CZĘŚĆ VII. Carcassonne Wrzesień – październik 1891

ROZDZIAŁ 51

Niedziela, 27 września 1891


Następnego ranka po przyjęciu Leonie, Izolda i Anatol wstali późno.

Wieczór okazał się wspaniałym wydarzeniem towarzyskim, co do tego wszyscy się zgadzali. Przestronne wnętrza Domaine de la Cade, dotąd pogrążone w ciszy, na nowo powróciły do życia. Służba podśpiewywała i pogwizdywała przy pracy, Pascalowi uśmiech nie schodził z twarzy, Marieta stale podskakiwała, także ciągle uśmiechnięta.

Tylko Leonie czuła się nieszczególnie. Męczył ją potworny ból głowy, nawet miała dreszcze. Najwyraźniej wypiła za dużo wina, a rozmowa z panem Baillardem również nie przeszła bez wrażenia.

Większą część poranka przeleżała na chaise longue, chłodząc czoło kompresem. Gdy w porze obiadu poczuła się na tyle dobrze, by skubnąć grzankę i wypić kilka łyków bulionu, odkryła inną dolegliwość, często związaną z wielkimi wydarzeniami. Otóż tak długo czekała na proszoną kolację, że teraz, gdy już było po wszystkim, świat wydał jej się pusty i nieciekawy.

Przypatrywała się ciotce zajętej sprawami domu i majątku, jak zawsze spokojnej, ale teraz swobodniejszej i spokojniejszej niż wcześniej. Wystarczyło spojrzeć na jej twarz, by się zorientować, że jest wreszcie panią domu. Ona rządzi nim, nie na odwrót.

Anatol także był w doskonałym nastroju, idąc przez hol do biblioteki czy z salonu na taras, nieodmiennie pogwizdywał i ogólnie robił wrażenie człowieka, który ma świat u stóp.


***

Nieco później Leonie przyjęła zaproszenie Izoldy na spacer po ogrodach. Skoro już jej się rozjaśniło w głowie i poczuła się lepiej, chętnie skorzystała z okazji, by rozprostować nogi. Popołudnie było ciepłe, słońce gładziło dziewczynę po twarzy. Szybko odzyskała dobry humor i wyborne samopoczucie.

Prowadziły lekką rozmowę na tysiąc i jeden zawsze interesujących tematów: muzyka, książki, najnowsza moda. Izolda kierowała się w stronę jeziora.

– Chciałabym, żebyśmy się zastanowiły powiedziała w pewnej chwili

– jak zaplanować czas twojego pobytu w Domaine de la Cade. Anatol wspomniał, że interesuje cię historia i archeologiczne zabytki okolicy W takim razie mogłabym ci podsunąć kilka interesujących propozycji wycieczek. Na przykład do ruin zamku w Coustaussie?

– Chętnie!

– Rozumiem, że nadal będziesz chciała czytać. Zdaniem Anatola masz taki apetyt na książki, jak inne kobiety na biżuterię lub stroje.

Leonie spłonęła rumieńcem.

– Według niego, za dużo czytam, ale prawda jest taka, że on czyta za

mało! Wie wszystko o książkach jako przedmiotach, lecz nie pojmuje hi

storii zawartych na kartkach!

Izolda zaśmiała się dźwięcznie.

– Pewnie dlatego musiał powtarzać egzamin maturalny! Leonie spojrzała na ciotkę ze zdumieniem.

– Zdradził się z tą tajemnicą?

– Ależ skąd! Który mężczyzna będzie się przechwalał niepowodzeniami!

– Wobec tego…?

– Choć między moim zmarłym mężem a waszą matką trudno by się doszukiwać serdeczności, jednak Jules lubił wiedzieć, jakie postępy w nauce czyni jego bratanek.

Dziewczyna przyjrzała się ciotce z zainteresowaniem. Mama nigdy nie kryła, że komunikowała się z bratem bardzo rzadko. Leonie chciała dowiedzieć się czegoś więcej, lecz Izolda poruszyła inny temat i okazja przepadła. Czy wspomniałam już, że zostałam członkiem Societe Musicale et la Lyre w Carcassonne? Do tej pory nie mogłam brać udziału w tylu koncertach, w ilu bym chciała, teraz się to zmieniło. Zdaję sobie sprawę, że niekoniecznie musisz być szczęśliwa na wsi. z dala od przyjęć i rozrywek.

– Jestem całkiem zadowolona.

Izolda podziękowała jej uśmiechem.

– Niedługo będę musiała pojechać do Carcassonne. Mogłybyśmy wybrać się tam razem, spędzić w mieście kilka dni. Co ty na to?

Dziewczyna z wrażenia aż straciła dech w piersiach.

– Bardzo bym chciała! Ciociu! To będzie fantastyczne! Kiedy jedziemy?

– Czekam na list od prawników męża. Jak tylko go otrzymam, zaczniemy przygotowania do wyjazdu.

– Z Anatolem?

– Oczywiście. Wiem od niego, że chciałabyś obejrzeć odnowione średniowieczne La Cite. Podobno rzeczywiście wygląda jak żywcem wyjęte z trzynastego wieku. Postępy w renowacji słusznie budzą uznanie. Jeszcze pięćdziesiąt lat temu miasto byfo jedną wielką ruiną, a teraz, dzięki pracy pana Viollet-le-Duca i innych, którzy po nim podjęli jego zadanie, zmieniło się nie do poznania. Można je bezpiecznie zwiedzać.

Dotarły do końca ścieżki. Zawróciły w stronę jeziorka, potem na niewielki, ocieniony cypel, z którego otwierał się przepiękny widok na wodę.

– Skoro się nieco lepiej poznałyśmy – powiedziała Izolda – chciałabym ci zadać pytanie natury osobistej. Czy mogę?

– Cóż, w zasadzie… – Ostrożność wzięła górę. – To zależy, jakiego tematu miałoby dotyczyć.

Izolda zaśmiała się perliście.

– Chciałam tylko spytać, czy masz wielbiciela.

Leonie spłonęła rumieńcem.

– Ja…

– Czyżbym wymagała od naszej przyjaźni zbyt wiele?

– Nie – odparła dziewczyna pośpiesznie. Nie chciała się wydać nietaktowna ani naiwna. Z drugiej strony, prawda była taka, że wszelkie jej pojęcie na temat romantycznej miłości pochodziło z książek. – Oczywiście, że nie. Po prostu… jestem zaskoczona.

– Wobec tego…? – Izolda odwróciła się do dziewczyny. – Czy jest na świecie wybranek twojego serca?

Leonie, ku swemu zaskoczeniu, poczuła żal, że ktoś taki jeszcze nie istnieje. Owszem, śniła o wielkim uczuciu, ale obiektem jej westchnień były postaci, które spotykała w powieściach, albo bohaterowie ze sceny, śpiewający o miłości i honorze. Do tej pory jej niewysłowione fantazje nigdy jeszcze nie powiązały się z żywym człowiekiem.

– Nie interesują mnie takie sprawy – oznajmiła zwięźle. – Moim zdaniem, małżeństwo jest formą niewolnictwa.

Izolda skryła uśmiech.

– Kiedyś może tak było, ale teraz, we współczesnych czasach? A przy tym… Jesteś młoda. Wszystkie dziewczęta marzą o miłości.

– Ja nie. Widziałam mamę… – Urwała, mając przed oczami gwałtowne sceny, łzy, dni, kiedy brakowało pieniędzy na jedzenie, kolejnych mężczyzn, przychodzących i odchodzących.

Izolda raptem spoważniała.

– Marguerite znalazła się w bardzo trudnej sytuacji. Robiła, co mogła, żeby chronić ciebie i Anatola. Nie powinnaś jej osądzać surowo.

– W ogóle jej nie osądzam! – zapalczywie rzuciła dziewczyna, rozzłoszczona uwagą ciotki. – Po prostu nie chcę tak żyć.

– Miłość… prawdziwa miłość… jest skarbem – ciągnęła Izolda. Czasami boli, przeszkadza, robi z ludzi głupców, ale nadaje sens i cel naszemu istnieniu. Dzięki niej życie nabiera kolorów. – Urwała na chwilę. – Jedynie miłość potrafi zmienić człowieczą egzystencję w cudowne doświadczenie.

Leonie zerknęła na ciotkę, po czym spuściła powieki.

– Nie tylko z powodu mamy odwracam się od miłości wyjaśniła. Widziałam, jak cierpiał Anatol. Od tamtego czasu patrzę na te sprawy inaczej. – Czuła na sobie wzrok ciotki, ale nie potrafiła podnieść oczu. Anatol był zakochany. Niestety, jego wybranka umarła. W tym roku, w marcu. Nie wiem dokładnie, co jej się stało, wiem tylko tyle, że odeszła w strasznych okolicznościach. – Z trudem przełknęła ślinę. – Potem bardzo się o niego baliśmy. Całkiem się załamał, podupadł na duchu, był kompletnie rozbity, uciekał… w niewłaściwe towarzystwo… Całe noce spędzał poza domem i…

Izolda przycisnęła do siebie ramię dziewczyny.

– Mężczyzna inaczej radzi sobie z kłopotami. Zachowanie Anatola

niekoniecznie musiało świadczyć o stanie, który należałoby uznać za poważny.

– Ciociu! Ty go nie widziałaś! To był człowiek stracony dla świata!

I dla mnie, dodała w myślach.

– Chwali ci się takie żarliwe uczucie do brata – rzekła Izolda – ale chyba już czas przestać się o niego martwić. Teraz jest raczej w pogodnym na stroju, chyba się ze mną zgodzisz?

Choć nie do końca przekonana, dziewczyna pokiwała głową.

– Rzeczywiście, wygląda dużo lepiej niż wiosną.

– Sama widzisz. Dlatego pora, żebyś zaczęła bardziej myśleć o własnych potrzebach, a mniej się zajmowała nim. Przyjęłaś moje zaproszenie, bo chciałaś odpocząć, nie mylę się, prawda?

Leonie pokiwała głową.

– Wobec tego, skoro już tu jesteś, spróbuj zająć się sobą. Anatol jest w dobrych rękach.

Dziewczyna przypomniała sobie ucieczkę z Paryża, obietnicę, że pomoże bratu, poczucie zagrożenia, które znikało i pojawiało się na nowo, bliznę nad okiem Anatola, pamiątkę po niebezpieczeństwie, jakiemu stawił czoło, i raptem, przez chwilę, poczuła, że zdjęto jej z barków ogromny ciężar.

– Jest w dobrych rękach – powtórzyła Izolda z przekonaniem. – I ty także.

Zawędrowały na drugą stronę jeziorka. Spokojna tafla wody połyskiwała zielenią, przed nimi roztaczał się piękny widok na dom. W ciszy od czasu do czasu rozlegał się trzask gałązki pod stopami czy szelest trawy, gdy jakiś królik uciekał do nory. Wysoko nad drzewami odzywały się wrony.

Gospodyni poprowadziła do ustawionej na pagórku kamiennej lawy w kształcie sierpa księżyca, krawędzie wygładził czas. Usiadła i gestem zaprosiła gościa.

– Po śmierci męża często tutaj przychodziłam. Łatwiej tu odnaleźć

spokój.

Zdjęła biały kapelusz z szerokim rondem i położyła go na siedzisku. Leonie zrobiła to samo, ściągnęła też rękawiczki. Podniosła wzrok na ciotkę. Złote włosy Izoldy lśniły w słońcu, zwieńczając figurę jak zwykle doskonale wyprostowaną, z dłońmi opartymi wdzięcznie na kolanach. Spod rąbka bladoniebieskiej spódnicy wyglądały nieskazitelne pantofle.

– A czy nie dokuczała ci samotność, ciociu? Zostałaś bez męża… Byliśmy małżeństwem zaledwie kilka lat. Jules miał swoje nawyki i… cóż, większość czasu spędzaliśmy oddzielnie. Rzadko bywałam w majątku.

– Ale teraz jesteś tu szczęśliwa?

– Przywykłam – odparła Izolda cicho.


Ciekawość, która nieco zbladła wobec ostatnich wydarzeń, wróciła jeszcze silniejsza. W głowie dziewczyny pojawiły się tysiące pytań. Chociażby takie: Dlaczego Izolda, jeśli źle się czuła w Domaine de la Cade. postanowiła tu zostać? Z ust wyrwało się całkiem inne.

– Ciociu, bardzo tęsknisz za wujkiem Jules'em?

Liście kołysały się na wietrze, szepcząc, szeleszcząc, podsłuchując. Izolda westchnęła.

– Był człowiekiem bardzo dobrze wychowanym – odpowiedziała, starannie dobierając słowa. – Mężczyzną uprzejmym i szczodrym mężem.

– Ale te słowa o miłości…

– Nie zawsze można wyjść za mąż za ukochanego – przerwała Izolda. – Trzeba brać pod uwagę okoliczności, okazję, potrzebę.

– A jak się poznaliście? Wydawało mi się, że wujek rzadko wyjeżdżał z Domaine de la Cade.

– Rzeczywiście, niechętnie opuszczał dom. Miał tu wszystko, co mu było potrzebne do szczęścia. Zajmował się książkami, wypełniał obowiązki właściciela, a traktował je bardzo poważnie. Mimo to jednak miał zwyczaj raz w roku zaglądać do Paryża, tak jak za życia ojca.

– I przy takiej okazji was sobie przedstawiono?

– Właśnie.

Leonie mniejszą uwagę zwracała na słowa, większą na zachowanie ciotki. Ręka Izoldy bezwiednie uniosła się do szyi osłoniętej wysokim koronkowym kołnierzem, chociaż dzień był bardzo ciepły. Dziewczyna uświadomiła sobie, że ten gest był dla ciotki charakterystyczny.

Izolda pobladła, jakby wróciły do niej przykre wspomnienia, które wolałaby raczej usunąć z pamięci.

– Brakuje ci go, ciociu? – naciskała Leonie.

Izolda uśmiechnęła się niespiesznie, enigmatycznie.

Tym razem dziewczyna już nie miała wątpliwości. Mówiąc o miłości z takim uczuciem, z taką czułością, ciotka nie miała na myśli męża.

Leonie szukała odwagi, by zadawać następne pytania. Pragnęła wiedzieć więcej, a jednocześnie nie chciała być wścibska. Izolda niby powiedziała dużo, niby dopuszczała gościa do konfidencji, a przecież tak niewiele zdradziła z historii swojego małżeństwa. A przede wszystkim Leonie nie mogła się pozbyć wrażenia, że ciotka zamierza poruszyć jakiś inny temat, dotąd odsuwany. Nie potrafiła odgadnąć jaki.

– Powinnyśmy już wracać uznała Izolda. Inaczej Anatol zacznie się o nas martwić.

Wstała. Leonie podniosła kapelusz i rękawiczki i także się podniosła.

– Zostaniesz w Domaine de la Cade, ciociu? spytała. Izolda dłuższą chwilę milczała.

– Jeszcze nie wiem – rzekła w końcu. Majątek jest piękny, ale trudno

tu znaleźć spokój.

ROZDZIAŁ 52

Carcassonne


Poniedziałek, 28 września 1891

Bagażowy otworzył drzwi przedziału pierwszej klasy i Victor Constant wyszedł na peron w Carcassonne.

Raz, dwa, trzy, Baba-Jaga patrzy, pomyślał. Zupełnie jak w dziecięcej zabawie. Jestem coraz bliżej, nic na to nie poradzisz.

Wiatr przybierał na sile, atakował porywami. Ze słów bagażowego wynikało, że należy się spodziewać serii jesiennych sztormów, najgorszych od wielu lat. Kolejna wichura miała być znacznie silniejsza. Oczekiwano jej w Carcassonne w przyszłym tygodniu.

Constant rozejrzał się dookoła. Drzewa miotały się jak dzikie konie w zaprzęgu, niebo nabrało stalowej barwy. Nad dachami zbierały się groźne czarne chmury.

– To tylko uwertura – powiedział cicho i zaśmiał się z własnego dowcipu.

Powiódł wzrokiem wzdłuż peronu, zatrzymał spojrzenie na służącym, który wyładowywał z pociągu bagaże. Gdy do niego dołączył, we dwóch ruszyli do wyjścia. Tam Constant zaczekał, aż jego człowiek wezwie fiakra. Bez większego zainteresowania obserwował w drodze barki, penkhes, przycumowane do słupków i do drzew cytrynowych, rosnących wzdłuż brzegu. Woda chlupotała o ceglane ściany Kanału Południowego. Nagłówki „Depeche de Toulouse'" w kiosku z gazetami ostrzegały przed wieczorną wichurą.

Wynajął mieszkanie w bocznej uliczce dziewiętnastowiecznej dzielnicy Bastide Saint-Louis. Wręczywszy swojemu człowiekowi zdjęcie zabrane z mieszkania przy rue de Berlin, zostawił go z nudnym zadaniem wypytywania o Marguerite, Anatola i Leonie w każdym pensjonacie, każdym hotelu i każdym domu z pokojami do wynajęcia, a sam wyprawił się pieszo na stare miasto, do średniowiecznej cytadeli, na przeciwległy brzeg rzeki Aude.

Mimo żywej nienawiści do Verniera musiał przyznać, że przeciwnik sprytnie zmylił ślady. A jednocześnie miał nadzieję, iż pozorny sukces uśpi jego czujność, skłoni go do jakiejś nieostrożności, nieprzemyślanego posunięcia. Sowicie opłacił dozorcę przy rue de Berlin, by mu spisał adres nadawcy, jeśli pojawi się jakaś korespondencja z Carcassonne, bo wyszedł z założenia, że Vernier, skoro tak skutecznie zapadł się pod ziemię, nie wie o śmierci matki i może próbować się z nią skontaktować. Sieć w Paryżu zaciskała się nawet pod nieobecność Constanta, i sprawiało mu to niekłamaną przyjemność.

Przeszedł na drugą stronę rzeki przez Pont Vieux. Pod mostem Aude toczyła czarną wodę między rozmokłymi brzegami, gnała po płaskich kamieniach i pobladłych wodorostach. Wysoka woda. Poprawił rękawiczki, bo dawał mu się we znaki bąbel między drugim i trzecim palcem lewej dłoni.

Miasto Carcassonne bardzo się zmieniło od czasu, gdy ostatnio postawił stopę w La Cite. Mimo niesprzyjającej pogody gęsto było od handlarzy sprzedających kanapki, różnych artystów i naganiaczy rozdających ulotki czy broszury. Stali, zdawałoby się, na każdym rogu. Przyjął jakąś brzydką bibułkę informacyjną, przebiegł wzrokiem po reklamach mydła marsylskiego oraz La Micheline, miejscowego likieru, a także wypożyczalni rowerów i pokojów do wynajęcia w pobliskich pensjonatach. Tekst oscylował pomiędzy samochwalczym bełkotem a przypisami historycznymi. Constant zmiął arkusik taniego papieru i rzucił go na ziemię.

Nienawidził tego miasta i miał ku temu powody. Trzydzieści lat temu wuj zabrał go do dzielnicy biedoty, do La Cite. Szedł wtedy między ruinami, oglądał plugawych citadins, wegetujących między kruszejącymi ścianami. Tego samego dnia później, oszołomiony śliwkową brandy i opium, w obitym adamaszkiem pokoju nad barem na Place d'Armes zyskał swoje pierwsze doświadczenie z przedstawicielką najstarszego zawodu świata. Za sprawą uprzejmości wuja.

Tenże wuj przebywał obecnie na oddziale zamkniętym w Lamalou-les-Bains, chory na connasse albo inny syfilis. Wierzył, że mózg mu wycieka przez nos, Constant nie odwiedzał krewnego. Nie miał najmniejszej ochoty patrzeć na postępy choroby, widzieć, co się z nim samym będzie działo za jakiś czas.

Tamta dziewczyna stała się jego pierwszą ofiarą. Zabił ją niechcący i był to dla niego wielki wstrząs. Nie dlatego, że odebrał życie, ale że okazało się to tak łatwe. Ręka na gardle, strach w oczach prostytutki, gdy zrozumiała, iż gwałtowność zbliżenia była tylko wstępem do dramatycznego końca.

Gdyby nie pękaty portfel wuja i jego koneksje w merostwie, Constant z pewnością skończyłby na galerach albo na gilotynie. Stało się jednak inaczej. Ot, po prostu wyjechali z miasta, tyle że cichcem i w pośpiechu.

Nowe doświadczenie wiele go nauczyło, między innymi tego, jak potężnym argumentem są pieniądze. Gdy w grę wchodzi złoto, fakty przestają się liczyć. Constant szybko się uczył. Przez całe życie uzależniał od siebie przyjaciół i wrogów, wykorzystując do tego kombinację długów, wdzięczności, a jeśli wszystko inne zawiodło, strach. Kilka lat później zrozumiał, ze za każdą lekcję się płaci. Dziewczyna zemściła się na nim zza grobu. Zaraziła go chorobą, która boleśnie wysysała życie z jego wuja; tak samo za jakiś czas i z nim się rozprawi. A sprawczyni tego nieszczęścia była już dawno poza jego zasięgiem.

Schodząc z mostu, raz jeszcze wrócił myślami do rozkoszy, jaką dała mu śmierć Marguerite Vernier. Zalała go fala gorąca. Tak, Marguerite na chwilę wymazała z jego pamięci poniżenie, jakiego doznał od jej syna. Bo choć tak wiele kobiet straciło życie z jego ręki. zawsze lepiej się czuł, gdy zabijał piękność. Wtedy gra była warta świeczki.

Wspomnienia zdarzeń w mieszkaniu przy rue de Berlin pobudziły go bardziej, niż się spodziewał. Poluzował kołnierzyk. Jakby to było dziś, czuł odurzającą woń strachu i krwi. Mieszanki absolutnie wyjątkowej, jedynej w swoim rodzaju. Zacisnął pięści. Ten rozkoszny opór, ta skóra czerwieniejąca pod palcami…

Oddychał szybko i gwałtownie.

Zszedł na brukowaną rue Trivalle i tam dopiero odzyskał panowanie nad sobą. Uważnym spojrzeniem zlustrował brudną uliczkę. Setki tysięcy franków wydanych na odnowę trzynastowiecznej cytadeli nie odmieniły życia ludzi z quartier Trivalle. Wyglądała tak samo jak przed trzydziestu laty. Identycznie jak wówczas na progach zaniedbanych domów siedziały bose dzieciaki z gołymi głowami. Ściany z cegły i kamienia zdawały się pochylać, jakby je popychała gigantyczna dłoń czasu. Jakaś żebraczka o martwym, niewidzącym spojrzeniu, owinięta w dziurawe koce, wyciągnęła do niego sękatą dłoń. Nie zwrócił na nią uwagi.

Przeciął Place Saint-Gimer przed brzydkim nowym kościołem, zbudowanym przez pana Viollet-le-Duca. Oblepiła go chmara zabiedzonych psów i dzieciaków żebrzących o drobne albo oferujących swoje usługi w roli przewodnika czy posłańca. Pozornie nie zwracał na tę czeredę najmniejszej uwagi, ale gdy jeden z chłopców znalazł się zbyt blisko, skorzystał z okazji i metalową główką laski smagnął go po twarzy. Z rozciętej skóry pociekła krew. Urwisy rozpierzchły się na boki i zniknęły tak szybko, jak się pojawiły.

Dotarł do wąskiego zaułka po lewej, wiodącego w stronę wałów obronnych La Cite. Znał drogę doskonale. Bruk pokryty był śliskim biotem, wymieszanym z najróżniejszymi śmieciami dzielnicy biedoty: kawałkami papieru, odchodami zwierząt, gnijącymi warzywami, których nie chciały nawet zapchlone psy.

Doskonale wiedział, że zza okiennic obserwują go czarne oczy.

Zatrzymał się przed rozchwierutanym domkiem, w cieniu ściany. i mocno zastukał w drzwi laską. Jeżeli miał znaleźć Verniera i tę lafiryndę. musiał skorzystać z pomocy. Z usług człowieka, który mieszkał w tym domu. Nigdzie mu się nie śpieszyło i był cierpliwy. Zamierzał czekać tak długo, aż zdobędzie dowody, że Vernierowie są w okolicy.

Ktoś odsunął drewnianą klapkę na wizjerze.

W otworze ukazała się para przekrwionych oczu. Rozszerzyły się najpierw niedowierzaniem, potem strachem. Klapka opadła. Rozległ się zgrzyt odsuwanego rygla, chrobot przekręcanego klucza i wreszcie drzwi się otworzyły.

Constant wszedł do środka.

ROZDZIAŁ 53

DOMAINE DE LA CADE


Rozszalały wrzesień ustępował miejsca cichemu październikowi.

Minęły zaledwie dwa tygodnie od czasu, gdy Leonie wyjechała z Paryża, a przecież z trudem przypominała sobie rutynę tamtejszej codzienności. I, ku własnemu zdziwieniu, wcale nie tęskniła za dawnym życiem. Ani za widokami, ani za ulicami, ani nawet za towarzystwem matki czy sąsiadów.

Izolda i Anatol od dnia proszonej kolacji zdawali się zmieniać w oczach. Gospodyni zyskała spojrzenie niezmącone troską i choć najczęściej rano pozostawała w sypialni, cerę miała zdrową i promienną. W kolejnych dniach przychodziły szczere, serdeczne listy z podziękowaniami, stało się jasne, że Rennes-les-Bains dojrzało do zaproszenia wdowy po panu Lascombe w kręgi swojego towarzystwa.

Podczas tych spokojnych dni Leonie spędzała mnóstwo czasu na świeżym powietrzu, z zapałem zwiedzając posiadłość. Unikała tylko jednego miejsca: zaniedbanej ścieżki, prowadzącej do grobowca. Słońce i wczesne jesienne deszcze pomalowały świat w jaskrawe barwy, powlokły go żywą czerwienią, głęboką zielenią, gałęzie od spodu pociągnęły złotem, miedziane buki rozjarzyły szkarłatem, a janowce oblały koglem-moglem. W ciszy rozlegały się ptasie trele, od czasu do czasu zaszczekał jakiś pies w dolinie, zaszeleściło poszycie, gdy królik uciekał do nory. Tu i ówdzie stuknął kamień obluzowany stopą dziewczyny, niekiedy strzeliła gałązka. Chór cykad koncertował w drzewach, Domaine de la Cade roztaczała swoje wdzięki w pełnej krasie. W miarę jak czas oddalał od dziewczyny cienie i chłód grobowca, Leonie coraz bardziej zaprzyjaźniała się z posiadłością Lascombe'ów. I coraz trudniej było jej zrozumieć, dlaczego matka za dziecięcych lat nie czuła się tutaj dobrze. A jeśli rozumiała, wolała tego nie wiedzieć. Okolica emanowała spokojem.

Dni upływały przyjemnie, jeden podobny do drugiego. Ranki Leonie poświęcała malowaniu. Z początku zamierzała stworzyć cykl tradycyjnych krajobrazów, oddających charakter zmiennego pejzażu jesieni, lecz zachęcona nieoczekiwanym sukcesem malarskim w dzień proszonej kolacji, sa ma nie wiedząc kiedy, zmieniła koncepcje i przystąpiła do malowania serii portretów, podsuwanych przez blaknące wspomnienia – siedem postaci z tarota, które widziała w grobowcu. I zamiast prezentu dla matki komponowała pamiątkę z pobytu w Domaine de la Cade z myślą o Anatolu. W Paryżu, w różnych galeriach i muzeach, nigdy nie poruszały jej obrazy wielkich ulic i pięknie utrzymanych ogrodów ani uroki natury. Tutaj natomiast wytworzyło się jakieś powinowactwo między nią a drzewami czy widokami z okien. Do każdego portretu automatycznie dodawała w tle krajobraz z Domaine de la Cade.

Czasem praca szła bardzo łatwo, innym razem pędzel zatrzymywał się nad papierem. Le Mat przybrał cechy Anatola, jego wyraz twarzy, jego postać, jego koloryt. La Pretresse obdarzona została wdziękiem i elegancją, które w oczach Leonie łączyły się z ciotką Izoldą.

Le Diable. Jego nie próbowała malować.

Popołudniami czytała w swoim pokoju albo spacerowała z ciotką po ogrodach. Izolda, mówiąc o swoim małżeństwie, zawsze ważyła słowa, ale stopniowo Leonie dowiadywała się coraz więcej i z fragmentów rozmów poskładała dość kompletną historię.

Izolda dorastała na paryskich przedmieściach, pod opieką starszej krewnej, która traktowała ją jako bezpłatną osobę do towarzystwa. Odzyskawszy wolność w chwili śmierci ciotki, znalazła się jednak w nieszczególnej sytuacji materialnej. Szczęściem w wieku dwudziestu jeden lat objęła posadę u pewnego finansisty, a w zasadzie u jego żony, dawnej znajomej zmarłej ciotki; osoba ta straciła wzrok i potrzebowała kogoś do pomocy. Obowiązki Izoldy nie należały do trudnych: pisywała pod dyktando listy oraz wszelką inną korespondencję, czytała głośno gazety i najnowsze powieści, chodziła ze swoją pracodawczynią na koncerty i do opery. Wspominała tamten czas ze wzruszeniem, nie kryła sympatii dla finansisty i jego ociemniałej małżonki. Dzięki nim zyskała doskonałą znajomość kultury, socjety i couture. Nie powiedziała nigdy wyraźnie, dlaczego została odprawiona, Leonie jednak powiązała to ze wzmianką o niestosownym zachowaniu syna starszej pary.

O kwestiach dotyczących małżeństwa z Lascombe'em Izolda mówiła jeszcze mniej, mimo to było jasne, że ogromną rolę w zawarciu tego związku odegrały względy praktyczne. Zdecydowanie ważniejszy był interes niż miłość.

Leonie dowiedziała się także co nieco o incydentach, o których wspominał pan Baillard. Spowodowały ogromne zaniepokojenie w Rennes-les-Bains i z niewiadomych dla dziewczyny przyczyn łączone były z Domaine de la Cade. Izolda nie znała szczegółów, ale wiedziała, że w latach siedemdziesiątych odprawiano w lesie na terenie posiadłości w jakiejś zdekonse-krowanej kaplicy niestosowne ceremonie.

Dziewczyna pobladła, słuchając tych wieści. Od razu jej się przypomniały słowa pana Baillarda o tym, jak proboszcz Sauniere został wezwany, by uspokoić duchy. Chciałaby wiedzieć na ten temat więcej, lecz ciotka znała tę historię z drugiej ręki. usłyszała ją dłuższy czas po samych wydarzeniach, więc siłą rzeczy nie miała wiele do powiedzenia.

Przy innej okazji Izolda wspomniała to i owo na temat losów Jules'a. Mieszkańcy okolicy uważali go za samotnika. Od śmierci macochy i wyjazdu przyrodniej siostry nie szukał towarzystwa, a już zwłaszcza żony. Tymczasem w Rennes-les-Bains narastała podejrzliwość w stosunku do samotnego mężczyzny. Pytano, co się takiego stało, że jego siostra uciekła z majątku. A nawet zadawano sobie pytanie, czy rzeczywiście uciekła.

Gęstniejące plotki i rosnąca rezerwa mieszkańców w końcu zmusiły Lascombe'a do działania. Latem tysiąc osiemset osiemdziesiątego piątego roku nowy proboszcz parafii Rennes-le-Chateau, Berenger Sauniere, podpowiedział mu, że obecność kobiety w Domaine de la Cade zmieniłaby nastawienie okolicznych mieszkańców.

Za pośrednictwem wspólnego przyjaciela Lascombe poznał w Paryżu Izoldę. Od początku nie ukrywał, że byłoby mile widziane, a nawet pożądane, żeby nowa pani domu przez większą część roku pozostawała w mieście, rzecz jasna, na jego koszt, i przyjeżdżała do Rennes-les-Bains jedynie wówczas, gdy okaże się tam niezbędna.

W myślach Leonie pojawiło się pytanie, którego nie miała śmiałości zadać: Czy małżeństwo zostało skonsumowane?

Tak czy inaczej, była to historia całkowicie pozbawiona romantyzmu. I choć rozwiewała mnóstwo wątpliwości na temat małżeństwa wujostwa, jakie nasuwały się dziewczynie, nie tłumaczyła, o kim Jzolda mówiła, gdy używając najczulszych słów, tłumaczyła potęgę miłości. Wtedy, na tym pierwszym wspólnym spacerze, emanowała z niej namiętność niby z kart romansu. Widać było, że zaznała doświadczeń, o jakich Leonie mogła tylko marzyć.


***

Początek października był wyjątkowo spokojny, burze zapomniały o okolicy Rennes-les-Bains. Słońce świeciło jasno i przyjemnie grzało, lekka bryza poruszała cienie. To był szczęśliwy czas. Nic nie mąciło szczęścia mieszkańców Domaine de la Cade.

Jedynym cieniem na horyzoncie był brak wiadomości od matki. Cóż. Marguerite nie przepadała za prowadzeniem korespondencji, lecz tak całkowite milczenie było jednak zastanawiające. Anatol zapewniał Leonie, że list od matki przepadł razem z inną pocztą, gdy w burzliwą noc pod Limom wywrócił się wóz pocztowy. Naczelnik poczty poinformował ich, że stracili wtedy cały ładunek: listy, paczki, telegramy. Wszystko wpadło do rzeki Salz i odpłynęło z prądem.

Pod naciskiem siostry Anatol zgodził się – niechętnie że do matki napisze. Zaadresował list na rue de Berlin. Jeżeli du Pont musiał wrócić do Paryża, korespondencja trafi we właściwe ręce.

Leonie przyglądała się adresowaniu listu z dziwnym uczuciem. Gdy Anatol zaklejał kopertę i dawał ją chłopakowi, który miał zanieść przesył kę na pocztę w Rennes-les-Bains, opanował ją strach. Miała ochotę powstrzymać brata. Opanowała się jednak. Niepotrzebnie się bała. Nie było czego. Wierzyciele Anatola na pewno już go nie ścigali.

Jeden list nie może spowodować nic złego, mówiła sobie w duchu.

Pod koniec drugiego tygodnia października, gdy powietrze wypełniło się zapachem jesiennych ognisk i opadłych liści, podsunęła ciotce myśl, bv zajrzeli z wizytą do pana Baillarda. Albo zaprosili go do Domaine de la Cade. Niestety, ponoć pan Baillard niespodziewanie opuścił Rennes-les-Bains. Jego powrotu spodziewano się przed dniem świętego Marcina.

Dokąd pojechał? – spytała dziewczyna niezadowolona. Izolda rozłożyła ręce.

Nikt nie wie. Podobno gdzieś w góry, ale i tu nie ma pewności. Mimo wszystko Leonie chciała się wybrać do miasta. Choć Izolda

i Anatol nic byli tym pomysłem zachwyceni, w końcu skapitulowali. Wycieczkę zaplanowano na piątek, szesnastego października.


***

Spędzili w mieście bardzo mile przedpołudnie. Zajrzeli do Charles’a Denarnauda i wypili z nim kawę na tarasie Hotel de la Reine. Mimo całej jego bonhomie i serdeczności Leonie nadal nie potrafiła obdarzyć tego mężczyzny sympatią, a sądząc po zachowaniu Izoldy, pełnym rezerwy, choć doskonale poprawnym, wyczuwała, że ciotka ocenia go tak samo.

– Nie ufam temu człowiekowi – szepnęła w pewnej chwili dyskretnie. -Jest w nim jakiś fałsz.

Izolda jedynie uniosła brwi, ale to wystarczyło dla jasnego stwierdzenia, że się z dziewczyną zgadza.

Gdy wreszcie Anatol dał znak do wyjścia, obie podniosły się z ochotą.

– Postrzela pan ze mną w poniedziałek? – rzucił Denarnaud na odchodnym, ściskając dłoń Anatola. – Mamy zatrzęsienie sanglier w okolicy.

A na dzikach nie koniec. Ptactwa też nie zabraknie. Bekasy, gołębie, słonki, do koloru, do wyboru!

Anatolowi oczy rozbłysły.

– Z największą przyjemnością! Choć muszę uprzedzić, że więcej u mnie entuzjazmu niż umiejętności. Co gorsza, całkiem nie jestem przygotowany. Nie mam broni.

Denarnaud klepnął go w plecy.

– Załatwię panu broń i amunicję, pan zafunduje śniadanie.

– Umowa stoi – przystał Anatol ochoczo.

A Leonie, choć nadal nie mogła wykrzesać z siebie cieplejszych uczuć do Denarnauda, szczerze cieszyła się rozpromienioną twarzą brata.

– Kłaniam się drogim paniom rzekł Denarnaud. uchylając kapelusza. – Vernier, wobec tego do zobaczenia w poniedziałek. Wcześniej przyślę wszystko, co panu będzie potrzebne, jeśli pani Lascombe nie ma nic przeciwko.

Izolda skinęła głową.

– Bardzo proszę.

Nareszcie poszli.

Gdy spacerowali po mieście, Leonie nie mogła się oprzeć wrażeniu, że Izolda przyciąga uwagę ludzi. Nie było w ich spojrzeniach wrogości ani podejrzliwości, raczej ostrożność. Ciotka, ubrana w ciemne barwy, twarz miała do połowy przesłoniętą woalką. Aż dziwne, biorąc pod uwagę, że straciła męża przed dziewięcioma miesiącami. Mimo to nadal oczekiwano, iż będzie się pokazywała we wdowiej żałobie. W Paryżu okres ten był znacznie krótszy.

Niespodziewanie najważniejszym punktem wizyty w Rennes-les-Bains stał się dla Leonie przyjazd fotografa, który rozstawił swój warsztat pracy na Place du Perou. Robił zdjęcia, chowając głowę pod grubą czarną tkaniną, połączoną z aparatem zamontowanym na chwiejnym metalowym trójnogu. Przyjechał z Tuluzy. Miał za zadanie uwiecznić dla potomności życie codzienne miasteczek i wsi w Haute Vallee. Odwiedził już Rennes-le-Cha-teau, Couizę i Coustaussę. Po Rennes-les-Bains wybierał się do Esperazy oraz Quillan.

– Anatolu! – Leonie pociągnęła brata za rękaw. – Zróbmy sobie zdjęcie! Proszę cię! Na pamiątkę! Na prezent dla mamy!

Sama się zdziwiła, gdy do oczu napłynęły jej łzy. Po raz pierwszy od dnia, kiedy brat wysłał list, zatęskniła za matką.

Może ze względu na te emocje Anatol skapitulował. Usiadł na rozchwierutanym metalowym krześle, niepewnie ustawionym na bruku, położył laskę i cylinder na kolanach. Izolda, jak zwykle nieskazitelnie elegancka, lekko wsparła dłoń na jego ramieniu. Długie, smukłe palce, obciągnięte jedwabiem. Leonie, rozkosznie śliczna w samodziałowym żakiecie, ozdobionym mosiężnymi guzikami i oblamowanym atłasem, stanęła po prawej stronie brata – i uśmiechnęła się prosto do obiektywu.

– Zapamiętamy ten dzień na zawsze – orzekła, gdy już było po wszystkim.

Przed powrotem do Domaine de la Cade Anatol jak zwykle zajrzał na poste restante, a Leonie w tym czasie, chcąc się upewnić, czy Audric Bail-lard rzeczywiście wyjechał z miasteczka, wybrała się do jego skromnego domku. W kieszeni miała kartkę z nutami, znalezioną w grobowcu. Postanowiła mu ją pokazać. Zamierzała także opowiedzieć, że maluje wizerunki, które widziała w kapliczce.

I wypytam go o plotki dotyczące Domaine de la Cade, postanowiła.

Stukała w drzwi pomalowane na niebiesko uparcie, długo, jakby mogła ściągnąć pana Baillarda siłą woli. Wszystkie okiennice były zamknięte, skrzynki na kwiaty, otulone wojłokiem, czekały na pierwsze mrozy. Najwyraźniej dłuższy czas miało tu nie być nikogo.

Zapukała po raz ostatni.

Myślała o ostrzeżeniu pana Baillarda. O jego radzie, by nie szukała kart, by nie wracała do kaplicy. Spędziła w towarzystwie tego człowieka tylko jeden wieczór, a obdarzyła go całkowitym zaufaniem. Bardzo chciała Baillardowi powiedzieć, że choć od proszonej kolacji minęło już dużo czasu, nadal jest mu posłuszna.

Prawie całkowicie.

Nie wróciła do zapuszczonego lasu. Nie zrobiła nic, żeby się dowiedzieć czegoś więcej o dawnych dziwnych wydarzeniach. Co prawda, jeszcze nie odłożyła na miejsce książki wuja, ale do niej wcale nie zaglądała. Nawet jej nie otworzyła.

Choć było jej przykro, że nie zastała pana Baillarda w domu, umocniło się w niej postanowienie, by postępować w zgodzie z jego słowami. Przemknęło jej przez myśl, że inne zachowanie mogłoby się okazać niebezpieczne.

Odwróciła się od niebieskich drzwi i ujęła Izoldę pod ramię.


***

Jakieś pół godziny po powrocie do Domaine de la Cade, gdy wszystkie sprawy niecierpiące zwłoki zostały załatwione, Leonie włożyła nuty znalezione w grobowcu do schowka w stołku przy fortepianie. Pod zjedzoną przez mole kopię „Das Wohltemperierte Klavier". Wydało jej się znaczące, że choć tak długo nosiła kartkę przy sobie, ani razu nie spróbowała zagrać utworu.

Wieczorem, gdy zdmuchnęła świecę w sypialni, po raz pierwszy pożałowała, że do tej pory nie odniosła „Les Tarots" na miejsce. Czuła natarczywą obecność książki, choć przecież dobrzeją ukryła pod włóczką, nićmi i tasiemkami. Męczyły Leonie myśli o diabłach opanowujących ludzkie umysły, o dzieciach wykradanych z łóżeczek, o śladach pazurów na ziemi i na kamieniach, świadczących o uwolnieniu jakiegoś potężnego zla. Pogrążyła się w niespokojnym śnie.

W środku nocy przebudziła się raptownie, przytłoczona obrazem ośmiu figur z kart tarota. Zapaliła świecę, by wystraszyć duchy i zjawy. Nie zamierzała dać się wciągnąć w ich grę.

Ponieważ teraz już rozumiała naturę ostrzeżenia pana Baillarda. Duchy tego miejsca się do niej zbliżały. Nie powinna im ułatwiać zadania.

ROZDZIAŁ 54

Piękna pogoda utrzymała się do czwartku, dwudziestego października. Tamtego dnia stalowoszare niebo zawisło nisko nad horyzontem, a wilgotna mgła objęła Domaine de la Cade chłodnymi palcami. Z drzew zostały tylko cienie, powierzchnia jeziora się zmarszczyła, a jałowiec i krzewy ro-dodendronu kłaniały się porywistemu wiatrowi z południowego zachodu.

Leonie bardzo była rada, że aura zaczęła grymasić dopiero następnego dnia po myśliwskiej wyprawie brata. Polowanie w towarzystwie Charles'a Denarnauda odbyło się jeszcze bez deszczu. W poniedziałek Anatol wyszedł z domu o świcie. Przez ramię miał przewieszone brązowe, skórzane etui a fusil, o wypolerowanych sprzączkach, błyszczących w słońcu. W środku – pożyczoną broń. Wrócił późnym popołudniem z naręczem gołębi grzywaczy, opalony i z oczyma rozjarzonymi gorączką strzelania.

We wtorek lało jak z cebra, więc i polowanie wyglądałoby zupełnie inaczej, z pewnością okazałoby się znacznie mniej pociągającą rozrywką.

Po śniadaniu Leonie zajęła chaise longue w pokoju dziennym i zatonęła w lekturze opowiadań pani Oliphant. W pewnym momencie dostarczono pocztę. Słyszała odgłos otwieranych drzwi, szmer powitań, kroki służącej na płytkach w holu, zbliżające się do gabinetu.

Nieubłaganie nadciągał jedenasty listopada, dzień świętego Marcina, czas bardzo intensywnej pracy w życiu każdego gospodarza, ponieważ właśnie wtedy należało zamknąć wszelkie roczne podsumowania, a w niektórych majątkach dokonać eksmisji. Według wyjaśnień Izoldy, właśnie tego dnia ustalało się czynsze na nadchodzący rok, a ona jako właścicielka posiadłości musiała wypełnić swoje zadanie. W zasadzie bardziej polegało ono na słuchaniu rad zarządcy niż osobistym podejmowaniu decyzji, ale tak czy inaczej, ciotka spędziła w gabinecie dwa poranki z rzędu.

Dziewczyna wróciła do lektury. Kilka chwil później usłyszała głośniejszą rozmowę, a następnie całkiem obcy dźwięk gabinetowego dzwonka. Zdziwiona odłożyła książkę i w samych tylko pończochach podeszła do drzwi. Uchyliła je lekko, akurat na czas, by zobaczyć Anatola pędzącego Po schodach i znikającego w gabinecie.

Wystawiła głowę za framugę.

– Anatolu! – zawołała. – Są wieści z Paryża?

Najwyraźniej nie usłyszał, ponieważ nie odpowiedział, tylko zatrzasnął za sobą drzwi.

Cudownie, nie ma co.

Odczekała jeszcze chwilę, rozglądając się po korytarzu, ale skoro nic więcej się nie stało, wróciła do czytania.

Minęło pięć minut, potem dziesięć. I następne pięć. Dziewczyna wpatrywała się w drukowane słowa, lecz myślami błądziła gdzie indziej.

O godzinie jedenastej Marieta przyniosła tacę z kawą. Rozstawiła zastawę na stole. Trzy filiżanki, jak zwykle.

– Mój brat i ciotka przyjdą tutaj?

– Nic mi nie wiadomo, żeby miało być inaczej, madomaisela. W tej samej chwili Anatol i Izolda pojawili się w progu.

– Witaj, petite – powiedział. Oczy mu błyszczały.

– Słyszałam jakieś poruszenie! – Leonie zerwała się na równe nogi. -

Czy przyszły wieści z Paryża?

Anatol spochmurniał.

– Niestety, nie. Nadal nie ma nic od mamy.

– Wobec tego… co się właściwie stało? – spytała, dopiero teraz zwróciwszy uwagę, że ciotka także wygląda na podekscytowaną. Nie tylko miała błyszczące oczy, ale wręcz zaczerwienione policzki.

Podeszła do Leonie, ścisnęła ją za rękę.

– Dziś rano otrzymałam z Carcassonne list, na który czekałam. Anatol stanął przed kominkiem, ręce założył za plecami.

– Zdaje mi się, że Izolda obiecywała jakiś koncert…

– Jedziemy! – ucieszyła się Leonie. Ucałowała ciotkę z dubeltówki. -

Jak ja się cieszę!

Anatol zaśmiał się głośno.

– Mieliśmy nadzieję, że będziesz zadowolona. Pora roku nie jest najodpowiedniejsza na taką podróż, ale w tym względzie nie mamy wielkiego wyboru.

– Kiedy jedziemy? – zapytała dziewczyna, przenosząc wzrok z jednego na drugie.

– Ruszamy w czwartek z samego rana. Izolda posłała już wiadomość do kancelarii prawnej, ma tam być o drugiej. – Przerwał, rzucił pani domu badawcze spojrzenie, które nie umknęło uwagi Leonie.

Serce zabiło jej mocniej.

Ciekawe, co więcej ma mi do powiedzenia, pomyślała.

– Widzisz, jest jeszcze jedna sprawa, którą powinniśmy omówić. Izolda

zaproponowała, żebyśmy zostali tu nieco dłużej. Może nawet do Nowego

Roku. Jak się na to zapatrujesz?

Zdumiona dziewczyna patrzyła na brata bez słowa. W pierwszej chwili wcale nie wiedziała, co właściwie ma myśleć o takiej propozycji. Czy uroki wiejskiego życia zbledną, jeśli staną się codziennością na dłużej?

– Ale… ale co z twoją pracą? Czy w magazynie dadzą sobie radę bez ciebie tak długo? A twoje inne interesy? Nie powinieneś trzymać ręki na pulsie? Pańskie oko konia tuczy…

– Jakoś sobie beze mnie poradzą jeszcze przez pewien czas – rzucił Anatol lekko. Wziął z rąk Izoldy filiżankę.

– A co z mamą? – spytała Leonie, nagle zaniepokojona wizerunkiem ślicznej, eleganckiej postaci, siedzącej samotnie w salonie przy rue de Berlin.

– Myślałem o tym, żeby i ją tutaj zaprosić – powiedział Anatol. -Oczywiście, pod warunkiem, że du Pont zdoła się bez niej obejść.

Leonie utkwiła w bracie osłupiałe spojrzenie.

On chyba nie wierzy w to, co mówi. Przecież mama za nic w świecie nie opuści Paryża. A tym bardziej nie przyjedzie tutaj!

– Nie przypuszczam, żeby generał sobie tego życzył. – Uznała za stosowne od razu stworzyć odpowiednie tło dla nieuchronnej odmowy.

– Ale, ale, moja petite, może ty po prostu masz już dosyć wiejskiego życia w towarzystwie brata? – Objął siostrę ramieniem. – I sama myśl o kolejnych tygodniach w tych warunkach napawa cię przerażeniem?

Jakiś czas trwała cisza, która mogła poprowadzić w dowolną stronę. Potem Leonie zachichotała, wreszcie zaśmiała się głośno.

– Niemożliwy jesteś! Oczywiście, że chcę zostać dłużej. Bardzo chcę!

Niczego nie chcę bardziej, tylko że…

– Tylko że? – powtórzył Anatol szybko. Spoważniała, rozłożyła ręce.

– Brakuje mi wiadomości od mamy. Anatol odstawił filiżankę, zapalił papierosa.

– Mnie także – przyznał cicho. – Jestem pewien, że tak miło spędza czas, iż nie znalazła sposobności, by do nas napisać. Trzeba też pamiętać, że mój list może został przesłany do Marne, więc to także musi potrwać.

– Chyba już wrócili do Paryża? – zdziwiła się Leonie.

– Może tak, może nie. Trudno cokolwiek powiedzieć na pewno. – Pokręcił głową, zamyślony. W końcu podniósł wzrok na siostrę. – Ale projekt wycieczki do Carcassonne ci się podoba?

– Bardzo.

– To dobrze. Wobec tego w czwartek rano pojedziemy pociągiem z Cou-izy. Courrier publique rusza z Place du Perou o piątej.

– Jak długo zostaniemy w mieście?

– Dwa dni, może trzy.

Leonie nie zdołała ukryć zawodu.

– Strasznie krótko!

– Wystarczająco.

Z uśmiechem popatrzył na Izoldę. Wymienili spojrzenia, tym razem wcale się nie kryjąc z uczuciami.

ROZDZIAŁ 55

Środa, 21 października 1891


Twarze kochanków oświetlała tylko jedna świeca.

– Powinieneś już wracać do siebie – zauważyła Izolda. – Zrobiło się

późno.

Anatol założył ręce za głowę, jednym gestem wyrażając swój pogląd na tę sprawę.

Wszyscy już dawno w łóżkach – rzekł beztrosko.

Nie wiedziałam, że można być tak szczęśliwym. – Izolda uśmiechnęła się. – Nie wierzyłam, że dane nam będzie żyć razem, tutaj… – Jej uśmiech zbladł. Dłoń odruchowo uniosła się do szyi. – Boję się, że to nie potrwa długo.

Anatol pochylił się, pocałował zranioną skórę. Nawet teraz czuł, że Izolda wolałaby usunąć się spod dotyku jego warg. Blizna wiecznie przypominała jej o krótkim i gwałtownym związku z Victorem Constantem.

Dopiero po kilku miesiącach znajomości, i juz po śmierci męża, pokazała się Anatolowi bez zwyczajowej stójki lub naszyjnika zakrywającego brzydką, czerwoną bliznę. A jeszcze następnych parę tygodni minęło, zanim ją przekonał, by mu opowiedziała, skąd się wzięło to okaleczenie.

Wydawało mu się wtedy, że mówienie o przeszłości pomoże Izoldzie wyrzucić ją z pamięci. Nic bardziej błędnego. Mało tego, jemu również sprawa mąciła spokój. Nawet teraz, choć znali się już dziewięć miesięcy i choć miał w pamięci całą listę fizycznych kar, jakie Constant wymierzył Izoldzie, Anatol wzdrygał się na wspomnienie chwili, gdy kochanka spokojnie, tonem wypranym z emocji, opowiadała mu, jak Victor Constant, rozjuszony zazdrością, postanowił ją oznaczyć. Rozgrzał w ogniu swój sygnet i przycisnął metal do jej śnieżnobiałej szyi. Zemdlała z bólu. Anatol, myśląc o tej scenie, czuł słodkawą, przyprawiającą o mdłości woń palonego ciała.

Izolda znała Constanta zaledwie kilka tygodni, nawet nie miesiąc. Siniaki zeszły, połamane palce się zrosły, ale blizna do końca życia miała jej przypominać fatalną znajomość. Niestety, zmiany, jakie zaszły w jej duszy, także nie dały się odwrócić. Anatola bolało ponad wszystko, że Izolda, tak piękna, wdzięczna i elegancka, borykała się ze strachem i brakiem pewności siebie.

– Potrwa – oznajmił stanowczo. – Tak długo jak zechcemy. Do końca

świata. – Przesunął dłoń po znajomych, ukochanych kształtach, zatrzymał ją na smukłym udzie. – Wszystko się doskonale układa. Dostaliśmy licencję. Jutro spotykamy się z prawnikami Lascombe'a. Gdy tylko będziemy wiedzieli, jak wygląda twoja sytuacja względem posiadłości, dokonamy ostatnich ustaleń. – Strzelił palcami. – Ot tak! Facile.

Sięgnął po zapałki i papierośnicę, leżące na nocnym stoliku. Pod nagą skórą zagrały mięśnie. Przypalił dwa papierosy, jednego podał Izoldzie.

Nie wszyscy będą chcieli nas przyjmować – powiedziała. – Madame Bousquet, maitre Fromilhague…

Co zrobić… – Wzruszył ramionami. – A czy bardzo ci zależy na ich opinii?

Izolda nie odpowiedziała na pytanie bezpośrednio.

– Pani Bousquet ma prawo być niezadowolona. Gdyby Jules się nie

ożenił, ona odziedziczyłaby majątek. Może nawet podważyć testament.

Anatol pokręcił głową.

– Intuicja mi podpowiada, że gdyby miała takie zamiary, zrobiłaby to

zaraz po śmierci Lascombe'a i otwarciu testamentu. Zobaczymy, co zawarł w kodycylu, na razie nie ma sensu się zamartwiać. – Zaciągnął się głęboko. – Rzeczywiście, panu Fromilhague może się nie podobać pośpiech przy zawieraniu małżeństwa. Może mieć obiekcje, choć nie ma między nami więzów krwi, ale z drugiej strony, jaki by miał w tym interes? – Wzruszył ramionami. – Zachowa się jak należy. Cokolwiek by o nim mówić, jest pragmatykiem. Nie będzie chciał szkodzić majątkowi.

Izolda pokiwała głową, choć Anatol podejrzewał, że raczej chcąc mu sprawić przyjemność, a nie dlatego, by ją przekonał.

– Nadal uważasz, że powinniśmy mieszkać tutaj? – spytała. – Może jednak ukryć się w anonimowości Paryża?

A przecież powrót do miasta zawsze ją martwił. Zostawał z niej tylko cień prawdziwej Izoldy. Każdy zapach, każdy dźwięk, każdy widok sprawiał jej ból i przypominał o krótkiej znajomości z Constantem. Anatol stanowczo tego nie chciał. I ona też z pewnością za tym nie tęskniła.

Tak. Powinniśmy zamieszkać tutaj i tutaj stworzyć dom. – Położył rękę na jej brzuchu. – Zwłaszcza jeśli twoje domysły są prawdziwe. – Zajrzał jej w oczy, promieniejąc dumą. – Ciągle nie mogę uwierzyć, że zostanę ojcem.

Jeszcze za wcześnie, żeby mieć pewność – przypomniała mu łagodnie. – Ale wydaje mi się, że się nie mylę.

Położyła dłoń na jego ręku, czas jakiś milczeli. – Nie boisz się. że zostaniemy ukarani za to marcowe przedstawienie? szepnęła.

Anatol ściągnął brwi w zastanowieniu.

– O czym mówisz?

– O klinice. O udawaniu, że trzeba… przerwać ciążę.

– Nie, skądże – zaprzeczył stanowczo. Znowu zapadła cisza.

– Czy możesz dać mi słowo – odezwała się Izolda – że twoja decyzja, by nie wracać do Paryża, nie ma nic wspólnego z Victorem? Stolica jest twoim domem. Naprawdę chcesz ją opuścić na zawsze?

Anatol zgasił papierosa, przeczesał włosy palcami.

– Tyle razy o tym rozmawialiśmy – przypomniał. – Ale skoro chcesz usłyszeć to po raz kolejny, dobrze. Daję ci słowo, że naprawdę uważam Domaine de la Cade za najbardziej odpowiednie miejsce na nasz wspólny dom. – Uczynił znak krzyża na piersi. – Przysięgam, nie ma to nic wspólnego z Constantem. Ani z Paryżem. Tutaj możemy żyć spokojnie. To jest nasze miejsce. I Leonie?

– Mam nadzieję, że zechce zamieszkać z nami.

Izolda milczała dłuższą chwilę. Stężała, jakby gotowa do ucieczki.

– Nie pozwalaj mu się krzywdzić – powiedział cicho. – Wyrzuć go z pamięci.

Opuściła wzrok, a on natychmiast pożałował, że wypowiedział myśli na głos. Izolda doskonale wiedziała, jak go drażniło, że Constant tak często zajmował jej myśli. Już dawno powiedział ukochanej, jak przykry mu jest ten ciągły strach. Jakby za mało w nim samym było mężczyzny, by mógł przegnać widma przeszłości. Zdradził się ze swoją irytacją.

Izolda zatem postanowiła więcej nie poruszać drażliwego tematu. Nie dość, że wspomnienia cierpień wcale nie zblakły, to jeszcze nie chciała się nimi dzielić. A on zrozumiał wreszcie, że leczenie duszy trwa dużo dłużej niż przywracanie do zdrowia ciała. Nie pojmował tylko, dlaczego Izolda tak bardzo się wstydzi. Tłumaczyła mu niejeden raz, jak poniżyło ją zachowanie zazdrośnika. Jak ją splugawiły jego emocje, jak zbezcześciła świadomość, że pozwoliła się oszukać do tego stopnia, iż uwierzyła w miłość do takiego człowieka.

W najczarniejszej godzinie Anatola czasem ogarniał strach, że Izolda z powodu tej nieszczęsnej awantury, pomyłki w ocenie człowieka, uwierzyła, iż utraciła prawo do szczęścia w przyszłości. Smuciło go, że mimo jego zapewnień, mimo wyjątkowych kroków, jakie poczynili, by umknąć Con-stantowi, aż po pantomimę na Cimetiere de Montmartre – ciągle nie czuła się bezpieczna.

Gdyby Constant nas szukał, już byśmy o tym wiedzieli. Na początku roku nie ukrywał swoich zamiarów. – Zamilkł. Czy zna twoje nazwisko.

Nie, nie. Zostaliśmy sobie przedstawieni w gronie, gdzie wystarczały imiona.

– Wiedział, że byłaś mężatką?

Pokiwała głową.

– Wiedział, że mój mąż mieszka na wsi i pozostawia mi dużą swobodę.

pod warunkiem zachowania dyskrecji. Ale nigdy o tym nie rozmawialiśmy

– Kiedy mu powiedziałam, że odchodzę, zasłoniłam się koniecznością powrotu do męża. – Zadrżała.

Anatol wiedział, że znowu przypomniała jej się noc, gdy omal nie padła ofiarą furiata.

– Constant nie znał Lascombe'a – powiedział. – Nie mylę się, prawda?

– Rzeczywiście, nie został Jules'owi przedstawiony.

– Nie znał też innego adresu oprócz rue Feydeau ani nie porobił innych znajomości poza tymi, które mu się tam przytrafiły.

– Tak. – Po chwili dorzuciła: – Ode mnie niczego nie usłyszał.

– Od pogrzebu minęło pół roku – rzekł Anatol, jakby przeprowadzał dowód matematyczny. – I nic nam nie zakłócało spokoju.

– Poza napaścią w Passage des Panoramas. Anatol ściągnął brwi.

To nie ma nic wspólnego z Constantem – powiedział szybko.

– Zabrali ci tylko zegarek po ojcu – zaprotestowała. – Jaki złodziej zo

stawiłby pełen portfel?

– Szczęście w nieszczęściu – uznał. -I tyle.

Nachylił się ku niej, pogładził ją po twarzy.

– Cały czas mam oczy i uszy otwarte. Odkąd jesteśmy w Domaine de la Cade, nie zdarzyło się nic alarmującego. Nikt o nas nie wypytywał w mieście. Nikt obcy nie kręcił się po okolicy ani tym bardziej w majątku.

Izolda westchnęła.

– Nie martwi cię brak wiadomości od Marguerite?

– Rzeczywiście – przyznał. – Nie bardzo chciałem pisać, skoro już zadaliśmy sobie tyle trudu, żeby zniknąć. Przyjmuję, że jest zajęta du Pontem.

Izolda uśmiechem skwitowała jego źle skrywaną antypatię.

– Jedyną jego zbrodnią jest miłość do twojej matki – upomniała go czule.

– Niechże więc się z nią ożeni! – rzucił ostrzej, niż zamierzał.

– Przecież wiesz, że tego zrobić nie może. Ona jest wdową po komu-nardzie, on człowiekiem nieskorym do łamania konwenansów.

Anatol pokiwał głową, westchnął ciężko.

– Prawdą jest, że się mamą opiekuje. Mimo całej mojej antypatii do tego człowieka, Bóg mi świadkiem, wolę, że ona przebywa w jego towarzystwie w Marne, niżby miała być sama w Paryżu.

Izolda sięgnęła po peignoir leżący na krześle obok łóżka, narzuciła go na ramiona.

– Zimno ci? – zatroskał się Anatol.

– Trochę.

– Przynieść ci coś? Powstrzymała go gestem.

– Dziękuję, nie trzeba.

– W odmiennym stanie powinnaś…

– Nic mi nie jest zaprotestowała z uśmiechem. – Nie jestem chora.

– Mój stan jest całkowicie naturalny. Nie ma powodu do zmartwienia. _ Uśmiech na jej ustach zbladł. – Ale skoro już mowa o rodzinie, chciałabym cię nakłonić do zmiany zdania. Uważam, że powinniśmy zdradzić Leonie prawdziwy powód wizyty w Carcassonne. Powiedzieć jej, co zamierzamy. Anatol przeciągnął ręką po włosach.

– A ja nadal uważam, że lepiej będzie, jeśli się dowie, kiedy będzie po

wszystkim.

Zapalił drugiego papierosa. Siwe smugi dymu wzniosły się w górę jak sekretne pismo.

– Anatolu, czy jesteś całkowicie przekonany, że Leonie wybaczy ci tę

tajemniczość? – Zamilkła na moment. – Czy wybaczy ją nam?

– Lubisz ją… – zauważył Anatol. – Bardzo mnie to cieszy.

Izolda pokiwała głową.

– Właśnie dlatego nie chcę jej dłużej zwodzić. Anatol zaciągnął się dymem.

– Zrozumie nas. Na pewno. Nie można jej mieszać w takie sprawy, to

zbyt wielki ciężar jak na jej młode barki.

Nie mogę się z tobą zgodzić. Moim zdaniem, Leonie zrobi dla ciebie wszystko, zgodzi się na każdy twój plan. Tymczasem jednak… – Leciutko wzruszyła ramionami. – Jeżeli poczuje się zlekceważona, jeśli, przecież nie bezpodstawnie, uzna, że jej nie ufasz, obawiam się… Gniew może doprowadzić ją do postępowania, którego ona sama i my także możemy bardzo żałować.

– Co masz na myśli?

Wzięła go za rękę.

– Anatolu, twoja siostra już nie jest dzieckiem.

– Ma dopiero siedemnaście lat! -zaprotestował.

– Jest zazdrosna o troskę, jaką mnie otaczasz – powiedziała spokojnie.

– Nonsens.

– Jak się będzie czuła, gdy odkryje, że ją oszukaliśmy?

– Nie ma mowy o żadnym oszustwie – zapewnił. – To dyskrecja. Im mniej osób będzie znało nasze plany, tym lepiej. Położył rękę na brzuchu Izoldy. Uznał temat za zamknięty. – Najmilsza moja, niedługo nasze kłopoty się skończą. – Pogładził ją po włosach, przyciągnął do siebie, pocałował. Potem wolno zsunął z jej ramion peniuar, odsłaniając pełne piersi.

Izolda zamknęła oczy.

– Już niedługo – szepnął w mleczną skórę – wszystko będzie tak. jak

być powinno. Zaczniemy nowe życie.

ROZDZIAŁ 56

Carcassonne


Czwartek, 22 października 1891

O wpół do piątej dwukółka ruszyła z Domaine de la Cade. Siedzieli w niej Anatol, Leonie oraz Izolda. Marieta z Pascalem jechali na koźle, osłonięci jedynie pledem rozłożonym na kolanach.

Powóz był zamknięty, lecz popękana skórzana buda nie chroniła przed zimnem poranka. Leonie, przytulona do brata i ciotki, owinęła się ciasno długim czarnym płaszczem. Z futrzanej narzuty, używanej po raz pierwszy w tym roku, unosił się zapach kulek przeciw molom.

Dla Leonie błękitne światło brzasku i poranny chłód natychmiast stały się synonimem przygody. Już samo wstanie przed świtem nosiło znamiona wielkiego wyczynu, a do tego dochodziła jeszcze perspektywa dwóch dni w Carcassonne, zwiedzania miasta oraz wyprawy na koncert i do restauracji. Dziewczyna nie mogła się doczekać.

Gdy zjechali na drogę do Sougraigne. lampy zastukały o kabinę. Dwa punkciki światła w niebieskoszarym, zamglonym poranku.

Izolda przyznała, że spała niezbyt dobrze, co za tym idzie, czuła się nie najlepiej, a kołysanie przyprawiało ją o mdłości. Poza tym niewiele się odzywała. Anatol też przeważnie milczał.

Leonie oddychała pełną piersią. Pierwszy raz w życiu czuła ciężki zapach wilgotnej ziemi, zmieszany z wonią cyklamenów, bukszpanów, morw i kasztanowców. Nawet gołębie jeszcze spały, natomiast słychać było pohukiwanie sów, powracających z nocnych łowów.


***

Z powodu niekorzystnej aury pociąg dotarł do Carcassonne spóźniony ponad godzinę.

Leonie zaczekała z Izoldą, az Anatol wezwie powóz. Nie trwało to długo. Wkrótce minęli Pont Marengo i znaleźli się pod hotelem, rekomendowanym przez doktora Gabignaud w północnej quartier Bastide Saint-Louis.

Budynek stał przy rue du Port, na rogu jakiejś spokojnej bocznej uliczki, niedaleko kościoła Saint-Vincent. Chodniki znajdowały się nieco po wyżej poziomu brukowanej ulicy. Do czarnych drzwi hotelu, obramowanych rzeźbionym kamieniem, wiodło półkole również kamiennych stopni a pod ścianami ustawiono, zasadzone w wielkich terakotowych donicach różne drzewka ozdobne, które wyglądały jak szereg wartowników. Ze skrzynek na kwiaty pod oknami kipiała zieleń i biel. kontrastująca ze świeżo pomalowanymi okiennicami. Na bocznej ścianie znajdował się napis HOTEL ET RESTAURANT, wymalowany dużymi czarnymi literami Wnętrze okazało się nieszczególnie wytworne, lecz wygodne.

Anatol zajął się formalnościami i dopilnował wniesienia bagaży do pokojów. Wzięli apartament na pierwszym piętrze dla Izoldy, Leonie oraz pokojówki, a dla Anatola pokój po drugiej stronie korytarza.

Zjedli lekki posiłek w brasserie tuż obok hotelu i umówili się o wpół do szóstej, w sam raz na szybką kolację przed koncertem. Izolda miała spotkanie z prawnikami zmarłego męża. wyznaczone na godzinę czternastą, na ulicy Carriere Mage, Anatol postanowił jej towarzyszyć. Wychodząc, uzyskał od Leonie obietnicę, że raczej nie będzie wychodziła z hotelu, jeśli już, to nie pójdzie nigdzie bez Mariety, a już na pewno nie wybierze się na drugi brzeg rzeki, poza granice Bastide.

Znów zaczęło padać. Leonie czas jakiś rozmawiała z innym gościem hotelowym, starszą wdową, madame Sanchez, która odwiedzała Carcassonne regularnie od wielu lat. Opowiedziała ona dziewczynie, jak miasto poiozone poniżej cytadeli – nazywała je Basse Ville – zostało zbudowane na planie kwadratów, na modłę nowoczesnych metropolii amerykańskich. Następnie, posługując się kopiowym ołówkiem Leonie, obwiodła kółkiem na mapie, na plan de la ville, dostarczonym usłużnie przez właściciela hotelu, główny skwer oraz sam hotel i przestrzegła dziewczynę, że wiele ulic ma w rzeczywistości całkiem inne nazwy.

– Świętych zamieniono na generałów, kochanieńka – rzekła starsza dama, kręcąc głową. – I teraz słuchamy muzyki na skwerze Gambetty, zamiast na placu Świętej Cecylii. Całe szczęście, że orkiestra brzmi tak samo jak dawniej!

Gdy tylko deszcz ustał, Leonie przeprosiła nową znajomą, zapewniła ją, że doskonale sobie poradzi, i spragniona nowych wrażeń szybko przygotowała się do wyjścia.

Znalazłszy się na ulicy, narzuciła takie tempo, że Marieta ledwo za mą nadążała. A ona jak na skrzydłach biegła na La Place aux Herbes, prowadzona nawoływaniami domokrążców i kupców, turkotem kół na bruku i brzękiem uprzęży. Gdy dotarła na miejsce, okazało się, że wiele straganów już się składa, lecz w powietrzu nadal unosił się cudowny zapach pieczonych kasztanów i świeżego chleba. Z metalowych kotłów, powieszonych na rusztowaniu ręcznego wózka, parował poncz doprawiony cukrem i cynamonem.

Sam Place aux Herbes okazał się skromnym placykiem o miłych dla oka proporcjach, okolonym pięciopiętrowymi domami. Z każdego rogu prowadziły w miasto ciasne uliczki. Na środku stała bogato zdobiona osiemnastowieczna fontanna, zadedykowana Neptunowi. Leonie z obowiązku przystanęła przed tabliczką informacyjną, ale ponieważ samo dzieło stanowczo nie wzbudziło jej sympatii, długo przy nim nie zmitrężyła.

Platanes zrzucały liście, a te, które jeszcze pozostały na gałęziach, ustroiły się w miedź, bladą zieleń i złoto. Jak okiem sięgnąć wszędzie przyciągały wzrok barwne parasole, pod którymi ludzie chronili przed kapryśnym deszczem i wiatrem siebie oraz barwne towary, rozłożyste wiklinowe paniers ze świeżymi warzywami, owocami, ziołami i jesiennymi kwiatami. Jakaś kobieta, cała ubrana na czarno, o twarzy zniszczonej słońcem i wiatrem, sprzedawała chleb i chevres, kozi ser, prosto z wysokich plecionych corbeilles.

Ku zaskoczeniu i radości dziewczyny, prawie cały jeden bok placu zajmował ogromny dom handlowy. Jego nazwa, wyrażona wielkimi literami, przytwierdzonymi drutem do żelaznej balustrady balkonu głosiła: PARIS CARCASSONNE. I choć dopiero minęło wpół do trzeciej, już wystawiano towary okazyjne – solde d'artides, reclame absolument sacrifies – ale całkowicie pełnowartościowe. Na jednym ze stojaków prezentowano broń myśliwską, suknie pret-a-porter, w odróżnieniu od szytych na miarę, kosze, najróżniejsze przedmioty użytku domowego, blachy do pieczenia, a nawet kuchenki i piekarniki.

Mogłabym kupić jakiś sprzęt myśliwski dla Anatola, przebiegło jej przez głowę.

Myśl zgasła równie szybko, jak się pojawiła. Dziewczyna miała bardzo niewiele gotówki, a możliwości zaciągnięcia kredytu – żadnej. Zresztą nie wiedziałaby, od czego zacząć i co właściwie byłoby mu potrzebne. Wobec tego zafascynowana urządziła sobie spacer wokół marche. Taki targ to wydarzenie jedyne w swoim rodzaju. Wydawało jej się, że wszyscy kupcy mają uśmiechnięte twarze. Brała w rękę kolejne warzywa, rozcierała w palcach zioła, wdychała cudny zapach wysokich kwiatów, zachłannie, jak nigdy przedtem, jak nigdy w Paryżu.

Gdy obejrzała już wszystko, co Place aux Herbes miał do zaoferowania, postanowiła zapuścić się w uliczki od niego odchodzące. Najpierw skierowała się na zachód i zdziwiona stwierdziła, że znajduje się na Car-riere Mage, na ulicy, gdzie mieściła się kancelaria prawna, w której miała spotkanie Izolda. Znajdowały się tutaj głównie biura oraz ateliers de cou-turiers. Dziewczyna zatrzymała się przed pracownią Tissusa Cathali. Przez szklane drzwi widać było ubrania we wszystkich kolorach tęczy oraz niesłychany wybór tkanin. Na drewnianych okiennicach po obu stronach wejścia przypięto pinezkami rysunki, przedstawiające les modes masculine et feminine, od porannych strojów męskich zaczynając, poprzez różnorodne stroje kobiece, na pelerynach kończąc.

Dłuższy czas oglądała modele, zerkając niekiedy w stronę biur prawniczych, czy nie zobaczy przypadkiem Izoldy i Anatola. Skoro jednak minuty mijały, a ich nie było widać, pozwoliła się skusić sklepom w głębi ulicy.

Wciąż z Marietą depczącą jej po piętach ruszyła w stronę rzeki. Zatrzymała się kilka razy, by przez okna o dzielonych szybach obejrzeć ofertę antykwariatów. Znalazła też librairie, gdzie, jak to w księgarni, półki z ciemnego drewna uginały się od tomów oprawionych w czerwoną, zielona i niebieską skórę. Pod numerem siedemdziesiątym piątym z epiceriefme dobiegał kuszący zapach świeżo zmielonej kawy. Przystanęła na chodniku, zaglądając do środka przez trzy wysokie okna. Na szklanych i drewnianych półkach wystawiono chyba z tysiąc gatunków kawy, a także wszelkie przybory potrzebne do jej parzenia, dzbanki do używania na kuchni i nad ogniem. Napis nad drzwiami dumnie ogłaszał właściciela: Elie Hue. W środku, na jednej ścianie, wisiały na hakach pęta suszonych kiełbas, a na drugiej pęki tymianku, rozmarynu i szałwii. Tam też pysznił się stół zastawiony talerzami oraz słojami pełnymi marynowanych wiśni i śliwek w occie.

Postanowiła kupić prezent dla Izoldy, drobiazg w podziękowaniu za wycieczkę do Carcassonne. Weszła do sklepu jak Aladyn do zbójeckiego skarbca.

Marieta, zostawiona sama sobie na chodniku, wykręcała palce ze zdenerwowania.

Po jakichś dziesięciu minutach Leonie wyszła ze sklepu, dzierżąc zawinięty w biały papier pakunek z najwspanialszą arabską kawą oraz wysokim, smukłym słoikiem owoców kandyzowanych.

Zaczynała mieć dość wystraszonej Mariety, idącej za nią krok w krok niczym wierny pies.

Psotna myśl zrodziła jej się w głowie.

Czy się ośmielę?

Owszem, usłyszy parę słów od Anatola. Ale z drugiej strony, jeśli się szybko zwinie, a Marieta będzie trzymała język za zębami, brat się o niczym nie dowie. Zerknęła w stronę rzeki. A potem tam, skąd przyszła. Dostrzegła kilka kobiet jej stanu, spacerujących bez opieki. Może nie była to ogólnie przyjęta norma, jednak fakt, że nikt nie zwracał na nie szczególnej uwagi.

Anatol jak zwykle przesadzał.

W środku miasta nie potrzebuję psa obronnego.

– Marieto – zwróciła się do służącej – nie chcę tego nosić ze sobą. – Wetknęła dziewczynie paczkę w ręce, a następnie uważnym spojrzeniem zmierzyła niebo. – Obawiam się, że może znowu zacząć padać – dodała. – Najlepiej będzie, jeśli odniesiesz paczkę do hotelu i weźmiesz stamtąd parasolkę. Zaczekam na ciebie tutaj.

W oczach pokojówki błysnęła troska.

– Ale senher Vernier powiedział, żebym ciągle była z panienką.

– Wrócisz za dziesięć minut oznajmiła Leonie stanowczo. – Nawet się nie obejrzysz. A on przecież o niczym nie będzie wiedział. – Leciutko poklepała białe zawiniątko. Ta kawa jest prezentem dla cioci, nie może zamoknąć. Pamiętaj, przynieś parasolkę. Mój brat ci nie podziękuję, jeśli się przeziębię wytoczyła ostatnie działo.

Marieta, nadal nieprzekonana, wbiła wzrok w pakunek.

– Biegnij, prędko – popędziła ją Leonie. – I zaraz wracaj.

Służąca pośpieszyła z powrotem Carriere Mage, co chwila rzucając spojrzenia przez ramię, by się upewnić, że jej młoda pani nie zniknęła.

A Leonie uśmiechnęła się szeroko, zadowolona z niewinnego wybiegu. Nie zamierzała się sprzeciwiać zaleceniom Anatola i opuszczać Bastide. Wręcz przeciwnie, uznała, że zaledwie przejdzie się kawałek w stronę rzeki, byle zerknąć na średniowieczną cytadelę z lewego brzegu Aude. Bardzo była ciekawa miasta, o którym słyszała od Izoldy i które tak ukochał pan Baillard.

Wyjęła z kieszeni plan, przyjrzała mu się uważnie.

To z pewnością niedaleko.

Gdyby Marieta przypadkiem wróciła pod sklep pierwsza, Leonie wyjaśni, że poszła do kancelarii prawniczej, chcąc wrócić z Izoldą i Anatolem.

Zadowolona z idealnego planu, z wysoko uniesioną głową przeszła rue Pelisserie. Czuła się niezależna, przedsiębiorcza i śmiała, i bardzo jej się to uczucie podobało. Minęła marmurowe kolumny Hotel de Ville – na dachu ratusza powiewała flaga tricolore – i poszła w stronę odnalezionego na planie dawnego zakonu klarysek. Na szczycie jedynej pozostałej wieżyczki, pod zdobioną kopułą, wisiał samotny dzwon.

Następnie wyszła z siatki ciasnych ulic na obsadzony drzewami, cichy Sąuare Gambetta. Przeczytała tablicę upamiętniającą pracę architekta, Leopolda Petita, który zaprojektował park i nadzorował jego budowę. Pośrodku skweru znajdowała się sadzawka, z której wysoko w górę tryskał pojedynczy strumień wody, rozsiewając dookoła mokrą mgiełkę. Podest dla orkiestry, pomyślany w stylu japońskim, otaczały białe krzesełka, pozostawione w nieładzie. Na ziemi poniewierały się kawałki wafli od lodów, papierki oraz niedopałki, wymownie świadczące o tym, iż koncert się już skończył. Na zapomnianych ulotkach odcisnęły się błotniste ślady butów. Leonie podniosła jedną.

Z zielonego skweru skręciła w prawo, w dość nieciekawą brukowaną ulicę, rue du Pont Vieux, biegnącą wzdłuż boku szpitala i prowadzącą -zgodnie z nazwą – na stary most. Na skrzyżowaniu trzech uliczek stała fontanna ozdobiona figurą z mosiądzu. Leonie przetarła tabliczkę z wilgoci i przeczytała: La Samaritaine, Florę, Pomone. Antyczną boginię obserwował chrześcijański święty, Wincenty a Paulo, stojący na budynku szpitala Hópital des Malades, niedaleko wejścia na most. Dobrotliwym spojrzeniem i otwartymi ramionami obejmował także kaplicę o wysokim łukowatym wejściu, zwieńczonym przeszkloną rozetą.

Wszystko tutaj świadczyło o luksusie, pieniądzach i wpływach.

Dziewczyna odwróciła się i po raz pierwszy ujrzała La Cite, cytadelę pobudowaną na wzgórzu, po drugiej stronie rzeki. Aż jej zaparło dech w piersiach. Twierdza była zarazem znacznie potężniejsza, a jednocześnie bliższa człowiekowi, niż Leonie sobie wyobrażała. Widywała, oczywiście, dość często spotykane widokówki, przedstawiające średniowieczne miasto, najczęściej okraszone słynną myślą Gustave'a Nadaud: Il ne faut pas mourir sans avoir vu Carcassonne – nie należy umierać, póki się nie zobaczy Carcassonne, lecz do tej pory uważała te słowa za slogan reklamowy Teraz przekonała się, że są stwierdzeniem rzeczywistego faktu.

Woda w rzece była wysoka. Miejscami nawet wylewała się na trawią-sty brzeg, omywając kamienne fundamenty kaplicy pod wezwaniem świętego Wincentego a Paulo oraz budynków szpitalnych. Leonie nie miała zamiaru ignorować ostrzeżeń brata, jednak sama, nie wiedząc kiedy, weszła na łagodne wzniesienie mostu, łączącego oba brzegi rzeki rzędem kamiennych łuków.

Tylko kilka kroków, zaraz wrócę, napomniała się.

Po drugiej stronie rosły drzewa. Pomiędzy gałęziami widać było młyny wodne, płaskie dachy gorzelni oraz warsztatów tekstylnych z filatures me-canigues, mechanicznymi przędzalniami. Dziwny widok, właściwie jak na wsi. Zupełnie inny świat, obrazek z dawnych czasów.

Podniosła wzrok na zniszczonego kamiennego Jezusa, ukrzyżowanego na łuku wzniesionym pośrodku mostu, omiotła spojrzeniem niszę w niskiej ścianie, gdzie przechodzący mogli przysiąść na kilka chwil albo usunąć się z drogi powozów i wózków z piwem.

Zrobiła jeszcze krok, potem następny, i sama, nie wiedząc kiedy, przeszła z bezpiecznej dzielnicy Bastide do romantycznego La Cite.

ROZDZIAŁ 57

Izolda i Anatol stali przed ołtarzem.

Godzinę wcześniej podpisali wszelkie niezbędne dokumenty. Warunki ostatniej woli Jules'a Lascombe'a zostały spełnione i – po przerwie letniej – zweryfikowane.

Lascombe zostawił swój majątek wdowie. Gdyby natomiast ponownie wyszła ona za mąż, posiadłość miała odziedziczyć – czego się nikt nie spodziewał – Marguerite Vernier, z domu Lascombe.

Gdy prawnik odczytał testament suchym, schrypniętym głosem, Anatolowi dłuższą chwilę zajęło zrozumienie, że dokument odnosi się również do niego. Wiele go kosztowało powstrzymanie wybuchu śmiechu. Do-maine de la Cade tak czy inaczej miała się stać jego własnością.

Teraz, gdy stali naprzeciwko siebie w jezuickiej kapliczce, a duchowny wypowiadał ostatnie słowa krótkiej ceremonii, która łączyła ich związkiem małżeńskim, wziął Izoldę za rękę.

– Madame Vernier, enfin – szepnął. – Nareszcie. Mon coeur. Moje serce. Moja najdroższa. Moja żona.

Świadkowie, osoby poproszone z ulicy, uśmiechnęli się, widząc ten gest miłości. Żałowali jedynie, że uroczystość jest tak skromna.

Nowożeńcy wyszli z kaplicy skąpani w graniu dzwonów.

Raptem huknął grzmot.

Chcąc spędzić pierwsze chwile małżeństwa we dwoje, przekonani, iż Leonie pod opieką Mariety czeka w hotelu na ich powrót, pobiegli ulicą do pierwszego lokalu z brzegu.

Anatol zamówił butelkę cristala, najdroższego szampana z karty. Wymienili drobne podarunki. Izolda dostała srebrny medaJionik z dwiema miniaturkami: swoją po jednej stronie, Anatola po drugiej. On został obdarowany przepięknym złotym zegarkiem z wygrawerowanymi inicjałami.

Przez godzinę pili, rozmawiali i uszczęśliwieni patrzyli sobie w oczy.

W okna restauracji zastukały pierwsze ciężkie krople deszczu.

ROZDZIAŁ 58

Schodząc z mostu, Leonie poczuła ukłucie niepokoju. Nie mogła już udawać, że przestrzega zaleceń brata. Odepchnęła więc tę niewygodną myśl. Obejrzawszy się przez ramię, dostrzegła czarną chmurę nadciągającą nad Bastide.

Szybko przekonała samą siebie, że w takiej chwili mądrzej będzie zostać na drugim brzegu, jak najdalej od burzy. W zasadzie nierozsądne byłoby w tej chwili wracać do Basse Viłle. A poza tym odważna dama, odkrywca, łowca przygód i podróżnik, nie zawróci z drogi tylko dlatego, że jej brat miałby inne zdanie na temat wyprawy.

Quartier Trivalle nie była piękna, a nawet uderzała brzydotą ubóstwa. Wszystkie dzieci biegały na bosaka. Przy drodze siedział żebrak o oczach powleczonych bielmem, owinięty szmatami koloru mokrego chodnika. Słysząc kroki, wyciągnął do przechodzącej poczerniałe od nędzy dłonie z brudnym kubkiem. Rzuciła mu monetę i poszła dalej, ostrożnie stąpając po śliskim bruku. Po obu stronach ulicy ciągnęły się brzydkie domy. Ze zniszczonych okiennic oblaziła farba. Leonie zmarszczyła nos. Wszędzie widziała ciasnotę i zaniedbanie.

W La Cite będzie lepiej, uznała.

Droga prowadziła łagodnie w górę. Gdy dziewczyna wyszła spomiędzy budynków na otwartą przestrzeń, znalazła się na podejściu do samej cytadeli. Po lewej, na szczycie wykruszonych schodów, dostrzegła ciężkie drewniane drzwi, osadzone w szarym murze. Zniszczona tablica oznajmiała czytającemu, że znajdował się przed wejściem do klasztoru franciszkańskiego.

Do dawnego klasztoru.

Ani ona, ani brat nie zostali wychowani w cieniu Kościoła. Marguente była wolnym duchem, a republikańskie sympatie ojca oznaczały, że – jak to kiedyś Anatol objaśnił siostrze – Leo Vernier uważał kler za takich samych wrogów ustanowienia prawdziwej republiki, jak arystokrację. Niemniej jednak romantyczna wyobraźnia kazała dziewczynie żałować, ze bezkompromisowe starcie polityki i postępu wymagało poświęcenia piękpa zasadom. Uduchowiona architektura przemawiała do niej wymownie, nawet gdy nie docierało echo słów wypowiadanych niegdyś w budynku zakonu.

W refleksyjnym nastroju poszła dalej, mijając kolejny charakterystycz-0y punkt, Maison de Montmorency, z belkami na elewacji, z oknami obłożonymi łupkiem, kryształowymi szybkami, odbijającymi światło w błękitach, różach i złocie, mimo poszarzałego nieba.

Na rue Trivalle skręciła w prawo. I ujrzała przed sobą wysokie, smukłe wieże koloru piasku. Brama Narbońska. Główne wejście do La Cite. Ser ce jej zadrżało na widok podwójnego pierścienia murów obronnych, łączonego wieżami odcinającymi się ostro na tle nieba. Jedne zwieńczone były czerwoną dachówką, inne szarym łupkiem.

Zebrawszy spódnice w jedną rękę, ułatwiła sobie wspinaczkę i ruszyła pod górę z nową energią. Gdy podeszła bliżej, ujrzała za murem cmentarza czubki szarych nagrobków, zdobionych wyniosłymi aniołami oraz krzyżami.

Dalej ciągnęły się pastwiska i łąki.

Przystanęła dla złapania oddechu. Od cytadeli dzieliła ją jeszcze trawiasta fosa o brzegach połączonych brukowanym mostem. Przed nim stała prostokątna budka, w której pobierano myto. Obok tkwił mężczyzna w zniszczonym cylindrze, ze staromodnymi wąsami. Ręce trzymał w kieszeniach. Czekał na klientów: woźniców zwożących do miasta wszelkie dobra i kupców z beczkami piwa.

Na szerokim, niskim murze mostu siedziało trzech żołnierzy. Jeden z nich miał na sobie niebieską napoleońską pelerynę i pociągał fajkę, równie czarną jak jego zęby. Wszyscy trzej śmiali się głośno. W pewnym momencie dziewczyna odniosła wrażenie, że ten z fajką spojrzał na nią uważniej i przyglądał jej się chwilę za długo, dość impertynenckim spojrzeniem. W końcu jednak odwrócił wzrok. Ale i tak minęła żołnierzy najszybciej, jak mogła.

Gdy schodziła z mostu, uderzył w nią wiatr. Musiała przytrzymać kapelusz, a drugą ręką strzepnąć spódnice krępujące nogi. Szła z niejakim trudem, mrużąc oczy przed pyłem.

W samym La Cite wiatru nie było. Leonie przystanęła, poprawiła ubranie i dopiero wtedy ruszyła dalej, starając się nie zamoczyć butów w ścieku płynącym środkiem ulicy. Znalazła się między zewnętrznymi i wewnętrznymi fortyfikacjami. Jacyś dwaj chłopcy na zmianę miarowo naciskali metalowe ramię pompy, napełniając wodą metalowe wiadro. Po bokach Leonie miała ruiny domów przeznaczonych do rozbiórki. W jednym z nich na piętrze widać było szczątki poczerniałego od sadzy kominka, teraz na wpół zawieszonego w powietrzu.

Poniewczasie przyszło jej do głowy, że mogła wziąć nie tylko mapę, ale i przewodnik. Trudno. Zapytała kogoś o drogę i uzyskała informację, że zamek znajduje się dokładnie przed nią, pod zachodnią częścią murów obronnych. Ruszyła więc w dalszą drogę, choć zaczynała czuć niepokój.

Wcześniej, gdy z daleka patrzyła na cytadelę, widziała jej majestat i piękno. Potem minęła omiatane wiatrem hautes lices, blanki, przestrzeń mię. dzy dwoma pierścieniami murów obronnych. Natomiast w samym średniowiecznym mieście było dziwnie mroczno. I w dodatku brudno. Bruk pokrywało błoto. Z rynsztoków wylewały się śmieci.

Odczytawszy informację na malowanym ręcznie drewnianym znaku ruszyła w górę wąską uliczką. Do Chateau Comtal, gdzie stacjonował garnizon.

Tutaj również doznała rozczarowania. Z tego, co wcześniej przeczytała, wiedziała, że zamek był niegdyś siedzibą rodu Trencavelów, dynastii panującej na tych ziemiach przed setkami lat. Wyobrażała sobie bajkowy pałac, jak jeden z tych, które stały nad brzegiem Rodanu czy Loary. W głębi duszy widziała rozległe dziedzińce i wielkie hole, gdzie przechadzały się damy w ogoniastych sukniach, a chevaliers, jak to zwykle rycerze, szykowali się do bitwy.

Chateau Comtal wyglądał zupełnie inaczej. Szary, monotonny budynek każdym kamieniem mówił o swoim militarnym przeznaczeniu. W wieży nazywanej Tour de Vade, w cieniu murów obronnych, znajdował się magazyn prochu. Tylko jeden strażnik stał na warcie; z nudów dłubał w zębach. Otoczenie robiło wrażenie zaniedbanego, sama budowla była do przyjęcia, ale też nie cieszyła oka.

Leonie chwilę obserwowała scenę spod ronda kapelusza, usiłując się doszukać jakiegoś romantyzmu w zwykłym moście czy funkcjonalnej wąskiej furcie, prowadzącej do samego zamku. Na próżno. Odwróciła się na pięcie. Jej zdaniem, wysiłki zmierzające ku temu, by z La Cite uczynić perłę turystycznych atrakcji, spełzły na niczym. Nie potrafiła sobie wyobrazić tych ulic pełnych turystów. Były nudne, nie przystawały do współczesnych gustów ani mody. Świeżo postawione ściany z mechanicznie ciętego kamienia tylko podkreślały fatalny stan autentycznych fragmentów murów. Można było jedynie mieć nadzieję, że gdy prace dobiegną końca, atmosfera ulegnie zmianie. Że nowe restauracje, sklepy, a może nawet hotele tchną życie w kręte uliczki.

Jakiś czas spacerowała po La Cite. Napotkała nielicznych zwiedzających, damy z dłońmi ukrytymi w ciepłych futrzanych mufkach, dżentelmenów w cylindrach i z laskami. Wszyscy życzyli jej miłego popołudnia.

Wiatr przybierał na sile, aż w końcu zmuszona była wyjąć z kieszeni chusteczkę i osłonić nią usta oraz nos, bo drobny pył utrudniał oddychanie. Szła plątaniną przejść i zaułków, aż w którejś chwili stanęła przy starym kamiennym krzyżu, wzniesionym nad tarasowymi ogrodami, gdzie rosły warzywa i winogrona, gdzie w zagrodach hodowano kury i króliki w klatkach. Niżej przycupnęła garstka stłoczonych domów.

Z tego miejsca miała doskonały widok na rzekę. Niespokojna czarna woda pędziła przez młyny, szybko obracając łopaty. Dalej, na drugim brzegu, rozciągała się Bastide. Dziewczyna łatwo znalazła wieżycę katedry Świętego Michała i wysoką dzwonnicę kościoła Saint-Vincent, tuż koło hotelu. Zaniepokoiła się. Uświadomiła sobie, że może zostać w La Cite, odcięta przez wzburzoną rzekę, Basse Ville wydało jej się nagle bardzo dalekie. A cały misterny plan, według którego miała wyznać bratu, że się zgubiła wśród wąskich uliczek Bastide, spali na panewce, jeśli powódź odetnie ją od tamtej dzielnicy.

Jakiś ruch nad głową przyciągnął jej uwagę. Na tle poszarzałego nieba stado wron walczyło z jesiennym wiatrem nad średniowiecznymi wieżyczkami i blankami.

Leonie zaczęła się śpieszyć.

Na twarzy poczuła pierwszą kroplę deszczu. Zaraz potem drugą i następną, a każda kolejna była cięższa i zimniejsza. Chwilę później rozległ się grzmot.

I nagle wszystko spłynęło wodą.

Rozpętała się burza.

ROZDZIAŁ 59

Leonie rozejrzała się za jakimś schronieniem, lecz nic nie znalazła. W połowie stromej brukowanej uliczki, łączącej cytadelę z quartier Barbacane pod murami obronnymi, nie było ani drzew, ani budynków. Wracać na górę, do La Cite, nie miała już siły.

W tej sytuacji nie pozostawało nic innego, jak tylko iść dalej w dół.

Potykając się i ślizgając, ruszyła po calada, podciągając spódnice wyżej kostek, żeby nie nasiąkły wodą płynącą po bruku wartkim strumieniem. Wiatr gwizdał jej w uszach, wciskał deszcz pod rondo kapelusza i oblepiał ją mokrym płaszczem.

Nie zwróciła uwagi na dwóch mężczyzn, obserwujących ją zza kamiennego krzyża. Jeden z nich był świetnie ubrany, strój zdradzał człowieka o pewnym znaczeniu i statusie. Drugi niski, o skórze spalonej słońcem, owinięty napoleońską peleryną. Wymienili kilka słów. Błysnęły monety przechodzące z dłoni w skórzanej rękawiczce do brudnej ręki starego żołnierza i każdy poszedł w swoją stronę. Wojak zniknął między murami La Cite.

Dżentelmen ruszył za Leonie.


***

Zanim dotarła do Place Saint-Gimer, była przemoczona do nitki.

Ponieważ w okolicy próżno by szukać restauracji czy kawiarni, pozostało jej schronić się w kościele. Spiesznie wbiegła po gładkich nowych stopniach i minęła uchyloną żelazną bramę. Pchnąwszy drewniane drzwi, znalazła się w środku. W świątyni panował chłód. Owszem, na ołtarzu i w kaplicach płonęły świece, ale dawały tylko światło, nie ciepło. Leonie zadygotała, tupnęła, strząsając z siebie wodę. Natychmiast objął ją zapach wilgotnego kamienia i kadzidła. W pierwszej chwili nie bardzo wiedziała, co dalej, ale szybko sobie uświadomiła, że spędzi w kościele Saint-Gimer jakiś czas, wobec czego należało zadbać, żeby się nie przeziębić, i to było znacznie istotniejsze niż wygląd. Zdjęła więc rękawiczki oraz przemoczony kapelusz. Gdy jej wzrok przywykł do półmroku, zorientowała się z niemałą ulgą, iż nie ona jedna znalazła w świątyni schronienie przed burzą. Zebrało się tu dziwne towarzystwo, rozproszone po nawie i bocznych kaplicach. Większość osób wolnym krokiem przechadzała się to tu, to tam. Pewien dżentelmen w cylindrze i eleganckim płaszczu, trzymając pod ramię swoją towarzyszkę, siedział w ławie tak sztywno wyprostowany, jakby go atakował jakiś odstręczający zapach. Na kamiennej podłodze rozłożyli się mieszkańcy quartier, wielu z nich na bosaka i ubranych nieodpowiednio do pory roku. Był tam nawet osiołek oraz kobieta ściskająca dwa kurczaki, po jednym pod każdą pachą.

– Wyjątkowy widok – usłyszała Leonie tuż przy uchu męski głos. – Ale

trzeba pamiętać, że świątynia zaprasza wszystkich, którzy chcą do niej

wejść.

Zaskoczona taką bezpośredniością dziewczyna obróciła się gwałtownie. Szary cylinder i ocieplany surdut świadczyły o klasie mężczyzny, podobnie jak srebrna główka laski oraz rękawiczki z koźlej skórki. Elegancję stroju podkreślały niesłychanie błękitne oczy.

Przez moment Leonie miała wrażenie, że już gdzieś tego człowieka widziała. Zaraz jednak zdała sobie sprawę, że prezentuje on, najzwyczajniej w świecie, styl podobny do stylu Anatola.

Było w nim coś jeszcze, coś w zbyt bezpośrednim spojrzeniu, w jakimś przebiegłym rysie twarzy, co spowodowało u Leonie niespodziewanie szybsze bicie serca.

– Cóż… – Zaczerwieniła się uroczo. – Ja… – spuściła wzrok.

– Proszę o wybaczenie – rzekł szybko. – Nie zamierzałem panienki urazić. W normalnych okolicznościach, oczywiście, nie zwróciłbym się do damy, nie będąc przedstawionym. Nawet w takim miejscu. – Uśmiechnął się. – Warunki jednak są raczej niecodzienne.

Ujął dziewczynę nienagannymi manierami. Podniosła na niego oczy.

– Rzeczywiście. Niecodzienne.

– Odważnie uznałem, że między uciekinierami zgromadzonymi w świątyni zwykłe zasady etykiety można nieco zmodyfikować. – Uchylił kapelusza, odsłaniając wysokie czoło i błyszczące włosy, przycięte idealnie na wysokości kołnierzyka. – Czy możemy zostać przyjaciółmi na ten czas? Nie obrażam panienki taką prośbą?

Leonie pokręciła głową.

– W najmniejszym stopniu odparła jasnym głosem. Zresztą kto wie, jak długo będziemy musieli tu zostać?

Zdawało jej się, że jest spięta, mówi głosem zbyt wysokim, zbyt cienkim, żeby się mógł podobać. Tymczasem obcy nadal się uśmiechał, jakby me zauważył nic niestosownego.

– Rzeczywiście, trudno przewidzieć. Rozejrzał się dookoła. – Mając jednak na uwadze względy pizyzwoitości, pozwolę sobie przedstawić się sam. W ten sposób już nie będziemy dla siebie obcy i twój stróż, panienko, nie będzie miał powodów do niepokoju.

– Och, ja jestem… – urwała. Nieroztropnie byłoby zdradzać, że przyszła tutaj sama. – Będę zaszczycona.

Pochylił się w lekkim ukłonie, z kieszeni wyjął wizytówkę.

– Victor Constant, mademoiselle.

Przyjęła elegancką, tłoczoną kartę z udawaną obojętnością. Nie wiedząc, co właściwie powinna teraz powiedzieć, milcząc, wbiła wzrok w drukowane litery. Żałowała, że zdjęła rękawiczki. Pod turkusowym spojrzeniem tego człowieka czuła się prawie naga.

– Czy zechce mi panienka wybaczyć impertynencję, jeśli spytam o jej imię?

Zaśmiała się odruchowo.

– Oczywiście. Przykro mi, że nie… Niestety, nie mam przy sobie wizytówek – skłamała, sama nie wiedząc dlaczego. – Nazywam się Leonie Vernier.

Constant ujął jej gołą dłoń i uniósł do ust.

– Enchante.

Gdy dotknął wargami skóry, dziewczynę przeszedł dreszcz. Usłyszała swój własny przyśpieszony oddech, poczuła, że szkarłat zalewa jej policzki. Zanim uświadomiła sobie, co robi, wyrwała palce z jego dłoni.

A on, szarmancki nieomal do przesady, udał, że tego nie zauważył. Od razu poczuła do niego sympatię.

– Dlaczego przyjął pan, że jestem tu w towarzystwie stróża? – spytała, gdy uznała, że już może zaufać własnemu głosowi. – Mogłam być z mężem.

– To prawda, jednak trudno mi sobie wyobrazić męża tak mało rycerskiego, żeby piękną młodą żonę zostawiał samą. – Powiódł wzrokiem po zebranych w kościele. – Na dodatek w tego rodzaju towarzystwie.

Leonie rozkwitła w cieple komplementu, ale skryła uśmiech zadowolenia. Jakiś czas oboje przyglądali się ludziom w kościele.

– Mój mąż mógł pójść po służbę.

– Nie wyszłabyś, panienko, za takiego głupca. – Była w jego głosie jakaś moc, namiętność, od której serce Leonie wywinęło kozła.

Opuścił wzrok na jej dłoń bez rękawiczki – i bez obrączki.

– Cóż, przyznaję, jest pan człowiekiem spostrzegawczym, monsieur

Constant – rzekła. – I ma pan rację, nie jestem mężatką.

– Jakiż mąż pozwoliłby się rozdzielić z taką żoną, chociaż na chwilę.

Przekrzywiła głowę.

– Na przykład pan z pewnością by tego nie zrobił? – spytała impulsywnie, zanim się zastanowiła, co robi.

– Ja, niestety, nie jestem żonaty. – Na jego ustach z wolna wykwitł uśmiech. – Chodziło mi jedynie o to, że gdybym był w posiadaniu takiego skarbu, bardziej bym się o niego troszczył.

Ich spojrzenia się spotkały. Zielone i niebieskie.

Leonie zaśmiała się, by skryć emocje. Kilka osób odwróciło się w jej stronę.

Constant położył palec na ustach.

– Ciii… – rzekł, puszczając perskie oko. – Tak swobodne zachowanie najwyraźniej nie jest tu dobrze widziane. – Ściszył głos jeszcze bardziej, aż musiała się przysunąć bliżej, by słyszeć. Znajdowali się teraz tak blisko siebie, że nieomal się dotykali. Leonie czuła bijące od mężczyzny ciepło, jakby prawą stroną ciała zwróciła się ku palenisku. Wróciły do niej słowa Izoldy, gdy ciotka mówiła o miłości, wtedy na cyplu nad jeziorem. Zaczynała rozumieć, co to takiego.

– Czy mogę panience powierzyć sekret? – zapytał.

– Jak najbardziej.

– Wydaje mi się, że wiem, co panienkę tu sprowadziło. Leonie uniosła brwi.

– Doprawdy?

– Wyglądasz, panienko, na samotną poszukiwaczkę przygód. Weszłaś

do kościoła sama, przemoczona do nitki, co oznacza, że nie ma z tobą słu

żącej, w przeciwnym razie miałabyś parasolkę. I oczy masz jak szmaragdy,

błyszczące zauroczeniem chwilą.

Przerwał im strumień gniewnych hiszpańskich słów. Jakieś nieporozumienie w łonie rodziny siedzącej nieopodal.

Leonie czuła się dziwnie i zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Z tego, że omamiona urodą wyjątkowego momentu może powiedzieć coś, czego potem będzie żałowała.

W myślach rozważała komplement.

Oczy błyszczące jak szmaragdy.

– Wielu Hiszpanów pracuje tutaj w przemyśle tekstylnym – rzekł Constant, dostrzegając jej niepokój. – Zanim rozpoczęły się prace renowacyjne, przed rokiem tysiąc osiemset czterdziestym siódmym La Cite było głównym ośrodkiem tej produkcji w okolicy.

– Jest pan doskonale poinformowany. Czy zaangażował się pan w odbudowę cytadeli? Jest pan może architektem?

Zdawało jej się, że niebieskie oczy błysnęły zadowoleniem.

– Pochlebia mi panienka. Nie. Prowadzę tu niewielkie interesy. W zupełnie innej skali.

– Rozumiem.

Niestety, nie umiała powiedzieć nic zajmującego. A przecież pragnęła podtrzymać rozmowę. Dlatego też szukała jakiegoś tematu, który by go wciągnął. Chciała, by ją uznał za osobę inteligentną, czarującą, dowcipną. Na szczęście Victor Constant mówił dalej, bez pomocy swej rozmówczyni:

– W końcu jedenastego wieku powstał kościół pod wezwaniem Saint-

– Gimer, niedaleko stąd. Ten budynek został poświęcony w tysiąc osiemset

pięćdziesiątym dziewiątym, gdy stało się jasne, że stan poprzedniej świąty

ni wskazuje raczej na to, że lepiej będzie wznieść nową niż odnawiać starą.

– Rozumiem – powtórzyła i skrzywiła się w duchu.

Ależ jestem nudna, pomyślała. Zwyczajnie głupia gęś.

– Budowę kościoła rozpoczęto pod auspicjami pana Viollet-le-Duca -

ciągnął Constant – choć dość szybko przekazano przedsięwzięcie miejscowemu architektowi, panu Calsowi. – Położył dłonie na ramionach dziewczyny i obrócił ją twarzą do nawy.

Leonie aż zaparło dech w piersiach. Oblała ją fala gorąca.

– Ołtarz, apsyda i kaplice to praca Viollet-le-Duca – podjął Constant – Bardzo typowa dla niego mieszanka stylów północnych i południowych Wiele przedmiotów zostało przeniesionych z oryginalnego budynku

I choć jest to miejsce nieco jak na mój gust zbyt współczesne, trudno mu

odmówić szczególnego charakteru. Zgodzi się ze mną panienka?

Zsunął dłonie z ramion dziewczyny, muskając jej plecy. Nie potrafiła zaufać własnemu głosowi, toteż jedynie skinęła głową.

Jakaś kobieta z niesfornym dzieckiem na rękach, siedząca w niszy na podłodze, w złotym cieniu relikwiarza, zaczęła śpiewać kołysankę.

Leonie, wdzięczna losowi za pomoc, zwróciła na nią spojrzenie.

Aquela Trivala

Ah quun polit guartier

Es plen de gitanós.

Słowa piosenki napłynęły do nawy.

– W najprostszych rzeczach kryje się największy urok – zauważył Constant.

– To język oksytański – poinformowała Leonie, chcąc na nim zrobić wrażenie. – U nas w domu wszystkie pokojówki mówią tym językiem, kiedy sądzą, że nikt ich nie słyszy.

Wyczuła, że zainteresowały go te słowa.

– W domu? – zdziwił się głośno. – Panienka wybaczy, ale sądząc po

ubiorze i zachowaniu, wziąłem ją za rodowitą paryżankę. Osobę, która

znalazła się tutaj jedynie przejazdem. Une vraie Parisienne.

Następny komplement. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.

– Znowu ma pan rację. Jesteśmy z bratem w Langwedocji jedynie gośćmi. W Paryżu mieszkamy w ósmym arrondissement, niedaleko Gare Saint-Lazare. Czy pan zna tę okolicę?

– Niestety, jedynie z malunków pana Moneta.

Place d'Europe widać z okien naszego salonu. Jeżeli się zna okolicę. można dokładnie określić, gdzie mieszkamy.

Przepraszającym gestem rozłożył dłonie.

– W takim razie, jeśli nie jest to zbyt osobiste pytanie, mademoiselle

Vernier, co panienkę sprowadza do Langwedocji? Już po sezonie!

– Przyjechaliśmy na miesiąc do ciotki. Mina mu się wydłużyła.

– Proszę przyjąć wyrazy współczucia – rzekł.

Chwila minęła, nim Leonie zorientowała się, że nowy znajomy żartuje

– Ach. nie! – zaśmiała się niegłośno. – Izolda nie jest taką ciotką, jak

można by sądzić. Nie pachnie starą wodą kolońską i kulkami na mole. Jest młoda i piękna i w zasadzie też pochodzi z Paryża.

Ujrzała w jego oczach błysk… satysfakcji? Radości? Spłonęła rumieńcem, ukontentowana, że ten przystojny mężczyzna jest równie zadowolony z flirtu jak ona.

I nikomu nie dzieje się krzywda.

Constant położył dłoń na sercu, zgiął się w lekkim ukłonie.

– Uprzejmie przepraszam.

– Wybaczam – rzekła z promiennym uśmiechem.

– I ta ciotka, ta piękna, ujmująca Izolda, wcześniej mieszkanka Paryża, przeprowadziła się do Carcassonne?

– Nie. Przyjechaliśmy do miasta tylko na kilka dni załatwić jakieś sprawy związane z posiadłością jej zmarłego męża. Dziś wieczór idziemy na koncert.

– Carcassonne jest przepięknym miastem. Bardzo się zmieniło w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Przybyło tu wiele wspaniałych restauracji i sklepów, a także hoteli. – Zamilkł na moment. – A może macie w mieście własne mieszkanie?

– Nie, skądże! – zaśmiała się dziewczyna. – Przyjechaliśmy tylko na kilka dni. Polecony przez przyjaciół Hotel Saint-Vincent całkowicie nam odpowiada.

Ktoś otworzył drzwi kościoła, razem z nowymi przybyszami wpadł do środka podmuch wiatru. Mokre spódnice przykleiły się dziewczynie do nóg. Zadrżała.

– Panienka boi się burzy?

– Ani trochę – odparła zgodnie z prawdą, choć troska nowego znajomego sprawiła jej przyjemność. – Majątek ciotki jest w górach. Przez ostatnie dwa tygodnie mieliśmy okazję doświadczać grzmotów i błyskawic dużo groźniejszych niż te dzisiejsze.

– Więc zamieszkaliście poza Carcassonne?

– Na południe od Limoux, w Haute Vallee. Niedaleko od uzdrowiska Rennes-les-Bains. Podniosła na niego uśmiechnięte spojrzenie. – Zna pan to miejsce?

– Niestety, nie. Chociaż przyznaję, zaczynam być zainteresowany. Może złożyłbym wizytę w tej okolicy w nieodległej przyszłości?

Leonie po raz kolejny spłonęła rumieńcem.

– Posiadłość leży na uboczu, ale okolica jest piękna.

– Dużo socjety przebywa w Rennes-les-Bains?

– Ależ skąd! Żyjemy tam na odludziu. Ale odpowiada nam taki stan rzeczy. Mój brat w mieście jest wiecznie zajęty. Tutaj wreszcie może odpocząć.

– Mam nadzieję, że południe będzie mogło się nacieszyć waszą obecnością nieco dłużej rzekł miękko.

Leonie z trudem zachowała spokojny wyraz twarzy. Hiszpańska rodzina, ciągle głośno się kłócąc, zaczęła wstawać. Drzwi kościoła stały otworem.

– Deszcz przechodzi – zauważył Constant. – Szkoda.

Ostatnie słowo padło tak spokojnie, że Leonie rzuciła na towarzysza zdumione spojrzenie. Tak otwarcie wyrażać zainteresowanie…? Jego twarz miała jednak całkiem niewinny wyraz, więc dziewczyna musiała się zastanowić, czy przypadkiem nie przypisała mu niezamierzonych intencji. Przeniosła spojrzenie z powrotem na drzwi i ujrzała na mokrych stopniach powódź jasnego, słonecznego światła.

Dżentelmen w cylindrze pomógł swojej towarzyszce wstać. Ostrożnie wydostali się z ławy, przeszli nawą i znaleźli się przed kościołem. Za nimi podążyli inni. Aż dziwne, jak wiele osób schroniło się w kościele. Wcale nie zwróciła na tych ludzi uwagi.

Monsieur Constant podał jej ramię.

– Pójdziemy?

Aksamitny głos. Nienaganne maniery. Wahała się tylko przez mgnienie oka. Następnie, sama nie wiedząc jak ani kiedy, wsparła się na ramieniu mężczyzny.

– Chętnie skorzystam – rzekła.

Leonie Vernier i Victor Constant razem opuścili kościół i zeszli na Place Saint-Gimer.

ROZDZIAŁ 60

Mimo opłakanego wyglądu Leonie czuła się najszczęśliwszą osobą na placu. Często wyobrażała sobie taki moment, ale w rzeczywistości okazał się on znacznie piękniejszy niż w marzeniach. Spacer pod rękę z mężczyzną.

I to wcale nie w marzeniach.

Victor Constant nadal zachowywał się jak dżentelmen doskonały, uważny, ale nie nadskakujący. Poprosił o pozwolenie na zapalenie papierosa, a kiedy je uzyskał, jej także zaproponował tytoń przywieziony z Turcji, zwinięty w gruby brązowy rulon, zupełnie inny niż papierosy, które palił Anatol. Odmówiła, lecz pochlebiło jej, że została potraktowana jak osoba dorosła.

Rozmowa potoczyła się trybem łatwym do przewidzenia: o pogodzie, o atrakcjach Carcassonne, o wspaniałości Pirenejów. Tak gawędząc, doszli do drugiego końca Pont Vieux.

– Tutaj, niestety, muszę panienkę opuścić – powiedział Constant.

Leonie zdołała nie okazać rozczarowania.

– Bardzo panu dziękuję za towarzystwo – rzekła. I za troskę. – Zawahała się. – Na mnie też już czas, inaczej brat będzie się o mnie martwił.

Chwilę stali, nie bardzo umiejąc się rozstać. Inna rzecz zawrzeć znajomość w niezwykłych warunkach, w obliczu burzy. Zupełnie inna popchnąć ją o krok dalej.

Chociaż Leonie chciała widzieć siebie jako osobę nieskrępowaną konwenansami, mimo wszystko czekała, aż on odezwie się pierwszy. Nie ona powinna proponować spotkanie. Jedynie uśmiechnęła się do niego, dając w ten sposób znać, że inicjatywa spotka się z przychylnym przyjęciem.

Mademoiselle Vernier… Usłyszała drżenie w jego głosie.

Tak, monsieur Constant?

– Mam nadzieję, że wybaczy mi panienka zbytnią śmiałość… Chciał

bym wiedzieć, czy miała już panienka okazję odwiedzić Square Gambetta.

– Skinął na prawo. – Dosłownie dwie minuty stąd.

– Byłam tam dziś rano.

Jeśli spodobała się panience muzyka, to w każdy piątek o godzinie jedenastej dają tam koncert. – Zamknął ją w spojrzeniu niebieskich oczu – Będę tu jutro.

Leonie skryła uśmiech. Bardzo ładnie sobie poradził. Zaprosił ją bez naruszania konwenansów.

– Ciotka zaplanowała dla nas udział w różnych muzycznych wydarzeniach w Carcassonne – rzekła, przechylając głowę.

– Więc może szczęście się do mnie uśmiechnie i nasze ścieżki znów się spotkają – powiedział, uchylając kapelusza. – Z przyjemnością poznam brata i ciotkę panienki. – Zajrzał jej głęboko w oczy.

Leonie była zauroczona. Nie marzyła o niczym innym, tylko o tym, by monsieur Constant objął ją w talii i pocałował.

– A la prochaine – rzekł.

Czar prysł. Dziewczyna oblała się rumieńcem, jakby mężczyzna mógł czytać w jej myślach.

– Tak, oczywiście – wykrztusiła. – Do zobaczenia.

Odwróciła się i żwawym krokiem ruszyła ulicą Pont Vieux, besztając siebie za zbyt odważne nadzieje.

Constant odprowadzał ją wzrokiem. Zgrabna figura, sprężysty krok. Sądząc po wysoko uniesionej głowie, doskonale wiedziała, że się jej przygląda.

Jaka matka, taka córka, pomyślał.

Cóż, aż trudno uwierzyć, że poszło tak łatwo. Te dziewczęce rumieńce, te wielkie oczy, rozchylone wargi, odsłaniające czubek języka… Mógł ją uwieść od razu, na miejscu, gdyby tylko zechciał. Ale nie takie miał plany, nie takie zamiary. O wiele więcej satysfakcji da mu gra z jej uczuciami. Doprowadzi ją do rozpaczy, zniszczy i podepcze, oczywiście, ale najpierw rozkocha. W ten sposób Vernier ucierpi znacznie bardziej, niż gdyby Constant wziął jego siostrę siłą.

A rozkocha ją w sobie bez najmniejszych trudności. Jest wrażliwa. młoda, dojrzały owoc, który sam spada w dłoń.

Politowania godna.

Strzelił palcami. Mężczyzna w niebieskim płaszczu, ciągle podążający jego śladami, natychmiast stanął obok.

– Monsieur.

Constant napisał kilka słów i wydał polecenie, by dostarczyć korespondencję do hotelu Saint-Vincent. Cieszyła go sama myśl o wyrazie twarzy Verniera, gdy przeczyta wiadomość. Tak, Vernier musi cierpieć. Zresztą oboje, i Vernier, i ta jego lafirynda. Przez następne kilka dni będą się bojaźliwie oglądali przez ramię, zastraszeni, niepewni, skąd padnie cios.

Włożył w chciwe dłonie mężczyzny sakiewkę z pieniędzmi.

– Masz za nimi chodzić. Śledzić ich. Wiadomości posyłać jak zwykle.

Chcę wiedzieć dokładnie, gdzie bywają. Rozumiesz? Zdążysz z listem do

hotelu przed dziewczyną?

Mężczyzna przybrał urażony wyraz twarzy.

– Jestem tu u siebie – mruknął, obrócił się i zniknął w wąskiej allee,

biegnącej na tyłach Hópital des Malades.

Constant wyrzucił z myśli dziewczynę i zaczął planować następny ruch. W czasie potwornie nudnego flirtu w kościele nie tylko poznał nazwę hotelu, w którym słodkie ptaszątka zatrzymały się w Carcassonne, ale, co ważniejsze, zdradziła mu, iż Vernier i podła zdrajczyni zamieszkali na wsi.

Znał doskonale miasteczko Rennes-les-Bains oraz uzdrowisko. Okolica świetnie pasowała do jego planów. Nie mógł pokonać wroga w Carcassonne, bo w mieście jest dużo ludzi, konfrontacja przyciągnęłaby powszechną uwagę. Ale w odosobnionym wiejskim majątku… Miał znajomości w Rennes-les-Bains, zwłaszcza przyda się pewien człowiek, mężczyzna bez przesadnych skrupułów i ze skłonnościami do okrucieństwa, któremu niegdyś Constant wyświadczył przysługę. Nie przewidywał żadnych trudności w przekonaniu go, że nadszedł czas spłaty długu.

Wsiadł do jlacre i wrócił do serca Bastide, a następnie siatką ulic przeszedł za Cafe des Negociants na Boulevard Barbes. Tam znajdował się jeden z ekskluzywnych klubów dla panów. Miał ochotę na szampana, może też dziewczynę. Tutaj, na południu, nie można było liczyć na jasną skórę blondynki w jego guście, trudno. Dziś mógł zrobić wyjątek. Był w uroczystym nastroju.

ROZDZIAŁ 61

Leonie śpieszyła przez Square Gambetta dróżkami błyszczącymi od wody, odbijającymi nieśmiałe promienie słońca. Wkrótce minęła brzydki budynek municypalny w sercu Bastide.

Całkiem nie widziała, co się wokół niej dzieje. Nie dostrzegała mijających ją ludzi ani chodników spływających czarną wodą i śmieciami naniesionymi przez burzę.

Dopiero teraz zaczynała sobie uświadamiać konsekwencje samowolnej wyprawy. Pól maszerując, pół biegnąc, myślała o tym, co usłyszy od Anatola. Nerwy miała napięte jak postronki, serce w gardle.

A jednak niczego nie żałuję, mówiła sobie.

Zostanie ukarana za nieposłuszeństwo, to pewne. Lecz nie mogła powiedzieć, że żałuje tej wyprawy.

Zerknęła na tabliczkę z nazwą ulicy i spostrzegła, że znajduje się na rue Courtejaire zamiast na Carriere Mage. Najwyraźniej się zgubiła. Plan de la ville, kompletnie przemoczony, rozszedł się jej w rękach. Zresztą farba drukarska się rozlała, nazwy ulic były nieczytelne. Skręciła najpierw w prawo, potem w lewo, rozglądając się za jakimiś znajomymi punktami charakterystycznymi, ale wystawy sklepów skryły się za okiennicami i wąskie uliczki Bastide wszystkie wyglądały tak samo.

Jeszcze kilka razy zmyliła drogę, więc minęła prawie godzina, nim udało jej się dotrzeć do kościoła Saint-Vincent, a stamtąd, rue du Port. już prosto do hotelu. Wchodząc po stopniach, usłyszała dzwony katedry, bijące szóstą.

Biegiem wpadła do holu, mając nadzieję, że zdoła się przynajmniej przebrać w suche rzeczy, zanim stanie twarzą w twarz z bratem. Niestety. Anatol czekał przy recepcji, wydeptując ścieżkę w dywanie. W ręku trzymał papierosa. Leonie zamarła w pół kroku. A on, zobaczywszy siostrę, dopadł ją w dwóch susach, chwycił za ramiona i potrząsnął mocno.

– Gdzieś ty była?!- krzyknął. – Ja tu odchodzę od zmysłów!

Stała jak zmieniona w kamień, ogłuszona jego gniewem. Gdzie byłaś?!

– Przepraszam… burza mnie złapała…

– Nie kłam! Wyraźnie zabroniłem ci wychodzić samej. Odprawiłaś Ma-rietę pod jakimś bzdurnym pretekstem i zniknęłaś. Gdzie byłaś?! Mów, do cholery!

Leonie osłupiała. Anatol nigdy nie przeklinał. Nigdy. W żadnych okolicznościach.

– Nie wiesz, na co się narażasz! – krzyczał. – Młoda dziewczyna, sama,

w obcym mieście!

Leonie zerknęła na właściciela hotelu, który słuchał awantury z nieskrywanym zainteresowaniem.

– Anatol, proszę cię – szepnęła. – Wszystko ci wytłumaczę. Ale chodźmy do pokoju…

– Wyszłaś poza dzielnicę? – Znów nią potrząsnął. – Mów!

– Nie – skłamała, zbyt przestraszona, by wyznać prawdę. Spacerowałam po Square Gambetta i podziwiałam uroczą architekturę Bastide. Rzeczywiście, posłałam Marietę po parasolkę, nie powinnam była tego robić… Kiedy zaczęło padać, postanowiłam się gdzieś schronić, żeby nie zmoknąć… powiedziała ci, że byłyśmy na Carriere Mage, by poszukać kancelarii prawnej?

– Nie, tego mi nie powiedziała – warknął jeszcze bardziej nachmurzony. – Widziałaś nas?

– Nie, ja tylko…

Był wściekły.

– Tak czy inaczej, deszcz ustał ponad godzinę temu. Umówiliśmy się tutaj o piątej trzydzieści. O tym też zapomniałaś?

– Pamiętałam, tylko…

– Przecież w tym mieście nie sposób zapomnieć o upływie czasu. Co krok biją jakieś dzwony. Przestań kłamać. Nie mów mi, że nie wiedziałaś, która godzina, bo i tak ci nie uwierzę.

– Nie zamierzałam tego mówić – wyznała cicho.

– Gdzie się schroniłaś przed deszczem? – wypytywał dalej.

– W kościele – odparła szybko.

– W jakim kościele? W którym?

– Nie wiem. Blisko rzeki. Brat chwycił ją za ramię.

– Czy ty mówisz prawdę, Leonie? Czy nie poszłaś do La Cite?


– Ten kościół nie był w La Cite! – krzyknęła ze łzami w oczach. – Auu, boli!

– Nikt cię nie zaczepiał? Nikt nie próbował cię skrzywdzić?

– Przecież widzisz, że jestem cała i zdrowa oznajmiła, próbując się uwolnić.

Przeszył ją wzrokiem rozpalonym wściekłością, jakiej dotąd u niego nie widziała. Nagle puścił ją, odepchnął od siebie.

Wsadziła rękę do kieszeni, w zimnych palcach ścisnęła wizytówkę od pana Constanta.

Gdyby brat ją zobaczył… Anatol zrobił krok w tył.

– Bardzo mnie rozczarowałaś – oznajmił. Chłód jego głosu zmroził dziewczynie duszę. – Zawsze uważałem cię za osobę mądrą i odpowiedzialną

W Leonie zawrzał gniew. Miała ochotę wykrzyczeć bratu prosto w twarz, że nie zrobiła nic złego, ot, po prostu wybrała się na spacer, nic więcej. Ugryzła się w język. Nie było sensu się z nim kłócić.

Opuściła głowę.

– Przepraszam – powiedziała. Odwrócił się od niej.

– Idź do pokoju i spakuj rzeczy – rzucił przez ramię. Nie! Tylko nie to!

Wojowniczo zmrużyła oczy, odzyskała ducha.

– A niby dlaczego mam się pakować?

– Nie pytaj, tylko rób, co mówię.

Jeżeli wyjadą dziś wieczór, nie spotka jutro na koncercie Victora Constanta! Co prawda, nie obiecała, że się zjawi na Square Gambetta, ale zamierzała sama podjąć decyzję.

Co on sobie o mnie pomyśli, jeżeli się nie zjawię?

Podbiegła do Anatola, chwyciła go pod ramię.

– Proszę cię, błagam! Powiedziałam: przepraszam. Wyznacz mi jakąś

karę, jeśli musisz, ale nie karz mnie w ten sposób. Nie chcę wyjeżdżać

z Carcassonne.

Niecierpliwie strząsnął dłoń siostry.

– Zbliżają się kolejne burze. I powodzie. Ta decyzja nie ma nic wspólnego z tobą – odparł zwięźle. -Na skutek twojego nieposłuszeństwa zmuszony byłem wysłać Izoldę z Marietą przodem. Są już na stacji.

– Ale… koncert! krzyknęła Leonie. – Chcę zostać! Proszę cię! Obiecałeś.

– Pakuj się! Ale już!

Nie umiała się pogodzić z sytuacją. Nie potrafiła zrezygnować.

– Dlaczego tak nagle postanowiłeś wyjechać? – zapytała głośno. – Czy to ma coś wspólnego z Izoldą i prawnikami?

Cofnął się, jakby go uderzyła.

– Nie. – Nagle złagodniał. – Nie pierwszy to koncert i nie ostatni -rzekł cicho. Chciał objąć siostrę, ale się usunęła.

– Nienawidzę cię! – krzyknęła.

Ze łzami w oczach, nie dbając o to. kto ją widzi w takim stanie, pobiegła na górę i długim korytarzem do pokoju. Rzuciła się na łóżko i rozpłakała głośno.

Nie jadę. Nie pojadę i już, zarzekała się.

Wiedziała jednak, że cały ten bunt na nic. Miała mało własnych pieniędzy. Niezależnie od prawdziwej przyczyny nagłego wyjazdu, a w pretekst o złej pogodzie nie wierzyła ani przez sekundę, nie miała wyboru. Skoro Anatol postanowił ją ukarać, wybrał doskonałą metodę.

Gdy minął napad szlochu, podeszła do garderoby, by wybrać jakieś suche ubranie. Ze zdziwieniem stwierdziła, że został w niej tylko płaszcz podróżny. Wpadła przez drzwi łączące jej sypialnię z resztą apartamentu do salonu, potem do pozostałych dwóch pokojów i przekonała się. że Marie-ta właściwie wszystko już zabrała.

Rozżalona, nieszczęśliwa, w ciężkim, wilgotnym ubraniu, szorstkim i niewygodnym, zebrała kilka osobistych drobiazgów, które pokojówka zostawiła na toaletce, potem chwyciła płaszcz i wyskoczyła na korytarz, gdzie od razu natknęła się na Anatola.

– Marieta nie zostawiła mi rzeczy na zmianę! – oznajmiła z oczami błyszczącymi wściekłością. – Przemokłam do nitki i jest mi zimno.

– Doskonale – powiedział, wchodząc do swojego pokoju. Zatrzasnął za sobą drzwi.

Leonie obróciła się na pięcie i jak burza wpadła do apartamentu.

Nienawidzę go!

Jeszcze dostanie za swoje!

Zachowywała się odpowiednio, dbała o wszelkie konwenanse, ale w tej sytuacji poczuła się zmuszona do poczynienia bardziej zdecydowanych kroków. Pośle panu Constantowi wiadomość wyjaśniającą, dlaczego nie może się zjawić na spotkaniu. Przynajmniej nie będzie jej źle osądzał. A może nawet postanowi na piśmie wyrazić swój zawód, że ich przyjaźń trwała tak krótko.

Z twarzą zaczerwienioną od determinacji w dwóch krokach znalazła się przy biurku. Z szuflady wyjęła hotelową papeterię. Szybko, zanim straciła odwagę, skreśliła słowa przeprosin, a następnie zasugerowała, że list wysłany na poste restante w Rennes-les-Bains z pewnością do niej dotrze, a potwierdzenie otrzymania niniejszej notki zapewniłoby jej spokój umysłu. Nie pozwoliła sobie jedynie na podanie adresu Domaine de la Cade.

Anatol ugotuje się z wściekłości.

Bardzo mu tak dobrze! Sam sobie zasłużył! Skoro on traktuje ją jak dziecko, tak właśnie będzie się zachowywała. Jeśli nie pozwala jej samej podejmować decyzji, ona nie musi się liczyć z jego życzeniami.

Zakleiła kopertę, napisała adres. Po chwili namysłu zrosiła papier kilkoma kroplami perfum, jak to czyniły bohaterki jej ulubionych powieści. Następnie przycisnęła list do ust, jak gdyby mogła wycisnąć na papierze cząstkę siebie.

Gotowe.

Teraz wystarczyło znaleźć sposób, żeby zostawić przesyłkę u właściciela hotelu, tak by Anatol w niczym się nie zorientował. O właściwej godzinie zostanie dostarczona panu Constantowi, na Square Gambetta.

Wówczas pozostanie jedynie czekać, by się przekonać, co z tego wyniknie.


***

W sypialni naprzeciwko Anatol siedział na łóżku, z głową wspartą na rękach. W zaciśniętej pięści trzymał zmięty list, który został dostarczony do hotelu jakieś pół godziny przed powrotem Leonie.

Właściwie trudno było nazwać tę wiadomość listem. Zawierała tylko pięć słów.

CE N'EST PAS LA FIN.

To jeszcze nie koniec.

Żadnego podpisu ani adresu zwrotnego, lecz Anatol, niestety, doskonale rozumiał, w czym rzecz. Była to odpowiedź na jedno słowo, które zostawił na ostatniej stronie pamiętnika porzuconego w Paryżu.

FIN.

Podniósł głowę. Piwne oczy błyszczały niezdrowo. Policzki miał zapadnięte, twarz pobladłą.

Constant się dowiedział. Nie tylko, że pogrzeb na Cimetiere de Montmartre był oszustwem i że Izolda żyje, ale także wytropił ją tutaj, na południu.

Nerwowo przeczesał włosy palcami.

Jak? Jak zdołał się dowiedzieć, że są w Carcassonne? I to w tym konkretnym hotelu! Od kogo? Wiedziała o tym Izolda, Leonie oraz służba w Domaine de la Cade.

Wiedział prawnik. I ksiądz.

Ale żaden z nich nie znał nazwy hotelu.

Usiłował się skoncentrować. Nie wolno się pogrążać w roztrząsaniu porażki. Nie czas się martwić, że Constant ich znalazł, na takie przygnębiające analizy będzie mnóstwo czasu później. Najważniejsze to zdecydować, co teraz. Co dalej.

Przygarbił się na wspomnienie załamanej Izoldy. Zrobiłby wszystko, by ją uchronić przed tym ciężarem, ale przyszła do niego chwilę po tym, jak otrzymał list, i nie zdołał ukryć prawdy.

Z obojga ulotniła się cała radość. Nadzieja na nowe, wspólne życie bez strachu, bez konieczności trwożliwego chowania się w ukryciu rozwiała się jak dym.

Tego wieczoru zamierzał podzielić się z siostrą pomyślnymi nowinami.

Ściągnął brwi.

Po koszmarnym przedstawieniu, jakie im urządziła, zmienił zdanie. Utwierdził się w przekonaniu, że nie powinien jej mówić o ślubie. Dowiodła niezbicie, iż nie sposób jej ufać, że nie potrafi się zachować właściwie.

Podszedł do okna, rozsunął deszczułki żaluzji, wyjrzał na ulicę. Nikogo. Tylko jakiś pijaczyna, owinięty żołnierską peleryną. Siedział pod ścianą po przeciwnej stronie jezdni, z nogami podciągniętymi pod brodę.

Anatol puścił listwy.

Nie miał sposobu się dowiedzieć, czy Constant rzeczywiście był w Carcassonne. A jeśli nie, to gdzie się właściwie znajdował. Jak blisko. Instynkt podpowiadał mu, że najlepiej wrócić natychmiast do Rennes-les-Bains.

Pozostawała mu nikła nadzieja, że gdyby Constant wiedział o Domaine de la Cade, raczej tam wysłałby wiadomość.

ROZDZIAŁ 62

Leonie czekała na brata w holu. Stała z buzią w ciup i rękami w mał-drzyk. Wzrok miała wyzywający, a nerwy napięte jak postronki – ze strachu, że patron ją zdradzi.

Anatol zszedł z piętra i minął ją bez słowa. Podszedł do lady recepcyjnej, zamienił kilka słów z właścicielem, po czym minąwszy siostrę jak powietrze, wyszedł na ulicę, gdzie już czekał fiacre, zamówiony na kurs do stacji kolejowej.

Leonie odetchnęła z ulgą.

Dziękuję panu – rzekła cicho.

Je vous en prie, mademoiselle Vernier. – Mrugnął porozumiewawczo, poklepał kieszeń na piersi. – Dopilnuję, żeby list został dostarczony zgodnie z panienki życzeniem.

Dziewczyna skinęła mu na pożegnanie i pośpieszyła za bratem.

– Wsiadaj – polecił jej zimnym głosem, gdy już wchodziła do powozu.

Zupełnie jak do leniwej służącej. Krew w niej zawrzała.

Wsunął w dłoń woźnicy srebrną monetę.

– Co koń wyskoczy.

Zamilkł na dobre. Nawet nie spojrzał na siostrę.


***

Krótki dystans przez miasto pokonywali w ślimaczym tempie, bo mokre i śliskie drogi spowalniały ruch. W rezultacie na dworzec dotarli zaledwie parę chwil przed odjazdem pociągu i musieli biec do przedziałów pierwszej klasy na początku składu. Konduktor przytrzymał im drzwi.

Gdy zamknęły się z trzaskiem, Leonie dostrzegła w kącie Izoldę i Ma-rietę.

– Ciociu! – krzyknęła, zapominając o humorach.

Izolda miała twarz bladą jak papier, a oczy zaczerwienione. Z pewnością płakała.

Marieta poderwała się z miejsca.


– Pomyślałam sobie, że lepiej, żebyśmy madama i ja były razem zwróciła się do Anatola. – Niż żebym poszła do swojego przedziału.

– Racja – przyznał Anatol, nie spuszczając wzroku z Izoldy. – Wyjaśnię to konduktorowi.

Usiadł na banquette obok Izoldy, ujął jej bezwładną dłoń. Leonie także przysunęła się bliżej.

– Co się stało?

– Chyba się przeziębiłam – rzekła Izolda. – Cała ta podróż i zła pogoda… Jestem bardzo zmęczona. – Zawiesiła na Leonie spojrzenie szarych oczu. – Bardzo mi przykro, że z mojego powodu ominął cię koncert. Wiem, jak bardzo ci na nim zależało.

– Leonie rozumie, że twoje zdrowie jest ważniejsze – oświadczył Anatol, nie dopuszczając siostry do głosu. – I że nie możemy pozostawać tak daleko od domu, choć ona ma ochotę na bezmyślne wycieczki.

Był niesprawiedliwy i zbyt surowa ocena brata zakłuła Leonie boleśnie, jednak dziewczynie udało się utrzymać język za zębami. Niezależnie od rzeczywistej przyczyny tego pośpiesznego wyjazdu z Carcassonne Izolda istotnie wyglądała na chorą. Bez wątpienia powinna się jak najszybciej znaleźć we własnym domu.

Wystarczyło, żeby mi to Anatol powiedział, pomyślała Leonie, a wcale bym się nie buntowała.

Nie zamierzała mu wybaczyć. Nabrała niezbitego przekonania, że to właśnie on wywołał awanturę, a ona, niczemu niewinna, została bezpodstawnie odsądzona od czci i wiary.

Westchnęła i naburmuszona utkwiła wzrok w szybie.

Gdy w pewnym momencie zerknęła na brata, by sprawdzić, czy zauważył jej niezadowolenie, zaczęła się poważnie niepokoić o ciotkę i zapomniała o złości na Anatola.

Rozległ się głośny gwizd lokomotywy. Słup pary z hukiem przepchnął się przez wilgotne powietrze. Pociąg szarpnął i ruszył w drogę.


***

Dziesięć minut później, na sąsiednim peronie, z marsylskiego pociągu wysiadł inspektor Thouron w towarzystwie dwóch paryskich policjantów. Mieli dwie godziny spóźnienia, bo ulewne deszcze spowodowały pod Beziers obsunięcie się stoku na tory.

Thourona powitał inspektor carcassońskiej gendarmerie, Bouchou. Uścisnęli sobie dłonie, potem, otulając się ciaśniej płaszczami i przytrzymując czapki na głowach, ruszyli pod wiatr.

Przejście łączące obie strony dworca zmieniło się w wartki strumień, więc zawiadowca stacji czekał przy bocznej furtce, wychodzącej na ulicę, ściskając w dłoniach łańcuch, jakby się bał, że furta wyłamie się z zawiasów i odleci.

– Jestem wdzięczny, że pan po mnie wyszedł, Bouchou – powiedział Thouron. Był zły i wykończony długą podróżą.

Bouchou, korpulentny mężczyzna o czerwonej twarzy, tuż przed emeryturą, miał ciemną karnację i krępą budowę charakterystyczną dla mieszkańców południa. Od pierwszej chwili robił wrażenie człowieka sympatycznego i życzliwie nastawionego do świata, więc Thouron szybko pozbył się obaw, że przybysze z północy, a co gorsza, z samego Paryża, zostaną potraktowani jak intruzi, podejrzliwie i z niechęcią.

– Chętnie pomogę! – zapewnił Bouchou, przekrzykując wichrzysko. – Chociaż jestem zdziwiony, że człowiek na takim stanowisku jak pan fatygował się osobiście. Czy naprawdę chodzi tylko o znalezienie Verniera, żeby go poinformować o śmierci matki, co? – Zmierzył Thourona bacznym spojrzeniem. – Czy też jest w tym drugie dno?

Paryski inspektor westchnął.

– Schowajmy się gdzieś, wszystko panu opowiem.

Dziesięć minut później usadowili się w przytulnej kawiarence, rzut kamieniem od Cour de Justice Presidiale, gdzie mogli rozmawiać swobodnie, ponieważ większość klienteli stanowili policjanci z pobliskiego komisariatu i pracownicy więzienia.

Bouchou zamówił dwa kieliszki miejscowego likieru, La Micheline, przysunął krzesło do stołu i nadstawił ucha. Thouron uznał, że trunek jest, jak na jego gust, nieco za słodki, ale i tak wypił z wdzięcznością, po czym z grubsza wprowadził policjanta z Carcassonne w sprawy śledztwa.

Marguerite Vernier, wdowa po komunardzie, a ostatnio kochanka prominentnego i wysoko cenionego bohatera wojennego, została zamordowana w swoim mieszkaniu w niedzielę, dwudziestego września, wieczorem. Przez miesiąc policja nie zdołała odnaleźć jej dzieci, córki i syna, najbliższych krewnych, których należało zawiadomić o stracie.

I choć nie było powodu, by traktować Verniera jako podejrzanego, niemniej na światło dzienne wyszło kilka interesujących szczegółów. Na przykład fakt, że razem z siostrą celowo zacierał ślady. Jakiś czas zajęło ludziom Thourona odkrycie, że monsieur i mademoiselle Vernier pojechali na południe z dworca Montparnasse, a nie na zachód czy północ z Gare Saint-Lazare, jak się wydawało.

Szczerze mówiąc – przyznał Thouron – gdyby nie to. że jeden z moich ludzi przeszedł sam siebie, nadal nic byśmy nie wiedzieli.

A co zrobił? – spytał Bouchou, żywo zainteresowany.

Jak łatwo się domyślić, po miesiącu od zdarzenia nie mogłem już uzasadnić całodobowej obserwacji mieszkania.

Bien sur.

Wobec czego jeden z moich podwładnych, bystry chłopak. Gaston Leblanc, zaprzyjaźnił się z pokojówką w mieszkaniu Debussych, rodziny, która mieszka pod Vernierami. Dziewczyna powiedziała mu, że widziała, jak dozorca dostawał od obcego człowieka pieniądze za jakąś kopertę.

Bouchou oparł łokcie na blacie.

Concierge się przyznał?

Z początku, oczywiście, wszystkiemu zaprzeczył. Zawsze to samo.

Ale pod groźbą aresztu przyznał, że zapłacono mu, i to sowicie, za przekazanie każdej korespondencji, jaka przyjdzie do Vernierów.

– Kto płacił?

Thouron wzruszył ramionami.

– Dozorca twierdzi, że nie wie. Transakcje były dokonywane za pośrednictwem służącego.

– Uwierzył mu pan?

– Tak – rzekł Thouron, opróżniając kieliszek. – Uwierzyłem. W skrócie rzecz ujmując, dozorca zeznał, że choć nie jest pewien, to wydaje mu się, iż litery na kopercie przypominały charakter pisma Anatola Verniera. Stempel był z Aude.

– Et voild, jest pan tutaj. Thouron pokiwał głową.

– Niewiele mamy, wiem, ale to nasz jedyny trop. Bouchou podniósł rękę, zamawiając drugą kolejkę.

– A sprawa jest delikatna ze względu na powiązania uczuciowe pani

Vernier.

Thouron pokiwał głową.

– Generał du Pont jest człowiekiem o nieskazitelnej reputacji i niemałych wpływach. Nie jest podejrzany o zbrodnię, ale…

– Czy to pewne? – przerwał Bouchou. – A może wasz prefekt nie życzy sobie uwikłania szacownej osobistości w skandal?

Thouron po raz pierwszy pozwolił sobie na lekki uśmiech. Twarz mu się odmieniła, nie wyglądał na swoje czterdzieści lat.

– Nie przeczę, moi przełożeni byliby, powiedzmy… zaniepokojeni, gdy

by się okazało, że trzeba wytoczyć sprawę du Pontowi – przyznał ostrożnie. – Na szczęście dla wszystkich zainteresowanych, istnieją niepodważalne dowody, świadczące przeciwko winie generała. Swoją drogą, on sam chce, żeby jego dobrego imienia nie splamił żaden cień, a co za tym idzie, przyjmuje, iż dopóki nie znajdziemy zabójcy i nie postawimy winnego przed sądem, zawsze będzie istniało ryzyko jakichś plotek i pomówień.

Bouchou słuchał uważnie, gdy Thouron wyjaśniał mu swoje racje, świadczące o niewinności du Ponta. Anonimowy przeciek do prasy, czas śmierci ofiary mniej więcej godzinę przed przyjściem generała, który wówczas znajdował się na koncercie, w towarzystwie wielu znanych osób, a teraz jeszcze dowody na to, że ktoś przekupił dozorcę.

– Drugi kochanek? – podsunął Bouchou.

– Zastanawiałem się nad tym. Znaleźliśmy dwa kieliszki szampana, ale również stłuczoną szklaneczkę po whisky w kominku. Mamy też dowody, że pokój Verniera został przeszukany, a jednocześnie służba twierdzi, iż zniknęło jedynie rodzinne zdjęcie w ramce, stojące na bocznym stoliku w salonie. – Wyjął z kieszeni fotografię odszukaną w paryskim studio.

Bouchou przyjrzał się jej bez komentarza.

– Zdaję sobie sprawę podjął Thouron, że nawet jeśli Vernierowie byli w okręgu Aude, mogli już dawno pojechać dalej. Wiem też, że to duży obszar, więc nawet jeśli w dalszym ciągu znajdują się w Carcassonne albo w jakimś prywatnym domu na wsi, trudno będzie ich znaleźć.

– Ma pan odbitki?

Paryski inspektor pokiwał głową.

– Przede wszystkim zawiadomię hotele i pensjonaty w Carcassonne -

powiedział Bouchou. – Potem może większe ośrodki turystyczne na południu? Vernierowie przywykli do Paryża, na wsi może się im nie podobać.

– Przyjrzał się fotografii. – Dziewczyna jest piękna. Co za koloryt. Niepowszedni. – Wsunął fotografię do wewnętrznej kieszeni marynarki. – Proszę zostawić to mnie. Zobaczymy, co się da zrobić.

Thouron odetchnął głęboko.

– Jestem panu bardzo wdzięczny.

– Je vous enprie. Czas na kolację.

Zjedli po kotlecie, po porcji budyniu śliwkowego, i popili mocnym czerwonym winem z Minervois. Deszcz niezmordowanie walił w okna, w miarę jak przybywało klientów, w lokalu robiło się ciasno. Ludzie strząsali z siebie krople wody, przytupując i otrząsając kapelusze. Z ust do ust podawano wiadomość, że merostwo ostrzega przed powodzią. Aude miała lada moment wystąpić z brzegów.

Bouchou, słysząc najnowsze wieści, prychnął pogardliwie.

– Co roku na jesieni gadają to samo – oświadczył głośno. – A jakoś nigdy nie ma powodzi.

Thouron uniósł brwi.

– Nigdy?

– No, w każdym razie nieczęsto – poprawił się Bouchou z szerokim uśmiechem. – Na moje oko dzisiaj nic nam nie grozi.


***

Burza uderzyła w Haute Vallee wkrótce po ósmej wieczorem. Pociąg wiozący Leonie, Izoldę i Anatola na południe zbliżał się do stacji w Limom.

Raptem huknął grzmot, sekundę później niebo rozdarła błyskawica.

Izolda krzyknęła przestraszona. Anatol w mgnieniu oka znalazł się u jej boku.

– Je suis la – uspokajał. – Jestem przy tobie.

Kolejny grzmot przetoczył się w górach. Tym razem i Leonie podskoczyła na siedzeniu. Nawałnica ruszyła przez równiny. Drzewa -pins mari-times, platanes i buki zgięły się pod gwałtownym wietrznym crescendo. Nawet winorośle posadzone w schludnych rzędach trzęsły się pod chłostą rozgniewanej aury.

Leonie przetarła zaparowane okno i obserwowała, jednakowo zafascynowana i przerażona, zmagania żywiołów. A pociąg brnął swoją drogą. Kilka razy musieli się zatrzymać między stacjami, kolejarze oczyszczali tory z połamanych gałęzi, a nawet drzewek, które obsuwały się ze stoków bombardowanych ulewnym deszczem.

Na każdym postoju wsiadali kolejni podróżni; było ich dwukrotnie więcej niż wysiadających. Kapelusze mieli nasunięte głęboko na oczy, kołnierze postawione wysoko, dla ochrony przed deszczem, który wali} w cienkie szyby wagonów. Opóźnienie zwiększało się na każdej stacji w przedziałach zrobiło się gęsto od ludzi uciekających przed burzą.

Po kilku godzinach dotarli do Couizy. W dolinie burza atakowała z nieco mniejszym impetem, mimo wszystko jednak sytuacja nie wyglądała różowo, bo w zasięgu wzroku nie było ani jednego powozu do wynajęcia, a courrier publique już dawno odjechał. Anatol musiał zapukać do mieszkania jednego z właścicieli sklepu, i tam wreszcie znalazł chłopaka, który na mule pojechał z poleceniem dla Pascala, by służący sprowadził po nich dwukółkę.

Na czas oczekiwania schronili się w jakiejś restauracyjce tuż obok dworca. Na kolację było już za późno, nawet w innych okolicznościach. Szczęściem żona właściciela, rzuciwszy okiem na przezroczystą skórę Izoldy oraz świadoma nieskrywanego udręczenia Anatola, zlitowała się nad nimi i poczęstowała ich parującą ogonówką oraz pajdami podeschłego czarnego chleba. Do tego znalazła się butelka mocnego tarascońskiego wina.

Dołączyło do nich dwóch mężczyzn. Przynieśli wieści, że Aude w Carcassonne już występuje z brzegów. Powódź zalała quartiers Trivalle i Bar-bacane.

Leonie pobladła. Oczyma wyobraźni ujrzała czarną wodę, wdzierającą się na stopnie kościoła Saint-Gimer. Jakże łatwo mogła się znaleźć w pułapce! Ulice, po których tak niedawno chodziła, teraz znajdowały się pod wodą! Nagle pojawiła się jeszcze jedna myśl. Czy Victor Constant jest bezpieczny?

Niepokój o niego nie dawał jej spokoju przez całą drogę do Domaine de la Cade do tego stopnia, że nie zwracała uwagi na niedogodności podróży ani wysiłek zmęczonych koni, ciągnących powóz śliską zdradliwą górską drogą.

Zanim pokonali długi żwirowy podjazd, gdzie koła grzęzły w błocie. Izolda zaczęła tracić przytomność. Marieta została posłana do zmieszania proszków mających pomóc jej pani zasnąć, inna pokojówka miała naszy-kować moine, miedziane naczynie na długiej rączce, które wypełniało się żarem, służące do nagrzewania łóżka. Trzecia poprawiała płonące drwa w kominku. Ponieważ Izolda nie miała siły iść, Anatol wziął ją na ręce i zaniósł na piętro. Pasma blond włosów niby złoty jedwab odcinały się od czerni marynarki.

Leonie odprowadzała ich zdumionym wzrokiem. Zanim pozbierała myśli, została w holu sama.

Przemarznięta do szpiku kości i zła jak osa, udała się do swojego pokoju. Sama się rozebrała i wpełzła pod kołdrę. Pościel wydawała się wilgotna. Nikt nie rozpalił ognia na kominku. Pokój był ponury i nieprzyjazny.

Próbowała zasnąć, lecz ciągle słyszała kroki Anatola na korytarzu. W którymś momencie do jej uszu dotarto stukanie jego obcasów na płytkach w holu. Maszerował niczym żołnierz na warcie.

Ktoś otworzył frontowe drzwi.

Zapadła cisza.

W końcu dziewczyna pogrążyła się w niespokojnym półśnie. Bohaterem jej marzeń był Victor Constant.

Загрузка...