2 Dotyk Czarnego

Jak to miała w zwyczaju, Beonin obudziła się o pierwszym brzasku, mimo że przez ściany namiotu przesączał się tylko cień dziennego światła. Nawyki były dobre pod warunkiem, że były funkcjonalne. Przez lata wykształciła w sobie kilka takich. Powietrze wewnątrz namiotu było jeszcze zimne po nocy, ale zdecydowała nie rozpalać piecyka. I tak długo tu nie posiedzi. Przeniosła odrobinę Mocy, zapaliła mosiężną lampę, potem podgrzała wodę w białym, ceramicznym dzbanie, umyła twarz na chwiejnej umywalni z mętnym lustrem. Właściwie wszystkie meble w małym namiocie były zdezelowane, począwszy od maleńkiego stoliczka, a skończywszy na wąskim łóżku polowym; jedyny, który zasługiwał na miano solidnego, czyli jej krzesło o niskim oparciu, był tak prostacki, że mógłby pochodzić z kuchni jakiegoś wiejskiego biedaka. Niemniej jakoś do tego przywykła. Nie zawsze posiedzenia sądu, w których uczestniczyła, odbywały się w pałacach. Najmarniejsze sioła również zasługiwały na sprawiedliwość. W imię sprawiedliwości zdarzało jej się sypiać w stodołach czy nawet szałasach.

Rozważnie odmierzając ruchy, założyła swoją najlepszą suknię do konnej jazdy, ze znakomicie skrojonego szarego jedwabiu, obcisłe buty do kolan, a potem zaczęła czesać włosy o barwie starego złota szczotką o rękojeści z kości słoniowej. Odziedziczyła ją po matce. Lustro zniekształcało jej odbicie. Z jakiegoś powodu dzisiaj fakt ten napełniał ją szczególną irytacją.

Rozległo się skrobanie w klapę namiotu, a potem męski głos z murandiańskim akcentem zawołał wesoło:

— Jeśli masz ochotę, śniadanie gotowe, Aes Sedai. — Opuściła dłoń trzymającą szczotkę i sięgnęła do źródła.

Nie posiadała osobistej służącej, toteż często wydawało jej się, że za każdym razem ktoś inny przynosi posiłek, ale zapamiętała nieustannie uśmiechniętą twarz krępego, siwiejącego mężczyzny, który teraz, na jej zaproszenie, wszedł do namiotu, niosąc tacę przykrytą białym płótnem.

— Proszę, postaw to na stole, Ehvin — powiedziała, wypuszczając saidara. Ehvin zrewanżował jej się jeszcze szerszym niż zazwyczaj uśmiechem; ukłonił się raz, gdy stawiał tace na stole, drugi raz, wychodząc. Siostry nazbyt często zapominały o drobnych wyrazach uprzejmości wobec stojących niżej. A to właśnie dzięki drobnym uprzejmościom maszyneria codziennego życia funkcjonowała gładko.

Spojrzała bez entuzjazmu na tacę i powróciła do szczotkowania włosów. Wykonywany dwa razy dziennie rytuał uspokajał ją. Niestety tego ranka miarowy ruch szczotki zatracił swe cudowne właściwości, musiała się zmusić do przysłowiowych „stu pociągnięć”. Kiedy wreszcie skończyła, odłożyła szczotkę na umywalnię obok stanowiących komplet grzebienia i lusterka. Ongiś potrafiłaby góry uczyć cierpliwości, ale po Salidarze jej samej przychodziła ona z coraz większą trudnością. Po Murandy prawie zapomniała, co kryje się pod tym słowem. Zaczęła ją świadomie ćwiczyć, jak wcześniej świadomie pielęgnowała w sobie pragnienie udania się do Białej Wieży, wbrew życzeniom matki, a w samej Wieży dyscyplinę towarzyszącą nauce. Wieża nauczyła ją, że można wiele osiągnąć dzięki panowaniu nad sobą. Teraz była dumna z tej umiejętności.

Umiejętność panowania nad sobą nic nie mogła zmienić w fakcie, że spokojne rozkoszowanie się śniadaniem okazało się równie trudne jak wcześniejszy rytuał czesania włosów. Śliwki były ususzone na wiór, w owsiance rozgotowały się na papkę, chleb pokrywały ciemne plamki. Prawdopodobnie nie udało jej się wszystkich usunąć. Próbowała sobie wmawiać, że to, co trzaska między zębami, to są ziarna jęczmienia lub żyta. Nie pierwszy raz zdarzało jej się jeść chleb zawierający wołki zbożowe, ale i tak nie było się z czego cieszyć. Herbata również miała dziwny posmak, jakby też zaczynała się psuć.

Kiedy wreszcie przykryła lnianą serwetką rzeźbioną, drewnianą tacę, prawie odetchnęła z ulgą. Na jak długo jeszcze starczy w obozie jadalnych zapasów? Czy w Tar Valon panuje identyczna sytuacja? Bez wątpienia. Dotyk Czarnego spoczął na świecie — myśl o tym była równie ponura, co pejzaż gołoborzy. Ale czas zwycięstwa jeszcze nadejdzie. Nie dopuszczała do siebie innej możliwości. Młody al’Thor nie uniknie odpowiedzialności za ogrom różnych rzeczy, jakie uczynił, ale zwycięstwo musi odnieść! Jakoś. Poczynania Smoka Odrodzonego znajdowały się poza obszarem jej wpływów. Pozostawało przyglądać się z daleka rozwojowi wydarzeń. Nigdy nie lubiła biernej obserwacji.

Wszystkie te gorzkie rozmyślania były zupełnie na nic. Czas ruszać. Wstała tak gwałtownie, że przewróciła krzesło i tak je zostawiła, leżące na płótnie podłogi namiotu.

Wystawiła głowę przez wyjście i zobaczyła siedzącego na stołku Tervaila, ciemny płaszcz odrzucił na plecy, sam wspierał się na pochwie z mieczem, opartej o ziemię między butami. Słońce wychynęło właśnie zza horyzontu, widać było już dwie trzecie złotej kuli, ale ciemne chmury gromadzące się nad Górą Smoka zwiastowały rychłe opady śniegu. A może deszczu. Po chłodzie minionej nocy promienie słońca wydawały się prawie ciepłe. Tak czy inaczej, przy odrobienie szczęścia wkrótce już czeka ją przytulne wnętrze.

Tervail przywitał ją nieznacznym skinieniem głowy, równocześnie nie przerywając na moment tego, co z boku mogło wyglądać na bezmyślne przyglądanie się ludziom w zasięgu wzroku. W tej chwili w pobliżu byli wyłącznie prości robotnicy: mężczyźni w zgrzebnych wełnach z koszami na plecach, równie obszarpani mężczyźni i kobiety na wozach o wysoko zawieszonych osiach, które turkotały po koleinach z drewnem, workami węgla i baryłkami wody. Ponieważ była z nim połączona więzią zobowiązań, wiedziała doskonale, że w jego obserwacji nie było bezmyślności. Jej Tervail był skoncentrowany niczym zmierzająca do celu strzała. Przyglądał się tylko mężczyznom, a jego spojrzenie omijało tych których znał. Skoro dwie siostry i Strażnik zginęli z rąk potrafiącego przenosić mężczyzny — tego rodzaju zbrodnia wciąż wydawała jej się niepodobieństwem — wszyscy bacznie przyglądali się obcym mężczyznom. Wszyscy, którzy wiedzieli, rzecz jasna. Nie rozpowszechniono szczególnie tych informacji.

Nie potrafiła sobie wyobrazić, po czym, jak sądził, potrafi rozpoznać zabójcę — tamten przecież nie będzie miał ze sobą żadnego sztandaru — ale przecież nie mogła go rugać czy poniżać za to, że próbował wykonywać swoje obowiązki. Tervail był szczupły i zwarty jak bicz, miał wydatny nos, szeroką bliznę na szczęce zarobił w służbie u niej; kiedy go po raz pierwszy ujrzała, ledwie wyrósł z lat chłopięcych, a już był jednym z najlepszych szermierzy w jej rodzimym Tarabon i potem przez te wszystkie lata całkowicie spełniał pokładane w nim nadzieje. Co najmniej dwadzieścia razy uratował jej życie. Pomijając już zbójców i włóczęgów zbyt głupich, żeby rozpoznać Aes Sedai, ferowanie sądowych wyroków bywało niebezpieczne, kiedy ta czy inna strona postanawiała nie dopuścić do niekorzystnego dla siebie wyroku — Tervail często orientował się w tym niebezpieczeństwie szybciej niż ona sama.

— Osiodłaj Ziębę i przyprowadź swojego konia — poleciła. — Czeka nas mała przejażdżka.

Tervail spojrzał na nią spod oka, potem przypasał miecz do prawego biodra i ruszył szybko po drewnianym chodniku w stronę końskich szeregów. Nigdy nie zadawał niepotrzebnych pytań. Być może była znacznie bardziej zdenerwowana, niż się jej wydawało.

Wróciła do wnętrza namiotu, pieczołowicie zawinęła lusterko w jedwabną chustę, z tkanym wzorem czarno-białej taireńskiej mozaiki, a potem wraz ze szczotką i grzebieniem wsunęła do wewnętrznej kieszeni swego szarego płaszcza. Starannie złożony szał i mała szkatułka z misternie rzeźbionego, czarnego drzewa trafiły do drugiej kieszeni. W szkatułce było trochę klejnotów, dziedzictwo matki i babci ze strony matki. Rzadko nosiła inną biżuterię poza pierścieniem z Wielkim Wężem, w podróż zawsze zabierała jednak szkatułkę, szczotkę, grzebień i lusterko, na pamiątkę po kobietach, które kochała i szanowała za wszystko, czego ją nauczyły. Babka była znanym adwokatem w Tanchico, jej zawdzięczała pasję do jurydycznych subtelności, natomiast od matki wzięła przekonanie, że zawsze warto pracować nad sobą. Adwokaci rzadko zarabiali krocie, mimo to Collaris stać było na życie co najmniej wygodne, dlatego też mocno się sprzeciwiała, gdy jej córka Aeldrine została kupcem, choć ta w efekcie zgromadziła małą fortunę na handlu barwnikami. Zawsze należało dążyć do stania się lepszą, niż się jest i korzystać z okazji, gdy ta się nadarzała, i tak też postąpiła sama Beonin, gdy Elaida a’Roihan zdetronizowała Siuan Sanche. Niestety od czasu tej znamiennej decyzji sprawy nie posuwały się tak szybko, jakby sobie życzyła. Wydarzenia, jak zawsze, toczyły się własnym rytmem. Dlatego też mądra kobieta przygotowana była na cały wachlarz możliwości.

Początkowo chciała zaczekać, aż Tervail wróci — oporządzenie dwóch koni trochę potrwa — ale teraz, gdy już nadszedł czas, jej zapasy cierpliwości były najwyraźniej na wyczerpaniu. Zarzuciła płaszcz na ramię i zdmuchnęła lampę, temu ostatniemu towarzyszyła aura nieodwołalności. Dopiero na zewnątrz zmusiła się, żeby przystanąć, miast powędrować przed siebie po nieporządnie zbitym z desek chodniku. A spacer w miejscu też z pewnością przyciągnie spojrzenia, któraś z sióstr może uznać, że Beonin boi się być sama. Po prawdzie, to trochę się bała. Istnieją wszelkie powody do obaw, gdy niepostrzeżenie może uderzyć niewidzialny mężczyzna. Z drugiej strony nie zależało jej na towarzystwie. Otuliła się więc płaszczem i naciągnęła kaptur na głowę, dając do zrozumienia, że zależy jej na prywatności.

Bury kot, chudy i z postrzępionymi uszami, zaczął się ocierać o jej kostki. W obozie było mnóstwo kotów, zawsze ciągnęły do Aes Sedai, przy których zachowywały się niczym łagodne domowe zwierzątka, niezależnie jak dzikie były wcześniej. Po kilku chwilach drapania za uszami kot poszedł sobie dumny jak król, szukając kogoś, kto się nim dalej zajmie. Kandydatek nie zabraknie.

Przed chwilą wokół widać było tylko obszarpanych robotników i woźniców, teraz cały obóz zaczynał już tętnić życiem. Grupki Nowicjuszek w bieli, tak zwane „rodziny”, spieszyły chodnikiem na lekcje, odbywające się w namiotach dostatecznie dużych, żeby je wszystkie pomieścić, lub nawet na wolnym powietrzu. Przechodząc obok niej, przerywały swą dziecięcą paplaninę i kłaniały się z zachowaniem wszelkich form. Ten widok nigdy nie przestał jej zadziwiać. I gniewać. Sporo tych „dzieci” było już w średnim wieku lub starszych — parę miało włosy przyprószone siwizną, kilka było nawet babciami! — a tak łatwo poddawały się starożytnej dyscyplinie, jak pierwsze lepsze dziewczęta przybywające do Wieży. I tyle ich było. Po ulicach toczyła się z pozoru niekończąca rzeka. Ile Wieża straciła na swojej strategii obejmującej tylko dziewczęta urodzone z iskrą talentu oraz te, które własne, na ślepo czynione próby doprowadziły do przenoszenia, podczas gdy reszta miała sama znaleźć drogę do Tar Valon? Ile straciła, twierdząc, że żadna dziewczyna powyżej osiemnastego roku życia nie potrafi poddać się dyscyplinie? Ona sama nigdy nie próbowała niczego zmieniać — życiem Aes Sedai rządziły prawo i obyczaj, Biała Wieża zbudowana została na tej skale — i pewne zmiany, jak choćby rodziny tych nowicjuszek, wydawały się zbyt radykalne, ale wciąż nawracało to samo pytanie: ile Wieża straciła? Na chodnikach widać było również siostry, w parach lub trójkach, zazwyczaj w towarzystwie Strażników. Strumień nowicjuszek opływał je ze wszystkich stron zmarszczkami ukłonów i spojrzeń kierowanych pod adresem sióstr, które udawały, że niczego nie dostrzegają. Tylko nielicznych Aes Sedai nie otaczała poświata Mocy. Beonin miała ochotę syknąć z irytacji. Nowicjuszki wiedziały, że Anaiya i Kairen nie żyją — nikomu nie przyszło do głowy, żeby postawić pogrzebowe stosy gdzieś na uboczu — ale wiedza o tym, jak zeszły z tego świata, z pewnością by je przeraziła. Nawet najmłodsze stażem, wpisane do księgi nowicjuszek w Murandy, nosiły już biel dostatecznie długo, by się orientować, że siostry chodzące wszędzie w poświacie saidara nie są widokiem normalnym. W końcu zaczną się bać i jaki z tego pożytek? Zabójca z pewnością nie uderzy w chwili, gdy wokół są dziesiątki sióstr.

Jej wzrok przyciągnęła grupa pięciu sióstr, które powoli jechały na wschód, wokół nich nie zobaczyła nawet śladu migotania saidara. Za każdą z sióstr ciągnął niewielki orszak, obejmujący sekretarkę, służącą, służącego na wypadek, gdyby trzeba było podnosić jakieś ciężary oraz jednego lub więcej Strażników. Wszystkie Aes Sedai miały kaptury naciągnięte na głowy, ale łatwo można było je rozpoznać. Varilin, też z Szarych Ajah, to będzie ta wysoka jak mężczyzna, Takima, Brązowa, to ta drobniutka. Płaszcz Saroiyi pysznił się mnóstwem białych haftów — musiała pewnie traktować go saidarem, że tak połyskiwał czystością — natomiast fakt, że w ślad za Faiselle jechało dwóch Strażników, identyfikował ją równie nieomylnie jak jaskrawozielony płaszcz. Konsekwentnie, ostatnią siostrą odzianą w szarości musiała być Magla z Żółtych Ajah. Kogo zastaną na miejscu, w Darein? W obecnej sytuacji na pewno nie będą to negocjatorki z Wieży. Pojechały w ogóle pewnie tylko dlatego, że uznały, iż mimo wszystko nic ich nie zwalnia od wcześniejszych ustaleń. Ludzie często obstawali przy utrwalonych zachowaniach, mimo że przyświecający im cel dawno zniknął. Dziwił tylko fakt, że to stwierdzenie można było zastosować do Aes Sedai.

— Nie widać, żeby łączyło je poczucie wspólnej misji, prawda, Beonin? Wyglądają, jakby po prostu jechały w tym samym kierunku.

I tyle, jeśli chodzi o symboliczne znaczenie naciągniętego kaptura jako deklaracji potrzeby prywatności. Na szczęście doskonale kontrolowała, mimowolne u większości ludzi, gesty zdradzające prawdziwy stan uczuć, jak choćby westchnienia. Dwie siostry, które przystanęły obok, były słusznego wzrostu, o delikatnej budowie ciała, ciemnowłose, piwnookie — ale na tym podobieństwo się kończyło. Wąska twarz Ashmanaille obdarzona wystającym nosem rzadko zdradzała jakiekolwiek emocje. Jej jedwabna suknia ze srebrnymi rozcięciami wyglądała, jakby przed momentem wyszła spod ręki szwaczki, podbity futrem płaszcz z kapturem obszyty był srebrnym haftem. Natomiast ciemne wełny Phaedrine były mocno pogniecione, a nawet poplamione w kilku miejscach, a wełniany płaszcz zupełnie pozbawiony ozdób zdecydowanie potrzebował cerowania; ona sama zbyt często marszczyła brwi, choćby w tej chwili. Gdyby nie to, mogłaby być nawet ładna. Dziwna para przyjaciółek — zazwyczaj dość niechlujna Brązowa i Szara, która co najmniej tyleż czasu poświęcała ubiorom, co wszystkim innym zajęciom.

Beonin spojrzała w ślad za odjeżdżającymi Zasiadającymi. Faktycznie, wyglądały na raczej przypadkowe towarzyszki podróży niż na delegację zjednoczoną wspólnym celem. Tylko nerwowości dzisiejszego poranka należało przypisywać, że nie zwróciła na to uwagi.

— Może... — powiedziała, odwracając się ku niepożądanemu towarzystwu — wciąż dumają nad konsekwencjami zeszłej nocy, tak, Ashmanaille? — Pożądane czy niepożądane, należało przestrzegać form grzeczności.

— Przynajmniej Amyrlin żyje — odpowiedziała jej Szara siostra — i z tego co mi powiedziano, wnioskuję, że pozostanie przy życiu i... pozostanie w dobrym zdrowiu. I ona, i Leane. — Nawet cuda, jakich Nynaeve dokazała, Uzdrawiając Siuan i Leane, nie zdjęły językowego tabu z ujarzmienia.

— Żywa i uwięziona to, jak przypuszczam, lepiej niż ścięta. Ale niewiele lepiej. — Kiedy Morvrin obudziła ją, aby przekazać wieści, nie bardzo potrafiła dzielić podniecenie Brązowej. Czy też to, co u Morvrin za podniecenie uchodziło. Czyli nieznaczny uśmiech. Poza tym wieści w niczym nie wpłynęły na zmianę planów Beonin. Liczyły się tylko fakty. Egwene została pojmana i tyle. — Nie zgadzasz się ze mną, Phaedrine?

— Oczywiście — zaczepnie odparła Brązowa. Ale Phaedrine zawsze taka była, zawsze tak pogrążona w czymś, co akurat przykuło jej uwagę, że niepomna, jak się należy zachowywać. I najwyraźniej jeszcze nie skończyła. — Ale nie dlatego cię szukałyśmy. Ashmanaille twierdzi, że wyznajesz się na morderstwach. — Nagły podmuch wiatru szarpnął materią ich płaszczy. Beonin i Ashmanaille zgrabnie sobie poradziły, Phaedrine zupełnie nie zwróciła uwagi, że poły jej okrycia powiewają swobodnie. Nie spuszczała wzroku z twarzy Beonin.

— Być może doszłaś do jakichś wniosków odnośnie do naszych morderstw, Beonin — powiedziała łagodnie Ashmanaille. — Może zechciałabyś się nimi z nami podzielić? Phaedrine i ja dużo na ten temat myślałyśmy, ale nie doszłyśmy do niczego. Osobiście znam się lepiej na kwestiach cywilnych. Ale z tego co słyszałam, tobie udało się wyjaśnić kilka nienaturalnych zgonów.

Rzecz jasna, zastanawiała się nad tymi morderstwami. Czy była choć jedna siostra w obozie, która tego nie robiła? Beonin nie potrafiłaby, nawet gdyby próbowała ze wszystkich sił. Wykrycie mordercy dostarczało znacznie większej satysfakcji, wręcz radości, niż rozstrzygnięcie sporu granicznego. Morderstwo było najbardziej odrażającą ze zbrodni, kradzież czegoś, czego nie można odzyskać, wszystkich lat, które można było przeżyć, wszystkiego, co w tym czasie można było zrobić. Nadto chodziło o Aes Sedai, tym samym więc w oczach wszystkich sióstr sprawa nabierała charakteru osobistego. Zaczekała, aż minie je ostatnie stadko odzianych w biel kobiet — tamte, a wśród nich były dwie mocno już posiwiałe, skłoniły się migiem i pospieszyły dalej. Strumień nowicjuszek na chodnikach powoli zaczynał się przerzedzać. Koty szły w ślad za nimi. Nowicjuszki były też znacznie bardziej chętne do obdzielania pieszczotami niż Aes Sedai.

— Mężczyzna, który z chciwości sięga po nóż — powiedziała, gdy żadna nowicjuszka nie mogła już jej usłyszeć — kobieta, która z zazdrości sięga po truciznę, są jednym i tym samym. Nasza sprawa wygląda zupełnie inaczej. Mamy dwa morderstwa, dokonane wyraźnie przez jednego mężczyznę, które dzieli ponad tydzień. Należy stąd wnioskować o cierpliwości i planowaniu. Motyw jest niejasny, ale ofiary z pewnością nie zostały dobrane przypadkowo. Ponieważ o sprawcy nie wiemy nic poza tym, że potrafi przenosić, trzeba się zastanowić nad tym, co mogło łączyć ofiary. W naszym wypadku zarówno Anaiya, jak i Kairen należały do Błękitnych Ajah. Zadałam więc sobie pytanie, jaki jest związek między Błękitnymi Ajah a mężczyzną, który potrafi przenosić. I oto odpowiedź, jaką uzyskałam: Moiraine Damodred i Rand al’Thor. Poza tym Kairen się z nim kontaktowała, prawda?

Mars na czole Phaedrine pogłębił się.

— Nie sugerujesz chyba, że to on jest zabójcą? — Naprawdę, trochę już przesadzała.

— Nie — grzecznie odpowiedziała Beonin. — Mówię, że należy iść śladem tego powiązania. Co natychmiast prowadzi nas do Asha’manów. Mężczyzn, którzy potrafią przenosić. Mężczyzn, którzy potrafią przenosić i wiedzą, jak Podróżować. Mężczyzn, którzy mają wszelkie powody, żeby obawiać się wszystkich Aes Sedai. Powiązanie nie jest jeszcze dowodem — przyznała niechętnie — ale coś w tym musi być, prawda?

— Dlaczego jakiś Asha’man miałby dwukrotnie pojawić się w obozie i za każdym razem zabić jedną siostrę? Wygląda to tak, jakby zabójca wziął na cel tylko te dwie i żadnej innej. — Ashmanaille pokręciła głową. — Skąd mógł wiedzieć, kiedy Anaiya i Kairen będą same? Nie sądzisz chyba, że czai się gdzieś przebrany za robotnika. Z tego co wiem, Asha’mani są zbyt pyszni, żeby się do tego zniżać. Mnie się wydaje znacznie bardziej prawdopodobne, że mamy do czynienia z prawdziwym robotnikiem, który potrafi przenosić i żywi jakieś urazy.

Beonin parsknęła pogardliwie. Czuła zbliżającego się Tervaila. Pewnie biegł, skoro uwinął się tak szybko.

— Ale dlaczego czekał aż do teraz? Ostatnich nowych robotników przyjęłyśmy w Murandy przeszło miesiąc temu.

Ashmanaille otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale Phaedrine weszła jej w słowo, niczym wróbel kradnący gołębiowi okruszek.

— Być może dopiero teraz dowiedział się, jak to zrobić. Dzikus, by tak rzec. Słyszałam rozmowy robotników. W takim samym stopniu się ich boją, co im zazdroszczą. Pewnego razu byłam przy tym, jak któryś mówił, że żałuje, iż nie ma na tyle odwagi, by samemu pójść do Czarnej Wieży.

Szara siostra uniosła nieznacznie lewą brew, co u innej kobiety pewnie oznaczałoby okrzyk zdumienia. Była przyjaciółką Phaedrine, ale nawet przyjaciółki nie lubią, kiedy im się wchodzi w ten sposób w słowo. Na koniec powiedziała jednak tylko tyle:

— Asha’man mógłby go odnaleźć. Jestem tego pewna. Beonin czuła Tervaila stojącego kilka kroków za nią, ale pozwoliła mu czekać. W więzi pulsował niezmienny spokój i cierpliwość, której nie powstydziłyby się góry. Tak bardzo chciałaby móc na nich polegać, jak polegała na jego fizycznej sile.

— To zapewne nigdy nie nastąpi, jestem pewna, że się ze mną zgodzicie — powiedziała cichym głosem. Romanda i jej popleczniczki wymyśliły wprawdzie ten absurdalny „alians” z Czarną Wieżą, ale od momentu sformułowania koncepcji nie potrafiły uzgodnić najprostszych rzeczy: w jaki sposób go wdrożyć, co powinno się znaleźć w stosownej umowie jak zacząć negocjacje. Każda propozycja była dziesiątki razy dyskutowana, odrzucana, potem znowu przyjmowana i znowu odrzucana. Ostatecznym losem pomysłu było fiasko, dzięki Światłości.

— Muszę już iść — powiedziała i odwróciła się, żeby wziąć wodze Zimowej Zięby z rąk Tervaila. Jego wysoki, gniady wałach był zgrabny, mocny i szybki, idealnie wyszkolony rumak bojowy. Jej brązowa klacz była dość przysadzista i niezbyt szybka, ale Beonin zawsze przedkładała wytrwałość nad szybkość. Zięba potrafiła biec jeszcze, gdy wyższe, rzekomo silniejsze zwierzęta padały. Włożyła stopę w strzemię, zamarła jeszcze na moment z rękoma na łękach. — Dwie siostry nie żyją. Ashmanaille, i obie są z Błękitnych. Porozmawiaj z tymi, które je znały i dowiedz się, co jeszcze miały ze sobą wspólnego. Żeby znaleźć mordercę, musisz się kierować powiązaniami.

— Bardzo wątpię, że zawiodą nas one do Asha’manów, Beonin.

— Ale mordercę trzeba znaleźć, to jest najważniejsze — odparła, wspinając się na siodło i ruszając, nim tamta znalazła odpowiednie słowa. Dość raptowny koniec rozmowy, i niezbyt grzeczny, ale powiedziała wszystko, co miała do powiedzenia, a poza tym czas już zaczynał naglić. Tarcza słońca w całości już była widoczna nad horyzontem i pięła się raźno w górę. Zmitrężyła dość czasu, teraz trzeba się było spieszyć.

Przejażdżka na poletko stanowiące punkt wyjściowy Podróży trwała tylko chwilę, niemniej na miejscu od razu rzucała się w oczy kolejka kilkunastu Aes Sedai, czekających u wysokiego, płóciennego ekranu; niektóre były bez płaszczy, jakby spodziewały się, że za moment trafią do ciepłego wnętrza, dwie z jakiegoś powodu miały na sobie szale. Połowie sióstr towarzyszyli Strażnicy, z których część miała na sobie charakterystyczne zmiennobarwne płaszcze. Siostry łączył fakt, że wszystkie otaczała poświata saidara. Na widok celu ich podróży Tervail niczym nie okazał zdziwienia, wciąż był tak samo opanowany. Ufał jej. Na terenie ograniczonym ekranami rozbłysło srebrne światło, a po czasie, jaki zabiera wolne policzenie do trzydziestu, dwie Zielone, które pojedynczo nie potrafiłyby otworzyć bramy, zajęły miejsce poprzedniczki czy poprzedniczek, a czterej Strażnicy prowadzili za nimi konie. Do Podróżowania już zdążył przylgnąć obyczaj prywatności. O ile siostra nie wyraziła zgody na przyglądanie się, jak tka sploty, próba podglądania miejsca przeznaczenia jej Podróży traktowana była jak wtrącanie się w nie swoje sprawy. Beonin czekała więc cierpliwie w siodle Zimowej Zięby, a Tervail górował nad nią z grzbietu Młota. Przynajmniej zgromadzone tu siostry szanowały wymowę naciąganego kaptura. A może miały własne powody do zachowania milczenia. W każdym razie nie musiała z żadną rozmawiać. W takiej chwili jak ta miałaby z tym poważne trudności.

Kolejka przed nią poruszała się szybkim tempem i nie minęło wiele czasu, jak ona i Tervail zsiadali z koni na czele znacznie krótszej kolejki, bo złożonej już tylko z trzech sióstr. Strażnik uniósł ciężką płachtę i przepuścił ją przodem. Ekrany z płótna zawieszone były na wysokich tyczkach, ograniczały kwadrat zdeptanego śniegu o powierzchni dwadzieścia kroków na dwadzieścia — niezliczone ślady butów i kopyt na nierównym gruncie urywały się pośrodku jak nożem uciął. Tam właśnie wszystkie otwierały bramę. Powierzchnia ziemi lśniła lekko, co mogło zapowiadać kolejną lekką odwilż, po której zapewne wszystko znowu zamarznie. Wiosna przychodziła tutaj później niż w Tarabonie, ale jej początek był bliski.

Gdy tylko Tervail puścił płótno, objęła saidara i niemalże pieszczotliwie utkała sploty. Splot nie przestawał jej fascynować: odkrycie wiedzy uznawanej za dawno utraconą, z pewnością największe ze wszystkich odkryć Egwene al’Vere. Za każdym razem, gdy go tkała, z powrotem ogarniało ją poczucie cudu, które czuła właściwie nieprzerwanie w nowicjacie i postulacie, a które gdzieś się zagubiło wraz ze zdobyciem szala. Coś nowego i wspaniałego. Rozjarzyła się przed nią pionowa srebrna pręga, dokładnie na linii urywających się śladów i w jednej chwili zmieniła w szczelinę, ta z kolei stała się zaraz kwadratowym otworem w powietrzu, w którym pojawiły się rozłożyste dęby o pokrytych śniegiem koronach. Lekki wiatr powiał jej w twarz i szarpnął poły płaszcza. Ongiś uwielbiała spacerować wśród tych drzew albo siadywać z książką na niższych gałęziach, oczywiście nie zimą.

Tervail nie rozpoznał dębowego gaju, dlatego skoczył przez bramę z mieczem w dłoni, ciągnąc za sobą Młota; nie minęła chwila i po drugiej stronie bramy spod kopyt bojowego rumaka bryzgnął śnieg. Niemniej twarz Tervaila pozostawała nieporuszona, a w więzi też panował spokój.

— Myślę, że zaplanowałaś dla nas coś niebezpiecznego, Beonin. — Wciąż trzymał w dłoni obnażone ostrze.

Położyła mu dłoń na ramieniu. To powinno go dostatecznie uspokoić; przecież nie blokowałaby ramienia z mieczm, gdyby groziło im jakieś niebezpieczeństwo.

— Nie bardziej niebezpiecznego niż...

Słowa zamarły jej na ustach, kiedy w odległości jakichś trzydziestu kroków zobaczyła kobietę, idącą w jej kierunku przez gaj masywnych pni. Musiała się wcześniej ukrywać za drzewem. Aes Sedai w sukni staromodnego kroju, z prostymi, siwymi włosami, upiętymi na karku w zdobioną perłami srebrną plecionkę i spływającymi do pasa. Niemożliwe. Ale tej silnej twarzy z ciemnymi, nakrapianymi oczyma i zakrzywionym nosem nie sposób było pomylić z żadną inną. Turanine Merdagon zmarła, kiedy Beonin była jeszcze Przyjętą. W pół kroku postać tamtej zniknęła.

— O co chodzi? — Tervail odwrócił się, uniósł miecz, spojrzał w kierunku, w którym ona wcześniej patrzyła. — Co cię tak przeraziło?

— Dotyk Czarnego spoczął na świecie — odpowiedziała cicho. Niemożliwe! Ale równie niemożliwe było, że jej się zdawało, ponieważ nigdy nie pozwalała sobie na igraszki płochej wyobraźni. Widziała to, co widziała. Drżała, choć nie miało to nic wspólnego z sięgającym po kostki śniegiem. Modliła się w milczeniu: „Niech Światłość spływa na mnie po kres moich dni, a dłoń Stwórcy mnie prowadzi ku niechybnej i nieodpartej nadziei zbawienia i odrodzenia”.

Kiedy powiedziała mu, że widziała siostrę zmarłą ponad czterdzieści lat temu, nie próbował jej niczego perswadować, tylko sam wymruczał pod nosem modlitwę. W więzi zobowiązań nie było strachu. Ona sama się bała, on wcale. Śmierć nie mogła przerazić człowieka, który żył tak, jakby każdy dzień był dla niego ostatnim. Gdy jednak wyjawiła, co zamierza, jego spokój się ulotnił. A nie powiedziała mu wszystkiego. Równocześnie spoglądała w lusterko i pieczołowicie tkała sploty. Szkoda, że nie znała się lepiej na Iluzji. W końcu splot osiadł, a twarz w lusterku zmieniła się. Zmiana nie była szczególnie poważna, niemniej nowe oblicze nie było już obliczem Aes Sedai, nie było obliczem Beonin Marinye — ot, jakaś tam kobieta, w odległy sposób podobna, o zdecydowanie jaśniejszych włosach.

— Dlaczego chcesz się spotkać z Elaidą? — zapytał podejrzliwie. Nagle w więzi pojawiło się napięcie. — Chcesz się dostać w jej pobliże, a potem zrzucić Iluzję, tak? Ona się na ciebie rzuci, a wtedy... Nie, Beonin, pozwól, żebym sam poszedł. W Wieży przebywa zbyt wielu Strażników, żeby mogła znać wszystkich, a nigdy jej nie przyjdzie do głowy, iż to Strażnik mógłby ją zabić. Zanim zrozumie, co się dzieje, przebiję sztyletem jej serce. — Jak błyskawica w jego prawej dłoni błysnął sztylet.

— Wszystko co robię, robię sama, Tervail. — Odwróciła i podwiązała splot Iluzji, potem przygotowała na wszelki wypadek kilka innych splotów i te również podwiązała, wreszcie utkała nadzwyczaj skomplikowany, który położyła na sobie. Miał skryć jej zdolność przenoszenia. Zawsze ją interesowało, dlaczego pewne sploty, jak na przykład Iluzja, można było położyć na sobie samej, podczas gdy innymi, jak Uzdrawianie, w ogóle nie dawało się dotknąć własnego ciała. Kiedy jako Przyjęta zadała to pytanie, Turaine odpowiedziała jej swoim pamiętnym, głębokim głosem: „Równie dobrze możesz pytać, dziecko, dlaczego woda jest mokra, a piasek suchy. Zajmij się raczej pytaniami o to, co możliwe, zamiast dociekaniem, dlaczego coś możliwe nie jest”. Dobra rada, choć do serca wzięła sobie tylko jej pierwszą część. Umarli zmartwychwstawali. „Niech Światłość spływa na mnie po kres moich dni...” Podwiązała ostatni splot, ściągnęła z palca pierścień z Wielkim Wężem i schowała go w sakwie przy pasie. Teraz mogła zupełnie niepostrzeżenie wejść między Aes Sedai. — Zawsze ufałeś mi, że wiem, co jest najlepsze — ciągnęła dalej. — Wciąż mi ufasz?

Jego oblicze pozostało równie nieprzeniknione, co twarz dowolnej siostry, ale więź zadrżała.

— Ależ oczywiście, Beonin.

— Wobec tego weź Ziębę i udaj się do miasta. Wynajmij pokój w gospodzie i poczekaj tam na mnie. — Otworzył usta, ale uciszyła go ostrzegawczym gestem dłoni. — Idź, Tervail.

Przez czas jakiś przyglądała się, jak z końmi znika wśród drzew, potem odwróciła się w kierunku Wieży. Umarli zmartwychwstawali. Ale ważne było tylko, żeby dotrzeć do Elaidy. Tylko to.

W porywistych podmuchach wiatru grzechotały szybki okien. Płonący na marmurowym kominku ogień ogrzał pomieszczenie do tego poziomu, że wilgoć skraplała się na szkle i spływała w dół łzami deszczu. Elaida do Avriny a’Roihan, Strażniczka Pieczęci Płomienia Tar Valon, Zasiadająca na Tronie Amyrlin, siedziała za biurkiem ze spokojnie splecionymi dłońmi oraz nieprzeniknionym obliczem i słuchała tyrady mężczyzny, stojącego naprzeciwko niej. Tamten garbił się i od czasu do czasu wymachiwał pięścią.

— ...trzymano mnie związanego i zakneblowanego przez większość podróży, dzień i noc w kabinie nie większej od koi! Za to domagam się, by kapitan tego statku został ukarany, Elaido. Co więcej, domagam się przeprosin od ciebie i Białej Wieży. Niech mnie Los pokarze, Zasiadająca na Tronie Amyrlin nie ma już prawa porywać królów! Biała Wieża nie ma prawa! Domagam się...

Znowu zaczął się powtarzać. Ledwie urwał na moment, by zaczerpnąć tchu. Niełatwo było się skoncentrować na tym, co mówił. Jej spojrzenie zbłądziło na jaskrawe gobeliny zdobiące ściany, na idealnie ułożone róże na białych postumentach w rogach. Zaczynało już ją to męczyć: zmuszanie się do zewnętrznego spokoju i wysłuchiwanie powodzi słów. Miała ochotę wstać i go uderzyć. Jak on śmiał! Odzywać się w ten sposób do Zasiadającej na Tronie Amyrlin! Ale ze względów politycznych lepiej było odcierpieć swoje. Niech się wygada.

Mattin Stepaneos den Balgar miał muskularne ciało, które w młodości na pewno przyciągało niejedno spojrzenie, ale wiek okazał się dlań niełaskawy. Siwa broda nie obejmująca wygolonej górnej wargi była starannie przystrzyżona, ale na głowie prawie już nie miał włosów, nos zdradzał ślady wielokrotnego złamania, a wściekłość pogłębiała zmarszczki na nabiegłym krwią obliczu. Zielony, jedwabny kaftan, wyszywany na rękawach w Złote Pszczoły Illian, został wyszczotkowany i wyczyszczony prawie tak dobrze, jak mogła to zrobić siostra, używając Mocy, ale innego odzienia w podróży nie miał i pewne plamy najwyraźniej nie dały się wywabić. Wiozący go statek należał do raczej nieruchawych, przybył spóźniony dopiero wczoraj, niemniej choć raz Elaida życzliwie patrzyła na czyjąś opieszałość. Światłość jedna wiedziała, jakie zamieszanie wywołałaby Alviarin, gdyby statek przybył na czas. Ta kobieta zarobiła sobie wizytę u kata przez kłopoty, jakie ściągnęła na Wieżę, z których to kłopotów Elaida musiała teraz się wyplątać; nie wspominając już o tym, że miała czelność szantażować Zasiadającą na Tronie Amyrlin.

Mattin Stepaneos urwał nagle i cofnął się pół kroku, stając na wzorzystym, tarabońskim dywanie. Elaida natychmiast przywołała się do porządku. Zawsze, kiedy myślała o Alviarin, dziwne rzeczy działy się z jej twarzą.

— Czy jesteś zadowolony z przydzielonych ci pokoi? — zapytała, przerywając przedłużającą się ciszę. — Służba ci odpowiada?

Mrugnął, zaskoczony nagłą zmianą tematu.

— Pokoje wygodne są, zaiste, a służba też ujdzie — odparł znacznie łagodniejszym tonem, być może pamiętając jej grymas. — Cóż z tego, skoro...

— Powinieneś być więc wdzięczny Wieży, Mattinie Stepaneosie, oraz mnie. Rand al’Thor zdobył Illian w kilka dni po tym, jak opuściłeś miasto. Razem z Laurową Koroną. Nazwał ją Koroną Mieczy. Czy potrafisz uwierzyć, że zawahałby się zdjąć ci ją razem z głową? Wiedziałam, że z własnej woli nie wyjedziesz. Uratowałam ci życie. — Tak. Powinien wierzyć, że wszystko odbyło się z uwzględnieniem jego interesów.

Głupiec zdobył się na śmiałość i dumnie zaplótł dłonie na piersiach.

— Jeszcze nie jestem bezzębnym, starym psem, Matko. Wiele razy stawiałem czoło śmierci w obronie Illian. Czy naprawdę wierzysz, że tak bardzo boję się śmierci, że przedłożę nad nią twoją „gościnę”, która może potrwać do końca moich dni? — Po raz pierwszy od wejścia do jej gabinetu, zwrócił się do niej właściwym tytułem.

Bogato zdobiony, pozłacany zegar stojący odegrał kuranty, po trzech poziomach jego sceny zaczęły się poruszać małe figurki ze srebra i złota. Na najwyższym, ponad tarczą, król i królowa klękali przed Zasiadającą na Tronie Amyrlin. W odróżnieniu wszelako od stuły spoczywającej na ramionach Elaidy, stuła maleńkiej Amyrlin wciąż miała siedem pasków. Jakoś nie potrafiła się zmobilizować, żeby sprowadzić lakiernika. Mnóstwo ważniejszych rzeczy miało pierwszeństwo.

Poprawiła stułę spływającą na jaskrawoczerwony jedwab sukni, oparła się plecami o wysokie, pozłacane oparcie krzesła, tak by Płomień Tar Valon, ułożony z księżycowych kamieni, znalazł się dokładnie nad jej głową. Chciała uświadomić temu mężczyźnie całość symboliki otaczającej ją samą, jak i to, co sobą reprezentowała. Gdyby miała pod ręką laskę zwieńczoną Płomieniem, podsunęłaby mu ją pod nos.

— Martwy człowiek nie może sobie rościć żadnych praw, mój synu. Ale ty, z moją pomocą, być może odzyskasz swoją koronę i swoje królestwo.

Mattin Stepaneos rozchylił nieznacznie wargi, wciągnął powietrze i uniósł głowę, niczym mężczyzna wietrzący zapach domu, na którego zobaczenie stracił już nadzieję.

— A w jakiż to sposób masz zamiar do tego doprowadzić, Matko? Jak rozumiem, nad miastem władzę sprawują ci... Asha’mani — lekko zająknął się na przeklętym słowie — oraz Aielowie, wypełniający rozkazy Smoka Odrodzonego. — Najwyraźniej ktoś z nim rozmawiał, ktoś nie potrafił zapanować nad językiem. Odtąd dostęp do wieści będzie miał ściśle racjonowany. Prawdopodobnie służących trzeba będzie wymienić. Ale w tonie jego głosu nadzieja walczyła o lepsze z gniewem i to był dobry znak.

— Odzyskanie twojej korony wymagać będzie planowania i czasu — zapewniła go, choć w tej chwili nie miała pojęcia, w jaki sposób można cel osiągnąć. Z pewnością jednak zamierzała znaleźć sposób. Porwanie króla Illian pierwotnie pomyślane zostało jako demonstracja siły, ale ostatecznie fakt przywrócenia go na tron w znacznie większym stopniu spełniłby to zadanie. Znowu wróciło stare marzenie: restauracja chwały Białej Wieży z czasów, kiedy trony drżały na jedno uniesienie brwi Amyrlin. — Musisz być zmęczony po podróży — powiedziała, wstając. Jakby z własnej woli się w nią udał. Miała nadzieję, że okaże się dość inteligentny, aby podtrzymywać te pozory. Posłużą im lepiej niż prawda w dniach, które nadejdą. — W południe zjemy razem obiad i zastanowimy się, co można zrobić. Cariandre, odprowadź Jego Wysokość na pokoje i sprowadź krawca. Niech uszyje nowe ubrania. Powiedzmy, że będzie to prezent ode mnie. — Pulchna Czerwona z Ghealdan, która dotąd cicho jak myszka stała przy drzwiach do przedpokoju, podeszła i dotknęła ramienia króla. On zawahał się, wyraźnie nie chcąc jeszcze wychodzić, ale Elaida zdecydowana była nie dawać mu pretekstu. — Po drodze poproś Tarnę do mnie. Czeka nas dziś wiele pracy — dodała na jego użytek.

W końcu Mattin Stepaneos pozwolił się wyprowadzić, ona zaś usiadła, zanim jeszcze dotarł do drzwi. Na blacie jej biurka stały w przewidzianym porządku trzy lakierowane szkatułki, w jednej była jej korespondencja, trzymała tam otrzymane ostatnio listy i raporty od Ajah. Czerwone dzieliły się z nią wszystkim, o czym donosiły ich siatki szpiegowskie — tak przynajmniej uważała — ale od pozostałych Ajah otrzymywała jedynie jakieś skrawki, chociaż przez ostatni tydzień znalazło się w tym trochę niezbyt pożądanych informacji. Niezbyt pożądanych choćby z tego względu, że wskazywały kontakty z buntowniczkami znacznie wykraczające poza zasięg tych groteskowych negocjacji. Ale zamiast się w nie zagłębić, otworzyła leżącą przed nią skórzaną teczkę ze złoceniami. Sama administracja Wieży produkowała tyle raportów, że pogrzebałyby jej biurko, gdyby próbowała sama je sprawdzać; z Tar Valon spływało dziesięciokroć więcej. Większość załatwiali urzędnicy, do niej docierały wyłącznie najważniejsze. Ale wciąż był tego porządny stos.

— Chciałaś mnie widzieć, Matko? — powiedziała spokojnie Tarna, zamykając za sobą drzwi. Ton głosu nie zdradzał braku szacunku, słomianowłosa kobieta po prostu z natury była taka jak wyraz jej lodowatobłękitnych oczu. Elaidzie to nie przeszkadzało. Przeszkadzał jej natomiast fakt, że jaskrawoczerwona stuła Opiekunki na szyi Tarny była niewiele więcej niż szeroką wstążką. Bladoszarą suknię zdobiła wystarczająca liczba czerwonych rozcięć, żeby domniemywać dumę z macierzystych Ajah, dlaczego więc stuła była taka wąska? Mimo to Elaida głęboko ufała tej kobiecie, a ostatnimi czasy zaufanie to był najrzadszy towar.

— Jakieś wieści z przystani, Tarna? — Nie było potrzeby dodawać, z której. Tylko Południowa Przystań rokowała jakieś widoki, poza gruntowanym remontem.

— Mogą do niej wpłynąć tylko statki o najmniejszym zanurzeniu — powiedziała Tarna, idąc po dywanie ku biurku. Równie dobrze mogłaby rozmawiać o pogodzie. Nic nie było w stanie jej poruszyć. — Ale pozostałe mogą na zmianę dokować przy tej części łańcucha, która zmieniła się w cuendillar, tam przeładowują towar na barki. Kapitanowie skarżą się, cała procedura zabiera znacznie więcej czasu, niemniej przez jakiś czas może funkcjonować.

Elaida zacisnęła usta, zaczęła bębnić palcami po blacie. Na jakiś czas. Nie mogła rozpocząć remontu przystani, póki bunt nie załamie się całkowicie. Jak dotąd przynajmniej ani razu nie zaatakowały, Światłości dzięki. Z pewnością atak zostałby przeprowadzony wyłącznie z pomocą regularnych wojsk, lecz siostry i tak musiałyby uczestniczyć w jego odparciu, a tego należało unikać za wszelką cenę. Ale zburzenie wież przystani, czego bezwzględnie wymagał plan napraw oznaczałoby otwarcie zatok w każdym sensie słowa, a to mogłoby nasunąć drugiej stronie jakieś desperackie pomysły. Światłości! Walk należy za wszelką cenę unikać. Armię Garetha Bryne’a planowała włączyć w szeregi Gwardii Wieży, oczywiście po tym, jak rebeliantki zrozumieją, że to koniec i poddadzą się jej władzy. Oczyma duszy już widziała, jak Gareth Bryne dowodzi w jej imieniu Gwardią Wieży. Nieskończenie lepszy kandydat na Naczelnego Dowódcę niż Jimar Chubain. Wtedy świat zobaczy siłę Wieży! Nie chciała, żeby jej żołnierze zabijali się wzajem, nie chciała, żeby jej Aes Sedai ginęły, osłabiając Wieżę. Buntowniczki w takim samym stopniu podlegały jej władzy, jak wierne jej siostry i zdecydowana była zmusić je do uznania tego faktu.

Wzięła pierwszą kartkę ze stosu raportów, przebiegła wzrokiem.

— Najwyraźniej, mimo mych wyraźnych rozkazów, wciąż nie sprząta się ulic. Dlaczego?

W oczach Tarny zabłysły niepokojące iskierki, chyba po raz pierwszy Elaida zobaczyła u niej jakieś objawy zakłopotania.

— Ludzie się boją, Matko. Nie opuszczają domów, jeśli nie ma po temu naglącej potrzeby, a nawet wówczas dwa razy się zastanowią. Powiadają, że umarli spacerują po ulicach.

— Czy te wieści zostały potwierdzone? — cicho zapytała Elaida. Znienacka poczuła, jak krew ścina jej się w żyłach. — Czy któraś z sióstr również to widziała? — Żadna z Czerwonych, przynajmniej na ile wiem. — Była Opiekunką, pozostałe z nią rozmawiały, ale nie należało oczekiwać, że będą rozmawiały zupełnie swobodnie, że dopuszczą ją do konfidencji. Jak, na Światłość, poradzić sobie z czymś takim? — Ale ludzie w mieście nie słuchają żadnych perswazji. Upierają się, że widzieli.

Odmierzonym ruchem Elaida odłożyła raport na blat biurka. W środku cała się trzęsła. A więc tak. Przeczytała na temat Ostatniej Bitwy wszystko, co mogła znaleźć, nawet studia i Przepowiednie tak archaiczne, że nigdy nie zostały przetłumaczone z Dawnej Mowy, które pokrywały się kurzem w najciemniejszych kątach biblioteki. Al’Thor był oczywiście pierwszym zwiastunem, teraz jednak wychodziło na to, że Tarmon Gai’don nadejdzie szybciej, niźli ktokolwiek oczekiwał. Kilka spośród starożytnych Przepowiedni, pochodzących z najwcześniejszych dni Wieży, uznawało pojawienie się umarłych za pierwszy znak, miało ono być wynikiem osłabienia rzeczywistości, spowodowanym narastaniem siły Czarnego. Wkrótce nastąpią gorsze rzeczy.

— Jeśli nie będzie innego wyjścia, niech Gwardia Wieży siłą wyciągnie z domów wszystkich zdolnych do pracy mężczyzn — poleciła spokojnie. — Ulice mają być czyste i to od dziś. Dziś!

Blade brwi tamtej uniosły się w zaskoczeniu — naprawdę zapodziała się gdzieś jej sztywna samokontrola! — ale oczywiście powiedziała tylko:

— Jak rozkażesz, Matko.

Elaida przywdziała maskę opanowania, ale było to zwykłe udawanie. Będzie, co będzie. A ona wciąż nie miała żadnej kontroli nad tym chłopcem. Pomyśleć, że raz już go miała w ręku! Gdyby tylko wówczas wiedziała... Przeklęta Alviarin i jej po trzykroć przeklęta proklamacja, nakładająca anatemę na każdego, kto zechce z nim paktować inaczej, jak za pośrednictwem Wieży. Anulowałaby ją, gdyby nie oznaczało to objawu słabości, zresztą tak czy inaczej szkoda już została zrobiona, nienaprawialna szkoda. Dobrze choć, że wkrótce będzie miała w ręku Elayne, a kluczem do zwycięstwa w Tarmon Gai’don był Królewski Dom Andoru. Taka była treść jej Przepowiedni sprzed wielu lat. Poza tym nadzwyczaj przyjemną lekturą okazały się wieści o antyseanchańskim powstaniu w Tarabonie. Nie wszystko więc wyglądało jak gęste zarośla kłujących ze wszystkich stron pnączy.

Przejrzała następny raport i skrzywiła się. Nikt nie przepadał za ściekami, niemniej składały się na jedną trzecią zasadniczych arterii miasta; pozostałe dwie trzecie stanowiła czysta woda i handel. Bez ścieków Tar Valon stanie się siedliskiem dziesiątek chorób, z którymi nie poradzi sobie żadna akcja sióstr, nie wspominając już o natężeniu smrodu na i tak już nieładnie pachnących od gnijących śmieci ulicach. I choć handel w danej chwili prawie nie funkcjonował, położone w górze rzeki ujęcie wciąż dostarczało wodę do wież ciśnień na całym terenie miasta, a stamtąd do fontann i studzienek, z których każdy mógł czerpać do woli... Ale odpływy ścieków w dole rzeki były niemal zatkane. Umoczyła pióro w kałamarzu i u góry stronicy napisała: CHCĘ, ŻEBY DO JUTRA ZOSTAŁY PRZECZYSZCZONE, i podpisała się. Jeżeli urzędnicy mieli choć odrobinę rozsądku, prace już trwały, niestety, ona nie bardzo w to wierzyła.

Następny raport sprawił, że otworzyła szeroko oczy.

— Szczury w Wieży? — To chyba jakieś żarty! Taki raport powinien znaleźć się na pierwszym miejscu! — Niech któraś sprawdzi Osłony, Tarna. — Osłony funkcjonowały od czasu zbudowania Wieży, ale może przez trzy tysiące lat osłabły. Ile spośród tych szczurów było szpiegami Czarnego?

Rozległo się pukanie do drzwi i zaraz do środka weszła pulchna Przyjęta, imieniem Anemara. Rozłożyła suknię w głębokim ukłonie.

— Jeśli pozwolisz, Matko, Felaana Sedai i Negaine Sedai przyprowadziły tu kobietę, którą znalazły na korytarzach Wieży. Ich zdaniem chce ona przedstawić petycję Tronowi Amyrlin. — Powiedz jej, żeby zaczekała i zaproponuj herbatę — ucięła ostro Tarna. — Matka jest zajęta...

— Nie, nie — zaprotestowała Elaida. — Każ im wejść, dziecko. — Minęło tak dużo czasu, odkąd po raz ostatni ktoś przyszedł, żeby przedstawić jej jakąś petycję. Z góry miała ochotę wyrazić zgodę, niezależnie co się w niej znajdzie, pod warunkiem, że nie będzie zupełną bzdurą. Być może jest to zwiastun dalszych. Może choć pod tym względem rzeczy wracają do normy. Kiedy po raz ostatni jakaś siostra przyszła do niej, nie wezwana? Być może te dwie Brązowe też są zwiastunkami.

Ale do gabinetu weszła tylko jedna kobieta i starannie zamknęła za sobą drzwi. Wnosząc z jedwabnej sukni do konnej jazdy i niezłego płaszcza, mogła być szlachcianką albo prosperującym kupcem, świadczyłyby o tym też jej swobodne maniery. Elaida pewna była, że nigdy jej w życiu nie spotkała, a jednak w okolonej jasnymi włosami twarzy — jaśniejszymi nawet niż u Tarny — było coś znajomego.

Elaida wstała, wyszła zza biurka, wyciągnęła ręce, a na jej twarzy zagościł rzadki uśmiech. Próbowała sprawiać krzepiące wrażenie.

— Jak rozumiem, masz dla mnie petycję, córko. Tarna, nalej jej herbaty. — Herbata była w srebrnym dzbanku na srebrnej tacy na mniejszym stoliczku, a ten powinien zachować jeszcze bodaj odrobinę ciepła.

— Pozwoliłam im wierzyć w petycję, ponieważ chciałam dotrzeć do ciebie w jednym kawałku, Matko — odpowiedziała kobieta tarabońskim akcentem, potem ukłoniła się... a w pół ukłonu jej twarz stała się obliczem Beonin Marinye.

Tarna objęła saidara i otoczyła Beonin tarczą, Elaida jednak poprzestała na wsparciu się rękoma na biodrach.

— Rzec można, że zdumiona jestem, iż ośmieliłaś się pokazać tu swoją twarz, Beonin, ale to byłoby mało powiedziane.

— W Salidarze udało mi się wejść w skład ciała, które można by określić jako radę rządzącą — odpowiedziała spokojnie Szara siostra. — Dbałam o to, żeby siedziały na miejscu i nic nie robiły, rozsiewałam plotki, wedle których wiele z nich miało być twoimi sekretnymi popleczniczkami. Dzięki moim działaniom siostry nigdy nie nabrały do siebie pełnego zaufania, wedle mej oceny, a w pewnym momencie właściwie zaczęły się zbierać, aby wrócić do Wieży... Ale wtedy przybyły kolejne Zasiadające, uzupełniając stan Błękitnych. Zanim się obejrzałam, wybrały własną Komnatę Wieży oraz radę rządzącą i było właściwie po sprawie. Mimo to robiłam, co mogłam. Wiem, że kazałaś mi z nimi zostać, póki nie będą gotowe wrócić do Wieży, ale teraz to już jest z pewnością tylko sprawa dni. Jeśli mogę coś rzec, Matko, decyzja o niepostawieniu zarzutów Egwene jest zaiste najlepsza z możliwych. Przede wszystkim, to jej geniusz odkrył nowe sploty, jest pod tym względem lepsza nawet niż Elayne Trakand czy Nynaeve al’Meara. Po drugie, zanim Egwene została wyniesiona, Lelaine i Romanda walczyły bezowocnie o tytuł Amyrlin. Póki Egwene żyje, żadna z nich nie ma szans na zwycięstwo w tej walce. Osobiście uważam, że już wkrótce siostry pójdą za moim przykładem. Za tydzień lub dwa Lelaine i Romanda zostaną same, może z paroma wyjątkami kobiet, należących do tej tak zwanej Komnaty.

— Skąd wiedziałaś, że dziewczyna nie będzie sądzona? — zapytała Elaida. — Skąd wiedziałaś, że w ogóle żyje? Opuść tarczę, Tarna.

Tarna posłuchała polecenia, a Beonin skinęła w jej kierunku głową, jakby na znak wdzięczności. W porównaniu ze spokojem wyzierającym z wielkich błękitnoszarych oczu tamtej Beonin mogła się wydać kobietą omalże nerwową, ale w istocie jej opanowaniu nie sposób było czegokolwiek zarzucić. To właśnie samokontroli — w połączeniu z pełnym oddaniem prawu, jak też ambicją, której posiadała aż nadto — zawdzięczała fakt, iż Elaida dostrzegła w niej idealną kandydatkę do udania się śladem sióstr uciekających z Wieży. A teraz ta kobieta zawiodła na całej linii! Och, z pewnością posiała odrobinę niezgody, ale tak naprawdę nie osiągnęła nic z tego, czego Elaida się po niej spodziewała. Nic! Przekona się wkrótce, że nagroda będzie współmierna do porażki.

— Egwene potrafi się przenieść do Tel’aran’rhiod, Matko. Zwyczajnie zasypia i już. Sama też w nim byłam i ją widziałam, ale nie potrafię tego zrobić bez pomocy ter’angreala. A nie potrafiłam zdobyć żadnego z posiadanych przez buntowniczki i dlatego nie przywiozłam ze sobą. W każdym razie rozmawiała z Siuan Sanche, we śnie, jak tamta twierdziła, chociaż osobiście przypuszczam, że chodzi o Świat Snów. Najwyraźniej doniosła, że jest więziona, ale nie chciała powiedzieć, gdzie i zakazała wszelkich prób jej uwolnienia. Mogę sobie nalać trochę tej herbaty?

Elaida była tak wstrząśnięta, że nie potrafiła wykrztusić słowa. Gestem udzieliła Beonin zezwolenia, Szara ukłoniła się, podeszła do stoliczka i wierzchem dłoni ostrożnie sprawdziła temperaturę dzbanka. Dziewczyna potrafiła dostać się do Tel’aran’rhiod? Istniały ter’angreale, dzięki którym było to możliwe? Świat Snów był właściwie legendą. A ponadto, wedle tych niepokojących strzępów informacji, jakimi dzieliły się z nią Ajah, dziewczyna odkryła splot umożliwiający Podróżowanie, nie wspominając już o innych odkryciach. Fakt ten okazał się zresztą decydujący dla zostawienia jej przy życiu i zachowania dla Wieży. Ale teraz słyszała już rzeczy nie mieszczące się w głowie!

— Jeżeli Egwene naprawdę to wszystko potrafi, Matko, to może rzeczywiście jest Śniącą — powiedziała Tarna. — Ostrzeżenie, które przekazała Silvianie...

— Jest pozbawione sensu, Tarna. Seanchanie wciąż tkwią zagrzebani w Altarze, ledwie zerkając na Illian. — Przynajmniej Ajah chętnie dzieliły się wszystkim, czego udało im się dowiedzieć o Seanchanach. Albo raczej, miała nadzieję, że się dzieliły. Od nagłego podejrzenia jej głos stwardniał. — Zakładając, że Seanchanie nie nauczą się Podróżować, jakie jeszcze mogłybyśmy przedsięwziąć środki ostrożności oprócz tych, które kazałam wprowadzić w życie? — Nie było takich środków. Dziewczyna zakazała prób jej uwolnienia. Z pozoru było to korzystne, ale równocześnie oznaczało, że wciąż uważa się za Amyrlin. Cóż, Silviana wkrótce wybije jej to z głowy, jeśli zawiedzie dyscyplina szkolna. — Czy odpowiednia ilość naszej mikstury może jej uniemożliwić wejście do Tel’aran’rhiod?

Tarna skrzywiła się lekko — żadna z sióstr nie pozostawała obojętna wobec faktu istnienia ohydnego naparu, nawet Brązowe, które na ochotnika zgłosiły się do przetestowania go — i pokręciła głową.

— Możemy ją zmusić do przespania nocy, ale następnego dnia nie będzie się do niczego nadawała, a któż wie, jak w dłuższej perspektywie wpłynie to na jej zdolności?

— Mogę ci nalać, Matko? — zapytała Beonin, balansując w palcach cieniutką białą filiżanką. — Tarna? Najważniejsze wieści, jakie przynoszę...

— Nie mam ochoty na żadną herbatę — powiedziała ostro Elaida. — Czy masz mi do zaoferowania coś, dzięki czemu uratujesz skórę w obliczu tak żałosnej porażki? Znasz splot Podróżowania albo Przemieszczania, albo... — Tego było tak wiele. Zapewne odkrywały tylko Talenty i umiejętności ongiś zatracone, najwyraźniej jednak większość nie została jeszcze na powrót nazwana.

Szara siostra spojrzała na nią znad filiżanki, jej twarz była zupełnie nieruchoma. — Tak — oznajmiła na koniec. — Nie potrafię stworzyć cuendillara, ale nie gorzej od większości sióstr posługuję się nowymi splotami Uzdrawiania i znam je wszystkie. — W jej głosie zabrzmiała odległa nuta podniecenia. — Najcudowniejsze jest Podróżowanie. — Nie pytając o pozwolenie, objęła źródło i zaczęła tkać Ducha. Na tle jednej ze ścian pojawiła się srebrna pręga, za nią mignął widok pokrytych śniegiem dębów. Podmuch zimnego wiatru wdarł się do pomieszczenia, zatańczyły płomienie na kominku. — To się nazywa brama. Można jej użyć tylko w wypadku, gdy dobrze się zna miejsce, do którego chce się dotrzeć, miejsce zaś poznaje się, kiedy otwiera się w nim bramę, natomiast do nieznanego miejsca udajemy się za pomocą Przemieszczania. — Zmieniła splot, otwór w powietrzu skolapsował w srebrną pręgę, a potem otworzył się ponownie. Miejsce dębów zajęła ciemność i pomalowana na szaro platforma z poręczami i bramą, zawieszona pośród nicości.

— Puść splot — powiedziała Elaida. Miała poczucie, że jeśli wejdzie na tę platformę, otoczy ją nieskończona ciemność. Że w tej ciemności będzie spadać przez całą wieczność. Zakręciło jej się w głowie. Otwór... brama... zniknęła. Wspomnienie wszakże pozostało.

Wróciła na swoje krzesło za biurkiem, otworzyła największą z lakierowanych szkatułek, tę, którą zdobiły czerwone róże i złote woluty. Z górnej przegródki wzięła maleńką figurkę z kości słoniowej, jaskółkę o rozwidlonym ogonie, pożółkłą ze starości i zaczęła kciukiem gładzić krzywizny skrzydeł.

— Bez mojego pozwolenia nie będziesz nikogo niczego uczyć.

— Ależ... dlaczego nie, Matko?

— Niektóre z Ajah występują przeciwko Matce prawie z równą zajadłością, co tamte zza rzeki — wyjaśniła Tarna.

Elaida spojrzała ponuro na Opiekunkę, ale w zbroi opanowania tamtej takie rzeczy nie mogły spowodować najmniejszego uszczerbku.

— To ja zdecyduję, która jest... na tyle godna zaufania... żeby się uczyć, Beonin. Musisz mi obiecać. Nie, musisz przysiąc.

— Idąc tutaj, widziałam siostry rozmaitych Ajah, które patrzyły na siebie z nienawiścią. Co się stało w Wieży, Matko?

— Przysięgnij, Beonin.

Tamta nawet nie drgnęła, stała, wpatrując się w filiżankę tak długo, aż Elaida zaczęła podejrzewać, że odmówi. Ale ambicja zwyciężyła. Beonin wczepiła się w spódnice Elaidy w nadziei na względy i teraz już jej nie porzuci.

— W imię Światłości i nadziei na zbawienie oraz odrodzenie przysięgam, że bez pozwolenia Zasiadającej na Tronie Amyrlin nie będę nikogo uczyła splotów, które poznałam wśród buntowniczek... — zawiesiła głos i upiła łyk herbaty. — Jeżeli chodzi o niektóre siostry w Wieży, to prawdopodobnie są w znacznie mniejszym stopniu godne zaufania, niż ci się wydaje. Próbowałam się przeciwstawić, ale ta „rada rządząca” wysłała dziesięć sióstr z powrotem do Wieży, żeby rozpowszechniały plotki o Czerwonych Ajah i Logainie. — Elaida rozpoznała kilka imion, które tamta zdradziła, aż wreszcie padło imię ostatnie. Poderwała się z krzesła.

— Mam kazać je aresztować, Matko? — zapytała Tarna, wciąż chłodna jak lód.

— Nie. Każ je obserwować. Obserwuj, która się z którą prowadza. — A więc istniał kanał przekazu informacji między Ajah z Wieży a buntowniczkami. Jak głęboko spisek zapuścił korzenie? Jakkolwiek głęboko, ona wyrwie wszystkie ze szczętem!

— To może się okazać trudne w obecnym stanie rzeczy, Matko.

Elaida uderzyła wnętrzem dłoni w blat, biurko odpowiedziało głośnym trzaskiem.

— Nie pytam, czy to będzie trudne, czy łatwe. Powiedziałam, wykonać! I poinformuj Meidani, że zapraszam ją wieczorem na kolację. — Ta kobieta wciąż chciała nawiązać przyjaźń, która skończyła się wiele lat temu. Teraz okazało się dlaczego. — Idź i zajmij się wszystkim. — Przez twarz Tarny przemknął cień, kiedy się kłaniała. — Nie przejmuj się — kontynuowała Elaida. — Niniejszym udzielam Beonin pozwolenia, żeby nauczyła cię wszystkich splotów, jakie zna. — Mimo wszystko ufała Tarnie, a w obliczu takich względów twarz tamtej rozjaśniła się nieco.

Kiedy drzwi zamknęły się za Opiekunką, Elaida odsunęła na bok skórzaną teczkę i oparła łokcie na stole. Wzrok wbiła w Beonin.

— Dobrze. Pokaż mi wszystko.

Загрузка...