ROZDZIAŁ XIV Dziupla i Cytadela

W wielkiej chacie kobiety zostały rozebrane do naga i poddane oględzinom dwóch innych kobiet, wyższych niż normalni ludzie, podobnych do Ilsy z Plemienia Carthera. Ich długie włosy były białe i tak rzadkie, że prześwitywała przez nie skóra czaszki. Wydawało się, że skóra zwiędła im na kościach. Miały po czterdzieści, a może nawet po pięćdziesiąt lat, uznała Minya, choć trudno to było osądzić. Wyglądały tak dziwnie. Nosiły poncha o barwie szkarłatu z kępojagód, zeszyte między nogami. Chodziły swobodnie, wyćwiczonym krokiem. Minya oceniała, że musiały spędzić w wietrze Drzewa Londyn wiele lat.

— Zdaje się, że ludzie żyją tu bardzo długo — szepnęła do Jayan, która potwierdziła skinieniem głowy.

Nadzorczynie nie odpowiadały na ich pytania, choć same zadały ich wiele.

Znalazły brud, wiele ran, ale żadnych chorób. Opatrzyły potłuczenia Minyi i cierpko poradziły jej, by w przyszłości unikała obrażania obywateli. Minya uśmiechnęła się. Obrazić? Była prawie pewna, że zanim pałkami doprowadzono ją do utraty przytomności, złamała ramię przynajmniej jednemu mężczyźnie.

Ilsa była brzemienna. Ku wielkiemu zdumieniu Jayan stwierdzono, że ona także jest w ciąży, po czym odesłano ją gdzieś wraz z Ilsą. Minya złapała Jinny za ramię, obawiając się, że dziewczyna rzuci się do daremnej walki o bliźniaczkę.

Jedna ze starszych kobiet zauważyła rozpacz Jinny.

— Wszystko będzie w porządku — zapewniła — Zabierają je, ponieważ mają gości. Jeden z Asystentów Uczonego będzie musiał je zbadać. Poza tym nie będzie się do nich dopuszczać mężczyzn.

Co takiego? Ale strażniczka nie powiedziała już nic więcej i Minya musiała czekać.


Term wyglądał przez małe otwory, ponieważ okno dziobowe pokrył płat poszarpanej kory. Na zewnątrz wiele się działo.

Mężczyzna w białej tunice mówił coś do pozostałych, odzianych w błękit lub w czerwone poncha, które wisiały na nich jak zbyt duże worki. Tymczasem pozostali ruszyli w kierunku najniższego rzędu chat.

— Kto to jest? — zapytał Term.

Pani Asystent raczyła udać, że nie słyszy.

— To Klance, Uczony — poinformował pilot. — Twój nowy właściciel. Nic dziwnego, wydaje mu się, że całe drzewo należy do niego.

Klance-Uczony ruszył w stronę monta, pogrążony w dyskusji z samym sobą. Biały kitel sięgał mu tuż za biodra, spod spodu widać było luźne końce poncha obywatela. Jak na mieszkańca drzewa był wysoki i szczupły, ale wyhodował sobie pokaźny brzuszek. Term uznał, że to żaden wojownik — niewiele ponad czterdziestkę, ale o obwisłych mięśniach. Włosy miał gęste i białe, nos wąski i mocno zakrzywiony. Po chwili Term usłyszał również jego głos, dochodzący z zewnątrz:

— Lawri! — zawołał ostro z odcieniem pogardy.

Pilot wcisnął żółty przycisk i przyłożył palce do wzoru żółtych linii (zapamiętać!), zanim zdążyła to zrobić Lawri. Podwójne drzwi monta rozsunęły się.

Uczony wszedł, mówiąc żywo do siebie:

— Chcą wiedzieć, czy potrafię poruszyć drzewo. Cholerne głupki. Dopiero co skończyli napełniać zbiornik. Jeśli je teraz poruszę, woda po prostu sobie odpłynie. Musimy najpierw…

Urwał. Jego wzrok padł na plecy pilota, który nawet się nie odwrócił, potem przeniósł się na Terma i na Lawri.

— I co? — zapytał Klance.

— Jest Uczonym plemienia, które uległo zagładzie. Miał to ze sobą — Lawri podała mu plastikowe pudełka.

— Dawna wiedza! — Oczy Uczonego zabłysły pożądliwie. — Później mi opowiesz. Pilocie?

Pilot odwrócił głowę.

— Czy mont nie został uszkodzony? Nic nie straciliście?

— Na pewno nie. Jeśli żądasz dokładnego raportu…

— Nie, to wystarczy. Reszta załogi Floty czeka na windę. Chyba ty też na nią zdążysz.

Pilot sztywno skinął głową. Wstał i ruszył w kierunku podwójnych drzwi. Omal nie potrącił Uczonego, który nie ustąpił mu z drogi, i już go nie było.

Uczony postukał w żółte światełka. Na szkle pojawił się obraz.

— Zbiorniki paliwa są zupełnie puste. Będziemy je napełniać tygodniami. Poza tym… wygląda, że wszystko w porządku. Lawri, zdasz mi szczegółowy raport, ale najpierw powiedz, czy nic się nie zdarzyło.

— Chyba pilot wiedział, co robi. Nie znoszę tego karmiciela drzewa, ale przynajmniej na nic się nie nadział. Za to grupa zwiadowcza przyniosła ze sobą to… i jego.

Uczony wziął plastikowe przedmioty, które wręczyła mu Lawri.

— Czytnik — szepnął. — Przynosisz mi prawdziwy skarb. Jak się nazywasz?

Term zawahał się, wreszcie powiedział:

— Jeffer.

— Jeffer, czekam na twoją opowieść, ale najpierw cię domyjemy. Przez tyle lat bałem się, że Flota straci monta, mój czytnik i całą resztę. Nie potrafię wyrazić, jak dobrze mieć zapasowy.


Wiatr był tu słabszy, ale poza tym Minya nie potrafiłaby odróżnić Drzewa Londyn od własnej kępy. Ten sam zielony mrok, te same roślinne zapachy. Kręte, rozgałęzione tunele w zieleni, objedzone do czysta przez przechodniów. Wysokie kobiety prowadziły w milczeniu. Jinny i Minya szły z tyłu. Nie spotkały nikogo.

Wciąż były nagie. Jinny szła skulona, jakby to mogło ją okryć. Odkąd zabrali Jayan, nie odezwała się ani słowem.

Przeszły spory kawałek, zanim Minya znów poczuła powiew. W chwilę później tunel rozszerzył się w ogromną kotlinę, z drugiego końca oświetloną ostrym światłem dnia.

— Jinny, czy wasz Rynek w Kępie Quinna też był taki duży?

Jinny posłusznie rozejrzała się wokoło, ale nie ujawniła żadnych uczuć.

— Nie.

— Nasz też nie. — Kotlina biegła wokół całego pnia, aż do samej dziupli. Dalej widać było czyste niebo. Cienie wydawały się dziwaczne, zabarwione błękitem światła Voy. W Kępie Daltona-Quinna Voy był zawsze nad głową.

Przecież musieli wyrwać te wszystkie liście. Czy łowcy manusów nie obawiali się zniszczyć drzewa? A może wtedy przenieśliby się na drugie?

Trzydzieści lub czterdzieści kobiet stało w kolejce po posiłek. Wiele z nich miało przy sobie dzieci, trzyletnie lub młodsze. Nawet nie spojrzały na mijające je Minyę i Jenny, które skierowały się w stronę dziupli.

— Powiedz mi, co cię najbardziej martwi — zagadnęła Minya.

Jinny nie odpowiadała przez dłuższą chwilę.

— Clave — szepnęła wreszcie.

— Nie było go w pudle. Musiał pozostać w dżungli. Jinny, jego noga musi się zagoić, zanim będzie w stanie cokolwiek zrobić.

— Stracę go — odparła Jinny. — Wróci, ale ja go stracę. Jayan nosi jego dziecko. Już nie będę do niego należała.

— Clave kocha was obie — pocieszała ją Minya, choć nie miała najbledszego pojęcia, co naprawdę myśli Clave.

Jinny potrząsnęła głową.

— Należymy do łowców manusów, do mężczyzn. Popatrz, już tu są.

Minya zmarszczyła brwi i rozejrzała się. Może to wyobraźnia Jinny, może…? Jej oko wyłowiło coś w zielonej kopule okrywającej Rynek: ciemny kształt ukryty wśród gałęzi i mroku. Znalazła jeszcze dwa cienie… cztery, pięć. Mężczyźni. Nie odezwała się ani słowem.

Doprowadzono je do krawędzi dziupli, niemal pod ogromny zbiornik zamontowany w miejscu, gdzie gałąź przechodzi w pień. Minya spojrzała w dół. Śmieci, wnętrzności zwierząt… dwa ciała na platformach, owinięte płachtami. Kiedy podniosła wzrok, ich strażniczki zdjęły już poncha.

Wzięły swoje podopieczne za ramiona i podprowadziły pod zbiornik. Jedna pociągnęła za sznur i natychmiast, niczym miniaturowy potop, z góry polała się woda. Minya wzdrygnęła się z zaskoczenia. Kobiety wyjęły kawałki jakiejś substancji i jedna z nich zaczęła nacierać nią ciało Minyi, po czym podała jej jeden z kawałków.

Minya nie znała dotąd mydła. Nie było to nieprzyjemne, ale bardzo dziwne. Strażniczki namydliły się również, po czym znowu puściły wodę. Następnie wytarły się ponchami i włożyły je z powrotem. Podały szkarłatne poncha Jinny i Minyi.

Piana pozostawiała na skórze dziwne, łaskoczące uczucie. Minya nie miała kłopotów z ubraniem się, chociaż strój był zszyty między nogami. Mimo wszystko odzież wydawała się nieprzyjemnie luźna. Czyżby była uszyta dla długich ludzi z dżungli? Czuła się dziwnie, nosząc strój barwy kępojagód. Czerwień manusa tu, czerwień obywatela w domu. Zbyt długo już nosiła purpurę.

Strażniczki doprowadziły je do stołu. Cztery kucharki — następne wysokie kobiety — ładowały porcje potrawki z ziemskich warzyw i indyczego mięsa do misek o brzegach zagiętych do wewnątrz. Minya i Jinny usiadły na giętkiej gałęzi i zaczęły jeść. Potrawka była bardziej mdła niż jedzenie, do którego Minya była przyzwyczajona w Kępie Daltona-Quinna.

Jedna z manusek usiadła obok nich. Miała dwa i pół metra wzrostu, była w średnim wieku i bez trudu poruszała się na nogach w wietrze Drzewa Londyn. Zagadnęła Jinny:

— Zdaje się, że potrafisz chodzić. Jesteś z drzewa?

Jinny nie odpowiedziała.

— Drzewo rozpadło się — odparła w jej imieniu Minya. — Jestem Minya Dalton-Quinn, a to Jinny Quinn.

— Heln — przedstawiła się obca. — Ale teraz nie mam nazwiska.

— Długo tu jesteś?

— Dziesięć lat, albo coś koło tego. Kiedyś należałam do Cartherów. Ciągle czekałam na… wiesz, na co.

— Na ratunek?

Heln wzruszyła ramionami.

— Wciąż mam nadzieję, że czegoś spróbują. Wtedy nie byli w stanie, a teraz już mam tu dzieci.

— Mężatka?

Heln spojrzała na nią.

— Nie powiedzieli ci? Cóż, mnie też nie mówili. Jesteśmy własnością obywateli. Należysz do każdego mężczyzny, który ma na ciebie ochotę.

— Ja… tak właśnie myślałam — odwróciła wzrok w kierunku cieni na kopule. Widzieli ją nagą… — Co oni tam robią, wybierają?

— Zgadłaś — Heln podniosła wzrok. — Jedz szybciej, jeśli chcesz w ogóle skończyć.

Dwa cienie mężczyzn zbliżały się w ich stronę, swobodnie unosząc się ponad splecionymi gałązkami tworzącymi podłoże. Minya obserwowała ich, nie przerywając posiłku. Stanęli w odległości kilkunastu metrów od nich. Ich poncha były lepiej dopasowane i pyszniły się jaskrawą gamą barw. Oglądali kobiety, rozmawiając między sobą półgłosem. Minya usłyszała:

— … ta posiniaczona złamała Karalowi…

Heln udawała, że ich nie widzi. Minya próbowała ją naśladować. Kiedy opróżniła miskę, spytała:

— Co się z nimi robi?

— Zostaw ją — odparła Heln. — Jeśli żaden mężczyzna cię nie weźmie, zaniesiesz ją kucharkom. Ale wydaje mi się, że będziesz miała towarzystwo, Wyglądasz jak obywatelka, mężczyźni to lubią — skrzywiła się. — Na nas mówią „giganty z dżungli”.

Zbyt wiele zmian. Trzy pory spania temu żaden mężczyzna z jej lokalnego wszechświata nie odważyłby się jej tknąć. Co jej zrobią, jeśli będzie stawiała opór? Co pomyśli o niej Gavving? Nawet jeśli później zdołają uciec…

Gdyby teraz ruszyła wolno w kierunku dziupli, czy ktoś by ją zatrzymał? Pomyśleliby, że idzie „nakarmić drzewo”. Szybki bieg obok dziupli zawiódłby ją w niebo, zanim ktokolwiek zdążyłby zareagować. Już raz przecież zgubiła się w niebie i przeżyła.

Ale jak uprzedzić Gavvinga, żeby i on skoczył? Może nie będzie miał okazji. Może pomyśli, że to szaleństwo.

Bo to jest szaleństwo. Minya porzuciła tę myśl. Mężczyźni podeszli do nich wolnym krokiem…


Pierwszy posiłek Terma w Cytadeli był prosty, ale dziwny. Dano mu gurdę z dość dużym wycięciem, drugą na napój i dwuzębny drewniany widelec. Gęsta potrawka, przywożona z drugiej kępy, zdążyła już wystygnąć, zanim dotarła do Cytadeli. Zdołał rozpoznać dwa lub trzy składniki. Chciał zapytać, co je, ale to Klance zaczął zadawać pytania.

Pierwsze brzmiało:

— Nauczyli cię leczyć?

— Oczywiście — wymknęło mu się, zanim zdążył naprawdę pomyśleć.

Lawri spojrzała z powątpiewaniem. Klance-Uczony roześmiał się.

— Jesteś za młody, żeby być tak pewny siebie. Pracowałeś przy dzieciach? Rannych łowcach? Chorych kobietach? Kobietach noszących gości?

— Z dziećmi nie. Kobiety z gośćmi, tak. Ranni łowcy, tak. Leczyłem choroby z niedożywienia. Zawsze pod okiem Uczonego. — Galopujące myśli podpowiadały Termowi, co powinien powiedzieć Klance’owi. Rzeczywiście nie pracował z dziećmi, ale raz badał ciężarną kobietę i nastawił złamaną nogę Clave’a. Ten stary łowca manusów nie każe mi chyba praktykować na obywatelach? — pomyślał. Najpierw wypróbuje mnie na manusach! Na moich własnych przyjaciołach…

Klance wyjaśnił:

— Tu nie mamy przypadków niedożywienia, dzięki Kontrolerowi. Jak to się stało, że znalazłeś się w dżungli?

— Niespodziewanie — odpowiedział. Jedzenie dziwnej potrawy w stanie swobodnego spadku wymagało uwagi. Nie mógł dopuścić do wymiotów, a to wymagało odwrócenia uwagi tamtych. Dlatego Term odpowiadał chętnie. Jadł, co mu dali, i opowiadał historię zniszczenia Plemienia Quinna.

Uczony przerywał mu pytaniami na temat Kępy Quinna, pielęgnacji dziupli, musrumów, błyskaczy, dumbo, moby’ego, owadów na medianie drzewa. Lawri wydawała się zafascynowana. Przerwała mu tylko raz, pytając, jak walczy się z mieczoptakami i triunami. Term odesłał ją do Minyi i Gavvinga. Może w ten sposób dowiedzą się o jego miejscu pobytu.

Posiłek zakończył gorzki, czarny napar, którego Term odmówił. Snuł dalej swoją opowieść. Zanim skończył, stracił głos.

Klance-Uczony pykał fajeczkę — krótszą niż fajka używana przez Przywódcę Quinnów. Obłoki dymu leniwie krążyły po pomieszczeniu i wypływały na zewnątrz. Pokój przypominał raczej klatkę z drewna niż chatę. Wokół widniały wąskie okna zamykane uchylnymi płytami.

— Ten wielki grzyb miał własności halucynogenne? — upewnił się Klance.

— Nie znam tego słowa, Klance.

— Czerwony brzeg sprawiał, że czuliście się dziwnie, ale przyjemnie. Może dlatego był tak chroniony?

— Nie sądzę. Tych grzybów-wachlarzy było po prostu za dużo. Ten jeden był ogromny, ładnie ukształtowany i miał szczególną nazwę.

— Dłoń Kontrolera. Jeffer, czy kiedykolwiek wcześniej słyszałeś słowo „Kontroler”?

— Moja babcia mawiała „Ten karmiciel drzewa chyba myśli, że jest Kontrolerem we własnej osobie”, kiedy była zła na Przywódcę. Ja sam nigdy nie słyszałem, żeby ktoś inny…

Uczony sięgnął do czytnika Terma i włożył do niego jedną z własnych kaset.

— Chyba coś pamiętam…

— KONTROLER — pojawiło się na ekranie — oficer, któremu powierzono pilnowanie, żeby grupa obywateli pozostała lojalna wobec Państwa. Do zadań Kontrolera należało interesowanie się działaniami, postawami i dobrym samopoczuciem jego podwładnych. Kontrolerem na pokładzie „Dyscypliny” był zapis osobowości Sharlsa Davisa Kendy’ego w głównym komputerze statku.


— Typowe gwiezdne gadanie — skrzywił się Klance. — Państwo… cztery dni zajęło mi odczytanie treści tego hasła. Widziałeś?

— Tak. Dziwni ludzie. Odniosłem wrażenie, że żyli dłużej od nas.

Klance prychnął.

— Wasi Uczeni nigdy na to nie wpadli? Mieli krótsze lata. Liczyli całe okrążenie ich słońca za jeden rok. My liczymy jedynie pół okrążenia, a i tak jest to siedem ósmych roku Państwa. Prawda jest taka, że żyjemy trochę dłużej niż oni, ale dorastamy również wolniej.

Słysząc tak wzgardliwą opinię o własnym nauczycielu, Jeffer poczuł, że uszy płoną mu żywym ogniem. Zaledwie słyszał dalsze słowa Klance’a.

— Dobrze, Jeffer. Od tej chwili uważaj mnie za swojego Kontrolera.

— Tak jest, Uczony.

— Mów mi Klance. Jak się czujesz?

— Jestem czysty, syty, wypoczęty i bezpieczny — ostrożnie odparł Term. — Czułbym się jeszcze lepiej, gdybym wiedział, co dzieje się z resztą plemienia Quinna.

— Dostaną prysznic, jedzenie, napoje i ubranie. Ich dzieci mogą zostać obywatelami. To samo dotyczy ciebie, Jefferze, niezależnie od tego, czy będę cię tu trzymał, czy nie. Sądzę jednak, że nudziłbyś się w kępie.

— Ja też tak myślę, Klance.

— Dobrze. W takim razie mam teraz dwóch uczniów.

— To niesłychane, żeby świeżo złapany manus w ogóle pozostawał w Cytadeli — wybuchnęła Lawri. — Przecież Flota…

— Flota niech idzie karmić drzewo. Cytadela należy do mnie.

Загрузка...