem, co to jest Maleiva III. Ale po co MY tam lecimy?

— Żeby ich uratować — wyjaśnił Penkavic.

Na jego biurku stała szachownica. Helm grał czarnymi, a jego chłodne, niebieskie oczy intensywnie wpatrywały się w Penkavica. Przeczesał długimi palcami cienkie siwe włosy i skinął głową, bynajmniej nie kapitanowi, ale wskutek jakiegoś wewnętrznego impulsu.

Znajdowali się w prywatnej kajucie Helma. Blat, na którym stała szachownica, był zasypany dyskami, notatkami, schematami, wydrukami.

— Ale dlaczego miałoby to nas obchodzić? — spytał uprzejmym tonem. Jakby naprawdę był ciekaw. — Jesteśmy kilka dni od nich, tak?

— Tak, proszę pana.

Helm był głównym inżynierem Kosmika i dyrektorem projektu terraformowania Quraquy.

— Więc po co my tam jesteśmy potrzebni?

— Potrzebny im lądownik. Nie mają jak zabrać ludzi z powierzchni.

— A co się stało z ich lądownikiem?

— Uległ uszkodzeniu wskutek trzęsienia ziemi.

— Co za krótkowzroczność.

— Nie znam szczegółów. Tak czy inaczej, wyszliśmy z nadprzestrzeni. Manewrujemy do nowego punktu styku i wykonujemy następny skok. Im prędzej…

— Zaraz, zaraz. Mamy pełną ładownię sprzętu, na pokładzie zaopatrzenie i ludzi. Wszystko to jest potrzebne na Quaraquie. Mam ograniczenia co do daty przylotu. Nie możemy tak po prostu włóczyć się po okolicy.

— Rozumiem, proszę pana, ale w okolicy nie ma nikogo, kto mógłby pomóc.

Helm przemawiał takim tonem, jakby był wujkiem próbującym przemówić do rozsądku nastolatkowi.

— Musi ktoś być.

— Sprawdziłem, proszę pana. Jesteśmy jedynym statkiem, który znajduje się wystarczająco blisko. Jedynym z lądownikiem.

— Proszę posłuchać. — Helm wstał, obszedł stół dookoła, usiadł i wskazał kapitanowi krzesło. Penkavic nie ruszył się. — Nie możemy przetrzymywać ładunku. Ani ludzi. — Pochylił się i spojrzał na kapitana. — Proszę mi powiedzieć, ile spóźnimy się na Quraquę, jeśli tam polecimy.

— Jakieś dziewięć dni.

— Jakieś dziewięć dni. — Skrzywił się. — Ma pan pojęcie, ile to będzie kosztowało?

— Tak, proszę pana, ale nie przypuszczam, żeby miało to znaczenie.

— Kapitanie, to zawsze ma znaczenie.

— O ile mi wiadomo — odparł Penkavic, starając się utrzymać nerwy na wodzy — zarówno prawo, jak i nasze wewnętrzne regulaminy obligują nas do udzielenia pomocy wszystkim, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji. Nie możemy zignorować wezwania. Ci ludzie tam zginą.

— Sądzi pan, że Akademia pokryje nam koszty?

— Sądzę, że nie.

— Może zatem powinniśmy rozpatrzyć inne opcje.

— Nie mamy innych opcji, panie doktorze.

Helm wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę. — Pewnie nie — odparł. — Dobrze, kapitanie. Lećmy i uratujmy tę bandę idiotów. Może choć zrobimy sobie reklamę.


Po zakończeniu ceremonii poszli do wraka lądownika „Wildside” i próbowali z niego wyciągnąć, co tylko się dało, głównie artefakty. Stoły i krzesła były zwęglone i częściowo zamieniły się w pył. Zwoje spłonęły, ceramika się stopiła. Nie mogli nawet znaleźć paczki z ubraniami. Ocalało parę dmuchawek, kilka strzał i oszczep.

Wolnym krokiem wrócili do wieży, oczyścili i zapakowali pozostałe artefakty.

MacAllister cały czas wyglądał na wściekłego, a kiedy Chiang spytał go, co się stało, spojrzał na Hutch z autentyczną złością.

— Problem w tym — rzekł — że to wszystko to śmieci. Stare śmieci, ale to wiele nie zmienia.

Hutch podsłuchała tę rozmowę — nie ulegało wątpliwości, że taki był jego zamiar. Tego już nie mogła znieść.

— Panie MacAllister — odparła — pan po prostu ma za dużo opinii o różnych rzeczach. Czytałam trochę pańskich dzieł. Umie pan pisać, ale przeważnie nie ma pan pojęcia, o czym mówi.

Spojrzał na nią z nieskończoną cierpliwością. Biedna kobieta.

Przeprowadzili inwentaryzację nowego zbioru artefaktów, broni, kawałków materiałów, które kiedyś były odzieżą, szafkami, krzesłami i stołami i odłożyli je na bok, by tam czekały na przybycie lądownika.

— A co z jedzeniem? — spytał nagle MacAllister.

— Będziemy musieli coś załatwić — rzekł Chiang. — Czy ktoś poluje?

MacAllister skinął głową.

— Ja. Ale nie z tym. — Spojrzał na laser. — Poza tym nie wiem, czy ktoś zauważył, ale w okolicy jakoś nie pokazuje się zwierzyna. No i nie wiadomo, czy tu w ogóle jest coś, co można zjeść.

— Wątpię — rzekł Nightingale — żeby miejscowa fauna miała jakieś wartości odżywcze. Nigdy nie przeprowadzaliśmy badań, ale może przynajmniej wystarczy do napełnienia brzuchów. Pod warunkiem, że nie będzie zawierała toksyn ani nie pojawią się inne problemy.

— Dobrze — odparł MacAllister. — Jak coś złapiemy, może pan skosztować.

— Może jest łatwiejszy sposób — odezwała się Hutch.

Oczy Kellie zwęziły się.

— Niby co? Mamy znaleźć lepszego królika doświadczalnego?

— Lądownik „Gwiazdy” nie spadł zbyt daleko. Może da się tam zejść i wyciągnąć porcje obiadowe. Jakoś byśmy na nich przeżyli do chwili przybycia „Boardmana”.

— Nie warto — odparła Kellie. — Lepiej wypróbujmy lokalne menu.

— Wątpię, czy to ma sens — mruknął MacAllister.


— Hutch — rzekł Marcel. — To nie jest twoja wina. Weź się w garść.

Rozmawiali na prywatnym kanale.

— Wiesz, Marcelu, po prostu nigdy… — Głos jej drżał i musiała przerwać, żeby go opanować. — Po prostu nigdy nie przychodziło mi do głowy, że coś takiego może się przydarzyć. — Słyszał, jak oddycha. — Nie prosiłam o coś takiego. Jestem pilotem. A tu muszę podejmować decyzje w sprawach życia i śmierci.

— Hutch — mówił najłagodniej, jak umiał. — Próbowałaś wykonać przydzielone ci zadanie. Wszyscy, którzy tam polecieli, to dorośli ludzie. Wiedzieli to samo co ty. To nie była twoja decyzja.

— Mogłam przerwać wszystko po pierwszym wstrząsie. Wpakować ich do lądownika i wrócić na „Wildside”. Powinnam była tak zrobić.

— Gdybyśmy wszyscy byli tak samo mądrzy z góry, jak po fakcie, wszyscy bylibyśmy milionerami.

Milczała.

— Hutch, posłuchaj. Oni cię potrzebują, do chwili, aż się stamtąd wydostaniecie. Przestań użalać się nad sobą.

— Użalać się nad sobą? Myślisz, że się użalam?

— Tak, właśnie tak. Twoje zadanie polega teraz na zapewnieniu tym ludziom bezpieczeństwa do chwili, aż ich stamtąd wydostaniemy. Nie możesz już nic zrobić dla Toni. Ale możesz coś zrobić, żeby nie przydarzyło się to nikomu innemu.

Przerwała połączenie i wzięła głęboki oddech. Rozumiał, że przydarzyło jej się coś strasznego, ale chyba więcej od niej oczekiwał. Gdyby rozmowa trwała dalej, pewnie zasugerowałby, żeby przekazała dowodzenie Kellie. Zastanawiał się, czy nie powinien jej wywołać i zaproponować czegoś takiego.

Nie. Jeszcze nie. Jeśli wszystko pójdzie jak trzeba, wystarczy, że przeczekają do chwili nadejścia pomocy. Opuścił mostek i poszedł do sali kontroli projektu, gdzie kilku techników próbowało badać materiał, który nie mógł istnieć. Niemożliwium.

Na pobliskim ekranie pojawił się obraz Billa.

— Marcelu? Nadeszła wiadomość tekstowa.

„Wendy” unosiła się w pobliżu artefaktu, choć Marcel wolałby wrócić na orbitę, żeby być jak najbliżej rozbitków. Nie mógł jednak zrobić nic, tylko patrzeć, więc poszedł na rękę badaczom, którzy chcieli przebywać blisko gigantycznego artefaktu. Unosili się więc o kilka metrów od niego, a instrumenty statku mierzyły go, oglądały, skanowały i sondowały.

Nie mieli odpowiednich urządzeń laboratoryjnych, żeby zbadać próbki na pokładzie, ale próbowali określić punkty topnienia i wrzenia, ciepło właściwe i przewodnictwo cieplne, gęstość, moduł Younga, moduł odkształcenia postaciowego i objętościowego. Chcieli wyznaczyć rozszerzalność i wytrzymałość, przewodnictwo elektryczne i przenikalność magnetyczną w różnych temperaturach, przy różnych natężeniach i częstotliwościach. Chcieli się dowiedzieć, jaka jest szybkość rozchodzenia się dźwięku i załamanie fali przy różnych częstotliwościach. Beekman i jego ludzie zaczęli sporządzać wykres naprężeń i wytrzymałości. Marcelowi wiele to nie mówiło, ale badacze z otwartymi ustami wpatrywali się w wyniki.

— Wyświetl.


DO: NCA „WENDY JAY”

OD: NCK „ATHENA BOARDMAN”

TEMAT: RAPORT O STATUSIE


DO KPT. CLAIRVEAU. LECIMY ZGODNIE Z PLANEM, ZA KILKA MINUT DOKONAMY SKOKU. POKŁADOWY LĄDOWNIK BĘDZIE PRZYGOTOWANY I GOTOWY DO LOTU. MARCELU, JESTEŚ MOIM DŁUŻNIKIEM.


Będzie odpowiedź?

— Powiedz mu, że jestem mu winien obiad.

XII

Nic nie zabija apetytu tak skutecznie jak wyrok śmierci.

Gregory MacAllister „W obronie pobożnych” (Dzieła wybrane)


Czas do rozpadu (prognoza): 252 godziny

Była prawie osiemnasta, czterdzieści dwie minuty od skoku w przestrzeń transwymiarową, gdy Penkavic zarządził inspekcję lądownika i wrócił do swojej kajuty. Właśnie wszedł, kiedy Eve, SI „Boardmana”, zameldowała, że wszystko jest w porządku.

Na statku robiło się cicho. Wielu pasażerów udawało się na spoczynek. Wspólna sala opustoszała, w salach rozrywkowych zostały tylko dwie albo trzy osoby. Mała grupa techników i klimatologów siedziała w sali zielonej, oddając się rozgrywce RPG — pewnie potrwa to do rana. Kilku biologów siedziało w sali kontroli projektu, kłócąc się o procedury zaopatrzeniowe, a kilka innych osób zebrało się na oddalonej Werandzie Apollina, gdzie można było popatrzeć na gwiazdy.

Penkavic był bardziej zdenerwowany konfrontacją z Helmem, niż był skłonny przyznać sam przed sobą. Nie chodziło tylko o to, że właśnie obraził jedną z najbardziej wpływowych osób w korporacji. W końcu zrobił tylko to, co do niego należało, uratował przed kłopotami i siebie, i Helma. W głównym inżynierze korporacji było jednak coś, co niepokoiło Penkavica, coś, co dalece wykraczało poza zwykły niepokój związany z tym, co może on, a czego nie może zrobić, by zaszkodzić karierze kapitana. Helm nie robił wrażenia, jakby chciał mu grozić albo zastraszyć go, ale rozsiewał wokół siebie atmosferę, jakby był jedynym człowiekiem, który wie, jak naprawdę powinno się postąpić. W jego obecności Penkavic odruchowo chciał zrobić coś, żeby go zadowolić, nawet jeśli stanowczo się nie zgadzał z wyciąganymi przez niego wnioskami.

Zdjął mundur, wziął prysznic i wskoczył do łóżka. Światła ledwo zgasły, gdy w pomieszczeniu zabrzmiał głos Eve.

Kapitanie, mamy problem.

Usiadł.

— Co się dzieje, Eve?

Lądownik przygotowuje się do startu.

— Zatrzymaj go. — Odrzucił kołdrę, postawił nogi na podłodze i czekał na jej odpowiedź.

— Nie mogę. Odebrano mi uprawnienia. Zapalił światło i narzucił na siebie szlafrok.

— Przejdź na czerwony obwód — polecił. — Wyłącz go. Wyłącz wszystko w doku startowym, jeśli musisz.

— Brak reakcji — odparła. — Lądownik się zamyka. Wrzuciła obraz na ekran. Patrzył, jak pojazd się obraca, a właz otwiera.

— Kto to robi? — spytał.

— Nie mogę stwierdzić, czy to czyjeś celowe działanie. Wygląda na to, że mamy awarię w systemie Delta.

System Delta służył Eve do komunikowania się z różnymi automatycznymi układami.

Patrzył, jak światła w doku zapałają się i gasną, jak to zwykle ma miejsce podczas rutynowego startu, a lądownik znika w szarej mgle.


Penkavic wiedział, że teraz jemu przyjdzie tworzyć historię. To jedyny przypadek, kiedy statkowi przyszło manewrować w nadprzestrzeni: kapitan skręcił na bakburtę, po czym próbował obliczyć pozycję lądownika i przejąć go.

Musiał pracować ręcznie, bo stan Eve nadal się nie ustabilizował. Jack Castor, drugi pilot, pełnił wachtę.

Przełączył Castora na czujniki, mimo jego protestów, że to i tak nic nie da.

Mimo to próbowali. Krótki zakres, długi zakres, wymierzyć z maksymalną precyzją i strzelić. To nie miało znaczenia: wszystkie wyniki były negatywne. Wyglądało na to, że nie ma tam niczego poza pustą przestrzenią. Widoczność była ograniczona do kilkuset metrów, a wszystkie próby aktywowania SI lądownika zawiodły.

Nikt nie wiedział, jak trafić do określonego miejsca w transwymiarowej przestrzeni. Ponieważ jedynym poza statkiem fizycznym obiektem był lądownik, a nikt nie wiedział, gdzie on jest, pojęcie pozycji było zupełnie pozbawione sensu.

Włączyła się Eve.

Zakłócenie zostało usunięte — zameldowała.

— Czy potrafisz określić źródło problemu? — spytał Castor.

Odpowiedź nie miała znaczenia. Penkavic wiedział, czyja to robota.

— Lambda.

Zapasowy obwód sterowania kontroli misji.


Helm był ubrany i czekał na niego.

— Czy pan ma pojęcie, co pan zrobił? — dopytywał się Penkavic.

— Oczywiście — odparł. Siedział z spuszczonymi oczami i robił wrażenie dziwnie melancholijnego. — Zawsze wiem, co robię.

— Skazał pan tych ludzi na śmierć. Byliśmy ich ostatnią szansą na wydostanie się z tej planety.

— Kapitanie. — Skinął głową, jakby zgadzał się z oskarżeniem. — Żałuję, że nie ma innego sposobu. Ale operacja na Quarquie nie może sobie pozwolić na dziewięciodniowe opóźnienie. Niektóre z materiałów, które mamy na pokładzie, są bardzo wrażliwe na upływ czasu. Niezmiernie wrażliwe. Podobnie jak dwie operacje o znaczeniu krytycznym, które czekają na szybką dostawę. Firma poniosłaby wielkie straty. Olbrzymie. W najlepszym razie milionowe. Bóg raczy wiedzieć, ile operacji w toku musielibyśmy zaczynać od nowa. Gdybyśmy polecieli na tę akcję ratunkową, nikt nie byłby nam wdzięczny, proszę mi wierzyć.

— Nie obchodzi mnie…

— Ale mnie obchodzi, kapitanie. I pana też by obchodziło, gdyby pan znał ludzi biorących w tym udział, gdyby pan wiedział, jak oni ciężko pracują, żeby zmienić Quraque w drugą Ziemię. I o jaką stawkę toczy się gra. Ci idioci wpakowali się w jakiś kanał, więc niech się sami martwią, jak się z niego wydostać. — Przyglądał się uważnie szachownicy. Penkavic zauważył, że układ się nie zmienił. — Bóg mi świadkiem, że chciałbym, żeby było inaczej.

Penkavic nie spuszczał z niego wzroku.

— Pan zrobiłby to samo — upierał się Helm — gdyby na panu ciążyła taka odpowiedzialność jak na mnie. Gdyby pan wiedział to, co ja wiem.

— Nie sądzę — warknął Penkavic.

— Kapitanie. — Serdeczny wujek znów się objawił. — Pańskie śledztwo ujawni uszkodzony przełącznik w układzie centralnym i zwarcie w skrzynce R w systemie Lambda. Znajdzie je pan i usunie jak najszybciej, żeby problem z SI już się nie powtórzył. Co za pech, że sekwencja startu została zainicjowana właśnie wtedy, gdy sygnał, który miał usunąć ten bałagan, został błędnie przekierowany do układu startowego. Skrzynka R została uruchomiona prawie natychmiast, Eve została więc zablokowana na kilka minut i nie mogła przerwać sekwencji. Co za niefortunny zbieg okoliczności. Jeden na milion. Ale łatwy do wyjaśnienia. Wina zostanie zrzucona na SI, które przeprowadzały przegląd na Kole, albo na błędy projektowe. W każdym razie nie ma potrzeby szukania winnych.

Przez długą chwilę obaj milczeli.

— Chyba że będzie się pan upierał.

Penkavic usiadł i próbował oprzeć się impulsowi, by spojrzeć w inną stronę.

— Teraz musi pan dokonać wyboru — mówił dalej Helm. — Może pan oskarżyć mnie i donieść o wszystkim, co pan wie. Może pan też zapomnieć, że nasza rozmowa miała miejsce, a incydent pozostanie tym, czym obecnie jest — przykrym zbiegiem okoliczności. Chciałbym panu przypomnieć, że postęp zawsze ma swoją cenę. I nie zyskamy nic, posyłając kogoś na szubienicę. — Dotknął czarnej królowej. Podniósł ją, przesunął po przekątnej i ustawił tak, by chroniła króla. — Oddaję się w pańskie ręce, kapitanie.


Marcelu, nadeszła wiadomość.

— Wyświetl.

— Nie spodoba ci się — dodała SI.


DO: NCA „WENDY JAY”

OD: NCK „ATHENA BOARDMAN”

TEMAT: PROBLEM Z LĄDOWNIKIEM MARCELU, Z PRZYKROŚCIĄ INFORMUJĘ, ŻE WSKUTEK PRZYPADKOWEGO ODPALENIA W CZASIE LOTU W NADPRZESTRZENI STRACILIŚMY ŁĄDOWNIK. WSZYSTKIE PRÓBY ODZYSKANIA GO ZAWIODŁY. NIE MAMY WYBORU, KONTYNUUJEMY LOT NA QUARQUĘ. PRZYKRO MI, ŻE NIE MOGŁEM POMÓC.

ELIOT.


Marcel czytał wiadomość po raz drugi i trzeci, kiedy włączył się Beekman.

— Jak, u licha, można przez przypadek odpalić lądownik?

— Nie wiem. — Marcel czuł, jak w żołądku rozpełza mu się chłód.

— I nie mają drugiego?

— Nie mają.

Usłyszał westchnienie Beekmana.

— Musi być ktoś jeszcze.

— Nie ma nikogo. Sprawdzaliśmy. W pomieszczeniu zapadła cisza.

— Co więc robimy?

Marcelowi nie przychodziło do głowy nic, co mogliby zrobić.


— Nie sądzę, by było warto próbować — oświadczyła Kellie. — A co będzie, jak ktoś wejdzie do tego draństwa, a ono wtedy osunie się na dno rozpadliny?

Przyglądali się lądownikowi „Gwiazdy”. Był zaklinowany bokiem, sterburtą do góry. Kadłub był porysowany, a dach kabiny wgnieciony. Jedno ze skrzydeł zgięte, dysza przestawiona. Obie gąsienice oderwane.

Hutch pomyślała, że zejście w istocie byłoby mniej niebezpieczne, niż wygląda. Zapiszczał komunikator i głos Marcela wyszeptał jej imię.

— Jestem — odparła. — Co tam słychać?

— Obawiam się, że nie mam dobrych wieści.

Wyczuła to w jego głosie. Wiedziała, co powie, jeszcze zanim to nastąpiło.

— Co się stało?

— „Boardman”. Przypadkowo wystrzelili lądownik podczas lotu w nadprzestrzeni.

— Stracili go.

— Tak.

Hutch widziała, że pozostali ją obserwują.

— Jak to się mogło stać, u licha?

— Nie wiem.

— Co się dzieje? — spytała Kellie.

Wszyscy wyglądali na przerażonych. Nawet MacAllister. Przełączyła rozmowę na kanał ogólny.

— Nikogo innego nie ma w okolicy?

— Nie. Nikogo.

— A patrol?

— Za daleko.

— Żadnych prywatnych statków? Może jakiś korporacyjny jacht?

— Nie, Hutch. Nie ma nikogo z lądownikiem. — Słyszała, jak oddycha. — Przykro mi.

— Co się stało? — spytał Nightingale.

— Jeszcze się nie poddaliśmy — rzekł Marcel.

— Nie sądzę, żebyście mieli jakiś pomysł.

— Jeszcze nie mamy.

— Co się stało? — dopytywał się Nightingale, tym razem głośniej.

Pytanie zawisło w powietrzu.


— Co teraz?

Hutch nie była pewna, kto zadał to pytanie. Stali na brzegu rozpadliny, patrząc na lądownik, pochyleni pod ciężarem implikacji.

MacAllister spojrzał w niebo, jakby chciał dostrzec „Wendy”.

— Kapitanie Clairveau. Jest pan tam?

Chwila ciszy.

— Jestem, panie MacAllister.

— Co pan zamierza teraz zrobić? — spytał. — Co my mamy robić?

— Jeszcze nie wiem. Nie miałem jeszcze czasu… — …żeby przeanalizować sytuację. — MacAllister potrafił przybierać ton rozwścieczonego boga i właśnie to zrobił. — O ile poprawnie interpretuję nasze położenie, ratunek jest niemożliwy. Czy mam rację?

— Na to wygląda.

— Czy mam rację?

— Tak. — Po chwili wahania.

— W takim razie proszę nam wyświadczyć przysługę, kapitanie. Nasza sytuacja znacząco się pogorszyła. Będzie miło, jeśli ograniczy się pan do faktów i przestanie bawić się w cheerleaderkę.

Marcel milczał.

MacAllister miał rację. Hutch poczuła się przytłoczona ciężarem faktów.

— Marcelu — powiedziała — wyłączymy się na chwilę…

— Dobrze. — Nie usłyszał jednak kliknięcia i wiedział, że kobieta nadal go słyszy. — Jestem tu — powiedział. — Gdybym mógł jakoś pomóc…

Wyłączył się.

Chiang kopnął śnieg, który wpadł do rozpadliny.

— Równie dobrze moglibyśmy sami tak skoczyć — powiedział. — Skończyć to wszystko.

— Daruj sobie ten wisielczy humor — prychnęła Kellie.

— To nie był żart. — Założył ręce na piersi i przez nieznośnie długą chwilę Hutch myślała, że naprawdę chce to zrobić. Ruszyła ostrożnie w jego kierunku, ale Kellie była szybsza, złapała go za rękę i odciągnęła go od przepaści. Zaśmiał się.

— To chyba nie robi większej różnicy — powiedział.

Hutch zmieniła ton głosu na znak, że teraz muszą się nad tym poważnie zastanowić.

— Ile czasu nam zostało? — spytała. — Czy ktoś wie?

— Zderzenie ma nastąpić dziewiątego grudnia — rzekła Kellie. — O 17:56 czasu Zulu. — To czas pokładowy.

MacAllister spojrzał na zegarek.

— O jakim czasie my mówimy?

— Czas Zulu — uśmiechnął się złośliwie Nightingale. — Orbitalny. GMT. Czas na pana zegarku.

Było kilka minut po północy, dwudziestego ósmego. W okolicy wieży było kilka godzin po wschodzie słońca.

— Ale planeta zacznie się rozpadać — rzekł Nightingale — jakiś dzień przed zderzeniem.

— Co za szkoda. — MacAllister potrząsnął głową. — Mamy miejsca w pierwszym rzędzie na najbardziej spektakularnym przedstawieniu w historii ludzkości i nie będziemy na czas.

Chiang nie wyglądał na rozbawionego.

— Trzeba się nad czymś zastanowić — rzekł. — Jest jakiś sposób, żeby odejść bezboleśnie? Kiedy nadejdzie czas?

MacAllister wetknął ręce do kieszeni kamizelki.

— Środki uspokajające?

— Chyba za wcześnie, żeby o tym rozmawiać? — rzekła Hutch.

— Naprawdę? — MacAllister spojrzał na nią z wyżyn swojego wzrostu. — Musimy zadbać o to, żeby nie tracić ducha. Przecież tego nam właśnie trzeba, nie?

— Dość, panie MacAllister — warknęła. — Może by pan przestał histeryzować?

— Wie pan — rzekł Nightingale — gdybyście nie spanikowali, nie próbowali uciekać lądownikiem, cała ta sytuacja nie miałaby miejsca. — Wyglądał, jakby był zadowolony z tego, co się stało.

— Proszę posłuchać, lądownik osuwał się do rozpadliny. Próbowaliśmy go ratować.

— Próbował pan ratować swój tłusty tyłek.

— Panowie, to nam nie pomoże — wtrąciła się Hutch.

— Pewnie, że nie — rzekł Nightingale. — Ale trzeba zawsze stawiać sprawę jasno. Czyż nie tak, panie Mac? Zawsze pan to powtarzał. Nieważne, komu stanie się krzywda, ważne, żeby prawda wyszła na jaw. A prawda jest taka, że próbował pan uciekać. Drugiego lądownika już nie było, a pan…

— Dość, Randy — użyła najbardziej groźnego tonu, na jaki było ją stać.

Obrzucił ją niechętnym spojrzeniem i odwrócił się.

— O co wam chodzi? — spytała Hutch, patrząc na MacAllistera.

Dziennikarz wzruszył ramionami.

— Jemu się nie podoba coś, co kiedyś napisałem.

— Panie MacAllister, pan ma wszędzie przyjaciół.

— Tak. Nawet na końcu świata.

Nightingale stał, patrząc w przepaść. Reszta skuliła się na śniegu. Milczeli. Hutch podciągnęła kolana pod brodę.

Nightingale wetknął ręce do kieszeni kamizelki. Wiatr nawiał już śnieg na groby. Chiang wziął Kellie za rękę i spytał, czy dobrze się czuje. MacAllister patrzył co kilka minut na zegarek, jakby na kogoś czekał.

Hutch pogrążyła się w czarnych myślach, z których wydobył ją głos Nightingale’a.

— Może jest jakiś sposób, żeby się dostać na orbitę.

Spojrzała na niego obojętnie. Nie da się dojść piechotą z powierzchni planety na orbitę.

— Jak?

— Tu gdzieś jest lądownik. Niezbyt daleko stąd.

— „Tess”! — rzekł MacAllister.

Nightingale skinął głową.

— Znakomicie — rzekł. — Zapamiętał pan nazwę.

— Zapamiętałem, że zostawiliście tu lądownik. Dwadzieścia lat temu.

— Nie powiedziałem, że czeka na nas transport. Powiedziałem, że może być jakiś sposób. — Kopał śnieg czubkiem buta, spychając go do szczeliny. — Na pewno lepszy niż próba podskoczenia na orbitę.

Hutch poczuła napływ nadziei. Każda szansa wydawała się teraz wybawieniem.

— Powiedziałeś, że niezbyt daleko, Randy. Jak daleko?

— Nie wiem. Na południowy zachód stąd. Jesteśmy na północ od równika.

Dwadzieścia lat. Kellie potrząsnęła głową.

— Paliwo nie będzie się już do niczego nadawać.

MacAllister patrzył to na Kellie, to na Hutch albo Nightingale’a, mając nadzieję, że ktoś powie coś pocieszającego. Odezwała się Hutch.

— A może nie. Marcelu, jesteś nam potrzebny. Odezwał się po kilku sekundach.

— Co mogę dla was zrobić, Hutch?

— Czy macie dostęp do dokumentacji „Tess”? Lądownika, który został tu po pierwszej ekspedycji?

Słyszała, jak powtarza pytanie Billowi i powraca do rozmowy z nimi.

— Poszukamy.

— Jaki ona ma reaktor?

— Konwersji bezpośredniej Bussarda-Ligona.

— Dobrze. — Poczuła, jak poprawia jej się humor. — Może jest szansa.

— Widzę, do czego zmierzasz — rzekł Marcel.

Kellie była zaskoczona.

— Nadał nie wiem, skąd chcemy zdobyć paliwo.

— Pomyśl minutkę — rzekła Hutch. — Większość lądowników zaprojektowano do jednego celu: dostać się z orbity na powierzchnię planety i z powrotem. Na dół i w górę. Przemieszczanie zaopatrzenia i ludzi między bazą naziemną a statkiem. Lądowniki używane do eksploracji planet, jak ten, którym przylecieliśmy, albo „Tess”, mają też inne zastosowanie: mają służyć do poruszania się po planecie. Lądujemy i zostajemy na powierzchni. Pomagają w eksploracji, ale muszą być tak zrobione, żeby nie musiały co chwila wracać na statek po paliwo. Kellie zaczęła wykazywać zainteresowanie.

— Dlatego właśnie mają konwerter Bussarda-Ligona — mówiła dalej Hutch.

— Co to znaczy? — spytał MacAllister.

— Ich silniki spalają wodór, jak u wszystkich lądowników. Reaktor zapewnia zasilanie lądownika. Ładuje akumulatory, dostarcza prąd do kondensatorów, zapewnia oświetlenie.

— No i?

— No i można go użyć do wytwarzania wodoru.

MacAllister rozpromienił się.

— Czyli także do wyprodukowania paliwa?

— Wystarczy trochę wody — odparła Hutch. — Tak. Właśnie to możemy zrobić.

— Tam w pobliżu była rzeka — wtrącił Nightingale.

— Cóż, może się uda. — rzekł MacAllister. — Chociaż raz mamy szczęście.

Nightingale pozwolił sobie na uwagę, która miała wyrażać pogardę dla niewiedzy MacAllistera.

— Miejsca lądowania egzobiologów są zawsze blisko wody. Na plażach, koło jezior i tak dalej. Tam zbierają się zwierzęta.

— A pilotów szkoli się, żeby lądowali w takich miejscach — dodała Hutch — jeśli tylko się da. Dzięki temu mogą napełnić zbiorniki.

— A na czym pracuje reaktor? — spytał Nightingale. — Z jakiego paliwa korzysta?

— Z boru — odparła Hutch.

Zgromadzeni posmutnieli.

— A skąd weźmiemy bor?

— Powinno być trochę w lądowniku. Musi być.

— Ile nam potrzeba? — spytał Nightingale.

Rozstawiła kciuk i palec wskazujący w odległości kilku centymetrów.

— Niedużo. Myślę, że parę łyżeczek wystarczyłoby do naszych celów. Sprawdzimy dane później.

MacAllister złożył ręce.

— W takim razie do roboty — rzekł. — Musimy dotrzeć do lądownika i wydostać się stąd. — Zwrócił się do Chianga. — Chiang, muszę ci powiedzieć, że przez chwilę naprawdę się o ciebie martwiłem.

— Cóż — rzekła Hutch — jeszcze nie wydostaliśmy się z tego bagna. Dzięki silnikom będziemy mieli wystarczającą moc, żeby tu się poruszać. Ale żeby się stąd wydostać…

— …żeby się stąd wydostać, będziemy potrzebowali antygrawitacji — dokończyła Kellie.

— Można przypuszczać — rzekła Hutch — że po tylu latach kondensatory będą zużyte. Poważnie zużyte. Potrzebujemy sprawnych kondensatorów, żeby skorzystać z antygrawitacji.

— Chce pani powiedzieć — spytał MacAllister — że nie będziemy w stanie dostać się na orbitę?

— Otóż to.

— To o czym my w ogóle rozmawiamy?

Hutch spojrzała w dół, na lądownik „Gwiazdy”.

— Potrzebujemy nowych kondensatorów. Jakiś pomysł, skąd możemy je wziąć?


Komora silnikowa lądownika „Wildside” spłonęła, ale z lądownikiem „Wieczornej Gwiazdy” sprawy miały się zupełnie inaczej. Tkwił zaklinowany w rozpadlinie jak gigantyczny, czarno-biały owad.

— Marcelu — zawołała Hutch — to jest duże. Ile ważą kondensatory?

Nastąpiła długa cisza.

— Hm.

— Żadnych „hm”. Mów.

— Na Deepsix 43,4 kilograma. Każdy. — Sama prawie tyle ważyła.

Transportowanie ich drogą naziemną nie było sensowne.

— Wyciągniemy je — oświadczyła — i zostawimy w wieży. Wrócimy po nie, kiedy uruchomimy „Tess”.

— To się nie uda, prawda? — spytał Beekman. — Przecież nie można używać lądownika bez kondensatorów?

— Kiedy uzyskamy wodór, będzie można. Po prostu nie będziemy mieli za dużej siły ciągu.

— Dobre wieści — włączył się Marcel. — Znaleźliśmy „Tess.

— Jak daleko?

— Plus minus sto siedemdziesiąt pięć kilometrów. Obliczyliśmy, że dotarcie tam zajmie wam jakieś dwanaście dni. Może jedenaście. Jedenaście maleivskich dni. — Jedenaście dziewiętnastogodzinnych dni.

— Nie wygląda na to, żeby to było daleko — oznajmił MacAllister. — Niektórym z nas powinno się udać dotrzeć tam wcześniej.

— To nie jest dobry pomysł, żeby tu zostawać — rzekła Hutch.

— Dlaczego nie? Ja nie dam rady przejść 175 kilometrów.

— Jeśli pan tu zostanie, może pan zostać pożarty.

Zrobił niepewną minę.

— Zostawcie mi broń.

— A jak zamierza pan spać?

— Mamy mnóstwo czasu — podsunął Chiang. — Powinien pan dać radę.

— Proszę pomyśleć o wielkim kocie — rzekł Nightingale.

— Dobrze — odparł. — Punkt dla was.

Hutch znów zajęła się rozpadliną.

— Skoro to ustaliliśmy, to wyciągamy kondensatory i w drogę.


Wyglądało na to, że można się dostać do komór kondensatorów. Wystarczyło tylko się do nich opuścić.

— Jest jeszcze jedna możliwość — zaproponował MacAllister. — Może spróbować tym polecieć?

— Jest nieźle poobijany — rzekła Hutch.

— Mamy SI. Nie musimy wchodzić na pokład, żeby wystartować.

Z wyrazu twarzy Kellie widać było, że się zgadza.

Pomysł był realny. Jeśli lądownik nie był zbyt ciasno zakleszczony, może dzięki silnikom sterującym udałoby się go uwolnić. Może udałoby się wystartować, wylądować przy wieży, wsiąść na pokład i polecieć do domu.

Ale wyglądał na nieźle zakleszczony. I pewnie tak było.

Dziób lądownika był pochylony o jakieś dziesięć stopni.

MacAllister dostrzegł powątpiewanie na twarzy Hutch.

— Czemu nie? — upierał się. — Jeśli jesteśmy w stanie zmusić go do współpracy tak, żeby nie musiała pani ryzykować życia, schodząc tam i otwierając komorę silnika, to czemu nie? — Użycie tej formy było celowe. Przypomniał jej, kto tu dowodzi i kto zatem powinien podjąć ryzyko.

— Najprawdopodobniej uda się tylko rozwalić dach kabiny — rzekła Hutch.

— I co z tego? Jeśli nie możemy go wydostać, to chyba jest nam wszystko jedno, czy jest w jednym kawałku? Kellie potrząsnęła głową.

— Ryzykujemy wybuch — rzekła. — Jeśli rozwalimy kabinę i pękną zbiorniki paliwa, wszystko spłonie. Łącznie z kondensatorami.

— Nawet jeśli spróbujemy go tylko poluzować? — spytał Nightingale.

— Możemy spróbować — rzekła w końcu Hutch. Miała na linii oficera dyżurnego „Wieczornej Gwiazdy” i opowiadała mu, co chcą robić.

— Jest pani pewna? — spytał.

— Nie — odparła, po czym poprawiła się: — Tak. Potrzebujemy pomocy.

Oficer dyżurny przemówił do SI lądownika:

— Glory, słyszysz mnie?

Słyszę cię, Mark.

— W jakim jesteś stanie?

SI działała w oparciu o dane liczbowe i warunki. Hutch pomyślała, że szkoda może być mniejsza, niż wygląda. Mogło dojść do uszkodzenia obwodów, co oznaczało problemy ze sterowaniem. Może dałoby się je wymienić na części z drugiego lądownika. Może dałoby się nim polecieć do „Tess” i złożyć w pełni sprawny statek z tych dwóch.

SI zameldowała, że silniki sterujące są w porządku, podobnie jak ciąg główny. — Mogą być jednak problemy z równowagą.

— Jest przechylony na jedną stronę — rzekła Kellie.

Pojazd ważył jakieś osiem ton.

— Glory — rzekł oficer dyżurny — następny głos, jaki usłyszysz, będzie głosem Priscilli Hutchins. Chcę, żebyś ją zakodowała. Potem wypełniaj jej polecenia.

Tak jest, Mark.

— Dalej, Hutch. Jest twoja.

— Glory, mówi Priscilla Hutchins.

Cześć, Priscilla.

— Włącz system unoszenia i podnoś nos, aż powiem ci, żebyś przestała.

Usłyszeli zgrzyt metalu o ścianę rozpadliny Spadł kawałek skały, a lądownik osunął się głębiej.

— Glory, stop.

Priscillo, nie mam swobody ruchów.

— Spróbujcie odpalić rakiety — podsunął MacAllister. — To powinno go uwolnić.

— Raczej rozwalić — mruknęła Kellie. Pochyliła się i spojrzała w dół. — Moglibyśmy spróbować odciąć trochę skały.

Nightingale skrzywił się.

— Osunie się jeszcze głębiej. Jeśli zmieni pozycję, możemy stracić dostęp do kondensatorów.

Miał rację. Największe szanse wiązały się z pierwotnym pomysłem: wymontować kondensatory, potem dotrzeć do drugiego lądownika. Ale tak dobrze, tak elegancko, byłoby uwolnić ten statek.

Chiang dostrzegł wahanie na jej twarzy.

— To twoja działka, Hutch. Wywołaj ją.

MacAllister spojrzał w niebo.

— Niech Bóg ma nas w swojej opiece, jesteśmy w rękach fachowców. Sądzę, że powinniśmy postawić wszystko na jedną kartę, kazać SI, żeby próbowała się uwolnić. Skończyć z tym.

Poniżej statku ściany opadały, stopniowo zwężając się, aż zagłębiały się w śniegu. Każdy, kto by tam spadł, już na zawsze stałby się częścią rozpadliny.

— Nie — odparła. — Glory to nasz bilet powrotny. Musimy o nią dbać.

— Ja tam zejdę — podsunął Chiang.

Dostrzegła, że nie podchodzi do tego pomysłu ze szczególnym entuzjazmem. Sama też nie przepadała za urwiskami. MacAllister miał jednak rację: to był jej obowiązek, który z przyjemnością by z siebie zrzuciła, gdyby tylko Chiang nie wyglądał na tak wystraszonego.

— Nic z tego — rzekła, starając się mówić stanowczo — ja to zrobię.

Miała nadzieję, że ktoś, może Kellie, będzie próbował jej to wyperswadować. Chiang skinął głową z ulgą. Spytał, czy jest pewna.

— Tak — odparła.

Kellie zrzuciła kamień i patrzyła, jak w ciszy toczy się po śniegu aż na dno.

— Hutch, tam jest głęboko.

Dzięki, Kellie. Tego mi było naprawdę trzeba. Głośno jednak nie powiedziała nic. Nightingale zbadał sytuację.

— Po prostu opuścimy cię i wyciągniemy. Nie ma możliwości, żebyś spadła. Będziesz bezpieczna, chyba że lądownik osunie się w niewłaściwym momencie.

— W ten sposób na pewno ją pan pocieszy — mruknął MacAllister.

Hutch zwróciła się do oficera dyżurnego, by potwierdzić, że nadal ma kontrolę głosową nad SI. Gdy była zajęta rozmową, Kellie i Nightingale wrócili do wieży i przynieśli dwa kawałki liny. Hutch obwiązała sobie jeden wokół pasa i podała drugi koniec Chiangowi, na drugim sznurze zawiązała zaś pętlę i oddała go Kellie.

— Rzuć mi ją na dół na mój znak.

— Tylko uważaj — włączył się Marcel.

MacAllister zaskoczył ją. Wyglądał na szczerze zatroskanego, ale zastanawiała się, czy przypadkiem nie jest to raczej troska o to, czy nie spadnie, zanim nie odzyska kondensatorów.

— Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Nie ma takiej potrzeby. Przecież wystarczy powiedzieć SI, żeby dała po gazie.

Była wzruszona.

— Wystarczy, jak pan pomoże Chiangowi.

W pobliżu nie było żadnego drzewa ani innego obiektu, do którego można by przywiązać linę, więc Chiang i MacAllister wbili w ziemię kilka słupków. Kiedy skończyli i przywiązali ją, Hutch wzięła głęboki oddech, podeszła tyłem do rozpadliny, poczuła pustkę za sobą i uśmiechnęła się niepewnie do Kellie.

Kellie pokazała jej uniesiony kciuk.

Wiedziała, jak to robią profesjonaliści, zapierając się stopami o ścianę i schodząc w dół. Nie potrafiła jednak aż tak dobrze utrzymać równowagi, więc po prostu przykucnęła nad brzegiem i zawisła nad przepaścią.

— Dobra, chłopaki — rzekła. — Opuszczajcie.

Zrobili, co im kazała, a ona starała się patrzeć na ścianę koloru ziemi, chropowatą i pełną drobnych kamyczków. Kellie obserwowała ją i przekazywała obu stronom instrukcje i słowa zachęty.

— Hej, Hutch, świetnie ci idzie.

— Uwaga, teraz będzie pokonywać przewieszkę. Bryłki śniegu i kamyczki obluzowywały się i spadały do rozpadliny.

Nie było czego się złapać. Poniewczasie zorientowała się, że powinna była obwiązać liną uda zamiast przywiązywać ją do pasa. Lina przesuwała się do góry, podciągając jej pas pod kamizelkę. Pole Flickingera nie zapewniało wystarczającego oporu.

— Wszystko w porządku, Hutch?

— W porządku. Opuszczajcie dalej.

Trzymała się mocno liny, tak mocno, że mięśnie zaczęły ją boleć. Powtarzała sobie, że powinna się trochę rozluźnić, i usiłowała dostrzec lądownik, zarazem starając się nie patrzeć w przepaść. Osypało się na nią trochę ziemi i śniegu.

Kellie i Nightingale spoglądali przez krawędź i pomyślała, że powinni bardziej uważać. Ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzyła, było, żeby jedno z nich wylądowało jej na kolanach, ale kiedy im to powiedziała, oboje wyglądali na zaskoczonych.

— Jeszcze trochę — powiedziała Kellie do dwójki trzymającej linę.

Lądownik był bezpośrednio pod nią. Sięgnęła lewą stopą i trafiła w pustkę, więc rozluźniła trochę pas, spróbowała ponownie i tym razem dotknęła metalu. Odetchnęła, gdy nie poruszył się pod ciężarem jej ciała.

— OK — oznajmiła. — Jestem na pokładzie.

Choć była przypięta liną, bezpieczniej czuła się klęcząc, a nie stojąc na kadłubie statku. Kadłub wyglądał trochę kanciasto, ale był opływowy i aerodynamiczny. Gdziekolwiek go dotknęła, miała wrażenie, że się zakrzywia. Przycupnęła nad sterburtą i zajrzała przez okna do kabiny. Drzwi między ładownią a kabiną były otwarte. Bagaż wypadł z bębnów i leżał oparty o dolną gródź.

Najważniejsze najpierw. Sięgnęła do modułu komunikacyjnego, otworzyła go i wyjęła tyle części, ile tylko zdołała. Wzięła też łączniki i upchała je w kamizelce.

Kadłub zwężał się w stronę ogona. Przesunęła się ostrożnie w tym kierunku, tam, gdzie znajdowały się komory kondensatorów.

Były rozmieszczone po obu stronach statku, po jednej z każdej burty, mniej więcej w połowie długości. Z perspektywy Hutch jedna była skierowana w górę, druga w dół. Podeszła do tej, która była łatwiej dostępna.

— Glory — odezwała się — słyszysz mnie?

Słyszę cię, Priscillo.

— Mów mi Hutch. Jakbyś mogła otworzyć komorę na sterburcie.

Klapa odskoczyła. Kondensator nie przypominał tych, które znajdowały się w jej lądowniku. Był szeroki, srebrzystobrązowy i płaski. U niej było to ciemnoniebieskie pudło. Zastanowiła się, czy uda się wcisnąć do „Tess”, i doszła do wniosku, że nie, ale to nie problem, bo można je ułożyć na tylnym siedzeniu i podpiąć kablami.

— Glory — powiedziała — odepnij kondensator.

Usłyszała ciche kliknięcie. Moduł wysunął się.

— OK, Kellie. Dawajcie tu drugą linę.

Kellie udało się zrzucić linę po kilku próbach. Hutch przywiązała ją starannie do kondensatora, zawiązała węzeł i spojrzała w górę. Kellie pomachała jej.

Hutch wrzuciła różne części zapasowe z modułu łączności do torby i także przywiązała ją do liny.

— W porządku. Możecie ciągnąć.

Pociągnęli. Hutch pomagała im, aż wyciągnięty z komory kondensator zawisł z dala od statku. Kellie wychyliła się, starając się trzymać go z dala od ściany, by nie uszkodzić. Kołysał się, wędrując do góry, aż zniknął za krawędzią. Chwilę później lina spadła z powrotem w jej kierunku. Hutch złapała ją.

Zaczęła właśnie przemieszczać się w kucki do tyłu, kiedy statek opadł o kilka centymetrów. Nie było to wiele, ale serce jej zamarło. Wszyscy zaczęli dopytywać się, co się stało i czy nic jej nie jest.

— W porządku — odparła, starając się, by głos jej nie drżał. — Schodzę na dół.

Zsunęła się po kadłubie i zawisła na linie.

— Opuście mnie trochę. Powoli.

— Powiedz nam ile — rzekła Kellie.

— Jeszcze trochę.

Opuszczała się po kadłubie, aż dostrzegła klapę. Tę dolną.

— Glory, czy drugi kondensator tkwi nadal bezpiecznie w komorze?

Tak, jest tam, Hutch.

— Otwórz komorę.

Cisza.

Nie mogę, Hutch. Nie reaguje.

— Dobrze. Spróbuję ręcznie.

Otworzyła klapkę, znalazła dźwignię i pociągnęła ją. Ale klapa nie drgnęła.

— Nie działa. Kellie?

— Tak?

— W wieży jest metalowy drążek. Niech ktoś go przyniesie.

Kellie rozmawiała z nią, opowiadając, że kondensator wygląda na sprawny i wszystko jest pod kontrolą, a ktoś poszedł poszukać narzędzia. Po chwili włączył się MacAllister.

— Mamy go.

Minutę później opuścili jej drążek na linie. Złapała go i wróciła do pracy.

Komora kondensatora wisiała nad jej głową. Hutch podniosła wzrok i spróbowała włożyć drążek pod krawędź metalu.

— Od góry — podpowiedziała Glory — Problem jest gdzieś w górnej części.

Trudno było pracować bez podparcia i naciskać mocno na drążek, kiedy nie miała nawet na czym oprzeć stopy.

— Radzisz sobie jakoś? — spytał Chiang.

Drążek był ciężki. Szybko zaczęły ją boleć ręce, a raz o mało go nie upuściła. Klapa komory zacięła się na amen.

— W porządku — odparła.

Walczyła dalej, aż Chiang powiedział, że to za długo trwa: powinni wyciągnąć Hutch i pozwolić jemu spróbować.

— Chiang uważa — zameldowała Kellie — że przydałby się na dole ktoś silniejszy.

— Pewnie ma rację. — Hutch wsunęła drążek do kamizelki i przez minutę pozwoliła rękom odpocząć. Choć miała chłopięcą budowę ciała, jak większość kobiet miała trochę masy w górnej jego części i musiała walczyć, żeby się nie wywrócić. — Spróbuję jeszcze raz — zapowiedziała. — Jeśli mnie się nie uda, chętnie przekażę sprawę Chiangowi.

Kamizelka wpijała się jej w ciało pod pachami prawie do krwi. Zmieniła pozycję, wyjęła drążek i spróbowała jeszcze raz. Pracowała z coraz większą zawziętością i w końcu udało jej się wsunąć drążek do komory. Pociągnęła w dół, wepchnęła go głębiej i pociągnęła jeszcze raz. Coś w środku ustąpiło i klapa stanęła otworem. Kondensator wypadł i zawisł.

— Mam go — rzekła. Włożyła pręt za pas, sięgnęła do komory, pomacała i uznała, że ma tam wystarczająco miejsca. Obwiązała kondensator wokół przedniej i tylnej części i zabezpieczyła go.

— Dobrze — rzekła. — Pociągnijcie trochę. Tylko delikatnie.

Wykonali polecenie. Hutch wyszła spod komory.

— Glory — odezwała się.

Tak, Hutch?

— Zwolnij kondensator.

Wypadł z komory i zakołysał się. Lina wytrzymała, węzły też. Hutch poczuła wielką ulgę, że nie spadł na dno rozpadliny.


Gdy wyciągnęli drugi kondensator, oparła się pokusie, by natychmiast wydostać się z rozpadliny, i wcisnęła się do środka przez śluzę.

Wygrzebała tyle gotowych dań, ile tylko zdołała: śniadania, obiady i kolacje zapakowane w samoczynnie podgrzewane opakowania. Nie były jakimś dziełem sztuki kulinarnej, ale jako coś, co można zjeść podczas wędrówki na obcej planecie, były aż za dobre. Wzięła kilka paczek kawy, dwie butelki wina, jakieś kanapki i owoce z lodówki. W kuchni były nietłukące naczynia, sprzęty i kubki. Zatrzymała się przy zbiorniku na wodę. To im się podczas długiej podróży przyda. Wyjęła go, opróżniła, poskładała i włożyła do kamizelki.

Były tam inne przydatne rzeczy: ręczniki, ściereczki, szczoteczki do zębów, mydło, dodatkowy skafander, latarnia, para kombinezonów „Wieczornej Gwiazdy”, więcej liny, dwa plecaki i apteczka.

Lądownik osunął się o kolejne kilka centymetrów.

Spakowała wszystko do plastikowych toreb, a tamci wyciągnęli je na linie. Kellie błagała ją, żeby nie kusiła losu.

— Już wychodzę.

Hutch? — odezwała się Glory.

— Tak, Glory?

Wychodzisz?

— Tak.

— I nie wrócisz?

— Nie, Glory. Nie wrócę.

Wyłączysz mnie?


Na kondensatorach była nazwa producenta, Daigleton Industries, data produkcji — zeszłoroczna — i logo Daigleton, stylizowany atom.

Położyli je na stole i osłonili plandeką. MacAllister wywołał Hutch na prywatnym kanale.

— Może powinniśmy zostawić tu kogoś, żeby ich pilnował do naszego powrotu.

— A kto niby miałby coś z nimi zrobić?

— A kot?

— Ciekawe, na co mu one. — Poprawiła plandekę. — Nie, bezpieczniej będzie, jeśli będziemy trzymać się razem. Jeśli ta planeta jest aż tak niebezpieczna, jak Randy sądzi, nie powinniśmy nikogo tu zostawiać.


— Gratulacje, Hutch. Dobra robota. — W głosie Marcela słychać było zachwyt, ulgę i odprężenie. Czy on naprawdę cały czas śledził to, co się działo?

— Dzięki, Marcelu. Banda rozbitków się cieszy.

— Rozumiem. A tak poza tym, mam dla was wiadomość z Akademii.

— Przeczytaj.

— Temat brzmi: „Obcy na Deepsix”. Treść: „Priscillo, niniejszym polecamy, byś podjęła próbę uratowania wszystkich tubylców Deepsix, jakich znajdziesz. Tego wymaga od nas człowieczeństwo. Podpisano: Przewodnicząca Komisji”.

MacAllister prychnął.

— Gomez wydaje się, że tworzy historię. „Tego wymaga od nas człowieczeństwo”. Co za idiotka. Będą się z niej śmiać przez kolejne tysiąc lat.

Загрузка...