ROZDZIAŁ VI Teren Środka

Kępka „siwizny” powinna była już dawno zostać wykarczowana. Miała pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt metrów wielkości i na pół metra wżarła się w żywe drewno. W powstałym w ten sposób kompoście zadomowiły się parasolowate rośliny; dojrzały i teraz rozpościerały jaskrawe kwiaty, przyciągając przelatujące owady.

Minya patrzyła, jak płomień rozprzestrzeniał się krętymi ścieżkami po łacie grzyba. Bryza miotała dławiący dym w nieprzewidywalnych kierunkach. Dym wypędzał z grzyba chmury muszek. Miała nadzieję, że triada Thanyi wkrótce wróci z wodą.

W Szwadronie Triunów były trzy triady. Minya, Sal i Smitta znajdowały się najbliżej mediany, triada Jeel przemierzała pień w górę i w dół, przenosząc zaopatrzenie z kępy, zaś triada Thanyi przynosiła wodę z zawietrznej.

Ogień zwykle nie stanowił problemu, ale zawsze może zdarzyć się błąd.

— Uwielbiam te wspinaczki — oznajmiła Smitta. Płynęła z palcami stóp wczepionymi w krawędź kory. Tak blisko mediany tyle wystarczyło, aby utrzymać ją na słabym powiewie. — Lubię pływać… No i z jakiego innego miejsca można zobaczyć cały Dymny Pierścień?

Minya skinęła głową. Nie chciała rozmawiać. Jeśli problem nie chce odejść sam, a nie można go rozwiązać, co zrobić, jeśli nie uciec? Uciekła tak daleko, jak może uciec ludzka istota. Pomogło. Tutaj, na granicy dwóch nieskończoności, czuła się spokojnie.

Drzewo wydawało się ciągnąć w nieskończoność w obu kierunkach. Ciemna Kępa, podświetlona przez Voy i słońce, była niby aureola zielonego puchu z czarnym jądrem. Na zewnątrz Kępa Daltona-Quinna wydawała się niewiele większa. Kilka zabłąkanych chmur, smużki zielonego lasu, wiry sztormu — wszystko zostało na zewnątrz. Na wschodzie widniał punkt jaskrawego światła nie całkiem pośrodku ciemnego obrzeża; ten sam mały staw, który już od kilku dni kusząco unosił się coraz bliżej nich.

Może, może się zbliży. Nie rozmawiały o tym. To przynosi pecha.

Między suszą a ostatnimi rozruchami politycznymi Szwadron Triunów nie miał czasu zajmować się pielęgnacją drzewa. Były potrzebne w charakterze policji. Można by mieć nadzieję, że egzekucje uporały się na razie z zamieszkami, ale teraz triady znajdowały pasożyty i łaty siwizny na całym pniu. Dzisiaj spaliły już całe pole tego paskudztwa.

Minya pochwyciła kątem oka jakiś ruch na zewnątrz, w kierunku, w którym wiał wiatr. Błękit na błękicie, trudny do zobaczenia, coś wielkiego. Słońce było prawie w nadirze, oślepiało ją. Zmrużyła oczy, osłoniła je dłonią i oznajmiła:

— Triun.

Smitta poderwała się natychmiast.

— Interesuje się nami? Sal!

— Widzę — zaśpiewała Sal spod obłoku dymu.

— Są zainteresowane — dodała Minya. — I całkiem blisko… Smitta podciągnęła się na pniu i już szykowała broń.

— Kiedyś walczyłam z triunem. Są sprytniejsze niż mieczoptaki. Można je odstraszyć. Pamiętajcie, jeśli zabijemy jednego, trzeba zabić wszystkie trzy.

Obiekt o kształcie torpedy był coraz bliżej. Miał barwę nieba i obracał się z wolna. Sześć ogromnych oczu pojawiało się po kolei na obwodzie, a trzy wielkie, przejrzyste płetwy… jedna była mniejsza od pozostałych: to pewnie młode.

— Czego potrzebujemy? — szeptem zapytała Minya.

— Łuki i strzały gotowe? Przywiąż strzałę i wbij w koniec trochę płonącej siwizny. Dobrze, że mamy ogień. Pamiętajcie, gdzie są strzałostrąki. Mogą się przydać.

Minya poczuła, że serce bije jej w gardle. Druga jej podróż na pień… ale Smitta i Sal były tu już wiele razy. Obie zahartowane i doświadczone. Sal, krępa, ruda czterdziestolatka, dołączyła do Szwadronu w wieku dwunastu lat. Smitta urodziła się mężczyzną; kobietą została formalnie.

„Trzymaj się z daleka od Smitty”, powtarzała sobie Minya. Smittę trudno było rozzłościć, ale pod presją coś w jej umyśle mogło się załamać. Wtedy walczyła jak obłąkana, nawet wśród swoich, a wówczas jedynym sposobem, aby ją powstrzymać, było przygniecenie jej do gruntu.

Minya napięła łuk z twardodrzewa i ostrzem strzały wydłubała kawałek płonącego grzyba. Gotowa… ?

Torpeda rozdzieliła się na trzy części: teraz trzy smukłe torpedy leniwie trzepotały na wietrze, pokazując małe boczne płetwy i jaskrawopomarańczowe brzuchy. Samiec i samica, na zawsze sparzeni, i młode, które szybko nabierało ciała, ale dojrzewało powoli. Dzieliły się jedynie na łowy lub żeby walczyć. Szwadron Triunów został tak nazwany, by podkreślić podobieństwo do wzajemnej zależności rodziny triunów.

Młode było najmniejsze, pozostało w tyle, stare ruszyły naprzód.

— Celuj w samca — podpowiedziała Smitta i wystrzeliła, a lina powlokła się za strzałą. Który to samiec? Minya odczekała chwilę, by zorientować się, gdzie celowała Smitta, po czym wypuściła własną strzałę. Uznała, że jeszcze są poza zasięgiem… i miała rację. Samiec zwinnie odpłynął z drogi ostrzy, samica ruszyła naprzód. Sal czekała. Teraz wystrzeliła i szarżująca samica dostała strzałę w płetwę.

Ryknęła. Zatrzepotała tylko raz i wyrwała grot. Sal wyłoniła się z dymu i skoczyła w niebo. Zwijanie wydawało się jej nie przeszkadzać, starodawny metalowy łuk spoczywał bezpiecznie na jej ramieniu. Żarząca się siwizna pozostała na ogonie samicy, która miotała się jak szalona.

Smitta posłała przywiązaną strzałę w młode.

Oba dorosłe osobniki wrzasnęły. Samica próbowała zablokować strzałę, ale była zbyt powolna. Młode chyba nie widziało nadlatującego pocisku. Smitta szarpnęła linę i zatrzymała ją w odległości metra.

Samica rozwarła paszczę.

Kobiety zwijały linę w wariackim tempie, ale nie musiały aż tak się spieszyć. Triuny z niezwykłym wdziękiem podpłynęły do młodego. Wyciągnęły drobne łapki spod pomarańczowych brzuchów i sczepiły się ze sobą. Odpłynęły w niebo jak jeden zamglony niebieski duch.

— Widzisz? Są cwane, można śledzić tok ich myśli — zauważyła Smitta.

Sal z jednej z licznych kieszeni biegnących od góry do dołu jej tuniki wyjęła strzałostrąk w kształcie łzy. Ukręciła czubek. Chmurka nasion i pyłu wytrysnęła ze strąka, popychając Sal w stronę kory.

Zwinęła linę w kółko i poskładała broń, w tym również drogocenny luk. Wykonany był ze sprężystego metalu i przekazywany w Szwadronie Triunów z pokolenia na pokolenie od co najmniej dwustu lat.

— Dobra robota, żołnierze, ale wydaje mi się, że płomień zaczyna dobierać się do drewna. Chciałabym, żeby Tanya już tu była. Chyba nas nie przegapiła, jak sądzicie?

Zdaniem Minyi, ogień mógł dotrzeć do drewna lub nie. Trudno stwierdzić, gdzie kończy się siwizna, a zaczyna przegniłe drewno.

— Nie jest aż tak źle — stwierdziła.

— Nie lubię marnować strąków, ale… drzewne żarcie, chyba ich poszukam — zdecydowała Sal. Podwinęła nogi, chwyciła korę, odbiła się i skoczyła. Zamachała ramionami, aby obrócić się w stronę pnia. Jej towarzyszki patrzyły w ślad za nią, gdy płynęła w kierunku Kępy Daltona-Quinna.

— Ona się za dużo martwi — mruknęła Smitta.


Od czasu, gdy obywatele Clave’a odeszli z Kępy Quinna, minęło siedemdziesiąt dni.

Drzewo karmiło miriady pasożytów, pasożyty zaś karmiły grupę Clave’a. Bez trudu zabili kolejnego linonosa, obcinając mu nos i wbijając harpuny w jego legowisko. Wszędzie pełno było kęp grzybów-wachlarzy. Merril znowu zjadła kawałek czerwonej frędzli wachlarza i spała potem przez pełne osiem dni. Pulsujący ból głowy, jaki był tego skutkiem, nie miał wpływu na tempo jej wspinania i wkrótce minął. Żywili się zatem wachlarzami, znaleźli też więcej norników w skorupach oraz inne jadalne zwierzęta…

Term widział w tym oznaki upadku drzewa.

Znaleźli krzak strzałostrąków, podobny do masy bąbelków na korze. Clave spakował tuzin dojrzałych strąków do sakiewki zrobionej z oczyszczonej skóry linonosa.

Rozbili obóz tuż obok spłukanego przez wodę drewna. Clave śmiejąc się przyznał, że powinni byli tak zrobić już wcześniej. Spali na drzewie jeszcze trzy razy: raz w jamie linonosa, dwa razy w głębokich szczerbach w drzewie — pęknięciach zarośniętych „futrem”, które trzeba było najpierw wypalić. Ich odzież pod warstwą sadzy stała się całkiem czarna.

Nauczyli się, żeby nie gotować wody, która zmieniała się wówczas w bulgoczącą, gorącą, szybko puchnącą masę.

Grawitacja wiatrowa wydawała się zmniejszać, aż wreszcie zaczęli niemal płynąć w górę pnia. Merril była zachwycona i nie mógł tego zmienić nawet kac po grzybie-wachlarzu. Nie można było spaść. Wystarczyło krzyknąć i ktoś zaraz rzucał pomocną linę. Glory też czuła się szczęśliwa, nawet Alfin trochę się uśmiechał.

Zdarzały się jednak i minusy. Wody było coraz mniej. Wiatr nie wiał tak mocno i po zawietrznej nie znajdowali już strumienia. Nieraz trafiało się tylko mokre drewno, z którego mogli zlizać wilgoć. Woda była też w miąższu grzyba.

Oto stali teraz przed znakiem DQ, który znalazła Jinny. Wydawał się prawie czysty. A pół klomtera wyżej, na pniu, na tle nieba, niczym biała dłoń, wyraźnie odcinał się kształt grzyba-wachlarza.

— Kolacja? — Term wskazał na niego palcem.

— Pewnie obok rośnie wiele mniejszych — mruknął Clave.

— Ale czy nie wyglądałby pięknie, gdybyśmy weszli z nim na Rynek?

Term podciągnął się do znaku plemiennego, kiedy Clave zawołał:

— Zaczekaj.

— Co?

— Ten znak nie jest zarośnięty, jak wszystkie inne. Term, czy on nie wydaje ci się dziwny? Taki… zadbany?

— Rośnie tu trochę futra, ale niewiele.

I nagle Term znalazł się wystarczająco blisko, żeby ujrzeć rzeczywistą różnicę.

— Nie ma śladu znaku wykreślenia. Obywatele, to nie jest terytorium Quinnów.


Gavving i Jiovan zostali w tyle, aby pilnować dymu do wędzenia. Widać było, że wiele się nauczyli. Za paliwo służyła im kora oderwana od skraju płata grzyba. Zdrowa kora była odporna na ogień. Krąg węgli, otwarty na kapryśną bryzę, otaczał mięso. Osłonięty ogień nie będzie się palił. Dym się nie podniesie, pozostanie, tłumiąc płomień. Nawet tu, na otwartej przestrzeni, dym wisiał nad nimi jak pulsująca chmura. Ciepło spalania pozostawało w dymie, ogień nie musiał być zatem duży. Gavving i Jiovan pozostali daleko w tyle. Zmiana kierunku wiatru mogła roztrzaskać o pień nieostrożnego obywatela.

Wkrótce trzeba będzie obrócić mięso. Teraz nadeszła kolej Gavvinga, ale nie musiał tego robić natychmiast.

— Jiovan?

— Co?

Nawet Gavving nie spytałby Jiovana, jak stracił nogę. Nikt by się nie odważył, ale pewna sprawa nie dawała mu spać od wielu lat. Więc spytał:

— Dlaczego wtedy polowałeś sam? Nikt nie poluje sam.

— A ja tak.

— No, dobrze, temat zamknięty. — Gavving wyciągnął harpun. Nabrał powietrza w płuca i zanurzył się w dym. Prawie na oślep sięgnął rękojeścią harpuna nad węglami i obrócił łapy linonosa — jedna, dwie, trzy. Szarpnął mocno za linę, żeby wychynąć na świeże powietrze. Dym poszedł za nim; musiał go odpędzić dłonią, zanim zaczerpnął tchu.

Jiovan patrzył w stronę środka, na małą, zieloną kępkę, która kiedyś była całym jego życiem, na błękitnawą iskierkę o nazwie Voy. Podniósł głowę i Gavving napotkał jego mordercze spojrzenie.

— Nie jest to coś, o czym opowiadałbym każdemu, kto się napatoczy.

Gavving czekał.

— Dobra. Mam… miałem skłonność do drwin, jak mi mówili. Kiedy prowadziłem polowanie… no cóż, chłopcy mieli się uczyć, po to tam szli, a ja byłem ich nauczycielem. Jeśli ktoś popełnił błąd, nie oszczędzałem go.

Gavving skinął głową.

— Wkrótce zaczęli mi dawać samych niewydarzeńców. Nie mogłem tego znieść, więc zacząłem polować sam.

— Nie powinienem był pytać, ale bardzo mnie to męczyło.

— Zapomnij.

Gavving próbował zapomnieć o czymś innym. W ciągu ostatniego snu obudził się i stwierdził, że brakuje trójki obywateli. Poszedł za dźwiękiem i… ujrzał, jak Clave, Jayan i Jinny cumują liny na korze i unosząc się w powietrzu, produkują dzieci.

Głowę miał teraz pełną żądzy i zazdrości, równoważonej nieco obawą przed gniewem Clave’a lub pogardą Jinny (skoncentrował się na niej właśnie, bo uznał ją za odrobinę ładniejszą). Może sobie co najwyżej pomarzyć. Wszystkie poważniejsze potencjalne partnerki pozostały w Kępie Quinna, a Gavving i tak nie mógłby się oświadczyć: nie miał dość lat ani majątku.

To się, oczywiście, zmieni. Powróci (naturalnie!) jako bohater (naturalnie!). A gniew Przywódcy… nie udało mu się wysłać Harpa. Może Clave też mógłby mu się sprzeciwić. Gdyby zdołali powstrzymać głód, Przywódca nie mógłby nic zrobić: byliby wtedy bohaterami.

Gavving mógłby wybierać i przebierać w partnerkach…

— Dlatego polowałem sam — ciągnął Jiovan. — W dniu, kiedy Glory rozwaliła zagrodę dla indyków.

Przez chwilę Gavving nie mógł sobie uzmysłowić, o czym mówi Jiovan. Potem uśmiechnął się.

— Harp opowiadał mi o tym.

— Słyszałem. Byłem wtedy pod konarem, przywiązany jedną liną, druga zwisała luźno. Skubałem sobie listki z głową w niebie… no wiesz, czekałem sobie. Była pełnia nocy okluzji Nowego Roku. Słońce, duże i jasne, świeciło tylko dla mnie, a Voy dryfował dokładnie przez środek. I nagle pojawił się indyk, łopocząc pod wiatr, wciąż jeszcze w pełnym pędzie, tyłem. Założyłem szybko sieć na wolną linę i rzuciłem. Złapał się. Nadleciał następny. Miałem więcej siatek i w ciągu kilku chwil na każdym końcu liny miałem po indyku. Ale przyleciały dwa następne, potem cztery i wszystkie z góry. Domyśliłem się, że to nasze, więc rzuciłem koniec liny, do której byłem przycumowany, i złapałem trzeciego…

— Dobrze rzucasz — zauważył Gavving.

— O, pewnie, tego dnia rzucałem doskonale. Ale niebo było pełne indyków i większość i tak by uciekła, a ja wciąż uważałem, że to okropnie śmieszne.

— Aha.

— Dlatego nigdy wcześniej o tym nie opowiadałem.

Gavving nagle domyślił się, co było dalej.

— Chyba przeżyję, jeśli i teraz nie dokończysz tej historii.

— Nie, nie ma sprawy. Naprawdę, to było śmieszne — poważnie powiedział Jiovan. — Ale niebo pełne było indyków i nadleciała rodzina triunów, żeby coś zrobić z tym całym latającym mięsem. Rozdzieliły się i ruszyły za indykami. Nie mogłem zrobić nic innego, tylko ściągnąć moje trzy.

Jiovan nagle przestał się uśmiechać.

— Samiec rzucił się na jednego z moich indyków. Połknął go w całości i próbował odlecieć. Złapał nie tę linę… wyobraź sobie jeden koniec liny zaczepiony do haka tkwiącego głęboko w drewnie, i ta olbrzymia bestia ciągnąca za drugi koniec, a ja w pętli pośrodku. Nagle zobaczyłem, co się dzieje, rozluźniłem pętlę i próbowałem wyskoczyć, ale pętla złapała mnie za nogę, urwała mi ją, a potem wyleciałem w niebo.

— Drzewne żarcie…

— Tak właśnie myślałem, masz rację. Pamiętasz, że wciąż miałem linę w garści? Ale z indykiem na każdym końcu. Indyki miotały się jak wściekłe, a ja spadałem. Próbowałem rzucić indyka, naprawdę, myślałem, że się zaczepi w gałęziach, ale gdzie tam! Tymczasem samiec triuna poczuł, że coś go zatrzymało, i nie wiedział co. Ciągnie za linę i czuje, jak mu się coś rusza w brzuchu, więc pluje i rzyga. Chyba tak to się stało. Wiem tylko, że coś plasnęło mi prosto w twarz. Patrzę, a to martwy indyk pokryty jakąś masą. Złapałem go, przytuliłem do serca i wlazłem po linie z powrotem do kępy.

Gavving bał się roześmiać.

— Wtedy podwiązałem to, co zostało z mojej nogi. To, co wisiało luzem, musiałem odciąć. I co, mały, czy Harp opowiedział ci kiedy taką historię?

— Nieee… Drzewne żarcie, oszalałby! Och…

— Byłbym sławny. Nie chcę być sławny w taki sposób.

Gavving przeżuł i to.

— Więc po co mi to teraz mówisz?

— Nie wiem. Moja kolej — poderwał się nagle Jiovan. Nabrał tchu w płuca i zanurzył się w dymie.

Gavving poczuł ogromny ciężar. Zawsze zadaje zbyt wiele pytań. Uśmiechnął się z poczuciem winy, bo właśnie wyobraził sobie Jiovana, usiłującego rzucić linę z indykiem uwiązanym na każdym końcu. Ale co, jeśli Jiovan pożałuje, że to opowiedział?

Ujrzał, jak zza krzywizny pnia wyłania się Clave.

Jiovan pojawił się również, wlokąc za sobą dym, i Gavving musiał wstrzymać oddech, dopóki powietrze się nie oczyści. Jiovan zakaszlał.

— To było tak dawno — rzekł. — Może już tak nie boli. Może po prostu chciałem to opowiedzieć. Może musiałem.

— Wracają — mruknął Gavving. — Ciekawe, co ich tak podnieciło?


Clave ryknął:

— Nie wrócę do domu, dopóki nie dowiem się czegoś o tamtych!

— Ja wiem na ich temat dość dużo — odparł Term. — Wszyscy kiedyś mieszkaliśmy razem w Ciemnej Kępie. Quinnowie odeszli po jakiejś różnicy zdań. Przedtem było to plemię Daltona-Quinna.

— Więc to rodzina.

Sprzeczka stawała się nieco mniej chaotyczna, ale to dlatego, że połowa grupy zawróciła. Nie straciła za to na gwałtowności. Alfin wrzasnął:

— Nie słuchacie. Wykopali nas! Nie wiemy, może nadal uważają, że są z nami w stanie wojny!

— Clave, znaki plemienne są wyczyszczone — wtrącił Term. — Ostatnio nie znajdujemy też tylu grzybów ani tych skorupiaków. Wydaje mi się, że oni dbają o tę część pnia. Muszą wciąż być w pobliżu. Najlepiej zrobimy, jeśli się stąd wyniesiemy!

— Chcesz uciekać od czegoś, czego nawet nie widziałeś?

— Widzieliśmy insygnia plemienne — odparł Term. — Brak znaku przekreślenia na Q. Może oni wciąż się nazywają Dalton-Quinn, a my okażemy się intruzami na ich drzewie? I tak minęliśmy równik, jesteśmy na ich terytorium. Clave, wracajmy do domu. Zabijmy jeszcze jednego linonosa, zbierzmy trochę wachlarzy i skorupiaków i wracajmy do domu ze stosem jedzenia. — Clave potrząsnął głową. — Plemię nie będzie już więcej ginęło z pragnienia! Przyniesiemy wodę z pnia…

Clave przekreślił jego słowa gestem dłoni.

— Ta woda i tak dojdzie do kępy. Nie. Chcę się spotkać z Daltonami. Minęły setki lat, nie wiem nawet, jak wyglądają… może znają lepsze metody hodowania roślin ziemskich albo sposoby zdobywania wody? Może hodują żywność, o jakiej nawet nie słyszeliśmy? Trzeba to sprawdzić. Cześć, Jiovan!

— Cześć. Co się dzieje?

— Znaleźliśmy znak plemienny, który nie jest nasz. Pytanie do obywateli: czy pójdziemy się przywitać, zanim zawrócimy do domu? Czy wiejemy od razu?

Term aż podskoczył.

— Nie widzicie, że nie możemy ani walczyć, ani negocjować? Mamy jednego dobrego wojownika, dwie kaleki, chłopca, cztery kobiety i strażnika dziupli i wszyscy zostaliśmy wywaleni z Kępy Quinna. Nie możemy nawet niczego obiecywać…

— Alfin, czy ty też chcesz odejść? — przerwał Clave.

— Tak.

— Jiovan?

— Od czego uciekamy?

— Może od niczego. Ten znak nie był odnawiany od dawna. Drzewne żarcie, przecież susza mogła ich wszystkich zabić! Może będziemy mogli zasiedlić drugą kępę…

Merril wpadła mu w słowo, choć dyszała ze zmęczenia wspinaczką.

— O, nie… Jeśli wszyscy zginęli… nie chcielibyśmy… tam iść… Choroba…

— Chcesz iść dalej czy wracać?

— Nie… chyba wracać, ale… najpierw zabierzmy ten wielki grzyb. To zrobi wrażenie na obywatelach! I uwędźmy jeszcze jednego linonosa… jeśli damy radę. Na razie… przynajmniej wiemy, że na pniu można upolować coś do jedzenia. Musimy o tym powiedzieć Przywódcy…

— Jayan? Jinny?

— Ona mówi do rzeczy — odparła Jinny, a Jayan skinęła głową.

— Gavving?

— Nie mam zdania.

— Drzewne żarcie. Glory?

— Wracamy — odparła. — Od dawna nie jadłam liści.

Clave westchnął.

— Gdybym był pewien, że mam rację, poszlibyśmy. W porządku — jego głos nabrał mocy, stał się dźwięczniejszy. — I tak mamy już dość do noszenia… jeszcze ten wielki grzyb i cokolwiek nam się mięsnego nawinie. Obywatele, zrobiliśmy bardzo wiele dla siebie i dla Kępy Quinna. Wrócimy do domu jako bohaterowie. Teraz nie chciałbym zgubić nikogo po drodze w dół, więc nie sądźcie, że wiatr jest wam dany na zawsze! Będzie silniejszy z każdym klomterem. Większość drogi w dół pokonamy na linach, niosąc mięso i grzyba.

Ich cele stały się celem Clave’a. Gavving zauważył to i zapamiętał.


Powróciły błyskacze. Minya obserwowała, jak odprawiają swój taniec godowy. Dwa samce stanęły przed jedną samicą z rozpostartymi skrzydłami, a łebek samicy kręcił się od jednego do drugiego z niemal zawrotną szybkością. Decyzje, decyzje…

— Coś cię gryzie, kobieto?

… Decyzje. Co to obchodzi Smittę? Minya podjęła szybką decyzję. Musi z kimś porozmawiać… albo eksploduje.

— Zaczęłam się zastanawiać, czy… czyja się nadaję do Szwadronu Triunów.

Smitta zareagowała zaskoczeniem.

— Naprawdę? Osiem lat temu bardzo chciałaś do nas przystać. Co się zmieniło?

— Nie wiem.

Ale wiedziała. Smitta też to nagle pojęła.

— Nie rozmawiaj o tym z Sal. Nie zrozumie.

— Miałam tylko czternaście lat…

— Wydawałaś się starsza… bardziej dojrzała. I byłaś chyba najładniejszym rekrutem, jakiego mieliśmy.

Minya skrzywiła się.

— Każdy mężczyzna w kępie chciał robić ze mną dzieci. Usłyszałam to chyba na wszystkie możliwe sposoby. A ja po prostu nie chciałam tego robić z nikim. Smitta, przecież po to właśnie jest Szwadron Triunów!

— Wiem. Kim byłabym bez Szwadronu Triunów? Kobieta, urodzona jako mężczyzna, mężczyzna, który chce być kobietą…

— Czy kiedykolwiek chciałaś… — Jakiego słowa użyć? Na pewno nie „robić dzieci”, nie w stosunku do Smitty.

— Chciałam — odparła Smitta. — Z Risherem… kiedyś był znacznie ładniejszy… a potem z Mike’em, chłopakiem od Mistrza Łowczego. — Minya skrzywiła się lekko. Smitta chyba to zauważyła. — Z wszystkiego tego rezygnujemy, wstępując tutaj. Musisz to zdusić w środku. Wiesz przecież.

— Czy ktoś kiedyś…

— Co? Odchodzi? Oszukuje? Alse skoczyła w niebo wkrótce po moim przybyciu, ale nikt naprawdę nie wiedział dlaczego. To jedyny sposób, aby odejść. Jeśli ktoś złapie cię na oszustwie, znam takie, które rozdarłyby cię na strzępy. Jedną z nich jest Sal.

Zaciśnięte zęby utrzymały tajemnicę Minyi. Smitta dopiero teraz dodała:

— Nie daj się złapać na oszustwie. Może nie wiesz, jak obywatele reagują na szwadron. Tolerują nas. Nie chcemy dać plemieniu dzieci, więc wykonujemy wszelkie najbardziej niebezpieczne zadania, jakie ktoś sobie wymyśli. W ten sposób spłacamy dług. Nie proś jednak zwykłego mężczyzny, żeby… no wiesz, pomógł ci pozostać po obu stronach.

Minya skinęła głową. Zasznurowane usta, zaciśnięte zęby. Trzeba je było tak trzymać wtedy, gdy była z Mike’em! Nie można się było go pozbyć, wtedy, osiem lat temu. Jak mógł się tak zmienić? Czy rozgada?

— Smitta…

— Zostaw. Sal wraca.

Minya podniosła wzrok. W dole widać było cztery sylwetki, cztery kobiety unoszące się na strumieniach gazu i nasion. Nie miały wody. Sal krzyczała coś, ale wiatr zwiewał jej słowa w drugą stronę.

— Marnują strąki — zauważyła Smitta.

Były coraz bliżej, mogły już chwytać się kory. I dopiero wtedy Minya usłyszała radosny wrzask Sal:

— Najeeeeźdźcy!

Загрузка...