27 Zwykłe drewniane pudełko

Południowe słońce nad Altarą przygrzewało mocno i tylko czasami sporadyczne porywy wiatru szarpały płaszcz Randa. Od dwóch godzin czekali już na tym wzgórzu. Pełznące od północy skłębione zwały czarnych chmur sklepione nad niebieskoszarą mgiełką zapowiadały rychły deszcz i ochłodzenie. Tam skąd nadciągały chmury, znajdował się Andor, za oddaloną o ledwie kilka mil granicą wznosiły się wzgórza porośnięte dębami, sosnami, skórzanymi liśćmi i tulipanowcami. Przez tę granicę od pokoleń w obu kierunkach przeprawiali się niezliczeni złodzieje bydła. Może Elayne w Caemlyn przygląda się właśnie, jak pada? Od Caemlyn dzieliło go dobrych sto pięćdziesiąt lig w kierunku wschodnim, zbyt daleko, by Elayne była czymś więcej niż cieniem obecności w głębi umysłu. Świadomość Aviendhy, która znajdowała się w Arad Doman, była jeszcze bledsza. Nie wziął pod uwagę możliwości, że Mądre pozbawią go jej towarzystwa. Z drugiej strony, wśród dziesiątek tysięcy Aielów będzie bezpieczna, równie bezpieczna, jak Elayne za murami Caemlyn. Tai’daishar uderzył kopytem w ziemię i zarzucił łbem, niecierpliwił się. Rand poklepał wielkiego karosza po karku. Ogier dotarłby do granicy w niecałą godzinę, ale dzisiaj droga powiedzie ich na zachód. Niedaleko, już wkrótce.

Zależało mu, by wywrzeć odpowiednie wrażenie podczas dzisiejszego spotkania, więc pieczołowicie dobrał swój ubiór. Niemniej Koronę Mieczy założył nie tylko w tym celu. Połowa niewielkich mieczy ukrytych wśród szerokiego wieńca laurowego skierowana była ostrzami w dół, co sprawiało, że korona była niewygodna, stanowiąc równocześnie nieustanne napomnienie ciężaru, liczonego tak w złocie, jak odpowiedzialności. Właśnie końcówka jednego z liści laurowych uwierała go w skroń, przywodząc na myśl wspomnienia o bitwie z Seanchanami, na której polu korona została wykonana. Bitwie przegranej w sytuacji, gdy nie mógł sobie na przegraną pozwolić. Rękawy, ramiona i wysoki kołnierz ciemnozielonego kaftana Randa pokrywały złote hafty, wysadzana złotem klamra w kształcie smoka spinała pas od miecza, w dłoni dzierżył Berło Smoka: długie na dwie stopy ostrze włóczni pod wypolerowanym stalowym grotem przewiązane zielono-białym kutasem. Jeśli Córka Dziewięciu Księżyców rozpozna w nim ułamek seanchańskiej włóczni, z pewnością dostrzeże też smoki które Panny wyrzeźbiły wokół resztek drzewca. Dziś nie założył rękawic. Złote grzywy smoczych łbów na wierzchach jego dłoni lśniły metalicznie w promieniach słońca. Jakkolwiek wysoką zajmowała pozycję wśród Seanchan, powinna wiedzieć, z kim ma do czynienia.

„Głupiec” — dziki śmiech Lewsa Therina poniósł się echem w jego głowie. „Głupiec, który maszeruje prosto w pułapkę”.

Rand zignorował słowa szaleńca. To wprawdzie mogła być pułapka, ale jeśli nawet, gotów był w nią wskoczyć. Gra była warta świeczki. Potrzebował tego rozejmu. Mógł zmiażdżyć Seanchan, ale jakim kosztem krwi i czasu? Kosztem, na który być może wcale nie było go stać. Znowu zerknął na północne niebo nad Andorem było jasne, wyjąwszy kilka wysokich białych chmur niczym strzępki wełny. Zbliżała się Ostatnia Bitwa. Musiał zaryzykować. Min siedziała w siodle stojącej nieopodal klaczy i przerzucała wodze z ręki do ręki; poprzez więź zobowiązań Rand czuł, że jest z siebie zadowolona, i to go irytowało. Wykorzystali jego chwilę słabości, by wymusić na nim obietnicę, a potem nie chciała go z mej zwolnić. Oczywiście mógł ją złamać. Powinien ją złamać. Zerknęła nań, jakby usłyszała jego myśli. Jej oblicze otoczone sięgającymi do ramion ciemnymi lokami było spokojne, niemniej w więzi nagle zadrżała podejrzliwość i odrobina gniewu. Wyraźnie próbowała stłumić oba uczucia, a przecież dłonie powędrowały do rękawów haftowanego czerwonego kaftana, szukając noży. Oczywiście, nie potrafił sobie wyobrazić, że rzuci się na niego z nożem. Oczywiście, to nie możliwe.

„Miłość kobiety bywa gwałtowna” — — mruknął Lews Therin. „One czasami potrafią skrzywdzić mężczyznę bardziej, niż im się wydaje, bardziej, niż by chciały. Czasami po wszystkim nawet jest im przykro”. Tym razem mówił całkiem do rzeczy, lecz Rand i tak go nie słuchał.

— Powinieneś powiększyć obszar, w jakim działają zwiadowcy, Randzie al’Thor — oznajmiła Nandera. I ona, i dwa tuziny Panien znajdujących się na szczycie rzadko porośniętego wzgórza miały zakryte twarze. Niektóre nawet dobyły włóczni lub nasadziły strzały na cięciwy. Pozostałe Panny czekały w lesie z dala od wzgórza, czuwając na wypadek jakiejś przykrej niespodzianki. — Teren jest czysty aż do zabudowań dworu, ale mimo to wszystko mi pachnie zasadzką. — Ongiś słowa „dwór” i „zabudowania” z trudem przechodziły jej przez usta. Teraz miała już za sobą długi czas spędzony ma mokradłach.

— Nandera ma rację — ponuro mruknęła Alivia, podprowadzając bliżej swego dereszowatego wałacha. Złotowłosa wciąż nie pogodziła się z faktem, że nie będzie mogła pojechać z Randem, ale sposób, w jaki w Łzie zareagowała na rodzimy akcent, czynił rzecz wykluczoną. Przyznała, że była wstrząśnięta, lecz tłumaczyła równocześnie, iż to nie tyle był strach, co zaskoczenie. Wolał nie ryzykować.

— Nie możesz ufać nikomu ze Szlachetnej Krwi, a zwłaszcza córce Imperatorowej, oby... — Zamknęła gwałtownie usta i zaraz całkiem niepotrzebnie wygładziła ciemnoniebieską suknię, krzywiąc się. Ufał jej, gotów był zawierzyć życie, zresztą w całkiem dosłownym sensie jego życie zależało od niej, ale za bardzo bał się jej pogrzebanych głęboko w duszy odruchów, żeby ryzykować jej spotkanie twarzą w twarz z kobietą, z którą miał się zobaczyć. W więzi pulsował już teraz nieskrywany gniew. Min nie lubiła, gdy Alivia przebywała zbyt blisko niego.

— Mnie to też pachnie pułapką — dodał Bashere, luzując w pochwie swoje wężowo wygięte ostrze. Odziany był prosto, po wojskowemu, w lśniący hełm i napierśnik, na tle stojących w szyku na wzgórzu osiemdziesięciu jeden saldaeańskich lansjerów wyróżniał się tym, że kaftan miał z szarego jedwabiu, Sumiaste wąsiska wyglądały, jakby jeżyły się za kratą przyłbicy. — Dałbym dziesięć tysięcy koron, żeby wiedzieć, ilu ona ma tam żołnierzy. I jak wiele damane. Córka Dziewięciu Księżyców to dziedziczka ich tronu, człowieku. — Przeżył prawdziwy wstrząs, gdy usłyszał o tym od Alivii. Wcześniej w Ebou Dar nikt go o tym nie poinformował, jakby sprawa była bez znaczenia. — Mogą sobie gadać, że ich władza kończy się daleko na południe od tego miejsca, ale założę się, że niewielka armia zawsze strzeże jej bezpieczeństwa.

— Nawet jeżeli nasi zwiadowcy znajdą tę armię — spokojnie zapytał Rand — skąd możemy mieć pewność, że nie znaleźliśmy jej dlatego, iż tego właśnie chcieli?

Nandera parsknęła z przyganą.

— Najlepiej nie zakładać, że tylko my mamy oczy — wyjaśnił jej. — Jeżeli dojdą do wniosku, że zamierzamy ich zaatakować albo porwać tę kobietę, wszystko stracone. — Może właśnie, dlatego dbali o tak ścisłą tajemnicę. Dziedziczka Imperium byłaby znacznie bardziej kuszącym celem porwania niż zwykła arystokratka. — Po prostu kontynuujcie obserwację, żeby nas nie wzięli z zaskoczenia. Jeżeli wszystko pójdzie źle, Bashere, wiesz, co robić. Poza tym, ona może mieć armię, ale ja. też mam i to nie taką małą. — Bashere skinął głową.

Prócz Saldaean i Panien na szczycie wzgórza znajdowali się Asha’mani, Aes Sedai, ich Strażnicy, wszystkich razem dobrze ponad ćwierć setki, a siłą bojową dorównywali małej armii. Stosunkowo łatwo przychodziło im godzić się ze wzajemną obecnością, widoczne oznaki tarć były doprawdy nieliczne. Cóż, Toveine, niska miedzianoskóra Czerwona, patrzyła wilkiem na Logaina, natomiast Gabrelle, smagłolica Brązowa o ciemnozielonych oczach rozmawiała z nim całkiem przyjaźnie, może nawet trochę go kokietowała. I to właśnie mogło być powodem ponurych spojrzeń Toveine, choć zapewnie nie chodziło o zazdrość, lecz dezaprobatę. Adrielle i Kurin stali objęci w pasie ramionami, mimo iż ona była znacznie wyższą od Asha’mana Domani i piękną podczas gdy on był zupełnie przeciętny i na dodatek z siwizną na skroniach. Nie wspominając już o fakcie, że bez jej zgody nałożył na Szarą siostrę więź zobowiązań. Beldeine, która zdobyła szal tak niedawno, iż wciąż wyglądała jak zwyczajna młoda Saldaeanka z nakrapianymi, piwnymi oczami, wciąż sięgała ręką, żeby dotknąć Manfora, który za każdym razem się uśmiechał. Fakt, że jemu właśnie nałożyła więź zobowiązań, był dla wszystkich zaskoczeniem, ale najwyraźniej słomianowłosy mężczyzna tego właśnie chciał. W każdym razie żadne z nich nie zapytało Randa.

Najdziwniejszą ze wszystkich parą byli Jenare i Kajima — ona blada i silna, teraz odziana w szarą suknię do konnej jazdy haftowaną na spódnicach czerwienią, on typ urzędnika w wieku średnim, z włosami zaplecionymi i ozdobionymi jak Narishma: dwa warkocze z maleńkimi srebrnymi dzwoneczkami na końcach. Właśnie zaśmiała się z czegoś, co Kajima powiedział, i odmruknęła coś, na co z kolei on zareagował śmiechem. Czerwona siostra żartująca z przenoszącym mężczyzną! Może jednak Taim spowodował zmianę na lepsze, niezależnie, jakie mu naprawdę przyświecały intencje. A może Rand al’Thor żył w świecie spełnionych marzeń. Aes Sedai słynęły w sztuce sprawiania fałszywego wrażenia. Czy możliwe wszak, by Czerwone posunęły się w niej aż tak daleko?

Lecz nastrój zgody dziś nie na wszystkich spłynął. Ayako patrzyła na Randa oczyma niemalże czarnymi; pamiętając jednak, co dzieje się ze Strażnikiem po śmierci jego Aes Sedai, ciemnoskóra Biała miała wszelkie powody, by zamartwiać się o Sandomere. Więź zobowiązań Asha’manów różniła się pod pewnymi względami od więzi nakładanej Strażnikom, pod innymi natomiast była taka sama i nikt nie znał skutków, jakie dla związanej kobiety może oznaczać śmierć Asha’mana, który więź jej nałożył. Elza też marszczyła brwi, wspierając jedną dłoń na ramieniu swojego Strażnika, Fearila, w taki sposób, jak to zazwyczaj robi się z psem trzymanym za obrożę i szczutym do ataku. Oczywiście nie mogło chodzić o samego Randa, ten bał się jednak o każdego, kto mógłby mu zagrozić. Wydał już jej w tej sprawie odpowiednie polecenia, których gwarancją powinna być przysięga wierności — niemniej Aes Sedai potrafiły we wszystkich słowach znaleźć luki.

Merise zdecydowanym tonem rozmawiała z Narishmą, podczas gdy dwaj jej pozostali Strażnicy siedzieli na koniach nieco z boku. Nie mogło być pomyłki — gesty towarzyszące przemowie tej kobiety o surowej twarzy, sposób, w jaki, mówiąc, nachylała się ku niemu — obsztorcowywała go za coś. Zważywszy na okoliczności, Randowi nie mogło się to podobać, ale niewiele mógł zrobić. Merise mu nie przysięgała i z pewnością zignoruje jego słowa, w końcu w grę wchodził jeden z jej Strażników. Zresztą w dowolnej innej kwestii zapewne zareagowałaby równie niezależnie.

Cadsuane też wpatrywała się w Randa. Ona i Nynaeve założyły pełne komplety swej biżuterii z ter’angreali. Nynaeve całkiem udatnie naśladowała niewzruszoną powagę Aes Sedai, Sporo się w tym chyba wprawiała od czasu, gdy odesłała Lana do tego miejsca, do którego odesłała. Oczywiście siedziała na swej pulchnej brązowej klaczy prawie po drugiej stronie wzgórza względem miejsca, gdzie Cadsuane dosiadała swej gniadej. Nynaeve nigdy by się do tego nie przyznała, ale Cadsuane onieśmielała ją.

Logain wjechał w puste miejsce między Randem a Bashere, jego kary wałach przestępował z nogi na nogę. Maść konia była niemal idealnie dobrana do odcienia jego płaszcza i kaftana.

— Słońce prawie już nad głowami — rzekł. — Czas ruszać na dół? — W jego słowach dźwięczała ledwie słyszalna, pytająca nuta. Ten człowiek robił się chory, gdy musiał słuchać rozkazów. Teraz nawet nie zaczekał na odpowiedź. — Sandomere! — krzyknął. — Narishma!

Merise przytrzymała Narishmę przez chwilę za rękaw, coś jeszcze powiedziała i dopiero potem pozwoliła pojechać; na ten widok Logain spochmurniał. Spalony słońcem Narishma, z ciemnymi warkoczami i dzwoneczkami na ich końcach, wydawał się o wiele lat starszy od Randa, choć w istocie tych lat było dosłownie kilka. Na swym bułanku trzymał się prosto, jakby kij połknął — teraz skinął Logainowi głową jak równemu sobie, przez co tamten tylko bardziej się nachmurzył. Sandomere zamienił jeszcze kilka cichych słów z Ayako, zanim wskoczył na siodło tarantowatego, ona na koniec musnęła dłonią jego udo. On był pomarszczony, wyraźnie łysiał, przetykaną siwizną brodę miał wystrzyżoną w szpic i natartą oliwą — w kontraście z nim twarz kobiety sprawiała wrażenie po prostu młodej, nie zaś pozbawionej śladów upływu lat. Przy kołnierzu jego czarnego kaftana znajdował się już nie tylko srebrny miecz, ale i czerwono-złoty smok. Awans objął wszystkich Asha’manów, znajdujących się obecnie na wzgórzu — nawet Manfora. Stosunkowo niedawno otrzymał rangę Oddanego, mimo iż był jednym z pierwszych, którzy przybyli do Czarnej Wieży, jeszcze w czasach, zanim w ogóle zaistniała Czarna Wieża. Większość jego towarzyszy z tamtych czasów już nie żyła. Nawet Logain nie negował słuszności awansu.

Logain miał dość rozumu, żeby nie rozkazywać Cadsuane czy Nynaeve, co zresztą i tak nie byłoby konieczne, ponieważ same podjechały do Randa, zajmując miejsca po obu jego stronach — wcześniej każda zmierzyła go przelotnym spojrzeniem, a twarze obu pozostawały całkowicie nieodgadnione. Na moment ich spojrzenia spotkały się i Nynaeve pierwsza odwróciła wzrok. Cadsuane parsknęła cicho. Po chwili za ich przykładem poszła Min. Jego jeszcze jeden „członek honorowy” świty. Mężczyzna nigdy nie powinien składać obietnic w łóżku. Już otworzył usta, ale ona tylko uniosła brew i spojrzała mu głęboko w oczy. W więzi wyczuł coś... niebezpiecznego.

— Kiedy dotrzemy na miejsce, masz się trzymać z tyłu, za mną — powiedział, ale nie były to słowa, które cisnęły mu się na usta.

Poczucie niepewności osłabło, zmieniając się w coś, w czym nauczył się rozpoznawać miłość. A w więzi z jakiegoś powodu zatańczyło ironiczne rozbawienie.

— Będę, jeśli taka naprawdę twoja wola, wełnianogłowy pasterzu — skwitowała ceremonialnie, jakby nie wiedziała, że w więzi odczyta jej prawdziwe uczucia. Niezależnie jak trudno czasami było je rozszyfrować.

— Jeśli mamy narobić głupot, nie ma na co czekać, ruszamy — oznajmiła zdecydowanie Cadsuane i pchnęła ciemnogniadego w dół zbocza.

W niewielkiej odległości od wzgórza obok krętej drogi przez las zaczęły się pojawiać farmy; droga w normalnych warunkach była porządnie ubita przez panujący na niej ruch, ale ostatni deszcz pozostawił cienką warstwę rozmokłej gliny. Z kominów kamiennych domów krytych strzechą unosił się dym gotowanych południowych posiłków. Gdzieniegdzie kobiety i dziewczęta siedziały w słońcu przy kołowrotkach. Mężczyźni w zgrzebnych kaftanach spacerowali po otoczonych kamiennymi murkami polach, oglądając wschodzące plony, chłopcy wyrywali chwasty. Na łąkach pasły się brązowo-białe krowy i czarnoogoniaste owce, zazwyczaj strzeżone przez jednego czy dwóch chłopaków z procą lub łukiem. W okolicznych lasach żyły wilki, pantery i inne drapieżniki, które zdążyły zasmakować wołowiny i baraniny. Niektórzy wieśniacy odrywali tlę od swych zajęć i osłaniając oczy, przyglądali się przejezdnym, bez wątpienia dumając, kim są ci znakomicie odziani ludzie, którzy wybrali się z wizytą do lady Deirdru. Ponieważ w grę oczywiście nie mógł wchodzić żaden inny cel ich wyprawy niż posiadłość dworska — poza nim w najbliższej okolicy nic właściwie nie było. Żaden z chłopów jednak nie wydawał się zdenerwowany czy przestraszony, spokojnie zajmowali się swoja. pracą. Plotki o zbliżającej się lub stacjonującej w pobliżu armii z pewnością zakłóciłyby panujący tu spokój, a plotki takie szerzyły się niczym pożar lasu. Dziwne. Seanchanie nie potrafili Podróżować i tym samym wyprzedzać plotek o marszu własnych wojsk. Bardzo dziwne.

Poczuł, jak Logain i jeszcze dwaj chwytają saidina, jak wypełnia ich Moc. Logain nabrał niemalże tyle, ile mógł. Narishma i Sandomere nieco mniej. Obaj należeli do najsilniejszych pośród Asha’manów, obaj byli pod Studniami Dumai. Logain dowiódł swych umiejętności w innych miejscach, w innych bitwach. Jeżeli czekała na nich pułapka, z pewnością będą gotowi, o czym druga strona przekona się na własnej skórze. Rand nawet nie sięgnął po Źródło. Czuł w głowie przyczajoną obecność Lewsa Therina. Nie była to właściwa chwila, by podsuwać szaleńcowi okazję przechwycenia Mocy.

— Cadsuane, Nynaeve, dobrze byłoby, gdybyście też objęły Źródło — powiedział. — Zbliżamy się.

— Już to zrobiłam, kiedy tylko zjechaliśmy ze wzgórza — poinformowała Nynaeve. Cadsuane parsknęła i obrzuciła go spojrzeniem, z którego wynikało, że jest idiotą.

Rund opanował grymas, zanim ten zdążył wykrzywić mu twarz. Nie poczuł na skórze żadnego dreszczu, żadnej gęsiej skórki. Zamaskowały swoje zdolności, a wraz z tym uniemożliwiły mu wyczucie, kiedy przenoszą Moc. W kwestii przenoszenia mężczyźni dysponowali kilkoma przewagami nad kobietami, ale w takiej sytuacji tracili je, podczas gdy kobiety zachowywały swoje. Kilku Asha’manów próbowało wykombinować, jak skopiować pomysł Nacelle, to znaczy znaleźć splot umożliwiający wykrywanie splotów kobiet, ale jak dotąd bez sukcesów. Cóż, ktoś inny będzie się tym musiał zająć. On miał na głowie tyle spraw, że nie mógł zajmować się kolejną.

Farmy ciągnęły się bez końca, niektóre samotne pośrodku polany, inne skupione po trzy, po cztery, po pięć. Gdyby dalej pojechali tą drogą, po kilku milach dotarliby do wioski Królewska Przeprawa, gdzie drewniany most spinał brzegi wąskiej rzeki Reshalle, tymczasem boczna odnoga zaprowadziła ich na wielką polanę, na której stały słupy bramy, tyle że bez bramy i bez płotu. Polanę dzieliło od dworu lady Deirdru sto kroków lub trochę więcej błotnistej glinianej drogi. Dwór był krytą strzechą jednopiętrową budowlą z kamienia, która od chłopskiej chaty różniła się tylko wspomnianymi słupkami przy nieistniejącej bramie posiadłości i wysokimi, podwójnymi drzwiami frontowymi. Stajnie i zabudowania cechowała ta sama praktyczna architektura: były surowe i pozbawione ozdób. W zasięgu wzroku nie było nikogo; ani stajennych, ani służby udającej się do kurnika po jaja, ani pracowników na polach wzdłuż drogi. Z wysokich kominów nie unosił się dym, Faktycznie zalatywało pułapką. Ale jednak okolica była spokojna, chłopi nieporuszeni. Istniał tylko jeden sposób, żeby się przekonać.

Rand przejechał na Tai’daisharze obok słupów bramy, pozostali poszli w jego ślady. Min niepotrzebne były żadne ostrzeżenia. Jej siwek zajął miejsce między Tai’daisharem i klaczą Nynaeve, a ona uśmiechnęła się szeroko do Randa. W więzi czuł nerwowość, ale uśmiech był jak najbardziej szczery!

Nie pokonali jeszcze połowy drogi do dworu, kiedy drzwi budynku otworzyły się i wyszły z nich dwie kobiety — jedna w ciemnych szarościach, druga w błękitach z czerwonymi wyłogami na piersiach i sukniach sięgających kostek. Słońce lśniło na łączącej je srebrnej smyczy. Pojawiła się następna para kobiet, po niej kolejna, aż po obu stronach drzwi stało po sześć kobiet. Dopiero wtedy, a Rand zdołał pokonać tymczasem trzy czwarte drogi, zobaczył w drzwiach kolejną kobietę — była bardzo smagła i bardzo drobna, odziana w plisowaną białą suknię, głowę zakrywała muślinowa chustka, spływająca również na twarz. Córka Dziewięciu Księżyców. Bashere opisał mu ją tak, jak jemu ją opisano, aż do szczegółu, jakim była ogolona głowa. Poczuł, że rozluźniają się napięte ramiona, wcześniej nawet sobie z tego nie zdawał sprawy. Jej obecność na miejscu obalała podejrzenie pułapki. Seanchanie nie kładliby losu dziedziczki ich tronu na szalę tak ryzykowną. Ściągnął Wodze i zsiadł z siodła.

— Jedna z nich przenosi — powiedziała Nynaeve dość głośno, żeby usłyszał i też zeskoczyła z siodła. — Nie widzę, co to jest, ponieważ zamaskowała swoją zdolność i odwróciła sploty... zastanawiam się, skąd Seanchanie się tego nauczyli!... ale przenosi. Tylko jedna, Mocy jest za mało, żeby mogło chodzić o więcej. — Jej ter’angreal nie potrafił określić, czy przenoszony jest saidin czy saidar, ale w grę przecież nie mógł wchodzić mężczyzna.

„Mówiłem ci, że to pułapka” — jęknął Lews Therin. „Mówiłem ci!”.

Rand udał, że sprawdza popręg siodła.

— Możesz stwierdzić, która to? — zapytał cicho. Wciąż nie sięgnął po saidina. Nie sposób było przewidzieć, co w takiej sytuacji zrobi Lews Therin, jeśli znowu uda mu się przejąć kontrolę. Logain też coś grzebał przy popręgu, a Narishma przyglądał się, jak Sandomere ogląda kopyta tarantowatego wierzchowca. Słyszeli. Drobna kobieta czekała w drzwiach dworu, Wciąż nieporuszona, ale z pewnością niecierpliwa i zapewne z lekka obrażona zainteresowaniem, jakie znienacka poświęcili koniom.

— Nie — ponuro odparła Cadsuane. — Ale mogę w tej sprawie coś zrobić, kiedy podejdziemy bliżej. — Złote ozdoby we włosach zakołysały się, gdy odrzuciła połę płaszcza takim gestem, jakby dobywała miecza.

— Trzymaj się z tyłu — poinstruował Min, a ona, ku jego uldze, skinęła głową. Jej czoło znaczył drobny mars, a więź niosła uczucie niepokoju. Ale strachu w niej nie było. Wiedziała, że ją obroni.

Zostawili konie luzem, kierując się w stronę sul’dam i damane. On szedł przodem, Nynaeve i Cadsuane za nim, po obu stronach. Logain z dłonią wspartą na rękojeści miecza wędrował nieco z boku za Cadsuane, Narishma i Sandomere za Nynaeve. Drobna kobieta powoli ruszyła w ich stronę, unosząc brzeg plisowanej sukni, aby jej nie ubłocić.

Kiedy znajdowała się w odległości jakichś dziesięciu kroków, znienacka jej postać... zamigotała. Przez chwilę wydawała się wyższa niż większość mężczyzn, odziana w jednolitą czerń, na obliczu odmalował się wyraz zaskoczenia i choć wciąż miała na sobie woalkę, wyjrzały spod niej krótko przycięte, czarne loki. W następnej chwili drobna kobieta powróciła, choć zgubiła krok, pozwalając opaść białej sukni, lecz znów w jednym mgnieniu mieli przed sobą wysoką brunetkę której zawoalowane oblicze wykrzywiała furia. Rozpoznał twarz, choć kobiety nigdy przedtem nie spotkał. Spotkał ją natomiast Lews Therin i to wystarczyło.

— Semirhage — powiedział wstrząśnięty, zanim zdołał się powstrzymać, a potem wszystko zaczęło się dziać na pozór jednocześnie.

Sięgnął po Źródło i poczuł, jak Lews Therin robi to samo, na moment obaj zwarli się w wewnętrznej walce, wzajemnie sobie przeszkadzając. Semirhage wykonała drobny gest dłonią i z jej palców wyleciała w jego stronę niewielka kula ognia. Chyba krzyknęła też coś, może rozkaz. Nie mógł się uchylić. Za nim stała Min. Szaleńczo próbując pochwycić saidina, równocześnie rozpaczliwie zasłonił się dłonią trzymającą Berło Smoka. Świat eksplodował ogniem.

Zdał sobie sprawę, że leży z policzkiem wciśniętym w wilgotną ziemię. Czarne plamki latały mu przed oczyma, wszystko wydawało się lekko rozmyte, jakby oglądane przez warstwę Wody. Gdzie był? Co się stało? Głowę miał jakby wypchaną wełną. Coś kłuło go pod żebrami. Rękojeść miecza. Nad nią stare rany odzywały się węzłem bólu. Po chwili zrozumiał, że wpatruje się w Berło Smoka, a raczej w to, co z niego zostało. Czyli grot włóczni i kilka cali poczerniałego drzewca, leżące dwa kroki od jego oczu. Drobne, żwawe płomyki pożerały resztki długiego kutasa. Obok znajdowała się Korona Mieczy.

Nagle pojął, że czuje przenoszonego saidina. Na całym ciele mimał gęsią skórkę — a więc i saidar też wchodził w grę Budynek dworu. Semirhage! Spróbował się podnieść, załamały się pod nim ręce, z gardła wydobył ochrypły szloch. Powoli wyciągnął spod siebie lewą rękę, która w miejscu dłoni była jednym bólem. Czy też może tam, gdzie powinna być dłoń, gdzie była teraz poskręcana, czarna masa. Kikut sterczący z mankietu wciąż jeszcze dymił. Niemniej wokół niego wciąż przenoszono Moc. Jego ludzie walczyli o życie. Może ginęli. Mm! Znów spróbował się podnieść i znów upadł.

Jakby wezwana myślą, Min pojawiła się nad nim. Domyślił się ze próbuje go osłonić swoim ciałem. Więź pełna była współczucia i bólu. Ale nie był to ból cielesny. Wiedziałby gdyby odniosła bodaj najlżejszą ranę.

— Nie ruszaj się — powiedziała. — Jesteś... jesteś ranny.

— Wiem — odrzekł ochryple. Znowu sięgnął po saidina i o dziwo, tym razem Lews Therin nie interweniował. Moc Wypełniła go, dając mu siłę, dzięki której mógł powstać, podpierając się jedną dłonią i przygotowując kilka paskudnych splotów naraz. Nie dbał o ubłocony kaftan. Min schwyciła go za zdrowe ramię, jakby próbując podtrzymać. Ale walka dobiegła już końca.

Semirhage stała sztywna jak słup, ramiona miała przyciśnięte do boków, spódnice lepiły się do nóg — bez wątpienia skrępowana była strumieniami Powietrza. Z jej ramienia sterczała rękojeść jednego z noży Min, zapewne została też oddzielona tarczą od Źródła, ponieważ na smagłej, pięknej twarzy zastygł grymas pogardy. Była już kiedyś więźniem, raz, na krotko, podczas Wojny z Cieniem. Uciekła z miejsca odosobnienia, nastraszywszy swych strażników do tego stopnia, że sami przeszmuglowali ja na wolność.

Inni odnieśli poważniejsze obrażenia. Niska, smagła sul’dam i wysoka, jasnowłosa damane leżały bezwładnie na ziemi wciąż spięte a’dam, ich szkliste oczy patrzyły nieruchomo w słońce, dwie inne klęczały przytulone do siebie, krew ściekała po ich twarzach, przesiąkając przez włosy. Kolejne pary stały równie nieruchomo, co Semirhage, potrafił dostrzec tarcze oddzielające trzy damane od Źródła. Wyglądały na zupełnie ogłuszone. Jedna z sul’dam, szczupła, ciemnowłosa, młoda kobieta płakała cicho, Narishma miał zakrwawioną twarz, a jego kaftan był osmalony, Sandomere też nie wyglądał lepiej, poza tym przez lewy rękaw kaftana sterczała mu kość — biel pomazana czerwienią — póki Nynaeve zdecydowanie nie wyprostowała mu ramienia i nie nastawiła kości. On, krzywiąc się z bólu, zajęczał gardłowo. Ona złożyła dłonie wokół złamania i nie minęło parę chwil, a już mógł zginać rękę, swobodnie ruszać palcami i wymruczeć podziękowania. Logain z pozoru nie ucierpiał, podobnie jak Nynaeve i Cadsuane, która teraz mierzyła Semirhage takim wzrokiem jakim Brązowa siostra mogła by się wpatrywać w okaz nikomu nieznanego, egzotycznego zwierzęcia.

Nagle wokół dworu zaczęły się w powietrzu otwierać bramy, z których wysypywali się Asha’mani, Aes Sedai, Strażnicy zamaskowane Panny, wreszcie Bashere na czele swej kawalerii. Asha’mani i Aes Sedai, łącząc się w dwuosobowe kręgi mogli tworzyć bramy cokolwiek większe od tych, które Rand potrafił zrobić sam. A więc komuś udało się wysłać sygnał alarmowy: czerwony rozbłysk na niebie. Każdy Asha’man był pełen saidina, Rand zakładał, że również każda Aes Sedai jest pełna Mocy. Panny rozbiegły się wśród drzew.

— Aghan, Hamad, przeszukajcie dom! — krzyczał Bashere. — Matoun, szyk lansjerów! Zaatakują nas, gdy tylko będą mogli! — Dwaj żołnierze wbili lance w ziemię i skoczyli do wejścia, w biegu wyciągając miecze; reszta zaczęła formować szyk dwójkowy.

Ayako zeskoczyła z siodła i podbiegła do Sandomere, nawet nie kłopocząc się, że pobrudzi spódnice. Merise podjechała do Narishmy, tuż przed nim zeskoczyła z siodła, a potem bez słowa ujęła jego głowę w obie dłonie. Zadrżał, szarpnął się, omal że nie wyrywając — uboczne efekty tradycyjnego Uzdrawiania. Merise niezbyt jeszcze radziła sobie z metodą Uzdrawiania propagowaną przez Nynaeve.

Nynaeve natomiast zupełnie ignorując powstałe zamieszanie, rękoma czerwonymi od krwi podkasała suknię i podbiegła do Randa.

— Och, Rand — westchnęła na widok jego ręki. — Tak mi przykro. Zrobię... zrobię, co w mojej mocy, ale chyba nie uda mi się jej przywrócić do poprzedniego stanu. — Jej oczy wypełniła udręka.

Bez słowa podał jej lewą rękę. Ból szarpał wściekle. Dziwne, ale wciąż czuł, że ma dłoń. Wydawało mu się, że powinien móc zacisnąć w pięść palce, których wszelako już tam nie było. Kiedy zaczerpnęła głębiej saidara, na skórze poczuł gęsią skórkę. Już po chwili dym przestał unosić się znad mankietu, ona zaś ujęła jego rękę ponad nadgarstkiem. Rękę przeszył dreszcz i po chwili ból zniknął. Powoli sczerniałą skórę zaczęła zastępować nowa i gładka, która jakby spływała po nadgarstku, póki nie ogarnęła kikuta, który kiedyś stanowił podstawę dłoni. Oglądana rzecz sama w sobie była cudowna. Szkarłatno-złote łuski smoka również odrastały, dopóki mogły — w efekcie kończąc się tuż przed złotą grzywą. Mimo to wciąż czuł całą dłoń.

— Tak mi przykro — powtórzyła Nynaeve. — Pozwól niech cię zbadam na wypadek innych obrażeń. — Niby prosiła, ale oczywiście nawet nie zaczekała na odpowiedź. Ujęła jego głowę w dłonie, i prawie natychmiast poczuł przeszywający dreszcz. — Coś jest nie w porządku z twoimi oczyma — powiedziała, marszcząc czoło. — Boję się je Uzdrawiać, zanim się nie przekonam, co to jest. Najmniejsza pomyłka może się skończyć ślepotą. Widzisz dobrze? Ile jest palców?

— Dwa. Widzę dobrze — skłamał. Czarne plamki zniknęły, ale wciąż miał wrażenie, jakby obserwował wszystko przez warstwę wody; z kolei blask słońca oślepiał, zmuszając do zmrużenia powiek, jakby świeciło dziesięć razy jaśniej niż zwykle. Stare rany w boku targały węzłami bólu.

Bashere zeskoczył przed nim na ziemię ze swego krępego gniadosza, zmarszczył brwi na widok kikuta lewej ręki. Odpiął hełm, zdjął, wsadził pod pachę.

— Dobrze przynajmniej, że żyjesz — oznajmił szorstko — Widywałem już gorsze rany.

— Ja też — zgodził się Rand. — Ale będę się musiał uczyć od nowa władać mieczem. — Bashere pokiwał głową. Większość form wymagała obu dłoni. Rand schylił się, aby podnieść koronę Illian, jednak Min go uprzedziła. Puściła jego rękę i pośpiesznie podała mu koronę. Włożył ją na głowę.

— Będę musiał wszystkiego się uczyć od nowa.

— Musisz być w szoku — powoli oznajmiła Nynaeve. — Odniosłeś poważną ranę, Rand. Lepiej będzie, jak trochę poleżysz. Lordzie Davramie, proszę kazać ludziom przynieść siodło.

— Nie jest w szoku — ze smutkiem rzekła Min. Więź była pełna najczarniejszych przeczuć. Powtórnie ujęła go za rękę, jakby chciała znowu podtrzymać. — Stracił dłoń, ale w tej sprawie nic się nie da zrobić, więc już przeszedł nad tym do porządku.

— Wełnianogłowy idiota — mruknęła Nynaeve. Jej dłoń, wciąż czerwona od krwi Sandomere, powędrowała do grubego warkocza przewieszonego przez ramię, w ostatniej chwili opanowała gest. — Odniosłeś poważne obrażenia. To normalne, jesteś w szoku. To normalne, że żałujesz. To normalne!

— Nie mam na to czasu — poinformował ją. Smutek Min groził, że rozsadzi więź. Światłości, przecież był cały! Skąd ten czarny smutek?

Nynaeve mruknęła pod nosem coś o wełnianogłowym, głupcu i upartych mężczyznach, ale nie dokończyła.

— Te stare rany w boku znów się otworzyły — prawie warknęła. —Nie krwawisz mocno, ale krwawisz. Może w końcu coś uda mi się z nimi zrobić.

Lecz jakkolwiek mocno się starała — a próbowała po trzykroć — nic się nie zmieniło. Wciąż czuł strużkę krwi płynącą po żebrach. A rany wciąż były tym samym kłębem bólu. W końcu delikatnie odsunął jej dłoń.

— Zrobiłaś, co mogłaś, Nynaeve. Wystarczy.

— Głupiec — tym razem naprawdę warknęła. — Jak może wystarczyć, skoro ciągle krwawisz?

— Kim jest ta wysoka kobieta? — zapytał Bashere. On przynajmniej w końcu zrozumiał. Nie marnuje się czasu na to, czego nie można naprawić. — Przecież chyba nie próbowali jej podstawić za Córkę Dziewięciu Księżyców, co? Mówili mi, że jest nadzwyczaj drobna.

— Tak właśnie było — odparł Rand i pokrótce wszystko wyjaśnił.

— Semirhage? — mruknął z niedowierzaniem Bashere. Skąd możesz mieć pewność?

— To jest Anath Dorje, a nie... nie ta... jakkolwiek ją nazwałeś — powiedziała na głos, zaciągając, sul’dam o miodowej skórze. Miała ciemne oczy o nakrapianych tęczówkach i włosy przetykane siwizną. Wyglądała na najstarszą ze wszystkich sul’dam i najmniej przerażoną. Oczywiście bała się, ale dobrze panowała nad swoim strachem. — To jest Prawdomówczyni Wysokiej Lady Suroth.

— Bądź cicho, Falendre — chłodno rozkazała Semirhage, oglądając się przez ramię. Jej wzrok obiecywał ból. A Pani Bólu zawsze wywiązywała się z danych obietnic. Więźniowie popełniali samobójstwo, dowiadując się, że pozostają w jej mocy. I mężczyźni, i kobiety potrafili zębami lub paznokciami otworzyć sobie żyły.

Falendre jednak jakby tego nie widziała.

— Nie słucham twoich rozkazów — rzekła pogardliwie — Nie jesteś nawet so’jhin.

— Skąd możesz mieć pewność? — dopytywała echem Cadsuane. Złote księżyce, gwiazdy, ptaszki i rybki kołysały się gdy wodziła przeszywającym wzrokiem od Randa do Semirhage i z powrotem.

Semirhage oszczędziła mu jednak trudu wymyślania przekonującego kłamstwa. — On jest szalony — powiedziała chłodno. Stała sztywno jak posąg, rękojeść noża Min wciąż sterczała z jej barku obok obojczyka, przód czarnej sukni lśnił od krwi, a jednak wyglądała jak królowa na tronie. — Graendal potrafiłaby to wyjaśnić lepiej niż ja. Szaleństwo zawsze było jej specjalnością. Mimo to spróbuję. Wiecie o ludziach, którzy słyszą w głowie głosy? Czasami, bardzo rzadko, głosy, które słyszą, są głosami ich przeszłych żywotów. Lanfear twierdziła, że on wie o rzeczach z naszego Wieku, o rzeczach, o których mógł wiedzieć tylko Lews Therin Telamon. Najwyraźniej słyszy w głowie głos Lewsa Therina. Nie czyni to żadnej różnicy, że głos ten jest jak najbardziej rzeczywisty. Po prawdzie to tylko pogarsza sprawę. Nawet Graendal rzadko kiedy udawało się stworzyć zintegrowaną osobowość komuś, kto słyszał prawdziwy głos. A jak rozumiem, upadek w śmiertelne szaleństwo może nastąpić... gwałtownie. — Jej wargi wykrzywił uśmiech, który wszakże nie rozświetlił oczu.

Czy patrzyli teraz na niego innym wzrokiem? Twarz Logaina była niczym rzeźbiona maska, nieodgadniona. Bashere spoglądał, jakby wciąż nie potrafił uwierzyć. Nynaeve zamarła z otwartymi ustami, jej oczy były szeroko rozwarte. Więź... Przez długą chwilę w więzi nie było nic prócz... oszołomienia. Nie wiedział, czy poradzi sobie, jeżeli Min się odeń odwróci. Najlepiej byłoby dla niej, gdyby się go wyparła. Wkrótce jednak oszołomienie zastąpiło współczucie i determinacja, mocne jak góry, a potem miłość tak świetlista, że wydało mu się, iż mógłby sobie przy niej grzać dłonie. Uścisk na jego ramieniu stał się silniejszy, spróbował przykryć jej dłoń swoją. Zbyt późno sobie przypomniał, że nie ma dłoni i szarpnięciem cofnął kikut, zdążyła wszak jej dotknąć. Uczucia w więzi nie zachwiały nic; nawet na jotę.

Cadsuane podeszła do wysokiej kobiety i zadzierając głowę, spojrzała jej w oczy. Twarzą w twarz z jedną z Przeklętych — wyraźnie nie była bardziej speszona, niż kiedy stawała twarzą w twarz ze Smokiem Odrodzonym.

— Zachowujesz wielki spokój jak na więźniarkę. Zamiast odpierać zarzuty, sama się obciążasz.

Semirhage uśmiechała się zimno to do Randa, to do Cadsuane.

— Dlaczego miałabym odpierać jakieś zarzuty? — Każde słowo ociekało dumą. — Jestem Semirhage. — Ktoś jęknął, a liczne sul’dam i damane zaczęły trząść się i płakać. Jedna z sul’dam, śliczna, słomianowłosa kobieta, znienacka zwymiotowała przed siebie, a inna, krępa i ciemna, wyglądała, jakby mogło się to jej zdarzyć w każdej chwili.

Cadsuane zaś tylko skinęła głową.

— Jestem Cadsuane Melaidhrin. Już nie mogę się doczekać długich rozmów z tobą. — Semirhage wyszczerzyła zęby.

Odwagi nigdy jej nie brakło.

— Myślałyśmy, że ona jest Wysoką Lady —- tłumaczyła Falendre pośpiesznie i jąkając się. Zęby jej szczękały, ale słowa jakoś się wydobywały. — Myślałyśmy, że to wielki dla nas zaszczyt. Wzięła nas z komnaty w Pałacu Tarasin, w której była... dziura w powietrzu... przez nią przedostałyśmy się tutaj. Przysięgam na me oczy! Myślałyśmy, że to jest Wysoka Lady.

— A więc nie idzie na nas żadna armia — skwitował Logain. Z tonu głosu nie sposób było wywnioskować, czy czuje ulgę, czy jest rozczarowany. Wysunął cal ostrza z pochwy, a potem mocno wcisnął je z powrotem. — Co z nimi zrobić — Ruchem głowy wskazał sul’dam i damane. — Odesłać do Caemlyn, jak pozostałe?

— Odeślemy je z powrotem do Ebou Dar — powiedział Rand. Cadsuane odwróciła się i spojrzała na niego. Jej twarz była idealną maską pogody ducha Aes Sedai, należało wszak wątpić, czy wewnątrz jest równie nieporuszona. Los damane na smyczy stanowił w oczach Aes Sedai wynaturzenie, wynaturzenie traktowane jak najbardziej osobiście. Nynaeve natomiast bynajmniej nie można było posądzać o spokój. Jej oczy płonęły, pokryta krwią pięść ściskała warkocz z całej siły, otworzyła usta... ale Rand nie pozwolił jej przemówić.

— Potrzebny mi jest rozejm, Nynaeve, a jeśli wezmę do niewoli te kobiety, mogę o nim zapomnieć. Nie kłóć się ze mną. One właściwie rzecz przedstawią, damane włączywszy, wiesz o tym równie dobrze jak ja. Zaniosą słowo, że chcę się spotkać z Córką Dziewięciu Księżyców. Dziedziczka tronu jest jedyną, która może zagwarantować trwałość rozejmu.

— Ale wciąż mi się to nie podoba — oznajmiła zdecydowanie. — Damane moglibyśmy uwolnić. Pozostałe zaniosą wiadomość. — Te damane, które jeszcze nie płakały, teraz zalały się łzami. Niektóre wzywały na pomoc sul’dam, jakby bały się o życie. Oblicze Nynaeve przybrało chorą barwę, ale podniosła ręce do góry i poddała się.

W drzwiach pojawili się dwaj żołnierze, których Bashere wysłał na przeszukanie domu. Młodzi szli rozkołysanym krokiem, wyraźnie bardziej przywykli do siodeł niż pieszych spacerów. Hamad miał obfitą czarną brodę, która wpływała mu pod krawędź hełmu i bliznę na szczęce. Aghan nosił grube wąsy jak Bashere. Aghan niósł pod pachą proste, drewniane pudełko bez wieczka. Ukłonili się przed Bashere, wolne dłonie odsunęły pochwy mieczy.

— Dom jest pusty, mój panie — powiedział Aghan. — Ale w kilku pokojach znaleźliśmy na dywanach zaschniętą krew. W rzeczy samej wygląda jak podwórze rzeźni, mój panie. Myślę, że wszyscy mieszkańcy domu zostali zabici. To stało obok drzwi frontowych. Wydawało mi się nie na miejscu, więc przyniosłem ze sobą — Wyciągnął przed siebie pudełko, żeby Bashere je obejrzał. Wewnątrz znajdowało się zwinięte a’dam i liczne pierścienie z czarnych, połączonych metalowych segmentów, jedne duże, inne małe.

Rand już sięgał lewą dłonią, gdy sobie przypomniał. Min zrozumiała, o co chodzi i uwolniła jego prawą rękę, żeby mógł Babrać garść metalu. Nynaeve jęknęła.

— Wiesz, co to jest? — zapytał.

— To są a’dam dla mężczyzn — rzekła gniewnie. — Egeanin powiedziała, że wrzuci je do oceanu! Zaufałyśmy jej, a ona dała to komuś do skopiowania!

Rand upuścił metal do wnętrza pudełka. Większych pierścieni było sześć, a srebrnych smyczy pięć. Semirhage przygotowała się na każdy wypadek, niezależnie kogo by ze sobą przyprowadził.

— Naprawdę sądziła, że nas wszystkich złapie. — Na tę myśl zadrżał. Zdało mu się, że czuje, jak drży Lews Therin. Nikt nie chciał wpaść w ręce Semirhage.

— Krzyczała, żeby nas oddzieliły tarczą — powiedziała Nynaeve. — Ale nie mogły, ponieważ już dzierżyłyśmy Moc. Gdyby było inaczej, gdybyśmy razem z Cadsuane nie miały naszych ter’angreali, nie wiem, co by się stało. — Ona również drżała w widoczny sposób.

Popatrzył na wysoką Przeklętą, a ta odpowiedziała mu spojrzeniem, absolutnie opanowana. Całkowicie zimna. Miała reputację kata tak silną, że łatwo można zapomnieć, jak niebezpieczna była pod każdym innym względem.

— Rozluźnijcie tarcze pozostałym, żeby mogły się w ciągu kilku godzin uwolnić, a potem odeślijcie je gdzieś w pobliże Ebou Dar. — Przez chwilę wyglądało, że Nynaeve znów zaprotestuje, ale zadowoliła się mocnym szarpnięciem za warkocz i odeszła.

— Kim jesteś, że domagasz się widzenia z Wysoką Lady? — zapytała Falendre. Z jakiegoś powodu tonem głosu podkreśliła tytuł.

— Nazywam się Rand al’Thor. Jestem Smokiem Odrodzonym. — Jeśli wcześniej płakały na dźwięk imienia Semirhage, teraz ich zawodzeniom nie było końca. Mat siedział na Oczku w panujących wśród drzew ciemnościach i z Ashandarei skroś siodła czekał; dookoła miał dwa tysiące konnych kuszników. Słońce zaszło niedawno, więc pewne wydarzenia już toczyły się własną koleją. Seanchanie otrzymają dzisiejszej nocy pół tuzina mocnych uderzeń. Kilka większych ataków, kilka mniejszych, ale wszystkie mocne. Księżycowa poświata przesączała się przez gałęzie nad głową, dość jasna, by mógł dostrzec kontury ocienionej twarzy Tuon, Upierała się, aby mu towarzyszyć, co oznaczało oczywiście Selucię na gniadoszu przy jej boku; teraz patrzyła na niego wzrokiem złym jak zwykle. Cieni rzucanych przez księżyc na nieszczęście nie było dość, by zamaskować wyraz twarzy. Tuon nie mogła być zadowolona z tego, co miało się zdarzyć dzisiejszej nocy, ale tych uczuć jakoś nie zdradzała. O czym ona myśli? Znowu nic, tylko ten surowy sędzia.

— Twoja taktyka opiera się w dużej części na łucie szczęścia — powiedziała Teslyn, nie pierwszy raz. Nawet spowita w cienie księżyca, jej twarz miała twardy wyraz. Poprawiła pozycję w siodle, otuliła się płaszczem. — Oczywiście jest już za późno, by zmienić całą strategię, ale tę część łatwo można sobie podarować. — Wolałby, żeby były z nim Bethamin czy Seta, których nie wiązały Trzy Przysięgi i które znały sploty, jakimi w walce posługiwały się damane, a które przerażały Aes Sedai. Nie same sploty, raczej fakt, że Bethamin i Seta je znały. Przynajmniej Mat uważał, że powinny je znać. Leilwin z miejsca odmówiła jakiejkolwiek walki z Seanchanami, wyjąwszy samoobronę. Bethamin i Seta mogły zareagować tak samo albo odkryć w ostatniej chwili, że nie potrafią wystąpić przeciwko ziomkom. W każdym razie Aes Sedai nie zgodziły się na udział żadnej z nich w bitwie, a kiedy decyzja zapadła, ani jedna nawet nie otworzyła ust, by zaprotestować. Zbyt onieśmielone były w obecności Aes Sedai, by bez ich zgody choćby odstraszyć gęś.

— Niech ci wszelka Światłość sprzyja, Teslyn Sedai, ale pozwolę sobie zauważyć, że lordowi Matowi szczęście dopisuje — powiedział kapitan Mandevwin. Krępy, jednooki, był z Legionem od pierwszych dni w Cairhien, po drodze zapracowawszy na siwe skronie, teraz skryte pod zielonym hełmem, a wcześniej, podczas innych wojen, z Łzą i Andorem, na hełm, który był otwartym hełmem piechoty. — Pamiętam przecież, juk stawaliśmy wobec liczebnej przewagi, oskrzydleni przez wrogów, a Legion tylko tańczył między nimi. Nie po to, by się wyślizgnąć z okrążenia, zwróć uwagę, ale żeby ich pobić. Piękne bitwy.

— Piękna bitwa to taka, której nie musisz toczyć — powiedział Mat ostrzej, niż zamierzał. Nie lubił bitew. Podczas bitwy można było zarobić dziurę w ciele. Po prostu jakoś tak się składało, że wciąż mu się przytrafiały, to wszystko. A większość tamtego tańca tak naprawdę sprowadzała się do prób wyślizgnięcia się z okrążenia. Dziś w nocy nie będzie żadnego odrywania się od przeciwnika, podobnie jak przez wiele następnych. — Nasza część strategii jest istotna, Teslyn. — Co zatrzymywało Aludrę, żeby sczezła? Atak na obóz zaopatrzeniowy musiał już się rozpocząć jakiś czas temu. Zamierzono, by był na tyle słaby, by obrońcy uznali, że mogą się utrzymać do czasu dotarcia odsieczy, i na tyle silny, by poczuli się zmuszeni do wezwania posiłków. Pozostałe od początku będą się rozwijać z pełną siłą, aby zdławić obronę, zanim tamci się zorientują, kogo mają przeciwko sobie. — Mam zamiar wykrwawiać Seanchan, wykrwawiać ich tak mocno, szybko i często, żeby mogli tylko reagować na nasze poczynania, zamiast układać własne plany. — Gdy tylko słowa wyszły mu z ust, pożałował, że nie ujął tego inaczej.

Tuon nachyliła się do Selucii, a wysoka kobieta zniżyła owiniętą szarfą głowę, żeby mogły bez przeszkód porozmawiać szeptem. Było zbyt ciemno na mowę dłoni, ale nie dosłyszał ani jednego ich słowa. Natomiast potrafił sobie wyobrazić, o czym mówiły. Obiecała, że go nie zdradzi, a to obejmowało zdradę jego planów, niemniej pewnie wolałaby odzyskać dane słowo. Powinien zostawić ją z Reimonem albo jednym z pozostałych. To byłoby dla niej znacznie bezpieczniejsze miejsce niż przy jego boku. Ale w tym celu najpierw musiałby ją związać, ją i Selucię, obie. I zapewne również Setalle. Ta przeklęta kobieta za każdym razem brała stronę Tuon.

Gniadosz Mandevwina zaczął grzebać kopytem w ziemi, jeździec poklepał zwierzę po karku urękawicznioną dłonią.

— Nie można zaprzeczyć, że istnieje szczęście w bitwie, jak na przykład wówczas, gdy znajdzie się słabość w szeregach wroga, której nie można było oczekiwać, której nie powinno w ogóle być, albo kiedy zastaniesz go przygotowanym do obrony z kierunku północnego, podczas gdy ty nadchodzisz z południa. Bitewne szczęście siedzi na twoim ramieniu, mój panie. Widziałem na własne oczy.

Mat odmruknął coś nieartykułowanego, a potem z irytacji nasadził znów kapelusz na głowę. Na każdy jeden raz, gdy chorągiew zgubiła się i przez pomyłkę trafiała w przeklął szczelinę w obronie wroga, przypadało dziesięć, gdy przeklętej nie było w czasie i miejscu, gdzie najbardziej cholernie była potrzebna. Taka była prawda na temat bitewnego szczęścia.

— Jeden zielony nocny kwiat — zawołał z góry męski głos. — Dwa! Oba zielone! — Z odgłosów szurania należało wnioskować, że jego właściciel w pośpiechu schodzi na ziemię.

Mat westchnął lekko, z ulgą. Raken dolatywał, zmierzając na zachód. Na to właśnie liczył — najbliższy garnizon żołnierzy lojalnych wobec Seanchan znajdował się na zachodzie — i nawet trochę oszukiwał, jadąc na zachód tak daleko, jak się ośmielił. Z samego przekonania, że wróg zareaguje tak, jak należy oczekiwać, nie wynikało jeszcze, że tak właśnie będzie. Reimon lada chwila zdobędzie obóz zaopatrzeniowy, dławiąc obronę dziesięciokrotną przewagą liczebną i zdobywając jakże potrzebny prowiant.

— Jedź, Vanin — powiedział, a grubas wbił obcasy w boki bułanka, ruszając kłusem w noc. Nie potrafi prześcignąć rakena, ale o ile zdąży przywieźć słowo na czas... — Czas ruszać, Mandevwin.

Chudy obserwator skoczył z najniższej gałęzi, pieczołowicie chroniąc szkło powiększające, które następnie oddał Cairhienianinowi.

— Wsiadaj na koń, Londraed — rozkazał Mandevwin, chowając szkło powiększające do cylindrycznego futerału przy siodle. — Connl, szyk kolumny czwórkowej.

Po krótkiej jeździe dotarli do wąskiej, ubitej drogi biegnącej zakosami wśród wzgórz, której Mat wcześniej unikał. Na tym obszarze niewiele było farm, jeszcze mniej wiosek, ale nie życzył sobie, by mimo to rozeszły się plotki o sporym oddziale zbrojnych. Przynajmniej dopóki sam nie będzie chciał, by się rozeszły. W tej chwili zależało mu na szybkiej jeździe, a plotka przez noc nie wyprzedzi pędzącego oddziału. Większość zabudowań farm, które mijali, była tylko ciemnymi kształtami wśród mroku, wszelkie lampy i świece zostały już wygaszone. Jedyne odgłosy nocy stanowił tętent kopyt i poskrzypywanie siodeł oraz sporadyczne, słabe, piskliwe krzyki nocnych ptaków czy pohukiwania sowy, niemniej dwa tysiące koni robiło spory hałas. Minęli maleńką wioskę, gdzie tylko w oknach paru domów i niewielkiej kamiennej gospody lśniło światło, ale ludzie wytykali nosy przez drzwi i okna, żeby się gapić. Bez wątpienia przekonani, że widzą żołnierzy lojalnych wobec Seanchan. Zasadniczo na terytorium Altary innych już nie było. Ktoś wzniósł radosny okrzyk, nikt mu jednak nie za wtórował.

Mat jechał obok Mandevwina, mając Tuon i Selucię za plecami, od czasu do czasu oglądał się przez ramię. Nie, żeby się upewnić, czy wciąż tam są. Jakkolwiek dziwne się to mogło wydawać, nie miał wątpliwości, że ona dotrzyma słowa i że nie ucieknie, nawet w tak dogodnej sytuacji. Nie wątpił też, że dotrzyma im kroku. Brzytwa lekko chodziła, a Tuon była dobrym jeźdźcem. Gdyby zechciała uciec, Oczko nie doścignąłby Akein. Nie, po prostu patrzył na nią, bo lubił, nawet w świetle księżyca. Być może zwłaszcza w świetle księżyca. Poprzedniego wieczoru znów spróbował ją pocałować i zarobił cios tak mocny, że bał się, czy mu nie połamała żeber. Ale tuż przed wyjazdem dzisiejszego wieczoru sama go pocałowała. Raz. I powiedziała, żeby nie był chciwy, kiedy spróbował się odwzajemnić. Kiedy ją całował, topniała w jego ramionach, a gdy przestawał, odsuwała się i zmieniała w lód. Jak miał to rozumieć? Wielka sowa przefrunęła ponad jego głową, skrzydła poruszały się w całkowitej ciszy. Czy dla niej będzie to znowu jakiś omen? Zapewne.

Nie powinien spędzać tyle czasu na myśleniu o niej, przynajmniej nie teraz. Faktem było, że do pewnego stopnia polegał na szczęściu. Trzy tysiące lansjerów, których znalazł dla niego Vanin, głównie Altaranie z garstką Seanchan, mogło — ale nie musiało — być tymi, których pan Roidelle zaznaczył na swojej mapie, choć nie stacjonowali szczególnie daleko od wskazywanego miejsca, z drugiej strony, nie było jak stwierdzić, dokąd pomaszerowali potem. Najbardziej prawdopodobnym kierunkiem był północny zachód, w stronę Przesmyku Malvide i znajdującej się za nim Przełęczy Molvaine. Wychodziło na to, że wyjąwszy ostatni odcinek, Seanchanie raczej nie używali Drogi Lugardzkiej do transportu wojsk, bez wątpienia chcąc zataić swą liczebność i kierunki marszruty bocznymi drogami. Ale subiektywna pewność nie oznaczała pewności absolutnej. Jeżeli nie oddalili się za bardzo, tą drogą dotrą do Obozu zaopatrzeniowego. Jeżeli. Ale jeśli oddalili się bardziej, mogą skorzystać z innej drogi. Nie groziło to żadnym niebezpieczeństwem, po prostu noc trzeba by uznać za zmarnowaną. Poza tym dowódca może zdecydować, by przebić się prosto przez teren wzgórz. I tu mogą zacząć się kłopoty — jeśli trafi na drogę w niewłaściwym miejscu.

Jakieś cztery mile za wioską dotarli do miejsca, gdzie drogę z dwóch stron ograniczały łagodne zbocza. Zatrzymał kolumnę, Mapy, które wyszły spod ręki pana Roidelle, były znakomite, niemniej tym, które zdobył u innych, też nic nie brakowało. Roidelle miał tylko najlepszy towar. Mat rozpoznał to miejsce, jakby je już kiedyś widział.

Mandevwin zawrócił konia.

— Admar, Eyndel, idźcie z ludźmi na północny stok. Madwin, Dongal, południowy. Jeden z każdej czwórki zajmuje się końmi.

— Spętać konie — dodał Mat. — I założyć worki z paszą, żeby nie rżały. — Mieli naprzeciwko siebie lansjerów. Jeśli wszystko pójdzie źle i spróbują ucieczki, lansjerzy będą ich ścigać, jakby polowali na dzikie świnie. Z końskiego grzbietu kusza na nic się zda, zwłaszcza podczas odwrotu. Tu trzeba było zwyciężyć.

Cairhienianin patrzył na niego, za kratą przyłbicy wyraz jego twarzy pozostawał nieodgadniony, ale nie wahał się ani przez moment.

— Spętać konie i obroczniaki na pyski — zarządził. — Wszyscy do szeregu.

— Postaw paru na pikiecie od północy i południa — rozkazał Mat. — Bitewne szczęście w równym stopniu może ci dopisywać, co zwrócić się przeciwko tobie. — Mandevwin skinął głową i wydał odpowiednie rozkazy.

Kusznicy rozdzielili się i pojechali po rzadko zalesionych stokach, ciemne kaftany i ciemnozielone zbroje łatwo wtopiły się w cienie. Lśniące napierśniki ładnie prezentowały się na paradach, ale światło księżyca odbijało się w nich podobnie jak słoneczne. Talmanes twierdził, że najtrudniejsze było przekonanie lansjerów, aby zrezygnowali z napierśników, i szlachtę aby zapomniała o srebrzeniach i złoceniach. Piechota od razu zrozumiała, o co chodzi. Przez jakiś czas wokół słychać było zgiełk ludzi i koni przedzierających się przez ściółkę, krzaki, w końcu zapadła cisza. Z drogi Mat nie był w stanie stwierdzić czy ktoś jest na każdym ze stoków. Teraz pozostawało oczekiwanie.

Tuon i Selucia dotrzymywały mu towarzystwa, podobnie jak Teslyn. Od zachodu zerwała się porywista bryza i szarpała płaszcze, ale oczywiście Aes Sedai potrafiły ignorować takie sprawy, a Teslyn tylko otuliła się połami swojego odzienia. Co dziwne, Selucia ignorowała powiewające poły płaszcza, Tuon natomiast ściskała swój jedną ręką.

— Wśród drzew może być nieco lepiej — poinformował je. — Wiatr rozbija się o ich pnie.

Przez chwilę trzęsła się od bezdźwięcznego śmiechu.

— Chętnie popatrzę, jak szukasz lepszego miejsca na szczycie wzgórza — powiedziała, zaciągając. Mat zamrugał. Szczyt wzgórza? Przecież siedział na Oczku pośrodku przeklętej drogi, a cholerny wiatr wydymał mu płaszcz, jakby wracała zima. O czym ona mówiła? Jaki szczyt wzgórza?

— Uważaj z Joline — powiedziała Teslyn, nagle i całkiem nieoczekiwanie. — Ona jest... dziecinna... pod pewnymi względami, a ty ją fascynujesz, jak błyszcząca, nowa zabawka fascynuje dziecko. Nałożyłaby ci więź zobowiązań, gdyby potrafiła wymyślić, jak cię przekonać, żebyś się zgodził. Być może nawet wie, jak to zrobić, abyś nie wiedział, że się zgodzisz.

Otworzył usta, żeby powiedzieć, że nie ma żadnych cholernych, przeklętych szans na to, ale Tuon zareagowała pierwsza.

— Ona nie może go mieć — rzekła ostro. Urwała, wzięła oddech i dalej mówiła już głosem raczej rozbawionym: — Zabaweczka należy do mnie. Póki ja nie skończę się nim bawić. Ale nawet wtedy nie oddam go marath’damane. Rozumiesz, Tessi? Powiedz o tym Rosi. Takie imię umyśliłam sobie jej nadać. To jej też możesz powiedzieć.

Ostre podmuchy wiatru nie wywierały wrażenia na Teslyn, ale zadrżała na dźwięk słowa damane. Niewzruszona pogoda ducha Aes Sedai zniknęła, twarz wykrzywił gniew.

— Rozumiem tyle, że...!

— Dość! — uciął Mat. — Obie macie zamilknąć. Nie jestem w nastroju, żeby się przyglądać, jak wsadzacie sobie nawzajem szpilki. — Teslyn zapatrzyła się na niego, przepełniająca ją obraza była widoczna nawet w świetle księżyca.

— Cóż, Zabaweczko — Tuon oznajmiła radośnie. — Znowu robisz się autorytatywny. — Nachyliła się ku Selucii i szepnęła coś, na co tamta zareagowała wybuchem śmiechu, aż jej obfity biust zafalował.

Mat zgarbił ramiona, otulił się płaszczem, wsparł dłonie na łęku siodła i wbił wzrok w noc, wypatrując Vanina. Kobiety! Oddałby całe swoje szczęście — no, dobrze, połowę — żeby móc je zrozumieć.

— Co chcesz osiągnąć rajdami i zasadzkami? — zapytała Teslyn, znowu nie po raz pierwszy. — Seanchanie po prostu będą wysyłać coraz więcej żołnierzy, żeby cię ścigali. — Ona i Joline wciąż próbowały wtykać swe nosy w jego strategię, podobnie jak w mniejszym nieco stopniu Edesina, póki im nie zabronił. Aes Sedai wydawało się, że zjadły wszystkie rozumy, i choć Joline przynajmniej wiedziała co nieco o wojnie, on nie potrzebował jej rady. Rady Aes Sedai brzmiały jak rozkazy. Tym razem jednak zdecydował się wyjaśnić.

— Liczę na to właśnie, że będą wysyłali tu coraz więcej żołnierzy, Teslyn — powiedział, wciąż wyglądając Vanina. — W istocie chodzi mi o całą armię, jaka stacjonuje na Przełęczy Molvaine. A przynajmniej jej istotną część. Doszedłem do wniosku, że znacznie bardziej prawdopodobne jest, że jej, a nie jakiejś innej użyją. Ze wszystkiego, czego się dowiedzieli Thom i Juilin, wynika, że celem następnej kampanii będzie Illian. Sądzę, że zadaniem armii stacjonującej w Przełęczy jest zabezpieczenie przed każdym ewentualnym atakiem od strony Murandy czy Andoru. Ale dla nas są jak korek w dzbanie. Mam zamiar usunąć ten korek, żebyśmy mogli spokojnie przejechać.

Po kilkuminutowym milczeniu obejrzał się przez ramię. Trzy kobiety siedziały na swoich wierzchowcach i przyglądały mu się. Żałował, że nie ma dość światła, aby odczytać wyrazy ich twarzy. Dlaczego, cholera, mu się tak przyglądały? Wrócili do wypatrywania Vanina, czuł jednak wciąż ich spojrzenia na swoim grzbiecie.

Minęły może dwie godziny, jeżeli wnioskować z powolnej wędrówki tłustego półksiężyca po nieboskłonie, wiatr dął coraz mocniej. Dostatecznie silnie, by nocny chłód nazwać zimnem. Od czasu do czasu próbował namówić kobiety, żeby schroniły się wśród drzew, ale za każdym razem uparcie odmawiały. On musiał zostać na miejscu, żeby przechwycić Vanina bez konieczności podnoszenia larum — lansjerzy będą niedaleko za nim; być może bardzo blisko, jeżeli dowódca okaże się głupcem — lecz one nie musiały. Podejrzewał, że Teslyn odmówiła, ponieważ tak postąpiły Tuon i Selucia. Nie było w tym większego sensu, ale co począć. Dlaczego zaś Tuon odmówiła? Nie potrafił podać innego powodu niż ten, że lubiła się z nim droczyć, póki nie ochrypł.

W końcu wiatr przyniósł odgłos tętentu końskich kopyt, Mat wyprostował się w siodle. Bułanek Vanina wypadł kłusem z nocy, pękata sylwetka sprawiała — jak zawsze — niesamowite wrażenie na końskim grzbiecie.

Vanin ściągnął wodze, splunął przez szczelinę w zębach.

— Są jakąś milę za mną, ale jest ich może tysiąc więcej, niż było dziś rano. Ktokolwiek dowodzi, zna się na robocie. Jadą ostro, ale uważają, żeby nie zmęczyć koni.

— Skoro masz przeciwko sobie przewagę liczebną dwa do jednego — zaczęła swoje Teslyn — może weźmiesz pod uwagę...

— Nie mam zamiaru walczyć z nimi w otwartym boju — wszedł jej w słowo Mat. — I nie mogę sobie pozwolić na to, by po okolicy pałętało się cztery tysiące lansjerów, gotowych sprawiać mi kłopoty. Dołączmy do Mandevwina.

Klęczący na stoku północnego wzgórza kusznicy nie odezwali się ani słowem, gdy wraz z kobietami i Vaninem przejeżdżał przez ich szereg, tylko rozstąpili się, robiąc im miejsce. Wolałby ustawić ich w dwuszeregu, ale musiał pokryć szerokie pole ostrzału. Rzadko rosnące drzewa rzeczywiście rozbijały wiatr, jednak w niewielkim stopniu, większość żołnierzy kuliła się pod płaszczami. Mimo to wszystkie kusze były naciągnięte, a bełty leżały w łożyskach. Mandevwin zobaczył nadjeżdżającego Vanina i wiedział, co oznacza jego obecność.

Cairhienianin maszerował tuż za szeregiem, póki nie pojawił się Mat, który zeskoczył z Oczka. Mandevwin ucieszył się, że już nie musi obserwować tyłów. Słysząc o tysiącu dodatkowych lansjerów ponad oczekiwania, tylko skinął głową wysłał gońca do obserwatorów na szczycie wzgórza z rozkazem zasilenia szeregu. Jeżeli Mat Cauthon potraktował rzecz bez zmrużenia oka, on też mógł. Mat zdążył już zapomnieć, jaki był pod tym względem Legion. Ufali mu absolutnie. Kiedyś Z tego powodu omal nie uciekł od nich. Dziś w nocy był zadowolony. Gdzieś za nim rozległo się podwójne hukanie sowy, a Tuon westchnęła.

— To jakiś omen? — zapytał po to tylko, by coś powiedzieć

— Cieszę się, że w końcu interesujesz się tymi sprawami Zabaweczko. Być może jeszcze uda mi się czegoś ciebie nauczyć. — Jej oczy były wilgotne w księżycowej poświacie. — Dwukrotne pohukiwanie sowy znaczy, że ktoś wkrótce umrze, — Cóż, na tym przeklęta rozmowa się skończyła.

Wkrótce pojawili się Seanchanie, jechali kłusem, kolumna czwórkową, z lancami w dłoniach. Vanin miał rację, ich dowódca znał się na swojej robocie. Przez czas jakiś cwałem, potem kłusem, w ten sposób konie mogły szybko pokonać sporą odległość. Tylko głupcy próbowali galopować na długich dystansach, co zazwyczaj kończyło się zajeżdżonymi i ochwaconymi końmi. Tylko jakichś pierwszych czterdziestu w kolumnie miało płytowe zbroje i dziwne hełmy Seanchan. Szkoda. Nie miał pojęcia, jak Seanchanie zareagują na ofiary wśród swych altarańskich sprzymierzeńców. Straty wśród własnych żołnierzy z pewnością ściągnęłyby ich uwagę.

Kiedy środek kolumny znalazł się na wysokości miejsca gdzie stał, na drodze głęboki głos znienacka zawołał:

— Chorągiew! Stać! — Te dwa słowa zostały wypowiedziane znajomym już mu rozwlekłym akcentem Seanchan, Żołnierze w płytowych zbrojach zatrzymali się natychmiast Pozostali zareagowali nieco wolniej.

Mat wciągnął głęboki oddech. To musiało być dzieło ta’veren. Gdyby sam wydał im rozkaz, nie mogliby się zatrzymać w lepszym miejscu. Oparł dłoń na ramieniu Teslyn. Drgnęły lekko, ale w ten sposób najłatwiej mógł przyciągnąć jej uwagą, 1

— Chorągiew! — krzyknął ten sam głęboki głos. — W koń! — Poniżej żołnierze poruszyli się, żeby posłuchać rozkazu.

— Teraz — powiedział cicho Mat.

Lisi łeb na jego piersi stał się zimny, a chwilę później wysoko ponad drogą popłynęła kula czerwonego światła, zalewając żołnierzy nieziemską poświatą. Ale mieli tylko mgnienie na podziwianie niesamowitego widowiska. Wzdłuż szeregu poniżej Mata zwolniono tysiąc cięciw kuszy, co zlało się w jedno Ogłuszające trzaśnięcie z bata i tysiąc bełtów uderzyło w szyk wroga, z bliska przebijając napierśniki, zbijając ludzi z nóg, powodując głośną panikę wśród koni — a równocześnie następny tysiąc bełtów uderzył z drugiej strony. Oczywiście nie każdy grot trafił celnie, ale w przypadku ciężkiej kuszy nie miało to Większego znaczenia. Żołnierze padali ze zmiażdżonymi nogami, z nogami właściwie odstrzelonymi od ciała. Inni ściskali kikuty strzaskanych rąk, próbując zatamować krew. Wrzask ludzi rozlegał się równie głośno, co kwik koni.

Mat przyglądał się, jak pobliski kusznik pochyla się, żeby przymocować do cięciwy kuszy podwójne haki masywnego, pudełkowatego kołowrotu, zawieszonego na rzemieniu przy pasie od przodu. Kiedy się wyprostował, rzemień wyskoczył z kołowrotu, ale już wyprostowany oparł kołowrót o kolbę odwróconej kuszy, przełożył niewielką dźwignię z boku pudełka i zaczął kręcić korbą. Trzy szybkie obroty i ze zgrzytliwym świstem cięciwa zahaczyła o spust.

— Do drzew! — krzyknął głęboki głos. — Skróćcie dystans, zanim zdążą przeładować! Naprzód!

Niektórzy próbowali dosiąść koni, żeby zaatakować szybciej, inni odrzucali wodze oraz lance i wyciągali miecze. Żaden nie dotarł do drzew. Kolejne dwa tysiące bełtów wbiły się w nich, powalając ludzi, przebijając ludzi, żeby zabijać tych, co stali za nimi, powalając konie. Na zboczu żołnierze Legionu znów w szaleńczym tempie zaczęli kręcić kołowrotami, ale nie było już potrzeby. Tu i tam na drodze słabo wierzgał koń. Jedynymi, którzy się ruszali, byli ludzie próbujący rozpaczliwie wkładać zaimprowizowane opaski uciskowe, żeby się nie wykrwawić na śmierć. Wiatr przynosił tętent kopyt uciekających koni. Niektóre mogły nieść jeźdźców. Głęboki głos już nie wydawał rozkazów.

— Mandevwin — krzyknął Mat. — Tu już skończyliśmy. Każ ludziom wsiadać na konie. Musimy jeszcze dotrzeć w parę miejsc.

— Musisz zostać i pomóc pokonanym wrogom — zdecydowanie oznajmiła Teslyn. — Tego wymagają zasady prowadzenia wojny.

— To jest nowy rodzaj wojny — odparł ochrypłym głosem. Światłości, na drodze było już cicho, ale on wciąż słyszał te wrzaski. — Będą musieli zaczekać, aż pomoże im własna strona.

Tuon mruknęła coś pod nosem. Zdało mu się, że:

— Lew może sobie pozwolić, żeby nie okazywać miłosierdzia.

Ale przecież to byłoby zupełnie bez sensu.

Zgromadził swoich ludzi, potem poprowadził w dół północnego zbocza wzgórza. Nie trzeba zdradzać ocalałym stanu liczebnego oddziału. Za kilka godzin połączą się z oddziałem z drugiego wzgórza, a za następnych kilka godzin z Carlominem. Przed wschodem słońca znowu uderzą na Seanchan. Zmusi ich, by błyskawicznie wyciągnęli dla niego ten przeklęty korek.

Загрузка...