8 Smocze jaja

Następnego ranka, jeszcze przed świtem, Luca kazał swoim ludziom zwinąć obóz. Wielkie, płócienne ściany, razem ze wszystkim innym, miały natychmiast trafić na wozy. To właśnie towarzyszące tym zajęciom okrzyki, łomoty i zamieszanie obudziły Mata. Od spania na podłodze był sztywny i otępiały. Zresztą przeklęte kości i tak nie dały mu się wyspać. Sny, jakie im towarzyszyły, potrafiły przepłoszyć najgłębszy sen. Na zewnątrz Luca miotał się bez kaftana i z latarnią w dłoni, bez przerwy wykrzykując rozkazy, które zapewne w większym stopniu przeszkadzały, niż pomagały, dopiero Petra, tak barczysty, że w ciemnościach przypominał niewysoki pagórek, choć przecież nie był wiele niższy od Mata, przerwał zaprzęganie czworokonnego zaprzęgu do jego oraz Clarine wozu i spróbował coś wyjaśnić. Światła było dość na rozmowę, przyświecał bowiem częściowo skryty za drzewami księżyc w trzeciej kwadrze, a latarnia przy koźle wozu rozlewała wokół kałużę przyćmionej jasności — na terenie całego obozu lśniły setki takich kałuż. Clarine wyprowadzała gdzieś psy, ponieważ odtąd większość czasu przyjdzie im spędzić w zamknięciu.

— Wczoraj... — Siłacz pokręcił głową i poklepał najbliższe zwierzę, koń cierpliwie czekał na dopięcie ostatnich popręgów i wcale nie potrzebował uspokajania. Może w ten sposób uspokajał siebie. Nocne powietrze było wprawdzie chłodne, ale nie lodowate, niemniej Petra miał na sobie ciemny kaftan i robioną na drutach czapeczkę. Żonę wciąż martwiło, że może się przeziębić, dbała zatem o niego nawet wtedy, gdy nie było to konieczne. — Cóż, wszędzie jesteśmy oby, rozumiesz, a wielu ludziom się wydaje, że z obcymi można sobie na dużo pozwolić. Za każdym razem, kiedy jednemu coś puścimy płazem, dziesięciu, o ile nie stu, zaraz skorzysta z okazji. Czasami możemy liczyć na lokalne władze i ich praworządność, ale tylko czasami. Ponieważ jesteśmy obcy i jutro nas już nie będzie, a też dlatego że ludzie uważają, iż obcy to nic dobrego. Musimy sami się bronić, walczyć o swoje, jeśli trzeba. Ale wtedy to znak, że czas już ruszać w drogę. Teraz jest tak samo jak kiedyś, gdy było nas z Lucą tylko parę dziesiątek, licząc koniuszych; w tamtych czasach zwinęlibyśmy obóz zaraz po odejściu żołnierzy. Z drugiej strony, w tamtych czasach nie było tyle pieniędzy do zarobienia — skończył sucho i przez parę chwil w milczeniu kręcił głową, może dumając nad chciwością Luki, może nad rozmiarami, do jakich rozrosło się widowisko. W końcu podjął dalej: — Ci trzej Seanchanie mają przyjaciół, a przynajmniej towarzyszy, którym nie spodoba się, jak ich potraktowano. I choć właściwie powinni mieć pretensje do pani chorąży, możesz być pewien, że wina spadnie na nas, ponieważ na nas mogą się odegrać, a na niej nie. Może oficerowie nie dopuszczą do złamania prawa czy naruszenia regulaminu, czy jak tam się to nazywa, ale pewności nie mamy. Pewne jest tylko, że tamci narobią kłopotów, jeżeli zostaniemy na kolejny dzień. Nie ma więc sensu zostawać, skoro miałoby to oznaczać walkę z żołnierzami, w konsekwencji kontuzje i niechybne kłopoty z prawem, w takiej czy innej postaci. — Było to najdłuższe przemówienie, jakie Mat kiedykolwiek słyszał z ust Petry, teraz tamten odkaszlnął, jakby sam zawstydzony tym, jak daleko się posunął. — Cóż — mruknął na koniec, pochylając się nad uprzężą. — Luca chce być jak najszybciej w drodze. A ty z pewnością zechcesz zajrzeć do swoich koni.

Mat niczego takiego nie chciał. W pieniądzach najlepsze było nie to, co można za nie kupić, ale to, że można było zapłacić komuś za wykonanie własnej pracy. Gdy tylko zdał sobie sprawę, że widowisko rusza w drogę, obudził czterech Czerwonorękich w namiocie, który dzielili z Chelem Vaninem, i kazał zaprząc konie do swojego wozu, do wozu Tuon, wydał też rozporządzenie co do brzytwy i Oczka. Krępy złodziej koni — od czasu spotkania z Matem nie ukradł jeszcze żadnego konia, ale wcześniej tym się wyłącznie zajmował — uniósł się na posłaniu na tyle tylko, żeby powiedzieć, iż wstanie, gdy inni wrócą, a potem zagrzebał się na powrót w koce i nim Harnan oraz pozostali wciągnęli buty, już chrapał. Umiejętności Vanina cieszyły się takim szacunkiem, że nikt nie powiedział słowa, a narzekania ograniczały się do wczesnej godziny, na co zresztą narzekaliby wszyscy — oprócz Hamana — gdyby nawet dać im spać do południa. Wiedzieli doskonale, że kiedy przyjdzie czas, Vanin odpłaci im po dziesięciokroć, nawet Fergin to rozumiał. Chudy Czerwonoręki nie był szczególnie bystry w żadnych sprawach prócz czysto żołnierskich, ale tutaj jego rozum jakoś funkcjonował. W wystarczającym zakresie.

Widowisko opuściło Jurador, zanim choćby rąbek tarczy słońca łypnął znad horyzontu — długi wąż wozów toczył się przez ciemność po szerokiej drodze, jego głowę stanowiła estetyczna makabra Luki ciągnięta przez sześć koni. Wóz Tuon jechał za nim, na koźle siedział Gorderan, tak barczysty, że prawie sam wyglądał na siłacza; Tuon i Selucia, w płaszczach z naciągniętymi kapturami, wcisnęły się po jego obu stronach. Tabory, klatki ze zwierzętami i zapasowe konie zamykały kolumnę. Z seanchańskiego obozu ich odjazdowi przyglądali się wartownicy — ciche postaci w zbrojach, maszerujące miarowym krokiem po perymetrze. Natomiast w samym obozie cicho nie było. Między namiotami stały w sztywnych szeregach cienie, wykrzykiwały wezwanie w miarowym rytmie, a inne im odpowiadały. Mat praktycznie rzecz biorąc wstrzymywał oddech do czasu, aż te okrzyki ucichły w dali. Jechał na Oczku obok wozu Aes Sedai, mniej więcej pośrodku długiej kolumny i krzywił się za każdym razem, gdy medalion chłodził skórę na piersiach, co zaczęło się, odkąd pokonali pierwszą milę drogi. Joline nie marnowała czasu. Fergin trzymając wodze plotkował z Metwynem o koniach i kobietach. Obaj byli szczęśliwi jak zające w kapuście, ale w końcu żaden nie miał pojęcia, co się dzieje w wozie. Na szczęście medalion nie robił się lodowaty, tylko chłodny, a i to tylko od czasu do czasu. Używały drobnych porcji mocy. Niemniej nie lubił być świadom jakiegokolwiek przenoszenia. Doświadczenie pouczało go, że w ślad za Aes Sedai idą kłopoty, którymi te nie wahały się obarczać innych, nie dbając o nic. Nie, w sytuacji gdy kości wciąż toczyły się w głowie, najlepiej znajdować się dziesięć mil od najbliższej Aes Sedai.

Najchętniej jechałby przy wozie Tuon, choćby dla możliwości porozmawiania z nią — cóż z tego, że Selucia oraz Gorderan słyszeliby każde słowo — ale kobietom nie należało pokazywać, iż mężczyźnie za bardzo zależy. Kiedy się orientowały, że tak jest, to albo natychmiast wykorzystywały własną przewagę, albo wyślizgiwały się niczym kropla wody na rozgrzanej i tłustej patelni. Tuon i tak nie miała kłopotów z wykorzystywaniem własnej przewagi, jemu zaś nie chciało się marnować czasu na jej ściganie. Wcześniej czy później wymówi słowa dopełniające ceremonii zaślubin, co jest pewne jak to, że woda jest mokra, ale w obliczu tej pewności, tym bardziej chciał się dowiedzieć, jaka ona jest — a z tym, jak dotąd, nie bardzo sobie radził. Przy tej małej kobietce łamigłówka kowala wydawała się ucieleśnieniem prostoty. Jak może się ożenić z kobietą, jeżeli jej nie zna? Gorzej, musiał znaleźć jakiś sposób, by stać się dla niej czymś więcej niż Zabaweczką. Małżeństwo z kobietą, która nie będzie go szanowała, to gorzej niż na co dzień nosić koszulę z żądeł czarnych os. W istocie sytuacja prezentowała mu się jeszcze bardziej ponuro: musiał ją skłonić, żeby jej na nim zależało, inaczej zacznie uciekać przed swoją żoną, walczyć z nią, by nie zrobiła zeń swego da’covale! Na dokładkę wszystko to należało zrobić w czasie, jaki pozostał, nim będzie musiał ją odesłać do Ebou Dar. Niezły pasztet, bez wątpienia smaczny dla jakiegoś bohatera z legend, małe co nieco na chwilę wytchnienia przed oczekującym go wielkim czynem, tylko przeklęty Mat Cauthon nie był żadnym przeklętym herosem. Cóż z tego — misję i tak trzeba było wykonać, a po drodze nie było miejsca na fałszywy krok.

Choć nigdy dotąd nie wyruszali w drogę o tak wczesnej porze, wszelkie nadzieje, że Luca będzie jechał szybciej, wkrótce się rozwiały. Słońce powoli wspinało się nad horyzont, powoli mijali kamienne zabudowania farm, wtulone w zbocza wzgórz, od czasu do czasu przydrożne sioło o domkach krytych dachówką lub strzechą, położone wśród otoczonych kamiennymi murkami pól wydartych lasom, gdzie mężczyźni i kobiety przyglądali się przejeżdżającym wozom, a dzieci biegły obok, póki nie zawołali ich rodzice — wreszcie, koło południa, dotarli do jakiejś większej miejscowości. Runnieński Bród. Nazwa rzekomo od położenia przy moście nad rzeką o takie właśnie nazwie, którą zresztą można było pokonać w dwadzieścia kroków, nie zanurzywszy się po drodze głębiej niż po pas. Mieścina do pięt nie dorastała Juradorowi, niemniej mogła się poszczycić czterema dwupiętrowymi gospodami z kamienia krytymi zieloną i błękitną dachówką oraz półmilowym placem ubitej ziemi między rzeką a miastem, gdzie kupcy zatrzymywali się na noc. Ogrodzone kamiennymi murkami pola farm jak okiem sięgnąć tworzyły szachownicę wzdłuż drogi, a może też i dalej, za wzgórzami po obu jej stronach. Na ile Mat potrafił dostrzec, zbocza gór też pokrywały. To dla Luki było dość.

Zarządził rozbicie płóciennych ścian na parceli w pobliżu rzeki, aby łatwiej było poić zwierzęta. Potem powędrował do wioski w kaftanie i płaszczu, które były tak czerwone, że Mata rozbolały oczy, i tak gęsto pokryte złotymi haftami gwiazd oraz komet, że Druciarz płakałby ze wstydu, gdyby musiał coś takiego wdziać. Zanim zdążył wrócić w towarzystwie trzech mężczyzn i trzech kobiet, nad wejściem pojawił się niebiesko-czerwony transparent, wozy i platformy dla artystów trafiły na swoje miejsca, a ściana z płótna była już prawie wzniesiona. Wioska nie była tak znowu odległa od Ebou Dar, niemniej mieszkańcy, jeżeli sądzić po stylu ubiorów, należeli do zupełnie innej krainy. Mężczyźni nosili krótkie, wełniane kaftany w jaskrawych barwach, ozdobione na ramionach i rękawach meandrowymi haftami, oraz ciemne, workowate spodnie wpuszczane w wysokie do kolan buty. Kobiety miały na głowach rodzaj uplecionych koczków, suknie zaś niemal dorównujące ozdobnością strojom Luki, na wąskich spódnicach mieniły się łąki kwiatów. Cała szóstka miała przy pasach długie noże i choć ich ostrza pozbawione były złowieszczych krzywizn, to dłonie szukały rękojeści, gdy tylko ktoś na nich bodaj spojrzał — i to akurat się nie zmieniło. Altaranie byli Altaranami, gdy szło o drażliwość. W skład szóstki wchodził burmistrz, czwórka właścicieli gospód oraz chuda, pomarszczona, siwowłosa kobieta w czerwieni, do której pozostali zwracali się z szacunkiem: Matko. Ponieważ burmistrz o wydatnym brzuchu był równie siwy co ona, nie wspominając już, że prawie łysy, a żadnemu z czwórki też nie brakowało siwych włosów, Mat doszedł do wniosku, iż kobieta musi być lokalną Wiedzącą. Gdy go mijała, uśmiechnął się i uchylił kapelusza, ona zaś zmierzyła go ostrym spojrzeniem i parsknęła w doskonałej imitacji zachowania Nynaeve. O tak, Wiedząca.

Luca oprowadzał ich w uśmiechach, gestykulował zamaszyście, kłaniał się ceremonialnie, zamiatał połami płaszcza, tu i tam przystając, prosząc żonglera lub trupę akrobatów, żeby pokazali coś gościom — dopiero gdy odeszli i znaleźli się stosownie daleko, uśmiech przeszedł w kwaśny grymas.

— Wstęp wolny dla nich, ich mężów i żon oraz dla wszystkich dzieci — warknął do Mata — a kiedy zjadą kupcy, mam się pakować. Wprawdzie nie powiedzieli tego wprost, niemniej dali jasno do zrozumienia, zwłaszcza Matka Darvale. Jakby ta dziura była w stanie ściągnąć do siebie tylu kupców. Łotry i złodzieje, Cauthon. Wieśniacy to wszystko łotry i złodzieje, a taki uczciwy człowiek jak ja zawsze pozostaje na ich łasce.

I choć wkrótce zajął się obliczaniem zysków, jakie pozostaną po uwzględnieniu promocyjnych zwolnień z opłat, do końca nie przestał narzekać, nawet gdy kolejka przed wejściem rozrosła się prawie do rozmiarów tamtej z Juradoru. Po prostu uwzględnił w swoich narzekaniach skrupulatnie wyliczone straty, spowodowane wcześniejszym o trzy, cztery dni wyjazdem z miasta soli. Teraz to były trzy, cztery dni, a prawdopodobnie zwlekałby do czasu, aż publiczność przestałaby w ogóle przychodzić. Może ci Seanchanie to była robota ta’veren. Mało prawdopodobne, niemniej myśl przyjemna. Poza tym wszystko to było już przeszłością.

Tak właśnie wyglądała ich podróż. W najlepszym razie dwie mile drogi, może trzy, ale za to niespiesznym tempem, a potem Luca znajdował większą wioskę lub najlepiej kilka leżących obok siebie, które uznał za warte postoju. Decydującą rolę w uznaniu miejsca za „warte postoju” odgrywał przemożny śpiew srebra. Nawet gdy po drodze mijali tylko zupełne dziury, niewarte wznoszenia płóciennych ścian — i tak nie było mowy o więcej niż czterech ligach — Luca rzucał hasło postoju. Nie chciał ryzykować obozowania przy drodze. Jeśli nie było szansy na zyski z przedstawienia, wybierał jakąś polankę, na której można było swobodnie rozstawić wozy, w zupełnej ostateczności targował się z przygodnym chłopem o prawo postoju na nieużywanym pastwisku. I przez cały następny dzień pomstował na poniesione wydatki, choćby wynosiły tylko jeden srebrny grosz. Luca naprawdę miał węża w kieszeni.

Karawany kupieckich wozów mijały ich w tę i we w tę, pędziły szybko, aż spod kół podnosił się kurz. Kupcom zależało, by dostarczyć towar na rynek tak szybko, jak się tylko da. Od czasu do czasu widywali tabor Druciarzy, ich wozy raziły oczy jaskrawością kolorów ustępujących tylko gustom Luki. Co dziwne, wszyscy zmierzali ku Ebou Dar, jadąc z podobną szybkością co Luca. Mało prawdopodobne, by jadący w drugą stronę dogonili widowisko. Dwie, trzy ligi dziennie, a kości toczyły się tak, że Mat nie mógł nie wyobrażać sobie najgorszych rzeczy czyhających za najbliższym zakrętem lub następujących na pięty. Można było oszaleć.

Pierwszego wieczoru przy Runnieńskim Brodzie poszedł zobaczyć się z Aludrą. Obok swego jasnoniebieskiego wozu wydzieliła mały obszar ograniczony wysoką na osiem stóp płócienną ścianą, z którego miała odpalić nocne kwiaty. Kiedy odchylił klapę i wszedł do środka, napotkał jej wściekły wzrok. Lampa górnicza stojąca na ziemi w pobliżu płótna oświetlała trzymaną w dłoniach ciemną kulę rozmiarów sporego melona. Runnieński Bród zasługiwał tylko na pojedynczy kwiat. Otworzyła usta, najwyraźniej po to, by go zrugać. Nawet Luca nie miał tu wstępu.

— Tuleje miotające — powiedział szybko, wskazując drewnianą tuleję z metalowymi okuciami, długości jego wzrostu i średnicy stopy, stojącą przed nią na szerokiej drewnianej podstawie. — Do tego potrzebujesz ludwisarza. Aby odlać tuleje miotające z brązu. Tylko nie rozumiem, po co ci one. — Pomysł wydawał się zupełnie bez sensu... przy odrobienie wysiłku dwóch mężczyzn było w stanie jedną z jej drewnianych tulei umieścić na wozie, obok reszty wyposażenia; brązowa tuleja wymagałaby dźwigu... ale na nic więcej nie potrafił wpaść.

Ponieważ stała odwrócona plecami do latarni, w cieniu nie widział wyrazu jej twarzy, a w uszach miał tylko przedłużającą się ciszę.

— Bystry młody człowiek... — oznajmiła na koniec. Pokręciła głową i paciorki w warkoczach zastukały cicho. Jej śmiech był niski i gardłowy. — Powinnam pilnować swego języka. Zawsze pakuję się w kłopoty, kiedy coś obiecam bystrym młodym paniczom. Nie powinieneś sądzić, że wtajemniczę cię w sekrety, od których będziesz się rumienił, w każdym razie nie teraz. Wygląda na to, że masz już dwie kobiety na karku, a ja nie chcę być trzecią.

— A więc mam rację? — Ledwie potrafił stłumić tony niedowierzania w głosie.

— Masz — przyznała. I niefrasobliwie rzuciła mu jeden z nocnych kwiatów!

Złapał go ze zduszonym westchnieniem i dopiero gdy mocno trzymał w dłoniach, odważył się głębiej odetchnąć. Osłona była wykonana z rodzaju sztywnej skóry, z boku sterczał maleńki koniec lontu. Nie bardzo znał się na mniejszych sztucznych ogniach, podobno wybuchały jedynie od ognia lub wówczas, gdy ładunek stykał się z powietrzem — a przecież kiedyś otworzył jeden i nic się nie stało — któż wszakże mógł wiedzieć, co powoduje eksplozję nocnego kwiatu? Ten sztuczny ogień, który zdarzyło mu się rozbroić, mieścił się w jednej dłoni. Nabój wielkości nocnego kwiatu zapewne rozerwałby na strzępy i jego, i Aludrę.

Nagle poczuł się głupio. Zapewne nie rzucałaby, gdyby mogło to spowodować wybuch. Zaczął więc przerzucać kulę z ręki do ręki. Nie dlatego, że chciał pokazać, iż już się nie boi. Po prostu, żeby zająć czymś ręce.

— W jaki sposób tuleje odlane z brązu miałyby stanowić groźną broń? — A tego właśnie chciała: broni przeciwko Seanchanom, żeby odpłacić im za zniszczenie Gildii Iluminatorów. — Te wydają mi się dostatecznie groźne.

Aludra wyrwała mu z rąk nocny kwiat, mrucząc coś o niezgrabnych kretynach, potem podniosła kulę do oczu i dokładnie obejrzała jej skórzaną powłokę. Może ta zabawa nie była tak bezpieczna, jak zakładał.

— Dobrze zrobiona tuba miotająca — powiedziała, gdy upewniła się, że niczego nie uszkodził — załadowana właściwym ładunkiem i ustawiona pionowo, wyśle to na wysokość trzystu kroków. Kiedy ją pochylić pod odpowiednim kątem, zasięg będzie jeszcze większy. Ale tego mi mało. Nabój dostecznie duży, by zwiększyć zasięg, rozsadzi tuleję. Używając tulei z brązu, mogę ją nabić tak silnym ładunkiem, że nieco mniejszy pocisk doleci na odległość prawie dwu mil. Spowolnienie wolnego lontu, który będzie się dopalał w locie, jest nietrudne. Pocisk będzie mniejszy, ale cięższy, najlepiej z żelaza, nie nabiję go ślicznymi kolorami, tylko ładunkiem wybuchowym.

Mat gwizdnął przez zęby, widząc wszystko oczyma wyobraźni: wybuchy w szeregach wrogów, którzy nawet nie potrafią dokładnie dostrzec ich źródła. Paskudna rzecz. Jej wartość bojowa równała się posiadaniu w swoich szeregach Aes Sedai lub tych Asha’manów. Większa. Aes Sedai mogły używać Mocy jako broni tylko wtedy, gdy znalazły się w bezpośrednim niebezpieczeństwie, a choć słyszał plotki o setkach Asha’manów, wiadomo, że plotki rosły wraz z każdym powtórzeniem. Poza tym, jeżeli przyjąć, że Asha’mani są jak Aes Sedai, z pewnością zaraz sami będą chcieli podejmować decyzje taktyczne i wkrótce decydowaliby o przebiegu bitwy. Jego myśli same zaczęły szukać dalszych zastosowań dla broni Aludry i niemal od razu natrafił na poważny problem. Wszelka przewaga znikała, gdy wróg nadchodził z niewłaściwej strony albo znalazł się na tyłach, a ponieważ do poruszania tych rzeczy potrzebny byłby dźwig...

— Te tuleje miotające z brązu...

— Smoki — ucięła. — Z tulei miotających wykwitają nocne kwiaty, które cieszą oczy. Postanowiłam, że będę nazywać je smokami, Seanchanie zawyją, gdy ugryzie ich mój smok — mówiła tonem ponurym niczym przygniatający kamień.

— Dobrze, te smoki. Jakkolwiek je nazwiesz, będą ciężkie i trudne w transporcie. Czy możesz osadzić je na kołach? Jak wozy lub taczki? Czy konie będą w stanie je uciągnąć?

Znowu się zaśmiała.

— Miło widzieć, że masz coś więcej niż milutką buzię. — Wspięła się trzy stopnie po składanej drabinie, dzięki czemu talię miała na wysokości wylotu tuby miotającej, a potem upuściła nocny kwiat do środka, lontem na dół. Wsunął się odrobinę i znieruchomiał niczym wykwit na szczycie tulei. — Podaj mi to — poprosiła, wskazując na tyczkę o rozmiarach długiej pałki. Podał jej, a wtedy uniosła ją w górę i posługując się skórzaną nakładką na jednym z końców, upchnęła nocny kwiat głębiej. Wyraźnie wymagało to pewnego wysiłku. — Sporządziłam już plany smoczych wózków. Do pociągnięcia jednego wystarczą z łatwością cztery konie, poradzą sobie też z drugim wózkiem, na którym będą jaja. A nie nocne kwiaty. Smocze jaja. Rozumiesz, długo myślałam nad tym, do czego można wykorzystać moje smoki, a nie tylko nad tym, jak je zrobić. — Wyciągnęła stempel z tulei, zeszła na dół i wzięła do ręki latarnię. — Chodź. Muszę sprawić, aby niebo odrobinę zakwitło, a potem chcę jeść i do łóżka.

Tuż za płócienną ścianą znajdował się drewniany stojak pełen bardziej osobliwych utensyliów: rozwidlony pręt, długie szczypce, które stojąc na sztorc, byłyby wyższe od Mata, i wiele innych niezrozumiałych instrumentów; wszystkie były wykonane z drewna. Postawiła latarnię na ziemi, odłożyła zakończony skórą stempel na właściwe miejsce na stojaku, wzięła z półki drewnianą szkatułkę.

— Podejrzewam, że bardzo chciałbyś się dowiedzieć, jak robić sekretne prochy, tak? Cóż, obiecałam. Teraz Gildia to ja — dodała gorzko, otwierając wieko. Szkatułka też była co najmniej dziwna: lity kawałek drewna z nawierconymi od wewnątrz otworami, każdy z nich był zaczopowany małą zatyczką, patyczkiem. Wyjęła jedną i zamknęła wieko. — Ja decyduję o tym, co jest sekretem.

— Lepiej... chcę, żebyś pojechała ze mną. Znam kogoś, kto będzie szczęśliwy, mogąc sfinansować tyle twoich smoków, ile sobie tylko zażyczysz. On może skłonić wszystkich ludwisarzy od Andoru do Łzy, żeby przestali odlewać dzwony i zaczęli odlewać smoki. — Mimo iż starannie unikał mienia Randa, kolory zawirowały mu przed oczyma i na moment wyłonił się z nich Rand... dzięki Światłości, całkowicie ubrany... w pokoju wyłożonym boazerią rozmawiał przy lampie z Loialem. Byli tam też inni ludzie, ale wizja uwydatniała Randa, poza tym rozwiała się tak szybko, że Mat nie zdążył zobaczyć, kim byli tamci. Nie miał wątpliwości, że to, co widział, działo się naprawdę, niezależnie jak wydawało się to niemożliwe. Dobrze byłoby znów zobaczyć Loiala, ale, żeby sczezł, chciał mieć głowę wreszcie wolną od tych obrazów! — A jeżeli on nie będzie zainteresowany — barwy zawirowały znów, ale tym razem oparł się ich hipnotycznej mocy i po chwili zniknęły — sam zapłacę za jakieś sto wózków. W każdym razie opłacę ich wiele.

Legion nie uniknie poważnych starć z Seanchanami i pewnie też z trollokami. A Mat będzie na miejscu. Nie było innej możliwości. Choćby się wykręcał ze wszystkich sił, ten przeklęty ta’veren tak wszystko ustawi, że znajdzie się w samym przeklętym centrum wydarzeń. Tak więc gotów był rozdawać złoto jak miedziaki, jeżeli dzięki temu pozabija wrogów, zanim podejdą na tyle blisko, by podziurawić mu skórę.

Aludra przekrzywiła głowę, zacisnęła różane usta.

— Kim jest ten możny człowiek?

— To musi pozostać między nami. Thom i Juilin wiedzą, Egeanin i Domon wiedzą, wiedzą Aes Sedai, a przynajmniej Teslyn i Joline, poza tym Vanin i Czerwonoręcy, ale nikt inny i chcę, żeby tak zostało. — Krew i krwawe popioły, zbyt wielu już wiedziało. Zaczekał na jej krótkie skinienie głowy, po czym powiedział: — Smok Odrodzony. — Kolory zawirowały i mimo wysiłków, jakie wkładał w odzyskanie panowania nad sobą, przez mgnienie zobaczył znowu Randa i Loiala. To nie będzie takie łatwe, jak się zdawało.

— Znasz Smoka Odrodzonego — powiedziała z powątpiewaniem.

— Wychowaliśmy się w tej samej wiosce — odwarknął, już zmagając się z kolorowymi wizjami. Tym razem omalże nie skrzepły w obraz, nim zniknęły. — Jeżeli mi nie wierzysz, spytaj Teslyn i Joline. Zapytaj Thoma. Ale na osobności. Tajemnica, pamiętasz?

— Gildia była całym moim życiem, odkąd przestałam być dziewczynką. — Potarła jeden patyczek o bok szkatułki i rozjarzył się płomieniem! Zapachniało siarką. — Teraz moim życiem są smoki. Smoki i zemsta na Seanchanach. — Pochyliła się i przytknęła płonący koniec do ciemnego lontu, który znikał za płócienną ścianą. Gdy tylko udało jej się go rozpalić, potrząsała patyczkiem, aż płomień zgasł, potem upuściła na ziemię. Wśród trzaskającego posykiwania płomień pomknął po loncie. — Sądzę, że ci wierzę. — Wyciągnęła wolną dłoń. — Kiedy odjedziesz, pojadę z tobą. A ty pomożesz mi zrobić mnóstwo smoków.

Kiedy ściskał jej dłoń, przez moment pewien był, że kości zatrzymały się... ale ułamek sekundy później potoczyły się znowu. Pewnie igraszki wyobraźni. Choć umowa z Aludrą może pomóc Legionowi, a pewnie też Matowi Cauthonowi, utrzymać się przy życiu, trudno widzieć w niej epokowe wydarzenie. Nikt za niego tych bitew nie stoczy, a niezależnie jak dokładnie wszystko było zaplanowane, jak dobrze wyszkoleni ludzie, szczęście też grało swą rolę, szczęście i pech, nawet w jego przypadku. Smoki tego nie zmienią. Czy wcześniej kości toczyły się z aż tak głośnym turkotem? Raczej nie, ale skąd miał wiedzieć? Nigdy wcześniej nie zwalniały, żeby się potem zupełnie nie zatrzymać. Wszystko to igraszki wyobraźni, nic innego.

Wewnątrz wydzielonego obszaru rozległo się głuche łupnięcie i nad płócienną zasłoną uniósł się gryzący dym. Chwilę później w ciemnościach nad Runnieńskim Brodem rozkwitł nocny kwiat, wielkim kłączem czerwonych i zielonych barw... Potem rozkwitał jeszcze nieraz w jego snach, zarówno tej nocy, jak podczas wielu, które miały nadejść, rozkwitał wśród szarżującej kawalerii i lasów pik, zmieniał ciało w miazgę, rozrywał kamień. Później, w swoich snach próbował ująć w dłonie barwny kwiat, ograniczyć siłę jego wybuchu, ale on i tak spadał niekończącym się strumieniem ognia na setki bitewnych pól. W swoich snach opłakiwał śmierć i zniszczenie. I czasami wydawało mu się, że w grzechocie toczących się kości słyszy śmiech. Nie swój własny, lecz śmiech Czarnego.

Następnego ranka, kiedy słońce ledwie sięgnęło promieniami ku bezchmurnemu niebu, siedział na stopniach zielonego wozu, delikatnie strugając drzewce łuku ostrym nożem — trzeba było zachować wielką ostrożność, najwyższą delikatność, ponieważ niebaczny ruch ostrza mógł zniszczyć całą pracę — kiedy zza jego pleców wyszła Egeanin z Domonem. Dziwne, ale ubrali się szczególnie starannie, włożyli chyba najlepsze swoje rzeczy. Nie tylko on kupował materiały w Juradorze, ale nawet niekuszone złotem Mata szwaczki długo mozoliły się z szyciem dla Domona i Egeanin. Błękitnooka Seanchanka miała na sobie jasnozieloną suknię, pokrytą wzdłuż rękawów i wokół wysokiego karczka gęstym haftem białych i żółtych drobnych kwiatów. Kwiecista szarfa utrzymywała na głowie czarną perukę. Domon sprawiał nadzwyczaj dziwne wrażenie z krótko przystrzyżonymi włosami i tą illiańską brodą, która pozostawiała odsłoniętą górną wargę, wyszczotkował znoszony, brązowy kaftan tak, że sprawiał wrażenie prawie schludnego. Bez słowa, w pośpiechu przecisnęli się obok Mata, a ten szybko o nich zapomniał, aż pojawili się godzinę później i poinformowali, że byli w wiosce i Matka Darvale dała im ślub.

Z wrażenia zagapił się na nich jak głupi. Surowa twarz Egeanin i jej ostre wejrzenie dawały dobre pojęcie na temat jej charakteru. Co podkusiło Domona, że się z nią ożenił? Równie dobrze wybranką mogła zostać dzika niedźwiedzica. W końcu zdał sobie sprawę, że Illianin zaczyna nań źle spoglądać, pospiesznie powstał więc i ukłonił się w miarę przyzwoicie znad drzewca łuku.

— Gratulacje, panie Domon. Gratulacje, pani Domon. Niech Światłość was oboje oświeca. — Co jeszcze mógł powiedzieć?

Domonowi wciąż jednak źle patrzyło z oczu, jakby słyszał myśli Mata, a Egeanin parsknęła.

— Mam na imię Leilwin Bez Łodzi, Cauthon — powiedziała rozwlekłym akcentem. — To jest imię, które mi nadano, i imię, z którym umrę. I jest to dobre imię, ponieważ dzięki niemu podjęłam wreszcie decyzję, którą powinnam podjąć całe tygodnie temu. — Zmarszczyła brwi i spojrzała z ukosa na Domona. — Rozumiesz, dlaczego nie mogłam przyjąć twojego nazwiska, prawda, Bayle?

— Nie, kochanie — grzecznie odrzekł Domon, kładąc potężną dłoń na jej ramieniu — ale wezmę cię z takim imieniem, jakie życzysz sobie nosić, dopóki będziesz chciała być moją żoną. Mówiłem ci. — Uśmiechnęła się i dłonią przykryła jego dłoń, co z kolei wywołało uśmiech na jego twarzy. Światłości, zachowywali się koszmarnie. Jeżeli małżeństwo sprawia, że mężczyzna zaczyna się uśmiechać tak słodko i lepko... Cóż, Mata Cauthona to nie dotyczyło. Mat Cauthon może i był właściwie już poślubiony, ale nigdy nie zrobi z siebie takiego idioty.

I w taki sposób skończył w namiocie tureckim w zielone paski, niezbyt zresztą wielkim, który należał do pary szczupłych braci Domani, połykaczy ognia i mieczy. Nawet Thom przyznawał, że Balat i Abar byli dobrzy, lubili ich też inni artyści, dlatego znalezienie im miejsca do spania było łatwe, niemniej namiot kosztował go tyle co wóz! Wszyscy wiedzieli, że może sobie pozwolić na szastanie złotem, i ci dwaj, kiedy próbował się targować, po prostu wzdychali nad swoim przytulnym domkiem. Cóż, panna młoda i pan młody potrzebowali prywatności, a on chętnie im ją ofiarowywał, jeśli dzięki temu mógł uniknąć przyglądania się, jak z maślanymi oczyma kleją się do siebie. Poza tym męczyło go już to spanie na podłodze. W namiocie będzie miał przynajmniej własne polowe łóżko na każdą noc — choć wąskie i twarde, to naprawdę lepsze niż deski — a ponieważ miał mieszkać sam, miejsca było więcej niż w wozie, nawet po wniesieniu wszystkich rzeczy i spakowaniu ich w dwu wielkich kufrach. Miał też własną umywalnię, dość stabilne krzesło z drabinkowym oparciem, mocny stołek, stół z blatem, na którym mieścił się talerz i kubek, wreszcie parę przyzwoitych, mosiężnych lamp. Skrzynię ze złotem zostawił w zielonym wozie. Tylko ślepy głupiec próbowałby obrabować Domona. Tylko szaleniec próbowałby coś ukraść Egeanin. Leilwin, jeśli się upiera, choć wciąż był przekonany, że w końcu pójdzie po rozum do głowy. Po pierwszej nocy, którą spędził w swoim namiocie obok wozu Aes Sedai, podczas której prawie cały czas ziębił go medalion, kazał rozbić go przed wejściem do wozu Tuon, poniekąd metodą faktów dokonanych — Czerwonoręcy wznieśli go, zanim ktoś inny zgłosił prawo do wolnej przestrzeni.

— Mianowałeś się teraz moim strażnikiem? — zapytała dość chłodno Tuon, gdy po raz pierwszy zobaczyła namiot.

— Nie — odparł. — Po prostu mam nadzieję, że w ten sposób będę cię mógł częściej widywać. — Była to najczystsza w Światłości prawda, przynajmniej po części, gdyż chęć znalezienia się jak najdalej od Aes Sedai też odgrywała rolę, niemniej ta kobieta pogroziła Selucii palcem, a potem obie dostały ataku niepowstrzymanego chichotu. Dopiero po jakimś czasie doszły do siebie i zniknęły za spłowiałymi purpurowymi drzwiami wozu z godnością właściwą królewskim procesjom. Kobiety!

Nieczęsto miewał namiot wyłącznie dla siebie. Po śmierci Naleseana przyjął Lopina na służącego i przysadzisty Tairenianin o kwadratowej twarzy i brodzie spływającej prawie na pierś, coraz to zaglądał, by pochylić łysiejącą głowę i zapytać, czy „mój pan” nie ma ochoty na wino, herbatę lub talerz kandyzowanych fig, które zdobył gdzieś jakimś sobie tylko znanym sposobem. Lopin był nadzwyczaj dumny z umiejętności wyszperania delikatesów tam, gdzie warunki z pozoru były zdecydowanie ascetyczne. Innymi razy zabierał się do przeglądania skrzyń z ubraniami, sprawdzając, co wymaga zacerowania, czyszczenia, prasowania. I zawsze okazywało się, że jest coś takiego, choć zdaniem Mata wszystko było w najlepszym porządku. Towarzyszył mu często Nerim, Cairhienianin, chudy, siwy i melancholijny służący Talmanesa, głównie pewnie dlatego, że się nudził. Mat nie potrafił pojąć, jak może nudzić się ktoś, kto nie ma nic do roboty. Nerim raczył go niekończącymi się biadoleniami na temat tego, jak kiepsko musi się dziać osamotnionemu Talmanesowi, ponurymi spekulacjami, że zapewne już przyjął na jego miejsce kogoś innego — ostatecznie gotów był walczyć z Lopinem o swój udział w czyszczeniu i naprawie odzieży. Chciał nawet uzyskać formalne pozwolenie na regularne pastowanie butów Mata!

Noal wpadał, żeby snuć swe historie, Olver na grę w kamienie albo węże i lisy, oczywiście w chwilach, gdy nie grał z Tuon. Thom też nie miał nic przeciwko partyjce kamieni, jak też dzieleniu się plotkami, które zbierał w przydrożnych miasteczkach i wsiach; przedstawiając co smaczniejsze kawałki, podkręcał z lubością długiego wąsa. Juilin składał własne raporty, zawsze towarzyszyła mu Amathera. Z tymi swoimi usteczkami w kształcie pąka róży dawna Panarch Tarabonu była dostatecznie śliczna, aby Mat rozumiał zainteresowanie łowcy złodziei. Ona zaś trzymała Juilina pod ramię w sposób, który nasuwał przekonanie, że podziela jego uczucia, tyle że jej wielkie oczy zawsze zerkały lękliwie ku wozowi Tuon, nawet jeśli byli w namiocie Mata, a Tarabonianin musiał się bardzo starać, aby na widok Wysokiej Lady i Selucii nie próbowała klękać i wciskać twarz w ziemię. Wobec Egeanin zachowywała się podobnie, a Bethamin i Seta też wzbudzały w niej analogiczne odruchy. Mając na względzie, że Amathera była da’covale tylko przez kilka miesięcy, Mat na widok tego, co z nią zrobiono, czuł przeszywające dreszcze. Tuon przecież nie mogła sobie wyobrażać, że po ślubie uczyni zeń da’covale? A może?

Szybko musiał zakazać im znoszenia plotek o Randzie. Zmagania z wirującymi w głowie barwami pochłaniały zbyt wiele wysiłku, poza tym nie zawsze kończyły się powodzeniem. Czasami się udawało, ale nierzadko widywał mgnienia Randa i Min, którzy chyba zajmowali się czymś strasznym. Poza tym plotki zawsze były do siebie podobne. Smok Odrodzony nie żył, zabity przez Aes Sedai, przez Asha’manów, przez Seanchan, dziesiątki innych asasynów. Nie, ukrywał się, w tajemnicy gromadził armię, robił takie czy inne głupstwa, których natura zmieniała się wraz z każdą wioską czy wręcz gospodą. Pewne było tylko to, że Randa nie było już w Cairhien i nikt nie miał pojęcia, gdzie przebywa. Smok Odrodzony zniknął.

Zdumiewało tylko, że tak wielu altarańskich chłopów i wieśniaków do tego stopnia się tym faktem przejmowało, kupcy też o niczym innym właściwie nie mówili, podobnie pracujący dla nich mężczyźni i kobiety. Nikt z nich nic nie wiedział o Smoku Odrodzonym, prócz zasłyszanych po drodze plotek, niemniej jego zniknięcie przerażało ich nie na żarty. W tej kwestii Thom i Juilin byli zgodni, przynajmniej do czasu aż im zakazał poruszania tematu. Jeżeli Smok Odrodzony zginął, cóż pocznie bez niego świat? Takie pytanie zadawali sobie ludzie co ranka nad śniadaniem i co wieczór nad piwem, zapewne również w łóżku przed zaśnięciem. Mat mógł ich uspokoić, że Rand żyje — te przeklęte wizje nie zostawiały najmniejszych wątpliwości — ale bezstronne uzasadnienie subiektywnej pewności było zupełnie inną sprawą. Nawet Thom i Juilin nie bardzo wierzyli w migoczące barwami obrazy. Kupcy — i nie tylko oni — uznaliby go za wariata. A gdyby nawet uwierzyli, dołączyliby jego opowieść do swoich plotek, co tylko zwiększyłoby prawdopodobieństwo sprowadzenia mu na głowę Seanchan. A jemu nie zależało na niczym innym jak tylko na tym, żeby te przeklęte kolory zniknęły mu sprzed oczu.

Od kiedy przeprowadził się do namiotu, artyści i pracownicy widowiska zaczęli mu się osobliwie przyglądać. Nic dziwnego. Najpierw rzekomo uciekł z Egeanin — Leilwin, skoro się upierała — Domon miał być jej służącym, teraz ona wyszła za Domona, a Mata całkiem wyrzucili z wozu. Niektórzy uznawali, że dostał, na co zasłużył, uganiając się za Tuon, zaskakująco wielu wszakże okazywało mu współczucie. Mężczyźni ubolewali nad niestałością kobiet — oczywiście wtedy, gdy żadnych kobiet nie było w pobliżu — parę wolnych kobiet: akrobatki i szwaczki, zaczęło mu się przyglądać podejrzanie ciepłym wzrokiem. Nie miałby nic przeciwko temu, gdyby nie fakt, że rzucały mu powłóczyste spojrzenia w obecności Tuon. Za pierwszym razem, gdy miało to miejsce, był tak zaskoczony, że zamarł z wybałuszonymi oczami. I jeszcze na dodatek Tuon dostrzegła w tym zabawny motyw! A może tylko chciała sprawiać takie wrażenie. Tylko głupiec sądził, iż wie, o czym kobieta myśli, ponieważ na jej twarzy widnieje uśmiech.

Wciąż jadał u niej południowe posiłki, gdy nie znajdowali się w drodze, a na wieczorne rozgrywki w kamienie zaczął pojawiać się wcześniej, a zatem wtedy również musiała go karmić. Między Światłością a prawdą, jeżeli kobieta karmiła kogoś regularnie, była już w polowie zdobyta. To znaczy, obiadował u niej, kiedy wpuszczała go do wozu. Pewnego wieczoru przekonał się, że rygiel jest zasunięty i w żaden sposób nie potrafił namówić ani jej, ani Selucii, aby otworzyła drzwi. Dowiedział się tylko tyle, że za dnia ptak wpadł do środka, co stanowiło nadzwyczaj ponury omen, i chcąc odczynić zło, obie musiały spędzić całą noc na modlitwach i kontemplacji. Połową ich życia rządziły z pozoru najdziwniejsze przesądy. Na widok poszarpanej sieci pajęczej albo Tuon, albo Selucia wykonywały dziwne znaki dłońmi, a jak mu wyjaśniła ta pierwsza, całkiem na poważnie, usunięcie sieci bez uprzedniego przepłoszenia pająka oznaczało śmierć bliskiej osoby w ciągu miesiąca. Z wielokrotnie kołujących na niebie ptasich stad wróżyły burzę; można też było postawić palec na drodze mrówczych wędrówek, policzyć czas, jakiego mrówki potrzebowały, żeby znowu stworzyć ciągłą kolumnę i na podstawie tego przepowiedzieć, ile zostało jeszcze dni dobrej pogody — rzadko się to sprawdzało, ale co z tego? Cóż, trzy dni po ptasich wróżbach faktycznie spadł deszcz — na dodatek chodziło o wrony — ale po burzy nie było śladu, tylko szary, dżdżysty dzień.

— Najwyraźniej Selucia źle policzyła mrówki — wyjaśniła Tuon, kładąc kamień na planszy i racząc Mata widokiem przedziwnego, ale cudownie wdzięcznego łuku swych palców. Odziana w białą bluzkę i rozcięte spódnice Selucia, która spoglądała jej przez ramię, tylko skinęła głową. Zwyczajowo na krótkich włosach o barwie starego złota miała szarfę, noszoną nawet pod dachem, tym razem z czerwono-złotego jedwabiu. Tuon odziana była w brokatowy, błękitny jedwab, kamizelkę dziwnego kroju, skrywającą jej biodra, i rozcięte spódnice tak wąskie, że wyglądały jak szerokie spodnie. Sporo czasu spędzała, szczegółowo instruując szwaczkę, jak ma pracować, a efekt tej pracy rzadko przypominał cokolwiek, co widział wcześniej. Podejrzewał, że wszystko było szyte na modłę Seanchan, niemniej miała też kilka spódnic do konnej jazdy, w których wychodziła na zewnątrz i które nie przyciągały niczyjego spojrzenia. Deszcz stukał delikatnie o dach wozu. — Najwyraźniej ptasi przekaz zakłóciły informacje uzyskane od mrówek. To nigdy nie jest takie proste Zabaweczko. Musisz się tego nauczyć. Nie chcę, żebyś pozostał ignorantem. — Mat pokiwał głową, jakby rozumiał, o co jej chodzi, i umieścił na planszy czarny kamień. A ona przesądem nazywała niepokój, jaki ogarniał go na widok kruków i wron! Zawsze jednak warto wiedzieć, kiedy zmilczeć w obecności kobiet. Do mężczyzn też się to odnosiło, ale przede wszystkim do kobiet. Bez większych problemów można było zgadnąć, od czego mężczyźnie rozgorzeją oczy.

Rozmowy z nią bywały niebezpieczne z innych jeszcze względów.

— Co wiesz o Smoku Odrodzonym? — zapytała któregoś wieczoru.

Zakrztusił się winem, a wirujące przed oczyma kolory, rozpłynęły się w ataku kaszlu. Wino zresztą smakowało jak ocet, jednak nawet Nerim miał ostatnio kłopoty ze znalezieniem dobrego trunku.

— Cóż, jest Smokiem Odrodzonym — powiedział, gdy doszedł do siebie, ocierając grzbietem dłoni wino z brody. Na moment stanął mu przed oczyma Rand: jadł posiłek przy wielkim stole z ciemnego drewna. — Co jeszcze można tu wiedzieć?

Selucia wdzięcznie napełniła mu pucharek.

— Dużo. Po pierwsze, zanim stoczy Tarmon Gai’don musi uklęknąć przed Kryształowym Tronem. Proroctwa są w tej sprawie zupełnie jednoznaczne, a ja jeszcze nawet nie wiem, gdzie on przebywa. Podejrzewam natomiast, że sprawa z każdą chwilą jest coraz bardziej nagląca, jeśli to on zadął w Róg Valere.

— Róg Valere? — zapytał słabym głosem. Niby co Proroctwa mówiły? — A więc został odnaleziony?

— Musiał zostać odnaleziony, nieprawdaż, skoro dobyty został z niego ton? — ucięła sucho, na ile to oczywiście było możliwe przy jej akcencie. — Widziałam raporty z miejsca, gdzie zadęto w Róg, z miejsca zwanego Falme, i wszystkie one były niepokojące. Nadzwyczaj niepokojące. Znalezienie tego, który zadął w Róg, czy był to mężczyzna, czy kobieta, może okazać się równie ważne jak znalezienie Smoka Odrodzonego. Masz zamiar grać tym kamieniem czy nie, Zabaweczko? — Zagrał tym kamieniem, ale równocześnie był tak wstrząśnięty, że barwy wirowały mu przed oczyma, nie układając się w żaden obraz. Po prawdzie, to ledwie był w stanie wykombinować swój następny ruch, mimo że na planszy ewidentnie miał przewagę. — Ostatnie twoje ruchy to same błędy — zauważyła Tuon, spod zmarszczonych brwi spoglądając na planszę, w tej chwili już podzieloną równo na pola kontrolowane przez białe i czarne. Praktycznie rzecz biorąc widział, jak próbuje rozszyfrować to, o czym mówili na początku tej nieszczęsnej gry. Rozmowa z nią była niczym wędrówka po kruszącej się grani stromego urwiska. Jeden zły krok i Mat Cauthon jest równie martwy, co zeszłoroczna baranina. Tyle że musiał iść po tej grani. Nie miał cholernego wyboru. Poza tym, bawiło go to. Do pewnego stopnia. Im więcej spędzał z nią czasu, tym więcej miał okazji, aby ta twarz w kształcie serca wryła mu się w pamięć i potem pojawiała, gdy tylko przymknął powieki. I wciąż z przodu czyhał ten jeden błędny krok. Widział prawie, jak się wreszcie potyka.

Przez kilka dni po tym, jak ofiarował jej wiązankę jedwabnych kwiatów, nie kupował żadnych prezentów. Wydawało się, że wyczuwa u niej delikatną nutę rozczarowania, kiedy tak przychodził z pustymi rękami. Wreszcie, cztery dni po wyjeździe z Juradoru, w chwili gdy słońce łypało znad horyzontu ku prawie bezchmurnemu niebu, poprosił ją i Selucie o opuszczenie purpurowego wozu. Cóż, zależało mu tylko na obecności Tuon, lecz próby rozdzielenia ich odnosiły zazwyczaj taki sam skutek jak próba rozdzielenia kogoś z jego cieniem. Natychmiast wspomniał o tym, niby żartem, one z jakiegoś powodu demonstracyjnie pominęły rzecz milczeniem. Dobrze było wiedzieć, że Tuon normalnie potrafi śmiać się z żartów, ponieważ czasami sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie miała poczucia humoru. Selucia, owinięta ściśle płaszczem z ciemnozielonej wełny, z kapturem naciągniętym na głowę i skrywającym czerwoną szarfę, spojrzała na niego podejrzliwie, w tym wszakże nie było nic osobliwego, zawsze tak patrzyła. Tuon nigdy nie kryła włosów pod chustką, jej osobliwe, czarne włosy kaptur niebieskiego płaszcza osłaniał w wystarczający sposób.

— Zamknij oczy, Skarbie — powiedział. — Mam dla ciebie niespodziankę.

— Uwielbiam niespodzianki — odrzekła, kryjąc swe wielkie oczy za osłoną dłoni. Przez chwilę uśmiechała się w oczekiwaniu, tylko chwilę, niestety. — Niektóre niespodzianki, Zabaweczko — zabrzmiał w tym ostrzegawczy ton. Selucia stała zaś niewzruszenie u jej boku i choć wyglądała na całkowicie spokojną, coś mu mówiło, że jest napięta jak kot przed skokiem. Podejrzewał, że ona nienawidzi niespodzianek.

— Zaczekaj tutaj — nakazał, a potem obszedł purpurowy wóz. Wrócił, prowadząc za uzdy Oczko i brzytwę, okiełznane i osiodłane. Klacz stąpała skocznie, ciesząc się z wolności. — Możesz otworzyć oczy. Myślę, że wybierzemy się na przejażdżkę. — Mieli przed sobą ładnych kilka godzin, wnioskując z ruchu wśród wozów, widowisko mogło być całkowicie opuszczone. Tylko z paru metalowych kominów snuły się smużki dymu. — Jest twoja — dodał i zesztywniał, a słowa uwięzły mu w gardle. Tym razem nie mógł się mylić. Podarował jej konia i znienacka turkot toczących się w głowie kości ścichł. Nie zwolniły, teraz był już pewien. Po prostu chodziło o więcej niż jeden komplet. Jedne kości zatrzymały się, gdy zawarł umowę z Aludrą, następne, kiedy podarował Tuon klacz. To samo w sobie było dziwne. Jakiż wpływ na jego los mógł mieć taki podarunek? Niemniej, na Światłość, już źle było gdy musiał się przejmować ostrzeżeniem jednego kompletu kości. Ile wciąż toczyło się w jego głowie? Ile decydujących momentów życia miał przed sobą? Tuon natychmiast podeszła do brzytwy i cała w uśmiechach obejrzała zwierzę, równie dokładnie jak wcześniej on. W końcu dla zabawy ujeżdżała konie, nieprawdaż? Konie i damane, niech się Światłość nad nią zlituje. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że Selucia obserwuje go badawczo, a jej twarz stanowi nieprzeniknioną maskę. Przez konia czy dlatego że stanął jak słup? — To jest brzytwa — podkreślił, gładząc szeroki nos Oczka. Wałach ostatnio dużo biegał, ale nastrój brzytwy i jemu się udzielił. — Szlachta Domani kocha się w brzytwach, jest więc nadzwyczaj mało prawdopodobne, że zobaczysz jakąś poza Arad Doman. Jakie dasz jej imię?

— Dawanie imienia koniowi, na którym się jeszcze nie jechało, przynosi pecha — odrzekła Tuon, biorąc od niego wodze. Jej twarz jaśniała. W wielkich oczach płonął blask. — To znakomite zwierzę, Zabaweczko. Wspaniały dar. Albo masz takie dobre oko, albo niesamowite szczęście.

— Mam dobre oko, Skarbie — powtórzył ostrożnie. Wydawała się tak bardzo zadowolona, że trudno było to wytłumaczyć samą jakością brzytwy.

— Skoro tak mówisz. Gdzie jest wierzchowiec Selucii?

No, cóż. Warto było spróbować. Lecz bystry mężczyzna obstawiał różne wyniki gry, tak więc wystarczył jeden ostry gwizd i już Metwyn biegł z osiodłanym tarantowatym. Mat zignorował szeroki uśmiech, który rozciął bladą twarz tamtego. Czerwonoręki z Cairhien był pewien, że Matowi nie uda się zostawić Selucii, mógł się chociaż teraz nie naigawać. W opinii Mata tarantowaty wałach miał jakieś dziesięć lat i był dostatecznie łagodny dla Selucii — wedle jego wspomnień pokojówki dam rzadko kiedy bywały dobrymi jeźdźcami — ale kobieta obejrzała zwierzę równie skrupulatnie jak wcześniej Tuon swoje. A kiedy skończyła, obrzuciła Mata spojrzeniem, które jednoznacznie mówiło, że pojedzie na nim, aby nie robić z igły widły, niemniej jej zdaniem zdecydowanie nie jest pozbawiony wad. Kobiety potrafiły wiele przekazać pojedynczym spojrzeniem.

Kiedy opuścili pole, na którym koczowało widowisko, Tuon puściła konia stępa po drodze, potem truchtem, wreszcie kłusem. Nawierzchnię stanowiła tutaj ubita, żółta glina, wysadzana starymi brukowcami. Dobrze podkutemu koniowi nie powinna sprawiać kłopotów, a on zadbał, by brzytwę ponownie podkuto. Mat na Oczku dorównywał kroku Tuon, głównie po to, by móc się cieszyć oglądaniem uśmiechu na jej twarzy. Kiedy Tuon się cieszyła, surowy sędzia gdzieś znikał, a jej oblicze lśniło czystą rozkoszą. Tyle że oglądanie jej wcale nie było takie proste, ponieważ Selucia starała się jechać między nimi. Słomianowłosa była naprawdę wytrawną przyzwoitką, a sądząc po rzucanych z ukosa spojrzeniach i drobnych uśmieszkach, ogromną przyjemność sprawiło jej psucie mu szyków.

Z początku mieli drogę tylko dla siebie, wyjąwszy może parę wozów drabiniastych, ale po chwili pojawił się przed nimi tabor Druciarzy — kolumna krzykliwie pomalowanych wozów pełzła powoli na południe, towarzyszyły jej wielkie psy. Te psy stanowiły jedyną ochronę Druciarzy. Jadący na czele woźnica w wehikule pomalowanym czerwienią dorównującą wściekłością barwie kaftanów Luki, na dodatek obrzeżoną żółcią i podkreśloną żółcią i zielenią kół, na poły uniósł się w koźle, żeby spojrzeć w stronę Mata, a potem usiadł mówiąc coś do jadącej obok kobiety. Bez wątpienia donosił o uspokajającej obecności dwu kobiet. Druciarze z konieczności byli ostrożną gromadką. Cały tabor pognałby konie i uciekł przed pojedynczym mężczyzną, gdyby woźnica doszedł do wniosku, że ten stanowi zagrożenie.

Mijając wóz, Mat skinął tamtemu głową. Kaftan szczupłego, siwowłosego mężczyzny był równie zielony co koła jego wozu, a suknia żony była we wszystkich odcieniach błękitu — większość znakomicie nadawałby się dla artystów widowiska. Siwowłosy uniósł dłoń, żeby odpowiedzieć na pozdrowienie...

I wtedy Tuon znienacka zawróciła brzytwę i pogalopowała ku drzewom; poły płaszcza tylko powiewały jej za plecami. W jednej chwili Selucia puściła swego wałacha za nią. Przytrzymując ręką kapelusz, Mat zawrócił Oczko i ruszył ich śladem. Na wozach podniosły się okrzyki, ale nie zwrócił na nie uwagi. Widział tylko Tuon przed sobą. Gorączkowo zastanawiał się, o co jej chodzi. Z pewnością nie o ucieczkę, dałby sobie rękę uciąć. Najprawdopodobniej tylko droczyła się z nim, chciała zobaczyć, jak wyrywa sobie włosy z głowy. Jeśli tak, istniały wszelkie szanse, że jej się uda.

Oczko szybko dogonił tarantowatego i zostawił z tyłu nachmurzoną Selucię, smagającą wodzami kark swego wierzchowca, lecz dystans do Tuon i brzytwy nie zmniejszał się, a wkrótce pofałdowany teren przeszedł w niskie wzgórza. Spod kopyt obu koni podrywały się stadka przestraszonych ptaków, szare gołębie i nakrapiane brązowo przepiórki, czasami nastroszony, brązowy cietrzew. Jeśli klacz się wystraszy, wszystko może skończyć się katastrofą. Najlepiej wyszkolony koń może się potknąć i przewrócić, kiedy spod kopyta wyskoczy mu ptak. Co gorsza, Tuon pędziła jak szalona, nie zwalniając, skręcając tylko wtedy, gdy zarośla robiły się zbyt gęste, przeskakując drzewa zwalone przez dawne burze, jakby doskonale wiedziała, co jest po drugiej stronie. Cóż, żeby dotrzymać jej kroku, sam musiał pędzić jak wariat, choć krzywił się za każdym razem, gdy Oczko przesadzał pień drzewa. Niektóre grubością niemalże dorównywały jego wzrostowi. Wbijał obcasy butów w boki wałacha, zmuszając go do szybszego biegu, choć wiedział, że Oczko gna, jak tylko może. Zbyt dobrze wybrał tę przeklętą brzytwę. Las robił się coraz gęstszy.

Równie nieoczekiwanie jak przedtem rzuciła się do szaleńczej gonitwy, Tuon ściągnęła wodze; znajdowali się ponad milę od drogi. Wokół rósł starodrzew, między pniami zostało sporo wolnej przestrzeni — czarne sosny wysokie na czterdzieści kroków i szerokie rozłożyste dęby o gałęziach chylących się ku ziemi, a potem znów podnoszących ku słońcu; można je było ciąć w poprzek na blaty stołów, przy których dwanaście osób siadłoby wygodnie. Grube pnącza porastały na poły zagrzebane w ziemi głazy kamiennej odkrywki, ale prócz nich tylko pojedyncze pędy wybijały ponad ściółkę. Pod tak wielkimi dębami nic nie było w stanie urosnąć.

— Twój koń jest lepszy, niż się z pozoru zdaje — oznajmiła ta idiotka, kiedy do niej podszedł, i poklepała klacz po szyi. Och, cała była ucieleśnieniem niewinności, po prostu miła przejażdżka. — Może faktycznie masz dobre oko. — Kaptur płaszcza zsunął się z głowy i odsłonił gęstą krótką czuprynę, lśniącą jak czarny jedwab. Zdławił w sobie pragnienie, by ją pogłaskać po głowie.

— Żebyś sczezła, takie mam dobre oko — warknął, wciskając kapelusz na głowę. Wiedział, że powinien mówić bardziej niefrasobliwie, ale głos i tak zgrzytał niczym pilnik. — Zawsze jeździsz niczym ślepa kura, ty głupia? Mogłaś skręcić klaczy kark, zanim otrzymała imię. Gorzej, sama mogłaś skręcić kark. Obiecałem, że bezpiecznie odwiozę cię do domu, i mam zamiar dotrzymać słowa. Jeżeli za każdym razem, gdy wybierzesz się na przejażdżkę, masz zamiar próbować popełnić samobójstwo, nie pozwolę ci jeździć. — Pożałował ostatnich słów, gdy tylko je wypowiedział. Mężczyzna mógłby się roześmiać w obliczu takiej groźby, jeśli się miało szczęście, ale kobieta... Teraz pozostało mu tylko czekać na jej wybuch. Spodziewał się, że nocne kwiaty Aludry zbledną w porównaniu.

Nasunęła częściowo na głowę kaptur płaszcza. Przyjrzała mu się, przekrzywiając głowę najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Na koniec pokiwała głową do jakichś swoich myśli.

— Dam jej na imię Akein. To znaczy “jaskółka”.

Mat zamrugał. To wszystko? Żadnego wybuchu?

— Wiem. To dobre imię. Pasuje do niej. — O co jej teraz chodziło? Ta kobieta prawie nigdy nie zachowywała się w sposób, którego po niej oczekiwał.

— Co to za miejsce, Zabaweczko? — zapytała, spod zmarszczonych brwi obserwując las. — Czy może powinnam zapytać, co tu było kiedyś? Wiesz może?

O co jej chodziło, gdy pytała, co to za miejsce? To był przeklęty las, i tyle. Nagle jednak to, co wydawało się wielkim głazem po prawej stronie, stało się wielką kamienną głową, lekko przekrzywioną na bok. Kobiecą głową, uznał; te okrągłe kamyki to pewnie miały być klejnoty w jej włosach. Posąg, którego stanowiła zwieńczenie, musiał być gigantyczny. Widać było tylko piędź kamienia, a nad poziom ziemi wystawały jedynie oczy. A ta długa, biała, kamienna odkrywka, po której płożyły się korzenie dębu, to był fragment spiralnej kolumny. Teraz już wszędzie wokół dostrzegał kawałki kolumn i wielkie obrobione kamienie, które najwyraźniej wchodziły w skład wielkiej budowli, oraz kamienny miecz długi na dwie piędzi; wszystko do połowy pokrywała ziemia. Z drugiej strony, przecież ruiny miast czy posągów można było znaleźć w wielu miejscach i nawet Aes Sedai nie zawsze wiedziały, czym były niegdyś. Otworzył już usta, żeby powiedzieć, że nie wie, i wtedy między drzewami ujrzał szereg trzech wysokich wzgórz, odległych może o milę. Środkowe wzgórze miało rozszczepiony wierzchołek, jakby gładko rozcięty klinem, natomiast wzgórze po lewej miało takie dwa. I wtedy zrozumiał. Na świecie nie mogło być wiele takich rzeźb terenu.

Wzgórza nosiły miano Tancerzy, a miasto nazywało się ongiś Londaren Cor i było stolicą Eharon. Droga, którą przemierzyli, była wybrukowana i biegła przez środek miasta rozciągającego się na mile wokół. Ludzie powiadali, że mistrzostwo w obróbce kamienia, które ogirowie przynieśli do Tar Valon, wcześniej ćwiczyli w Londaren Cor. Oczywiście mieszkańcy każdego miasta ogirów twierdzili, że ich jest ładniejsze niż Tar Valon, tym samym potwierdzając probierczą wartość architektury Tar Valon. Z miasta zachował wiele wspomnień — tańce na balu w Pałacu Księżyca, wędrówki po żołnierskich tawernach, gdzie wiły się tancerki w welonach, przyglądanie się Procesji Fletów podczas Błogosławienia Mieczy — ale dysponował też wspomnieniem dotyczącym tych wzgórz, wspomnieniem mającym prawie pięćset lat, z czasów, kiedy trolloki nie zostawiły z Londaren Cor kamienia na kamieniu, a Eharon umarło w krwi i ogniu. Dlaczego Nerevan i Esandara uznali za konieczne przeprowadzenie inwazji na Shiotę, jak ten kraj się wówczas nazywał, nie miał pojęcia. Te stare wspomnienia były tylko wyrwanymi fragmentami, niezależnie jak długi okres względnego czasu obejmowało każde z nich, całość była usłana wyrwami. Nie miał pojęcia, skąd wzięły się nazwy wzgórz ani czym było Błogosławieństwo Mieczy. Pamiętał wszelako, jak był lordem Esandaranem, jak walczył wśród tych ruin, pamiętał, że miał te wzgórza przed oczyma, gdy strzała przeszyła mu gardło. Padł nie dalej niż pół mili od miejsca, gdzie teraz siedział na Oczku, tonąc we własnej krwi.

„Światłości, nienawidzę wspomnień o umieraniu” — pomyślał, a myśl ta zmieniła się w rozżarzony węgielek w mózgu. Węgielek, który jarzył się coraz mocniej. Pamiętał śmierć tych wszystkich ludzi, nie tylko jedną, ale wszystkie. Pamiętał... jak... umiera.

— Zabaweczko, źle się czujesz? — Tuon podjechała bliżej i zajrzała mu w twarz. W jej wielkich oczach zalśniło zatroskanie. — Jesteś blady jak księżyc.

— Jestem rześki jak woda w strumieniu — mruknął. Znalazła się na tyle blisko, że mógłby ją pocałować, ale nawet nie drgnął. Nie był w stanie. Myślał tak intensywnie, że już nie starczało sił na nic innego. W jakiś sposób, jedna tylko Światłość wie jaki, Eelfinn zgromadzili te wspomnienia, a potem włożyli mu je do głowy, jak jednak zdobyć wspomnienia trupa? Trupa, który zmarł w świecie ludzi, jeśli już o to chodzi. Pewien był, że po tamtej stronie poskręcanego ter’angreala w kształcie drzwi spędził nie więcej niż dziesięć minut. I przyszła mu do głowy pewna myśl, która mu się nie spodobała, ani trochę. Może Eelfinn tworzyli jakąś więź z ludźmi, którzy ich odwiedzali, więź, która pozwalała im na stworzenie kopii wszystkich wspomnień tych ludzi do momentu, aż umierali. W niektórych cudzych wspomnieniach był siwy, w innych tylko kilka lat starszy niż teraz, obejmowały też wszystkie pośrednie etapy ludzkiego życia, ale nie było nic z dzieciństwa i dorastania. Jakie były szanse na to, że napakowali mu do głowy przypadkowe fragmenty i strzępy, rzeczy, które uznali za śmieci i których się pozbyli? Tak w ogóle, co robili ze wspomnieniami? Musieli mieć jakieś powody do ich gromadzenia, inne niż tylko późniejsze rozdawanie. Nie, w ten sposób próbował uniknąć ostatecznych konkluzji, do których rozumowanie wiodło. Żeby sczezł, przeklęte lisy były teraz wewnątrz jego głowy! Nie było innego wytłumaczenia. Tylko to miało sens.

— Cóż, wyglądasz, jakbyś miał zaraz zwymiotować — powiedziała z wyrazem niesmaku na twarzy, cofając brzytwę.

— Kto w widowisku ma zioła? Ja się trochę znam...

— Wszystko ze mną dobrze, mówiłem. — Rzeczywiście, wcale go nie mdliło. Mieć te lisy w głowie, to było stokroć gorsze od kości, jakkolwiek głośno grzechotały. Czy Eelfinn patrzyli jego oczyma? Światłości, co z tym można zrobić? Wątpił, by któraś Aes Sedai potrafiła go z tego Uzdrowić, poza tym i tak by żadnej nie zaufał, gdyż oznaczało to zdjęcie z szyi lisiego łba. Nic nie można było zrobić. Będzie musiał z tym żyć. Aż jęknął na tę myśl.

W końcu przykłusowała Selucia, obrzuciła każde z nich szybkim spojrzeniem, jakby zastanawiała się, co też robili przez ten czas sami. Z drugiej strony, ona też się nie spieszyła, dając im ten czas. To dobrze wróżyło.

— Następnym razem ty możesz pojechać na tym łagodnym stworzeniu, a ja wezmę twojego wałacha — poinformowała Mata. — Wysoka Lady, ludzie z wozów idą za nami z psami. Pieszo, ale dotrą tu wkrótce. Psy nie szczekają.

— To znaczy, że psy są szkolone — powiedziała Tuon, zbierając wodze. — Konno łatwo im uciekniemy.

— Nie ma potrzeby i nie ma sensu — zapewnił je Mat. Tego powinien się spodziewać. — Ci ludzie to Druciarze, Tuatha’ani, którzy dla nikogo nie stanowią zagrożenia. Nie są zdolni do przemocy, nawet gdy ich życie jest w niebezpieczeństwie. Nie przesadzam, tak jest. Ale z pewnością widzieli, że wy dwie próbowałyście mi uciekać... tak to pewnie wyglądało w ich oczach... i że ja was ścigam. Teraz, kiedy psy podchwyciły trop, Druciarze pójdą za nami przez całą drogę do widowiska, żeby się upewnić, czy nie porwałem was i czy nie chcę wam wyrządzić krzywdy. Pojedziemy im na spotkanie i w ten sposób zaoszczędzimy czasu i trudu. — Mówił tak, ale nie chodziło mu o czas Druciarzy. Luca z pewnością nie miałby nic przeciwko, gdyby tabor Druciarzy opóźnił jego pochód, ale Mat miał.

Selucia spojrzała na niego z urazą i jej palce zamigały, Tuon tylko się roześmiała.

— Zabaweczka chce być dzisiaj dowódcą. Pozwólmy mu wydawać rozkazy i zobaczymy, dokąd nas to zaprowadzi. — Cholernie uprzejma.

Pojechali stępa w kierunku, skąd przyjechali — tym razem objeżdżając powalone drzewa, choć od czasu do czasu Tuon zbierała wodze, jakby miała ochotę na tor przeszkód, a potem częstowała Mata psotnym uśmiechem — i nie minęło dużo czasu, gdy zobaczyli Druciarzy, biegnących wśród drzew śladem swoich wielkich mastifów niczym szkółka motyli; pięćdziesięcioro mężczyzn i kobiet w jaskrawych barwach, często zestawionych w gryzące się kombinacje. Jeden z mężczyzn miał na sobie kaftan w czerwone i niebieskie pasy, do tego żółte, workowate spodnie wsadzone w wysokie do kolan buty, drugi fioletowy kaftan do czerwonych spodni, bywało też gorzej. Niektóre kobiety miały suknie w paski mieniące się tyloma kolorami, ile tylko istniało, a nawet takimi, dla których Mat nie znajdował nazwy, inne zaś spódnice i bluzki w rozmaitych odcieniach kolorystycznych i równie gryzące się co męskie kaftany oraz spodnie. Kilka wdziało też szale, chyba wyłącznie po to, by dodać kolejne barwy do opętańczej mieszaniny. Wyjąwszy siwowłosego mężczyznę, który prowadził tabor, pozostali wydawali się nawet nie w średnim wieku. Siwowłosy musiał być Poszukiwaczem, przewodnikiem karawany. Mat zsiadł z konia, Tuon i Selucia po chwili wahania poszły za jego przykładem.

Na ten widok Druciarze też się zatrzymali, odwołali psy. Wielkie zwierzęta przywarowały, wywiesiły ozory, a ich właściciele podeszli bliżej. Żaden nie miał w ręku nic więcej prócz kijka, a mimo iż Mat z pozoru również był nieuzbrojony, popatrywali na niego podejrzliwie. Mężczyźni skupili się przed nim, kobiety podeszły do Tuon i Selucii. Nie było żadnego niebezpieczeństwa, ale jakimś sposobem Tuon i Selucia zostały łatwo odeń odseparowane i kobiety Druciarzy mogły wypytać je w spokoju. Nagle przyszło mu do głowy, że Tuon może oskarżyć go o molestowanie i na dodatek uznać, że tym samym nie łamie reguł gry. Odjadą z Selucią w spokoju, podczas gdy on będzie się przepychał z tłoczącymi wokół Druciarzami, zanim dotrze do Oczka. Nic więcej mu nie zrobią, ale jeśli nie ucieknie się do przemocy, mogą go tak trzymać przez godziny, być może dostatecznie długo, by obie kobiety uciekły”.

Siwowłosy ukłonił się mu, przykładając dłonie do piersi.

— Pokój z tobą i twymi bliskimi, mój panie. Przeprosiny za to, że się wtrąciliśmy, ale uznaliśmy, iż psy wystraszyły konie dam.

Mat odkłonił się na tę samą modłę.

— Na zawsze pokój z tobą, Poszukiwaczu, i z całym twoim Ludem. Konie dam nie przestraszyły się. Damy... bywają czasami popędliwe. — Co mówiły kobiety? Próbował podsłuchiwać, ale ich głosy docierały doń jako przytłumione mamrotanie.

— Wiesz co nieco na temat Ludu, mój panie? — Poszukiwacz wydawał się zaskoczony i nic dziwnego. Tuatha’anowie trzymali się z daleka od ludzi, odwiedzali tylko niezbyt duże wioski. Rzadko miewali do czynienia z jedwabnymi kaftanami.

— Tylko trochę — odparł Mat. Tylko trochę. Miał wiele wspomnień ze spotkań z Druciarzami, ale sam nigdy z żadnym nie rozmawiał. O czym mówią te przeklęte kobiety? — Odpowiesz mi na pytanie? Ostatnimi czasy widywałem sporo waszych karawan, więcej, niż można by się spodziewać, wszystkie zmierzały do Ebou Dar. Jest po temu jakiś powód?

Tamten zawahał się, spojrzał w stronę kobiet. Wciąż mamrotały w oddali i nie mógł się nie zastanawiać, czemu ich rozmowa trwa tak długo. Mimo wszystko, trzeba tylko chwili, żeby powiedzieć: „Tak, potrzebujemy pomocy” albo: „Nie, nie potrzebujemy”.

— Chodzi o ludzi zwanych Seanchanami, mój panie — powiedział na koniec. — Wśród Ludu rozeszło się słowo, że pod rządami Seanchan panuje spokój i rządzi równa sprawiedliwość dla wszystkich. Gdzie indziej... rozumiesz, mój panie?

Mat rozumiał. Jak artyści widowiska, Druciarze wszędzie byli obcy, co gorsza cieszyli się niezasłużoną reputacją złodziei — no cóż, nie kradli częściej niż pozostali — i zasłużoną reputacją gorliwych misjonarzy własnego sposobu życia. Na dodatek Druciarze nawet się nie zastanawiali, czy walczyć, kiedy ktoś próbował ich obrabować lub przepędzić.

— Uważajcie na siebie, Poszukiwaczu. Za bezpieczeństwo, jakie oferują, trzeba zapłacić pewną cenę, a niektóre z ich praw są srogie. Wiesz, co robią z potrafiącymi przenosić kobietami?

— Dziękuję za troskę, mój panie — odrzekł tamten spokojnie — ale niewiele kobiet zaczyna przenosić spontanicznie, a jeżeli którejś się zdarzy, postąpimy jak zwykle i odwieziemy ją do Tar Valon.

Kobiety znienacka zaśmiały się chórem, było to niczym podmuch wiatru niosący głos dzwonków. Poszukiwacz w widoczny sposób się uspokoił. Skoro kobiety się śmiały, Mat nie mógł być człowiekiem, który zbije ich lub pozabija za to, że zastąpili mu drogę. Mat natomiast się nachmurzył. W tym śmiechu nie było dlań nic atrakcyjnego.

Druciarze zebrali się do powrotu, Poszukiwacz jeszcze raz przeprosił za to, że ich niepokoił. Odchodząc, kobiety oglądały się i śmiały przez przyciśnięte do ust dłonie. Mężczyźni podchodzili do nich, najwyraźniej próbując się dowiedzieć, o co poszło, ale one tylko kręciły głowami. I znowu się oglądały, i znowu śmiały.

— Co im powiedziałyście? — zapytał kwaśno Mat.

— Och, to nie twoja sprawa, Zabaweczko — odrzekła Tuon, a Selucia zaśmiała się. Och, właściwie, cholera, zachichotała. Zdecydował, że lepiej nie wiedzieć. Kobiety uwielbiały wtykać mężczyznom szpilki.

Загрузка...