CZĘŚĆ VIII. Hotel de la Cade Październik 2007

ROZDZIAŁ 63

Wtorek, 30 października 2007


Meredith zobaczyła Hala, zanim on ją dostrzegł. Serce zabiło jej szybciej. Siedział w jednym z trzech niskich foteli, ustawionych przy stoliku, ubrany tak samo jak wcześniej w dżinsy i biały T-shirt, tylko zamiast niebieskiego swetra miał beżowy. Odgarnął włosy z twarzy.

Uśmiechnęła się, widząc ten gest, który był jej już dobrze znajomy. Puściła drzwi, zamknęły się za nią same.

Gdy podeszła bliżej, Hal wstał.

– Cześć – powiedziała, siadając obok. – Jak minęło popołudnie?

– Bywało lepiej – rzekł, całując ją w policzek. Ruchem ręki wezwał kelnera. – Co dla ciebie?

– Tamto wino, które poleciłeś mi wczoraj, było bardzo smaczne.

– Une bouteille du Domaine Begude, s'il vous plait, Georges – zamówił. – Et trois verres.

– Trzy kieliszki? – zdziwiła się Meredith.

Hal spochmurniał.

– Przy wejściu wpadłem na stryja. Najwyraźniej uznał, że nie będziesz miała nic przeciwko ciut większemu towarzystwu. Podobno rozmawialiście wcześniej. Kiedy wspomniałem, że mamy zamiar wypić drinka, od razu się wprosił.

– To nie tak – zaprotestowała. – Zapytał mnie, czy wiem, dokąd pojechałeś, i tyle.

– Jasne.

– Trudno to nazwać rozmową. – Pochyliła się, opierając dłonie na kolanach. – Mów, co się działo.

Hal zerknął na drzwi.

– Wiesz co, zjedzmy razem kolację, dobrze? Wtedy pogadamy. Nie chcę zaczynać teraz, skoro za parę minut zjawi się stryj. W stosownej chwili będziemy mogli się ulotnić. Co ty na to?

– Super. – Uśmiechnęła się szeroko. Nie jadłam obiadu. Umieram z głodu.

Hal wstał wyraźnie zadowolony.

– Zamówię stolik. Zaraz wracam.

Odprowadziła go wzrokiem. Miał szerokie bary. W progu przystanął obejrzał się, jakby czuł na sobie jej spojrzenie. Chwilę patrzyli sobie prosto w oczy. Potem Hal uśmiechnął się lekko i zniknął w korytarzu.

Teraz z kolei Meredith odgarnęła grzywkę z czoła. Skóra ją paliła w gardle jej zaschło, za to dłonie miała wilgotne. Pokręciła głową z polito waniem. Jak ostatnia smarkula.

Georges przyniósł zamówione wino w kubełku z lodem, ustawił całość na stojaku, po czym nalał trunku do kieliszka w kształcie tulipana.

Wypiła kilka łyków duszkiem, jakby to była woda. Powachlowała się kartą alkoholi.

Rozejrzała się po wnętrzu, powiodła wzrokiem po półkach na książki sięgających od podłogi do sufitu. Ciekawe, czy Hal wiedział, które przetrwały pożar. O ile w ogóle były tu jakieś tomy z oryginalnej biblioteki. Przyszło jej do głowy, że w którymś z nich mogłaby znaleźć jakieś powiązania między Lascombe'ami a rodem Vernierów, zwłaszcza w odniesieniu do kart tarota, drukowanych przez rodzinę Bousąuetów. O ile książki nie pochodziły, wszystkie jak leci, z wyprzedaży vide-grenier.

Spojrzała za okno. Na zewnątrz zapadł już mrok. Daleko, na krawędziach trawników, odcinały się od jaśniejszego nieba ostre sylwetki drzew, rozkołysana armia cieni.

W pewnym momencie poczuła na sobie czyjś wzrok, jakby ktoś jej się przyglądał zza okna. Zmrużyła oczy, ale nikogo nie dostrzegła.

Wtedy uświadomiła sobie, że istotnie ktoś jej się przygląda. Usłyszała kroki za plecami. Przeszedł ją miły dreszcz. Oczy rozbłysły. Uśmiechnęła się, odwróciła.

Zamiast Hala zobaczyła jego stryja, Juliana Lawrence'a. Rozchodził się od niego delikatny zapach whisky. Zawstydzona Meredith natychmiast zmieniła wyraz twarzy i zaczęła się podnosić.

– Proszę nie wstawać. – Naturalnym gestem położył dłoń na jej ramie

niu.

Usiadł w fotelu po prawej, zanim zdążyła mu powiedzieć, że to miejsce Hala. Nalał sobie wina.

– Sante. – Uniósł kieliszek. – Mój bratanek znowu zniknął?

– Poszedł zarezerwować stolik na kolację.

Grzecznie, uprzejmie i nic poza tym.

Julian miał na sobie jasny płócienny garnitur oraz niebieską koszulę bez krawata. Tak jak za każdym razem, gdy go spotykała, robił wrażenie swobodnego i opanowanego, tyle tylko, że tym razem był lekko zaczerwieniony. Wzrok Meredith powędrował ku lewej ręce mężczyzny, wspartej na oparciu fotela. Dłoń zdradzała jego wiek, raczej pod sześćdziesiątkę niz czterdzieści kilka, na które by go oceniła po sylwetce i zachowaniu. Nie nosił obrączki.

Wróciła wzrokiem do twarzy. Nadal patrzył na nią bez zmrużenia powiek.

Zupełnie jak Hal. Odepchnęła od siebie porównanie, które samo się nasuwało.

Julian odstawił kieliszek na stół.

– Co pani wie o kartach tarota? – zapytał.

Zaskoczył ją całkowicie. Wpatrywała się w niego bez słowa, rozważając, jakim cudem przyszło mu do głowy poruszyć akurat ten temat. W następnej chwili pomyślała o fotografii, którą ukradła ze ściany w holu, o talii, którą dostała od Laury, o miejscach odwiedzonych w sieci i o powiązaniu wszystkiego tego z nutami, z muzyką. Nie mógł o tym wiedzieć, nie było sposobu. A mimo to zaczerwieniła się po uszy, jakby ją przyłapał na gorącym uczynku. Co gorsza, widziała wyraźnie, że bawi go jej zmieszanie.

– Oglądałam Jane Seymour w „Żyj i pozwól umrzeć" – rzuciła lekko. -

Na tym się moja wiedza kończy.

– Ach, piękna Solitaire! – Uniósł brwi.

Meredith milczała.

– Ja, dla odmiany – podjął po chwili – jestem zafascynowany historią tarota, choć nie wierzę, by wróżenie było dobrym sposobem na planowa

nie życia.

Głos też miał podobny do Hala. I tak samo przeciągał słowa, jakby każde było szczególne. Główna różnica polegała na tym, że Hal miał szczerą naturę, najmniejszą emocję widać było u niego jak na dłoni, gdy tymczasem Julian wydawał się stale ukrywać za szyderstwem. Sarkastyczny facet.

Zerknęła w stronę drzwi, niestety, ciągle zamkniętych.

– Czy zna pani reguły interpretacji tarota?

– Nie bardzo – odparła, nie chcąc drążyć tematu.

– Naprawdę? Odniosłem wrażenie, że to dla pani nie pierwszyzna. Hal powiedział, że w czasie waszej wycieczki do Rennes-le-Chateau wypłynął temat tarota. – Lekko wzruszył ramionami. – Może źle zrozumiałem.

Meredith gwałtownie szukała w myślach. Owszem, ostatnio miała tarota w głowie w zasadzie bez przerwy, ale jakoś nie mogła sobie przypomnieć, żeby rozmawiała na ten temat z Halem. Julian w dalszym ciągu nie spuszczał z niej wzroku, trochę jakby rzucał jej wyzwanie.

W końcu musiała coś powiedzieć, żeby przerwać krępującą ciszę.

– O ile mi wiadomo, przyjmuje się, że choć karty teoretycznie układa

ją się przypadkowo, sam proces tasowania jest sposobem na ujawnienie

niewidocznych powiązań.

– Słuszna uwaga. – Sekunda przerwy. – Czy kiedyś pani wróżono? Wyrwał jej się cichy śmiech.

– Dlaczego pan pyta?

– Z czystej ciekawości.

Dłuższą chwilę przyglądała mu się bez słowa, zła, że tak łatwo zbija ją z pantałyku.

Ktoś położył jej dłoń na ramieniu. Drgnęła, obejrzała się – i tym razem zobaczyła uśmiechniętego Hala.

– Wybacz – rzucił – nie chciałem cię przestraszyć.

Kiwnął głową stryjowi i usiadł w trzecim fotelu, naprzeciwko Meredith. Wyjął butelkę z wiaderka, nalał sobie wina.

– Właśnie rozmawialiśmy o kartach tarota – powiedział Julian.

– Tak? – Hal przeniósł wzrok z jednego na drugie. – A konkretnie? Meredith zajrzała mu głęboko w oczy i straciła wszelką nadzieję. Nie miała ochoty dyskutować o tarocie, Hal natomiast uważał, że w ten sposób uniknie roztrząsania wizyty na komisariacie.

– Właśnie pytałem panią, czy kiedykolwiek wróżono jej z kart. I czekam na odpowiedź.

Uświadomiła sobie, że jeśli nie zmieni tematu natychmiast, rozmowa potoczy się dalej tym samym torem.

– Owszem, rzeczywiście. – Starała się mówić tonem pozbawionym emocji. – Wróżono mi dwa dni temu, w Paryżu. Pierwszy i, jak dotąd, ostatni raz.

– Czy to było przyjemne doświadczenie?

– Na pewno interesujące. A panu ktoś wróżył z kart?

– Proszę mi mówić po imieniu, nalegam.

Meredith dostrzegła na jego twarzy przelotny wyraz rozbawienia, zmieszany z czymś, czego nie potrafiła zdefiniować. Z wytężoną uwagą?

– A odpowiadając na pani pytanie, nie. Nikt mi nigdy nie wróżył z kart, choć przyznaję, interesuje mnie symbolika związana z tarotem.

Czyli intuicja jej nie zawiodła. To nie była ot, taka sobie, grzecznościowa wymiana zdań. Ta rozmowa miała głębszy sens i cel. Meredith pociągnęła łyk wina i przywołała na twarz obojętny wyraz.

– Naprawdę?

– Tak, tak. Na przykład, symbolika numerów, szalenie interesujący temat.

– O tym też wiem niewiele. Tyle co nic.

Julian sięgnął do kieszeni.

Meredith stężała. Jeśli wyciągnie talię kart, to koniec. Wytrzymał jej wzrok, po czym wyjął paczkę gauloise'ów i zapalniczkę Zippo.

– Papierosa? – spytał, podsuwając jej paczkę. – Obawiam się, że trzeba

będzie wyjść na zewnątrz.

Zła, że pozwoliła tak z siebie zakpić, mało tego, że dopuściła, by to było widać, pokręciła głową.

– Nie palę.

– Bardzo mądrze. – Odłożył papierosy i zapalniczkę na blat. – Symbolika numerów – podjął – choćby w kościele w Rennes-le-Chateau, jest fascynująca.

Meredith rzuciła okiem na Hala, mając nadzieję, że on coś powie, ale nie, siedział cicho, zapatrzony w przestrzeń.

– Nie zauważyłam.

– Naprawdę? A warto zwrócić na to uwagę. Istotną liczbą wydaje się dwadzieścia dwa. Napotykamy ją tam zadziwiająco często.

Mimo całej antypatii do mężczyzny temat ją zaciekawił. Chętnie by usłyszała, co Julian ma do powiedzenia. Ale też nie chciała się zdradzić ze swoim zainteresowaniem.

– W jakiej postaci?

– Na początek na kropielnicy, zaraz przy wejściu. Widziała ją pani? Tę z Asmodeuszem.

Kiwnęła głową.

– Asmodeusz uważany był za jednego ze strażników świątyni Salomona, która została zniszczona w roku pięćset dziewięćdziesiątym ósmym przed naszą erą. Jeżeli dodamy każdą cyfrę do następnej, pięć plus dziewięć, plus osiem, otrzymamy dwadzieścia dwa. Wie pani, że w tarocie są dwadzieścia dwa arkana większe?

– Wiem.

– No właśnie.

– I gdzie jeszcze występuje liczba dwadzieścia dwa?

– Dwudziestego drugiego lipca obchodzimy dzień Marii Magdaleny, właśnie tej świętej, której oddano pod opiekę kościół w Rennes-le-Chateau. Jej figura znajduje się pomiędzy trzynastą i czternastą stacją drogi krzyżowej, a wizerunki na dwóch z trzech witraży za ołtarzem. Kolejnym interesującym elementem układanki jest Jacques de Molay, ostatni wielki mistrz zakonu templariuszy. Mówi się, głośno i od dawna, o powiązaniach templariuszy z Beżu z miejscowością po drugiej stronie doliny. Molay był dwudziestym drugim wielkim mistrzem Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa i świątyni Salomona. Warto przypomnieć tę nazwę w pełnym brzmieniu. Francuska transkrypcja słów Chrystusa umierającego na krzyżu, Elie, Elie, lamah sabactani, Boże mój, Boże, czemuś mię opuścił, ma dwadzieścia dwie litery. I stanowi otwarcie psalmu dwudziestego drugiego.

Interesujące to było, owszem, ale jednak cokolwiek abstrakcyjne. A przede wszystkim po co właściwie Julian Lawrence w ogóle o tym opowiadał? Chciał zobaczyć jej reakcję? Odkryć, ile naprawdę wie o tarocie?

I co najważniejsze: dlaczego?

– No i, w końcu, proboszcz parafii w Rennes-le-Chateau zmarł dwudziestego drugiego stycznia. W tysiąc dziewięćset siedemnastym roku. Podobno jego ciało usadzono na tronie, w belwederze w jego posiadłości, i mieszkańcy wioski przyszli go pożegnać; każdy z nich odrywał jeden chwost z rąbka księżej sukienki. Można sobie wyobrazić, że wyglądał mniej więcej jak król denarów z talii Waite'a. – Rozłożył ręce. – A jeśli się doda dwa do dwóch, plus rok jego śmierci, uzyskamy…

Cierpliwość Meredith się wyczerpała.

– Umiem liczyć – mruknęła pod nosem i odwróciła się do Hala. – Na którą zamówiłeś stolik?

– Na dziewiętnastą piętnaście. Za dziesięć minut.

– Oczywiście, gdybym chciał odegrać rolę adwokata diabła podjął Ju lian, ignorując przerwę w wywodzie – powiedziałbym, że można podoh nych wolt dokonać z dowolnie wybraną liczbą.

Wziął w rękę butelkę i nachylił się, by dolać Meredith wina. Zakrył kieliszek dłonią. Hal tylko pokręcił głową. Julian wzruszył ramionam' i resztę z butelki wlał do swojego kieliszka.

– Przecież żadne z nas już dziś nie będzie prowadzić – rzucił mimocho

dem.

Hal zacisnął zęby.

– Nie wiem, czy mój bratanek wspomniał o teorii, według której kościół w Rennes-le-Chateau jest kopią budynku wzniesionego wcześniej na terenach tej posiadłości.

– Naprawdę?

– Można w nim znaleźć dużo wizerunków z tarota. Cesarz, Pustelnik Hierofant, który w ikonografii tarota, jak pani na pewno wie, stanowi symbol Kościoła.

– Nie wiedziałam.

– Niektórzy twierdzą – ciągnął – że Magik stoi w pozie Chrystusa. No i, oczywiście, cztery obrazy stacji z drogi krzyżowej mają w tle wieże, nie wspominając już o samej Tour Magdala na belwederze.

– Wcale niepodobna – wyrwało się Meredith.

Julian pochylił się gwałtownie.

– Do czego niepodobna? – zapytał. W jego głosie brzmiało napięcie, jakby na czymś przyłapał rozmówczynię.

– Do wież w Jerozolimie – powiedziała pierwszą rzecz, jaką jej ślina na język przyniosła.

Uniósł brwi.

– Ani pewnie do żadnej wieży, jaką pani widziała w kartach tarota.

Przy stole zapadła cisza. Hal zdezorientowany przeskoczył wzrokiem z jednego na drugie. Meredith nie bardzo wiedziała, czy jest zakłopotany, czy też zauważył napięcie panujące między nią a jego stryjem i zleje sobie wytłumaczył.

Julian jednym haustem opróżnił kieliszek, odepchnął fotel i wstał.

– Zostawiam was – oznajmił takim tonem, jakby właśnie spędzili upojne pół godzinki w swoim towarzystwie. – Mam nadzieję, że pani nadal będzie się u nas dobrze czuła. – Położył rękę na ramieniu bratanka.

Hal z trudem powstrzymał się od nieprzyjaznego gestu.

– Zajrzyj do biura – dodał Julian -jak się pożegnasz z panią Martin. Chciałbym z tobą omówić parę spraw.

– Dzisiaj?

Julian przyszpilił bratanka wzrokiem.

– Dzisiaj.

Po chwili namysłu Hal kiwnął głową.

Siedzieli w ciszy, dopóki Julian nie wyszedł z baru.

– Nie bardzo rozumiem, jak ty to… – zaczęła Meredith, ale zaraz umil

kła. Zasada numer jeden: nigdy nie krytykuj czyjejś rodziny.

– Jak ja to znoszę? – rzucił Hal gwałtownie. – Odpowiedź brzmi: z wielkim trudem. Gdy tylko skończę to, co mam do załatwienia, zniknę stąd raz na zawsze.

– No, a jak twoje sprawy?

Cala wojowniczość z niego wyparowała. Wstał, wbil ręce w kieszenie. Spojrzał Meredith prosto w oczy.

– Powiem ci przy kolacji.

ROZDZIAŁ 64

Julian zerwał pieczęć z nowej butelki, nalał sobie solidną porcję i ciężko siadł przy biurku, na którym leżała reprodukowana talia.

Bez sensu.

Badał seryjną talię Bousqueta od wielu lat, szukając czegoś szczególnego, jakiegoś ukrytego znaku, klucza, kodu. Poszukiwania oryginalnej zajmowały go od czasu, gdy po raz pierwszy trafił do doliny Aude i usłyszał pogłoski o skarbach ukrytych w górach, pod skałami, a także, co dziwniejsze, pod rzekami.

Po kupnie Domaine de la Cade szybko doszedł do wniosku, z którym zgadzało się wiele innych osób, że wszystkie sensacyjne historie, związane z Rennes-le-Chateau były jednym wielkim przekrętem, a dziewiętnastowieczny renegat, obecny zawsze w samym centrum zdarzeń, proboszcz Sauniere, miał na widoku raczej materialne niż duchowe korzyści.

Z czasem Julian zaczął gromadzić opowieści o tym, jak to talia kart ma wskazać nie tyle pojedynczy grób, ile wręcz cały skarbiec królestwa Wizygotów. A może nawet bogactwa ze świątyni Salomona, wywiezione przez Rzymian w pierwszym wieku naszej ery, a następnie splądrowane przez Wizygotów, gdy Cesarstwo Rzymskie uległo im w piątym wieku naszej ery. Podobno karty zostały ukryte na terenie majątku. Julian utopił w poszukiwaniach skarbu wszystkie pieniądze, do ostatniego grosza. Prowadził systematyczne wykopaliska, począwszy od okolicy ruin wizygockiego grobowca. Teren był trudny, wymagał dużego nakładu pracy, a co za tym idzie, sporych inwestycji.

I ciągle nic.

Gdy oczyścił swoje konto bankowe, zaczął pożyczać z kasy hotelowej. Na tym etapie użyteczny okazał się fakt, że finanse, przynajmniej częściowo, istniały w formie gotówkowej. Z drugiej strony, hotel także musiał zarabiać. Koszty rozkręcenia interesu były ogromne. Jeszcze nie zaczęły się zwracać, a bank już upominał się o spłatę pożyczki. Mimo wszystko Julian stale wyprowadzał pieniądze, zakładając, że w niedługim czasie znajdzie to, czego szuka, a wtedy wszystko będzie jak trzeba.

Osuszył kieliszek do dna.

To tylko kwestia czasu.

Wszystkiemu winien Seymour. Mógł się zdobyć na odrobinę cierpliwości. Zaufać bratu. Nie wtrącać się. Wiedział, że niewiele brakowało.

Spłaciłbym go, pomyślał.

Kiwając głową, pstryknął wieczkiem zapalniczki. Wyjął papierosa, przypalił, zaciągnął się głęboko. Już rozmawiał z policją z Couizy. Powiedziano mu, że lepiej byłoby, gdyby bratanek przestał zadawać pytania. Julian, oczywiście, obiecał rozmówić się z chłopakiem i zaprosił komisarza na kieliszeczek w przyszłym tygodniu.

Sięgnął po butelkę, nalał sobie kolejne dwa łyki. Wrócił myślami do rozmowy w barze. Celowo zachowywał się prostacko, wydało mu się to najkrótszą drogą do wyprowadzenia Amerykanki z równowagi. Nie miała ochoty mówić o tarocie.

Dziewczyna jest bystra. I niebrzydka.

Co ona wie?

Uświadomił sobie, że odgłos, który mu przeszkadza w myśleniu, to bębnienie palcami o blat biurka. Opuścił wzrok na własną dłoń. Obca. Jakby należała do kogoś innego. Zmusił ją do bezruchu.

W zamkniętej szufladzie biurka czekały dokumenty przekazania praw właścicielskich. Wystarczyło podpisać papiery i zwrócić je notariuszowi w Esperazie. Chłopak nie był głupi. Nie miał ochoty zostawać w Domaine de la Cade. Julian doskonale zdawał sobie sprawę, że miałby z nim równie ciężkie przeprawy jak z Seymourem. Dotąd nie naciskał, ale już dość czekania. Pora załatwić sprawy. Od wypadku minęło dużo czasu.

– To nie moja wina – powiedział, przeciągając głoski. Alkohol zaczynał działać.

Powinien jeszcze raz pogadać z dziewczyną. Z tą Amerykanką. Ona coś wie o oryginalnej talii Bousqueta. Inaczej po co by tutaj przyjeżdżała? Jej obecność nie miała nic wspólnego z wypadkiem Seymoura ani z tym żałosnym Halem, ani z hotelowymi finansami. To pewne. Dziewczyna była tutaj z tego samego powodu co on. O nie. Nic z tego. Nie po to odwalał całą brudną robotę, żeby jakaś amerykańska gówniara sprzątnęła mu karty sprzed nosa.

Popatrzył na ciemniejący las. Zapadała noc. Wolnym ruchem wyciągnął rękę do lampy, pstryknął przełącznikiem.

Krzyknął.

Przed nim stał brat. Seymour. Blady, o woskowej cerze, pozbawionej życia, zupełnie jak w kostnicy. Twarz miał poznaczoną bliznami i zmarszczkami, oczy nabiegłe krwią.

Julian zerwał się z fotela, ciężki mebel huknął o podłogę.

– A ty tu skąd?!

Z trąconej szklaneczki wylała się whisky. Odruchowo spojrzał w dół, a gdy znów podniósł wzrok, nie zobaczył nikogo.

Nie uwierzył własnym oczom. Przeskakiwał spojrzeniem z jednego kata w drugi, zerknął w okno – i wtedy zrozumiał.

Przestraszył się własnego odbicia, bladej podobizny w ciemniejącym szkle. Zobaczył siebie, nie brata.

Odetchnął głęboko.

Seymour nie żył. Był martwy. Bez wątpienia. Julian osobiście przyprawił mu drinka rufenolem, zwanym także pigułką gwałtu. Zawiózł go do mostu przy Rennes-les-Bains, przeciągnął Seymoura na siedzenie kierowcy, zwolnił hamulec. Widział spadający samochód.

– Zmusiłeś mnie do tego – mruknął.

Podniósł wzrok na okno, zamrugał. Nic.

Odetchnął pełną piersią, a następnie schylił się, by postawić fotel. Na moment zamarł w dziwacznym skłonie, z dłońmi zaciśniętymi na oparciu, z pobielałymi kłykciami, pochyloną głową. Czuł strużkę potu, płynącą między łopatkami.

Wziął się w garść. Sięgnął po papierosy. Nikotyna uspokoi mu nerwy.

Zapatrzył się w czarny las za oknem.

Oryginalne karty nadal gdzieś tam są. Był tego absolutnie pewien.

– Już niedługo. – Był o włos od celu. Miał przeczucie. Następnym razem szczęście mu dopisze. Na pewno.

Kałuża whisky dotarła do brzegu biurka i zaczęła skapywać na dywan.

ROZDZIAŁ 65

– Dobra, gadaj – poprosiła Meredith. – Po kolei.

Hal oparł łokcie na blacie.

– Z grubsza rzecz biorąc, nie widzą powodu do wznawiania śledztwa. Są przekonani, że wszystko wiedzą.

– To znaczy?

– Zgon w wypadku samochodowym. Tata był pijany. Stracił panowanie nad kierownicą, stoczył się z mostu do rzeki Salz. Miał trzykrotnie przekroczoną dozwoloną zawartość alkoholu we krwi.

Siedzieli w alkowie pod oknem. O tej porze w restauracji panował spokój, więc mogli rozmawiać bez przeszkód i bez obawy, że ktoś ich usłyszy. Na białym obrusie stała zapalona świeca.

Meredith wyciągnęła rękę przez stół i przykryła dłonią rękę Hala.

– Na dodatek mają świadka. Jakąś Angielkę, panią archeolog z tytułem doktora, Shelagh O'Donnell. Mieszka w okolicy od jakiegoś czasu.

– To chyba dobrze? Widziała wypadek?

Pokręcił głową.

– W tym rzecz. Zgodnie z protokołem, słyszała pisk hamulców i opon, ale nic nie widziała.

– Zawiadomiła policję?

– Nie od razu. Na tym zakręcie bardzo często kierowcy ostro hamują. Podobno dopiero rano, kiedy zobaczyła karetkę i policję wyciągającą samochód z rzeki, zrozumiała, co się stało. – Zamilkł. – Chciałbym z nią porozmawiać. Może coś jej się przypomni?

– Z jednej strony, kto wie, z drugiej, przecież złożyła zeznania.

– Mam wrażenie, że nie traktują jej jako wiarygodnego świadka.

– Dlaczego?

– Wyraźnie nikt mi tego nie powiedział, ale z tego, co mówili, wynikało, że pani doktor była pijana. Poza tym na drodze nie znaleziono śladów opon, więc nie bardzo wiadomo, co właściwie słyszała. Tak to właśnie wygląda według policji. – Przerwał. – Nie dali mi jej adresu, ale przepisałem z akt numer telefonu… Zaprosiłem ją tutaj na jutro.

– Czy to na pewno dobry pomysł? Jeżeli policja uzna, że robisz coś czego nie powinieneś, będzie chyba raczej mniej niż bardziej skłonna dc pomocy.

– Już się na mnie wypięli. – Machnął ręką. – Szczerze mówiąc, mam wrażenie, jakbym walił głową w mur. Tyle czasu usiłowałem przekonać policję, żeby mnie zaczęli traktować poważnie. Siedziałem tutaj, chociaż wcale nie chciałem, czekałem grzecznie, byłem cierpliwy – i nic. Mam dosyć. – Policzki mu płonęły. – Wybacz. Jestem raczej mało rozrywkowy…

– Daj spokój. – Bardzo przypominał swojego stryja, i to pod wieloma względami. Obaj tak samo szybko ulegali emocjom. Od razu poczuła ukłucie winy z powodu takiego porównania. Halowi na pewno by się ono nie spodobało.

– Nie masz powodu mi wierzyć, ale ja po prostu nie przyjmuję do wiadomości oficjalnej wersji wypadków. Nie twierdzę, że tata był ideałem. Szczerze mówiąc, nie mieliśmy ze sobą wiele wspólnego. On był spokojny i zrównoważony, trochę nawet chłodny… Tak czy inaczej, na pewno nie wsiadłby za kierownicę po kieliszku. Nigdy. Nawet we Francji.

– Trudno mieć pewność – odezwała się po chwili. – Każdemu się zdarza – dodała, chociaż jej samej nie zdarzyło się nigdy. – Mógł wypić o jednego za dużo. 1 zaryzykować.

– Nie. Na pewno nie. On by tego nie zrobił. Lubił wino, ale nie prowadził po alkoholu. Nawet po jednym kieliszku. – Przygarbił się. – Moja matka zginęła w wypadku – podjął spokojniej. – Zabił ją pijany kierowca. Jechała odebrać mnie ze szkoły. Wpół do czwartej, w biały dzień. Rozjechał ją jakiś idiota w bmw. W środku dnia już wracał z pubu. Był po korek zatankowany szampanem.

Dopiero teraz Meredith zrozumiała, dlaczego Hal nie mógł się pogodzić z oceną policji. Z drugiej strony, nawet najgorętsze życzenia nie zmieniają faktów. Znała to z autopsji. Gdyby marzenia spełniały się na życzenie, jej matka z pewnością by wyzdrowiała. I naprawdę by nie doszło do żadnych gwałtownych scen.

Hal podniósł na nią oczy.

– Tata nigdy nie prowadził po kieliszku. Meredith uśmiechnęła się niezobowiązująco.

– Ale badanie wykazało obecność alkoholu we krwi. Co na to policja. Hal wzruszył ramionami.

– Ich zdaniem, byłem zbyt wściekły, żeby trzeźwo myśleć.

– No dobrze. Spójrzmy na to z innej strony. Czy testy mogą być niewiarygodne?

– Według policji, nie.

– Czy sprawdzali coś jeszcze?

– Co na przykład?

– Na przykład sprawę leków. Hal pokręcił głową. Chyba nie było takiej potrzeby.


Meredith pogrążyła się w zamyśleniu.

– Czy jest możliwe, że prowadził za szybko? Stracił panowanie nad kierownicą? Akurat na zakręcie?

– Pamiętaj, nie było śladów hamowania. A poza tym to nie ma nic wspólnego z alkoholem we krwi.

Spojrzała mu w twarz.

– Co się stało naprawdę, twoim zdaniem?

– Albo testy są sfałszowane, albo ktoś tacie czegoś dosypał. Mina dziewczyny zdradziła jej myśli.

– Nie wierzysz mi – rzekł Hal.

– Tego nie powiedziałam – zaprotestowała szybko. – Ale, z drugiej strony, sam się zastanów. Nawet gdyby jedno albo drugie było możliwe, to co by znaczyło?

Hal wytrzymał jej spojrzenie bez zmrużenia oka. Zrozumiała.

– Twój stryj?

– Nie widzę innej możliwości.

– Chyba nie mówisz poważnie! To znaczy… Widzę, że się nie kochacie, ale… mimo wszystko… oskarżenie o…

– Wiem, jak to wygląda. Wiem, że wydaje się śmieszne. Ale zastanów się, masz innego kandydata?

Meredith pokręciła głową.

– Powiedziałeś policji?

– Niezupełnie w ten sposób, ale zażądałem, żeby dokumenty zostały zbadane przez gendarmerie nationale.

– Co to znaczy?

– Gendarmerie nationale prowadzi sprawy przestępstw. Na razie śmierć mojego ojca jest zakwalifikowana jako wypadek drogowy. Ale jeśli znajdę jakikolwiek dowód, wiążący to zdarzenie z Julianem, będę mógł skłonić policję do nowego spojrzenia na sprawę. Przekrzywił głowę. – Moim zdaniem, miałabyś większe szanse w rozmowie z O'Donnel niż ja.

Meredith odchyliła się na oparcie. Czyste szaleństwo. A Hal w to wszystko wierzy. Współczuła mu, lecz jednocześnie była przekonana, że nie ma racji. Musiał znaleźć kozła ofiarnego, skanalizować gniew i poczucie straty. Sama wiedziała z własnego doświadczenia, że niezależnie od tego, jak fatalna okazuje się prawda, niewiedza jest znacznie gorsza. Dopiero gdy człowiek pozna całą prawdę, może się z nią pogodzić, zostawić przeszłość za sobą i zacząć normalnie żyć.

– Meredith?

Uświadomiła sobie, że Hal czeka na odpowiedź.

– Wybacz. Zamyśliłam się.

– Mogłabyś z nią porozmawiać? Milczała niezdecydowana.

– Bardzo mi na tym zależy – podkreślił. W końcu pokiwała głową.

– Chyba tak. Tak.

Hal odetchnął z ulgą.

– Dziękuję.

Pojawił się kelner i od razu atmosfera uległa zmianie, wreszcie zaczęła przypominać normalną randkę. Oboje zamówili steki, Hal wybrał butelkę miejscowego czerwonego wina, a potem jakiś czas siedzieli, zerkając na siebie, wymieniając półuśmiechy i zastanawiając się, co dalej.

Pierwszy przerwał ciszę Hal.

– No i tak. – Odchrząknął. – Dość gadania o moich problemach. Może mi teraz opowiesz, po co naprawdę tu przyjechałaś?

Meredith osłupiała.

– Słucham?

– Przecież nie z powodu biografii Debussy'ego. A przynajmniej nie tylko z tego powodu.

– Skąd ten pomysł? – spytała szybciej, niż zamierzała.

Trochę zmieszany spuścił wzrok.

– Po pierwsze, to, czym się dzisiaj interesowałaś, nie miało chyba nic wspólnego z Lilly Debussy. Bardziej cię zajmowała historia regionu, samo Rennes-les-Bains i jego mieszkańcy. – Widząc minę Meredith, pokazał w uśmiechu wszystkie zęby. – Zauważyłem też, że zniknęła fotografia, która jeszcze niedawno wisiała nad fortepianem. Ktoś ją sobie pożyczył.

– Dlaczego uważasz, że to ja ją wzięłam?

– Dziś rano jej się uważnie przyglądałaś, więc… – Uśmiechnął się przepraszająco. – No i jeszcze kwestia mojego stryja. Może się mylę, ale mam nieodparte wrażenie, że jesteś tu, żeby go skontrolować. Nie przepadacie za sobą, to widać od pierwszego rzutu oka.

Zawahał się i umilkł.

– Uważasz, że przyjechałam sprawdzać twojego stryja? Chyba żartujesz!

– Właściwie to nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Tak sobie teoretyzowałem.

Meredith upiła łyk wina.

– Nie chciałem cię obrazić.

Uciszyła go podniesieniem ręki.

Jedną chwileczkę. Chciałabym się upewnić, czy dobrze zrozumiałam. Nie wierzysz, że wypadek, w którym zginął twój ojciec, był rzeczywiście wypadkiem. Twoim zdaniem sfałszowano wyniki badań, a samochód został zepchnięty z drogi…

W zasadzie…

Podejrzewasz, że stryj był zamieszany w śmierć twojego taty. Zgadza się.

– Kiedy tak to ujęłaś, brzmi jakoś…

Meredith mówiła coraz głośniej.

– I z jakichś kompletnie dla mnie niezrozumiałych powodów doszedłeś

do wniosku, że ja też jestem w to zamieszana. Tak? To kim ja jestem,

szpiegiem amatorem? Jakąś Nancy Drew?

Zamilkła i przyglądała się Halowi bez słowa.

Miał tyle przyzwoitości, że zrobiło mu się nieswojo.

– Nie chciałem cię urazić – zapewnił. – Tylko, widzisz, w kwietniu, po tej rozmowie, o której ci przedtem wspominałem, tata dał mi do zrozumienia, że nie podoba mu się sposób prowadzenia interesów przez Juliana i zamierza coś w związku z tym zrobić.

– W takim razie powinien ci powiedzieć otwarcie i od początku do końca, o co chodzi. Przecież jeżeli istniały jakieś problemy, dotyczyły również ciebie.

– Mój tata nie był taki. Nienawidził plotek. W życiu by nic nie wspomniał ani mnie, ani nikomu innemu, dopóki by nie zyskał absolutnej pewności. On naprawdę uważał, że człowiek jest niewinny, dopóki mu się nie udowodni winy.

– No dobrze – odparła Meredith po krótkim zastanowieniu. – Rozumiem. Jesteś przekonany, że coś się między nimi nie układało.

– Tak. I na dodatek głowę bym dał, że to było coś poważnego, naprawdę duży kaliber. Jakaś sprawa związana z Domaine de la Cade, z historią majątku, nie tylko z pieniędzmi. – Rozłożył ręce. – Wiem, że to mało klarowne, ale naprawdę nie znam żadnych konkretów.

– Tata ci nic nie zostawił? Żadnych notatek? Może jakiś folder z informacjami?

– Nic, kompletnie. Uwierz mi, szukałem bardzo starannie.

– Dodałeś dwa do dwóch i wyszło ci, że tata mógł nająć kogoś, kto miał się bliżej przyjrzeć stryjowi. – Pokręciła głową. – Trzeba mnie było po prostu spytać. – Poczuła złość, choć nie do końca wiedziała dlaczego.

– Przyszło mi to do głowy dopiero dzisiaj po południu. Meredith założyła ręce na piersi.

– Czyli nie z tego powodu zaczepiłeś mnie wczoraj w barze?

– Pewnie, że nie! – wydawał się szczerze przestraszony.

– Więc dlaczego? Hal poczerwieniał.

– Rany, Meredith, no coś ty. Przecież wiesz. Tym razem ona spiekła raka.

ROZDZIAŁ 66

Hal uparł się, że zapłaci za nich oboje, a Meredith, obserwując, jak podpisuje rachunek, zastanowiła się, czy stryj faktycznie każe mu pokryć należność. W końcu, formalnie rzecz biorąc, Hal był właścicielem polowy hotelu. Raptem znów zaczęła się o niego martwić.

Wyszli z restauracji. Ramię w ramię przeszli przez hol, a u podnóża schodów Hal wziął Meredith za rękę. W milczeniu weszli na piętro. Była zupełnie spokojna. Nie miała żadnych wątpliwości. Nie musiała się zastanawiać, czy aby na pewno tego chce. Czuła się po prostu dobrze. Nie dyskutowali, dokąd pójdą. Pokój Meredith był pod każdym względem właściwszy.

Dotarli na koniec korytarza, nie napotkawszy żadnych innych gości. Dziewczyna przekręciła klucz w zamku i pchnęła drzwi. Weszli do środka, nadal trzymając się za ręce. Smugi białego światła jesiennej pełni rysowały proste wzory na podłodze, zapalały blaski w lustrze, a także w szybce, za którą tkwiło zdjęcie Anatola i Leonie Vernierów oraz Izoldy Lascombe.

Meredith sięgnęła do kontaktu.

– Nie zapalaj – poprosił Hal.

Przyciągnął dziewczynę do siebie. Pachniał tak jak w Rennes-le-Cha-teau, wełną i mydłem.

Pierwszy pocałunek, naznaczony śladem czerwonego wina, był miękki i delikatny, trochę jakby próbny, znak przyjaźni przeradzającej się w coś innego, coś bardziej żarliwego. Meredith natychmiast straciła spokój i opanowanie, ogarnęła ją namiętność. Fala gorąca ruszyła w górę od stóp, przez uda, do brzucha, a potem rozpaliła nawet wnętrza dłoni i ogłuszyła dziewczynę szumem krwi w głowie.

Hal nachylił się lekko i jednym płynnym ruchem wziął Meredith na ręce. Klucz wypadł jej z dłoni, odbił się od podłogi i zatonął w grubym dywanie.

– Jaka ty jesteś leciutka! – wyszeptał Hal, całując ją w szyję.

Ostrożnie posadził Meredith na łóżku, potem usiadł obok, jak bohater popołudniowego hollywoodzkiego przedstawienia, pilnowany przez cenzora.

– Nie wiem, czy ty… – zająknął się i zaczął od początku. – Jesteś pewna, że chcesz…

Meredith położyła mu palec na ustach.

– Ciiicho.

Podciągnęła nogi pod siebie. Wolno, guzik za guzikiem rozpięła bluzkę, potem wzięła Hala za rękę – gestem wyrażającym na wpół zaproszenie, na wpół polecenie. Najpierw zapadła kompletna cisza, potem pokój cętkowany srebrnym blaskiem rozbrzmiał przyśpieszonym oddechem młodego mężczyzny. Siedząc po turecku, pochyliła się i pocałowała go. Fala czarnych włosów spadła jej na twarz. Wreszcie byli równego wzrostu.

Hal zaczął ściągać sweter, ale kiedy Meredith wsunęła dłonie pod bawełnianą koszulkę, zaplątał się w ubraniu. Zaśmiali się oboje, trochę skrępowani.

Meredith nie miała żadnych wątpliwości. Robiła rzecz naturalną i najwłaściwszą. Od przyjazdu do Rennes-les-Bains trwała zawieszona poza czasem. Wystąpiła z ram swojego normalnego życia, z formy osoby zawsze świadomej skutków każdego zachowania, znalazła się w miejscu, gdzie obowiązywały zupełnie inne reguły.

Wstała, pozbyła się ostatniej sztuki garderoby.

– Oooo! – powiedział Hal. On też się podniósł.

Podeszła do niego, przytulili się, wsiąkli w siebie nawzajem, poufale, serdecznie. Czuła, jak bardzo jej pragnie, a przecież czekał, żeby to ona dyktowała tempo. Wobec tego wzięła go za rękę i pociągnęła pod kołdrę, na płócienne chłodne prześcieradła, wchłaniające gorąco ich ciał. Przez dłuższą chwilę leżeli obok siebie, jak rycerz i jego dama na kamiennym grobowcu. Wreszcie Hal uniósł się na łokciu i pogłaskał ją po włosach.

Pomógł jej ten zwykły dotyk. Rozluźniła się, odetchnęła spokojniej.

Dłoń Hala zsunęła się niżej, na ramiona, na szyję, musnęła piersi dziewczyny, splotła się z jej palcami. Wargi znaczyły ścieżki na białej skórze.

W Meredith rosła namiętność, gorąca, czerwona jak krew gnająca żyłami, przenikała ją do szpiku kości, od stóp do głów. Dziewczyna uniosła się na łokciach, każdy jej pocałunek zapewniał, że chce więcej. J kiedy wyczekiwanie stało się nie do zniesienia, Hal rozsunął jej nogi. Spojrzała w oczy niebieskie jak najczystszy lód, dostrzegła wszystkie możliwości świata. Najgorsze i najlepsze.

– Jesteś pewna?

Uśmiechnęła się, sięgnęła w dół i poprowadziła go do celu. Wsunął się powoli, delikatnie.

– Mmm… -mruknęła.

Przez chwilę leżeli bez ruchu, napawając się spokojem zespolenia. Potem Hal zaczął się poruszać. Najpierw bardzo wolno, potem szybciej, mocniej. Ciało Meredith z?reagowało samo. Czuła na sobie jego silne ramiona i dłonie. Wdarła się w niego gwałtownym pocałunkiem, rozdzieliła wargi pozbawione słów.


Hal oddychał coraz głośniej, reagował szybciej, a namiętność, pożądanie i natura kazały mu zdążać do ekstazy. Meredith wychodziła kochankowi na spotkanie, ona też zapomniała o całym świecie.

Krzyknął głośno, szarpnął się, oboje znieruchomieli.

Jakiś czas potrwało, zanim jej oddech wrócił do normy, zanim krew przestała szumieć w uszach. Hal przygniatał ją całym ciężarem, wyciska! powietrze z płuc, ale nie chciała się ruszyć. Pogładziła go po gęstych czarnych włosach i zamknęła w objęciach. W pewnej chwili zdała sobie sprawę, że jej kochanek ma mokrą twarz. Że bezgłośnie płacze.

– Już, już… – szepnęła.


***

– Zechce mi pani opowiedzieć coś o sobie – zażądał Hal. – Pani o mnie wie prawie wszystko, pewnie nawet za dużo, a ja o pani, droga pani Martin, tyle co nic.

– Co za oficjalna przemowa! – Meredith się zaśmiała. – Zaskakuje mnie pan, proszę pana. – Pogładziła go po piersi, zsunęła dłoń niżej.

Hal złapał ją za rękę.

– Mówię poważnie! Nawet nie wiem, gdzie mieszkasz na stałe. Skąd pochodzisz, co robią twoi rodzice… No, mów.

– Niech ci będzie. Jeden życiorys w krótkim streszczeniu, już podaję. Wychowywałam się w Milwaukee, mieszkałam tam do osiemnastego roku życia, potem wyjechałam do college'u w Karolinie Północnej. Następnie studiowałam, pisałam pracę, uczyłam w St Louis i w Seattle i cały czas szukałam funduszy na dokończenie biografii Debussy'ego. Teraz przewijamy taśmę o parę lat do przodu. Moi rodzice adopcyjni postanowili się przeprowadzić z Milwaukee do Chapel Hill. w pobliżu mojej dawnej szkoły. W tym roku zaproponowano mi pracę w prywatnym college'u niedaleko uniwersytetu i w końcu znalazłam wydawcę biografii.

– Powiedziałaś: rodzice adopcyjni?

Meredith westchnęła.

– Moja rodzona matka, Jeanette, nie umiała się mną zająć. Wobec tego Mary, nasza daleka kuzynka, dziesiąta woda po kisielu, zabierała mnie, kiedy Jeanette była chora. A jak się w końcu zrobiło bardzo nieciekawie, zamieszkałam u niej na stałe. Dwa lata później, po śmierci mojej matki, zostałam oficjalnie adoptowana.

Proste, zwykle słowa nie zdradzały, jak naprawdę wyglądał ten trudny czas. Nocne telefony, niezapowiedziane wizyty, krzyki na ulicy, ciężar odpowiedzialności za matkę, jaki mała Meredith dźwigała na swoich wątłych barkach. Rzeczowa relacja nie odzwierciedlała również poczucia winy, które dziewczyna nosiła w sercu przez długie lata. Bo pierwszą reakcją na wiadomość o śmierci matki nie był żal ani smutek, tylko ulga.

Do tej pory nie zdołała sobie wybaczyć.

– Nie miałaś lekkiego życia – podsumował Hal.

Uśmiechnęła się do niego i przysunęła bliżej.

– Miałam sporo szczęścia. Mary jest niezwykłą kobietą. Dzięki niej zaczęłam grać na fortepianie i na skrzypcach. Jej i Billowi zawdzięczam dokładnie wszystko.

Hal się zaśmiał.

– Najwyraźniej faktycznie piszesz biografię Debussy'ego! Meredith lekko uderzyła go w ramię.

– Ty niedowiarku!

Czas jakiś leżeli w przyjaznej ciszy, wtuleni w siebie.

– To jeszcze nie wszystko – odezwał się w końcu Hal. Ruchem głowy

wskazał zdjęcie w ramce, leżące na biurku. – Dobrze się domyślam, prawda?

Meredith usiadła, podciągnęła kołdrę.

– Dobrze się domyślasz.

Widząc, że nie jest gotowa na rozmowę o tej sprawie, Hal postanowił zmienić temat. Usiadł, opuścił nogi na podłogę.

– Przynieść ci coś? Może jakieś picie?

– Przydałaby się szklanka wody.

Zniknął na chwilę w łazience i wrócił z dwiema szklankami do mycia zębów. Z minibaru wyjął dwie butelki wody mineralnej, po czym wrócił pod kołdrę.

– Proszę uprzejmie.

– Dzięki. – Meredith pociągnęła wodę prosto z butelki. – Jeszcze do niedawna wiedziałam tylko, że rodzina mojej matki mogła pochodzić z południa Francji i że w czasie drugiej wojny światowej albo niedługo potem wyemigrowała do Ameryki. Mam fotografię mężczyzny, który wedle wszelkich znaków na niebie i na ziemi, jest moim prapradziadkiem. Pozuje we francuskim mundurze. Zdjęcie zrobiono na placu w Rennes-les-Bains, w tysiąc dziewięćset czternastym. Jakoś musiał trafić do Milwaukee, ale ponieważ nie znałam jego nazwiska, nie mogłam dużo zdziałać. Bardzo dużo w tych stronach Europejczyków, napływali przez cały dziewiętnasty wiek. Pierwszy przybył tam Jacąues Veau, francuski kupiec, który ustanowił punkt wymiany towarów na urwisku, gdzie spotykały się trzy rzeki: Milwaukee, Menomonee i Kinnickinnic.

Opowiedziała Halowi z grubsza o tym, co odkryła od przyjazdu do Domaine de la Cade, trzymając się wyłącznie faktów. Wyjaśniła, dlaczego zabrała fotografię z holu, i wspomniała o utworze fortepianowym, który odziedziczyła po babce, Louisie Martin. Ani słowem nie zająknęła się o kartach. Po wcześniejszej rozmowie w barze miała tego tematu serdecznie dosyć. Poza tym nie chciała Halowi akurat teraz przypominać o stryju.

– Doszłaś do wniosku, że twój nieznany żołnierz nosił nazwisko Ver-nier.

– Rodzinne podobieństwo rzuca się w oczy. Karnacja, rysy twarzy… Może być młodszym bratem albo kuzynem, ale mnie się wydaje, biorąc pod uwagę daty i jego wiek, że jest potomkiem w prostej linii. Synem. -Uśmiechnęła się zadowolona. – Jak schodziłam na kolację, przyszedł list od Mary. Napisała, że w rejestrach cmentarnych w Mitchell Point, w Milwaukee, znajduje się nazwisko Vernier.

– Jego ojcem byt Anatol Vernier?

– Tego nie wiem. Właśnie zamierzam się dowiedzieć. Może być synem Leonie.

– Wtedy nie nazywałby się Vernier.

– Chyba że nie wyszła za mąż.

– Faktycznie.

– Proponuję ci układ. Jutro najpierw ja porozmawiam z panią O'Donnell, a potem ty mi pomożesz prześledzić losy Vernierów.

– Umowa stoi – rzucił lekko, choć w jego głosie na nowo pojawiło się napięcie. – Wiem, że według ciebie, przesadzam, ale naprawdę bardzo liczę na twoją pomoc. Doktor O'Donnell przyjdzie o dziesiątej.

– Mhm… – sapnęła miękko. Oczy jej się zamykały. – Pewnie rzeczywiście łatwiej się dogada z kobietą.

Coraz trudniej było Meredith utrzymać otwarte powieki, więc przestała z nimi walczyć i powoli odpłynęła w sen.

Srebrny księżyc wędrował po czarnym niebie, a daleko w dolinie dzwon odmierzał mijające godziny.

ROZDZIAŁ 67

Śniło jej się, że siedzi przy fortepianie obok schodów. Pod palcami czuła chłód klawiszy. Spływała z nich melodia dobrze znana, ta, którą tak często grała babka Louisa. Muzyka słodka, rozkołysana, ale też niepokojąca. Meredith nigdy nie grała jej tak swobodnie jak teraz.

Potem fortepian zniknął, a ona szła długim, wąskim, zupełnie pustym korytarzem. W prostokątnej plamie światła na jego końcu widziała kamienne stopnie, nierówne, wydeptane, zniszczone przez czas. Odwróciła się, chciała odejść, ale jakoś nie mogła. Cokolwiek robiła, ciągle stała w miejscu. Na pewno znajdowała się w obrębie Domaine de la Cade. ale gdzie dokładnie?

Ruszyła wobec tego do przodu. Światło wydobywało się z wiszącej na ścianie gazowej latarni, sypiącej iskrami. U szczytu schodów stanęła twarzą w twarz ze starym, zakurzonym gobelinem, przedstawiającym scenę myśliwską. Przyglądała się chwilę okrutnym męskim twarzom, smugom krwi na włóczniach. Nie ścigali zwierząt. Ani dzika, ani niedźwiedzia, ani wilka. Ich celem był czarny stwór, stojący na zadnich łapach, zakończonych kopytami. Miał ludzką twarz, wykrzywioną wściekłością. Demon. Ze szponami umazanymi purpurą.

Asmodeusz.

W tle – ogień. Las płonął.

Przekręciła się gwałtownie z boku na bok. We śnie rękami jednocześnie ciężkimi i pozbawionymi wagi pchnęła stare drewniane drzwi. Podłogę zaścielał dywan srebrnego kurzu, połyskującego w świetle księżyca, a może w blasku gazowej latarni?

Choć powietrze było całkiem nieruchome, próżno by w nim szukać wilgoci czy chłodu miejsca od dawna opuszczonego.

Czas skoczył do przodu.

Znowu słyszała fortepian, tym razem jednak dźwięk był dziwacznie zniekształcony. Brzmiał jak odgłosy z karuzeli albo z targowiska, groźne, niebezpieczne.

Oddychała szybko i płytko. Zacisnęła dłonie na kołdrze. A w innym świecie chwyciła za chłodną metalową klamkę. Otworzyła drzwi. Weszła na kamienny stopień.

Cisza. Ani jednego ptasiego trelu, żadnych szeptów. Stała w jakiejś kaplicy. Wysoki sufit, kamienna podłoga, ołtarz i okna z witrażami. Na ścianach obrazy, znajome postaci, wizerunki z kart. Grobowiec. W absolutnej ciszy. Tylko echo jej kroków burzyło martwotę. Dopiero po chwili w powietrzu zrodził się szmer. Narastał, aż zmienił się w głosy, potem krzyki w ciemnościach. Ukryte za ciszą. Wreszcie – śpiew.

Gdy szła, powietrze się rozdzielało, jakby niewidoczne duchy, zagubione w świetle, robiły jej miejsce. Całe wnętrze wstrzymało oddech, mierząc czas ciężkimi uderzeniami jej serca.

Szła, aż się znalazła przed ołtarzem, przed czterema oknami przy ośmiokątnej apsydzie. W środku czarnego kwadratu, zaznaczonego na podłodze. W rogach widniały cztery litery.

– Pomóż mi, szepnęła w duchu.

Był tam ktoś jeszcze. W ciemności i ciszy coś się poruszało. Powietrze wokół dziewczyny drżało, nakładało się na siebie. Nic nie widziała, ale wiedziała, że ona tam jest. Żywa istota w sukni z powietrza. Spotkała ją już wcześniej. Pod mostem, na drodze, w Pokoju Żółtym. Powietrze, woda, ogień, a teraz i ziemia. Cztery kolory z talii tarota, zamykające w sobie wszelkie prawdopodobieństwo.

– Posłuchaj mnie. Usłysz mój głos.

Meredith opadła w spokój i bezruch. Niczego się nie bała. Nie była sobą. Stała na zewnątrz, zaglądając do środka. Widziała pokój całkiem wyraźnie. Usłyszała własny zaspany głos:

– Leonie?

Ciemność zyskała inną naturę, ruch powietrza wokół skrytej postaci niełedwie zmienił się w bryzę. Figura u stóp łóżka leciuteńko skinęła głową. Zsunął się kaptur, odsłaniając długie miedziane loki, sam kolor, pozbawiony substancji. Przejrzystą skórę. Zielone oczy. Forma bez materii. Długa czerwona suknia, osłonięta czarnym płaszczem. Kształt bez formy.

– Tak, Leonie.

Meredith usłyszała odpowiedź w myślach. Głos młodej dziewczyny, słowa z minionego czasu.

Znów coś się w pokoju zmieniło. Jakby przestrzeń odetchnęła z ulgą.

– Nie mogę zasnąć. Nie zasnę, póki mnie ktoś nie odnajdzie. Póki nie usłyszy prawdy, dotarły do niej słowa.

– Prawdy? O czym? – szepnęła Meredith.

Światło zaczynało się rozpraszać.

– O kartach. Karty znają prawdę.

Powietrze ruszyło strumieniem, światło się rozpadło, połysk czegoś, kogoś niknął. W ciemności pojawiło się zagrożenie, które Leonie powstrzymywała. Teraz ducha już nie było, w jego miejsce nadciągała niszczycielska siła. Niechętna, wroga. Zrobiło się zimno, chłód napierał na Meredith ze wszystkich stron. Niby w porannej mgle nad morzem pojawił się przykry zapach soli, ryby, dymu. Znów była w grobowcu. Chciała uciekać, choć nie wiedziała przed czym, od czego. Ruszyła do drzwi.

Coś pojawiło się za jej plecami. Czarna postać, dziwaczny stwór. Prawie czuła jego oddech na karku, obłoczki białej pary w lodowatym powietrzu. Kamienna nawa się wydłużała, drewniane drzwi oddalały, coraz mniejsze i nieosiągalne.

Raz, dwa, trzy, Baba-Jaga pa… trzy! Idę po ciebie!

Coś ją doganiało, nabierało szybkości w cieniach, gotowało się do skoku. Ruszyła biegiem na drżących nogach, strach dodawał jej sił. Buty ślizgały się na kamieniu. A tamten oddech, tuż za nią, blisko.

– Zaraz cię złapię!

Rzuciła się na drzwi, boleśnie łupnęła ramieniem we framugę. Stwór był tuż-tuż, czuła za sobą łaskotanie jego szczeciny, smród żelaza i krwi oblepił jej skórę, czoło i podeszwy stóp. Szarpała klamką, pchała drzwi i ciągnęła, nic z tego, nie ustępowały.

Zadudniła w nie pięściami. Nie obejrzy się za siebie, nie chce napotkać spojrzenia przerażających niebieskich oczu.

Nagle cisza wokół zyskała głębię. Meredith wiedziała, co teraz będzie: zaciśnie jej palce na szyi. Zimne, wilgotne dłonie. Wbije w skórę twarde szpony.

Owionął ją zapach morza, wciągnął w śmiertelną otchłań.

ROZDZIAŁ 68

– Meredith! Meredith! Spokojnie. Już dobrze. Jesteś bezpieczna.

Gwałtownie usiadła na łóżku. Z trudem walczyła o oddech. Miała napięte wszystkie mięśnie, każdy nerw. Zdrętwiały jej palce, kurczowo zaciśnięte na zmiętych prześcieradłach. Przez moment przygniatał ją potężny gniew, jakby wściekłość potwora wsiąkła w nią przez skórę.

– Meredith! Spokojnie! To ja!

Usiłowała się uwolnić, kompletnie zdezorientowana, dopiero po chwili uświadomiła sobie, że czuje ciepłą skórę, że miękkie, choć silne dłonie trzymają ją, lecz nie krzywdzą.

Hal. Uścisk zelżał.

– Coś ci się śniło – powiedział. – Już po wszystkim.

– Widziałam ją. Była tutaj i potem… potem on tu przyszedł i…

– Ciii… Już w porządku. Już dobrze.

Podniosła na niego wzrok. Wyciągnęła rękę i pogładziła go po twarzy.

– Przyszła tutaj. A za nią…

– Nikogo tu nie było. Zwykły koszmar i tyle. Już po wszystkim. Meredith rozejrzała się po pokoju, jakby ktoś mógł wyjść spomiędzy

cieni. To rzeczywiście był sen. I już minął. Pozwoliła się przytulić. Chłonęła ciepło Hala i jego siłę, poczucie bezpieczeństwa, spokojny oddech.

– Widziałam ją – mruknęła, tym razem do siebie.

– Kogo? – spytał szeptem. Nie odpowiedziała.

– Już wszystko w porządku – uspokoił ją cicho. – Śpij.

Pogłaskał ją, odgarnął grzywkę z czoła, tak samo jak Mary, kiedy strzegła jej przed koszmarami.

– Była tutaj – powtórzyła Meredith.

Strach wolno odchodził. Poddawał się, bezbronny wobec czułych gestów. Dziewczynie zaczęły ciążyć powieki, wreszcie zrobiło jej się ciepło.

Czwarta nad ranem.

Chmury przesłoniły księżyc, zapanowała ciemność. Kochankowie, ucząc się siebie nawzajem, usnęli przytuleni, osłonięci granatową czernią godziny przed brzaskiem.

Загрузка...