ROZDZIAŁ XII Łowcy manusów

Ptaki wznieciły niemiłosierny jazgot. Niewidoczne dłonie przepychały Terma głową naprzód przez ciemność i duszny zapach obcego listowia. Gałązki przestały drapać go po twarzy — prawdopodobnie otaczała go otwarta przestrzeń.

Nie dostał żadnego ostrzeżenia, kiedy czyjeś dłonie chwyciły go za kostki i ściągnęły do innego świata. Jego krzyki stłumiło coś, co wepchnięto mu do ust, coś niezbyt czystego, w dodatku przymocowanego szmatą. Cios w głowę przekonał go, żeby się nie miotał.

Wzrok zaczynał mu się przyzwyczajać do ciemności.

Poprzez listowie wiódł tunel, bardzo wąski. Dwie osoby mogły w nim pełznąć obok siebie, ale nie iść. Nie potrzeba, myślał Term. Bez wiatru i tak nie da się iść.

Jego napastnicy byli, ogólnie rzecz biorąc, ludźmi.

Wszyscy byli kobietami, ale aby to spostrzec, trzeba było bliżej się przyjrzeć. Nosiły skórzane kubraki i spodnie, zafarbowane na zielono. Luźne kubraki były jedynym ustępstwem na rzecz piersi. Trzy z pięciu miały włosy obcięte tuż przy skórze, a wszystkie wyglądały jak rozciągnięte: co najmniej dwa i pół do trzech metrów, wyższe niż którykolwiek z mężczyzn plemienia Quinna.

Niosły małe łuki z drewna na drewnianych podstawkach; cięciwy odciągnięte, gotowe do strzału.

Nie spieszyły się. Tunel skręcał i zawracał, aż Term zupełnie stracił orientację. Wyczucie kierunku nie podpowiadało mu, gdzie jest góra, a gdzie dół. Znalazł się w pękatym pomieszczeniu o średnicy czterech lub pięciu metrów, z wylotami trzech innych tuneli. Tu kobiety się zatrzymały. Jedna wyciągnęła mu gałgan z ust.

— Drzewne żarcie — splunął w bok.

Kobieta przemówiła. Była ciemnoskóra; włosy tworzyły zwartą, czarną chmurą burzową poprzetykaną białymi błyskawicami. Miała dziwny akcent, jeszcze dziwniejszy niż Minya.

— Dlaczego nas zaatakowaliście?

Term krzyknął jej prosto w twarz:

— Głupia! Widzieliśmy waszych napastników! Mieli pudło do podróżowania wykonane z gwiezdnego materiału. To nauka! My dotarliśmy tutaj na płacie kory!

Skinęła głową, jakby tego się właśnie spodziewała.

— Dziwny sposób wędrowania. Kim jesteście? Ilu was jest?

Czy powinien to ujawnić? Ale Plemię Quinna musi kiedyś znaleźć przyjaciół. Na Golda…

— Ośmioro. Wszyscy z Plemienia Quinna, z wyjątkiem Minyi, z drugiej kępy. Nasze drzewo się rozpadło i zostaliśmy rozbitkami.

Zmarszczyła brwi.

— Mieszkańcy drzew? Łowcy manusów są mieszkańcami drzew.

— Dlaczego nie? Nigdzie indziej nie ma wiatru. Kim jesteście?

Przyglądała mu się beznamiętnie.

— Jak na schwytanego najeźdźcę, jesteś bardzo bezczelny.

— Nie mam nic do stracenia. — W chwilę później dotarło do niego, jak prawdziwe były te słowa. Ośmioro rozbitków zrobiło wszystko, aby znaleźć bezpieczne schronienie, a tak wyglądał koniec ich wędrówki. Nie pozostało nic.

Kobieta przemówiła znowu.

— Co? — nie zrozumiał.

— Jesteśmy Stanami Carthera — powtórzyła niecierpliwie ciemnowłosa kobieta. — Ja jestem Kara. Szarmanka — pokazała na siebie palcem. — To Lizeth. I Hild.

Dla nieprzyzwyczajonego oka Terma wyglądały jak bliźniaczki: wysokie jak widma, o bladej skórze, czerwone włosy przycięte na dwa centymetry od czaszki.

— Ilsa — pokazała znów ciemnoskóra. Spodnie Ilsy były równie luźne jak kubrak. Ta dyskretna wypukłość brzucha… Ilsa była w ciąży. Włosy miała jak jasny puch, przez który widać było skórę głowy. Długie włosy muszą stanowić problem wśród gałązek.

Włosy ostatniej — Debby — były czyste, proste i miały łagodny, brązowy kolor. Nosiła je długie na pół metra i wiązała w kucyk. Jak mogła utrzymać je w takim porządku?

Szarmanka. Mogło to oznaczać szamana… dawne określenie Uczonego lub odpowiednik Przywódcy… poza tym, że to kobieta. Obcy nie muszą przecież robić wszystkiego tak samo jak Plemię Quinna. Ale odkąd to Przywódca ma własne imię?

— Nie powiedziałeś, jak się nazywasz — kąśliwie zauważyła Kara.

A jednak coś mu zostało.

— Jestem Uczonym Plemienia Quinna — rzekł z pewną dumą.

— Jak się nazywasz?

— Uczony nie ma nazwiska. Kiedyś nazywali mnie Jeffer.

— Co robisz w Stanach Carthera?

— Spytaj moby’ego.

Lizeth walnęła go kostkami palców w tył czaszki, na tyle mocno, żeby zabolało.

— Nie żartuję! — warknął. — Umieraliśmy z pragnienia. Złapaliśmy moby’ego. Clave miał nadzieję, że będzie próbował nas zrzucić w stawie, a on przywlókł nas tutaj.

Twarz Szarmanki nie ujawniała jej opinii na ten temat.

— Cóż, wydaje się, że to dość niewinne — odparła. — Powinniśmy przedyskutować sytuację po posiłku.

Poniżenie Terma nie pozwalało mu mówić… dopóki nie zobaczył posiłku i nie rozpoznał harpuna.

— To ptak Alfina.

— Należy do Stanów Carthera — poinformowała go Lizeth.

Stwierdził, że nic go to nie obchodzi. Brzuch miał rozpaczliwie pusty.

— To drewno wygląda na zbyt zielone, żeby nim rozpalić ogień…

— Łososioptaka je się na surowo, ze spadającą cebulką, jeśli ją znajdziemy.

Surowy? Buee!

— Spadająca cebulka?

Pokazały mu. Spadająca cebulka była pasożytem roślinnym, rosnącym w rozwidleniu gałęzi. Wyglądała jak zielona rurka z pękiem różowych kwiatuszków na końcu. Ładna szatynka imieniem Debby zebrała pęk i odcięła kwitnące końce. Miecz Ilsy ciął szkarłatne mięso na plastry tak cienkie, że prawie przejrzyste.

Tymczasem Kara przywiązała prawy przegub Terma do jego kostek, uwalniając mu lewą dłoń.

— Nie odwiązuj nic więcej — ostrzegła.

Surowe mięso, pomyślał i zadrżał, ale poczuł, że ślinka napływa mu do ust. Hild owinęła płatki mięsa wokół zielonych łodyżek i podała jeden Termowi. Ugryzł.

Poczuł, że zaraz zemdleje. Można nauczyć się odsuwać od siebie głód w czasie nieurodzaju… ale Term z całą pewnością był głodny. Mięso miało dziwną, gumową konsystencję, ale bogaty aromat. Cebulka była ostra, ale rozpływała się w ustach.

Przyglądały się, jak je. Muszę z nimi rozmawiać, myślał jak przez mgłę, to nasza ostatnia nadzieja. Musimy się do nich przyłączyć. Jeśli nie, to co mamy zrobić? Pozostać tutaj i pozwolić się odłowić jak zwierzyna? Pozwolić, żeby najeźdźcy nas złapali, czy może skoczyć w niebo?

Ptak wielkości człowieka kurczył się w oczach. Lizeth zdawała się zadowalać odkrawaniem płatów, dopóki znikały; Debby zaczęła kroić cebulki, by było ich więcej. Kobiety dawno skończyły jeść i przyglądały mu się z irytującymi uśmieszkami. Term zaczął się zastanawiać, czy uznają beknięcie za oznakę złych manier; wolał je przełknąć. Nauczył się już tego podczas wspinaczki: beknięcie w swobodnym spadku, bez powiewu, który wypchnąłby gaz na szczyt żołądka, było złym zwiastunem.

Poprosił o wodę. Lizeth podała mu gurdę i napił się do syta. Cebulka już się skończyła. Z przyjemnie pełnym żołądkiem Term zakończył posiłek garścią zieleniny.

Nie może być całkiem złe coś, dzięki czemu jest mu tak dobrze.

Kara Szarmanka odezwała się:

— Dla mnie to jasne, że jesteś uciekinierem. Nigdy nie widziałam wygłodniałego łowcy manusów.

Test? Term nie spieszył się z przełykaniem.

— Ślicznie — rzekł. — Skoro już to ustaliliśmy, czy możemy pogadać?

— Gadaj.

— Gdzie jesteśmy?

— Nigdzie. Nie zaprowadzę cię do reszty plemienia, dopóki nie dowiem się, kim jesteś. Nawet tu łowcy manusów mogą nas znaleźć.

— Kim są ci… łowcy?

— Łowcy manusów. Nie używacie słowa „manus”? — W jej ustach brzmiał to bardziej jak „hmanus”.

— U nas to tylko obelga — odparł.

— Nie dla nas ani dla nich. Biorą nas jako hmanusów, żebyśmy pracowali dla nich do końca życia. Chłopie, co ty robisz?

Term sięgnął wolną ręką do plecaka.

— Jestem Uczonym Plemienia Quinna — rzekł lodowatym tonem. — Myślę, że może mi się uda znaleźć historię tego słowa.

— Spróbuj.

Term rozwinął czytnik. Stany Carthera poświęciły mu całą swoją uwagę. Kobiety były czujne i pełne podziwu; Lizeth trzymała włócznię w pogotowiu. Wybrał kasetę z zapisami, włożył do czytnika i powiedział:

— Prikazywat znajdź manus.


NIE ZNALEZIONO

— Prikazywat znajdź… — powtórzył Term i podsunął czujnik do twarzy Kary. Szarmanka cofnęła się, ale powiedziała do maszyny:

— Hmanus.


HUMANUS?

— Prikazywat wyjaśnij.

Ekran wypełnił się drukiem.

— Możecie odczytać? — zapytał Term.

— Nie — odpowiedziała Kara w imieniu wszystkich.

— HUMANUS — zaczął Term — to obraźliwe określenie, używane najpierw jako nazwa ludzi zamrożonych dla celów medycznych. W stuleciu poprzedzającym znalezienie Państwa dziesiątki tysięcy zamrożono zaraz po śmierci w nadziei, że uda się ich ożywić i uzdrowić. Okazało się to niemożliwe. Państwo jednak wykorzystało później zgromadzone istoty. Z zamrożonego mózgu można było odzyskać wzorce pamięci, z centralnego systemu nerwowego — RNA. Przestępca, poddany praniu mózgu, mógł teraz otrzymać nową osobowość. Taki humanus nie miał obywatelstwa. Później procedurę ulepszono i zastosowano dla pasażerów i załóg długich podróży międzygwiezdnych.

Statek rozrodczy „Dyscyplina” miał załogę składającą się między innymi z ośmiu humanusów. Zespoły pamięci należały do szanowanych obywateli w sędziwym wieku, o umiejętnościach odpowiednich do podróży międzygwiezdnej. Wydawało się, że humanusy powinny być zadowolone z nowych, zdrowych i młodych ciał. Założenie to okazało się… nie wszystko rozumiem. Jedno wydaje się, oczywiste: manus nie jest obywatelem. Nie ma praw. Jest własnością.

— To się zgadza — odparła Debby ku widocznemu zdenerwowaniu Szarmanki.

A więc Szarmanka mi nie wierzy. No to co? — pomyślał Term.

— Jak was tu znajdą? Przecież las ma pewnie tysiące klomterów sześciennych, wy go znacie, oni nie. Nie rozumiem, po co w ogóle walczycie.

— Znajdą. Już dwa razy znaleźli nas ukrytych w dżungli — z goryczą odparła Kara. — Ich Szarman jest lepszy ode mnie. A może to nauka wzmacnia ich zmysły. Term, chciałybyśmy mieć twoją wiedzę.

— Zrobicie z nas obywateli?

Pauza trwała sekundy.

— Jeśli będziecie walczyć — odparła.

— Clave złamał nogę, kiedy spadł.

— Obywatelami stają się tylko ci, którzy walczą. Nasi wojownicy walczą teraz i nie wiem, czy uda im się odpędzić łowców hmanusów. Jeśli kilku zranimy, być może nie będą szukali naszych dzieci, starców i kobiet, które mają gości.

Gości? Aha, brzemiennych!

— A co z Clave’em i kobietami? Co się z nimi stanie?

Szarmanka wzruszyła ramionami.

— Mogą mieszkać z nami, ale nie jako obywatele.

Nie za dobrze, ale chyba więcej nie uda mu się osiągnąć. — Nie mogę powiedzieć tak ani nie. Musimy porozmawiać, Karo… ach!

— Co się stało?

— Właśnie sobie coś przypomniałem. Karo, są takie rodzaje światła, którego nie możesz zobaczyć. Kiedyś były takie maszyny, które widziały ciepło ciała. Tak was odnajdują.

Kobiety spojrzały po sobie z przerażeniem. Debby szepnęła:

— Ale tylko trup jest zimny.

— Zapalcie ognie w całym lesie. Niech sprawdzają wszystkie po kolei.

— To niebezpieczne. Ogień może… — urwała. — Nieważne. Ognie zgasną, jeśli ich nie będziemy podsycać. Dym je zdusi. Ale może się udać, zwłaszcza pod powierzchnią dżungli.

Term skinął głową i sięgnął po garść zieleniny. Sprawy przybierały coraz lepszy obrót. Jeśli choć niektórzy staną się obywatelami, będą mogli chronić resztę. Może Plemię Quinna znalazło dom…


— Trzy grupy i pogrążają się coraz głębiej. Ślady się zacierają — mówił niewyraźnie głos pilota. Mont wisiał nad ramieniem Dowódcy Szwadronu Patry’ego, z dziobem skierowanym w dżunglę. — Idziemy za nimi?

— Jak duże grupy?

— Dwie po trzy i jedna większa. Duża grupa ruszyła pierwsza. Prawdopodobnie ich nie złapiecie.

Szarpnięta przez ludzi Patry’ego wielka, zielona masa oderwała się od reszty i odpłynęła. Patry raportował:

— Znaleźliśmy miejsce, przez które weszli. Idziemy za nimi. — Dołączył do reszty. — Mark, weź namiar. Pozostali idą za mną. Omijajcie te żółte paprocie, są trujące.

Mark był karłem, jedynym człowiekiem na Drzewie Londyn, który mógł nosić starożytną zbroję; dlatego tylko on mógł opiekować się karabinem. Dziesięć lat temu skłonny byłby unikać ataku, dopóki nie przekonał się o swojej niewrażliwości. Ludzie nazywali go Mały, dopóki sam Patry nie zrobił im o to dzikiej awantury. Mark urodził się, aby nosić tę zbroję i nauczył się czynić to dobrze.

Minął odcięty krzew i ruszył w ciemność, a za nim cała reszta piechoty Drzewa Londyn.


Ból był rzeczywisty i koncentrował się nad kolanem Clave’a, ale co chwila rozprzestrzeniał się na całe ciało. Reszta znikała i pojawiała się na przemian. Ktoś holował go poprzez tunel. Niedługo wyciągi z roślin Uczonego uśmierzą ból. Ale czy rośliny nie zginęły w czasie suszy? A drzewo… już nie istnieje. Nie ma Uczonego, a Term nie ma narkotyków, zresztą Terma też nie ma. Tak niewielu rozbitków wędrowało za Termem poprzez zielony mrok. Żałosne resztki plemienia Clave’a zostały rozdzielone, a dla rannego nie było lekarstwa.

Jinny i Minya zatrzymały się nagle, boleśnie urażając go w nogę. Ból otumanił mu umysł. A potem kobiety zanurzyły się w ścianach tunelu i zniknęły między gałązkami. Clave zaczął lecieć w swobodnym spadku, opuszczony.

Spadając, obrócił się, a wtedy lot stał się koszmarem. Znalazł się naprzeciwko okrągłej istoty bez twarzy. Zjawa uniosła coś… metalowego? Odłamek wbił się w żebro Clave’a. Wyciągnij go. Umysł ogarniała mu mgła… czy to cierń? Stworzenie z metalu i szkła przecisnęło się przez ścianę tunelu, ignorując Clave’a. Akolici ruszyli za nim. Byli to niebiesko odziani mężczyźni niosący ogromne, niezgrabne łuki.

Ból zniknął i rzeczywistość się rozpływała. A zatem było jakieś lekarstwo.


— Widzę, że dogoniliście pierwszą grupę — powiedział pilot. — Najdalsza grupa się zatrzymała. Środkowa dołączyła do nich. Może powinniście zrezygnować.

— Wysłałem Toby’ego z powrotem, z dwoma manusami. Trzeci ma złamaną nogę, więc go zostawiliśmy. Mamy prawie pełne siły. Zobaczmy po prostu, co się stanie.

— Patry, czy w twojej misji nie ma nic niezwykłego?

Poufne… och, czy to ma jakieś znaczenie?

— Złapać parę manusów… ustrzelić parę ptaków. Zebrać trochę przypraw. Znaleźć wszystko, co może mieć coś wspólnego z nauką.

To ostatnie nie było sprawą prostą. Może Pierwszy Oficer chciał, żeby Uczony czuł się zobowiązany. Patry nie skomentował tego, nie przy Asystencie Uczonego.

— Świetnie. Macie manusy. Ile potrzebujesz? Chyba nie spodziewasz się naprawdę znaleźć tu czegoś dla nauki, co?

— Przed nami jest duża grupa. Przynajmniej sprawdzę sytuację. — Patry ściszył aparaturę. Piloci potrafili się zakłócić na śmierć, a on potrzebował ciszy.


Gavving nie zagrzebał się jeszcze daleko, gdy natrafił na linę Jayan, która zawiodła go do tunelu wyciętego w listowiu. Teraz poruszali się szybciej.

Gavving był wystarczająco głodny, aby spróbować liści pomimo ich obcego zapachu. Smak też był obcy, ale słodki i przyjemny. Zjadł jeszcze trochę.

Właściwie czuł się tu prawie jak w domu. Zanurzał palce stóp w gałązkach i nogi niosły go znajomym rytmem. Piski i skrzeki tysięcy niewidzialnych stworzeń otaczały go ze wszystkich stron. Tak głęboko w gąszczu nie mogły mieszkać ptaki, ale jednak ćwierkały, a w razie potrzeby pewnie potrafiłyby też latać. Były to dźwięki z dzieciństwa Gavvinga, zanim susza zabiła małe żyjątka w całej kępie.

Chwilami zapominał, że to nie Kępa Quinna, że idzie za wrogiem, który zna gęstwinę tak samo, jak Gavving znał swoją kępę.

Minya chyba nie miała takich problemów. Również garściami zjadała liście, ale w jednej ręce trzymała strzałę, a w drugiej łuk. Poruszali się szybciej niż lina, która sunęła przed nimi. Merril zwijała ją, w miarę jak się zbliżali. Zwój zwisał jej z kciuka, bo musiała używać obu rąk, żeby się poruszać. Gavving zauważył to i powiedział:

— Daj mi to na chwilę, a ty coś zjedz.

— Lepiej, żebyś miał wolne ręce — prychnęła, ale po chwili dodała, jakby żałując ostrego tonu: — Potrzebuję rąk, żeby iść. Ty swoimi możesz walczyć. Gdzie masz harpun?

— Na plecach. Wszystko jest w porządku, dopóki Jayan wciąż ciągnie linę — odparł i zaraz zauważył, że lina zwisła luzem. Zanim ruszył dalej, sięgnął po harpun.

Ze ściany tunelu wychynęło nagle bezcielesne, białe ramię i skinęło na niego.

Jayan wyjrzała spoza zasłony gałązek. Odezwała się chrapliwym, przerażonym szeptem:

— Są przed nami.

— Gdzie?

— Niedaleko. Nie wchodźcie do tunelu. Ciągnie się przez jakiś czas prosto, ale później się rozszerza i tam na pewno was zobaczą. Idźcie tam gdzie ja, bo inaczej usłyszą trzask łamanych gałązek.

Poszli za nią w gąszcz.

Jayan wyłamała sobie ścieżkę. Dwa razy musiała przecinać grubsze gałęzie. Wreszcie znaleźli się za cienką zasłoną z gałązek. Obserwowali stamtąd, jak Term rozmawia z dziwnymi kobietami.

Były smukłe i wydłużone, jak przesadzone wyobrażenia idealnej kobiety… lub dalszy etap ewolucji rodzaju ludzkiego. Wydawały się spokojne. Term również. Stopy i jedną dłoń miał związane, ale spokojnie podjadał liście i rozmawiał. Z ptasich szczątków pozostały głównie kości.

Gavving czuł na ramieniu ciepły oddech Minyi.

— Chyba Term się z nimi dogadał — szepnęła. — Nic nie słyszę, a ty?

— Ja też nie. — Ptaki śpiewały za głośno. Co jakiś czas, kiedy ktoś się poruszył, rozlegał się cichy trzask, co sprawiało, że Gavving cieszył się z ptasiego jazgotu. Ale i tak ktoś zdecydowanie za bardzo hałasował…

Minya wyskoczyła z gałęzi z okropnym trzaskiem, dokładnie w środek dziwnych kobiet, i wrzasnęła:

— Gwiezdny potwór! Tam!

Gavving ruszył za nią, gotów do walki. Wolałby wprawdzie, żeby go ostrzegła…

Dziwne kobiety nie wahały się ani przez moment. Pięć z nich skoczyło w stronę innych tuneli i znikły w trzech kierunkach. Szósta nie była tak zwinna. Stuknęła głową o brzeg tunelu i upadła, nieprzytomna. Czy mogła uderzyć się aż tak mocno?

Term usiłował uwolnić dłonie. Gavving poczuł nagle, że coś ukłuło go w nogę. Odwrócił się, żeby walczyć.

Walczyć z czym? Ze stworzeniem ze szkła i metalu! Za nim widać było normalnych ludzi, którzy celowali, posługując się palcami stóp, dłońmi odciągali cięciwy olbrzymich łuków… ale nie strzelali. Dziwna istota wycelowała metalową tubę najpierw w Minyę, a potem w Terma. Harpun Gavvinga odskoczył od twarzy istoty z lustrzanego szkła. Skierowała w niego rurę i ukłuła go jeszcze raz.

Nie można walczyć z nauką, pomyślał Gavving. Wyciągnął długi nóż i skoczył na potwora. A potem wszystko zmieniło sięw sen…


— Jesteście za głęboko — powiedział pilot. — Nie mogę uzyskać pojedynczych odczytów. Mam jakąś ciepłą plamę, skupisko tuzina czy coś koło tego. Czy to wy i manusy razem?

— Wygląda na to, że tak. Mamy tu sześć manusów, jeden już nawet związany. Pozostawiamy tego bez nóg. W ten sposób razem jest nas siedmiu. Część uciekła przez tunele. Możesz ich zlokalizować?

— Tak. Wydaje mi się, że znowu są razem. Na wschód od ciebie jest bardziej skupiony, jaśniejszy punkt. Powiedziałbym, że powinieneś teraz dać spokój. Zabij parę ptaków.

— Jest tam coś… mam tu coś naukowego, coś, czego nie rozumiem. O wiele za bardzo naukowe.

Dowódca Szwadronu Patry podniósł prostokątne lustro, które nie dawało odbicia, lustro, które świeciło własnym światłem. Z pewną obawą przesunął coś, co na pewno było wyłącznikiem. Ku jego wielkiej uldze światło zgasło.

— Masz rację. Mamy dość. Wychodzimy.

Загрузка...