CZĘŚĆ III WINDA ORBITALNA

XXVI

Niewiele rzeczy jest niemożliwych w sytuacjach, gdy dysponuje się zarówno inteligencją, jak i energią. Przyczyną porażki jest najczęściej nasza gotowość do dochodzenia do wniosku, że czegoś nie da się zrobić. Doskonałym przykładem jest wychodek na zewnątrz — ileż to lat musieliśmy z niego korzystać?

Gregory MacAllister, Notatki z Babilonu


Czas do rozpadu (prognoza): 54 godziny

GORĄCA LINIA Z AUGUSTEM CANYONEM

Tu August Canyon z orbity Deepsix, gdzie, jak widać, na niebie dominuje planeta Morgana. Właśnie patrzą państwo na tego gazowego giganta, który dziś wieczorem zawiśnie nad największym kontynentem planety, obdarzonym niefortunną nazwą Transitoria, miejscem, gdzie utknęła grupa Gregory’ego MacAllistera.

Dziś zostanie przeprowadzona akcja ratunkowa ostatniej szansy. Universal News odegra w niej ważną rolę. W tej chwili statek badawczy „Wendy Jay” ustawia się wzdłuż przeciwwagi do windy orbitalnej, którą naukowcy znaleźli kilka dni temu.

Kapitan Miles Chastain ze statku UNN „Edward J. Zwick” poda nam trochę szczegółów. W tej chwili znajduje się on na pokładzie „Wendy Jay”, gdzie doradza zespołowi prowadzącemu akcję ratunkową.

Kapitanie Chastain, jak to dokładnie ma działać?


Miles właśnie skończył montować lasery na dodatkowych podstawach na kadłubach czterech wahadłowców i przyglądał się rozmieszczeniu floty wahadłowców z punktu widzenia potrzeb całej operacji. Brało w niej udział w sumie siedem pojazdów: trzy z „Wendy”, dwa z „Gwiazdy” i jeden z każdego z dwóch pozostałych statków. Wskutek tego miał wrażenie, jakby znalazł się w tłumie, kiedy włączył się na kanał Canyona. Udzielił kilku odpowiedzi, które można uznać za powściągliwe, i przeprosił uprzejmie. Canyon jakoś to wygładził, podkreślił, że operacja zbliża się do punktu, w którym wszystko przyspieszy, i nie ma czasu na pogawędki. Wszystko to miało bardzo dramatyczny wydźwięk.

Zasiadając do przestudiowania wymogów misji, Miles przypuszczał, że Canyon się obrazi, a tymczasem reporter wyraził wdzięczność za — jak to ujął — występ Milesa.

— To było świetne — rzekł. — Sam nie napisałbym tego lepiej. — Wyszczerzył zęby. — Miles, jak ci się znudzi pilotaż, to zawsze możesz zostać dziennikarzem.


Wylądowały koło jeziora, nabrały paliwa i popędziły po MacAllistera i Nightingale’a. Spotkanie było ponure. Mężczyźni pocieszali Hutch:

— Dobrze, że spróbowałaś. Zrobiłaś wszystko, co było w twojej mocy. Może z tą windą orbitalną się uda.

Kellie, nietypowo jak na nią, milczała.

Reaktor włączył się, gdy tylko wyłączono silniki, i zaczął ładować różne układy. Mac opadł na fotel i mruknął, że dobrze być znowu w pomieszczeniu.

Ziemia cały czas drżała.

— Po jakimś czasie już się tego nie zauważa.

Szeroki łuk Morgana schował się za drzewami. Wschodnie niebo błyszczało, chmury rozpierzchły się. Wyglądało, jakby zaczynał się słoneczny dzień.

— Co z tą windą orbitalną? To się uda? Kiedy zamierzają zacząć?

Hutch i Kellie otrzymały od Beekmana dalsze szczegóły. Planetolog jednak, jak to ujęła Kellie, nigdy nie nauczył się mówić po angielsku. Opis był zbyt techniczny, nawet dla Hutch. W ogólnym zarysie rozumiała, co zamierzają, ale po prostu nie przypuszczała, żeby niemożliwium rzeczywiście miało takie właściwości, jakie mu przypisywano. Z drugiej strony, co innego im zostało?

— Mówią, że pojutrze. Czasu miejscowego.

— Pojutrze? — Mac był przerażony. — Czy tu przypadkiem warunki nie będą zbyt nieciekawe?

— Robią, co mogą. Zabiorą nas z Morza Mglistego. Późnym rankiem.

— Gdzie to jest, u licha? — dopytywał się Mac.

— Morze Mgliste? Na zachodnim wybrzeżu. Punkt spotkania nie będzie daleko stąd.

— Konkrety — domagał się MacAllister. — Czy to się uda?

Na pewno fizycy Beekmana wiedzieli, o co w tym chodzi.

— Tak — powiedziała Hutch. — Łatwe to chyba nie będzie, ale powinno się udać.

— Nie będzie łatwe?

— Chodzi o czas.

— Jakoś nie czuję się pewniej, kiedy używasz słowa „chyba”.

— To wszystko przypuszczenia.

MacAllister miał problemy z opanowaniem głosu.

— Dobrze — rzekł. — Mówimy o przebywaniu tu jeszcze przez parę dni. A co się stanie, jeśli warunki się pogorszą, o czym cały czas mówimy? To znaczy, teraz mamy po prostu kiepską pogodę. A jak będzie jeszcze gorzej? Co się stanie?

— Naprawdę chcesz poznać szczegóły? — spytała Hutch.

— Oczywiście — odparł MacAllister i dodał cicho: — Proszę.

Wszyscy spojrzeli w jej stronę.

— Były już większe trzęsienia ziemi. Najwyraźniej nie w tym regionie. Ale będą. I będą coraz silniejsze. Poza skalą. Kawałki ziemi będą wylatywać w niebo na piętnaście albo dwadzieścia kilometrów. Będzie więcej wybuchów wulkanów. Coraz większe i silniejsze. I gigantyczne burze. — Zamilkła na chwilę, by usłyszeli wycie wiatru. — Przypływ będzie większy niż wczoraj wieczorem. O wiele większy. Musimy znaleźć sobie jakieś wysoko położone miejsce. Za trzy dni, mniej więcej, atmosfera zostanie wyssana. Wtedy nie powinno nas już tu być.

— Dobry pomysł.

— Oceany znikną parę godzin później.

— Zewnętrza skorupa się stopi. O ile mi wiadomo, będzie to skutek przypływów i działalności wulkanów. W tym momencie planeta zacznie się rozpadać naprawdę. Przypuszczają, że będzie to miało miejsce w czwartek o północy albo trochę później czasu statku, co przypadkiem pokrywa się z czasem planety. Jakieś czterdzieści godzin później resztki spadną na Jerry’ego i utoną.

— Mój Boże — rzekł MacAllister. — Musi być jakiś sposób, żeby się wydostać z tego przeklętego miejsca. Jeśli winda orbitalna nie zadziała. Może uda nam się zostać zdmuchniętymi, kiedy ulotni się atmosfera, i stamtąd nas zabiorą.

— Nierealne.

— Jest pewna szansa. — Oczy rozbłysły mu gniewem. — Chcecie tu siedzieć i mówić nam, że to nie zadziała. A co zadziała?

— Nie ma szansy — odparła Kellie. — Nawet jeśli zostaniemy wyrzuceni, zanim się ugotujemy, co nie jest specjalnie prawdopodobne, nie będzie tam nikogo, kto by nas zabrał.

MacAllister oddychał z coraz większym wysiłkiem.

— Dlaczego?

— Bo kolizja spowoduje wygenerowanie ogromnych ilości energii. Całe otoczenie eksploduje jak małe słoneczko, kiedy to się zacznie dziać. Statki będą musiały odlecieć na znaczną odległość.

— A jeśli już o tym mówimy — rzekła Hutch — to trzeba się zbierać w bezpieczniejsze miejsce.

Nie podobały jej się nieustanne drżenia i falowanie gruntu.

MacAllister westchnął. Wyglądało na to, że skończyły mu się pomysły na komentarze.

— Mówiłaś, że ludzie z „Wendy” nadal szukają kondensatorów. Czy to znaczy, że są jakieś szanse na znalezienie ich?

— Jakaś szansa jest — odparła Hutch.

— Może powinniśmy wrócić i sami poszukać — zaproponował Mac. — I tak nie mamy nic lepszego do roboty. — Z jego głosu wynikało, że czuje się oszukany.

— Nasze czujniki nie działają — odparła Hutch.

— Co oznacza — zauważył Nightingale — że możemy najwyżej parę godzin pobrodzić w wodzie po pas. Naprawdę tego chcesz? — Rzucił MacAllisterowi długie spojrzenie, po czym zwrócił się do Hutch: — Do licha, jak to się stało, że się w to wpakowaliśmy?

Zaczęło się wzajemne obrzucanie oskarżeniami. Hutch przypuszczała, że Kellie nie ujawniła szczegółów na temat swojej nieudanej wyprawy, mającej na celu odzyskanie kondensatorów. Wszyscy jednak byli zniechęceni, sfrustrowani, i wszyscy się bali. Na pewno słuchali podczas akcji z kondensatorami i słyszeli błagania Kellie. Hutch wiedziała, jak to musiało brzmieć. Tchórzliwy pilot ucieka w krytycznym momencie.

Nie mogła uniknąć rozważań, że przecież wszystko mogło się potoczyć inaczej. Była to zaledwie kwestia minut. Ile ich zmarnowali w ciągu dziewięciu dni marszu? Gdyby wyruszyli trochę wcześniej któregoś poranka… albo szli trochę dłużej któregoś wieczora… nie zatrzymywali się przy kaplicy… gdyby zostawili Nightingale’a i Maca wcześniej…

MacAllister z ponurą miną wyjrzał przez okno. Potężny strumień przepływał koło nich, wysokie, zielone drzewa, niepodobne do niczego, co znali z Ziemi, lśniły w porannym świetle, a złocisty ptak o skrzydłach w czerwone paski spacerował po skrzydle. Scena była idylliczna.

— Czy na pewno nie możemy tym czymś odlecieć? Przecież nie zaszkodzi spróbować.

— Jesteśmy pewni. Zasadniczo mamy do dyspozycji samolot rakietowy. Rakiety służą do manewrowania w zerowej grawitacji, ale nie mają wystarczającej mocy, żeby wynieść nas na orbitę. Możemy użyć antygrawitacji do zmniejszenia masy, ale tylko trochę. Na parę minut.

— A próbowaliśmy?

— Prawdopodobnie wznieślibyśmy się na dwanaście albo trzynaście tysięcy metrów. Może trochę wyżej. Parę minut moglibyśmy tam powisieć, potem byśmy spadli. A gdybyśmy wyczerpali energię systemu antygrawitacji, nie mielibyśmy jak wylądować.

— A może jeden z tych statków mógłby zlecieć na te dwanaście tysięcy i zabrać nas? — podsunął MacAllister.

— Nie — odparła Kellie. — Statki nadświetlne nie mogą manewrować w atmosferze.

— Wahadłowce też nie?

— Wahadłowce też nie.

— Więc zostaje nam tylko winda orbitalna.

— Nie. — Kellie zapatrzyła się w deszcz. — Hutch ma rację: nie mamy dużych szans na znalezienie kondensatorów. Ale nic się nie stanie, jeśli poszukamy. Może się uda.


Hutch zgodziła się z nią, jako że i tak nie mieli nic lepszego do roboty, a Nightingale zmienił zdanie i uznał, że to może być sensowna propozycja. Hutch uruchomiła silniki i ruszyli.

Przez kilka pierwszych minut lotu siedzieli w milczeniu, jakby cisza mogła zatrzymać czas i odsunąć nadejście końca. Nikt się już nie śmiał.

Opuszczali rejon zatoki, gdy komunikator Hutch zabrzęczał. To Marcel. Przełączyła go na kanał ogólny.

— Trzymacie się jakoś? — Brzmiał nienaturalnie radośnie.

Marcel był sympatycznym facetem i kompetentnym kapitanem, ale Hutch uznała, że jest najgorszym aktorem świata.

MacAllister mruknął coś, czego nie dosłyszała.

— Jakoś sobie radzimy — odparła.

— Mam wiadomość.

— Dla mnie?

— Dla was wszystkich. Tak naprawdę to mam całe mnóstwo wiadomości, tysiące wiadomości. Cały świat wam kibicuje.

— Miło być w centrum uwagi — prychnął MacAllister.

— Oczywiście — mówił dalej Marcel — są sprzed dwóch dni. Ludzie, którzy je wysyłali, nie wiedzieli o… — zamilkł, próbując znaleźć jakieś dyplomatyczne określenie — …o utracie kondensatorów.

— Powiedziałeś, że masz jakąś jedną szczególną wiadomość?

— Tak naprawdę to dwie.

— Przeczytasz?

— Pierwsza jest od Przewodniczącej Komisji Światowej. Żywimy głęboki podziw dla waszych wysiłków na niwie poszerzania granic ludzkiej wiedzy i chęci stawienia czoła niebezpieczeństwom, z jakimi taka eksploracja jest w nieunikniony sposób związana. Cała ludzkość modli się za wasz bezpieczny powrót. Podpisano: Sanjean Romanovska.

— Świetnie — mruknął MacAllister. — Każdy z nas będzie miał pomnik. I nazwą ulice w Aleksandrii naszymi nazwiskami.

— Co jeszcze masz? — spytała Hutch.

— Wiadomość od Gomez. Dla ciebie.

— Dawaj.

Priscillo, chyba nie muszę Ci mówić, że tu, w Akademii, cieszymy się, iż Wasza niefortunna przygoda zbliża się do szczęśliwego końca. Bardzo się o Was martwiliśmy.

— My też się o nas martwiliśmy — wtrącił MacAllister.

— A reszta, Marcelu?

Ponieważ teraz niebezpieczeństwo zostało zażegnane, chciałabym, żebyście rzucili okiem na okolice Góry Błękitnej, gdzie znaleziono ruiny podstawy windy orbitalnej. Ma to podstawowe znaczenie dla zdobycia wiedzy na temat tego, co stało się na Deepsix. Skąd się wzięła zaawansowana technika. Wiem, że proszę o wiele, po tym, co przeszliście, ale wiem też, że mogę na Was liczyć. Podpisano: Irene.

— Irene?

— Tak mam napisane.

Kiedyś, w Akademii, Irene Gomez mogłaby się przewrócić o Hutch na korytarzu nie wiedząc, kim ona jest. Ale ci ludzie po prostu tak się zachowywali.

— Daj nam minutę — powiedziała Hutch Marcelowi i przełączyła go w tryb oczekiwania. — Co o tym sądzicie? — zwróciła się do swoich towarzyszy.

— To nie jest operacja neurochirurgiczna — rzekł MacAllister. — Mamy jedną szansę, żeby wyjść z tego z życiem: znaleźć kondensatory. Może mój głos się nie liczy, ale niespecjalnie mnie obchodzi, co jest na szczycie Góry Błękitnej, i powinniśmy się raczej skupić na tym, żeby się stąd wydostać. Cholera jasna, chcą nas posłać na kolejną poniewierkę, jakbyśmy nie mieli już dość.

— Randy?

Zastanowił się.

— Mac ma chyba rację. Powinniśmy najpierw przeszukać okolice wieży. Jeśli okaże się, że to beznadziejne, to możemy lecieć na Górę Błękitną.

Kellie potrząsnęła głową.

— Nie znoszę takiego negatywnego nastawienia, ale ja tam byłam, przy wieży, i nie sądzę, żebyśmy mieli duże szanse na znalezienie czegokolwiek. Tam przeszły potężne fale. Bóg raczy wiedzieć, gdzie te kondensatory teraz są. Ale z drugiej strony, na szczycie góry na pewno ich nie znajdziemy.

Hutch przełączyła się na kanał Marcela.

— Wracamy poszukać kondensatorów.

— Dobrze. Rozumiem.

— Przekaż Irene wyrazy ubolewania.

Zapadło niezręczne milczenie. Po chwili Marcel znów się odezwał i przypomniał, że wiadomości jest więcej.

— Centrum łączności jest przepełnione życzeniami dla was. Dla wszystkich.

To zrobiło na Hutch wrażenie.

— Przepełnione?

— Napływają tysiące wiadomości. Pewnie byłoby więcej, gdybyśmy mieli większą przepustowość. Mówią nam, że gromadzi się ich więcej na stacji przekaźnikowej. Czasem piszą do was całe klasy szkolne.

— Nie przypuszczam, żebyśmy mieli jakiś sposób wyłowienia tych bardziej osobistych?

— Nie tak łatwo. Nawet po nazwisku nie da się określić z całą pewnością. Mamy szesnaście wiadomości dla ciebie od osób nazwiskiem Hutchins. Osiemnaście dla Randy’ego od rozmaitych Nightingale’ów. Podobnie dla reszty.

— Doskonale — rzekła Hutch. — Dajmy sobie na razie spokój z moimi. Możesz kogoś poprosić, żeby przejrzał wiadomości z pozostałymi? Może pojawią się tam jakieś konkretne nazwiska, na których im zależy. — Podziękowała mu i rozłączyła się. Nightingale patrzył na nią i widziała, że już wyrobił sobie o niej opinię: W całym twoim życiu nie trafił się nikt, z kim chciałabyś się skontaktować w takiej chwili?


Z najbliższej rodziny Hutch żyła tylko matka. Stosunki między nimi były napięte, bo Hutch nigdy się nie ustatkowała i nie założyła rodziny. Jak każda normalna młoda kobieta. Hutch oczywiście nie była już młoda, ale ten fakt najwyraźniej umknął jej matce. Lub też wywoływał u niej jeszcze większą panikę. Choć była w szczytowej formie, jak zwykle ludzie w tych czasach przez jakieś pierwsze stulecie, od dawna nie przejawiała już radosnej niewinności, jakiej można by się spodziewać po pannie młodej.

Żyła już wystarczająco długo, żeby wiedzieć, czego chce od życia. Uważała, że tylko wczesne zamążpójście daje jakieś szanse na sukces. Pokrewne dusze muszą rozwijać się razem. Wiedziała, czego oczekuje od mężczyzny, a po prostu nikt taki jej się nie trafił. Choć bywała sama, a czasem samotna, przynajmniej nie była samotna w małżeństwie, a to wydawało jej się najgorszym, co mogłoby ją spotkać. Poza tym lubiła być niezależna.

Matka nigdy tego nie zrozumiała. I nigdy nie chciała zrozumieć.

Hutch siedziała, patrząc na swój notes. W końcu, niechętnie, otworzyła go i wystukała wiadomość:


Mamo!

Wygląda na to, że spędzimy tu jeszcze parę dni. Nie poszło nam tak dobrze, jak przypuszczaliśmy. Ale ciągle jest nadzieja. Zanim dostaniesz tę wiadomość, będziesz wiedzieć, jak to się skończyło.


Zastanawiała się przez chwilę, napisała jeszcze kawałek, przeprosiła za to, że nie była taką córką, jaką matka chciałaby mieć, wyjaśniła, że bardzo lubiła swoje życie i ma nadzieję, że matka zrozumie, iż ona, Priscilla, nie umiałaby inaczej.

Dokonawszy przełomu, napisała jeszcze do paru osób, głównie ludzi związanych z Akademią.

W tej chwili nie wygląda to obiecująco.

To było dobre czasy.

Myślałam o Tobie wczoraj w nocy.

MacAllister spojrzał jej przez ramię i uśmiechnął się.

— Uważaj, Priscillo. Nie pisz nic, czego mogłabyś żałować, jak wrócisz do domu.

Nie była teraz w żadnym związku. Oczywiście przez jej życie przewinęło się kilku mężczyzn. Jeden już nie żył. Reszta żyła w szczęśliwych związkach gdzieś na przedmieściach New Jersey albo na zachodzie.

Siedziała w milczeniu, zastanawiając się, co powiedzieć starym przyjaciołom, i poczuła, że żałuje wielu rzeczy, których nie zrobiła. Dla tylu ludzi nie miała dość czasu. Nigdy nie przeżyła wielkiej miłości. Nie urodziła dziecka.

Teraz, gdy groziło, że jej życie zbliża się do końca, wydało jej się dziwnie niepełne. Słyszała, że kiedy komuś grozi śmierć, nie żałuje on tego, co zrobił, różnych drobnych grzeszków, małych przewinień, nawet rzadkich aktów okrucieństwa. Żałuje się raczej tego, czego się nie zrobiło, przygód, których się nie przeżyło, doświadczeń, których się nie spróbowało, czy to z powodu bezsensownych zasad moralnych, czy też, co bardziej prawdopodobne, nieśmiałości czy strachu przed porażką.

Uśmiechnęła się do siebie. MacAllister powiedział gdzieś:

— …z powodu strachu przed byciem przyłapanym.

XXVII

Niewiele cnót jest naprawdę użytecznych. Wierność wiąże się z utratą okazji, prawdomówność z ranieniem ludzkich uczuć, dobroczynność z byciem nagabywanym. Najmniej produktywną i zapewne najbardziej przecenianą jest wiara. Wierni wyrzekają się rozsądku, bronią się przed rzeczowymi dowodami i zachowują absurdalny optymizm w obliczu porażki. Mają to, na co zasłużyli.

Gregory MacAllister „W drogę” (Wspomnienia)


Czas do rozpadu (prognoza): 45 godzin

Ludzie Janet Hazelhurst zostali przetransportowani na swoje stanowiska i byli gotowi do pracy.

John Drummond zameldował, że jego zespół omówił wszystkie szczegóły dotyczące artefaktu.

— Wszystko opanowali? — dopytywał się Marcel. — Każdy etap?

— Każdy etap.

— A reszta?

Beekman omówił z nim cały plan. Wahadłowce były zatankowane i gotowe. Phil Zossimov pracował zgodnie z planem nad kołnierzem i separatorami. Praca nad tym trwała i zbliżała się do finału. Pojawiły się, oczywiście, pewne problemy, ale przy takiej improwizowanej operacji były nieuniknione.

— Jakieś problemy nie do pokonania?

— Na razie żadnych.

Marcel spał przez kilka godzin i od tygodnia nie czuł się lepiej. Przyglądał się jednak Beekmanowi podejrzliwie.

— Co? — spytał Beekman. — O co chodzi?

— Czekam, aż ty mi powiesz.

— Marcelu, nic złego się nie dzieje. Radzimy sobie świetnie. Lepiej, niż przewidywaliśmy.


Znajdowali się o jakieś dwadzieścia minut lotu od wieży, gdy Marcel poinformował ich, że ekipa z „Wendy” zrezygnowała z poszukiwania kondensatorów.

— Teraz wszystko zależy od nas — rzekł Mac. — Dobrze, że nie polecieliśmy na Górę Błękitną.

Hutch czuła się trochę lepiej, gdy lecieli, mając pełne zbiorniki paliwa i grunt gdzieś daleko pod sobą. Jej naturalny optymizm znów dochodził do głosu, gdy mogła dodać gazu. Nawet w tych warunkach nie mogła oprzeć się wrażeniu, że kiedy pracują silniki, wszystko jest możliwe. Zadumała się nad tą poprawą nastroju i zwierzyła się z niej Macowi, który zasugerował, że musiało się w niej utrwalić przekonanie, iż świat jest miejscem niezmiennym, a ostatnie wydarzenia ten pogląd podkopały, zaś tu, nad chmurami, życie znów wydawało się nieskończone.

Dzień skończył się prawie natychmiast, gdy wznieśli się w górę. Hutch oddaliła się od burzy i lecieli pod szarym, zasnutym chmurami niebem, pod którym unosił się pył.

— To pewnie z powodu wulkanów — rzekł Nightingale.

Kellie potrząsnęła głową.

— Chyba powiedzieliby nam, gdybyśmy mieli wulkany gdzieś w pobliżu.

Hutch zastanawiała się, czy istotnie by tak było. Marcel może niechętnie przynosiłby im kolejne złe nowiny. Istotnie, to był koszmar dla ludzi na „Wendy”. Nieomal pragnęli, żeby to wszystko się już skończyło.

Od czasu do czasu ktoś się z nimi kontaktował, na przykład Embry, pytając, czy wszyscy czują się dobrze fizycznie i czy może jakoś pomóc. Pewnie powodowało nią poczucie winy.

A Tom Scolari, w którego głosie także pobrzmiewały wyrzuty sumienia, mówił jej, że robią wszystko, żeby ich uratować. Scolari pracował wśród Autsajderów.

— Wszystko będzie dobrze — powiedział. Jasne. Co on wiedział o lądownikach?

Z Kellie kontaktowali się jej przyjaciele z „Wendy”.

— Chciałabym, żeby dali mi spokój — zwierzyła się. — Mówią mi, żebym się trzymała. Co mam innego robić, u licha?

Mac rozmawiał raz z Nicholsonem, który zapewnił go, że „robią wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby wydobyć ich z tarapatów”. MacAllister podziękował mu uprzejmie i potrząsnął głową.

— Jak tam twoje tarapaty, Hutch? Wiesz, chyba po raz pierwszy usłyszałem żywego człowieka używającego słowa „tarapaty”.

Lądownik leciał aż do rana, dwunastego dnia czasu lokalnego od chwili ich przybycia na Deepsix. Hutch miała teraz wrażenie, jakby ich odlot z „Wildside” miał miejsce w innym życiu.

Czasem chmury zasnuwały niebo i nie wiedzieli nic. Na niebie nie było innych statków i Hutch była przekonana, że lecą powyżej wszelkich pobliskich szczytów, ale nie znosiła latania na ślepo, przy zerowej widoczności i bez możliwości skorzystania z przyrządów. Była całkowicie zależna od wskazówek z „Wendy” i satelitów. Sprawa była o tyle trudniejsza, że stracili łączność ze statkami na orbicie prawie na sześć minut.

— Interferencja lokalna — powiedziała im osoba na dyżurze, gdy łączność powróciła. — Burze zaczynają wycinać psikusy systemom łączności.

Augie Canyon skontaktował się z nimi, zadał im kilka pytań i przypomniał, że wielu ludzi na Ziemi się za nich modli.

— Czy ktoś z was wierzy w życie po śmierci? — Kellie rozejrzała się po swoich współtowarzyszach.

— Ja — odparł ostrożnym tonem MacAllister.

— Ty?! — Nightingale stłumił uśmiech. — Zrobiłeś karierę, atakując moralistów i reformatorów, Mac. I całe połacie kraju, które twoim zdaniem brały swoich kaznodziejów zbyt poważnie. Co, jak rozumiem, oznaczało, że w ogóle się nimi przejmowały. Co to właściwie za dyskusja? Rozmowa na łożu śmierci?

— Rany. — MacAllister zrobił minę urażonego niewiniątka. — Jestem przerażony i zdegustowany tym, że możesz o mnie tak myśleć. Atakowałem tylko ludzi, którzy udawali, że znają odpowiedzi na wszystkie pytania. Głównie z tego powodu, że byli imbecylami albo szarlatanami. Ale nigdy nie twierdziłem, że życie nie ma wymiaru duchowego.

— Wymiaru duchowego? Naprawdę? — Nightingale uniósł brwi. — Panie, coś ty uczynił Gregory’emu MacAllisterowi?

— Poczekajcie — wtrąciła Kellie. — To dość ogólne stwierdzenie. Uważasz, że dotyczy to wszystkich, którzy wyznają zorganizowaną religię? A brat Dominie?

Tak, pomyślała Hutch. Brat Dominie był współczesnym świętym Franciszkiem, który przez czterdzieści lat pomagał biednym we wschodniej Azji.

— To wspaniały człowiek — zgodził się niechętnie MacAllister. — Muszę to przyznać. Ale system, do którego się ograniczył, zawęził mu perspektywy.

— Mówisz o Kościele?

— Mówię o dowolnym systemie ustanawiającym szereg dogmatów, które należy z góry przyjąć. Wyznawcy tak się zapętlają w swojej pewności, że giną im z oczu ważne rzeczy. Co brat Dominie wie o mechanice kwantowej?

— A co ty wiesz o mechanice kwantowej? — dopytywała się Hutch.

— Niewiele, przyznaję. Ale nie udaję, że jestem pobożny.

— Nie nadążam — rzekł Nightingale. — Wytłumaczysz mi, gdzie tu związek?

— Randy, nie zastanawia cię, że każdy, kogo naprawdę interesuje stwórca, jeśli rzeczywiście jest jakiś stwórca, albo stwórczym, chce poświęcić trochę czasu na przyjrzenie się jego dziełom? Albo jej dziełom? — Uśmiechnął się dobrotliwie do Hutch. — Nie sądzisz, że stwórca byłby trochę dotknięty na widok kogoś, kto spędza życie na podziwianiu architektury sakralnej, a nie obchodzą go gwiazdy?

— Ludzie, który demonstracyjnie wyznają jakąś religię, dużo mówią o chodzeniu do szkółki niedzielnej, czytaniu Biblii i czynieniu dobra. Nie ma w tym nic złego. Ale gdybym zadał sobie trud złożenia tego wszystkiego w całość — uniósł ręce w kierunki nieskończoności — a ludzie nigdy nie zwróciliby na to uwagi, nigdy nie przyszłoby im do głowy, żeby zbadać, jak działa świat, to trochę bym się wkurzył.

— To cieszę się, że nie ty rządzisz światem — rzekła Kellie.

— Na pewno zaobserwowalibyście o wiele więcej działań bezpośrednich — zgodził się MacAllister.

— A zatem — wtrącił Nightingale, który najwyraźniej nie chciał odpuścić — wielki ateista broni teologii.

MacAllister wzruszył ramionami.

— Nie teologii. Wiary.

Ta rozmowa przypomniała Hutch — jakby rzeczywiście ktoś musiał jej o tym przypominać — jak bardzo się boi. Martwiła się, jak zareaguje, jeśli plan ratunku się nie powiedzie.

Nightingale przyjrzał się jej uważnie i miała wrażenie, że jakieś mroczne spojrzenie wdziera się do jej duszy. Sięgnął i dotknął jej dłoni.

— Nie martw się — powiedział. — Wszystko jedno, co się stanie. Stanie się z nami wszystkimi.


NOTATKI RANDALLA NIGHTINGALE’A

Jak dobrze być w lądowniku. Choć nie może on nas stąd zabrać, przynajmniej mamy jakieś poczucie kontroli nad tym, co się dzieje. Nie mogę tego wyjaśnić, ale konieczność szwendania się po lesie przez parę dni wywołuje u mnie uczucie całkowitej bezradności. Może nie nastąpiła jakaś znacząca zmiana sytuacji, ale miło jest móc wystartować i spojrzeć na to wszystko z góry. Dzięki temu znów czuję się człowiekiem.

Z drugiej strony, może to skutek braku zagrożenia ze strony miejscowej fauny.

5 grudnia albo coś koło tego


Dzięki wytycznym z „Wendy” Hutch wylądowała na wyspie, by poczekać, aż cofnie się południowy przypływ. Znajdowali się jakieś piętnaście kilometrów na zachód od wieży.

— Jak długo tu będziemy? — spytał Mac.

— Rozsiądźcie się wygodnie — odparła. — To potrwa parę godzin.

— To okropna strata czasu, Hutch. Dlaczego po prostu nie polecimy i nie zabierzemy się do roboty?

— Bo zostalibyśmy spłukani przez falę. Cierpliwości.

Wyjrzał przez iluminator i zapatrzył się na olbrzymie morze wewnętrzne.

— Cierpliwość wymaga czasu, Priscillo.


— Guntherze — Janet była niezadowolona. — Właśnie zadano mi pytanie, na które nie znam odpowiedzi.

— Słucham.

— Wszystkie walce wyglądają tak samo. Nasze ekipy rozstawiły się na odcinku 420 kilometrów, co osiem kilometrów.

— Tam, gdzie są klamry — odparł Beekman.

— Właśnie. I zamierzamy odczepić jeden wał i asteroidę od reszty konstrukcji.

— Tak. W czym problem?

— Żeby to zrobić, musimy odciąć walec od klamer. Mamy pięć klamer, plus konstrukcja, gdzie artefakt łączy się z asteroidą, czyli ta płyta. Moje pytanie brzmi: nie chcemy wycinać środkowego walca, bo to za dużo cięcia i manipulowania. Poza tym najłatwiej jest wyciąć i wyjąć jeden z zewnętrznych walców.

— No i?

— Jak się upewnić, że ekipy wycinają ten sam walec? To jest strasznie długie. Wszystkie walce są identyczne. Nie ma sposobu, żeby je odróżnić.

— Ach. — Beekman najwyraźniej też o tym nie pomyślał. — Pewnie możemy wysłać wahadłowiec i jakoś go oznaczyć.

— Chcesz czekać, aż wahadłowiec namaluje na jednym z nich pasek farbą? To zajmie bardzo dużo czasu. A czasu nie mamy. Takiej farby pewnie też nie.

Beekman zmarszczył brwi.

— A może młotek?

— I co mielibyśmy zrobić z tym młotkiem?

— Uderzać nim w walec. Każdy zespół dostanie młotek lekarski. Wibracje powinny się przenieść na odległość ośmiu kilometrów.

Skrzywił się, dając jej do zrozumienia, że pomysł niespecjalnie mu się podoba.

— Nie znam się na akustyce — rzekł — ale walce są połączone klamrami, więc wszystkie będą wibrować. Amplituda będzie pewnie inna, ale jakoś nie ufam takiemu rozwiązaniu.

— Co w takim razie?

Wziął głęboki oddech i wypuścił powietrze. Kilku członków jej zespołu czekało poniżej, w miejscu, które nazwali Pokładem A — jak Autsajderzy.

— Zaraz do ciebie wrócę.

Wrócił po kilku minutach.

— Dobrze — rzekł. Na jednym z ekranów pojawiło się zbliżenie artefaktu. — Walce są równo rozmieszczone. Osiem na skraju. Sześć w kręgu wewnętrznym. Jeden w środku.

Detal na zbliżeniu zaczął się obracać.

— Jeśli spojrzysz prosto, zobaczysz, że jest tylko jedna pozycja, w której pięć walców znajduje się w jednej linii. Użyjemy jednego z walców zewnętrznych w tej pozycji.

— Którego?

— To dość łatwe. Jeden koniec artefaktu jest wycelowany dokładnie w Deepsix. Ktoś musi stanąć na górze artefaktu. Walec na górze, który pasuje, będzie walcem alfa. Tym, którego użyjemy.

— A jak określimy górę artefaktu?

— To proste. Policzymy w stosunku do planety. Biegun północny to góra.

— I jesteś pewien, że każdy będzie w stanie znaleźć biegun północny?

— Nie będą musieli. Powiemy pilotowi, żeby tak ustawił wahadłowiec, że biegun północny będzie na górze. — Zmarszczył brwi. — Nie widzę powodu, dla którego miałoby to nie zadziałać.

— To dobry pomysł, Guntherze — rzekła.

Roześmiał się.

— I za to mi płacą tyle pieniędzy. — Zastanawiał się przez sekundę. — Tylko trzeba wszystko tak urządzić, żeby wszystkie ekipy wybrały walec w tym samym momencie. Nie zapominaj, że one się poruszają.


Beekman właśnie skończył objaśniać swój pomysł Marcelowi, kiedy ekran zapłonął światłem. To Mark Bentley, kolega-planetolog, którego specjalnością były jądra gazowych gigantów. Obecnie był dyrektorem obserwatorium w bazie księżycowej Farside. Był też wieloletnim przyjacielem Beekmana. W wolnym czasie bawił się w aktorstwo i odnosił na tym polu niemałe sukcesy.

Nie miał zadowolonej miny.

— Nie chciałbym, żebyś mnie źle zrozumiał, Guntherze — rzekł — ale marnujemy wszystko, po co przylecieliśmy.

Beekman zdawał sobie z tego sprawę. Większości doświadczeń w ogóle nie zaczęto prowadzić. Specjaliści zostali oderwani od swoich zadań i oddelegowani do akcji ratunkowej. A co gorsza, „Wendy” znajdowała się po niewłaściwej stronie Deepsix i to, co się działo na planecie, można było obserwować tylko za pośrednictwem satelitów. Misja okazała się fiaskiem.

— Wiem — odparł. — A co miałbym zrobić, twoim zdaniem?

— Odwołaj to.

Beekman doznał szoku.

— Co?

— Gunny, chciałbym, żeby ci ludzie wrócili, tak samo, jak ty tego chcesz. Ale pomysł z windą nie ma dużych szans powodzenia. — Milczał przez chwilę, najwyraźniej zastanawiając się, jak obronić coś, czego obronić się nie da. — Mogę być z tobą szczery?

— Zawsze jesteś.

— Szansa oglądania takiego zdarzenia jest tak cenna, że nie możemy jej zaprzepaścić. Gunny, prawda jest taka, że to jest warte więcej niż życie paru osób, jeśli zajdzie taka konieczność.

Beekmana zaskoczyła jego własna reakcja: Bentley prawdopodobnie miał rację. Z jednego punktu widzenia.

— Daj sobie z tym spokój — mówił dalej. — Wiesz, co się stanie: coś pójdzie nie tak, jak powinno, cała operacja się nie powiedzie, oni i tak zginą, a my wyjdziemy na idiotów, bo przelecieliśmy taki kawał drogi i wracamy z pustymi rękami.

— Mark, ale co ja mam zrobić? Przecież nie mogę po prostu spisać ich na straty.

Bentley milczał przez długą chwilę. Wiedział. Rozumiał, że to nie jest łatwa decyzja.

— Moim zdaniem oni już są spisani na straty. Przez zbieg okoliczności. Ktoś wreszcie musi to powiedzieć Marcelowi.

Beekman poczuł, jak wzbiera w nim straszliwa słabość.

— Gunny, nie jestem jedyną osobą, która jest o tym przekonana. Nie chodzi tylko o mnie. — Mark rozłożył ręce.

— Posłuchaj, gdyby była jakaś realna szansa wydostania ich, byłbym za tym, żeby kontynuować. Ale nie ma realnej szansy. To tylko gest. I to wszystko. Robimy to, żeby Clairveau, kiedy wrócimy, mógł powiedzieć, że zrobił wszystko, co w jego mocy. A ty wiesz równie dobrze jak ja, że to nie może się udać.

— A ja sądzę, że może.

Bentley mówił dalej, jakby tego nie usłyszał.

— Taka okazja już się nie trafi. Nie tylko w naszym życiu. Ale może w ogóle w historii naszego gatunku.

Beekman nie wiedział, co należy zrobić.

— Jak u licha wytłumaczysz to, kiedy wrócisz na Ziemię? — dopytywał się Bentley. — Nie uratowaliśmy ich i nie widzieliśmy kolizji. Byliśmy tam, ale byliśmy zajęci czymś innym.

Beekman zastanawiał się, jak w takich sytuacjach wygląda dowodzenie na „Wendy”. Był dyrektorem projektu, którego zadaniem było postaranie się, by w jak największym stopniu wykorzystać czas i środki na rejestrację i badanie zjawiska. Marcel był dyrektorem statku.

— Porozmawiaj z nim. Clairveau cię wysłucha.

XXVIII

Jestem zawsze zainteresowany, kiedy jakiś duży projekt zostaje z powodzeniem ukończony. Z moich doświadczeń wynika, że w dowolnej organizacji liczącej więcej niż dwadzieścia dwie osoby nie można znaleźć ani jednej, która naprawdę wie, co się dzieje.

Gregory MacAllister, Odejść w glorii


Czas do rozpadu (prognoza): 44 godziny

Pindar i Shira weszli na pokład wahadłowca i patrzyli, jak otwierają się wrota startowe. Na zewnątrz, kilkaset metrów od nich, widać było artefakt. Wyglądał jak grupa niepołączonych wąskich rurek, idealnie równoległych, w idealnym stanie, rozciągających się w obu kierunkach.

— No to jazda — oznajmił pilot.

Wyśliznęli się cicho i ku zachwytowi Pindara opuścili luk prosto w ciemność, mijając boczne grodzie.

Na naszywce nad kieszenią pilota widniało nazwisko „Bomar”.

— Klaus — przedstawił się oschle.

Zachowywał się, jakby sama ich obecność mu przeszkadzała. Był niski, mocno zbudowany i mówił z kanadyjskim akcentem. Pindar pomyślał, że to człowiek, który nie umie się dobrze bawić.

W rzeczywistości jednak nie zwracał specjalnej uwagi na pilota. Jego wzrok przyciągał obcy artefakt, równoległe rury rozciągające się ku nieskończoności, znikające na tle gwiazd.

Za nimi zaczął się przemieszczać luksusowy liniowiec. Przyspieszył, odpłynął, a jego potężne cielsko skurczyło się i znikło. Pindar wiedział, że leci w stronę asteroidy. Bomar ruszył w stronę artefaktu, zawrócił z boku, zahamował i zastopował.

— OK — oznajmił. — Jesteście na miejscu.

Co za ekscytujący moment. Pindar uruchomił e-skafander i Bomar sprawdził go, wyregulował coś na plecaku i spojrzał na Shirę.

— Wygląda dobrze — oznajmił.

— Nie dostaniemy plecaków odrzutowych? — spytała Shira, zezując w kierunku uprzęży z silnikami odrzutowymi, wiszącej w szafce.

— Nie. — Na ponurej twarzy Bomara pojawiło się rozbawienie. — Nie potrzeba wam. Macie zrobić swoje i nie odpaść od artefaktu.

— Dobrze — odparł Pindar, jakoś ciszej niż zwykle.

Bomar otworzył wewnętrzny właz.

— Cały czas, jak będziecie na artefakcie, trzymajcie jedną stopę płasko na metalu, dobrze?

— Tak jest — rzekła Shira.

— Nie ma powodów do zadowolenia. I proszę, żadnych głupich wyskoków. Nie chce mi się wypełniać setek papierków. — Wypuścił powietrze i spojrzał na nich z miną człowieka, który nie lubi zajmować się amatorami. — Zostawiliście namiary na kogoś z rodziny?

Takie pytanie było w jednym z formularzy.

— Tak — potwierdziła Shira.

— No to nie zapominajcie o nich, jak będziecie na zewnątrz. A teraz jazda.

Shira i Pindar przemieścili się na Stanowisko Pierwsze. Nie było tam klamry; nie było niczego, co utrzymywałoby artefakt w całości. Znajdowali się 320 kilometrów od asteroidy, skały, która służyła jako przeciwwaga dla stacji kosmicznej — jeśli taka kiedyś była tam przyczepiona. Ich zadanie polegało po prostu na tym, żeby wejść na artefakt, znaleźć właściwy walec i oznaczyć go.

Shira nie była klasyczną pięknością. Miała trochę za duże uszy, trochę za długi nos, a e-skafander dodatkowo ją oszpecał, przyciskając jej bujne, brązowe włosy do głowy. Była opanowana, metodyczna i często śmiała się z samej siebie. A co najbardziej urocze, nie wykazywała w ogóle strachu przed wyjściem na zewnątrz.

— Jazda, Pindar — oznajmiła, biorąc plecak i przerzucając go przez ramię. Ruszyła pierwsza przez śluzę, a kiedy zamknął się wewnętrzny właz, odwróciła się w jego stronę:

— Nie mogę uwierzyć, że to się dzieje naprawdę — rzekła.

Pindar próbował nie wytrzeszczać oczu. Czuł to samo, ale nigdy nie zmusiłby się, żeby wypowiedzieć to głośno.

— Byłeś już kiedyś na zewnątrz? — spytała.

— Nie. Wczoraj wyszedłem po raz pierwszy.

Miał na myśli wczorajszy trening. Przedtem okazja pojawiła się tylko raz. Mógł włożyć e-skafander i postać sobie na kadłubie lecącego statku podczas wycieczki, ale spędził wieczór na grze w pokera.

Artefakt wypełniał cały monitor, a jego prędkość względna wynosiła zero. Bomar dostosował kurs, prędkość i kąt.

— Otwieram właz.

Właz otworzył się do góry. Shira miała na sobie szorty i białą bluzkę z obszytymi złotem kieszeniami na piersi. Wyglądała, jakby szła pograć w tenisa.

Przyłapała go na przyglądaniu się.

— Śmiejesz się ze mnie.

Spojrzał na własny strój: brązowe spodnie i czarny pulower. Pożałował, że nie pomyślał o zabraniu ubrania roboczego, czegoś, czego nie będzie mu szkoda zniszczyć. „Gwiazda” oferowała ochotnikom kombinezony, ale nie udało mu się znaleźć żadnego, w którym czułby się wygodnie.

— Chyba jesteśmy trochę za dobrze ubrani jak na to wyjście.

Artefakt był blisko, prawie na wyciągnięcie ręki.

Shira minęła Pindara, podeszła do brzegu włazu i po prostu poszybowała w stronę artefaktu, jak ją nauczono. Żadnych skoków, żadnych gwałtownych ruchów. Złapała się najbliższego walca, posłała mu uśmiech i przyczepiła magnetyczne buty do walca poniżej.

Pindar poszybował za nią, myśląc, że to pierwszy obcy artefakt, jakiego dotknie w życiu, i że będzie o tym opowiadał wnukom za pół wieku. To była wielka chwila i przeżywał ją.

Złapał walec Shiry i przyczepił buty.

— W porządku, Klaus — zwrócił się do pilota. — Dotarliśmy.

— Dziwne uczucie — zauważyła Shira.

Obejrzał się i zobaczył Morgana, potężny, kobaltowy łuk rozcięły na pół przez promienie słońca. Choć planeta znajdowała się w znacznej odległości, nieomal czuł jej wagę. Masę, przypomniał sobie. Używaj właściwej terminologii.

Deepsix, unosząca się dokładnie na linii będącej przedłużeniem artefaktu, była biało-niebieska i bezbronna. Przekąska, pomyślał. Mały kęs dla zbliżającego się potwora.

Shira dotknęła jego ramienia.

— Znajdźmy nasz walec.

Wahadłowiec przesunął się wzdłuż artefaktu.

Używając statku jako punktu odniesienia, wspięli się na artefakt. Shira prowadziła. Po dwóch krokach zatrzymała się, spojrzała w dół na walce, potrząsnęła głową i ruszyła dalej. Trzeci walec okazał się właściwym.

— Dobrze — rzekła, cofając się, by lepiej widzieć. — To jest ten. Bez dwóch zdań.

Pindar dołączył do niej i zobaczył, że cztery walce znajdują się w jednej linii z tym, na którym stał. Wyciągnął pistolet i trysnął żółtą farbą na metal.

— Nadaję ci nazwę „Alfa”.

— Jesteście pewni? — spytał Bomar.

— Oczywiście — w głosie Shiry słychać było rozdrażnienie.


Beekman nie był w stanie podjąć decyzji. Stał obok Marcela, nie wiedząc, czy powinien domagać się wstrzymania tej bezsensownej akcji i zajęcia się zadaniami, które mieli tu wykonać, czy poinformować go, że są ludzie niezadowoleni z tego obrotu sprawy, ale nie powinien się martwić, bo Beekman to załatwi, tyle że kapitan powinien się przygotować na skargi.

Godziny mijały, a szanse były coraz mniejsze. Bentley i kilka innych osób przyglądali im się, czekając, co postanowią.

Głos Lori w regularnych odstępach czasu informował o tym, co się dzieje u poszczególnych ekip. Poza tym przełączono na głośnik rozmowy z kabiny lądownika. SI zameldowała, że wszystkie stanowiska na walcu oznaczonym jako Alfa zostały z powodzeniem oznaczone.

Marcel spojrzał na niego.

— Na razie wszystko gra.

— Tak. — Beekman spojrzał mu prosto w oczy. — Ale nie wygląda na to, żeby rozbitkowie pokładali dużą ufność w naszych działaniach.

— Ja chyba nawet tak wolę — rzekł Marcel, spoglądając na techników. — To dodatkowa zachęta. Chyba wszyscy chcieliby, żeby się okazało, że nie mają racji.

Może nie wszyscy, pomyślał Beekman. Marcel spojrzał mu w oczy i zmarszczył czoło.

— O co chodzi, Gunny?

— O nic — odparł. — Nic pilnego.


Canyon rozpoznawał sytuację, w której ważną rolę odgrywały uczucia, kiedy zobaczył jakąś na własne oczy. Rozbitkowie nadal tkwili na wyspie. Czas mijał. Czekali, aż woda opadnie, żeby zacząć prawie beznadziejne poszukiwania zaginionych kondensatorów.

Nie chcieli z nim rozmawiać. Bez względu na to, jak łagodnie próbował ich zagadywać, nie chcieli odpowiadać na pytania w stylu: „Co czujecie, pamiętając, że tylu ludzi trzyma za was kciuki?” i „Gdybyście mogli cofnąć czas, co zrobilibyście inaczej?”

— Nikt nie chciałby być nieuprzejmy — wyjaśniła mu Hutch — ale to nie jest dobry moment na wywiad.

— Dobrze — zgodził się. — Wiem, co czujecie. Ale gdybyś zmieniła zdanie, gdyby ktokolwiek zmienił zdanie, to dajcie znać, dobrze?

Było mu przykro z powodu ich sytuacji. I pomógłby, gdyby tylko potrafił. Siedząc w milczeniu, patrząc na obraz zbliżającego się giganta na ekranach, patrząc na olbrzymie morze otaczające wieżę, rozumiał ich frustrację. Nieomal zaczął żałować, że nie postąpił zgodnie z radą ojca i nie został inżynierem.

Uznał, że spróbuje jeszcze raz, kiedy będzie bliżej końca. Jego szefowie nalegali, żeby przeprowadził — jak to określali — ostatni wywiad z MacAllisterem. „W końcu jego wszyscy znają”. Canyon wolał jednak w tym przypadku zaufać własnym instynktom. Dwie kobiety prawdopodobnie wzbudzą w widzach całego świata więcej uczuć. Zwłaszcza Hutch. Smukła, spokojna, przypominająca elfa, idealna dziewczyna z sąsiedztwa. Canyon wiedział, że jeśli ona zgodzi się na rozmowę w tych ostatnich godzinach, zafundują publice wstrząs emocjonalny, jakiego ta nigdy dotąd nie doświadczyła. A jeśli Hutch nie będzie chętna do współpracy, zostaje jeszcze Kellie.

Co do pozostałych, Nightingale’a nie lubił, a MacAllistera się bał. Z takim to nigdy nie wiadomo, co powie.


Hutch próbowała wylądować przy wieży, ale jej wysiłki okazały się daremne: woda była za głęboka. Zawróciła i wylądowała na pobliskim wzgórzu, gdzie czekali przez kolejne czterdzieści pięć minut, patrząc, jak woda cofa się na północny wschód.

Za drugim razem się udało. Wylądowała i wskoczyli do wody sięgającej pasa. Najpierw obejrzeli dokładnie wieżę, upewniając się, że kondensatory gdzieś tam nie leżą, przeoczone przez Kellie i Hutch podczas pierwszych poszukiwań.

Potem, brodząc w wodzie, powędrowali na południe. Podzielili teren na sektory i każdy przeszukiwał przydzielony mu obszar, próbując robić to metodycznie. Zostaniemy po tej stronie linii wytyczonej od wieży do tamtego drzewa. Może nie był to bardzo skuteczny sposób, ale jakoś działał. Problem polegał na tym, że teren do przeszukiwania był olbrzymi.

Nightingale i Mac starali się podtrzymywać przekonanie, że kondensatory da się znaleźć, pewnie dlatego, że ich zdaniem była to jedyna realna szansa ocalenia.

Teren nie był wcale taki płaski, na jaki wyglądał. Woda nie miała jednolitej głębokości, w niektórych miejscach sięgała im do kostek, w innych nieomal ich zakrywała. Prąd był silny i w głębszych miejscach musieli z nim walczyć, żeby utrzymać się na nogach. Hutch od początku nie miała złudzeń co do ich szans. Gdyby to od niej zależało, postawiłaby wszystko na windę orbitalną, poleciała na Górę Błękitną i spędziła resztę czasu na badaniu sześciokątnej budowli. Ale była zmęczona, nie miała ochoty kłócić się z dwoma mężczyznami, którzy już teraz byli przekonani, że zawiodła, gdy jeszcze była szansa.

Przypuszczała, że Nightingale i Mac poddadzą się szybko, bo poszukiwania były bardzo męczące. A teren do przeszukania duży. Tymczasem mijały godziny, a ich determinacja — czy może desperacja, trudno było powiedzieć — tylko rosła. Oddalali się coraz bardziej od wieży.

Kellie, która pracowała w parze z Nightingale’em, najwyraźniej się poddała. Trzymała się blisko swego partnera, pracowała ciężko, raz za razem zanurzała ręce pod powierzchnię wody, żeby zbadać kolejną skałę. Hutch widziała jednak, że Kellie straciła nadzieję na sukces; dostrzegała to w wyrazie jej twarzy, gdy ta przerywała na chwilę pracę, by odpocząć i spojrzeć na ogrom płynącej wody, czasem patrząc na północ i niewątpliwie zastanawiając się, czy kondensatory nie mogły zostać zmyte na drugą stronę wieży. Albo pięćdziesiąt kilometrów od nich. Słyszała także apatię w jej głosie. I któż mógłby ją za to winić?

W pewnej chwili wydawało im się, że jeden znaleźli, ale okazało się, że to coś w rodzaju skorupy żółwia.


Kiedy się ściemniło, zaprzestali poszukiwań. Byli wyczerpani, rozdrażnieni, sfrustrowani. Wszystko ich bolało od walki z prądem i nieustannego schylania się. Trudno było im się poddać, skoro przypuszczali, że kondensatory mogą leżeć kilka metrów od nich. W końcu jednak wpełzli z powrotem do lądownika, udali się do kabiny, po kolei skorzystali z łazienki i opadli na fotele.

Woda znów zaczęła się unosić. Hutch wystartowała.

— Mogę coś zaproponować? — odezwał się Marcel.

— Słucham.

— Przede wszystkim, czy dobrze mi się wydaje, że przestaliście szukać kondensatorów?

Hutch rozejrzała się dookoła. Wszyscy kiwali głowami.

— Dobrze. Chcę, żebyście w ciągu nocy przemieścili się w jakieś wysoko położone miejsce.

— Dobrze.

— A że na razie i tak nie macie nic do roboty, chciałbym was namówić na przemieszczenie się w jedno miejsce, które jest naprawdę wysoko.

— Góra Błękitna — rzekła Hutch.

XXIX

Wszyscy jesteśmy dotknięci syndromem samotnego strzelca: żywimy przekonanie, że istnieje zamaskowany nieznajomy, który zjawia się uzbrojony o świcie i rozwiązuje problem w najprostszy i bezpośredni sposób. Ta postać, która korzeniami sięga dwudziestego wieku, zawdzięcza swoją długowieczność temu, że łączy w sobie nasze najbardziej pierwotne impulsy i stanowi to, czym naprawdę chcielibyśmy być, gdybyśmy mogli. To, że nie możemy, wynika nie tylko z naszego braku odwagi czy zdolności, lecz także z tego, że świat po prostu nie jest tak skonstruowany. Kiedy robi się ciemno i nadciąga burza, lepiej nastawić się na to, że będziemy zdani wyłącznie na siebie. Jest bowiem absolutnie pewne, że nikt się nie zjawi, w masce czy bez.

Gregory MacAllister, wstęp do Ostatniej mitologii Eve Shiu-Chao


Czas do rozpadu (prognoza): 42 godziny

Na noc wylądowali na szczycie, wśród szalejącej zamieci, niedaleko Zatoki Złych Wieści. Ziemia trzęsła się przez cały czas. Hutch próbowała spać, ale ciągle się budziła. Ona i Kellie wolały nasłuchiwać z nadzieją doniesień małej armady w górze.

Słyszały, jak Janet Hazelhurst wydaje precyzyjne polecenia Autsajderom, którzy właśnie przygotowywali się do wycięcia z artefaktu elementu zwanego walcem Alfa; słyszały, jak zespół Johna Drummonda pracuje nad ustawieniem wszystkiego we właściwym kierunku. Słyszały też Abla Kindera debatującego z Drummondem nad wyborem miejsca, z którego mieliby ich zabrać.

— Łatwiej się tam dostać, ale pogoda jest gorsza, więc musimy się przemieścić dalej na północ.

Słyszały, jak Miles Chastain i piloci wahadłowców dzielą się zadaniami. Nad ranem zgłosił się Marcel, żeby przekazać im szczegóły, współrzędne i czas akcji ratunkowej.

— Przesunęliśmy go trochę, ale niedużo.

Spotkanie miało nastąpić dokładnie za dwadzieścia pięć godzin i jedenaście minut. Trzy godziny po wschodzie słońca, pojutrze. Na wysokości 10276 metrów.

— Dziesięć tysięcy dwieście siedemdziesiąt sześć? — spytała Hutch. — A co będzie, jak uda nam się dolecieć tylko na siedemdziesiąt pięć?

Zaśmiał się.

— Wszystko będzie dobrze, ale jeśli chodzi o tę precyzję, to mówię całkiem poważnie. Sądzimy, że w najniższym punkcie otwór naszej chochli znajdzie się na wysokości siedemdziesięciu sześciu metrów. Otwór będzie miał pięćdziesiąt trzy metry średnicy. Lądownik ma jakieś piętnaście metrów w najszerszym miejscu. To znaczy, że z każdej strony macie dziewiętnaście metrów luzu.

— Dobrze. Będziemy w stanie to zrobić. A ile czasu będziemy mieli?

— Zaledwie parę sekund. Wyliczyliśmy to bardzo dokładnie, więc wszystko musi znaleźć się na właściwym miejscu dokładnie wtedy, gdy powinno się znaleźć. Ale to będzie moment. Macie jedną szansę. Winda wchodzi w atmosferę, schodzi na dół, rusza z powrotem. I koniec.

— Dobrze.

— Będę z wami przez cały czas. A gdyby nawet nie, poradzicie sobie.

— Miło mi to słyszeć, już zaczynałam się martwić. A dlaczego miałoby cię nie być?

— Istnieje możliwość, że stracimy łączność, jeśli pogorszą się warunki pogodowe. Ale macie wszystkie szczegóły i bedziecie w stanie dostrzec zbliżającą się sieć. Dobrze?

— Dobrze. W porządku.

Słuchali, jak Beekman i jego ekipa opracowują metodę przerobienia metalowej sieci, w której tkwiła asteroida, na sieć, która ma być użyta do wyłowienia lądownika. W locie. I wysłuchali nagrania ze spotkania z ochotnikami, którzy nazywali się Autsajderami. Marcel najwyraźniej uważał, że entuzjazm ratowników pomoże utrzymać ducha bojowego w rozbitkach. Tak też istotnie było.

Marcel wyjaśnił, że większość ochotników to pasażerowie statku wycieczkowego. Kilku było kolegami Kellie z „Wendy”. Był tam też pasażer Hutch, Tom Scolari. („Mówisz serio?” spytała). Prawie nikt z nich nie był dotąd na zewnątrz.

Hutch była zaskoczona, widząc, jak Kellie ukradkiem wyciera łzę.

— Oni się naprawdę starają — skomentowała.

Niektórzy z Autsajderów pracujących przy artefakcie dowiedzieli się, że rozbitkowie nasłuchują.

— Lecimy po was — mówili. — Trzymajcie się. Nie martwcie się. Wyciągniemy was z tego.

Na zewnątrz wiatr nadał wył i padał śnieg. Mimo tych wszystkich rozmów ratunek wydawał się nierealny.


Obudzili się późnym rankiem. Niebo było czyste. Zamieć uciszyła się i gruba warstwa śniegu lśniła w słońcu. Zjedli ostatnie owoce, które już zmieniły się w prawie pozbawioną smaku maź w twardej skorupie. Porozmawiali o tym, jak dobrze byłoby zjeść prawdziwe śniadanie, i zgodzili się, że czas rzucić okiem na Górę Błękitną. Tak czy inaczej, to miał być ich ostatni cały dzień na Deepsix.

— Jak wygląda szczyt tej góry? — zwróciła się do Marcela Hutch. — Co powinniśmy o tym wiedzieć?

— Właściwie już wiecie, że samego szczytu nie ma. Został odcięty. Jest tam zupełnie płasko. Wygląda to, jakby ktoś po prostu skosił czubek. Ale go nie widać, bo zawsze jest w chmurach.

— Budynek jest na szczycie?

— Tak. To ruina. Ma siedem pięter wysokości. Z czaszami. To prawdopodobnie kolektory słoneczne, choć Bóg raczy wiedzieć, czy na tej wysokości udałoby się gromadzić jakąś energię.

— Może kiedyś były gdzie indziej — podsunął Nightingale.

— Może. Tak czy inaczej, to jest wielkie. Budynek jest sześciokątny, jeden bok ma jakieś dwieście metrów. I powinienem dodać, że wszyscy są przekonani, iż to była podstawa windy orbitalnej.

— Dlaczego? — spytał MacAllister.

— Bo jest dokładnie na równiku. A w morzu na zachód od niego jest pełno gruzu.

— Winda — rzekła Hutch.

— Tak. Wygląda na to, że winda albo się rozleciała, albo została celowo przecięta. Przypuszczamy, że pęknięcie nastąpiło na wysokości około jedenastu tysięcy metrów. Górna część odleciała w kosmos, dolna odłamała się od podstawy i spadła do oceanu.

— Jest tam gdzie wylądować?

— Oczywiście. Nie powinno być problemu.

Cóż, miło było słyszeć, że przynajmniej z jedną rzeczą nie będzie problemu.

— Dobrze — odparła Hutch. — Zrobimy to, Marcelu. Ale najpierw musimy zdobyć jakieś jedzenie i zatankować. Jaka tam jest widoczność?

— Zero.

— Oczywiście. Pamiętaj, że nie mamy czujników. Jak ja mam wylądować, skoro nic nie widać?

— Naprowadzę cię.

— Nie mogę uwierzyć, że się na to zgodziłaś — rzekł MacAllister, gdy ustaliła położenie dzięki danym ze statku i obrała nowy kurs.

Nightingale odchrząknął.

— Po to tu jesteśmy — rzekł. — Jeśli nie znajdziemy odpowiedzi, nigdy się nie dowiemy, jak to się skończyło. — Spojrzał na Maca.

Kellie zaśmiała się i napięcie gdzieś się ulotniło.


Kiedy ludzie Beekmana wymyślali nazwy dla kontynentów, mórz i innych miejsc na Deepsix, nazwali pasmo górskie rozciągające się wzdłuż zachodniej linii brzegowej Transitorii Górami Zasmuconymi. Było tam kilka z najwyższych szczytów na Deepsix, strzelających ponad siedem tysięcy metrów nad poziom morza. Góra Błękitna, mierząca zaledwie sześć tysięcy sześćset, nie była wcale najwyższa, ale była jedną z najbardziej malowniczych. Jej górną część zawsze spowijały chmury. Granitowe ściany opadały ostro kilometrami, by w końcu zmienić się w łagodniejsze zbocza, a potem — we wzgórza pokryte lasem.

Marcel oddelegował Mirę Amelię do podawania aktualnej prognozy pogody i śledzenia informacji o lądowniku. Podawała im także na bieżąco informacje o postępach akcji ratunkowej. Mira umiała zachować optymizm, nie drażniąc zarazem innych. Kellie zauważył, że kobieta jest dobrym analitykiem i nie wykazywałaby optymizmu, gdyby całe przedsięwzięcie nie miało szans powodzenia. Taką interpretację chcieli usłyszeć. Nawet MacAllister, którym wizja wlatywania w jakąś siatkę w powietrzu najwyraźniej wstrząsnęła, powoli się uspokajał.

Byli w chmurach od półtorej godziny, kiedy Mira poinformowała ich, że rzeka, do której się właśnie zbliżają, przepływa blisko Góry Błękitnej.

— Teren tam jest płaski. Będziecie mogli uzupełnić paliwo i może znaleźć coś do jedzenia.

Hutch zmniejszyła wysokość w trudnych warunkach pogodowych („Tu wcale jeszcze nie jest tak źle”, poinformowała ich Mira) i wylądowała w ulewnym deszczu na południowym brzegu. Drzewa uginały się od owoców. Zebrali trochę przypominających dynie bulw, które już wcześniej jedli. Część jadalna była całkiem smaczna, jak wielki, suszony rodzynek w twardej skorupie. Pobiegli szybko do lądownika, uciekając przed deszczem, i najedli się.

Proste przyjemności związane z życiem.

Wrzucili spory zapas do ładowni. Jak optymistycznie, zauważył Mac. Potem wyjęli wąż i napełnili zbiorniki. Kiedy skończyli, znów unieśli się w powietrze.

Góra Błękitna była na wybrzeżu. Na zachód od niej morze cofnęło się, zostawiając wielkie obszary błota.

— Woda jest po drugiej stronie planety — wyjaśniła Mira. Podała im poprawkę kursu i poleciła Hutch wznieść się na sześć tysięcy osiemset metrów. Przesłała im także zdjęcia góry, wykonane przez satelitę.

— Tu jest coś dziwnego — poinformowała ich. Północna strona była jednym wielkim urwiskiem, od szczytu do podstawy. Praktycznie kąt prosty.

Nightingale wpatrzył się w obraz.

— Wygląda prawie na sztuczną.

— Tak właśnie myśleliśmy — rzekła Mira. — Jest coś jeszcze.

— Pokazała im zbliżenie.

Hutch dostrzegła na ścianie pionowe i poziome linie. Jakaś konstrukcja. Rozciągała się od szczytu aż do podstawy góry.

— Co to jest? — spytała Kellie.

— Nie mamy pojęcia. Jeśli wam się uda, rzućcie okiem.

Potem Mira pokazała im, co skanery zarejestrowały na szczycie góry: był idealnie płaski. W samym środku stał sześciokątny budynek.

Mira powiększyła obraz. Budowla była olbrzymia, zajmowała jakieś sześćdziesiąt procent powierzchni szczytu. Była częściowo pokryta roślinnością. Widać było jednak okna i drzwi. Hutch zauważyła nieomal klasyczną symetrię, w przeciwieństwie do napuszonego i przepełnionego zdobieniami stylu, obecnie preferowanego przez jej własną kulturę. Rogi miały rozszerzenia. Poza tym budowla nie miała żadnych ozdób.

Jej górna część była wyszczerbiona, jakby górne piętra zostały odłamane. Miała średnio sześć pięter wysokości, w niektórych miejscach więcej, w niektórych mniej. Góra — nie można było nazwać jej dachem, bo górne poziomy były otwarte — była pokryta śniegiem.

— A tak wygląda pod śniegiem.

Śnieg znikł z obrazu i patrzyli na komory, przejścia i klatki schodowe. Wszystko w dość kiepskim stanie.

Mira przesłała im rekonstrukcję, na której widać było, jak prawdopodobnie wyglądała kiedyś całość. Komputer zastąpił krzewy i rośliny rzeźbionymi podestami i wysypanymi żwirem dziedzińcami, wstawił lśniące okna i zakrzywione drzwi. Dach stał się owalną kopułą, która wznosiła się w chmury. Wyglądało to imponująco.

— Poza tym chyba znaleźliśmy brakujące kawałki.

— Masz na myśli resztę szczytu?

— I północną część klifu. To wzgórza, jakieś dwadzieścia kilometrów na wschód. Teraz jest tam dolina wielkiej rzeki. Większość granitu porosła lasem.

— Co znaczy…

— …że to wszystko stało się dawno temu. Pewnie tysiąc lat temu. Albo o wiele więcej. — Zamilkła na chwilę. — Dobrze, jak będziecie gotowi, to was przeprowadzę.

— Jesteśmy gotowi.

— Na szczycie jest mnóstwo miejsca do lądowania — rzekła Mira.

— Czy ta zasłona chmur kiedykolwiek znika? — spytał MacAllister. Miał na myśli chmury, które otaczały szczyt.

— Nasze zapisy liczą zaledwie kilka tygodni — odparła Mira. — I odkąd tu jesteśmy, utrzymuje się przez cały czas. Podobnie wygląda sytuacja kilku innych szczytów.

Podała im poprawkę kursu. Hutch zwolniła i wleciała w chmury.

— Doskonale sobie radzicie — rzekła Mira. — Nie macie na trasie żadnych przeszkód. Jesteście dwieście metrów nad szczytem.

Mgła pociemniała.

Hutch włączyła antygrawitację. Fotel lekko ucisnął ją w plecy. Zmniejszyła prędkość, opuściła podwozie i przełączyła silniki sterujące w tryb pionowy.

Na przednią szybę zaczął padać śnieg, a z głośnika dobiegł trzask zakłóceń.

Głos Miry utonął w szumie.

Hutch przełączyła się na inny kanał i przywróciła odbiór.

— Teraz zbliżacie się do brzegu płaskowyżu — rzekła Mira. — Macie mnóstwo miejsca, więc nie ma się czym przejmować. Możecie schodzić z prędkością pięć metrów na sekundę.

Hutch wypełniła polecenie. Gdzieś pod nimi rozległ się grzmot.

— Trzydzieści sekund do lądowania, Hutch.

Patrzyła, jak upływają sekundy na konsoli, odpaliła silniki sterujące, zmniejszyła prędkość do zera i zaczęła dryfować.

— Priscillo — odezwał się MacAllister — a co się stanie, jeśli stracimy kontakt radiowy?

Była zbyt zajęta, by odpowiedzieć.

— Żaden problem — pospieszyła z odpowiedzią Kellie. — Polecimy wyżej. W górze nie ma chmur.

— Piętnaście sekund. Antygrawitacja na trzy czwarte. Opadali powoli we mgle, aż osiedli na ziemi.

Hutch opanowała odruch, by wziąć głęboki oddech. Wyjrzała przez iluminator, ale widoczność we mgle sięgała kilku metrów.

— Mira, dziękuję — rzekła.

— Cała przyjemność po mojej stronie. Dam znać Marcelowi.


Cztery statki nadświetlne pod wodzą SI „Gwiazdy” zajęły pozycje wzdłuż artefaktu, przy miejscach oznaczonych żółtą farbą, przodem do asteroidy. Najmniejszy z tej czwórki, „Zwick” zatrzymał się jakieś trzydzieści osiem kilometrów od skały. Pozostałe rozmieściły się na długości 322 kilometrów. „Wildside” był drugi, po nim „Gwiazda”, która miała największą siłę ciągu, i na końcu — „Wendy”.

Rozmieszczenie statków było najtrudniejszym zadaniem dla Johna Drummonda i jego zespołu. Siedząc w wahadłowcu unoszącym się nad powierzchnią asteroidy, po raz ostatni sprawdził obliczenia i doszedł do wniosku, że wszystko się zgadza.

Janet Hazelhurst siedziała obok niego, gotowa, by zapewnić porady techniczne Autsajderom. Miles Chastain, kapitan statku dziennikarzy, znajdował się w wahadłowcu gdzieś między „Gwiazdą” a „Wildside”, by spieszyć z pomocą każdemu, kto by takiej potrzebował. Inne wahadłowce rozmieszczono w punktach strategicznych, by również były na miejscu w razie kłopotów. Każdy, kto wychodził na zewnątrz, pozostawał pod opieką któregoś ze statków i gdyby się oddalił, lub gdyby znalazł się w tarapatach z innego powodu, natychmiast zostałby ogłoszony alarm.

Ponieważ na zewnątrz, w nieprzyjaznym środowisku, miało pracować tyle niedoświadczonych osób, wydawało się nieuniknione, że ktoś, w którymś momencie, ulegnie wypadkowi, odpadnie i zacznie orbitować albo utnie komuś nogę laserem.

E-skafandry były niezawodne. Nie dało się ich wyłączyć w próżni, chyba że znało się bardzo skomplikowaną sekwencję czynności. Były idealnie szczelne. Systemy podtrzymywania życia również działały doskonale. Mimo to Drummond przypomniał sobie własne doświadczenie z wyjściem na zewnątrz i zaczął się martwić.


„Wildside”, na pokładzie którego nie było nikogo poza ekipą Autsajderów i SI, zbliżył się do artefaktu, dziobem do przodu, i zatrzymał się tam, gdzie czujniki wykryły kleks żółtej farby. Barwnik znaczył miejsce, którym „Wildside” miał się zająć podczas operacji, i identyfikował Alfę, wybrany walec.

Bill obrócił statek tak, że jego podwozie znalazło się o parę centymetrów od artefaktu. Właz ładowni otworzył się i wyłonił się z niego dwuosobowy zespół. Chronieni ciemnymi okularami, wybrali nieoznaczony walec i wycięli z niego osiem kawałków, każdy o długości około sześciu metrów.

Z wyciętymi elementami wrócili na pokład „Wildside”. Dwa zostawili na statku, żeby można było użyć ich w przyszłości, a sześć ustawili na kadłubie, w miejscu najbliższym walca Alfa. To miał być, jak to określała Janet zgodnie ze spawalniczą nomenklaturą, ich wypełniacz.

Zmienili ustawienia laserów, przełączając je na promień ciepła. Skierowali promienie na wypełniacz. Trysnęły iskry Metal zaczął się żarzyć i topić. Pracując szybko, przyspawali wypełniacz do kadłuba, korzystając z łyżek, drabinek i innych prowizorycznych narzędzi. Pod czujnym okiem Janet umieścili sprężysty metal na właściwym miejscu, tworząc zagłębienia i połączenia tak, jak im pokazano.

Jeden ze spawaczy, który nazywał się Jase Power, zauważył, że efekt wygląda całkiem profesjonalnie. Janet ostrożnie się z nim zgodziła.

— Masz nowy zawód, Jase, jeśli tylko chcesz. Mogę cię zarekomendować, kiedy wrócimy na Ziemię.

Kiedy skończyli przygotowania do połączenia, weszli na pokład, a SI oddaliła się na bezpieczną odległość.


— Co tam widzisz? — spytał Hutch Marcel. — Co tam jest?

— Mgła — rzekł MacAllister.

— Nic stąd nie widać — wyjaśniła Hutch. — Mgła jest za gęsta.

Widoczność wynosiła jakieś pięć metrów.

— Dobrze. Porozmawiajmy o tym, gdzie jesteście. Jak już wiecie, sam czubek góry został odcięty. Znajdujecie się na wschodnim skraju, pięćdziesiąt metrów od krawędzi. Macie ją z tyłu. Chyba nie muszę wam mówić, że tam iść nie należy.

— Jeden bok sześciokąta wygląda, jakby trochę sterczał nad przepaścią. Na północy, gdzie jest rozpadlina. Mira wam pokazywała? Cztery tysiące metrów prosto w dół. Jeśli więc podłoga się zapadnie albo przejdziecie przez drzwi, nie patrząc, co jest za nimi, możecie się nieźle zdziwić. Sugeruję więc, żebyście trzymali się z daleka od północnego skraja. Jasne?

— Będziemy uważać — odparła Hutch.

— Budowla jest bezpośrednio przed wami. Idźcie w kierunku, w którym wycelowany jest nos lądownika. Jakieś trzydzieści metrów. — Zawahał się. — Wydaje nam się, że posadziliśmy was tuż przy głównym wejściu. Szukajcie schodów. Z niskimi ścianami z boku.

Hutch potwierdziła.

— Powodzenia — rzekł. — Prześlijcie jakiś obraz, jeśli będziecie mieli chwilkę. A ja zaraz do was wrócę.

Hutch włączyła e-skafander, przypięła mikroskaner i uruchomiła go.

— Ktoś jeszcze chce iść?

— Ja nie — odparł MacAllister. — Dość się już nachodziłem na tej wycieczce. — Zrobił zakłopotaną minę. — To zabawa dla kogoś młodszego.

Zgłosiła się Kellie, ale Hutch oświadczyła, że to nie jest dobry pomysł.

— Jeśli obie tam pójdziemy i coś nam się stanie, nie będzie miał kto pilotować lądownika. Więc ty musisz zostać. Będziesz mogła wyjść, jak wrócę.

— W takim razie zostałem ja — rzekł Nightingale.

— Chyba że nie masz ochoty.

— Skądże znowu. — Nightingale sięgnął po kamizelkę. — Szczerze mówiąc, nie przegapiłbym takiej okazji. — Wziął jedną z uprzęży. — Będą nam potrzebne butle? Jesteśmy dość wysoko.

— Nie — odparła Hutch. — Konwertery będą musiały trochę ciężej popracować, ale wytrzymają. Nic im nie będzie.

Zabrali lasery, plastikowe worki i notesy; powtykali je do kieszeni kamizelek. Wzięli plecaki, do których mieli chować artefakty. Przywiązała sobie latarkę do nadgarstka, zauważyła też linę, której używali w lesie, i przełożyła ją sobie przez ramię.

— Nigdy nie wiadomo, na co się przyda — powiedziała do — Kellie.

— Wyglądasz jak Jack Hancock — odparła Kellie, wspominając popularnego archeologa-awanturnika z symulacji.

Otworzyli właz. Hutch wyjrzała, nie dostrzegła niczego poza mgłą i zeszła na dół po drabince. Nightingale wyregulował temperaturę w e-skafandrze i ruszył za nią. Kellie poprosiła, żeby nie spadli, i zamknęła za nimi śluzę.

Zmarznięty, żwirowaty grunt chrzęścił pod stopami. Powietrze było całkowicie nieruchome. Śnieg padał.

Hutch miała wrażenie, jakby była sama. Nightingale nigdy nie był specjalnie towarzyski, a teraz tylko narzekał, przytłoczony ponurą atmosferą tego miejsca, że nic nie widać, że łatwo wpaść do jakiejś dziury. Co do widoczności, miał rację. Mgła oblepiała ich, tłamsiła, zmuszała do patrzenia do wewnątrz, bo na zewnątrz się nie dało.

W pewnej chwili Kellie spytała, czy ktoś z nich wierzy w nieśmiertelną duszę. Hutch oczywiście nie wierzyła. Świat był dla niej zimną, matematyczną maszyną, która wytwarzała wodór, gwiazdy, komary i pilotów statków nadświetlnych, ani trochę się nimi nie przejmując. Teraz jednak, gdy zrozumiała, że to mogą być ostatnie godziny jej życia, myśl, że może skończyć w brzuchu tego potwora, a jej atomy będą się unosić w szarej zupie przez następny miliard lat, była nieprzyjemna. Jeśli tam jesteś, rzekła w duchu, do nikogo szczególnego, przydałaby mi się jakaś pomoc.

— Tam jest mur — oznajmił Nightingale.

— Widzę.

Mur był płaski, zwyczajny, sięgał im do ramienia, może trochę wyżej. Powierzchnia pod czubkami palców sprawiała wrażenie chropowatej. Pewnie granit.

Dostrzegli stopnie, które opisał Marcel, i byli zaskoczeni, gdy odkryli, że ich wymiary odpowiadają stosowanym w ludzkiej architekturze. Za nimi Hutch dostrzegła wejście. Jeśli kiedyś były tam jakieś drzwi, nie został po nich ślad. Wejście i wnętrze były zasypane śniegiem i ziemią. Po obu stronach progu rosły błyszczące, sztywne krzewy.

Nightingale przejął prowadzenie. Zachowywał się, jakby uważał, że to on jest osobą, która powinna pierwsza stawić czoło potencjalnemu niebezpieczeństwu. W tych warunkach, pomyślała Hutch, przy tak ograniczonej widoczności, prawdopodobnie jest wszystko jedno, kto gdzie stoi. Przyszło jej także od głowy, że raczej nie ma tam żadnych większych drapieżników, bo nie miałyby się czym żywić. Przypuszczała, że Nightingale doszedł do tych samych wniosków.

Wkroczyli do środka i weszli do szerokiego korytarza. Ściany były surowe, bez żadnych zdobień czy oznaczeń. Sufit znajdował się wystarczająco wysoko, by mogli wygodnie się poruszać. Włączyli latarki, żeby rozproszyć szarość. Mgła jednak zaczynała świecić i razić w oczy, więc je wyłączyli.

Uciekały przed nimi jakieś małe zwierzęta. Trudno było je zobaczyć, ale Hutch usłyszała szum skrzydeł i zobaczyła coś, co przypominało białego szympansa. Raz jakieś stonogopodobne stworzenie z mnóstwem nóg umknęło w boczny korytarz.

Po obu stronach korytarza znajdowały się pomieszczenia, do których światło docierało przez okna. Komory były całkiem spore. W większości wygodnie zmieściłaby się grupa piętnastu lub więcej osób. Nie było w nich żadnych mebli. Długie, prostokątne pasy na suficie mogły być jakimiś urządzeniami dającymi sztuczne światło.

— Wygląda na to, że to od dawna jest w tym stanie — powiedziała Hutch Marcelowi, wysyłając mu zdjęcie.

Krzyżujące się przejścia niczym szczególnym się nie charakteryzowały.

W przeciwieństwie do wieży, która wydawała się bezczasowa, jakby jej budowniczowie chcieli, by trwała na wieki, ta budowla sprawiała wrażenie państwowej prowizorki. Czegoś tymczasowego.

Zbadali boczne korytarze, przeszli przez kolejne drzwi i puste pomieszczenia o różnych rozmiarach, wypełnione tylko liśćmi i pyłem nawianym przez wiatr. Drzwi przeważnie nie było. Kilka spośród tych istniejących było otwartych, pozostałe zamknięte. Nie miały żadnych gałek ani klamek.

— Elektronika — rzekł Nightingale, przyglądając się jednej z par. — To wygląda na czujnik.

Przeszli przez pomieszczenie i drzwi po przeciwnej stronie, po czym wkroczyli w nowy korytarz. Na jednej ze ścian były okna, ale przezroczystego materiału, który je miał wypełniać, oczywiście już dawno zabrakło i wiatr wiał monotonnie w całym budynku.

Wkroczyli na rampę.

Hutch, choć niechętnie, zaczęła robić laserem znaki na ścianach, żeby mogli znaleźć drogę powrotną.

Cały czas rozmawiali z Kellie i Marcelem, którzy rejestrowali ich wrażenia, opinie, że budowla była po części biurem, po części pasażem handlowym, po części terminalem. Niektóre pomieszczenia były bardzo duże.

— Przeznaczone dla dużej liczby użytkowników.

— Dużej liczby?

— Szerokie korytarze.

— Ile osób korzysta z windy orbitalnej?

— Nie wiem.

Były tam też półki i nisze. Wszystkie powierzchnie pokrywała gruba warstwa pyłu, który gromadził się tam przez stulecia, ale gdy tylko Hutch go starła, powierzchnia pod spodem wyglądała na prawie nową. Materiał, którego użyto, uznała, opierał się działaniu czasu znakomicie.

Znajdowali się w korytarzu z kilkoma oknami wychodzącymi na zewnątrz.

— Hej. — Nightingale opadł na jedno kolano. — Spójrz na to.

Znak. Zawieszony na stelażu na ścianie. Nisko, na poziomie jej bioder. Było na nim kilka rzędów symboli. Symbole zblakły, poszarzały, ale nadal było je widać. Hutch zarejestrowała je, po czym z zachwytem odkryła, że można zdjąć tabliczkę ze stelaża. Dawała się zdjąć w całości.

— Dlaczego zawiesili ją tak nisko? — spytała. — Przecież powinna być na poziomie wzroku.

— Prawdopodobnie była na poziomie wzroku — rzekł Nightingale. — Dla świerszczy.

Przyjrzała się symbolom.

— To dziwne.

— Co takiego?

Było tam sześć wierszy. Styl i kształt znaków w każdym z nich znacząco się różniły. W obrębie jednego wiersza były dość podobne. Czasem nawet się powtarzały, ale tylko w jednym wierszu.

— Przypuszczam, że mieli sześć alfabetów — rzekła.

— A to ma jakieś znaczenie?

— A jeśli to ta sama informacja w sześciu różnych językach?

— Wzruszył ramionami.

— Nie sądzę, żeby to było istotne.

— To kamień z Rosetty.

— Być może. Ale myślę, że przypisujesz mu trochę zbyt duże znaczenie. Informacja jest za krótka, żeby mogła posłużyć za kamień z Rosetty. Pewnie napisano tu WSTĘP TYLKO DLA PASAŻERÓW. Nikt nie rozszyfruje języka na podstawie czegoś takiego.

— To tylko początek, Randy. A już sam fakt, że potrafimy umieścić ten napis w kontekście, sprawia, że będzie go łatwiej odczytać. To miejsce było punktem zbornym. Mnóstwo tubylców stąd wyruszało.

— Dokąd?

— Nie domyśliłeś się jeszcze?

Spojrzał na nią.

— Wiesz, co się tu działo? O co w tym wszystkim chodzi?

— Pewnie.

Hutch wykryła aktywność na kanale i nie była zdziwiona, gdy rozległ się głos Marcela:

— To była misja ratunkowa, Randy.

Nightingale spojrzał na nią, marszcząc brwi.

— Kiedy określimy datowanie, pewnie okaże się, że ma trzy tysiące lat — wtrąciła Kellie.

— Epoka lodowcowa — rzekł Nightingale. — Obłok Quiveras.

— Właśnie — odparł Marcel. — Ktoś próbował ewakuować tubylców.

— Populację całej planety?

— Nie — rzekła Hutch. — Oczywiście, że nie. To było niemożliwe. Nie za pomocą jednej windy orbitalnej. Bez względu na to, ile mieli czasu, tubylcy rozmnażaliby się szybciej, niż można było ich ewakuować.

Nightingale pokiwał głową.

— Spotkaliśmy paru, którzy zostali — zauważyła Hutch.

Na zewnątrz gałęzie zatrzeszczały pod nagłym naporem wiatru.

— Jastrzębie były tym większym gatunkiem.

— Pewnie tak.

— Tym, który przyszedł z pomocą.

— Tak.

— To niewiarygodne. Czy ktoś o tym wiedział, poza mną?

Nikt się nie odezwał.

Hutch owinęła tabliczkę, ale ta okazała się za duża, żeby ją schować do plecaka, więc wetknęła ją pod pachę.

Oznaczenia na ścianach, przeważnie dość wyblakłe, zaczęły się pojawiać z pewną regularnością. Rejestrowała wszystko, co mogła, i zaczęła sporządzać mapę z położeniem poszczególnych elementów, mając nadzieję, że łącze wizyjne wszystko prześle, żałując poniewczasie, że nie używała lasera przez cały czas i w końcu się zgubili. To nie stanowiło jednak problemu, bo mogli użyć sygnałów radiowych, by trafić na właściwy kierunek.

Weszli do dużej komory i znaleźli pierwsze meble. Malutkie ławki, jak dla świerszczy.

— Dla większego gatunku nie ma siedzeń — zauważył Nightingale.

Były z jakiegoś plastiku, który bardzo dobrze się zachował.

Rampy prowadziły w górę i w dół. Poszli na dół, gdzie znaleźli dalsze inskrypcje, niektóre w korytarzach, niektóre w mniejszych pomieszczeniach. Te znajdowały się na poziomie oczu Hutch. Może trochę wyżej.

Biura i korytarze zostały zaprojektowane najwyraźniej dla jastrzębi. Rozmieszczenie inskrypcji i rozmiar drzwi były dowodem na prawdziwość tej tezy.

Hutch żałowała, że mgła się utrzymuje i nie można się rozejrzeć po okolicy.

— Przywozili ich tu zewsząd, pewnie drogą lotniczą, może poduszkowcami.

— Jak poduszkowiec miałby się tu dostać? Nigdy nie pokonałby tego zbocza.

— To szczegół, Randy. Pewnie przywozili ich na jakieś lotnisko i tam pakowali do samolotu.

— To musiało być niezłe przedsięwzięcie. Chciałbym kiedyś spotkać te jastrzębie.

XXX

Życie jest jak spacer we mgle. Większość ludzi o tym nie wie. Omamieni światłem słońca, są przekonani, że widzą, co jest przed nimi. I dlatego właśnie ciągle wpadają do rowu albo pakują się w niesatysfakcjonujące małżeństwa.

Gregory MacAllister, Podręcznik małżeństwa


Czas do rozpadu (prognoza): 33 godziny

Asteroida miała kształt prawie idealnej kuli i jakiś kilometr średnicy. Tkwiła w metalowej siatce, umocowanej do artefaktu za pomocą płyty.

Janet patrzyła, jak zespół Autsajderów zbliża się do płyty i zaczyna odcinać ją od artefaktu. Kiedy skończyli, do płyty był przymocowany tylko jeden walec, Alfa. Który miał jedynie 320 kilometrów.

John Drummond przyglądał się operacji na kilku ekranach. Obarczono go monitorowaniem całej akcji Autsajderów: jednostkami działającymi na asteroidzie, czterema zespołami, które wkrótce miały opuścić każdy ze statków, pięcioma, które teraz były rozmieszczane wzdłuż artefaktu, by odczepić walec Alfa od klamer, które utrzymywały artefakt w całości, a element z siatką miał przypaść Milesowi Chastainowi.

Janet nie przepadała za Drummondem, który zachowywał się, jakby uważał, że każdy, kto nie zajmuje się matematyką, marnuje życie. Zdawała sobie sprawę z tego, że pracuje w dużym stresie, ale doszła do wniosku, że w normalnych warunkach też zachowywałby się jak palant.

Ich pilot miał na imię Frank. Frank niespecjalnie przejmował się Drummondem, pewnie z tych samych powodów. Słyszała to w jego głosie. Drummond, jeśli nawet to zauważył, nie dał tego po sobie poznać. Gdy Janet przyglądała się, jak poszczególne zespoły zajmują pozycje, Frank odwrócił się w fotelu i poinformował ich, że jeden z wahadłowców „Gwiazdy” zaraz znajdzie się w pobliżu. Na jego pokładzie byli Miles i Zossimov, którzy chcieli przyjrzeć się sieci.

— Dobrze, Frank. — Drummond przyjrzał się swoim instrumentom. — Zaczynamy za trzy minuty.

Przełączył obraz asteroidy na swój ekran, obrócił go, pochylił się, oparł podbródek na pięści i polecił SI nakreślić linię, wzdłuż której mieli przeciąć sieć. Miejsce, gdzie płyta łączyła się z resztą artefaktu, nazwano biegunem północnym. Kursor pojawił się z jednej strony płyty i obiegł asteroidę dookoła, przechodząc blisko bieguna południowego.

Janet spojrzała na sieć, którą było widać tylko wtedy, gdy padało na nią bezpośrednio światło z wahadłowca. Liny były wąskie, miały grubość palca, i były tak ciasno splecione, że człowiek nie przecisnąłby się przez szczeliny między nimi.

Drummond przyznał beztrosko, że kiedy już zaczną rozcinać sieć, nie da się dokładnie określić, w którym miejscu asteroida odpadnie. Z operacją wiązał się więc pewien stopień niepewności, ale panowało przekonanie, że skała nie spowoduje żadnych szkód ani nie zagrozi zespołowi po drugiej stronie płyty.

Mimowolnie zauważyła, że wahadłowiec jest bardzo blisko, i zastanawiała się, czy Drummond wziął pod uwagę możliwość, że asteroida może znaleźć się na ich drodze.

— A dlaczego miałaby gdziekolwiek odlecieć? — spytała. — Dlaczego sądzisz, że nie zostanie na swoim miejscu?

— Środek ciężkości się zmieni — odparł, nawet nie próbując ukryć lekceważącego tonu. — I dla asteroidy, i dla reszty artefaktu. Więc dynamika obu trochę się zmieni.

— Potrafimy przewidzieć, co się stanie? — spytała.

— Nie tak dokładnie, jak bym chciał. W normalnych warunkach to dość proste. Ale z powodu zbliżającego się gazowego giganta obliczenia są nieprecyzyjne. — Spojrzał na nią, najwyraźniej próbując wybadać, czy się boi. — Nie ma się czego bać, jeśli to miałaś na myśli. — Sprawdził ich pozycję na ekranach. — Dobrze — rzekł do mikrofonu. — Gotowi.

SI przejęła sterowanie. Przyspieszyła, zbliżyła się do powierzchni i wycelowała lasery zainstalowane przez zespół Milesa. Drummond ostrzegł ludzi pracujących na artefakcie, żeby schowali się za płytę i zostali tam.

— Trzymajcie głowy opuszczone — rzekł. — Zaczynamy.

Janet wiedziała, że wolałby wycofać wszystkich z artefaktu, kiedy odcinali asteroidę. Musieli jednak odciąć od płyty piętnaście walców, więc po prostu nie byłoby czasu na wykonanie tej pracy, gdyby nie zaczęli natychmiast, kiedy tylko przybyli, Wahadłowiec przemieścił się bliżej. Janet mogłaby wystawić stopę i kopnąć asteroidę. SI poinformowała ich złowieszczo, swoim bezbarwnym, męskim głosem, że zaraz uruchamia lasery.

Nastąpiło krótkie odliczanie i dwa promienie białego światła wystrzeliły w pył.

Wahadłowiec przemieścił się wolno z północnej części asteroidy na południową. Minął biegun północny z dużym zapasem i zaczął się cofać.

— Dobre cięcie — rzekł Frank. — Za jakąś minutę powinno dojść do oddzielenia. — Po czym dodał: — Och.

Janet poczuła, że serce bije jej mocniej.


— Uwaga wszyscy — rozległ się głos pilota Franka. — Nadciąga rój meteorów. Za jakieś trzydzieści sekund. Schowajcie się za płytę od strony walców.

Tom Scolari wyjrzał przez górny skraj płyty, żeby zobaczyć, czy jakieś da się dostrzec. Ta czynność ściągnęła na niego reprymendę Janet i natychmiast się schował. Pozostali członkowie zespołu posłusznie wykonali polecenie.

— Zostańcie za płytą — ostrzegła Janet. — Nadlatują od strony asteroidy. Nie wychylajcie się, a nic się wam nie stanie.

Coś niewyraźnego przeleciało koło niego, szybki, cichy cień na tle gwiazd. Potem drugi, cichy jak szept jego serca. Wszystko działo się tak szybko, że nie był pewien, czy dzieje się naprawdę. Słyszał oddech innych ludzi na kanale. Ktoś wydał z siebie odgłos przerażenia.

Poczuł wibrację, potem wstrząs. Coś rozbłysło przy artefakcie.

— Trafienie — rzekła Janet.

Poczuli kolejny wstrząs. Scolari spojrzał w oczy kobiety znajdującej się obok niego. Bała się.

Czekał, wsłuchując się w bicie serca, aż odezwał się Frank:

— Wygląda na to, że wszystko w porządku. Na ekranie jest czysto.

— Wszyscy cali? — spytał Drummond.

Odzywali się jeden po drugim, ale Janet zaczęła ich wywoływać po nazwisku. Odpowiadali, a Scolari liczył ludzi. Wszyscy są i wszyscy się ruszają.

Spojrzeli po sobie. Kobieta — miała na imię Kit — wróciła do pracy. Ale od tej chwili, niezależnie od tego, jaką wykazywał wcześniej nonszalancję, Scolari zrozumiał, że naraża życie. Cieszył się, że nie jest sam.

Jego zadania były proste: wykonać jak najwięcej nacięć. Ale tylko do połowy, przynajmniej do chwili, aż odczepią asteroidę. Kiedy załoga wahadłowca ogłosiła, że zaraz dojdzie do rozdzielenia, należało dopilnować, żeby wszyscy znaleźli się za płytą. Po zakończeniu, kiedy już mieli pozbyć się skały i dokończyć pracę, należało wszystko pociąć tak, bywalec Alfa, płyta i sieć pozostały sczepione razem, ale zostały oddzielone od reszty artefaktu.

Scolari był najstarszym członkiem swojej grupy. Nie wiedział wiele o życiu osobistym pozostałych, tylko tyle, czego się dowiedział z przypadkowych uwag. Ktoś wędrował w poszukiwaniu swojego miejsca, jakaś kobieta była matką dwójki dzieci. Po dwojgu widać było, że się boją. Pewnie wszyscy się bali, ale niektórym lepiej szło ukrywanie tego faktu. On też się bał. Adrenalina zadziałała jednak i było to miłe uczucie. Patrząc na tańczące światła laserów, które mrugały na obrzeżach płyty, poczuł, że naprawdę żyje. Pomyślał, że każdy powinien mieć choć raz w życiu szansę na dokonanie czegoś takiego.

Wzdłuż artefaktu, w stronę Deepsix, przemieszczały się światła. Rozpoznał te trójkątne na dziobie: to był wahadłowiec Akademii. Tom nie miał jednak pojęcia, czy to jego statek, czy „Wendy”.

— Doskonale, proszę państwa — odezwała się Janet. — Teraz uwaga. To już za chwileczkę.

Światło przemieściło się na drugi koniec płyty. Oznaczało to, że opuścili biegun południowy i przemieszczali się w górę. Janet zapewniła ich, że kiedy skała zacznie się przemieszczać, w żadnym wypadku nie poleci w ich stronę. A oni jej uwierzyli, choć łatwiej im było uwierzyć w to na statku niż tutaj, siedząc za wąskim paskiem metalu, który był jedynym elementem oddzielającym ich od potwora.

Tom opierał się o płytę, więc poczuł drżenie.

— Asteroida została odcięta — rzekła Janet.

Jedna z kobiet, nauczycielka języków starożytnych w średnim wieku, nosząca rzadkie imię Cleo, cofnęła się odrobinę i patrzyła. Miała na sobie brązowy kombinezon i niebieski szalik. Światło lasera oświetlało rysy jej twarzy. Patrzyła w górę, na coś, co było za nim, nad jego ramieniem.

— Leci — rzekła.

Scolari dostrzegł czarny pierścień, powoli toczący się za krawędź płyty.

— Krzyżyk na drogę — dodała Cleo, machając na pożegnanie.


Potwierdzenie, że asteroida została odczepiona, było dla Lori sygnałem, by przemieścić „Wildside” bliżej walca Alfa. Poprowadziła statek tak, by walec nie znajdował się równolegle do osi statku, ale pod kątem jakichś osiemnastu stopni. „Zwick” również nie był ustawiony centralnie i zorientowany był w przeciwnym kierunku, dzięki czemu oba statki mogły rozpocząć obrót, którego skutkiem miało być wycelowanie przedniego końca walca Alfa w Deepsix. Kiedy „Wildside” znalazł się na swoim miejscu, Jase Power i jego załoga wyszli na zewnątrz i przyspawali walec do statku.

Ukończyli zadanie bez przeszkód, przyjrzeli się swemu dziełu, uznali, że wygląda dobrze, i czekali na werdykt Janet. Uparła się, że musi obejrzeć zbliżenia, więc kilka minut później wahadłowiec podleciał, by zbadać spaw za pomocą czujników. Kazała im wrócić i wzmocnić jeszcze parę miejsc, po czym udzieliła swego błogosławieństwa.

— Bardzo profesjonalna robota — oznajmiła. — Wracajcie do środka. Proszę o informację, gdy wszyscy znajdą się w śluzie. Dziękuję.

„Zwick” zgłosił się pierwszy.

— Połączenie gotowe.

Statek był przyspawany do walca Alfa. „Wildside” zgłosił się parę minut później.

— Jesteśmy gotowi — zwróciła się Janet do Drummonda.


Asteroida, uwolniona od reszty układu, wchodziła na nową orbitę. Miała krążyć dookoła Deepsix przynajmniej przez jakiś dzień albo coś koło tego, nim Jerry Morgan zmieni geometrię całego układu.

Drummond obserwował go z zadowoleniem. W jego specjalności rzadko się zdarzała okazja do praktycznych zastosowań umiejętności. To prawda, że Marcel i Beekman podejmowali decyzje, ale korzystali z jego obliczeń. Na Boga, jakie to było miłe uczucie.

Na górze artefaktu widać było pustą sieć, która zaczęła się rozszerzać. Odcięli jakieś trzy czwarte wokół obwodu, gdy uwalniali asteroidę. Teraz sieć wisiała luźno za artefaktem, jak welon na wierzchołku nieskończonego patyka.

Kapitan Nicholson poinformował wszystkie statki i wahadłowce, że pierwszy etap został ukończony z powodzeniem i że wszystko odbywa się zgodnie z planem.

Wahadłowce teraz przemieszczały się, by rozmieścić dwuosobowe grupy Autsajderów przy każdej z pięciu klamer wzdłuż walca Alfa; mieli oni odciąć walec. Pindar i Shira znaleźli się na artefakcie o 420 kilometrów od płyty. Tu zaczęli ciąć walec, by oddzielić go od pozostałej części, mającej jakieś dwa tysiące sześćset kilometrów długości. Tom Scolari i jego ludzie, znajdujący się przy płycie, wrócili do pracy, by dokończyć cięcia, jakie rozpoczęli wcześniej. Kiedy skończyli, od reszty artefaktu oddzielił się jako całość tylko walec Alfa, płyta łącząca i sieć.

Wszystkie te działania uważnie obserwował Drummond i jego zespół. Jego głównym zadaniem w tej chwili było upewnienie się, że cięcia w różnych miejscach walca zostaną dokonane w tym samym momencie. Gdyby to się nie udało i jeden koniec walca zaczął się oddalać, a drugi koniec jeszcze nie był odcięty, walec mógł pęknąć.

Wahadłowiec, do którego zbliżał się Scolari, miał na pokładzie Milesa i Philipa Zossimova. Obraz tego drugiego pojawił się na ekranie Drummonda kilka sekund po odczepieniu asteroidy.

— Możemy się zbliżyć i rzucić okiem? — spytał Zossimov.

— Poczekajcie. Będę za kilka minut. — Drummond otworzył połączenie z „Gwiazdą”. Na ekranie pojawiło się oblicze Marcela, po którym widać było, że stara się opanować wyraz twarzy.

— Wszystko zgodnie z planem — rzekł Drummond. — Szykujcie się.

Ludzie Scolariego, którzy pracowali przy płycie, mieli jeszcze trzy minuty na ukończenie zadania. Przerwali pracę i czekali na sygnał Drummonda. Wzdłuż całego artefaktu wszyscy wykonywali tę samą pracę: każdy z pięciu zespołów, jeden po drugim, a Pindar i Jane na samym końcu walca Alfa, dotarli do miejsca, gdzie zostały im jeszcze trzy minuty cięcia, i zameldowali o tym Drummondowi, który patrzył na własny zegarek.

Gdy wszyscy się zameldowali, powiedział im, by czekali na sygnał. Porozmawiał znów z Marcelem, który polecił mu, by kontynuował.

— Panie i panowie — powiedział zespołom Autsajderów — odcinajcie.

Marcel i Nicholson, na mostku „Gwiazdy”, słuchali informacji docierających do Drummonda. Punkt dwa — odcięty. Najdalszy koniec — odcięty. Punkty jeden i pięć. Punkt trzy.

Drummond zapytał, co z czwórką.

— Momencik, John. — Po czym, po sekundzie: — Tak.


Poza rojem meteorów podczas akcji zdarzyły się dwa niepokojące momenty. Jeden miał miejsce w chwili uwolnienia asteroidy. Drugi, gdy zakończyli ciąć piętnasty walec i artefakt się oddzielił.

Scolari sądził, że oddzielenie będzie postępowało stopniowo. Odcięli większość walców i pracowali nad ostatnimi trzema, gdy po prostu zaczęły odpadać jeden po drugim, jakby się umówiły, a walec Alfa zaczął się szybko oddalać wraz z płytą i kilometrem wleczonej za sobą sieci.

Artefakt zadrżał, reagując w tej sposób na ubytek masy, po czym wszystko się skończyło.

— Płyta została odczepiona — zwrócił się do Drummonda Marcel.


— Wszyscy cali? — spytała Janet.

Scolari rozejrzał się.

— Wszyscy są — rzekł.

— Doskonale — odparła. — Dobra robota.

Spojrzał na artefakt. Rozsądek podpowiadał mu, że po oddzieleniu od płyty czternastu walców te albo odlecą osobno, albo oddalą się razem. Wydawało mu się niemożliwe, by walce pozostały idealnie równolegle, tak jak dotąd. Wiedział, że pozostałe klamry są na swoich miejscach, utrzymując artefakt w całości. Odcięto tylko walec Alfa. Ale najbliższa klamra była osiemnaście kilometrów od niego. A mimo to walce pozostały równoległe.

Nadal trzymał w ręce laser. Złożył go i schował do kieszeni kamizelki.

— Taksówka jedzie, Tom — odezwał się głos w słuchawkach.

Wahadłowiec Akademii, który przywiózł ich tu dwie godziny wcześniej, właśnie się zbliżał. Ustawił się równolegle, a pilot poinformował ich, żeby wchodzili ostrożnie. Śluza otworzyła się. Weszli do środka, poczekali, aż wypełni się powietrzem, i pogratulowali sobie.

Cleo uśmiechnęła się do niego.

— Nie wiedziałam, że mam taki talent — powiedziała.


Marcel dał znak Nicholsonowi prawie niedostrzegalnym gestem. Nicholson nacisnął przycisk. Głos Lori potwierdził:

— Zaczynamy etap drugi.

Walec Alfa został skrócony do jakichś trzynastu procent pierwotnej długości. Lori, sterująca SI, czekała na dane z licznych czujników.

Kiedy uznała, że wszystko jest w porządku i nadszedł właściwy moment na rozpoczęcie odliczania, włączyła silniki sterujące „Zwicka” i „Wildside” tak, by odsunąć walec Alfa od pozostałej części artefaktu, by nie doszło do koziołkowania, i zaczęła długi obrót, który miał zakończyć się wycelowaniem sieci i płyty w kierunku Morza Mglistego, gdzie, jak mieli nadzieję, za dwadzieścia cztery godziny nastąpi spotkanie z lądownikiem Hutch.

Śledziła postępy. Wszystko odbywało się wolno, ale w sposób zadowalający. Kiedy warunki to umożliwiły, włączyła główne silniki „Wildside”, a cztery minuty później — „Zwicka”. Walec zaczął się obracać, by zająć właściwą pozycję.

Jakieś szesnaście minut po zapłonie silników „Wildside” wyłączyła silniki statku, a kilka minut później to samo zrobiła z silnikami „Zwicka”.

Teraz miała nastąpić szybka szamotanina, która zdaniem wszystkich była najtrudniejszym elementem operacji, jeśli nie liczyć samego wejścia w atmosferę.

Autsajderzy znajdujący się na pokładach „Wildside” i „Zwicka” popędzili na zewnątrz i odczepili statki od walca. Nie było czasu na zabranie ich do środka, więc wisieli przyczepieni na linach i czekali. Kiedy zameldowali, że są bezpieczni, Lori przesunęła statki ostrożnie na nowe pozycje wzdłuż walca i ustawiła je: ich osie były teraz równoległe do walca. Poza zakończeniu operacji Autsajderzy ponownie przyspawali statki do walca.

Tymczasem dwa pozostałe statki, „Wieczorna Gwiazda” i „Wendy”, zajęły wyznaczone pozycje przy walcu. Kolejni ludzie Janet wysypali się ze śluz i przyspawali je do walca.

Problem, którego wystąpienie przewidziała, pojawił się w przypadku „Wendy”. Jedna z ochotniczek, badaczka z zespołu naukowców, zwymiotowała cały lunch, przebywając na kadłubie. Pole siłowe nie oferowało żadnego rozwiązania pozwalającego na radzenie sobie w takiej sytuacji. Było elastyczne i rozszerzało się, ale nieszczęsna kobieta skąpała się we własnych wymiocinach. Wpadła w panikę, odpadła od kadłuba i zaczęła dryfować.

Szybko zastąpiła ją inna osoba, a wahadłowiec pospieszył na ratunek.

Zastępca podjął swoje obowiązki błyskawicznie i prawie nie mieli opóźnienia.

Trudno było manewrować, bo wszystkie czynności należało wykonywać w określonych ramach czasowych: mieli na całą operację dwie godziny i musieli się w nich zmieścić. Jak się okazało, obawy były niepotrzebne. Praca została ukończona i wszyscy, łącznie z kobietą, która zmarnowała lunch, znaleźli się w środku z jedenastominutowym zapasem.

Na sygnał Lori cztery statki nadświetlne uruchomiły silniki i delikatnie przesunęły walec do przodu, zaczynając długą podróż w kierunku Morza Mglistego.


Było tam kilka miejsc, gdzie podłoga się zapadła albo sufit się wygiął. W małych pomieszczeniach z dala od głównej hali znaleźli kawałki jakiegoś włóknistego materiału. Najwyraźniej ubrań. Malutkich.

Hutch zebrała próbki, zarejestrowała, co się dało, i robiła obszerne notatki.

Odezwał się Canyon.

— Hutch, bardzo chciałbym zrobić program we wnętrzu budynku. Jeśli nie miałabyś nic przeciwko.

Już pokazywali nagrywane przez nią obrazy, miał nadzieję, że się nie pogniewa, ale wszędzie to wielka sensacja. I wszyscy chcieliby się czegoś od niej dowiedzieć.

— August, daj mi spokój, nie mam ochoty chodzić wszędzie i podstawiać wszystkiego pod kamizelkę.

— Wcale nie musisz. Spontaniczne ujęcia nam wystarczą. Możemy włączyć opóźnienie i zrekonstruować wszystko, co przegapimy. Nie musisz się przejmować, wytniemy wszystko, co uznamy za zbędne, jeśli tylko będziesz chciała. To będzie wspaniały reportaż. A ja będę twoim dłużnikiem.

— Tu nie widać wiele. Jest mgła.

— Wiem. Lubimy mgliste ujęcia. To takie klimatyczne. — Zaśmiał się z własnego żartu.

Akademia będzie zachwycona. Romantyzm początków archeologii. Spojrzała na Nightingale’a, który skinął głową na zgodę.

— To proponuję następujący układ — rzekła. — Ja będę od czasu do czasu komentować, jak coś przyjdzie mi do głowy. A ty nie zadajesz pytań. Po prostu pozwalasz mi spokojnie pracować, a ja spróbuję współpracować.

— Hutch, naprawdę chciałbym przeprowadzić z tobą wywiad.

— Jestem zajęta.

— Tak, jasne. Zrobimy, jak chcesz. Rozumiem.

— Mamy tu długi, pusty korytarz — rzekła. — Prawdopodobnie jest tu od trzech tysięcy lat.

— Od trzech tysięcy lat? To naprawdę jest aż tak stare?

— Augie, jesteś niereformowalny.

— Przepraszam.

— Nie szkodzi. To musi być frustrujące, siedzisz tam na górze, z dala od wszystkiego.

Natychmiast zmienił ton.

— Wiesz — rzekł cicho — czasami wam zazdroszczę. To fantastyczny temat.

— Prawie.

— Właśnie. Prawie.

Dziwne, ale zrobiło jej się go żal.


Hutch przyjrzała się dokładnie inskrypcjom. Sześć języków zawsze umieszczano w tej samej kolejności.

W pomieszczeniach z dala od głównej hali, wśród przejść i małych pomieszczeń, odkryli siódmy alfabet.

— Już to kiedyś widziałam — powiedziała, patrząc na inskrypcję, która wisiała na końcu korytarza, rozgałęziającego się pod kątem prostym. Dwie grupy znaków wyryto nad symbolami, które pewnie były odpowiednikami strzałek.

— To muszą być nazwy miejsc. Toalety. Tu pamiątki, tam lody. Bagaże po lewej.

Nightingale dotknął ust palcem wskazującym.

— Wiem, gdzie je widzieliśmy. Na pomniku przy poduszkowcu.

W tej chwili, gdzieś daleko przed nimi, usłyszeli stuknięcie. Hutch zamarło serce. Nightingale wstrzymał oddech.

— Jakieś zwierzę — powiedziała.

Czekali, próbując dostrzec coś we mgle.

Po obu stronach korytarza były zamknięte drzwi. Spojrzała na nie. Poruszyły się. Ruch był ledwo widoczny, otworzyły się może na palec i zatrzymały.

Stanęli bliżej siebie, żeby chronić się nawzajem. Hutch wyjęła laser. Milczeli.

Ponieważ nic się nie działo, Hutch podeszła do drzwi.

Zamknęły się. Hutch odskoczyła.

Znów się otworzyły.

— Może powinniśmy stąd pójść — wyszeptał Nightingale.

— Poczekaj.

Podeszła bliżej i próbowała coś dostrzec w szczelinie, ale na tyle, na ile było coś widać, nic ciekawego nie było w środku. Puste pomieszczenie i tyle.

Wzięła głęboki oddech i szarpnęła drzwi. Otworzyły się trochę szerzej. Puściła je, a wtedy zamknęły się, by znowu się otworzyć.

— Czujniki? — spytał Nightingale.

— Najwyraźniej. I nadal działają.

Przypomniała sobie, że budynek chyba był wyposażony w coś przypominającego kolektory słoneczne.

Drzwi miały niecałe trzy metry wysokości i wykonano je z jakiegoś tworzywa powszechnie spotykanego w tej budowli. Nie miały klamki ani gałki. Hutch dostrzegła jednak prostokątny zielony pasek, który mógł być czujnikiem. I kolejny zielony pasek z wyblakłymi znakami, które mogły informować o tym, kto zajmuje biuro albo jaka jest funkcja tego pomieszczenia.

Mimo obietnic Canyon znów się odezwał.

— Hutch, to szczególna chwila. Co czułaś, kiedy usłyszałaś ten dźwięk?

Hutch wiedziała, że słowa, które wypowie, obiegną świat. Pożałowała, że pozwoliła Augiemu i dwóm miliardom widzów podsłuchiwać. Chciałaby udawać zblazowaną, jak przystało na bohaterkę, ale nie mogła sobie przypomnieć, czy wydawała jakiś odgłos przerażenia.

— Bałam się — odparła.

Drzwi otworzyły się znowu.

Ziemia zatrzęsła się. Kolejny wstrząs.

Szli dalej. Drzwi zamykały się i otwierały. Poza tym nie było słychać żadnego dźwięku.

Wspięli się po rampie do części podzielonej na mniejsze pomieszczenia. Osiem czy dziewięć pokoi, wszystkie z niskimi sufitami. Oznakowania umieszczono na poziomie pasa. Były tam małe ławeczki i poręcze sięgające im kolan przy grodziach. Klatka schodowa — dla świerszczy, sądząc z rozmiarów — prowadziła na górne piętro.

W kilku pomieszczeniach były rzędy krzeseł. Bardzo przypominało to kabinę poduszkowca. W jednym z nich sufit w pewnym miejscu podniesiono do poziomu takiego, że mogli się wyprostować.

Z kompleksu nie prowadziło żadne wyjście poza tym, którym weszli, rampą w dół i z powrotem do hali.

— Chyba właśnie dotarliśmy do pomieszczeń windy — rzekła Hutch.

Jeśli tak było, maszyneria, która wprawiała to wszystko w ruch, musiała być ukryta.

— Pewnie masz rację.

Spojrzał na malutkie poręcze.

— To nie była zaawansowana kultura — rzekła. — Jak sądzisz, jak zareagowały świerszcze, kiedy jastrzębie przybyły i kazały im się zbierać?

XXXI

Zwykle uważa się, że inteligencja stanowi przewagę ewolucyjna. Ale jakie mamy na to dowody? Jesteśmy otoczeni wielbicielami uzdrawiania metodami nadprzyrodzonymi, astrologii, wiary w sny i narkotyki. Czy mamy zaakceptować tezę, że te hordy nieszczęśników miały inteligentnych przodków?

Jestem gotów przyznać, że głupota nie pomaga w przeżyciu. W końcu każdy zrozumie, że tygrysa nie należy szturchać kijem. Ale inteligencja to ciekawość, a ciekawość nigdy nie pomagała w zachowaniu własnych genów w puli. Prawda musi tkwić gdzieś pośrodku. Bez względu na to, jaka jest przyczyna, to przeciętność żyje i rozkwita.

Gregory MacAllister, Refleksje bosonogiego dziennikarza


Czas do rozpadu (prognoza): 29 godzin

Kilkaset osób zebrało się w sali kinowej „Gwiazdy”, gdzie można było oglądać akcję ratunkową na kilkunastu ekranach, popijając drinki z przyjaciółmi. Marcel wędrował po gigantycznym statku, próbując myśleć o czymś innym, i wszedł właśnie do kina, gdy Beekman wywołał go i spytał, gdzie jest. Po kilku minutach spotkali się w małej salce na pokładzie widokowym. Dyrektor projektu był blady.

— Co się dzieje, Guntherze? — spytał Marcel.

Stali koło eksponatu przedstawiającego budowę „Wieczornej Gwiazdy”. Oto sam początek: Ordway Conover rozmawia z inżynierami, wyjaśniając im, że chce zbudować najbardziej spektakularny statek nadświetlny, jaki dotąd powstał. A oto „Gwiazda” na orbicie okołoziemskiej — a raczej jej zaczątek, czyli kil. Tutaj instalacja elektroniki, a tam basen na pokładzie Delta. A tu ważne osobistości, które wchodzą na pokład przed dziewiczym rejsem. I pierwszy kapitan, Bartlett Hollinger, brodaty, szarooki, białowłosy, wyglądający na niesłychanie kompetentnego, a zarazem dobrego wujka, którego wszyscy uwielbiają.

— Wiesz — rzekł Beekman — niektórzy ludzie na „Wendy” uważają, że robimy coś złego.

To zdanie uderzyło Marcela. Sądził, że Beekman sugeruje, iż popełnili w akcji ratunkowej jakiś błąd, przegapili coś zasadniczego, coś, czego nie da się już naprawić.

— To znaczy? — spytał, nie mogąc wydobyć głosu innego niż szept. — Co ich zdaniem powinniśmy robić?

— Uważają, że zaniedbujemy właściwą misję.

Marcel poczuł ogromną ulgę oraz, gdy dotarło do niego, co to znaczy, niedowierzanie. W końcu stłumił w sobie falę gniewu.

— Ty też tak uważasz?

Beekman długo milczał, zanim udzielił odpowiedzi.

— Nie wiem — rzekł w końcu. — Nigdy już niczego podobnego nie zobaczymy. Na pewno nie za naszego życia. Możemy dowiedzieć się o grawitacji i budowie planet więcej niż przez sto lat teoretyzowania. Marcelu, to prawda, że oto właśnie bezcenna okazja wymyka nam się z rąk.

— Chcesz tam zostawić Kellie?

— Oczywiście, że nie.

— Nie da się załatwić obu rzeczy naraz, Gunny.

— Pytałeś, czy ja chcę zostawić Kellie. Nie chcę. Doskonale o tym wiesz. Ale i ty, i ja zdajemy sobie sprawę z tego, że pomysł z wielkim kijem prawdopodobnie się nie sprawdzi. Zbyt wiele rzeczy może pójść nie tak, jak powinno. Może lepiej byłoby, gdybyśmy sobie zdali z tego sprawę i z powrotem skoncentrowali się na tym, po co tu przylecieliśmy.

Marcel wziął głęboki oddech.

— Guntherze, odwróćmy tę sytuację na minutę. Wyobraźmy sobie, że to twoja decyzja. Co byś zrobił?

— A podporządkowałbyś się mojej woli?

Marcel uniósł wzrok i spojrzał na duży obraz, przedstawiający młodą kobietę jedzącą obiad przy promenadzie. Przez okno było widać Mgławicę Kraba.

— Tak — odparł. — Podporządkowałbym się twojej decyzji. W takim razie co robimy? Spisujemy Kellie na straty? I pozostałych razem z nią?

Beekman spojrzał na Marcela, przeniósł wzrok na portret, patrzył na niego przez dłuższą chwilę.

— To nierozsądne — odparł w końcu.

— Co?

— Wiesz, o czym mówię.

— Jasne. O podejmowaniu decyzji zamiast krytykowania.

Wydał dziwny dźwięk.

— Dobrze — oznajmił. — Zrób to po swojemu. Ale gdzieś po drodze będziemy musieli za to zapłacić.


Dowództwo na mostku „Gwiazdy” wydało z siebie serię „ochów” i „achów” na widok obcych inskrypcji, rozpadających się korytarzy i jastrzębi w królewskich szatach. Lori systematycznie usuwała mgłę i powiększała obraz. Oto kilka pustych pomieszczeń przylegających do dużej hali, dalej lekko zakrzywiający się korytarz, a w nim, z obu stron, drzwi ze znakami z obcych alfabetów. Marcel zastanawiał się, czy opisywały one funkcję pomieszczenia, czy też były po prostu imionami urzędujących tam istot.

Jastrzębie. Jak wyglądało ich życie? Czy wieczorami siadywali i grali w jakiś własny odpowiednik pokera? Czy lubili rozmawiać przy posiłkach? Czy znali muzykę?

Tak bardzo chciał, by mogli dowiedzieć się, jak podjęto decyzję o ratowaniu średniowiecznego świata, który wchodził w chmurę pyłu. To musiało wymagać gigantycznego wysiłku ze strony rasy, która nie znała nawet antygrawitacji. Ilu uratowali? Dokąd odlecieli?

Usłyszał, jak moc rośnie, poczuł, że statek dokonuje korekty kursu.

Budynek był gigantyczny. Na głównym ekranie ściennym powstawał jego plan. Pomieszczenia dla istot rozmiaru ludzi we wschodnim skrzydle, pomieszczenia, które mogły służyć za poczekalnie albo magazyny, górne poziomy, na które jeszcze się nie dostali. Marcelowi wydawało się, że zobaczył jakieś przedmioty na półkach w północnym skrzydle, ale nie było go akurat przed ekranem, kiedy przesłano ten materiał, więc widział tylko nagranie. Hutch i Nightingale albo nie zauważyli tych przedmiotów, albo uznali, że to nic ważnego i nie warto tracić na nie czasu. Potem nie chciał już o tym wspominać.

— To miejsce jest jak jaskinia skarbów — rzekł Drummond, obserwując wszystko ze swego wahadłowca. — Szkoda, że nie mamy czasu przyzwoicie się mu przyjrzeć.

Marcel pomyślał, że mają szczęście, iż w ogóle coś widzą. Podejrzewał, że materiału starczy naukowcom na wiele lat badań.

Nagle pojawił się przy nim Beekman. Od ich ostatniej rozmowy starał się nie patrzeć Marcelowi w oczy.

— Wiesz — odezwał się, jakby nic się nie stało — na górze szykują się duże zmiany, kiedy to wszystko się skończy. Gomez odejdzie.

— Tak sądzisz? — spytał Marcel.

Irene Gomez była dyrektorem Akademii od ponad dziesięciu lat.

— To ona była kiedyś w grupie, która podjęła decyzję o nieszczęsnej wyprawie Nightingale’a. A teraz patrz, co się stało. Wszystko na marne. Materiały wychodzą od tego faceta z Universalu, jak mu tam?

— Canyon.

— Tak. Canyon. Dostaną to wszystko pojutrze. Zarząd zwoła spotkanie. Założę się, że Gomez odejdzie z końcem tygodnia. A z nią wszyscy jej szefowie departamentów.

Wyglądało na to, że rozmowa na ten temat sprawia mu przyjemność. Marcel nie miał powiązań z panią dyrektor, ba, nawet jej nie poznał osobiście. Ale wiedział, że nigdy nie cieszyła się szacunkiem ani lojalnością ludzi Akademii. Oczywiście, pomyślał, ten sam los spotkałby Beekmana, gdyby kiedykolwiek wydało się, że opowiedział się za pozostawieniem rozbitków swojemu losowi.

— Bezcenne — rzekł Beekman. Jego ton zdradzał, co naprawdę myśli: Jeśli nawet stracimy tych ludzi, warto było.

W rozmyślania Marcela wdarł się głos Lori:

— Wstępne manewry zostały zakończone. Znajdujemy się na kursie.


W jednym z mniejszych pomieszczeń znaleźli portret.

Wisiał na ścianie, pod warstwą kurzu. Hutch starła ją, po czym przetarła obraz szmatką i pojawiły się wizerunki.

Dwa świerszcze stały po bokach jastrzębia, który był ze trzy razy wyższy od nich. Miały szaty z kapturem: jeden z nich naciągnął go na głowę, drugi nie. Czaszki były pozbawione włosów, nie zauważyła też żadnych brwi. Mimo uprzedzeń, jakie wiązały się z tym, że świerszcze nie wykształciły zaawansowanej techniki, Hutch dostrzegła w ich twarzach inteligencję.

Groźny wygląd jastrzębia łagodziła trzymana przez niego łaska. Jedynym elementem stroju była ciemna wstążka zamotana wokół ramienia. Jastrząb miał szeroką klatkę piersiową i grzebień, który dumnie eksponował. Jego towarzysze wyglądali przy nim na maleńkich. Niewątpliwie jednak byli jego towarzyszami.

Stworzenie miało oczy drapieżnika, pazury i futro w miejscach, gdzie Hutch spodziewała się zobaczyć pióra. Hutch zaskoczyło opanowanie świerszczy, które łatwo mogły zostać przez nie pożarte.

Było tam coś jeszcze.

— Co? — spytał Nightingale.

Nie była w stanie wydedukować, jakiej płci są świerszcze. Ale jastrząb?

— To samica — powiedziała.

Nightingale westchnął.

— Skąd wiesz?

— Nie wiem, Randy. — Zastanowiła się nad własnymi reakcjami. — Może ma coś w oczach.

Nightingale sięgnął po obrazek i ucieszył się, że da się go zdjąć. Był za duży, żeby się zmieścić w plecaku, więc Randy po prostu go niósł.

Do tego czasu stworzyli już mapę prawie całego parteru budowli. Winda na stację na orbicie została umieszczona we wschodnim skrzydle, na przecięciu linii północ-południe i wschód-zachód. Górne poziomy, jeśli oceniać po skali, były użytkowane przez jastrzębie. Wyglądało na to, że świerszcze korzystały tylko z parteru.

Ściemniało się, gdy dotarli do części północnej. Tu byli bardziej ostrożni, gdyż, jak twierdził Marcel, budynek znajdował się nad przepaścią.

Podeszli do zniszczonej rampy i w dole dostrzegli kolejny portret. Mimo protestów Nightingale’a, Hutch użyła swojej liany, żeby zejść na dół i zabrać go. Był to obraz jastrzębia w pełnych wymiarach.

Stworzenie nie miało skrzydeł.

— One są za duże, żeby mogły latać — rzekł Nightingale.

— Nawet gdyby miały duże skrzydła?

Nightingale zaśmiał się, ale szybko umilkł.

— Naprawdę duże? — odparł. — Coś o masie takiej jak my, a te stworzenia najwyraźniej miały podobne rozmiary, nigdy nie byłoby w stanie wzbić się w powietrze o własnych siłach.

— Może pochodzili ze świata o niższej grawitacji?

Oboje mówili przyciszonymi głosami, jakby normalny poziom głośności był czymś niewłaściwym. Jeśli któreś odezwało się głośniej, echo od razu im o tym przypominało.

— Możliwe — odparł Nightingale. — Ale grawitacja musiałaby być bardzo niska. A gdyby tak było, te stworzenia nie czułyby się najlepiej na Maleivie III. Nie, nie sądzę, żeby mogły latać. Założę się, że ich przodkowie też nie latali. To podobieństwo do jastrzębi sprawia, że myślimy w ten sposób.

Hutch wiedziała, że Kellie też chce rzucić okiem na budynek, więc byli w środku już za długo.

— Trzeba wracać — rzekła.

Nightingale zrobił zrozpaczoną minę. Włóczyłby się tu w nieskończoność, gdyby mu pozwolono.

— Dlaczego nie możemy zostać jeszcze chwilkę? — W północnej części budynku była podwójna rampa, która prowadziła na dolny poziom. — Rzućmy tam okiem i wracajmy, dobrze?

— Dwie minuty — powiedziała.

Zeszli na dół i znaleźli kolejny szeroki korytarz, którego ściany były pokryte inskrypcjami w sześciu językach. Czasem, zamiast kilku słów, w każdej grupie symboli było dwadzieścia albo więcej linii.

— Właśnie czegoś takiego potrzebowaliśmy — rzekła Hutch. — Przetłumaczyliśmy jeden język z Quraquy, mając jeszcze mniej materiału.

Perspektywa była ekscytująca, ale ścianę najpierw należało oczyścić i odnowić, zanim dałoby się z niej skorzystać. Hutch użyła mikroskanera, wiedząc jednak, że niewiele będzie widać.

Były tam jeszcze inne inskrypcje. Były krótkie, zwykle stanowiły grupy składające się z dwóch albo trzech słów. Hutch rozpoznała znaki z górnej linii pomnika, który znaleźli w pobliżu poduszkowca.

Próbowała sobie wyobrazić tę halę w czasach świetności.

Podeszli do kilku drzwi po prawej stronie. Za każdymi było pomieszczenie szerokie na jakieś cztery metry. Nie było w nich żadnych mebli.

Wetknęła głowę, nie zauważyła niczego ciekawego i poszła do następnego.

Było ich osiem, o identycznych rozmiarach. Hutch zaglądała do każdego, mając nadzieję, że coś ją gdzieś zaskoczy. Miały niskie sufity. Zaprojektowano je dla świerszczy.

W końcu zatrzymali się w ósmym, na końcu korytarza. Nie było tam żadnych artefaktów, inskrypcji, niczego. Puste pomieszczenie.

— Chodźmy — rzekła.

Ruszyła i w tej samej chwili pomieszczenie drgnęło. Był to chwilowy wstrząs, jakby przez budynek przebiegł impuls. Trzęsienie ziemi, pomyślała.

Coś zaczęło zgrzytać w ścianach. Pomieszczenie podrygiwało.

— Uciekaj, Randy!

Skoczyła do wyjścia. Drzwi już się przemieszczały, trzeszcząc, opadając ze szczękiem z góry. Nightingale zastygł, a Hutch się odwróciła. I już było za późno. Podeszła, ale już nie dało się przez nie przejść. Drzwi zatrzymały się, na szerokość dłoni od podłogi, i opadły na pokrytą pyłem podłogę. Odcięły w ten sposób dopływ światła i Hutch przykucnęła w ciemności. Włączyła latarkę.

— Niedobrze — rzekł Nightingale.

Zgrzyt w ścianach stał się głośniejszy Podłoga przesunęła się odrobinę do góry. I opadła z powrotem. W komunikatorze rozległ się głos Miry:

— Co się stało?

— Nie wiemy. Czekaj chwilę.

Nightingale wycelował laser w drzwi i pstryknął przełącznikiem. Biały promień liznął szarą powierzchnię, która zaczęła czernieć. Nagle podłoga gwałtownie opadła. Wystraszony Nightingale stracił panowanie nad laserem i omiótł nim pomieszczenie, zanim go upuścił. Laser, jak przewidywała jego konstrukcja, natychmiast się wyłączył.

Pomieszczenie opadło. Zatrzymało się. Znów opadło o kilka metrów.

— Mój Boże — odezwał się Nightingale. — Co się dzieje?

— Kolejna winda. Wygląda na to, że działa. Komora znów opadła. Włączył się Marcel.

— Co się dzieje? Jak sytuacja?

Canyon nadał słuchał, ale poza słowem zachęty litościwie milczał. Pomieszczenie podskakiwało, wibrowało i opadało.

— Idę — rzekła Kellie.

— Nie. Zostań w lądowniku.

— Tu wam nie pomogę.

— Nie sądzę, żeby tu ci się coś udało zrobić.

Nightingale wyglądał na człowieka ogarniętego atakiem paniki. Ona pewnie też.

Coś zagrzechotało pod podłogą.

Sufit był za nisko, żeby mogli się wyprostować. Wybrali jeden z rogów pomieszczenia i przykucnęli tam.

Zgrzyt przycichł, ale winda nadal chaotycznie opadała. Hutch dokończyła swoim laserem dzieło Nightingale’a, wycinając solidny kawał podłogi. Na zewnątrz było ciemno, a mgła gęsta, jak przez cały czas. W świetle lampy nie było jednak widać ściany. Hutch dostrzegła tylko plątaninę belek i rozpórek.

— Co robimy? — spytał Nightingale.

Poszerzyła otwór, który teraz był na tyle duży, że można było przez niego wyskoczyć, gdyby nadarzyła się okazja.

— Brzegi będą ostre — ostrzegła. — Przygotuj się, może się uda.

Jazda trwała nadal. Nightingale podszedł, wyjrzał, ale był na tyle ostrożny, żeby się zanadto nie zbliżać. Nadal nie było widać niczego poza konstrukcją, którą wolno mijali.

— Chyba zjeżdżamy do jakiejś piwnicy — powiedziała, by chwilę potem dodać: — Widzę światło.

Winda zadygotała i zagrzechotała, z podłogi i sufitu dobiegły piski i zgrzyty. Nagle zobaczyli pustą przestrzeń. Mgła znikła, przez otwór wpadło światło dnia.

— Gdzie my jesteśmy, u licha? — dopytywał się Nightingale.

Spojrzała w dół, na jasnoszarą ścianę, która opadała ku zielonym wzgórzom.

— Właśnie tak świerszcze wyjeżdżały na górę. Nightingale wyjrzał i zadrżał.

— Nie sądzisz, że pojedziemy na sam dół?

— Przypuszczam, że tak. Chyba że ich technika się nie sprawdzi. Jeśli tak, winda zatrzyma się gdzieś po drodze i trzeba będzie się przesiąść do innej windy.

Trudno było określić, czy Nightingale uznał to za dobrą czy złą nowinę. Pod nimi było trochę chmur, kolejne na horyzoncie. Nightingale przygotował się, spojrzał w dół i westchnął.

— Mój Boże — rzekł.

— Nie podchodź. — Odciągnęła go do tyłu.

Kellie usłyszała ich.

— Mam gdzieś, co sobie myślisz — oznajmiła. — Wkładam sprzęt i idę tam.

— Nie ma sensu. Nie dotrzesz do nas. Poczekaj, aż zobaczymy, o co w tym chodzi. Tylko bądź gotowa, na wypadek, gdybyśmy cię szybko potrzebowali.

— Dobrze — westchnęła. — Nie rozłączaj się.

Łomoty i zgrzyty trochę ucichły, a jazda stała się bardziej płynna, bardziej stabilna, windą już tak nie trzęsło, jakby maszyneria wreszcie się rozgrzała.

Winda zwolniła, znów przyspieszyła, po czym szarpnęła i zatrzymała się.

Hutch spojrzała w dół, na dolinę rzeki, która była tak daleko w dole, że aż bolała głowa. Uświadomiła sobie, że są na północnym zboczu góry, w części, która wyglądała na sztucznie ukształtowaną.

— Co robimy? — wysapał Nightingale. — Chyba utknęliśmy.

Winda zadrżała.

— To chyba trzęsienie ziemi.

— Jeszcze tego nam trzeba. — Spojrzał na nią; w jej oczach malował się strach. — Hutch, przydałaby się nam jakaś pomoc.

— Ależ ty lubisz wszystko bagatelizować, Randy.

— Możecie nam opisać, gdzie jesteście? — włączyła się Kellie.

Hutch odpowiedziała jej i dodała:

— Dość wysoko. Chyba potrzebna będzie operacja „powietrze-powietrze”.

— Co rozumiesz przez operację „powietrze-powietrze”? — spytał Nightingale na prywatnym kanale. — Chyba nie to, co mam na myśli?

— A chcesz schodzić na dół?

Ponad nimi widać było siatkę wsporników, belek i ukośnych elementów; była to konstrukcja, w której poruszała się winda.

Tylna ściana przesuwała się po zboczu góry. Znajdowali się jakieś pięćdziesiąt metrów poniżej szczytu. Klif, o ile była w stanie coś dostrzec, miał różne półki skalne i wybrzuszenia, było tam też parę drzew, ale nie dałoby się po nim bezpiecznie zejść.

— Czy oni naprawdę mogą nas stąd ściągnąć? — spytał Nightingale.

— Bułka z masłem — odparła.

Ta uwaga jakoś wcale go nie uspokoiła.

— Jak?

— Po prostu podlecą i nas wyciągną. Siedź spokojnie i czekaj, aż przylecą.

Spojrzał w dół i resztka koloru odpłynęła z jego twarzy. Winda znów opadła, ale tylko o jakieś kilka centymetrów. Złapał gwałtownie powietrze i spojrzał na nią, przerażony.

— Lepiej się nie zbliżaj — doradziła.

— Jak zamierzamy to zrobić? Skoczyć?

— Coś w tym rodzaju, Randy. Ale będziesz przywiązany liną, więc nie spadniesz.

Potrząsnął głową.

— Hutch, nie przypuszczam, żeby udało mi się to zrobić.

— Ależ uda ci się. Przecież nie możemy tu zostać. Dostrzegła, że poza strachem odczuwa poniżenie. Zaczęli znów opadać, wolno i jednostajnie.

— Jedziemy na dół — rzekł. — Może, jak trochę poczekamy, dotrzemy tam i wszystko będzie w porządku.

Hutch nie odpowiedziała. Po prostu usiadła i czekała na pojawienie się lądownika.

— Na czym trzyma się ta winda? — spytał Marcel.

— Chyba na linie — rzekła Hutch, wsłuchując się w tak upragniony szum silników.

— Nie — odparła Kellie. — Nie widzę liny.

Marcel wydał z siebie odgłos zatroskania.

— Jesteś pewna?

— Tak. Nie ma liny.

— W takim razie to musi być jakiś inny system niż te, z których my korzystaliśmy — zauważył Marcel. — Może nie używali lin. Może windy jeździły w górę i w dół na jakiejś szynie magnetycznej.

— Chyba nie — rzekła Kellie. — Ta winda ma linę przyczepioną na górze.

— Jesteś pewna? — spytała Hutch.

— Zwisa z niej parę metrów liny.

XXXII

Wszyscy narzekają na pogodę, a teraz, gdy mamy technologię, która umożliwia zrobienie z tym czegoś, nic nie robimy. Prawda jest taka, że zła pogoda jest potrzebna. O wiele przyjemniej leży się na plaży ze świadomością, że gdzie indziej ktoś moknie w deszczu.

Gregory MacAllister „Refleksje” (Eseje zebrane)


Czas do rozpadu (prognoza): 27 godzin

Abel Kinder przyglądał się liczbom płynącym po ekranie. Niedostrzeżony dotąd front wysokiego ciśnienia przemieszczał się nad Ocean Nirwany, by zderzyć się z wyjątkowo niskim frontem na wschodnim wybrzeżu Transitorii. Tornada pędziły w głąb lądu. Huragany omiatały wody, które w normalnych warunkach były za zimne, żeby mógł się nad nimi urodzić huragan.

Wcisnął przycisk Marcela.

— Co masz ciekawego, Abel? — spytał kapitan.

— Pogoda się pogarsza. Kiedy mamy ich zabrać?

— Za dziewiętnaście godzin z groszami.

— I pewnie nie da się nic przyspieszyć?

— Nie ma szans. Odkąd machina ruszyła, nie da się już nic zmienić. Jak to wygląda?

— Kiepsko. Nigdy nie widziałem takich odczytów. Powiedz im, że będzie wiało i padało. Szczególnie wiało.

— Jak bardzo?

— Bardzo.


Tom Scolari i Cleo, którzy z niekłamaną przyjemnością obserwowali, jak asteroida odpływa w noc, zostali zabrani na pokład „Zwicka”. Był to mały, kanciasty statek z mnóstwem anten. Na kadłubie miał błyszczący napis „UNIVERSAL NEWS”.

Janet poinformowała ich, że zostali przydzieleni do pokładowego zespołu Autsajderów.

— Za siedem godzin macie następne zadanie — powiedziała. — A tymczasem możecie trochę odpocząć.

Przyjął ich niski, nierzucający się w oczy człowieczek, który wyglądał na bibliotekarza, i wysoka, smukła blondynka, która zachowywała się jak arystokratka udająca prostego człowieka.

— Nazywam się Jack Kingsbury — rzekł mężczyzna. — Jestem tu spawaczem. — Uśmiechnął się.

Kobieta nazywała się Emma Constantine.

— Miło mi państwa gościć na pokładzie — rzekła z jakimś przesadnym zainteresowaniem. — Wspaniale sobie radzicie. — Miała doskonałą wymowę.

— I, jak przypuszczam, stanowi pani resztę zespołu — rzekł Scolari.

Tak jednak nie było.

— Jestem producentem Augusta Canyona. — Przyjrzała im się uważnie. — Macie jakieś ubranie na zmianę? Do licha, nie potrafię tego zrozumieć. Obiecali mi, że będziecie mieli czyste ubrania.

— Kto obiecał? — spytała Cleo, zanim Scolari zdążył zareagować.

— Mój kontakt na „Wendy”. Chcemy przeprowadzić z wami wywiad. Na żywo. Tylko że wyglądacie na trochę zmiętoszonych. Zobaczmy, czy da się znaleźć coś, co będzie na was pasować…


Marcel stracił kontakt z rozbitkami. Siedział niepocieszony na mostku „Gwiazdy”, a Lori próbowała przebić się do „Tess” przez burze elektryczne, które przetaczały się przez atmosferę.

Pomieszczenia robocze „Gwiazdy” były bardziej luksusowe niż zatłoczony mostek na „Wendy”. Na mostku były skórzane okładziny, delikatne oświetlenie, giętkie ekrany ścienne i fotel kapitana, który byłby całkowicie na miejscu w ekskluzywnym klubie.

Wiedział, dlaczego tak jest. Na „Gwieździe” mostek należał do miejsc udostępnionych do zwiedzania. Była to jedyna operacyjna część wielkiego statku, którą zwiedzali pasażerowie, więc potęga i bogactwo musiały być tam widoczne. Wizyty kończyły się dopiero przy wprowadzaniu ostatecznych poprawek kursowych.

Nicholson drażnił Marcela. Trudno mu było określić przyczynę. Ten facet był przecież przyjacielski. Kiedy już podjął decyzję o wzięciu udziału w akcji, błyskawicznie i skutecznie reagował na wszelkie potrzeby związane z operacją. Robił wszystko, co mógł, żeby Marcel i jego ludzie czuli się wygodnie, i nawet tolerował Beekmana, który czasem potrafił zachować się arogancko. Być może robił wszystko, żeby postępować zgodnie ze stereotypowym wizerunkiem kapitana statku. Mówił, jakby on, Marcel i Beekman działali na jakichś wyższych poziomach niż wszyscy pozostali. Szybko krytykował, był skory do twierdzenia, że ta misja miałaby większe szanse powodzenia, gdyby mieli na pokładzie więcej takich ludzi jak oni sami.

Szczególnie chętnie krytykował ochotników. To przecież amatorzy. Nie można od nich oczekiwać, że zrobią coś dobrze.

Ale ci amatorzy, zauważył kilka razy Marcel, całkiem nieźle sobie radzą.

Podczas krótkiego pobytu na pokładzie „Gwiazdy” Marcel doszedł do wniosku, że Nicholson nigdy nie nauczył się rozróżniać między utrzymywaniem dystansu od swoich oficerów a byciem powściągliwym. Kapitan sprawiał wrażenie samotnego człowieka, który pewnie nie miał żadnych przyjaciół wśród załogi statku.

Beekman i jeden z jego fizyków siedzieli stłoczeni w kącie. Beekman powołał zespół, który analizował kurs, prędkość i kąt walca Alfa po odczepieniu od reszty artefaktu. On i Drummond wykonali wszystkie obliczenia niezbędne do obrócenia walca i ustawienia go tak, by jutro rano o właściwej porze znalazł się we właściwym miejscu nad powierzchnią Deepsix.

Na mostku było kilkunastu zwiedzających, przeważnie otyłe pary w średnim wieku, rozmawiające o kolacji albo wieczornym przedstawieniu w teatrze „Gwiazdy” — miało to być Indygo Barry’ego Englisha. Marcel zasugerował, by odwołali spektakl, bo wieczorem miano dokonywać poprawek kursu, ale Nicholson bał się, że może to wywołać panikę, niezadowolenie czy obrazę. Ruchy statku miały być niewielkie. I oczywiście o wszystkim będzie wiadomo z góry.

Beekman skończył rozmawiać, przeprosił i podszedł do nich.

— Wszystko gra — oświadczył. — Wszystko na swoich miejscach.

— Doskonale — Marcel odsunął się od konsoli, a Beekman zajął miejsce. — Guntherze, jesteście niesamowici, ty i twoi ludzie.

— Dzięki. Martwiliśmy się, że podczas obracania walec zostanie poddany za dużym naprężeniom i gdzieś pęknie. Albo że spawy nie wytrzymają. Ale wygląda na to, że wszystko gra. Myślę więc, że możesz na razie zejść z posterunku.

— Obaj możemy, Gunny. Albo ty. Ty, John i cała armia spawaczy-hobbystów. Kto by pomyślał?

— No, o zasługach będziemy mówili, jak ich stamtąd wyciągniemy. Za dziewięć minut będzie poprawka kursu. Bardzo mała. Nicholson wie.

— Poprawiłeś mi humor, Gunny.

— Nie widać tego po tobie. Co się dzieje, Marcelu? Ta heca z windą?

— Tak. W tej chwili wygląda to dość przerażająco.

— Nic im nie będzie. Kellie ich wyciągnie. Rozmawiałeś z nimi?

— Nie. Nadal nie ma łączności.


Lądownik zajął miejsce z przodu windy. Padał deszcz, dookoła strzelały błyskawice. Kellie w fotelu pilota walczyła z silnym wiatrem, który spychał ją na ścianę.

— Musimy zrobić to szybko, Hutch — rzekła. — Nie wiem, jak długo będę mogła tam wisieć. — Miała na myśli moc potrzebną do unoszenia się.

— Dobrze — rzekła Hutch.

— Coś jeszcze. Windy są we wnętrzu konstrukcji.

— Wiemy.

— Dobrze. Więc wiecie, że to plątanina belek, wsporników i płyt. Właśnie ona was podtrzymuje. Muszą tam gdzieś być szyny, bo windy poruszają się w górę i w dół po szynach. Wszystko jest stare i zniszczone. Metal musiał się pokrzywić i dlatego winda nie może zjechać w dół.

— Co ty nam próbujesz powiedzieć, Kellie?

— Jakieś pięćdziesiąt metrów pod wami jest dziura. Jeśli tam zjedziecie, po prostu spadniecie. Do widzenia.

— Doskonale. Na razie wygląda na stabilną. Do roboty.

— Kto pierwszy?

— Randy.

Nathingale spojrzał na nią błagalnie. Twarz miał barwy popiołu.

Co ona ma z nim zrobić? Zostawić go tu? Lądownik opadł trochę, aż ustawił się równo z windą. Kellie otworzyła klapę i MacAllister pokazał im linę.

— Jest przywiązana do wspornika fotela, Randy — powiedział.

Nathingale pokiwał głową niecierpliwie.

— Dobrze.

MacAllister popatrzył na Hutch, od której dzieliło go zaledwie kilka metrów. Też wyglądał na wystraszonego, ale próbował zachowywać się nonszalancko. Czemu nie? W końcu był żołnierzem.

Lądownik wznosił się i opadał, szarpany wiatrem. Podpłynął do windy, po czym oddalił się.

— Nie za blisko — rzekła Hutch.

— Strasznie tu wieje — odezwała się w słuchawkach Kellie.

Mac zwinął linę i ocenił odległość.

— Gotowa, Hutch?

— Tak.

Lina poleciała w jej stronę. Sięgnęła, ale nie udało jej się złapać. Mac znów zwinął linę i spróbował jeszcze raz. Znów nie doleciała.

— Jesteś za daleko — zwrócił się do Kellie.

Hutch usłyszała stłumione przekleństwo. Lądownik oddalił się, ciągnąc linę. Gdy Mac był znów gotowy, podjęli kolejną próbę.

Lądownik unosił się na poduszce powietrznej. Nagle opadł i ku przerażeniu Hutch MacAllister o mało nie wypadł. Nightingale zesztywniał.

— Przeklęty wiatr — rzekła Kellie.

Mac odszedł od włazu.

— Wszystko w porządku, Mac? — spytała Hutch.

— Widziałaś, co się dzieje?

— Tak — odparła Kellie. — Przywiąż się.

Znikł na chwilę, po czym pojawił się obwiązany w pasie liną. Problem oczywiście polegał na tym, że gdyby rzeczywiście wypadł, Kellie nie mogłaby odejść od sterów, żeby mu pomóc, i musiałaby polecieć na dół i wylądować, żeby mógł wsiąść z powrotem.

— Dobrze — rzekł MacAllister zaskakująco spokojnym głosem. — Spróbujmy jeszcze raz.

— To nie takie łatwe — rzekła Kellie. — Jak już złapiesz linę, musisz się naprawdę szybko ruszać.

Hutch zrozumiała. Gdyby podczas całej operacji uderzył silny wiatr, lądownik odsunąłby się, wyszarpując z windy linę wraz z osobą uwieszoną na jej końcu.

Kellie zbliżyła się. Hutch nie spuszczała oczu z Maca, który oceniał odległość. Linę trzymał zwiniętą w prawej ręce. Lądownik obracał się, opadał, wznosił się, aż zbliżył się do niej.

Mac dostrzegł szansę i lina poleciała w jej kierunku. Rozwinęła się; była mokra od deszczu, ale Hutch udało się ją złapać.

— Dobrze, Randy — rzekła. — Jazda.

Cofnął się i w jego oczach dostrzegła wewnętrzną walkę.

— Nie mamy czasu na głupoty — powiedziała cicho. — Jeśli tu zostaniemy, zginiemy.

— Wiem.

Czekała.

— Hutch — odezwała się Kellie. — Do roboty. Nie mogę tu wisieć wiecznie.

— Pracujemy nad tym.

Nightingale podszedł i zamknął oczy. Owinęła go liną w pasie, przełożyła ją pod pachami i związała z przodu. Nie było szans, żeby się z niej wyśliznął. Nightingale stawiał jednak opór, gdy popchnęła go w stronę otworu.

— Hutch — powiedział. — Nie mogę tego zrobić.

— Wszystko gra, Randy. Świetnie ci idzie. Winda znów opadła i zatrzymała się z hukiem.

— Hutch! — krzyknęła Kellie.

Nightingale podszedł do drzwi i spojrzał na lądownik. Deszcz lał się na niego.

— Nie patrz w dół — rzekła Hutch.

— Pospieszcie się! — wołała Kellie.

— Hutch?

— Tak, Randy?

— Jeśli się nie uda…

— Uda się.

— Jeśli się nie uda…

Sięgnął do brzegu otworu, znalazł go, zacisnął na nim palce. Lina łącząca go z lądownikiem naprężała się i rozluźniała, gdy Kellie próbowała zrekompensować prądy i wiatr nad przepaścią.

Hutch stanęła za nim i delikatnie oderwała jego palce.

— Zawsze się udaje — powiedziała i wypchnęła go. Poleciał w ciszy, choć przypuszczała, że będzie krzyczał.

Spadł. To musiało być kilka strasznych sekund, ale szybko było po wszystkim: lina naprężyła się i zawisł pod lądownikiem. Kellie szybko oddaliła się od ściany, a on huśtał się tam i z powrotem, trzymając się kurczowo liny i powtarzając w kółko: „O Boże”.

Mac zaczął wciągać go do środka. Hutch patrzyła, jak Nightingale rozpaczliwie wymachuje rękami i nogami i zaczęła się bać, że dostał ataku serca.

— Randy, uspokój się — powiedziała. — Nic ci nie będzie. Najgorsze za tobą.

Mówiła dalej, najbardziej kojącym tonem, na jaki mogła się zdobyć, aż Macowi udało się wyciągnąć rękę, złapać kamizelkę Nightingale’a i zacząć wciąganie go do środka.

Lądownik zakołysał się lekko i znów się zbliżył. Mac pojawił się we włazie z liną.

— Dobrze, ślicznotko — oznajmił. — Ty jesteś następna. Winda zadygotała. To pewnie kolejne trzęsienie ziemi.

Po chwili znów ruszyła w dół. Hutch odsunęła się od otworu i wstała. Deszcz bębnił po dachu. Winda dalej opadała i przez kilka sekund Hutch wydawało się, że spada swobodnie. Serce podpełzło jej do gardła. Metal zazgrzytał i winda zatrzymała się z hukiem.

Kellie krzyczała coś z przerażeniem.

— Wszystko w porządku — rzekła Hutch.

— Właśnie nie bardzo.

Hutch odniosła wrażenie, jakby jej rozdygotane serce się zatrzymało.

— Co się dzieje?

— Spadam.

Antygrawitacja przestała działać.

Hutch patrzyła, jak lądownik opada. Kellie spowolniła spadanie, włączyła silniki, i udało jej się trochę wznieść. Zbliżyła się.

— Musi nam się udać za pierwszym razem — rzekła.

Mac stał we włazie śluzy z liną. Kellie nadleciała od góry, wyłączyła silniki, odwróciła ciąg i zawisła. Natychmiast zaczęła opadać.

— Nie — rzekła Hutch. — To na nic.

Lądownik opadał za szybko. Mac spojrzał z rozpaczą w jej stronę.

— Muszę wylądować i doładować układ antygrawitacji — rzekła Kellie. — Hutch, przepraszam. Nie mam żadnego innego pomysłu.

Hutch pokiwała głową i pomachała im na pożegnanie.

— Leć na dół. Poczekam tu na was.

Robiło się ciemno. Wiatr się wzmagał, a oni nie mieli czujników. Nocna akcja ratunkowa nie miała szans powodzenia. Kellie walczyła z wściekłością i łzami.

— Nie możesz zostać w windzie, Hutch.

Hutch patrzyła, jak lądownik uruchamia silniki i odlatuje na wschód.

— Jest aż tak źle?

— Dobrze nie jest.

Wyjrzała. Na zewnątrz szalała burza. Spojrzała na konstrukcję, na belki, rozpórki i szyny prowadzące po obu stronach. Gdyby tylko udało się tam dostać.

Błyskawica eksplodowała gdzieś w górze, zalewając wszystko na sekundę ostrym światłem.

Zewnętrzna powierzchnia windy była gładka, bez żadnych uchwytów. Sufit był niski, ale nie dało się wyjść na dach. Nie widziała sensu w wychodzeniu na niego, nie mając czegoś, na czym można stanąć.

Winda znów się osunęła. Coś z łomotem uderzyło o jedną ze ścian.

Hutch cofnęła się i próbowała się zastanowić. Nie było łatwo jasno myśleć ze świadomością, co może się stać w każdej chwili.

Sięgnęła po swoją lianę, podeszła do otworu i wyjrzała na dach. Położyła się na brzuchu, wychyliła i spojrzała pod spód. Wisiała tam para lin. I dostrzegła tę przerwę, zaledwie kilka metrów poniżej. Brakowało szyn.

W tej sytuacji miała zaledwie parę minut.

Wyjęła laser, stanęła przy drzwiach i wycięła dziurę na wysokości pasa. Sekundę później — drugą, z lewej strony, na wysokości ramienia, tuż nad pierwszą. E-skafander chronił ją przez zimnem i upałem, ale nie była pewna, co się stanie, jeśli postawi stopę na gorącym metalu. Z drugiej strony, nie miała czasu czekać, aż wszystko ostygnie.

— Hutch — przez burzę przebił się głos Kellie. — Wylądowaliśmy i ładujemy kondensatory.

— W porządku.

— Dasz radę wyjść z windy?

— Dam ci znać.

Podeszła z powrotem do drzwi, zmierzyła odległość, spróbowała przekonać samą siebie, że nie ma różnicy między tym, co próbuje zrobić, a wspięciem się na dach garażu, co tyle razy robiła jako nastolatka.

Wychyliła się i złapała najwyższy z uchwytów. Deszcz lał tak, że zapierało jej dech. Choć chronił ją skafander, z psychologicznego punktu widzenia wyglądało to, jakby pola tam nie było. Znów efekt McMurtriego.

Zebrała całą odwagę, wysunęła się na przód windy, włożyła stopę do dolnego otworu, wspięła się szybko do góry i wpełzła na dach. Mocowanie liny znajdowało się na środku, a dach był lekko pochylony. W pierwszym odruchu chciała podejść do środka, by odejść jak najdalej od brzegu. Ale to nic by nie dało.

Patrzyła, jak siatka skośnych i poziomych belek powoli się przesuwa. W górę. Były okrągłe i bardzo wąskie. Nie grubsze od jej nadgarstka. Jakiego materiału budowlanego używały te istoty?

Przesunęła się w stronę konstrukcji, przywiązała jeden koniec liany wokół nadgarstka i przeszła z dachu na belkę. Winda znów opadła, a Hutch odchyliła się i stała tak, aż winda zjechała niżej. Owinęła lianę wokół belki i ciasno zawiązała, po czym uświadomiła sobie, że przestała oddychać. Usiadła ostrożnie, z obiema nogami po jednej stronie szyny, choć wolałaby usiąść okrakiem, bo tak było bezpieczniej, choć mniej wygodnie.

— Hutch? — odezwała się Kellie.

— Wyszłam z windy.

— Wszystko w porządku?

— Tak. Chyba tak.

— Gdzie jesteś?

— Siedzę na belce.

Kolejne błyskawice. Łączność urwała się na chwilę. Kiedy wróciła, Kellie spytała:

— Jesteś bezpieczna?

— Wszystko gra.

— Za jakąś godzinę naładujemy kondensatory.

— Daj spokój. Zabijesz nasz wszystkich. Poczekaj do rana.

— Hutch…

— Rób, co ci mówię. W ten sposób wszyscy będziemy mieli większe szanse.

Winda nadal opadała wolno. Zatrzymała się, przez kilka minut wydawało się, że utknęła na dobre, po czym wypadła z konstrukcji, z szyn, i zaczęła spadać. Chwilę później Hutch usłyszała, jak rozbija się w lesie.


GORĄCA LINIA

Jedna z dwóch osób, które dziś rano utknęły w windzie, pozostaje nadal w niebezpieczeństwie…


Nicholson wolałby teraz siedzieć w swojej chacie w górach Adirondacks. Nigdy w życiu tak bardzo nie pragnął wycofania się z branży i tego, żeby wszyscy zapomnieli o jego roli w całej tej aferze. Miał nadzieję, że nic mu nie zrobią. Był jednak wstrząśnięty i nienawidził, jak zmuszano go do podejmowania decyzji, które kiedyś mogły odbić mu się czkawką. Rozpaczliwie pragnął, by już było wiadomo, że wyszedł z całej sytuacji bez szwanku. Jeśli to mu się uda, będzie mógł uważać się za szczęściarza.

A ponadto bardzo chciał, żeby akcja ratunkowa się udała. Nie tylko dlatego, że byłby to argument na jego korzyść, ale dlatego, że kiedy już trochę opanował osobiste lęki, zaczął odczuwać współczucie wobec ludzi, którzy tam utknęli.

Wiedział, że jego priorytety, gdyby ktoś się o nich dowiedział, nie świadczyłyby o nim dobrze. I ten osąd wprawiał go w zakłopotanie, nakładając mu na ramiona jeszcze cięższe brzemię. Nie mógł jednak nic poradzić na to, co czuje. Nie znosił Marcela, nie z powodu tego, czego kapitan „Wendy” dotąd dokonał, ale dlatego, że nie był w stanie wymyślić planu akcji ratunkowej, który nie wiązałby się z bezpośrednim ryzykiem dla Nicholsona.

Lekki wstrząs poinformował go o korekcie kursu. Nieomal czuł masę obiektu, który holowała „Gwiazda”. Dostrzegał ją w zwolnionych reakcjach statku. I tak to wyglądało w tej chwili: „Gwiazda” była przyspawana do obcego artefaktu, a Nicholson był spętany swoją wcześniejszą decyzją, zezwalającą dwojgu pasażerom polecieć na planetę.

Moc, która przejawiała się drżeniem grodzi, pozwalała wszystkim czterem statkom nadświetlnym pchać swój ciężar wyznaczonym kursem. Statki właściwie nie miały możliwości manewrowania na boki. Mogły zmieniać nieznacznie kurs, korzystając ze strategicznie rozmieszczonych, bardzo wszechstronnych silników sterujących, ale tylko główne silniki mogły wykonywać manewry wpływające na pozycję walca Alfa. To oznaczało, że — praktycznie rzecz ujmując — całość leciała wyłącznie opierając się na polach grawitacyjnych i inercji, które miały załatwić resztę.

Dobrze po rozpoczęciu manewru Lori zameldowała, że lecą prosto na cel. Nicholsonowi cała ta operacja wydała się niepotrzebnie skomplikowana. Nie miał jednak żadnego powodu, by uważać, że plan się nie powiedzie. Poza własnymi przeczuciami.

Silniki pracowały w trybie jałowym. Ciąg był wytwarzany gdzie indziej, przez jeden lub więcej statków. Nie dało się tak skalibrować mocy, żeby tylko ją zwiększać lub zmniejszać, więc komputery dokonywały korekt, uruchamiając silniki różnych statków w różnych kombinacjach w zależności od tego, co chciały osiągnąć. Istna symfonia.

Na jednym z bocznych ekranów widać było wygenerowany obraz „Wieczornej Gwiazdy”. Statek widniał na tle gwiazdozbiorów, ciepły i rozświetlony na tle pustki. Walec przedstawiono jako kreskę grubości włosa, rozciągającą się do brzegów ekranu. Strzałki wskazywały: 44 km do „Zwicka” i 62 km do „Wildside”.

Dolał sobie kawy i zobaczył, jak Marcel dyskutuje zawzięcie z Beekmanem. Zgodnie z planem, jaki mu przekazali, następny manewr miał być za kilka godzin — znów korekta ustawienia Alfy i umieszczenie walca na właściwej trajektorii.

Marcel skończył rozmowę, rozejrzał się i dostrzegł spojrzenie Nicholsona.

— Może jakieś śniadanie, Eriku?

Nicholson zerknął na Beekmana.

— Zastanawiam się, czy jednak nie byłoby lepiej, gdybyśmy tu zostali. Na wypadek, gdyby się coś stało.

— Coś się już dzieje — rzekł tamten. — Wiesz, że Hutch utknęła.

— Tak. Słyszałem.

Było już po czwartej rano.

— Nie przypuszczam, żebyśmy byli potrzebni przez następnych kilka godzin. Lori ma wszystkie potrzebne dane. Autsajderzy wyjdą na zewnątrz, jak tylko warunki na to pozwolą.

— A jeśli pojawi się jakiś problem?

— Jeśli będzie to mały problem, poradzimy sobie.

— A jeśli duży?

— To wszystko na nic — odparł Beekman rzeczowym tonem. — W tej chwili nie możemy już wykonać żadnej większej korekty.

A może jednak należy posiedzieć z Clairveau i z Beekmanem. Jeśli akcja się powiedzie, ludzie zapamiętają obraz dwóch kapitanów i szefa zespołu naukowców, wspólnie omawiających plany ratunku.


Burza elektryczna najwyraźniej nie zamierzała osłabnąć. Deszcz lał, wiatr wył.

Bezpośrednie niebezpieczeństwo wiązało się z możliwością, że jakiś piorun trafi w konstrukcję. E-skafander chronił przed wyładowaniami o małej mocy, ale bezpośredniego trafienia Hutch by nie przeżyła. Na szczęście konstrukcja windy nie sterczała w powietrzu. Znikała gdzieś w ruinach budynku. Ale i tak była to masa nieosłoniętego metalu. Trafienie wydawało się nieuniknione.

Nie przychodził jej do głowy żaden pomysł na zejście z tego żelastwa. Skalna ściana była gładka. Kilka wątłych krzewów, jakie na niej rosły, nigdy by jej nie utrzymało. Wyżej, nieco w bok, było drzewo. Wyglądało na stare i postrzępione, ale Hutch pomyślała, że może jednak zdołałoby ją utrzymać. Niestety, to musiałby być długi skok i była raczej pewna, że się nie uda.

Kellie nie rozłączała się i w potokach zakłóceń regularnie pytała, czy wszystko w porządku.

Omywał ją deszcz. Dzięki skafandrowi była sucha, ale nie było nic widać.

— Jesteś pewna, że nie możesz jakość zejść z konstrukcji?

Hutch potrząsnęła niechętnie głową. Ciągłe wracały do tego tematu.

— To chyba mówi wszystko.

— Nie. Nie przylatujcie tu. Poczekajcie.

— Ale…

— Coś wymyślę. Największe szanse mam, jak poczekacie.

Kolejny piorun eksplodował gdzieś w górze. Podskoczyła i pewnie by spadła ze swojej grzędy, gdyby nie była przywiązana. Prawie przyzwyczaiła się do nieustannego przeżywania strachu, przez co czuła się wyczerpana i otępiała. Drzewo uginało się pod falami deszczu.

Konstrukcja zadrżała. Trzęsienie ziemi albo piorun, to już nie miało znaczenia. Spojrzała na wschód. Jerry miał niedługo wzejść, ale niebo było za bardzo zachmurzone, żeby dało się go zobaczyć. Niech Bogu będą dzięki za takie małe gesty.


Kiedy lądownik zaczął opadać, Kellie przyspieszyła, nabrała wysokości i wróciła na szczyt góry w nadziei, że tak będzie mogła wymyślić jakiś sposób ratunku. Niestety, mimo silnego wiatru szczyt był nadal zasnuty mgłą. Burza elektryczna odcięła ich od „Wendy”, więc nie miał kto ich poprowadzić. Kiedy MacAllister nalegał, żeby jednak spróbowali, rozważnie wytłumaczyła mu, że jeśli wszyscy się zabiją, Priscilli Hutchins w ten sposób nie pomogą.

Opowiadała się więc za tym, żeby polecieć na dół, do połowy wysokości góry. Słyszeli szum wdzierającego się oceanu, więc i tam musieli trzymać się wysoko położonych miejsc.

MacAllister w szumie deszczu gapił się ponuro w iluminator, w migoczącą ciemność.

Powarkiwali na siebie i narzekali, że siedzą i nic nie robią. Późnym wieczorem MacAllister w końcu zasnął. Nightingale, nie mając się z kim kłócić, siedział obojętnie w swoim fotelu, aż Kellie zastanawiała się, czy nie śpi. Około północy stracili łączność z Hutch.

Pioruny waliły przez całą noc. Kellie zasnęła i spała twardo, obudziła się tylko raz, słysząc prowadzoną szeptem rozmowę między swoimi pasażerami. Nightingale obarczał się winą za opóźnienie akcji ratunkowej i brał na siebie odpowiedzialność za trudną sytuację, w jakiej znalazła się Hutch. Kellie wyobrażała sobie, co on może myśleć: że Priscilla została tam, żeby on mógł się wydostać. I znów kobieta uratowała go za cenę własnego życia. Ku jej zaskoczeniu Mac odpowiedział mu, że to się mogło zdarzyć każdemu.

Trudno było ocenić, co on naprawdę myśli. Mac zwykle pokazywał światu twarz cynika. A jednak nalegał, żeby próbowali ratować Hutch, choć Kellie tłumaczyła mu, że to nie ma sensu, nie w ciemności, nie przy tym wietrze, że tylko zaryzykowaliby własne życie.

Niewiele mówił od chwili, gdy Hutch i Nightingale wyszli rankiem zbadać sześciokątną budowlę. To musi być dla niego trudne, pomyślała. Zwykle pozostawał w centrum uwagi. Wszyscy traktowali go poważnie, zawsze liczyli się z jego opinią. Mieszkał w najlepszych hotelach, wszędzie cieszył się zainteresowaniem mediów. A teraz wszystkie jego czynności ograniczyły się do walki o przetrwanie, kurczowego trzymania się życia, balansowania na granicy życia i śmierci. Przez ostatnie dwanaście dni jedyną kwestią było: co potrafi zrobić? A przecież okazało się, że jest zdolny do czynów, o które by go nie posądzała.

Kiedy wrócą do domu, pomyślała, jeśli wrócą, poprosi Marcela o rekomendację dla Maca. To będzie coś godnego oglądania, Gregory MacAllister odbierający nagrodę Akademii. Nigdy nie narzekał, czasem tylko krzyczał na jakieś obiekty nieożywione. Na przykład na Jerry’ego. Robił wszystko, co mógł, w granicach swoich fizycznych możliwości, i nie okazał się wrzodem na tyłku, o co wszyscy go na początku podejrzewali.

— Mój Boże — powiedział.

W kabinie pojaśniało i znów pociemniało. Grzmot rozdarł noc.

— Ten trafił w windy — rzekł Nightingale.

— Hutch! — Mac postukał w komunikator. — Priscillo! Odezwij się.


Był już prawie świt, pięć godzin do spotkania z podbierakiem Marcela. Nie zaczęło się jednak jeszcze robić jasno. Nightingale siedział zobojętniały, słuchając wycia wiatru; MacAllister skulony za nim, zaciskając zęby przy każdym uderzeniu pioruna.

Nigdy nie czuł się pewnie, używając przydomka „Hutch”. Dla niego było to imię jak dla robotnika z fabryki, absolutnie nieodpowiednie dla walecznej, może nawet nieco lekkomyślnej kobiety. Zastanawiał się, czy ci ludzie nie mają słuchu.

Zaczął w myślach układać hołd dla niej. Miałby się ukazać w „Kwartalniku Łowcy Przygód”, publikacji, w której redagowaniu Mac brał udział przez sześć lat i do której ciągle pisywał.

— Masz coś? — spytał Kellie, która znów próbowała nawiązać łączność.

Potrząsnęła głową. Tylko trzaski zakłóceń.

— Chyba już czas — rzekł Nightingale.

— Jeszcze nie — odparła.

MacAllister wrócił do swojej pracy.

Priscilla pochodziła z małego miasteczka w Ohio.

Skąd ona naprawdę była? Będzie musiał sprawdzić. Oczywiście nie miało znaczenia, czy to było Ohio czy Szkocja. Ani czy w ogóle było to małe miasteczko.

Priscilla pochodziła z dolnego Bronksu.

Brzmi równie dobrze.

Pracowała dla Akademii Nauki i Techniki jako pilot, za standardowe wynagrodzenie, wykonując nudne loty między Ziemią a stanowiskiem archeologicznym na Pinnacle czy czarną dziurą Marmara.

Dwadzieścia lat temu brała udział w ekspedycji do Obłoków Omega, dziwnych struktur, które rodziły się falami w centrum galaktycznym, po czym atakowały baseny i dwudziestopiętrowe wieżowce. Wszyscy uczestnicy tej ekspedycji wydali potem swoje pamiętniki, a Priscilla Hutchins po prostu wróciła do pilotażu.

Zapomnieliśmy o niej. I mogliśmy nigdy nie zauważyć, że ktoś taki istniał. Gdyby w końcu nie wysłano jej na Deepsix.

Chrząknął i wykreślił „centrum galaktyczne”. Brzmiało jak nazwa domu towarowego.

Nightingale wstał i ruszył do ekspresu z kawą. Kellie próbowała czytać, ale szybko zauważyła, że nie robi żadnych postępów.

Mac prawie skończył, gdy Kellie się wyprostowała.

— Dobrze — rzekła. — Wiatr się trochę uciszył. Zapnijcie pasy.

Pomyślał, że na zewnątrz jest trochę jaśniej. Ale tylko trochę.

Usłyszał szum silników i zapiął uprząż. Światła na panelu zamrugały.

— Trzymajcie się — rzekła Kellie i MacAllister poczuł, jak pojazd unosi się i leci wśród burzy. W tej samej chwili Kellie włączyła światła. Wznosili się obok murów, wśród deszczu i uginających się drzew.

Lądownik z trudem unosił się w niebo, a Nightingale próbował znów połączyć się z Hutch.

Mac spoglądał z nadzieją w przepaść. Czasem, gdy kąt był odpowiedni, widział konstrukcję.

— Czy my wiemy, gdzie jej szukać? — spytał.

— Była tam daleko, po lewej stronie — odparła Kellie. — Na wysokości sześciu tysięcy trzystu metrów.

Mac zajął się obserwowaniem wysokościomierza. Siedzący przez nim Nightingale wstrzymywał oddech.

— Winda spadła — rzekła Kellie.

Nie było to dla nich zaskoczeniem.

Nightingale przyglądał się konstrukcji przez lornetkę.

— Widać ją? — spytał Mac.

— Powiem wam, jak coś zobaczę — burknął Nightingale.

Kellie nacisnęła przycisk komunikatora.

— Hutch, słyszysz mnie?

I nagle, wśród zakłóceń, usłyszeli jej głos.

— Tutaj…

Wszyscy próbowali mówić naraz. Kellie uciszyła ich.

— Gdzie jesteś? — spytała.

— Tam, gdzie mnie zostawiliście… — znów zakłócenia — …widzę światła.

— Dobrze, trzymaj się. Zaraz tam będziemy.

— Świetnie. Będę wdzięczna.

— Hutch, jak się czujesz?

— Powtórz!

— Jak się czujesz?

— W porządku.

— Widzę ją — rzekł Nightingale.

— Gdzie? — spytała Kellie.

— Tam — pokazał palcem.

Wisiała na jednej z belek Mac rzucił okiem, po czym sięgnął za siebie i wyjął linę. Zawiązał koniec wokół podstawy fotela i mocno szarpnął. Nightingale otworzył wewnętrzny właz śluzy.

— Nie zapomnij sam się przywiązać — rzekła Kellie.

Nie zapomniał. Nie po ostatnim razie. Wyciągnął uprząż i przypiął się do tego samego fotela.

Kellie kazała im uruchomić e-skafandry. Wyrównała ciśnienie powietrza.

— Gotowi — rzekła.

Podmuch wiatru uderzył w lądownik i Mac upadł na podłogę. Nightingale pomógł mu wstać.

Kellie otworzyła zewnętrzny właz. Wiatr i deszcz wdarły się do śluzy. A Mac zobaczył, jakim cudem Hutch udało się przeżyć. Zrobiła z liany coś w rodzaju nosidełka, przełożonego pod udami i pachami, i zwisała z belki. Nie dotykając metalu.

— Trzymaj się, Priscillo! — krzyknął, choć wiedział, że wśród wycia wichru go nie usłyszy.

— Jesteśmy wystarczająco blisko? — spytała Kellie.

Lądownik wznosił się i opadał.

— Nie! — odkrzyknął. — Musimy się bardziej zbliżyć.

— Nie wiem, czy dam radę.

Lina, którą trzymał Mac, była zwykłym, lekkim sznurem. Czymś, czego używano do zabezpieczania ładunków albo oznaczania miejsca wykopalisk. Na tym wietrze powiewała bardziej niż ciężka liana Hutch.

Próbował kilka razy i chybił, po czym wyłączył e-skafander i zdjął but. Przywiązał linę do niego i czekał na właściwą kombinację warunków: mniejszy wiatr i zbliżenie się lądownika do konstrukcji. Kiedy wystąpiła, rzucił but z liną. But przeleciał za belkę. Hutch zakołysała się do przodu i do tyłu, po czym złapała linę. Przyciągnęła ją, obwiązała się dookoła i zawiązała ją pod pachami.

Mac trzymał linę i szykował się.

— Pośpieszcie się — błagała Kellie, walcząc z burzą i prądami.

W prawej ręce Hutch pojawił się laser. Pokazała im go, żeby wiedzieli, co zamierza zrobić.

Mac spojrzał na podstawę fotela i zacisnął mocniej dłonie na linie. Nightingale, stojący przy włazie, nie był przypięły. Mac odsunął go, żeby nic mu się nie stało.

Priscilla odcięła lianę i spadła, znikając im z oczu. Lina szarpnęła. Mac trzymał mocno. Nightingale podszedł i razem wciągnęli ją do środka.

Gdy już znalazła się bezpiecznie na pokładzie, wszystkich ogarnął atak śmiechu. Priscilla objęła Maca i pocałowała Nightingale’a. Kellie przyspieszyła i wyłączyła antygrawitację, żeby oszczędzać kondensatory. Hutch objęła także i ją. Byli szczęśliwi, wyczerpani, bliscy łez. Podziękowała im, wyplątała się z liny i liany, wyraziła swoją bezgraniczną radość z faktu znalezienia się znów w lądowniku i znów ich wszystkich przytuliła. Odwiązała but Maca i wręczyła go ceremonialnie.

— Witaj w domu — rzekła Kellie.

Mac opadł na swój fotel.

— Dobrze, że wróciłaś, Priscillo — powiedział.

Usiadła obok niego, potarła nogę w miejscu, gdzie miała zawiązaną lianę, i zamknęła oczy.

— Nie uwierzyłbyś, jakie to cudowne uczucie — rzekła — móc znowu tu być.

Kellie wznosiła się powoli. Nagle wynurzyli się nad chmury. Powietrze było tu mniej wzburzone, ale Nightingale’owi zaparło dech. Patrzył w górę.

Mac spojrzał w tę samą stronę. Widać było potężny łuk zbliżającej się planety. Całe południowo-zachodnie niebo truchlało na widok fioletowego potwora. Mogli prawie zajrzeć w głąb planety. Mac poczuł chłód.

— Co teraz? — spytał. — Lecimy na spotkanie?

— Jeszcze nie — odparła Hutch. — Za wcześnie. Mamy jeszcze ponad cztery godziny.

Skrzywił się i spojrzał na kotłujące się chmury.

— Naprawdę musimy tam wracać?


Bill i Lori zaskoczyli obecnych, pokazując się razem na mostku „Gwiazdy”.

— Z przyjemnością ogłaszam, że manewr został ukończony — oznajmiła Lori. — Nie będzie już dalszych korekt kursu. Alfa pojawi się nad oznaczonym punktem na Morzu Mglistym na właściwej pozycji i w zaplanowanym czasie.

— Dobra robota — rzekł Bill. Miał minę, jakby rzeczywiście był zadowolony.


Kellie znalazła wysoko położony płaski teren blisko podstawy góry i wylądowała.

Hutch poszła do łazienki. Wyłoniła się z niej pół godziny później. Była wyszorowana i zawinięta w koc. Musiała poczekać, aż jej ubranie wyschnie.

— Mam nadzieję, że nikt nie ma nic przeciwko mojemu nieformalnemu strojowi — rzekła.

— Ależ skąd — odparł MacAllister, łypiąc na nią pożądliwie.

Wyciągnęli jedną z butelek uratowanych z „Gwiazdy”. Wiatr wiał, deszcz padał, ale choć przez chwilę odnosili wrażenie, że ze światem jest wszystko w porządku.

XXXIII

Istnieje kilka zawodów, w których wiara w Opatrzność jest niezbędna: pracujący wśród dotkniętych przez los i nauczyciele nastolatków; są też takie, w których pożądany jest ateizm. W szczególności przychodzą mi do głowy piloci. Kiedy dryfujesz wśród gwiazd albo obłoków, wolisz mieć ze sobą kogoś, kto ma do stracenia tyle samo co ty, jeśli coś się stanie.

Gregory MacAllister, Moje życie i miłość


Czas do rozpadu (prognoza): 20 godzin

Miles Chastain wrócił z Philem Zossimovem w pobliże sieci. Tym razem miał sprzęt, paru pomocników i ładunek materiałów w dwóch wahadłowcach. Drummond czekał z zespołem Autsajderów.

Miles pilotował statki nadświetlne od ponad czterech lat, przez ostatnie trzy lata dla Universal News. Była to dobrze płatna praca i ważny etap w jego życiu, jako że dzięki niej trafiał do miejsc, w których działo się coś ciekawego. Na przykład zawiózł ekipę dziennikarzy na Nok, jedyną planetę, na której istniała jeszcze obca cywilizacja, w samą porę, by zobaczyć pierwsze strzały w ostatniej rundzie wojny w dwudziestowiecznym stylu. Towarzyszył ekipie śledczej w locie na Kruger 60, kiedy „Aquilar” wrócił z pierwszego lotu sondażowego w kierunku Oriona bez załogi. Był pilotem podczas nagrywania przez Universal nagrodzonego reportażu z obcej stacji na orbicie Beta Pac III.

A teraz pomagał w organizacji akcji ratunkowej na Deepsix. Nieźle jak na dzieciaka z szeregówki w Baltimore.

Pojawił się w ciągu kilku minut po odebraniu wiadomości, że Alfa znajduje się na właściwym kursie i nie przewiduje się korekt. To oznaczało, że zespół Phila może rozpocząć realizację swojego etapu misji.

Aby uwolnić asteroidę, Drummond musiał naciąć sieć prawie na trzech czwartych jej obwodu. Teraz unosiła się w świetle słońca — dwie połówki, częściowo zaplecione, jak jasny, postrzępiony sztandar na bardzo długim maszcie.

Pierwsze zadanie polegało na dokończeniu tego, co zaczął Drummond: cięcia. Należało pozbyć się jednej z dwóch połówek.

Wahadłowiec Drummonda wleciał między dryfujące połówki. Jeden z Autsajderów wyłonił się ze śluzy i przywiązał linę do połówki spisanej na straty. Potem wrócił do wahadłowca, który zaczął się oddalać, prostując kawałek sieci, która miała zostać pocięta laserem.

Miles zbliżył się drugim pojazdem i rozcinał ją, aż została całkowicie oddzielona. Teraz pilot Drummonda odholował pociętą sieć i zwolnił ją, by zajęła własną orbitę.

Wrócił i przyczepił pozostałą połówkę do wahadłowca. Potem zaczął powoli hamować, rozciągając ją. Kiedy był zadowolony z efektu, odpiął ją.

Miles wkroczył ponownie.

Pomysł polegał na tym, by przekształcić pozostałą część w coś w rodzaju worka. Część sieci przymocowana do płyty, po zanurzeniu w atmosferze, miała stanowić górę worka, a drugi koniec, dawny biegun południowy, miał stać się dołem. Zespół Milesa miał połączyć uszkodzone elementy na dole i związać je ze sobą, tworząc kształt, który miał zwieszać się w kierunku powierzchni planety, a w który za sześć godzin miał wlecieć lub wpaść lądownik.

Wahadłowce zajęły pozycje po obu stronach sieci, jakieś sto metrów od „dołu”. Miles i trzech Autsajderów wspięli się na nią i użyli wahadłowców, by zebrać razem dolne części.

Reszta zespołu, który w sumie liczył osiem osób, włączyła się do akcji. Zostali specjalnie przeszkoleni, by móc wykonać to zadanie, ale Miles nie przestawał się martwić. Trenowali na siatkach tenisowych na pokładzie „Gwiazdy”, ale nie była to specjalnie realistyczna symulacja.

Patrzył, jak jego ludzie przemieszczają się w wąskiej przestrzeni między siecią a śluzą powietrzną, łapiąc się unoszących się w próżni metalowych ogniw. Połączyli swoje liny zgodnie z instrukcją, wyjęli z plecaków spinki, które Marcia Keel zrobiła z krzeseł, ekspresów do kawy i regałów w ładowni, i rozpoczęli proces łączenia dolnej części sieci.

Niewątpliwy plus tej sytuacji polegał na tym, że nie korzystali z laserów. Miles nienawidził sytuacji, w których ludzie pracujący na artefakcie używali laserów, i gdyby coś takiego zaproponowano w przypadku sieci, pewnie by odmówił. Na szczęście nie było to konieczne.

Był jedyną osobą, która korzystała z odrzutowego plecaka. Jego zadanie polegało na nawigowaniu między brzegami i przyciąganiu ich do siebie tak, by Autsajderzy mogli je trwale połączyć. Tylko jeden z nich odleciał podczas tej fazy operacji i Miles szybko go złapał.

Nie był pewien co do jednego aspektu strategii.

— Sieć ma trzy czwarte kilometra średnicy, Marcelu — odezwał się na prywatnym kanale. — Boję się, że się zaplącze. Wtedy zostaniemy z niczym.

— Co proponujesz?

— Wolałbym ją przyciąć do jakichś rozmiarów, nad którymi łatwiej zapanować. Jakieś sto pięćdziesiąt metrów. Na pewno nie więcej.

— Ile czasu ci to zajmie?

Spojrzał na setki metrów kwadratowych dryfującej sieci. Będą musieli wejść do środka, wykonać kilka skomplikowanych manewrów, dociąć, wyjść, połączyć.

— Dwanaście godzin.

— To chyba rozwiązuje problem? — W głosie Marcela usłyszał zniecierpliwienie. — Zróbcie to zgodnie z planem.

Autsajderzy skończyli pracę i dolne sto metrów sieci połączono w worek. Wahadłowiec Milesa zabrał ich.

Teraz zaczęło się przedstawienie Phila Zossimova. Phil przywiózł rury, docięte i ukształtowane w pierścień. Miles był zachwycony młodym Rosjaninem. Jeszcze godzinę temu chłopak mówił, że boi się wyjść na zewnątrz i wejść na sieć. A teraz, stojąc przed grupą ochotników, bez wahania włączył skafander.

Rurę zbudowano z elementów podtrzymywania życia zabranych z „Wildside”. Poszczególne elementy ponumerowano, żeby połączyć je jak najszybciej. Pod dowództwem Phila wyszli na zewnątrz.

Powyżej nowo powstałego worka sieć była otwarta aż do płyty. Rozcięli boki tuż powyżej worka, tworząc duży otwór, i zabezpieczyli jego brzegi rurami. Kiedy rury znalazły się na miejscu, Zossimov podłączył pompę i czujnik.

Pompował powietrze, aż rura stała się sztywnym pierścieniem, tworzącym otwór o szerokości dwudziestu pięciu metrów. Kryza miała zabezpieczać otwór, przez który miał wlecieć lądownik. Czujnik, wymontowany z urządzenia do zamykania klapy na „Wildside”, miał uruchamiać zawór natychmiast po wykryciu lądownika Hutch. Zawór wpuszczał i wypuszczał powietrze, otwór poszerzał się i zamykał, co miało chronić lądownik przed wypadnięciem po znalezieniu się w sieci.

Następnie należało się upewnić, że tył sieci nie zacznie dryfować do przodu i nie zamknie worka ani nie zablokuje wlotu.

Aby tego dokonać, przywieźli spory ładunek prętów wykonanych z metalu wyciągniętego z ładowni „Wildside”, zaopatrzonych w łączniki, za pomocą których można było łączyć je ze sobą na końcach. Mieli także różne klamry i wsporniki.

Każdy pręt był długi na pięć metrów. (Taka była maksymalna długość umożliwiająca włożenie ich i wyjęcie z wahadłowców). W sumie było ich czterdzieści sześć.

Autsajderzy zmontowali z nich dwie szyny wzmocnione wspornikami. Połączyli szyny równolegle, powyżej i po obu stronach pierścienia, z przodu i z tyłu worka. Kiedy zakończyli pracę, uzyskali pojemnik, w którym lądownik mógł swobodnie manewrować.

Wszyscy poza Philem i Milesem weszli na pokład wahadłowców. Phil ustawił czujnik.

— Jesteś pewien, że to zadziała? — spytał Miles.

— Całkowicie.

— Ile czasu zajmie zamknięcie otworu, kiedy lądownik znajdzie się w środku?

— Uruchomi się natychmiast, jak przelecą. Nie jestem fizykiem, więc nie wiem, jak szybko opróżnia się kryza, ale to nie powinno trwać więcej niż kilka sekund. Szczególnie na tej wysokości.

Miles przyjrzał się kołnierzowi.

— Chyba mamy całkiem przyzwoity podbierak.


Kiedy ludzie Milesa wspinali się na sieć, zespoły spawaczy zajmowały stanowiska na kadłubach czterech statków nadświetlnych. Tom Scolari, Cleo, Jack Kingsbury i starszy mężczyzna, który przedstawił się tylko jako Chop, odpowiadali za „Zwicka”. To zadanie powinno być łatwe, bo Jack i Chop już robili coś takiego, gdy przymocowywali statek do walca Alfa.

Przedstawiciele Universal News zaprosili Scolariego do wzięcia udziału w wywiadzie. Emma znalazła kombinezony dla niego i Cleo, a plan zakładał zrobienie wywiadu na żywo zaraz po skończeniu pracy na kadłubie. Denerwowała go ta perspektywa, bał się wywiadu bardziej niż wyjścia na zewnątrz.

Pewnie łatwiej byłoby przeprowadzić wywiad z Chopem i Jackiem, którzy mieli dłuższy staż pokładowy, i Scolari zastanawiał się, dlaczego Emma tak nie zrobiła. Szybko stało się jednak jasne, że żaden z nich nie jest szczególnie rozmowny. Jack odpowiadał monosylabami, a Chop cały czas się drapał. Scolari obawiał się, że się obrażą, ale żaden z nich nie podejmował tematu. Kiedy im powiedział, że czeka go udzielanie wywiadu, Chop skomentował, że cieszy się, iż jego o to nie poproszono.

„Zwick” był najbardziej wysuniętym statkiem przyczepionym do walca, zaledwie trzydzieści osiem kilometrów od sieci, którą widzieli: lśniła w świetle słońca. Przypominała Scolariemu flagę.

Walec był przyspawany do spodu „Zwicka”. Wyszli przez klapę ładowni na bakburcie i zeszli pod spód z wrażeniem, jakby cały kosmos się obracał, a kadłub był zawsze w dole. Takie wrażenie miało się przy korzystaniu z butów magnetycznych.

Kiedy byli gotowi, Cleo i Scolari cofnęli się, a Jack i Chop przeszli do przodu. Uruchomili lasery i zaczęli ciąć spaw. Ponieważ walec przemieszczał się już bezpiecznie na kursie i korekty nie były potrzebne, mieli oddzielić go od statku i zmienić jego orientację.

— Tylko uważajcie — przypomniała im Janet ze swojego posterunku w wahadłowcu Drummonda, blisko sieci. Dla Autsajderów była to najbardziej niebezpieczna część operacji: jeśli zaczną ciąć za wysoko, przetną albo poważnie osłabią Alfę. Jeśli to zrobicie, powtarzano im w kółko, cała operacja pójdzie na marne. Rozbitkowie zginą. Jeśli wytniecie za wysoko, uszkodzicie kadłub statku. Była to sprawa życia i śmierci. Wszystkich przemieszczono z podatnych na przebicie pomieszczeń na wszystkich statkach. Ale, napomniała ich Janet, to byłoby nieprofesjonalne. To byłby bałagan, który ktoś musiałby po nich posprzątać.

Wskazówka była wyraźna: jeśli już macie coś sknocić, tnijcie nisko.

Odkrył, że właściwe cięcie nie jest trudne, jeśli człowiek się skoncentruje na tym, co robi. Widok gazowego giganta, rosnącego z każdą chwilą, jednak rozpraszał.

Zaczęli ciąć. Jack i Chop od początku radzili sobie świetnie. Przy pierwszym zadaniu otrzymali polecenie, by jak najściślej połączyć walec z kadłubem. Tak też zrobili i teraz czekało ich niełatwe zadanie odczepienia go. „Zwick” był najmniejszym ze statków nadświetlnych, ale przyspawano do niego walec na długości dwudziestu sześciu metrów, bo na tyle pozwalała krzywizna kadłuba.

Pracowali spokojnie, w cieniu giganta. Scolari słyszał, że do „Gwiazdy” przyspawano walec na długości prawie kilometra. Oderwanie czegoś takiego to będzie potężna praca, ale właśnie tam skierowano większość ochotników.

Janet, jak zwykle, obserwowała. Od czasu do czasu służyła radą lub zachętą. Poinformowała ich, kiedy drużyna „Wendy” skończyła, i dodała, że ludzie przygotowujący sieć na przyjęcie ładunku pracują zgodnie z planem. Zawsze mówiła o lądowniku jako o ładunku. Scolari uznał, że naoglądała się za dużo symulacji.

Potrzebowali jeszcze jakiejś godziny z kwadransem, żeby odczepić walec, i udało im się to zrobić bez większych szkód. Jack, który był szefem zespołu, poinformował Janet, że skończyli. Podziękowała im i poprosiła, żeby weszli na pokład statku.

— Ale nie oddalajcie się za bardzo — dodała.


— Ile jeszcze?

— Jakieś cztery godziny.

Trudno było uwierzyć, że słońce wzeszło półtorej godziny temu. Wiatr szarpał lądownikiem. Deszcz bębnił o kadłub, a woda spływająca z góry zmieniła się w rwący strumień. Skulili się w mroku kabiny, a na zewnątrz szalała burza.

— Chyba warunki się pogarszają — rzekł Mac.

Hutch skinęła głową.

— Tak sądzę. Lepiej się przywiążmy, bo zdmuchnie nas do oceanu.

Wyszli na zewnątrz i z trudem przywiązali lądownik do drzew. Wiatr wiał z siłą huraganu, co oznaczało, że w powietrzu latają z siłą pocisku różne rzeczy — gałęzie, skały, a nawet ptaki.

Wszyscy ciężko dyszeli, gdy wrócili do środka. Opadli na fotele, czując się trochę bezpieczniej — ale tylko trochę.


Na mostku „Gwiazdy” Nicholson i Marcel słuchali sprawozdania Drummonda. Teraz tylko sam gigantyczny liniowiec był przyspawany do Alfy.

Nicholson spojrzał pytająco na Marcela.

— Teraz? — spytał.

Marcel skinął głową Nicholson zwrócił się do SI.

— Lori, zaczynamy następny etap operacji. Możesz obrócić „Zwicka”.

— Wykonuję — odparła Lori.

— Lori? — odezwał się Marcel. — Czy może udało się nawiązać łączność z rozbitkami?

Nie, Marcelu. Nadal próbuję i poinformuję cię, jeśli tylko się uda.

Skinął głową i zajął się tablicą informacyjną „Zwicka”, wyświetloną na jednym z ekranów nawigacyjnych. Statek dziennikarzy, pod nadzorem Lori, zaczął oddalać się od walca. Jego silniki sterujące pracowały w zgodnym rytmie, przesuwając go w bok, obracając dookoła i z powrotem, ale w przeciwnym kierunku. Teraz jego główne silniki były wycelowane w Deepsix, a on sam ponownie zbliżył się do Alfy.

Podczas wykonywania manewru nadeszła wiadomość, że Autsajderzy uwolnili „Gwiazdę”.


Na pokładzie „Zwicka” Scolari i inni ochotnicy wrócili na kadłub i zaczęli mozolny proces przyspawywania walca z powrotem. Teraz statek był ustawiony odwrotnie, rufą do Deepsix. Prawie natychmiast jeden z pilotów ostrzegł ich o zbliżającej się chmurze.

— Chmura? — spytał Scolari.

— Meteorów i pyłu. Wracajcie do środka.

Scolariemu i Cleo nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Schowali się w śluzie i ostrzegli Chopa i Jacka, żeby się nie ociągali.

Kilka dużych kamieni uderzyło o metal. Parę minut później, kiedy sądzili, że już po wszystkim, jeden z nich przebił kadłub, zniszczył studio i bibliotekę, i byłby zabił Canyona, gdyby ten parę sekund wcześniej nie wyszedł do toalety.


Ostrzeżenie nadeszło od Klausa Bomara, który zabrał Pindara i Sharon, by oznaczyli walec Alfa. Jak zauważył Pindar, był on Kanadyjczykiem. Pochodził z Toronto i zajmował się transportem, wożąc towary ekipom terraformującym Quraquę; potem przez wiele lat pracował jako instruktor w Akademii Kosmicznej niedaleko Winnipeg. Zwolnił się dwa miesiące wcześniej, by zaciągnąć się na nadświetlny statek latający na nowe planety.

Żona Klausa nie żyła, dzieci były już dorosłe i wyprowadziły się, więc nie wahał się specjalnie, uznając, że ma dość tkwienia w klasie. Podpisał kontrakt z TransGalactic, bo dobrze płacili, a wielkie, luksusowe liniowce latały do miejsc, które chciał zobaczyć: czarnych dziur, gwiezdnych kolebek, gigantycznych słońc i kosmicznych latarni.

To była jego pierwsza podróż z TransGalactic.

Był zachwycony geniuszem Clairveau i Beekmana, i rozbawiony obserwowaniem, jak Nicholson udaje, że to on kieruje całą operacją.

Przesłał ostrzeżenie „Zwickowi” i drugiemu wahadłowcowi znajdującemu się na trasie obłoku, po czym skupił się na tym, by się wydostać z tarapatów.

Większość śmieci orbitujących wokół Morgana składała się z cząsteczek pyłu, za małych, by czujniki je wykryły. Gdy Klaus wyszedł z zakrętu, wpadł prosto w rój o dużej prędkości, który rozszarpał wahadłowiec na strzępy, zanim pilot zorientował się, że może mieć problemy.

XXXIV

Jest taki gen, który jest w nas wszystkich, a sprawia, że kiedy stajemy w obliczu trudnej sytuacji, zawsze wybieramy gorsze wyjście. Dlatego właśnie wiele rzeczy się nie udaje, marzenia się nie spełniają, ambicji nie udaje się zrealizować. Życie dla większości z nas jest serią niewykorzystanych możliwości.

Gregory MacAllister, Dziennik Deepsix


Czas do rozpadu (prognoza): 12 godzin

Hutch doszła do wniosku, że chętnie zażyłaby jakiś środek uspokajający. Te, które miał w plecaku Mac, teoretycznie nie powinny mieć skutków ubocznych, kiedy już zakończyły działanie, więc powinni być bezpieczni, ale Hutch czasem źle reagowała na takie substancje i wolała nie ryzykować utraty trzeźwego osądu przed ostatnim lotem.

Ostatni lot. W górę albo w dół.

Próbowała nie poddawać się emocjom, zdystansować się do tego wszystkiego. Myślała o tym, co ich czeka, o gigancie, który miał spaść z nieba.

Precyzja, powtarzał Marcel. Wszystko musi być zrobione bardzo precyzyjnie. Mają tylko jedną szansę. Sieć opadnie w dół i powędruje w górę. W najlepszym razie będzie miała minutę, by znaleźć kryzę i wlecieć w otwór.

W kabinie panował ponury nastrój. MacAllister próbował żartować, opowiadając, że jeśli wyjdą z tego cało, zwróci się do biskupa z New Jersey z prośbą o nauki religijne.

Wszyscy się zaśmiali, ale jakoś bez przekonania.

Czasem, bezskutecznie, Hutch próbowała nawiązać kontakt z Marcelem.

— Będę szczęśliwy — powiedział Nightingale — jak to wszystko się skończy. Tak czy inaczej.

Hutch pokiwała głową, jakby się z nim zgadzała; tak jednak nie było. Życie było cudowne, a ona ze wszystkich sił chciała żyć. Tak, byłaby szczęśliwa, gdyby to oczekiwanie już się skończyło, ale wpadnięciem w niebiańską sieć Marcela i byciem odholowanym w bezpieczne miejsce. Trudno było sobie wyobrazić, że coś takiego naprawdę się stanie.

Mac przyniósł trochę owoców i orzechów, ale nie miała apetytu.

— To ci dobrze zrobi — upierał się.

— Wątpię.

Mimo to odnosiła wrażenie, że powinna coś zjeść. Wybrała ciemnoczerwoną kulę, która ze smaku i z wyglądu przypominała granat. Nightingale wybrał kilka orzechów i rozsiadł się, żeby się nimi rozkoszować. Mac zrobił kawę i napełnił filiżanki.

— Spodziewamy się jakichś problemów podczas lotu w górę? — spytał, mając na myśli burzę.

— Nic się nam nie stanie.

Mieli zapas paliwa nawet z nadmiarem. Wystarczy na lot do punktu kontaktu, a nawet z powrotem, gdyby pojawiła się taka konieczność. Gdyby to miało znaczenie.

— Poradzimy sobie. O ile nie będzie o wiele gorzej. Siedzieli przez chwilę, jedząc owoce i patrząc na deszcz.

— Wszystko w porządku, chłopaki? — spytała.

Nightingale skinął głową.

— Przykro mi z powodu windy — powiedział. — Ja…

— W porządku. Nie przejmuj się.

Mac pociągnął długi łyk kawy.

— Chwila zwierzeń.

— Z czego chcesz się zwierzyć, Mac? — spytała Kellie.

— Ja? — Zastanowił się. — Nie zawsze zachowywałem się racjonalnie.

— Wiemy — odparł Nightingale. — Cały świat wie.

— Po prostu pomyślałem, że chcę coś powiedzieć. Zrobiłem coś złego.

— Daj spokój. Nie sądzę, żeby ktoś ci to wypominał.

— Chyba nie całkiem masz rację, ale nie o to mi chodzi.

— Mac, kiedyś powiedziałeś, że ludzie, którzy się nad sobą użalają, tylko marnują energię.

Skrzywił się.

— Nie przypominam sobie. Co dokładnie powiedziałem?

— „Należy tak długo bić się z sumieniem, aż się podporządkuje, żeby wiedziało, kto tu rządzi”.

— Ja to powiedziałem?

Podczas całej tej wymiany zdań Nightingale wyglądał na zewnątrz, obserwując deszcz. Teraz odwrócił się i utkwił wzrok w MacAllisterze.

— Niezupełnie. Ale nie jestem wstanie sobie przypomnieć dokładnego cytatu. Daj spokój, Mac. Było, minęło.

Lądownik zatrząsł się, gdy przetoczyła się po nim kolejna fala. MacAllister chwycił swój talerz, zanim ten spadł mu na podłogę.

— Cała planeta się rozpada — rzekł.

Kellie poprawiła uprząż.

— Ile jeszcze?

— Niedługo — odparła Hutch.

Dziwne, ale wiatr wydawał się słabnąć. Deszcz zelżał, choć nigdy nie przestał padać. Hutch znów spróbowała użyć radia.

Niebo nagle wypełniło się ptakami. Wszystkie należały do jednego gatunku, czarne z białymi końcami skrzydeł, wielkie, wdzięczne, rozkładające skrzydła, by pochwycić wiatr. Ich lot był chaotyczny, niezorganizowany. W pewnym stopniu wyglądało to, jakby coś miotało nimi po niebie. Usiłowały jednak lecieć w kluczu. Wiatr zelżał, przegrupowały się, a potem, jak jeden organizm, skręciły na północ. One wiedza, pomyślała Hutch. One wszystkie wiedzę.


Kiedy bombardowanie się skończyło, Scolari i reszta Autsajderów wrócili na kadłub i dokończyli spawanie. Ustawili walec dokładnie równolegle do statku, jak poprzednio. Tę samą procedurę wykonywał zespół „Wieczornej Gwiazdy”. Na pozostałych dwóch statkach ekipa spawała walec pod kątem dwudziestu siedmiu i trzydziestu jeden stopni. To miało pozwolić „Wendy” i „Wildside”, które podczas operacji wyciągania miały być z przodu, na rozpoczęcie umieszczania walca na orbicie.

Wkrótce potem rozeszła się wieść o śmierci pilota wahadłowca, który ich ostrzegł.

Scolari i jego zespół skończyli pracę i po dwóch i pół godzinie wrócili do śluzy. Wszystkie cztery statki były znów przyspawane do Alfy, tylko że teraz były odwrócone.


Choć dopiero zaczął pracę dla TransGalactic, Klaus Bomar był najstarszym członkiem załogi „Gwiazdy”, nie licząc samego kapitana. Ponieważ był pracownikiem tymczasowym, Nicholson czasem zapraszał go do siebie na drinka i bardzo go polubił. Marcel mylił się co do Nicholsona: ten miał na pokładzie kogoś, z kim się przyjaźnił.

Nicholson bardzo przeżył tę śmierć.


Jeden z wahadłowców „Wendy” ustawił się wzdłuż pojazdu Drummonda. Śluza otworzyła się i Drummond przyjął na pokład lekarza: Embry Desjardin.

Zadaniem Drummonda było trzymać się blisko sieci i przejąć rozbitków, gdy tylko oddalą się od atmosfery. Embry miała być w pobliżu na wypadek, gdyby potrzebny był lekarz.

Przedstawili się i wymienili uściski dłoni. Potem Drummond zwrócił się do Janet.

— To już chyba wszystko. Jeśli chcesz wracać na „Gwiazdę”, to transport czeka.

Odmówiła.

— Jeśli nie masz nic przeciwko, wolałabym tu zostać podczas akcji ratunkowej. Może się na coś przydam.

Drummond spojrzał na Franka, który uniósł kciuk w górę.

— W porządku, Karen — zwrócił się do drugiego pilota. — Ruszamy.

Karen mrugnęła światłami i ruszyła.


— Czas ruszać — oświadczyła Hutch. — Trzeba odciąć linę.

Marcel, Beekman i Nicholson udali się na mostek „Gwiazdy”. Z zadowoleniem obserwowali napływające meldunki. Wszystko zabezpieczone. Wszyscy na stanowiskach.

Teraz musieli już tylko czekać, aż pęd nadany nowemu artefaktowi, czyli walcowi Alfa przyczepionemu do czterech statków nadświetlnych, wsunie sieć do atmosfery i zaniesie ją nad Morze Mgliste.

Nicholson był dziwnie milczący. Wreszcie obrócił się do Marcela i uścisnął mu rękę.

— Powodzenia — rzekł i powtórzył ten gest, zwracając się do Gunthera. — Powodzenia, Guntherze.

Marcelu — na ekranie pojawiła się Lori — Udało mi się nawiązać kontakt z lądownikiem, niestety na krótko.

— Dobrze. A byłaś w stanie w ogóle z nimi porozmawiać?

— Są w powietrzu. Lecą w stronę punktu kontaktu.

Trzech mężczyzn pokiwało głowami, jakby chcąc dodać sobie otuchy.

— Dzięki Bogu. Hutch jest z nimi? Z kim rozmawiałaś?

— Z kapitan Hutchins.

Marcel przymknął oczy i wyszeptał słowa modlitwy.


Przelecieli nad morzem ciemnych chmur, migoczących błyskawic, grzmotów i połyskujących na czerwono wybuchów.

Kiedy wreszcie wydobyli się z najgorszej zawieruchy, Kellie udało się nawiązać połączenie z „Gwiazdą”.

— Miejmy nadzieję, że tym razem uda się podtrzymać połączenie — rzekła Lori. — Dobrze, że wszystko u was w porządku. Martwiliśmy się. Jesteście na kursie?

— Tak, jesteśmy — odparła Hutch.

Chwileczkę. Powiadomię kapitana Clairveau.

Marcel odezwał się po paru sekundach.

— Hutch — rzekł — jak miło cię słyszeć.

— Ciebie też, Marcelu.

— Jak się wydostałaś z tej windy? Co się stało?

— Powiem ci, jak będziemy na miejscu. Tutaj wszystko w porządku. Za jakąś godzinę i dziesięć minut będziemy w punkcie spotkania.

— Dobrze.

— A co u was?

Wdarły się zakłócenia.

— …zgodnie z planem.

Marcel uzupełnił przekazane poprzednio dane, podając im dokładną pozycję punktu spotkania. Przesłał też kilka obrazów.

— Jak widzicie, całość wygląda trochę jak worek zrobiony z siatki. Tu jest otwór. Ładny, okrągły wlot z przodu. Szeroki, z zapasem, żeby można było przez niego wlecieć. Będzie zwrócony na wschód i jest blisko dolnej części worka. Kiedy już wlecicie do środka, pod wami będzie pięćdziesiąt metrów pustej sieci. Kołnierz się zamknie. Wystarczy wlecieć do środka i opaść. Resztę już załatwimy.

— W porządku.

— Być może będą jakieś drobne poprawki dotyczące współrzędnych, w zależności od tego, jak sieć będzie się zachowywała w atmosferze, ale nie przejmujcie się, bo jakoś was zgarniemy.

— Znacie już dokładnie godzinę? — spytała.

— Osiągnie najniższy punkt za dokładnie siedemdziesiąt cztery minuty… — przerwał — …i trzydzieści sekund. Natychmiast potem zacznie się wynurzać. — Kolejna sekunda wahania. — Będziecie w stanie dolecieć na tę wysokość?

— Pewnie tak. Jeśli nie, nie czekajcie na nas.

MacAllister zbladł. Widać było, że chce, żeby ktoś dodał mu otuchy. Hutch pokiwała głową.

— Żartuję, Mac. Wszystko będzie dobrze. Pamiętaj — dodała, zwracając się do Marcela — że tym pojazdem niełatwo się manewruje. Nie jestem nawet całkiem pewna, gdzie jest wschód.

— Doskonale sobie radzisz. Zmniejsz prędkość o jakieś trzydzieści kilometrów i skręć w lewo o osiem stopni.

Hutch wykonała polecenie.

— Doskonale. Będę z wami. Jak pogoda?

— Trochę chmur.

Hutch delikatnie przyciągnęła do siebie wolant, korzystając wyłącznie z możliwości lotniczych lądownika. Wolała zachować system antygrawitacyjny do chwili, gdy będzie jej potrzebny.

Marcel przesłał jej kolejne obrazy dolnej części sieci. Będzie zwisać prawie prosto z nieba. Przodem w ich stronę.

— Kiedy ją zobaczycie — wyjaśnił — będzie się poruszać na południowy wschód z prędkością 180 km/h. Jej kurs wyniesie 228-228,7 stopnia. Będziecie blisko. Kiedy ci powiem, włącz antygrawitację, a po prostu wpłyniecie do sieci.

— Marcelu — odparła — trudno mi uwierzyć, że coś takiego jest możliwe.

— Dla Francuza nie ma rzeczy niemożliwych. — Posłał jej złośliwy uśmieszek. — Grawitacja wytrzyma do chwili, gdy się tam pojawicie, ale my będziemy już hamować.

— Dobrze.

— Złapiemy was tuż przed tym, zanim zaczniemy wyciągać walec z powrotem.

— Mówisz, że otwór ma pięćdziesiąt trzy metry średnicy?

— Zgadza się. Pół boiska.

— Nie da się nie trafić.

— Taką mamy nadzieję.

Potem powiedziała cicho, jakby nie chciała, by ktoś ją usłyszał:

— Nie wierzę, że wyjdziemy z tego cało.


Nightingale spojrzał w dół, na szalejące wśród chmur burze. Byli skąpani w ogniu. Upiornie podświetlone chmury kłębiły się na coraz większych wysokościach.

Z trudem panował nad oddechem. Bez względu na to, co się stanie, nie będą mogli wrócić na dół. Boże, nie chciał tu umierać. I nie chciał, żeby pozostali wiedzieli, co czuje. Wszyscy się bali: zdawał sobie z tego sprawę. Tylko że oni chyba lepiej sobie z tym radzili.

Boże, proszę, nie chciałbym zostać rozszarpany na kawałki.

Z odbiornika dobiegł głos Marcela. Polecił Hutch, by zmniejszyła prędkość, zmieniła kurs czy wyleciała trochę wyżej. Głos był opanowany i chłodny, Pozbawiony emocji. Pewny siebie.

Jemu łatwo było zachować pewność siebie. Nightingale oddałby wszystko, żeby w tej chwili być tam gdzie Marcel, bezpieczny na pokładzie jednego ze statków.

Hutch nie powiedziała ani słowa na temat tego, jak zachował się w windzie. O ile wiedział, nie powiedziała o tym nikomu z pozostałych. Z nim też nie rozmawiała na ten temat, poza jedną reakcją na jego kajanie się. Widział jednak w jej oczach rozczarowanie. Potępienie. Wiele lat temu, kiedy MacAllister poniżył go przed całym światem, był w stanie zracjonalizować jakoś swoje zachowanie. Każdy może zemdleć w stresie. Był ranny. Nie spał za wiele w tym czasie. No i…

…wszystko jedno.

Tym razem zawiódł w bardziej spektakularny sposób. W sposób, którego nie potrafił zracjonalizować, ani przed sobą, ani przed innymi. Kiedy to wszystko się skończy — jeśli przeżyją — ucieknie do Szkocji i tam się ukryje.


— Marcelu, tu Abel. Deepsix zaczyna się rozpadać. Marcel przełączył klimatologa na ekran.

— Jak to? Co się dzieje?

— Co większe szczeliny się otwierają, w oceanach i na dwóch kontynentach. Na Endtime ożywiło się parę wulkanów. We wschodniej części Gloriamundi jest uskok tektoniczny. Jedna jego strona właśnie uniosła się o sześć tysięcy metrów. I nadal się wznosi. Na obu półkulach są potężne trzęsienia ziemi.

Wszędzie dochodzi do erupcji wulkanów. Parę nawet pokazało się na Morzu Mglistym, niedaleko pozycji lądownika.

— Powinni być bezpieczni. Są dość wysoko.

— Tak sądzisz? Jeden z wulkanów wybuchł na Gloriamundi. Wyrzucany materiał dolatuje aż na orbitę.

— Pokaż mi, gdzie są te wulkany na Morzu Mglistym.

Kinder nie mylił się: dwa znajdowały się blisko trasy przelotu lądownika. Nie mógł jednak polecić im, by ją zmienili — nie dotarliby na miejsce spotkania z siecią. Lepiej po prostu lecieć i mieć nadzieję, że nic się nie stanie.

— Dzięki, Abel.

Kinder mruknął, jakby coś sprawiało mu ból. Ktoś dotknął jego ramienia i wręczył mu jakąś notatkę. Skrzywił się.

— Co się dzieje? — spytał Marcel.

— Poczekaj. — Klimatolog spojrzał w bok, skinął głową, znów się skrzywił i zaczął z kimś rozmawiać. Marcel nie słyszał tej rozmowy. — Północny Tempus zgrywa Atlantydę.

— Tonie?

— Tak.

Na jednym z ekranów widać było kadłub „Wendy”. Marcel dostrzegł jakiś ruch, — ale stało się to tak szybko, że nie był pewien, czy mu się to nie przywidziało.

— Dzięki, Abel.

Nadal patrzył na ekran. Jakiś cień przesunął się po „Wendy” i jeden z czujników znikł. Moduł łączności pękł i elektroniczne elementy wypłynęły w pustkę. Przełączył się na SI i usłyszał głos Billa w pół zdania:

— …kilka układów z przodu. Intensywność najwyraźniej maleje…

Głos zanikł, obraz zamrugał i zgasł. Wrócił na sekundę, w której Bill wypowiedział jeszcze jedno słowo, po czym umilkł.

Nicholson w fotelu pilota przeczytał, że stracili łączność z „Wendy”.

Spytał technika, czy można coś z tym zrobić.

— Problem nie występuje u nas, kapitanie — odparła.

Inny technik odtwarzał zarejestrowany film wstecz.

Nicholson spojrzał na Marcela.

— Co tam się dzieje, u licha? Rozumiesz coś z tego?

— To pewnie następne meteory — odparł Marcel. — W miarę zbliżania się Jerry’ego będzie coraz gorzej.

Ekran był nadal ciemny.

— Co się stanie, jeśli nie przywrócimy łączności?

— Nie musimy. Bill wie, co robić. Jak wszystkie SI. Dopóki nie pojawi się jakaś niebezpieczna sytuacja, w związku z którą będziemy musieli dokonywać poprawek.


Canyon siedział w pozycji, którą można określić jako luz z elementami skupionej uwagi.

— Więc po raz pierwszy wyszedłeś na zewnątrz statku, Tom? Opowiedz nam, jakie myśli przechodziły ci przez głowę, gdy wszedłeś do śluzy.

Scolari bardzo chciał, żeby udało mu się odprężyć.

— Cóż, Auguście, myślałem tylko o tym, że mam zadanie do wykonania. Podjąłem się tego zadania, więc chciałem się wywiązać.

Była to głupia odpowiedź, ale Scolari czuł się, jakby stracił zdolność myślenia. Jak ja się nazywam?

— To znaczy, nie chciałem się wycofać. To sprawa życia i śmierci.

Spojrzał na Cleo, która z niewinną miną gapiła się w sufit.

— A ty, Cleo? — rzekł Canyon. — To musi być denerwujące, patrzeć w dół i nie widzieć niczego.

— Cóż, to prawda, Auguście, choć muszę powiedzieć, że nigdy nie miałam wrażenia, jakoby istniał jakiś „dół”. To nie jest tak, jakby być po drugiej stronie budynku.

— Jak mi wiadomo, wpadliście w rój meteorów. Jaka była wasza reakcja?

— Przez jakąś minutę bałam się — odparła. — Schowaliśmy się i po minucie było po wszystkim. Nie widzieliśmy za dużo.

— Posłuchaj — wtrącił Scolari — czy mogę powiedzieć coś od siebie?

— Oczywiście.

— Wszyscy wtedy byli wystraszeni. Nigdy nie przypuszczałem, że jakaś część mnie może po prostu zniknąć. Wiesz, co mam na myśli? Nawet gdyby nie było tych meteorów, nie podobało mi się, że nie mam żadnej stałej powierzchni pod nogami. Ale cieszę się, że tam byłem. Mam nadzieję, że z bożą pomocą zobaczymy tę czwórkę znów wśród nas. Jeśli tylko tak się stanie, będę szczęśliwy, że miałem w tym swój udział. — Udało mu się uśmiechnąć. — Ja, i Cleo, i inni.


Miles Chastain odbywał podróż wzdłuż walca, przemieszczając się zgodnie z planem od jednego statku do drugiego i sprawdzając pracę Autsajderów.

Maleivę III było widać na tle gazowego giganta. Kontynenty i morza nie były już widoczne, a cała planeta wyglądała, jakby była spowita grubym, szarym całunem.

Zdumiało go, ile osób podczas całej operacji chciało ryzykować życie i zdrowie. Słyszał różne rzeczy, na przykład skargi pasażerów z „Gwiazdy” i naukowców z „Wendy”. Już kiedyś znalazł się w niełatwej sytuacji i wiedział, że ludzie wtedy zrzucają wszelkie maski, ujawniają swoje prawdziwe oblicza, ukazują swoje najlepsze i najgorsze cechy w zależności od tego, na którą stronę przechyli się szala ich osobowości, jakby kłopoty odzierały ludzi z codziennych pozorów, tak jak Jerry odziera ze wszystkiego Maleivę III.

Był gdzieś pomiędzy „Zwickiem”, własnym statkiem, a „Wieczorną Gwiazdą”, pędząc wzdłuż walca w stronę sieci. Hutchins i jej ludzi miał przejąć wahadłowiec Drummonda. Marcel chciał, żeby opuścili sieć i lądownik natychmiast, gdy tylko będzie to możliwe. Miles miał czekać w gotowości.

Był sam. Zostawił Phila, pilota wahadłowca, asystentów i Autsajderów na „Gwieździe” i sam przejął stery. Zbliżał się do „Zwicka”, ustawionego przodem do niego.

Kiedy nadejdzie sygnał i zaczną wyciągać walec nad atmosferę, zaczną wchodzić na orbitę. Wtedy będzie można wyjąć stamtąd grupę MacAllistera.

Zapaliła się kontrolka wiadomości. Transmisja z „Zwicka”. To Emma. Na ekranie widać było jej zwykle poszarzałą twarz, która jednak tym razem aż błyszczała. Kiedy Emma z nim rozmawiała, sprawiała wrażenie, jakby myślała o czymś innym, a teraz tylko przekazywała polecenia. Jakby sam Miles był kimś zupełnie nieistotnym. W końcu doszedł do wniosku, że to pewnie od nadmiaru ważniaków, z którymi miewała do czynienia. Wszyscy inni byli wieśniakami.

— Tak, Emmo? — spytał. — Co mogę dla ciebie zrobić?

— Miles, gdzie teraz jesteś?

— Przed tobą. Właśnie nadlatuję.

— Z mojego planu wynika, że masz lecieć na miejsce, gdzie odbędzie się przejęcie rozbitków.

— Mniej więcej. Po prostu mam tam być na wszelki wypadek.

— Dobrze. Chciałabym, żebyś się zatrzymał i zabrał nas.

— Po co?

— To potrwa tylko minutkę.

— Po co? — powtórzył pytanie.

— Ty tak serio? Przecież tam ma się odbyć akcja ratunkowa, a ty pytasz, po co chcemy tam być?

Westchnął. Oczywiście miała rację.

— Dobrze. Zacumuję za jakieś sześć minut.

— Dobrze. Miles, a mogę cię prosić o coś jeszcze?

Czekał.

— Chciałabym, żebyś się skontaktował z drugim pilotem, tym, który ma ich przejąć. Powiedz mu, że chcemy nagrać, jak wchodzą na pokład. Spytaj go, czy jest chętny do współpracy.

— Dlaczego sama tego nie zrobisz?

— Cóż, myślę, że ty powinieneś porozmawiać jak pilot z pilotem. Wiesz, jak to jest. Jeśli ty go o to zagadasz, będzie bardziej skłonny do współpracy. Wielu ludzi tutaj nie przepada za nami. Uważają, że tylko przeszkadzamy. Chyba że z takiego czy innego powodu szukają rozgłosu. A ja nie chciałabym czegoś takiego przegapić. — Widać było, jak się tym przejmuje. — To będzie materiał dziesięciolecia, Miles.

— Emmo, a wiesz, że wahadłowce nie mogą się połączyć? Będziesz musiała wyjść na zewnątrz, żeby tam przejść.

— Nie wiedziałam. Ale to nie problem.

— Oni tam będą zajęci. Nie przypuszczam, żeby mieli czas dla dziennikarzy.

— Miles — spuściła z tonu — bardzo chciałabym, żeby to się udało.


Pilot Frank uniósł wzrok i spojrzał na Drummonda.

— John — odparł — nie mam nic przeciwko, dopóki nie będą nam włazić w drogę. A ty?

Instynkt podpowiadał Dummondowi, żeby natychmiast odmówić. Nie potrafił jednak powiedzieć, dlaczego właściwie nie lubi Canyona. W wahadłowcu było mnóstwo miejsca; poza tym uznał, że należy wykazać się życzliwością wobec mediów.

— Dobrze — rzekł. — Powiedz im to samo, co mnie powiedziałeś.

Grawitacja już zaczęła oddziaływać na siatkowy worek. Sieć stopniowo się rozciągała i zaczęła się ustawiać w stronę wzburzonej atmosfery. Kryza była otwarta i łatwo było ją dostrzec, a ludziom, którzy ją mocowali, udało się nawet zaopatrzyć ją w światła. Jeśli tylko nie będzie problemów z lądownikiem, jeśli tylko lądownik pojawi się w oznaczonym miejscu i czasie, łatwo będzie całość wyciągnąć. Prawie bez emocji.

Frank nie zgadzał się z tym.

— Kryza wygląda na dużą, ale to dlatego, że jesteśmy nad nią. I opadamy z tą samą prędkością co ona. Lądownik będzie się zbliżał na mniej więcej stałej wysokości. Sieć opada w dół, a potem ma pójść w górę. Pilot będzie musiał wszystko zgrać, żeby wskoczyć we właściwym momencie. Jeśli się nie uda, wszystko na nic.

Lecieli w milczeniu. Embry, lekarka, patrzyła refleksyjnie w okno. Janet Hazelhurst przeglądała pokładową bibliotekę, ale wyglądało na to, że tylko przerzuca strony. Drummond sączył kawę w zamyśleniu.

— Osiemnaście minut do kontaktu — rzekła SI. — Wszystko zgodnie z planem.

Sieć nadal rozwijała się, opadając ku chmurom. Drummond nie dostrzegł, żeby gdzieś zaczęła się zaplątywać. Frank zwolnił tempo opadania.

— Niżej się nie da — oznajmił. Drummond pokiwał głową.

— Jak dotąd wszystko gra — rzekł Marcel.

Kolejny wahadłowiec pojawił się i zrównał z nimi.

— Dziennikarze przylecieli — zauważył Frank.

Drummond włączył e-skafander i wszedł od śluzy, skąd mógł obserwować dwie osoby gramolące się niezdarnie z drugiego wahadłowca. Przelecieli kilka metrów między wahadłowcami. Złapał każde z nich za rękę i wciągnął do środka.

Canyon nie był wcale tak wysoki, jak Drummond sądził, ale miał bardzo melodyjny głos. Przedstawił się cicho i skromnie.

— A to jest Emma Constantine — rzekł. — Moja producentka.

— Chcielibyśmy się tu rozlokować — wyjaśniła Emma. — Jeśli to nie problem. — Wskazała pomieszczenie przylegające do śluzy. — Chciałabym z panem porozmawiać, zanim zacznie się akcja.

— Dobrze — zgodził się.

— August będzie zadawał pytania o to, jak zamierzacie to przeprowadzić, kto wyjdzie z panem…

— Chwileczkę — przerwał jej Drummond. — Nie zamierzam wychodzić. To zadanie Franka.

— Och — odwróciła się od Drummonda z takim wyrazem twarzy, jakby właśnie został wymazany z pamięci ludzkości. Canyon uśmiechnął się do niego i wzruszył ramionami.

Frank zobaczył na ekranie nawigacyjnym coś, co mu się nie podobało.

— Wszyscy na miejsca — rzekł. — Pasy.

Nikt nie musiał tego Canyonowi powtarzać. Zanurkował w kierunku najbliższego fotela. Emmie szło to wolniej.

— Co się dzieje? — spytał Drummond.

— Pole odłamków.

Gdy tylko pasażerowie znaleźli się na swoich miejscach, statek zaczął przyspieszać.

SI rozmawiała z Frankiem, ale ten przełączył rozmowę na słuchawki, najwyraźniej nie chcąc wystraszyć pasażerów. Dopiero to zaniepokoiło Drummonda.

— Proszę wszystkich o pozostanie na miejscach — oznajmił pilot. — Nie ma się czym martwić. — Przyspieszył. — Są za nami — wyjaśnił. — Przegonimy je.

— Jak to wygląda? — spytał Drummond.

Frank spojrzał na jeden z ekranów.

— To duży rój. I prędko się zbliża. Nie chcielibyśmy się z nim spotkać.

Canyon za plecami Drummonda mówił coś do mikrofonu. Drummondowi udało się wyłapać parę fragmentów.

— …statek ratowniczy… w opałach… meteory… oddalić się z miejsca…

Nagle mikrofon został wycelowany w jego kierunku, — …rozmawiamy z Johnem Drummondem, który zaplanował większą część tej operacji. Jest z zawodu astronomem…

— Matematykiem — poprawił go Drummond.

— Matematykiem. Jak opisałby pan naszą obecną sytuację, doktorze Drummond?

Drummond był pod wrażeniem. Wyglądało na to, że przemawia do kilku milionów ludzi. Czy raczej: będzie przemawiał, kiedy sygnał do nich dotrze. Jak opisać obecną sytuację? Zaczął szybko mówić coś o pyle i odłamkach, które gromadzą się w polu grawitacyjnym.

— Szczególnie wokół ciała niebieskiego o takich rozmiarach.

Na jednym z monitorów było widać obraz Morgana. Zerknął na niego.

Coś walnęło w kadłub. Drummond wzdrygnął się i uświadomił sobie, że kilka milionów widzów także zobaczy jego przestrach.

— Czy obraz też wysyłamy? — spytał.

Siedząca z boku Emma skinęła głową. Wysyłali. Nagle odnieśli wrażenie, jakby wokół wahadłowca padał deszcz. Wyraźne staccato zabębniło po kadłubie.

— Panie i panowie — rzekł cicho Canyon, głosem, który podsycał przerażenie Drummonda — słyszą państwo, co się dzieje.


— Jakie to jest duże? — spytał Marcel.

— Duże. Tysiące kilometrów średnicy. Frank jest na brzegu. Ale porusza się bardzo szybko i za kilka sekund powinien się wydostać.

— A „Zwick”?

Wiedział, jaką otrzyma odpowiedź. Z tego, co było widać na ekranach, wynikało, że rój przemieszcza się dokładnie w kierunku statku dziennikarzy. A w przeciwieństwie do wahadłowca „Zwick” nie mógł uciec.


Gdy Emma i Canyon opuścili „Zwicka”, na pokładzie zostali tylko: Tom Scolari, Cleo, Jack Kingsbury i Chop. Scolari nie czuł się zbyt komfortowo, przebywając na statku przyspawanym do słupa i pozbawionym załogi. Wiedział, że walec został już schwytany w studnię grawitacji Maleivy III i że wszystko przyczepione do niego spada w kierunku powierzchni planety.

Zapewniono ich, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Było to spadanie kontrolowane. SI statku, jak i SI pozostałych trzech, miały w odpowiednim momencie uruchomić silniki i wyciągnął Alfę ze studni razem z załogą lądownika.

Jakie to proste.

A mimo to Scolari wolałby, żeby na statku znalazł się ktoś z paskami na rękawach, ktoś, kto zorientowałby się, że coś poszło nie tak, i umiałby coś z tym zrobić. Dlatego właśnie statki nadświetlne, które właściwie mogły od początku do końca latać bez ludzkiej obsługi, miały na pokładzie kapitana.

Wszyscy byli we wspólnym pomieszczeniu. Cleo i Chop jedli kanapki, a Jack popijał jakiś napój. Scolari wolałby być na pokładzie „Gwiazdy”, gdzie czułby się bezpiecznie wśród półtora tysiąca turystów. Tam, gdzie pełnili służbę ludzie, łatwiej było przekonać się, że wszystko jest w porządku.

Próbowali nawzajem dodać sobie otuchy, kiedy wtrąciła się SI.

— Zbliża się rój pyłu i odłamków skalnych, z dużą prędkością — oznajmiła stłumionym damskim głosem. Proszę natychmiast przejść do pomieszczenia używanego podczas przeciążeń.

Spojrzeli nerwowo po sobie.

— Czy jest jakieś niebezpieczeństwo?

Niebezpieczeństwo jest minimalne — odparła SI. — Jednak zgodnie z naszymi procedurami bezpieczeństwa musicie państwo włożyć e-skafandry.

Pomieszczenia używane podczas przeciążeń składały się z paru prycz zainstalowanych w różnych miejscach na statku. Przy grodzi we wspólnym pomieszczeniu też było coś takiego: sześć prycz. Wzięli uprzęże i aparaty do oddychania z szafki alarmowej i włożyli je, po czym włączyli pola.

— Ona sądzi, że meteor może przebić kadłub — rzekła wystraszona Cleo.

Scolari uznał, że powinien ją pocieszyć.

— To tylko środek ostrożności — rzekł.

Chop rozglądał się nerwowo po wnętrzu statku. Kingsbury zacisnął rękę na ramieniu Scolariego.

— Jak to wszystko się skończy, zapraszam wszystkich i stawiam.

Weszli na prycze i zamknęły się nad nimi konstrukcje ochronne.

— To ja poproszę heberta — rzekł.

— Poinformuję was, kiedy niebezpieczeństwo minie.

Powtarzał sobie, że nie ma powodów do zmartwień.

— Zastanawiam się, jak daleko one są — rzekł Chop. — Te skały.

W ich słuchawkach rozległ się jakiś nowy głos.

— Tu kapitan Clairveau. Wasza SI właśnie poinformowała mnie, że jesteście sami na pokładzie „Zwicka”. Wszystko w porządku?

— Tu Jack Kingsbury. W porządku, kapitanie. Może nam pan powiedzieć, co się dzieje?

Zanim odpowiedział, rozległ się potężny łomot, statek zadrżał, w słuchawkach rozległo się pstryknięcie, a potem szum fali nośnej się zmienił.

— Kapitanie — rzekł Scolari — jest pan tam?

Kolejne uderzenie, które odbiło się echem po całym pomieszczeniu.

Transmisja urwała się.


Automatyczny głos oznajmił:

— Czternaście minut.

— Odzyskaliśmy łączność z „Wendy” — oznajmiła Lori na mostku. — „Zwick” nadal milczy.

Marcel przyglądał się sytuacji na ekranie. Pole odłamków migało na żółto. Niektóre ze skał już wchodziły w atmosferę. Wyglądało jednak na to, że najgorsze wydarzy się za kilka minut.

— Lori — odezwał się Marcel — mamy gdzieś ich obraz? „Zwicka”?

— Nie. Jedyny pojazd, który jest blisko, to Miles, ale nie ma odpowiedniego kąta. Dam znać, jeśli coś się zmieni.

Na tablicy łączności zapaliło się światło.

— Kapitanie — odezwał się Drummond.

— Mów, John.

— Złe nowiny.

Marcel wstrzymał oddech. Drummond nadal mówił, więc nie mogło być bardzo źle.

— O co chodzi?

— Wysyłam obraz.

Ekran boczny rozjarzył się i Marcel zobaczył sieć. Dół sieci.

Worek.

Tylko że worka już tam nie było.

Tam, gdzie sieć miała się rozszerzać, by przyjąć lądownik, gdzie kryza miała go przepuścić, wszystko zwisało w stronę chmur, wiotkie i martwe.

— Co się stało?

— Nie wiem, Marcelu. Pewnie została trafiona. Chciał odsunąć od siebie ten obraz.

— Pewnie została trafiona bezpośrednio w kryzę. Albo któryś ze wsporników. Wszystko się zapadło.

— Trzynaście minut — oznajmił głos.


SI ostrzegła Scolariego i pozostałych, że „Zwick” zaraz uruchomi silniki. Zaczął się proces zwalniania i wycofywania walca Alfa.

Poinformowała także, że odzyskano łączność z pozostałymi statkami.

XXXV

Przeżycie w trudnej sytuacji jest często wyłącznie kwestią szczęścia. Jeśli komuś ono sprzyja, korpus sił pokojowych przybędzie na czas, generator prądotwórczy jednak nieoczekiwanie zaskoczy albo delikwent dostanie miejsce we właściwej części samolotu. A najczęściej jest to obecność właściwych ludzi.

Gregory MacAllister, Przewodnik duchowy dla nocujących pod namiotem


Czas do rozpadu (prognoza): 10 godzin

— …to nie jest problem nie do rozwiązania… — Obraz Marcela rozmywał się na ekranie. Nadal mówił, ale Hutch już go nie słuchała.

— …może uda wam się wśliznąć…

Popatrzyła do przodu, przez przednią szybę, na niebo barwy popiołu, które wyglądało, jakby rozciągało się w nieskończoność. Z prawej strony wisiał potężny słup dymu. Powiedziano jej, że to wulkan. Ktoś się za nią poruszył. Ale nikt się nie odezwał.

— …pech, ale spróbujemy coś wymyślić…

Chwyciła wolant mocno, jakby to mogło ją uratować. Przesunęła go do przodu, opuściła klapy i lądownik zanurkował. Przyjemna, przewidywalna fizyka.

— …nadal zdołamy…

Wyłączyła dźwięk i teraz Marcel poruszał tylko ustami, patrząc na nią oczami, w których nie było nic. Dziwne, ale było jej go żal. Zrobił więcej, niż ktokolwiek od niego oczekiwał, i przegrał w ostatniej sekundzie.

Uderzenie meteorytu. Jak mogli mieć aż takiego pecha?

— Co teraz? — spytał MacAllister.

Ledwo go słyszała.

— Mój Boże — jęknął Nightingale.

— A może spróbować się wepchnąć — zaproponowała Kellie. — Wiemy, że jest otwór. Wystarczy tylko go znaleźć.

— Tak. — Nightingale wyciągnął rękę i uścisnął jej ramię. — To nie powinno być jakoś szczególnie trudne.

Włączyła z powrotem Marcela.

— Powiedziałeś, że kryza się zapadła. Ale tam były światła. Można je włączyć?

— Nie — odparł. — Nie reagują.

— Jeśli znajdziemy kryzę, przecież możemy się przez nią przepchać, prawda?

— Prawdopodobnie tak. Nie planowaliśmy tego w ten sposób, ale pewnie się da. Jeśli tylko nie jest bardzo splątana. Trudno powiedzieć, jakie dokładnie warunki tam panują.

Pewnie. Jeśli.

— Marcelu, nie musimy się trzymać planu. — Spojrzała na przyrządy. — Głupio mi, że muszę to tak ująć, ale nie mamy już gdzie wylądować.

— Wiem.

— Nadal jesteśmy na kursie?

— Tak. Jak w pysk strzelił.

Niezbyt fortunne określenie. Zobaczyła, że Marcel się krzywi i żałuje, iż tak to ujął.

— Jest — rzekła Kellie.

Wyglądała jak długi, cienki element odzieży zwisający z nieba. Hutch patrzyła, jak opada, jak wiatry nią miotają, przepychając ją z jednej strony na drugą. Zaskoczyło ją to, na tej wysokości, i dopiero teraz uświadomiła sobie, jak lekki musiał być materiał, z którego ją wykonano.

Cała konstrukcja się zapadła. Nie tylko pierścień. Szyny podpierające, które oddzielały przód od tyłu i boki od siebie tak, że było to worek, także opadły. Widziała, że są gdzieś wplątane w ogniwa. Jedna z szyn odpadła, gdy Hutch na nią patrzyła. Widziała, jak wpada w chmury.

Nie było worka, do którego można by się wśliznąć.

— Co robimy? — spytał Nightingale, nie ukrywając przerażenia. — Na litość boską, co my teraz zrobimy?

W tej chwili dużą przyjemność sprawiłoby jej wyrzucenie go z lądownika.

— Lecisz za szybko — rzekł Marcel. — Zwolnij o dziesięć kilometrów na godzinę. Nie, dwanaście. Zwolnij o dwanaście.

Zwolniła. I równocześnie próbowała uspokoić bicie serca.

— Sześć minut — powiedział Marcel. — Nadal będzie w fazie schodzenia w dół. Na samym końcu. Tuż przed tym, jak zacznie się wynurzać. Będziecie mieli dziewięćdziesiąt sekund na załapanie się. Potem sieć ruszy znowu w górę.

— Nie możecie dać nam więcej czasu?

— Niestety nie. Gdybyśmy spróbowali, stracilibyśmy kontrolę nad walcem. Nie bylibyśmy w stanie go wycofać. — Spojrzał na Hutch, jakby konieczne były dodatkowe wyjaśnienia. — Hutch, jeśli nie wycofamy go w porę, spadnie do oceanu.

Przyjrzała się sekwencji, którą wysłał jej Marcel. W tej chwili dwa statki nadświetlne używały głównych silników, żeby powstrzymać opadanie walca. Za kilka minut ta moc spowoduje, że Alfa zwolni, zatrzyma się na krótko, po czym zacznie się cofać.

Wiedziała, gdzie mniej więcej ma być otwór, ale nie widziała go, nie przez tę plątaninę ogniw.

— Czy ktoś widzi tę kryzę? Marcelu, czy ona jest zwrócona w naszą stronę? Jest nadal na wschodzie?

— Nie wiem, Hutch. Macie lepszy obraz od nas. Atmosfera strasznie zakłóca obraz z teleskopów.

— Nic nie widzę — rzekła Kellie. — Jedna plątanina.

— Jak sądzisz? — spytał Marcel. — Potraficie to zrobić?

— To się nie uda — rzekła Kellie. — Za bardzo poplątane. Nie przepchniemy się przez to.

— Zgadzam się z tym — mruknęła Hutch.

— Hutch — Marcelowi łamał się głos. — Nie mamy nic innego.

— Może mamy. — Wzięła głęboki oddech. — Dobrze. Niech wszyscy się uspokoją. A teraz wam powiem, co zrobimy.

Jej wzrok napotkał ciemne oczy Kellie; bez słów zadała jej pytanie. Hutch skinęła głową.

Kellie otworzyła szafki i zaczęła wyjmować butle z tlenem. Podała jedną Nightingale’owi.

— Po co to? — spytał, wyglądając na szczerze zaskoczonego.

— Wszyscy wskakują w e-skafandry.

— Po co? — dopytywał się Mac.

Głos Hutch brzmiał całkowicie obojętnie.

— Opuszczamy statek.

— Hutch — odezwał, się Marcel. — Wolniej. Zmniejsz prędkość o jakieś sześć kilometrów.

Hutch wykonała polecenie. Czuła uderzenie adrenaliny i chciała zrobić wszystko jak najszybciej.

— Ile mamy uprzęży? — zwróciła się do Kellie.

Kellie przeszukała szafki. Hutch usłyszała, jak uruchamia się jeden ze skafandrów. Nightingale’a.

— Dwie — odparła Kellie i podała je Macowi i Nightingale’owi, po czym pokazała im, jak korzystać z zaczepów. — Wystarczy je przyczepić do sieci i zatrzasną się.

— Hutch — rzekł Nightingale — czy ty mi chcesz powiedzieć, że wychodzimy na zewnątrz? Będziemy skakać?!

Skinęła głową.

— Po prostu wysadzę was przy sieci, Randy. Złapiecie się jej.

— Mój Boże — jęknął.

Hutch zwróciła się znów do Marcela.

— Jakiej grubości są linki sieci?

— Cienkie. Jak twój palec wskazujący. A czemu pytasz?

— Chciałam się upewnić, że zaczepy się na niej zatrzasną. Ewakuujemy się stąd.

— Co? Nie możesz tego zrobić, Hutch.

— Dlaczego? Posłuchaj, to najlepsza możliwość i nie mam czasu się z tobą kłócić.

Kellie ucięła dwa kawałki liny i podała je Hutch. Hutch włożyła zbiorniki z tlenem i uruchomiła e-skafander.

— Ty i Hutch nie macie zaczepów — rzekł Mac.

— Poradzimy sobie — odparła Hutch. — A teraz słuchajcie: kiedy się wydostaniemy, ustawię lądownik dokładnie przy sieci. Dostosuję się do jej prędkości, więc będziecie musieli tylko wychylić się i złapać. I wspiąć się.

Nightingale był blady jak ściana.

— Wszystko będzie dobrze, Randy. Nie ma co się martwić. Kiedy już złapiesz się sieci, wystarczy się przypiąć. Dobrze? Wiem, że to groźnie wygląda, ale nic ci nie będzie. Jak już tam będziesz, przypniesz się, odprężysz i będziesz czerpał przyjemność z przejażdżki.

Chciała powiedzieć Nightingale’owi, że kiedy zbliżą się do sieci, nie będzie czasu na to, żeby się zastanawiać, stojąc w śluzie. Powstrzymała się jednak, wiedząc, że w ten sposób może tylko wywołać u niego atak paniki, którego wolałaby uniknąć.

Kellie patrzyła na nią spokojnie.

— Dlaczego ja nie mogę przejąć sterów?

Hutch potrząsnęła głową.

— Dzięki — odparła. — Ja to załatwię.

— Pomogę ci wyjść.

— Wszystko w porządku.

— Czekajcie chwilę — wtrącił Nightingale. — Co się dzieje?

— Nie będzie nikogo, ktoby pilotował lądownik tak, żeby Hutch się wydostała — wyjaśniła Kellie.

— Wydostanę się — odparła Hutch.

— Może powinniśmy jednak próbować znaleźć kryzę — upierała się Kellie.

— To się nie uda. Dajcie spokój. Poradzę sobie. Zbliżali się. Wyłonili się z warstwy chmur i zobaczyli światło słońca. Sieć zwisała z nieba bezpośrednio nad nimi.

Kellie miała oczywiście rację. Antygrawitacja mogła utrzymać lądownik na stałej wysokości, ale sieć się poruszała. Kiedy Hutch wstanie od sterów, sieć i lądownik bardzo szybko zaczną się oddalać. Może się zdarzyć, że wyjdzie do śluzy, a sieć będzie już trzydzieści metrów od niej.

Ale nie było sposobu, żeby coś z tym zrobić.

Do licha.

— A wiatr? — spytał Nightingale.

— Na tej wysokości nie będzie z tym problemu. Patrzył na nią z rozpaczą. Biedny drań tak bardzo się bał.

Posłała mu pocieszający uśmiech. Nie było jednak czasu, żeby o tym porozmawiać. Zmniejszyła ciśnienie powietrza w kabinie, żeby odtworzyć warunki panujące na zewnątrz, i otworzyła wewnętrzny właz śluzy.

— Mac, ty pierwszy. MacAllister skinął głową.

— Dzięki, Hutch — rzekł, a potem spojrzał na nią tęsknie. — Dzięki za wszystko.

Wszedł do śluzy. Zewnętrzna klapa otworzyła się. Nie patrz w dół.

Sieć była beznadziejnie poplątana.

— Czekaj, aż ci powiem, Mac.

Lądownik zbliżył się do sieci, ogniwa otarły się o kadłub. Ostrożnie: nie możemy się zaplątać.

— Dobrze, Mac. Skacz.

MacAllister zawahał się, a Hutch wstrzymała oddech. Boże, nie, tylko nie on.

I już go nie było. Hutch odsunęła się szybko od sieci, żeby zrobić mu miejsce, zmniejszyć prawdopodobieństwo uderzenia go albo sieci przez lądownik.

Kellie wychylała się, patrząc w bok.

— Wszystko gra — poinformowała. — Złapał się.

— Kellie, teraz ty. Czekaj na sygnał.

W ten sposób, jeśli Nightingale spanikuje, zabije tylko siebie.

Kellie pochyliła się nad Hutch, przechodząc obok niej.

— Kocham cię, Hutch — rzekła. Hutch skinęła głową.

— Ja ciebie też.

Kellie weszła do śluzy.

Nightingale wyciągał jakąś linę z szafki. Chciała zapytać, co robi, ale była zajęta czym innym. Hutch znów zbliżyła się do sieci.

— Na mój sygnał — rzekła.

Kellie czekała z naprężonymi mięśniami.

— Teraz. Skacz.

Kellie wyszła prosto w niebo. Hutch odleciała w bok.

— W porządku — rozległ się w słuchawkach głos Kellie. — Jestem na pokładzie.

Dwoje na dwoje.

Prędkość opadania sieci spadała. Hutch dostosowała prędkość i zbliżyła się.

— Teraz ty, Randy. Stał i patrzył na nią.

— A jak ty zamierzasz się wydostać?

— Wydostanę się.

— Jak?

Sieć zatrzymała się, znieruchomiała i zaczęła wędrować w górę. Hutch wyrównała kołysanie lądownika, zbliżyła się do sieci.

— Skacz.

Stał tuż za nią.

— Nie skaczę bez ciebie — oznajmił dziwnym tonem.

— Randy, nie mogę tu sterczeć na wieki.

Schylił się, pokazał jej kawałek liny, którą wyjął z szafki, i zaczął owijać ją tą liną wokół pasa.

— Co ty robisz? — dopytywała się.

Lina mierzyła jakieś czterdzieści metrów. Pobiegł do śluzy i zobaczyła, że drugim końcem owinął siebie.

— Kiedy wyskoczę — powiedział — policz do jednego i skacz.

— Randy, to szaleństwo. Jeśli mi się nie uda…

— Zostaniemy razem. W górze albo na dole.

Sieć wznosiła się coraz szybciej, przyspieszała, ale Hutch udało się zrównać prędkość. Kadłub stuknął o sieć.

Mogła odwiązać linę. Ale dzięki niej miała szansę. Do licha, i to niezłą szansę!

— Dobrze, Randy — rzekła. — Skacz!

Pobiegł do śluzy i znikł. Odsunęła lądownik od sieci, robiąc mu miejsce, nadsłuchując, czy powie, że wszystko w porządku. Musiał jednak stracić głos albo sparaliżowało mu struny głosowe. Lina, którą byli związani, wysuwała się z kabiny. Mam nadzieję, że się czegoś złapałeś, chłopie. Hutch puściła wolant, jednym susem pokonała kabinę i zanurkowała przez śluzę, zgarniając linę, żeby nie zaplątała się w lądowniku. Sieć była już poza jej zasięgiem, wznosząc się i dryfując w górę.


Nightingale niemal wolał zostać w kabinie, wśród wygodnych grodzi i foteli, i spaść razem z lądownikiem, niż skakać w niebo.

Była taka chwila, kiedy związywał siebie i Hutch liną, że szukał jakiejś wymówki, żeby tylko nie skoczyć. I może tak by się stało. Może miał nadzieję, że Hutch odmówi, a wtedy on będzie mógł zostać z nią, jakże prosto i wielkodusznie, oddzielony od tego okropnego włazu.

Ale ona mu zaufała i ta ufność podsyciła jego determinację: nie chciał się znowu upokorzyć. Sieć była blisko. Po prostu złapał ją, objął ramionami i odciągnął się od statku. Był sam, lądownik się oddalał, a on wisiał z zamkniętymi oczami.

Sieć falowała i poruszała się. Nightingale trzymał się jej kurczowo, stał na niej, czuł jej załamania wokół siebie, stał się jej częścią. Otworzył oczy. Lądownik był daleko, lina, która łączyła go z Hutch, rozwijała się, on zaś czekał, bojąc się, że zostanie wyszarpnięty ze swojej grzędy. Gdzie ona jest?

Przypnij linę.

Żeby to zrobić, musiałby oderwać jedną rękę od sieci. Niemożliwe.

Skupił się na ogniwach, na gładkiej, poczerniałej powierzchni łańcucha, na tym, jak były połączone. Na przypięciu się do sieci, zanim Hutch wyjdzie z lądownika.

Na wszystkim, tylko nie na pustce, która go otaczała.

Puścił sieć jedną ręką, chwycił uprząż, która zwisała z jego kamizelki, i przeciągnął ją przez ogniwo. Szarpnął. Poczuł, jak się zahacza.

Sieć przyspieszała. Czuł, że jest coraz cięższy. Pod nim Hutch wyszła z lądownika i zaczęła koziołkować.

Stracił ją z oczu. Luźna lina wisiała na tle nieba, a on złapał się obiema rękami, obejmując linę, którą miał bezpiecznie obwiązaną w pasie, i zaparł się.

— Trzymam cię — powiedział.

Szarpnięcie wyrwało mu linę z rąk i poczuł silny ból w pasie. Lina zsunęła się mu w okolice kolan, potem zerwała się ze stóp i przez jeden potworny moment myślał, że oboje spadną. Uprząż jednak wytrzymała. Rozpaczliwie próbował schwycić linę i złapał ją jedną ręką, drugą trzymając się sieci.

Ktoś pytał, czy wszystko w porządku. Lina Hutch wymykała mu się z ręki. Zdobył się na odwagę i puścił sieć, żeby złapać lepiej linę. Spojrzał w dół i zobaczył Hutch, kołyszącą się łagodnie nad chmurami.

Bał się, że uprząż pęknie pod takim obciążeniem.

— Hutch! — krzyknął. — Żyjesz?

Cisza.

Zmieniła się w kotwicę, balast, i nie mógł jej utrzymać, nie mógł utrzymać tego ciężaru. Zacisnął powieki. Ręce zaczęły go boleć.

Próbował ją podciągnąć, wymyślić, jak ją przyczepić do sieci, ale nie mógł tego zrobić jedną ręką; bał się, że ją puści. Kellie pytała, co się dzieje.

— Trzymam ją końcami palców — odparł.

— Nie puszczaj jej — wtrącił Mac. Kochany, stary Mac, zawsze miał na podorędziu dobrą radę.

Ramiona i dłonie bolały.

— Hutch, pomocy.

Co za głupota. Kołysała się w przód i w tył, Bóg raczy wiedzieć, jak daleko poniżej sieci, i było oczywiste, że nie może pomóc sama sobie.

Dlaczego nie odpowiada? Może nie żyje? Zginęła podczas upadku? Jak daleko spadła? Próbował to obliczyć, żeby podsunąć umysłowi coś, na czym mógłby się skupić.

— Nie wytrzymam dłużej! — krzyknął na kanale ogólnym, do wszystkich, którzy mogli go usłyszeć. Był zgięty wpół, Hutch ważyła za dużo, a nie mógł jej podciągnąć. — Pomocy!

— Randy, nie puszczaj — wtrącił Marcel.

— Ile jeszcze? — dopytywał się. — Ile jeszcze będą musiał ją tak trzymać?

— Aż znajdziecie się na orbicie. Czternaście minut.

Popadł w rozpacz. To niemożliwe. Nie ma szans. Czternaście minut. Równie dobrze mógł ją teraz upuścić.


Hutch odzyskała utracony w czasie upadku oddech. Słyszała głosy na kanale, ale aż to tej chwili były stłumione i niezrozumiałe.

— Randy, nie puszczaj — wtrącił Marcel.

— Ile jeszcze?

Spojrzała w górę, na linę, wygiętą łukowato, wyglądającą, jakby ciągnęła się w nieskończoność, aż do sieci. Aż do Nightingale’a, który wyginał się, ale trzymał. Odruch nakazał jej się wspiąć, ale to była daleka droga. Nie udałoby się w tych warunkach i nie chciała dodatkowo obciążać Nightingale’a.

— Żyję, Randy — powiedziała.

— Hutch! — W jego głosie rozbrzmiewała rozpacz. — Dasz radę się wspiąć?

— Chyba nie.

— Spróbuj.

— To chyba zły pomysł.

— Dobrze. — Było słychać, że jest przerażony i zmęczony.

— Trzymaj, Randy.

— Trzymam, Hutch. Boże, pomóż mi, utrzymam.


— Wyciągamy was — rzekł Marcel. — Trzymajcie się.

— A jak myślisz, co robię? — Wyrzucił z siebie wiązankę epitetów, miotając klątwy pod adresem lin, lądowników i kapitanów statków międzygwiezdnych.

— Randy — przebił się przez wściekłość głos Marcela.

— Tak? Do jasnej cholery, czego jeszcze chcesz?

— Spróbujemy coś zrobić.

Och, Boże, jak bardzo chciał puścić linę.

— Trzydzieści sekund — rzekł Marcel. — Potrzymaj ją jeszcze przez trzydzieści sekund.

Ramiona i plecy mu płonęły.

— Teraz stanie się trochę cięższa — mówił dalej Marcel. — Ale to potrwa tylko trzydzieści sekund, a potem wszystko będzie w porządku.

— Co? Dlaczego?

— Zaczynam odliczać do pięciu. Jeden.

— Na litość boską, pośpieszcie się.

Czekał. I nagle sieć gwałtownie szarpnęła. Lina wpiła mu się w ręce. Zdarła skórę do żywego mięsa. Rozcięła ciało do kości.

Wył. Krzyczał.

Nienawidził Hutchins. Nienawidził jej. Nienawidził. Puścić.

Na litość boską, puścić linę.

Lina wyginała się w łuk, ginąc gdzieś pod siecią.

Nie puszczę.

Jakiś głos, w jego głowie lub w słuchawkach, mówił, żeby trzymał.

Nie puszczę.

Jeszcze chwilka.

Już prawie koniec.

Nie zemdleję. Nie puszczę.

Głos Maca, ale nie udało się odróżnić słów.

Nie tym razem.

Nie tym razem.

I nagle ciężar znikł. Przez straszny ułamek sekundy Randy myślał, że ją puścił. Ale unosił się swobodnie. Nieważko. Grawitacja — zero.

Nadal trzymał linę.

— Randy — powrócił głos Marcela. — Masz jakieś czterdzieści sekund. Przywiąż ją do sieci. Mocno. Bo zaraz będzie tak samo jak przedtem. Ciężar zaraz wróci.

Bolały go palce. Nie mógł ich rozewrzeć.

— Randy? — to Kellie — Wszystko w porządku?

— Jestem.

— Zrób, co ci kazali.

— Pół minuty, Randy. Do roboty — w głosie Marcela pobrzmiewała desperacja.

Nie było już dołu. Unosił się swobodnie na tle nieba, czekając, aż zelżeje ból jego dłoni i ramion.

— Randy — głos Hutch był cichy i daleki. — Zrób to, Randy.

Tak. Pociągnął linę powoli, czując ból. Przyciągnął ją.

Przewlókł przez sieć. Przywiązał. Zaplótł. Węzeł prosty. Nie ma szans, żeby puścił. Nawet za milion lat.

Znów się poruszali, wznosili, masa wróciła.

— Wszystko gra — rzekł. — Przywiązałem ją. Bolało go. Wszystko go bolało.

I równocześnie ogarnęła go radość, jakiej nigdy dotąd w życiu nie zaznał.

XXXVI

Większość z nas przeżywa życie jak lunatycy. Wszystko przyjmujemy jak coś, co nam się po prostu należy: chwałę, wino, jedzenie, miłość i przyjaźń, zachody słońca i gwiazdy, poezję, ognisko i śmiech. Zapominamy o tym, że doświadczenie nie jest, a przynajmniej nie powinno być spotkaniem obcych osób, ale raczej serdecznym uściskiem. I dlatego większość z nas, kiedy nasze życie dobiega końca, zastanawia się, co się stało z tymi wszystkimi latami. I odnosimy wrażenie, że nie żyliśmy wcale.

Gregory MacAllister, Dziennik Deepsix


— Hej! — Mac krzyczał jak oszalały. — Co to było?

— Przeszli w stan nieważkości — wyjaśniła Kellie. — Żeby Randy miał szansę się pozbierać.

— Jak to zrobili?

— Rozumiesz, że nie mieli zamiaru wyciągnąć sieci prosto z atmosfery? Rozumiesz, o co chodzi, prawda?

— Niespecjalnie. Ale mów dalej.

— Musieli zrobić to pod kątem, żeby wydostać nas na orbitę. Na orbicie panuje nieważkość i będą mogli nas wyciągnąć. Pewnie od początku miała to być parabola. Tylko musieli trochę przyspieszyć. Pamiętasz, że czułeś przyrost ciężaru?

— Jak przez mgłę, ale owszem.

— Dzięki temu zaoszczędzili trochę czasu. I potem wyłączyli silniki. Na wszystkich czterech statkach.

— I co to daje?

— Cały układ zaczyna spadać.

— O to nam chodziło?

— Nieważkość, Mac. Wszystko staje się nieważkie. Do chwili uruchomienia silników, a rzecz jasna musieli to zrobić jak najszybciej. Randy’emu wystarczyło jednak czasu, żeby przywiązać Hutch.

— A żeby to. Niezły numer.


Jeden z wahadłowców przemieścił się przed „Gwiazdę” i użył lasera, by przeciąć walec Alfa. Cały układ podzielił się na dwie części. „Gwiazda” i „Zwick” były przyczepione do krótszej, która mierzyła jakieś osiemdziesiąt kilometrów i dało się nią jakoś sterować, a dwa pozostałe — do dłuższej części o długości ponad dwustu kilometrów, i tą już sterować się nie dało. Pozostałe wahadłowce właśnie pracowały przy uwalnianiu „Wendy” i „Wildside”. Oddzielane kawałki walca koziołkując odlatywały w ciemność.

„Gwiazda” i „Zwick” wlokły to, co zostało z walca i sieci — oraz czwórkę pasażerów, manewrując ostrożnie w kierunku orbity.


Hutch nadal wisiała na linie.

— Randy, odwaliłeś kawał dobrej roboty.

Odezwał się Nicholson, wypytując o samopoczucie swojego pasażera, pana MacAllistera, a po chwili i pozostałych. Kimkolwiek by byli, pomyślała Kellie. „Gwiazda” planowała uroczystości na ich cześć.

Wirtualnie objawił się także Canyon, by poinformować Kellie, że jest na antenie, i zapytać, jak się czuje.

— Nieźle — odparła Kellie.

Próbował przeprowadzić z nią wywiad. Odpowiedziała na kilka pytań, ale potem wykręciła się zmęczeniem.

— Mac na pewno chętnie porozmawia — dodała.

Kiedy w końcu znaleźli się na orbicie, nikt nie musiał ich o tym informować. Przestali odczuwać wagę. Tym razem na dobre.

Marcel, który sprawiał wrażenie tak samo rzeczowego i opanowanego jak przez cały czas trwania akcji, pogratulował im szczęścia.

— Pomyślałem, że będziecie chcieli usłyszeć, co się dzieje w głównej jadalni.

Usłyszeli wiwaty.

Niebo było czarne. Nie było to zadymione, spowite pyłem niebo umierającej planety pod nimi, ale czyste, upstrzone diamentami gwiazd niebo, jakie zwykle widać ze statku nadświetlnego.

Nightingale, nadal uczepiony sieci, pomachał jej nerwowo, jakby nie chciał okazywać emocji. Podpłynęła do niego.

— Hej, Hutch. — rzekł. — No i widzisz, nie stchórzyłem.

Nie, nie stchórzyłeś, pomyślała.

— Byłeś niesamowity, Randy.

— Witamy na pokładzie, Hutch — rzekła Kellie.

— Miło panią u nas gościć — dodał Mac. — Następnym razem postaramy się o lepsze miejsce.

Światła płynęły pośród gwiazd.

— Dobrze się czujesz? — zaryzykował Nightingale. Wyciągnął rękę i poczuł ostry ból w ramieniu, gdy odwzajemniła uścisk. Ale to nic.

— Dobrze — odparła.

— Nigdy bym cię nie wypuścił. — Nightingale mówił jakoś dziwnie.

Pokiwała głową. Wiem.

— Nigdy bym cię nie puścił. Przenigdy.

Ujęła jego głowę w dłonie, przyglądała mu się przez dłuższą chwilę i pocałowała go. A był to długi i głęboki pocałunek Przez pole Flickingera.


— Tu są. — Embry pokazała coś na ekranie, a Frank powiększył obraz. Byli nadal daleko, ale już było widać Hutch, nawet w tej plątaninie. Ktoś inny im pomachał. To chyba była Kellie.

Frank ustawił kurs i zameldował Marcelowi, że zaraz biorą rozbitków na pokład.

Embry już z nimi rozmawiała.

— Uważajcie na Hutchins — rzekła. — Z nią może być problem.

— Tak jest, pani doktor — odparł Frank. — Będziemy uważali.

Zbliżyli się do sieci.

— Najpierw Hutchins. Podleć do niej. Ja ją wciągnę.

— Pomóc ci? — spytał Frank.

— Chętnie.

Ponieważ sytuacja wymagała żywego pilota, Frank rozejrzał się wokół w poszukiwaniu ochotnika. Z różnych wypowiedzi i sygnałów niewerbalnych odniósł wrażenie, że Drummond nie jest zachwycony perspektywą wychodzenia na zewnątrz. Janet Hazelhurst napotkała jego spojrzenie i wstała z fotela.

— Powiedz, co mam robić.

Drummond zrobił minę, jakby właśnie chciał się zgłosić, tylko nie zdążył.


Hutch patrzyła na zbliżające się światła. Teraz mogła się odprężyć. Zamknęła oczy i unosiła się. Wahadłowiec zastopował i usłyszała jakieś rozmowy. Ktoś przecinał linę i zdejmował ją z sieci.

Poczuła ból w ramieniu. Ale była bezpieczna.

Gdzieś zamknął się właz. Pojawiły się dalsze światła. Najpierw jasne, potem przyćmione. Ściszone głosy. Nacisk na ramię. Założono jej osłonę. Poczuła, jak ogarnia ją spokój.

Ktoś mówił jej, że już po wszystkim, że wszystko będzie dobrze, że nie ma się czym martwić.

— Dobrze — odparła, nie wiedząc nawet, z kim rozmawia.

— Wyglądasz, jakby ci nic nie było, pani kapitan.

Kapitan? Otworzyła oczy i usiłowała dostrzec coś przez mgłę.

Embry.

— Cześć, Embry. Miło cię znów widzieć.

Randy nadal tam był. Z boku, ale trzymał się blisko. Nagle wszystko znikło, Embry, osłona, głosy, światła.


Marcel dyrygował flotą wahadłowców z mostka Nicholsona. Rozstawiły się w pobliżu „Gwiazdy” i „Zwicka” i odcięły je od walca. Zgodnie z sugestią Beekmana, zachowano sześć próbek, każda o długości czterech metrów. Pięć miało posłużyć do badań, a jedna miała być wystawiona w Akademii. Na prośbę Nicholsona odcięto też mniejszy kawałek, by można go było oglądać na pokładzie „Gwiazdy”.

Kolejny wahadłowiec zbliżył się do płyty łączącej i oddzielił ją od sieci i końcówki walca Alfa. Zawisła w próżni jeszcze tylko na chwilę, podczas której przyglądano się symbolom wyrytym na jej powierzchni. Następnie przecięto ją na dwie części o prawie identycznych rozmiarach. Wkrótce potem umieszczono ją w ładowni „Wendy”.

Pozostałe fragmenty Alfy i sieci odpłynęły w mrok.

Czas naglił, kapitanowie nie wracali więc na swoje statki. Miles pozostał na „Wendy” jako pełniący obowiązki kapitana. Hutch oczywiście nie była w stanie wrócić na „Wildside”. Ruchem wahadłowców kierowano z mostka „Gwiazdy”; pojazdy w końcu zadokowały przy najbliższych statkach, a kiedy do zderzenia pozostał niewiele ponad dzień, flota zaczęła się wycofywać.

W tej chwili warunki na powierzchni planety były już tak trudne, że orbitujące pojazdy znalazły się w niebezpieczeństwie. Marcel przypuszczał, że większość danych z sond zaginęła, gdy utracono łączność z „Wendy”. Przypuszczenie to potwierdził Miles.

— Ci tam nie są specjalnie zadowoleni.

Beekman solidaryzował się z nimi.

— Nie możesz mieć do nich o to pretensji. Niektórzy z nich przygotowywali się do tej misji przez dwadzieścia lat i wiele na niej nie skorzystali.

Przyglądał się spokojnie rzędom ekranów, na których było widać obszar kolizji, przesyłany z sieci satelitów.

Marcel tak naprawdę miał to gdzieś. Za dużo przeszedł przez ostatnie dwa tygodnie. Był zmęczony i rozdrażniony, ale udało się uratować Kellie i pozostałych, i tylko to go obchodziło. Chiang Harmon zginął. Stracili jedną pasażerkę Hutch, pasażerkę Nicholsona i członka jego załogi. W obliczu tego faktu trudno było specjalnie się przejmować, że umknęły im szczegóły na temat tworzenia się frontów wysokiego ciśnienia podczas zderzenia dwóch planet.

— Następnym razem będzie lepiej.

Beekman ściągnął usta i zamyślił się.

— Nie będzie następnego razu. Przynajmniej za życia naszego gatunku.

Szkoda, pomyślał Marcel, ale nie odezwał się.


Wyglądało na to, że cała atmosfera Deepsix zmieniła się w jedną wielką burzę elektryczną. Zamiecie szalały w okolicach równika, a gigantyczne huragany przetaczały się przez Corragio i Nirwanę. Przypływ sięgał tysiące metrów powyżej pierwotnego poziomu morza. Pasmo gór wzdłuż północnego wybrzeża Transitorii, które tak długo opierało się przypływom, znikło pod naporem wód.

Planety pędziły nieubłaganie ku sobie. Ale były tak różne, pomyślała Hutch, że jedna wyglądała przy drugiej jak kamyk wpadający do stawu.

Obserwowała wszystko w łóżka w ambulatorium „Gwiazdy”. Konieczny był drobny zabieg w związku z zerwanym mięśniem i złamanym żebrem, kazano jej się za bardzo nie ruszać. Obok niej siedział Randy, z owiniętymi rękami i temblakiem. Maca nie było, udzielał gdzieś wywiadu, a Kellie pożywiała się w barze.

Komunikator Hutch zabrzęczał. To Canyon.

— Hutch, zajrzę do ciebie niedługo. A teraz chciałem tylko powiedzieć, że w domu zrobiliście furorę. Mają parę dni opóźnienia. Ostatnia audycja była o tym, że morze przelało się przez góry i zmyło te, jak im tam… Teraz myślą, że nie macie żadnych szans. Tylko poczekaj, aż obejrzą koniec. Jak wrócicie, będziecie gwiazdami pierwszej wielkości.

— Miło to usłyszeć — mruknął Nightingale.

— A nasza oglądalność bije wszelkie rekordy.

— Wygląda na to, że nieźle na tym skorzystałeś, Augie.

— Cóż, skłamałbym, gdybym powiedział, że mojej karierze to zaszkodziło. — Oczy mu błyszczały. — Poczekajcie, aż obejrzą sceny z lądownikiem!

— Taaa — mruknął Nightingale. — To była porażka.

— A tak w ogóle — ciągnął niezrażony Canon — na Ziemi dorobiliście się przydomku.

— Nie wiem, czy chcę o tym usłyszeć — prychnęła Hutch.

— Czwórka z Maleivy.

— Mój Boże — mruknął Nightingale — kto to wymyślił? Fantastycznie, Auguście. Moje gratulacje z powodu wzniesienia się na wyżyny banału.

Kiedy poszedł, Hutch spojrzała krzywo na Nightingale’a.

— Byłeś dla niego strasznie niesprawiedliwy. On się tak stara.

— Taaa. I byłby najszczęśliwszy, gdybyśmy spadli z tego draństwa.

— Czemu tak sądzisz?

— Większa sensacja.

Mac wszedł do pokoju, niosąc kwiaty wyhodowane w szklarniach „Gwiazdy”. Uśmiechnął się do Hutch i wręczył jej bukiet.

— Wyglądasz na tyle dobrze, że można cię zaprosić na lunch.

Przyjęła kwiaty wraz z pocałunkiem i powąchała bukiet. Żółte róże.

— Piękne. Dzięki, Mac.

— Dla złotej dziewczyny. — Spojrzał na nią. — A co ci mówią? Znaczy, konowały?

— Jutro mnie wypuszczają. — Odwróciła się do Nightingale’a. — A ty powinieneś się trochę wyluzować. Pozwolić ludziom robić, co do nich należy, i przestać być takim zrzędą.

— Ale ja lubię być zrzędą.

Potężne chmury kłębiły się w atmosferze Maleivy III. Ogniste kule wybuchały i spadały. I znów wybuchały. Wyglądało to, jakby cała czarna atmosfera się rozszerzała, strzelając w niebo niczym płonąca rzeka, która zaczyna płynąć w stronę spokojnej tarczy gazowego giganta.

— Zaczyna się — rzekł Mac. Nightingale pokiwał głową.

— Wszystko, co jest jeszcze na Deepsix, zostaje wyrwane z korzeniami i wysłane w kosmos.

Mówił cicho, jakby był przygnębiony. Mac poprawił się na krześle.

— Nie ma się co rozczulać nad jakąś nieruchomością — rzekł.

Nightingale patrzył gdzieś w przestrzeń.

— Myślałem o tych światłach.

— Światłach? — Hutch zmarszczyła czoło.

— Chyba ci o tym nie powiedzieliśmy. Zapomnieliśmy w tym całym zamieszaniu. Na Zatoce Złych Wieści. Zobaczyliśmy coś na wodzie. Odpowiadało na nasze sygnały świetlne.

— Łódź?

— Nie mam pojęcia, co to było.

Deepsix parowała. Ogień i błyskawice szalały w pokrywie chmur.

Kellie wróciła z pączkami i kawą.


MacAllister był tam nadal, gdy pół godziny później Marcel, Nicholson i Beekman wpadli zobaczyć, jak się czuje Hutch. Pomyślała, że wszyscy wyglądają na zmęczonych, zadowolonych i uspokojonych. Wymienili uściski dłoni.

— Cieszymy się, że was wyciągnęliśmy — rzekł Marcel.

— Przez chwilę kiepsko to wyglądało.

— Naprawdę? — spytał Mac. — A myślałem, że cały czas mieliśmy wszystko pod kontrolą.

Nicholson posłał mu uśmieszek.

— Planujemy na jutro małą uroczystość — rzekł. Hutch wyłapała specyficzny ton jego głosu: kolacja w towarzystwie dwóch kapitanów na pewno była wydarzeniem i wszyscy powinni się poczuć zaszczyceni. Ale cóż, próbował robić wszystko najlepiej. I, do licha, ten błąd nie był wielki.

— Z przyjemnością wpadnę — rzekł Mac.

— Ja także. — Hutch posłała mu ciepły uśmiech.

Marcel przedstawił Beekmana jako szefa całej akcji ratunkowej.

— Uratował ci życie — dodał.

Hutch nie zrozumiała, co Marcel ma na myśli.

— Chcesz powiedzieć, że uratował nas wszystkich.

— Ale w twoim przypadku jego wkład był szczególny. To Gunther wymyślił ten manewr z nieważkością.

Zadzwonił Tom Scolari. Jego obraz uformował się w nogach łóżka. Miał na sobie czarne spodnie i białą koszulkę, niesięgającą nawet pępka. Wyglądało to, jakby próbował coś w ten sposób przekazać.

— Cieszę się, że wyszłaś z tego cało. Martwiliśmy się.

— Gdzie teraz jesteś, Tom?

— Na „Zwicku”.

— Dobrze. Robili z tobą wywiad?

— Chyba nie ma tu nikogo, kto nie miałby okazji porozmawiać z ludźmi z UNN. Posłuchaj — spojrzał na nią, po czym dostrzegł Maca — byliście niesamowici.

— Dzięki. Sporo ludzi nam pomagało. Także i ty. Słyszałam, że jesteś niezłym spawaczem.

— Bezrobocie mi nie grozi.

— Następnym razem, jak mi powiesz, żebym czegoś nie robiła, potraktuję to poważnie.

Uśmiechnął się krzywo i posłał jej pocałunek.

— Wątpię.


Obudziła się w środku nocy i zauważyła, że statek przestał przyspieszać.

Było po wszystkim.

EPILOG

Kataklizmy tak potężne, że trudno je było nazwać trzęsieniami ziemi, bo wyrzucały w niebo całe lasy i góry na wysokość dwudziestu tysięcy metrów, gdzie były rozszarpywane przez walczące ze sobą studnie grawitacji, wreszcie ustały. Pływy praktycznie rozdarły Maleivę III na strzępy. Wir gazów i odłamków w atmosferze stał się tak gęsty, że powierzchnia planety przestała być widoczna. Spokojne, pokryte śniegiem równiny wokół wieży, barokowa świątynia, która wyglądała nieomal, jakby ją zabrano z Paryża, światła na Zatoce Złych Wieści, pomnik i sześciokątna budowla — wszystko to zostało starte w pył.

Wszędzie, gdzie istniały szczeliny albo uskoki tektoniczne, skały były wyrywane z podłoża i zasysane w górę. Planeta ociekała lawą. Płaszcz Maleivy rozpadł się, odsłaniając jądro. Uwolniona energia była tak gigantyczna, że nie dało się przyglądać zjawisku z bliska. Naukowcy na pokładzie „Wendy”, którzy wreszcie mogli skoncentrować się na tym, po co tu przylecieli, wpadli w zachwyt i zaczęli rozmyślać o przyszłych publikacjach.

Krótko przez kolizją Maleiva III eksplodowała i spłonęła jak mała supernowa. Światło przygasło i planeta rozpadła się na kilka rozżarzonych fragmentów, lecących przez mrok, by w końcu wpaść do kobaltowego morza na Morganie, zostawiając parę śladów przypominających siniaki.

W ciągu kilku godzin deszcz odłamków zniknął z nieba i jedynym śladem zdarzenia pozostały ciemne ślady na powierzchni planety. Morgan podążał dalej, obojętny na to, co się wydarzyło. Jego orbita nie zmieniła się znacząco. Potężna grawitacja planety namieszała trochę w księżycach układu. Tylko że to było kilkaset lat temu.


Hutch założyła, że kolacja ma być na cześć „Czwórki z Maleivy”. Na początku istotnie tak to wyglądało. Przedstawiono ich, każdego z osobna, tłumowi zebranemu w sali jadalnej; tłum klaskał, a ich posadzono przy stole kapitana. Każdy chciał uścisnąć im dłonie, życzyć im wszystkiego najlepszego i zdobyć ich autografy.

Poproszono ich o wygłoszenie przemówień. („Ale prosimy, żeby nie były dłuższe niż pięć minut”). Kiedy Nightingale przekroczył czas, Nicholson zaczął ostentacyjnie spoglądać na zegarek. I każdy chciał sobie zrobić zdjęcie z kimś z ocalałych.

Było też mnóstwo zdjęć z samego pobytu na planecie — całe setki podtykano im do podpisu. Na niektórych widniała Wieża Astronoma (nikt już nie nazywał tego miejsca Punktem Burbage’a), inne pochodziły z wywiadów przeprowadzanych z grupą przez Augusta Canyona, na jeszcze innych były tylko puste korytarze sześciokątnej budowli na szczycie Góry Błękitnej. Tu Hutch siedząca przy ognisku na początku wędrówki, tam Hutch zwisająca z sieci, widziana przez teleskop wahadłowca spieszącego na ratunek. Tu Gregory MacAllister wymieniający uściski dłoni z gratulującymi mu w chwili wejścia na pokład „Gwiazdy”. Ktoś zdobył portret Kellie pozującej na tle nieba z Morganem w tle. Wyglądała tam pięknie i wyzywająco — to zdjęcie szybko stało się bardzo popularne. W końcu znalazło się na okładce Dziennika Deepsix, bestsellera, w którym MacAllister opisał całą historię.

Mimo to wieczór wcale nie należał do Czwórki, ale do jej wybawicieli. Trzej kapitanowie, Marcel, Nicholson i Miles Chastain, zbierali kolejne porcje oklasków. Beekman i jego zespół chwalono za opracowanie ogólnej strategii. John Drummond, który wykonywał obliczenia do manewrów na orbicie, rozdawał ukłony. Oklaski dla Janet Hazelhurst były prawie ogłuszające.

Autsajderów poproszono, by się zaprezentowali; orkiestra zagrała kilka taktów z hymnu wojskowego. Przedstawiono pilotów wahadłowców. Ablowi Kinderowi przypisano zasługę załatwienia odpowiedniej pogody do chwili zakończenia akcji. Phil Zossimov stworzył kryzę i szyny, które tak bardzo ułatwiłyby akcję ratunkową. Oczywiście, jak cierpko skomentował, gdyby tylko zadziałały.

I wreszcie przyszedł moment, by upamiętnić tych, którzy zginęli. Cole Wetheral, pilot lądownika „Gwiazdy”. Klaus Bomar, pilot wahadłowca. Pasażerka „Gwiazdy”, Casey Hayes, która — jak powiedział MacAllister — zginęła, próbując ratować jeden z lądowników. Chiang Harmon z zespołu naukowo-badawczego. I Toni Hamner, której wcale by tam nie było, powiedziała Hutch, gdyby nie to, że zdecydowała się zostać z przyjaciółmi.

Podano poczęstunek. Odkorkowano najlepsze wina, jakie były na statku. A kapitan Nicholson ogłosił, że impreza odbywa się na koszt TransGalactic. Pasażerowie i goście mogli jedynie zostawiać napiwki, wedle uznania.

Późnym wieczorem Hutch zauważyła, że jest na parkiecie sama z Marcelem. Kiedy tu przybyła, czternaście standardowych dni temu (naprawdę tak niedawno?), był tylko kolegą, głosem, który rozlegał się czasem w kokpicie, kimś, kogo raz czy dwa widziała na jakimś seminarium. A teraz myślała o nim jako o Eleganckim Francuzie.

— Mam dla ciebie nowiny — rzekł Elegancki Francuz. — Mamy wyniki badania walca. Ma trzy tysiące lat.

Tańczyła w jego ramionach, co w tych czasach było czymś egzotycznym. Przebywanie w czyichś ramionach było przyjemne, czy były to ramiona Maca, Kellie, Toma Scolariego czy Randy’ego Nightingale’a. Zwłaszcza Nathingale’a, człowieka, który łatwo nie odpuszczał.

Trzy tysiące lat.

— W takim razie mieliśmy rację.

— Na to wygląda. To była akcja ratunkowa. Jastrzębie zabrały przedstawicieli mniej rozwiniętej cywilizacji z niebezpiecznego miejsca. Żeby przynajmniej dać gatunkowi szansę przeżycia gdzieś indziej.

— Ciekawe gdzie?

Marcel przycisnął usta do jej policzka.

— Kto wie? Może kiedyś ich znajdziemy.

Hutch przypomniała sobie drapieżny wygląd jastrzębi.

— Nie wyglądali na przyjaźnie nastawionych.

— Masz rację. Nie wyglądali. — Jej usta odnalazły drogę do jego ust. — Wygląd może być mylący.


Oczywiście zrobili o tym symulację. W roli Hutch wystąpiła Ivy Kramer, aktorka o naprawdę imponujących kształtach. Mac pojawił się w krótkim epizodzie, ale nie jako on sam, lecz jako Beekman. Erika Nicholsona przedstawiono jako prawdziwego bohatera akcji ratunkowej. Na interpretację wydarzeń na pewno wpływał fakt, że firma produkcyjna należała do tego samego koncernu międzynarodowego co TransGalactic.

Do akcji wprowadzono osoby działające na pokładzie „Gwiazdy”, które próbowały aktywnie sabotować akcję ratunkową z jakichś tajemniczych powodów, nigdy nie ujawnionych, oraz przedstawiono załogę „Boardmana” jako walczącą bohatersko o odzyskanie utraconego lądownika, by móc przyjść rozbitkom na ratunek. Na Hutch i Nathingale’a polowała w korytarzach sześciokątnego budynku jakaś zmiennokształtna istota.

Pojawiły się też książki. Figurki bohaterów doskonale się sprzedawały. Z całą czwórką przeprowadzono wiele wywiadów, a Kellie w końcu została twarzą firmy Wartburton, producenta sprzętu sportowego. Elektroniczne kartki przedstawiające ją z kompletem kijów golfowych stały się cennymi okazami poszukiwanymi przez kolekcjonerów.

Próbowano namówić Nathingale’a, by kandydował na gubernatora stanu Georgia, ale odmówił. Jego była żona, córka emerytowanego dyrektora Akademii, podjęła kilka nieudanych prób ponownego nawiązania stosunków.

Mac nadal pisywał tu i tam jadowite felietony o różnych rodzajach hipokryzji, bez których, jak raz uznał, cywilizowane życie byłoby niemożliwe.

Hutch nadal pracowała dla Akademii.

Wszyscy czerpali zyski ze sprzedaży figurek, gier, różnych ubiorów sportowych i sprzedaży kieliszków o nazwie „Czwórka z Deepsix” (choć firma produkująca figurki nalegała na zmianę nazwy na „Deepsix”). Miały długie nóżki i były zdobione motywem kobiecej postaci wiszącej na linie znikającej w chmurach i mottem Nunquam dimitte. Nigdy nie odpuszczaj.

Nigdy nie odpuszczaj.

Takie też było oficjalne motto przynajmniej trzech wyspecjalizowanych jednostek wojskowych stacjonujących w Niemczech, Chinach i Brazylii.

Szkoła średnia w Park South w Nowym Jorku otrzymała imię Kellie, centrum handlowe w Toronto — Hutch, a zoo w Lizbonie — Nightingale’a. Pojawiła się też Biblioteka Pamięci Cole’a Wetherala przy Fulham Palace w Londynie i Muzeum Nauki imienia Toni Hamner. Szkoła lotnicza w Winnipeg, gdzie nauczał kiedyś Klaus Bomar, nazwała jedno skrzydło jego imieniem. Maca nie spotkały takie zaszczyty, choć utrzymywał, że miejscowy biskup chciał umieścić tablicę z jego nazwiskiem na Centrum Religioznawstwa Porównawczego w Des Moines.

Praktycznie wszyscy biorący udział w akcji ratunkowej otrzymali jakieś nagrody. Najczęściej nagradzano Erika Nicholsona, który cieszył się wielkim uznaniem za to, że trwał na posterunku w najtrudniejszych chwilach. Beekman otrzymał Nagrodę Conciliara za Osiągnięcia w Nauce, zwykle zastrzeżoną dla odkryć, które owocowały przełomem dla ludzkości. Marcel otrzymał formalną pochwałę Akademii, a świat korporacji zaczął się nim poważnie interesować. W ciągu roku dostał ofertę i przyjął stanowisko dyrektora w TransGalactic. Teraz jest wiceprezesem, zarabia tyle pieniędzy, że nawet mu się o tym nie śniło, i dużo mówi o starych, dobrych czasach. Kiedy się go przyciśnie, przyznaje, że się nudzi.

Kellie, Hutch, Randy i Mac spotykają się, kiedy tylko się da. Często dołącza do nich Janet Hazelhurst, najsłynniejsza kobieta-spawacz na świecie. W zeszłym roku zaprosili jedenastu Autsajderów na kolację w Icemans w Filadelfii.

Icemans jest nie tylko najlepszą restauracją w Dolinie Delaware. Jest też na parterze.

Загрузка...