Wtorek, 30 października 2007
Następnego ranka Meredith obudziła się z pulsującym bólem głowy. Wszystko przez wino. szepty wiatru i szalone sny.
Nie miała ochoty myśleć o nocnych zdarzeniach, o zwidach i duchach, ani też o tym, co by to mogło znaczyć. Musiała się skupić. Przyjechała tutaj w konkretnym celu, miała określoną pracę do wykonania i tylko to ją powinno zajmować.
Stała pod prysznicem, aż zabrakło ciepłej wody, połknęła dwa proszki przeciwbólowe, wypiła butelkę wody. Energicznie wytarła włosy ręcznikiem, wciągnęła na siebie dżinsy i wygodny czerwony sweter. Zeszła na śniadanie. Pochłonęła gigantyczną ilość jajecznicy na bekonie, zagryzła bagietką, popiła czterema kubkami mocnej, słodkiej, francuskiej kawy i wreszcie odżyła.
Wróciwszy do pokoju, raz jeszcze sprawdziła zawartość torebki: telefon komórkowy, aparat fotograficzny, notatnik, pióro, okulary przeciwsłoneczne oraz mapa najbliższej okolicy. Dobrze. Odrobinę zdenerwowana zeszła na spotkanie z Halem. Do recepcji stała kolejka. Hiszpańskie małżeństwo skarżyło się, że brakuje im ręczników, jakiś francuski biznesmen uznał, że rachunek jest większy, niż powinien, a przy stanowisku boja piętrzyła się góra bagaży czekających na wyniesienie do autokaru wiozącego angielskich turystów do Andory. I ani śladu Hala. W zasadzie była przygotowana na to, że go nie zastanie. W świetle dnia, bez wsparcia alkoholu, sprawy wyglądają inaczej. Mógł pożałować impulsu, który kazał mu się umówić z obcą osobą. A jednocześnie miała nadzieję, że jednak przyjdzie. Trudno, nie ma sprawy. Nic wielkiego. Wystawił ją do wiatru i tyle. Z drugiej strony… szkoda.
Zajęła się oglądaniem zdjęć i obrazów, zdobiących ściany holu. Standardowe olejne malowidła, jakie znaleźć można w każdym wiejskim hoteliku. Krajobrazy, zamglone wieże, pasterze, góry nic szczególnego. Bardziej interesujące okazały się fotografie, wyraźnie tak dobrane, by Wzmocnić nastrój fin de siecle'u. Głównie były to portrety, w sepii, brązach i szarościach. Kobiety o poważnych twarzach, smukłych taliach, szerokich spódnicach i wysoko upiętych włosach. Mężczyźni – wąsaci i brodaci, ustawieni w oficjalnych pozach, patrzący prosto w obiektyw.
Omiotła ściany spojrzeniem, zyskując ogólne pojęcie o charakterze zdjęć, ale nie przyglądając się żadnemu w szczególności. Do chwili gdy przyciągnął jej wzrok jeden z portretów, zawieszony pod krzywizną schodów nad fortepianem. Na tym zdjęciu, w brązach i bieli, oprawionym w czarna ramę, uszczypaną na rogach, widniał rynek Rennes-les-Bains. Podeszła bliżej. W środkowej części kadru siedział na zdobionym metalowym krześle mężczyzna o czarnych wąsach i równie ciemnych włosach, odgarniętych z czoła. Laskę i cylinder oparł na kolanach. Za jego lewym ramieniem stalą piękna kobieta o eterycznej urodzie, szczupła i elegancka, w doskonale skrojonym ciemnym żakiecie, bluzce ze stójką i długiej spódnicy. Krótką czarną woalkę miała podniesioną, dzięki czemu widać było jasne włosy, upięte w artystyczny kok. Smukłe palce, obciągnięte czarną rękawiczką, wsparła lekko na ramieniu towarzysza. U drugiego boku mężczyzny widniała młoda dziewczyna o kręconych włosach, upchniętych pod kapeluszem, w samodziałowym żakieciku o mosiężnych guzikach i aksamitnych wykończeniach.
Gdzieś już ją widziałam.
Przyjrzała się dziewczynie uważniej. Było w jej śmiałym, szczerym spojrzeniu coś, co przyciągało wzrok i budziło echo wspomnień. Czy przypominała kogoś z innej fotografii? Z obrazu? Z pocztówki? Meredith przesunęła na bok ciężki stołek, stojący przy fortepianie, i podeszła bliżej, przyjrzała się fotografii dokładniej, usiłując rozgryźć, skąd zna tę osobę. Nic z tego. Pamięć odmówiła współpracy. Dziewczyna była olśniewająco piękna, z tą szopą loków, wyzywającą bródką i oczami, które zaglądały patrzącemu w serce.
Jeszcze raz dokładnie przyjrzała się mężczyźnie. Nietrudno było dostrzec rodzinne podobieństwo. Siostra i brat? Takie same długie rzęsy, bezpośrednie spojrzenie, przechylenie głowy. Druga kobieta była jakoś mniej wyraźna. Nie tylko w kolorystyce, przez jasne włosy, ale z powodu wrażenia, jakie wokół siebie roztaczała. Choć stała blisko tamtej dwójki, wydawała się nieobecna. Jakby lada chwila mogła zniknąć. Przywodziła na myśl Melizandę De-bussy'ego. Emanowała sugestią przynależności do innego miejsca i czasu.
Meredith serce zabiło mocniej. Takie samo wrażenie zapamiętała z tych chwil, kiedy patrzyła na matkę, gdy jako dziewczynka zaglądała jej w oczy. Czasem twarz Jeanette była zadumana i łagodna. Kiedy indziej -rozzłoszczona, wykrzywiona gniewem. Ale zawsze, nieodmiennie, w chwilach lepszych i gorszych, młoda kobieta wyglądała na trochę nieobecną. jakby myślami była gdzieś indziej, skupiona na ludziach, których nikt poza nią nie widzi, i na słowach, które tylko ona jedna słyszy.
Dosyć tego.
Żadnego pogrążania się w nieciekawych wspomnieniach. Meredith uniosła fotografię, szukając potwierdzenia, ze faktycznie przedstawia ona Rennes-les-Bains, a może jakiejś daty czy innych informacji.
Pomarszczony brązowy papier odchodził od ramy. ale duże czarne litery na zdjęciu pozostały wyraźne. RENNES-LES-BAINS, PAŹDZIERNIK 1891. Niżej oznaczenie studia fotograficznego. EDITIONS BOLI-SOUET. Ciekawe.
I jeszcze trzy nazwiska.
MADEMOISELLE LEONIE VERNIER, MONSIEUR ANATOLE VERNIER, MADAME ISOLDE LASCOMBE. Meredith dostała gęsiej skórki. Na tamtym grobie w najdalszym rogu cmentarza w Rennes-les-Bains stało napisane jak byk: Lascombe-Bousquet. I teraz, na fotografii, znów te same dwa nazwiska razem.
Dziewczyna i mężczyzna to prędzej rodzeństwo niż małżeństwo, bo jednak podobni do siebie. Kobieta robiła wrażenie osoby, która już niejedno w życiu widziała i poznała niebezpieczeństwo. Raptem Meredith olśniło. Przypomniała sobie, gdzie widziała Vernierów. Wnętrze paryskiej kawiarenki, Le Petit Chablisien, tam, na tej ulicy, na której kiedyś mieszkał Debussy. Z jednej fotografii ponuro spogląda kompozytor, a obok niego wisi zdjęcie właśnie tego mężczyzny i tej samej uderzająco pięknej dziewczyny, tylko w towarzystwie innej, starszej kobiety.
Szkoda, że wtedy nie zwróciła większej uwagi na ten portret… Przez chwilę walczyła z chęcią, by zadzwonić do restauracji i zapytać, czy wiedzą cokolwiek na temat rodziny, której zdjęcie powiesili u siebie w lokalu. Po namyśle zrezygnowała z tego zamiaru. Taka rozmowa, po francusku, na dodatek przez telefon, mogłaby się okazać niewykonalna.
Na obraz fotografii nałożył się drugi, trochę jak błyszczący cień, dziewczyna i chłopak, para, która była kiedyś i która jest również teraz. Przez mgnienie oka wiedziała, a w każdym razie tak jej się wydawało, jak, a może nawet dlaczego, te dwie historie są ze sobą powiązane.
Odwiesiła zdjęcie. Na pewno będzie można je pożyczyć. Przesuwając stołek na miejsce, dostrzegła, że klapa fortepianu jest otwarta. Jasne klawisze, trochę pożółkłe i wyszczerbione na krawędziach, przypominały stare zęby.
Instrument z końca dziewiętnastego wieku, oceniła Meredith. Boudoir Grand Bliithnera.
Stuknęła w środkowe C. Odezwał się głośny, czysty dźwięk. Rozejrzała się na boki, odrobinę speszona, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi. Wszyscy zajęci byli własnymi sprawami. Nadal stojąc, jakby to ją, w razie potrzeby, usprawiedliwiało, Meredith zagrała gamę a-moll. Potem kilka oktaw lewą ręką i arpeggio prawą. Spodobał jej się chłodny dotyk klawiszy.
Znajomy, bliski.
Stołek z ciemnego mahoniu miał pod skrzynią rzeźbione nóżki, a siedzenie obito czerwonym welurem ze szlakiem miedzianych ćwieków dookoła wieka. Przeglądanie cudzych kolekcji nut było równie kuszące, jak czytanie tytułów książek na półce w czyimś mieszkaniu, gdy gospodarz na chwilę wyjdzie z pokoju. Mosiężne zawiasy zgrzytnęły, ze schowka podniósł się zapach drewna i dawnej muzyki. W środku leża! schludnie ułożony stosik partytur i osobnych kartek z nutami. Przejrzała je. uśmiechając się pod nosem, gdy odkryła „Światła księżyca" i „Zatopioną katedrę" w charakterystycznych bladożółtych okładkach od Duranda. Oczywiście był też Beethoven i sonaty Mozarta, a także, rzecz jasna, „Das Wohltemperierte Klavier" Ba cha, oba tomy. Poza tym trochę klasyki europejskiej, kilka wprawek i dwa utwory Offenbacha: operetka „Życie paryskie" oraz „Gigi".
– Śmiało! – usłyszała za plecami męski głos. – Chętnie posłucham.
– Hal!
Puszczone wieko stołka zamknęło się z hukiem.
Hal wyglądał dużo lepiej niż poprzedniego wieczoru. Był uśmiechnięty, z jego twarzy zniknęło przykre napięcie i smutek, nie był już taki strasznie blady.
– Wyglądasz na zaskoczoną. Myślałaś, że cię wystawię?
– Nie, skąd… – Uśmiechnęła się szeroko. – No, może taka myśl przemknęła mi przez głowę.
Otworzył szeroko ramiona.
– Jestem. Zwarty i gotowy.
Przez chwilę stali, patrząc na siebie bez słowa. Potem Hal nachylił się i cmoknął Meredith w policzek.
– Przepraszam za spóźnienie. – Oszczędnym gestem wskazał fortepian. – Zagrasz coś?
– Nie, nie – odmówiła Meredith stanowczo. – Teraz nie.
Gdy szli przez hol, zastanowiła się nad zapachem mydła Hala i jego wody po goleniu. Jakby znajome. Przyjemne.
– Masz pojęcie, gdzie zacząć jej szukać? – zapytał.
– Kogo? – spojrzała na niego mało przytomnie.
– Lilly Debussy – odparł zaskoczony. – Zdawało mi się, że takie miałaś na dzisiaj plany.
Spiekła raka.
– Tak, jasne. Jak najbardziej. – Głupio jej się zrobiło, że wyobrażała sobie nie wiadomo co. Tak czy inaczej, nie miała zamiaru zdradzać drugiego powodu przyjazdu do Rennes-les-Bains. Powodu prawdziwszego niż pierwszy. Był zbyt osobisty. Na szczęście Hal się go z pewnością nie domyślił. Przecież nie jest jasnowidzem. – Jak najbardziej – powtórzyła. Jestem na tropie pierwszej pani Debussy. Jeżeli Lilly kiedykolwiek tu była, dowiem się, kiedy i dlaczego.
– Pojedziemy moim wozem?- Hal uśmiechnął się i zmrużył oko. Zawiozę cię, dokąd każesz.
Meredith zastanowiła się nad propozycją. Łatwiej byłoby robić notatki, rozglądać się po okolicy, sprawdzać mapę.
– Jasne, chętnie.
Jeszcze na progu, a nawet dalej, na schodach, czuła na plecach spojrzenie dziewczyny z fotografii.
W świetle dnia posiadłość wyglądała zupełnie inaczej niż wieczorem.
Październikowe słońce zalewało ogrody, rozpalając je mocnymi kolorami. Przez uchylone okno samochodu napływał wilgotny zapach ognisk i mokrych liści. Soczystą zieleń krzewów i wysokiego żywopłotu znaczył cętkowany cień, obramowany na złoto i srebrno.
– Pojedziemy do Rennes-le-Chateau wiejską drogą. Będzie szybciej niż
do Couizy i z powrotem.
Droga wspinała się zakolami po obrośniętych lasem wzgórzach. A jadący sycili oczy wszystkimi barwami zieleni, każdym odcieniem brązu, miedzią i szkarłatem, złotem i beżami kasztanowców i dębów, jasnożółty-mi janowcami, srebrną leszczyną i brzozami. Ogromne szyszki pod sosnami wyglądały, jakby ktoś nimi znaczył szlak.
Jeszcze jeden zakręt i nagle wyjechali z lasu na pastwiska i łąki. Otworzył się przed nimi przecudny widok.
– Ale ładnie! – zachwyciła się Meredith. – Pięknie!
– Fakt. – Hal się uśmiechnął. – Wiesz, przypomniało mi się coś, co może ci się przyda. Kiedy rano powiedziałem stryjowi, dokąd i po co jadę, wspomniał o powiązaniach między Debussym i Rennes-le-Chateau. Całkiem słusznie.
– Nic nie wiedziałam.
– Zakładam, że podstawy historii tego miejsca znasz? Pokręciła głową.
– Niespecjalnie.
– Od tej wioski zaczęła się cała historia świętej krwi i świętego Graala. Kojarzysz „Kod Leonarda da Vinci"? „Dziedzictwo templariuszy"? Coś ci mówi temat: potomkowie Chrystusa?
– Wybacz. Właściwie nie czytam powieści. Raczej biografie, książki historyczne, takie rzeczy. Fakty, nie mity.
Hal roześmiał się głośno.
– No dobra. Przedstawię ci krótkie streszczenie. Teoria zakłada, że Je
zus poślubił Marię Magdalenę i miał z nią dzieci. Po ukrzyżowaniu jego żona uciekła i ukryła się gdzieś we Francji. Na przykład w Marsylii. Mnóstwo nadbrzeżnych miast przypisuje sobie ten honor. I teraz przeskakujemy do tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego, kiedy proboszcz Rennes-le-Chateau, Berenger Sauniere, natknął się na pergaminy dowodzące istnienia potomków Chrystusa. Od początku naszej ery aż do czasów tego znaleziska.
– W tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym pierwszym – powtórzyła Meredith.
– Tak. Właśnie wtedy Sauniere rozpoczął planowany od długiego czasu remont generalny. Zaczął od kościoła, potem odnowił ogrody, cmentarz, plebanię, wszystko. Podobno pergaminy znalazł w środku filara z wi-zygockiego ołtarza. – Spojrzał na pasażerkę. – Co się dzieje?
– Nic, nic. Mów dalej.
– Większość miejscowych uważa, że te wszystkie sensacje są wyssane z palca. Źródła współczesne proboszczowi nie wspominają słowem o żadnej tajemnicy związanej z Rennes-le-Chateau. Zastanawiające jest tylko to, że Sauniere nagle stał się bardzo bogaty.
– Skąd ta zmiana?
– Kościół oskarżył go o świętokupstwo, czyli odprawianie mszy za pieniądze. Parafianie byli bardziej miłosierni. Uznali, że spieniężył jakiś wi-zygocki skarb. I właściwie nikt nie miał o to pretensji, bo pieniądze szły na kościół i do ludzi.
– Kiedy umarł pan Sauniere? – zapytała Meredith, mając w pamięci daty na tablicy upamiętniającej proboszcza z Rennes-les-Bains, Henri Bou-deta.
– W tysiąc dziewięćset siedemnastym. Cały majątek zostawił swojej gospodyni. Marie Denarnaud stała się z dnia na dzień bogatą kobietą. Dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych zaczęła się cała ta gorączka z teoriami religijnymi.
Meredith zapisała nowe informacje. Nazwisko Denarnaud już znała. widziała na kilku nagrobkach.
– A co twój stryj myśli o tych sprawach?
– Że pomagają w interesach. – Hal wyraźnie spochmurniał.
Skoro nie darzył stryja sympatią, co go tu trzymało? Przecież mógł juz wracać do domu.
Jedno spojrzenie na jego twarz uzmysłowiło Meredith, że takie pytanie nie byłoby teraz na miejscu.
– A co z Debussym? – przypomniała w końcu.
– A, tak. – Hal zebrał myśli. – Podobno istniało jakieś tajne stowarzyszenie, które miało strzec pergaminów z listą potomków Chrystusa. Na jego czele stawali sławni ludzie. Na przykład Newton. Albo Leonardo da Vinci. Albo Debussy.
Meredith gruchnęła śmiechem. Tak. tak, wiem odezwał się Hal. Znowu uśmiechnięty. – Powtarzam ci, co usłyszałem od stryja.
– To niemożliwe! Debussy żył wyłącznie muzyką. Nie należał do żadnego stowarzyszenia. Był skryty, trzymał tylko z grupką przyjaciół! – Ze śmiechu aż się popłakała. Jak pomyślę, że miałby kierować jakimś stowarzyszeniem… Czyste wariactwo! – Otarła kącik oka rękawem. – Skąd w ogóle taki pomysł?
– Sauniere zapraszał do siebie różne ważne osoby z Paryża, ale nie tylko. Nawet głowy państw. I ludzi sztuki. Na przykład Emmę Calve. Mówi ci coś to nazwisko?
Meredith poszperała w pamięci.
– Francuska sopranistka, żyła na przełomie wieku. Ale na pewno nigdy nie śpiewała żadnej większej roli u Debussy'ego. – Zapisała nazwisko w notatniku. – Sprawdzę.
– To co, mogłoby pasować?
Każdą teorię można wpasować w rzeczywistość, jak się człowiek trochę postara. Ale to nie znaczy, że jest prawdziwa.
– Tak twierdzi osoba uczona.
Spodobała jej się ta lekka drwina.
– Tak mówi osoba, która pół życia spędziła w bibliotece. Prawdziwe życie nie przypomina losów bohaterów z powieści. Rzadko kiedy jest porządnie poukładane. Najczęściej się w nim kotłuje. Wychodzą na jaw różne fakty, które się na siebie nakładają i wzajemnie znoszą. Dowiadujesz się czegoś, zyskujesz jakiś dowód i wyobrażasz sobie, że masz wszystko poukładane. Pełen obraz. A za chwilę dowiadujesz się czegoś, co wywraca twoją koncepcję do góry nogami.
Jakiś czas jechali w przyjacielskim milczeniu, każde pogrążone we własnych myślach. Minęli sporą farmę, znaleźli się po drugiej stronie łańcucha wzgórz. Krajobraz się zmienił. Mniej zieleni, więcej szarości. Siwe skały, niczym nierówne zęby wystawały z rdzawoczerwonej ziemi, jakby seria gwałtownych trzęsień ziemi odsłoniła ukryte serce świata. Smugi czerwonej gleby przywodziły na myśl głębokie rany. Okolica była mniej przyjazna, bardziej ponura.
– Od razu widać – zauważyła Meredith – że świat się wcale nie zmienił. Wystarczy zdjąć z niego samochody i domy. a zostaną góry, przełęcze i doliny, takie same jak dziesięć tysięcy lat temu. Jeszcze wczoraj tego nie wiedziałam. Okolica wydawała mi się za mało znacząca, żeby mogła być centrum ważnych wydarzeń. A teraz… – Przerwała. – Stąd wszystko wygląda inaczej. Nawet można uwierzyć, że Sauniere znalazł coś wartościowego. Nie mówię, że w to wierzę ani że to przekreślam, tylko że teoria wydaje się bardziej prawdopodobna.
– Dawniej Rennes-le-Chateau nazywało się Rhedae i leżało w sercu imperium Wizygotów. W piątym, szóstym i na początku siódmego wieku. – Hal zerknął na Meredith. Czy z twojego zawodowego punktu widzenia – mogło się coś z tamtych czasów ostać do końca dziewiętnastego wieku? Albo nawet z czasów romańskich?
– Możliwe. Zresztą są na to bezdyskusyjne dowody. Na przykład ręko-
pisy z Qumran. Jedne rzeczy znajdujemy, inne tkwią w ukryciu tysiące Jat. Wyczytałam w przewodniku, że tutaj niedaleko, w miejscowości Fa, odkryto ruiny wizygockiej wieży strażniczej, a na pobliskim cmentarzu krzyże z tego samego okresu. Całkiem niedawno.
– Krzyże? – zdziwił się Hal. – To Wizygoci byli chrześcijanami? Nie wiedziałem.
– Najciekawsze, że zmarłych królów i szlachtę grzebali nie na cmentarzach, tylko w ukrytych grobowcach, razem z mnóstwem skarbów. Wiesz, miecze, klamry, biżuteria, zbroje, kielichy, krzyże… wszystko. No i oczywiście pojawił się ten sam problem, co przy okazji starożytnych Egipcjan.
– Rabusie.
– Właśnie. Wizygoci wpadli na doskonały pomysł. Ukrywali grobowce pod wodą. Rzecz polegała na tym, żeby przegrodzić rzekę tamą i zmienić jej hieg. Wtedy można było spokojnie przygotować grobowiec. Kiedy zmarły znalazł się pod ziemią, razem z odpowiednim wyposażeniem, maskowano to miejsce mułem, piaskiem, żwirem i tak dalej, i w końcu burzono tamę. Woda wraca do starego koryta, skarb pozostaje ukryty na wieki. – Przyjrzała się Halowi spod oka. Najwyraźniej rozmowa o wizygockich grobowcach przypomniała mu zdarzenia kilku minionych tygodni, a zwłaszcza wczorajszego dnia, bo w jednej chwili przygasł, przygarbif się. jakby dźwigał na ramionach cały świat.
Pewnie żałuje, że się ze mną umówił na tę wycieczkę.
Utkwiła wzrok w widoku za przednią szybą. Jeśli Hal będzie chciał się jej zwierzyć, na pewno to zrobi. Naciskać nie wolno.
Jechali coraz wyżej po nagim zboczu wzgórza. Wreszcie minęli ostatni zakręt.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił.
Na skalistym wzgórzu o pionowych ścianach przycupnęła garstka budynków. Drewniana tablica witała przybyłych w Rennes-le-Chateau.
Son site, ses mysteres.
Miejsce pełne tajemnic.
Z żywopłotu na poboczu kipiały grona białych i fioletowych kwiatów, podobnych do przerośniętych hiacyntów.
– Wiosną pełno tutaj maków – powiedział Hal, idąc za spojrzeniem Meredith. – Niesamowity widok.
Kilka minut później zaparkowali na zakurzonym parkingu z fantastycznym widokiem na całą południową część Haute Vallee. Meredith zrobiła kilka ujęć krajobrazu, po czym odwróciła się w stronę miasteczka.
Tuż za nimi wznosiła się okrągła kamienna wieża ciśnień – na samym środku parkingu. Od południa umieszczono na niej kwadratowy zegar słoneczny, wyznaczający letnie i zimowe przesilenie dnia z nocą. Na szczycie budowli znajdował się jakiś napis. Meredith osłoniła oczy i przeczytała.
Aici lo tems s'en Va res 1'Eternitat
Pstryknęła kolejne zdjęcie.
Przy wyjściu z parkingu ustawiono drewnianą tablicę z mapą okolicy. Hal wskoczył na murek i po kolei pokazał wszystkie ważniejsze punkty krajobrazu w naturze. Najpierw szczyty – Bugarach, Soularac i Beżu, potem miasteczka: na południu Ouillan, na południowym zachodzie Espe-razę i Arąues oraz Rennes-les-Bains na wschodzie.
Meredith odetchnęła pełną piersią. Niezmierzony przestwór nieba, ostro zarysowane krawędzie gór, mocne sylwetki jodeł, górskie kwiaty na poboczu, w oddali jakaś wieża. Nagle zaskoczona stwierdziła, że zna ten widok. Z tła karty do tarota, La Filie d'Epees. Mogło zostać namalowane dosłownie w tym miejscu.
– Tu jest napisane – odezwał się Hal – że w pogodny letni dzień można stąd zobaczyć dwadzieścia dwie miejscowości. – Zeskoczył z murku, wskazał żwirową alejkę. – O ile dobrze pamiętam, do kościoła i muzeum – tędy
– A to co takiego? – spytała Meredith, wskazując przysadzistą wieżę z blankami.
– Tour Magdala. Pod koniec prac renowacyjnych, w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym ósmym i dziewiątym, Sauniere zbudował belweder, i kamienną aleję od południowej strony ogrodów. Widok jest rzeczywiście niesamowity. A w wieży miała być biblioteka.
– Teraz już jej tam raczej nie ma?
– Nie przypuszczam, żeby się ostał jakiś oryginał. Pewnie zrobili to. co mój ojciec w Domaine de la Cade, zostawili w gablotach trochę starych książek, ot, dla nastroju. Pamiętam, stryj któregoś razu dzwonił do nas. zadowolony z siebie jak nie wiem co, bo na vide grenier w Quillan udało mu się kupić całą stertę starych książek.
– Co to jest vide- grenier?
Ruszyli wolno alejką.
– Odpowiednik waszej wyprzedaży garażowej, tylko tutaj graty ściąga się ze strychu.
– Jasne. – Jak świat światem, ludzie wszędzie pozbywają się niepotrzebnych rzeczy. – Mówisz, że dzwonił do was z taką sprawą… To znaczy, że twój ojciec zajmował się codziennymi sprawami Domaine de la Cade?
Hal znowu spochmurniał.
– Tata zapewniał dopływ gotówki. Od czasu do czasu tu przyjeżdżał. Cały plan, pomysł od podstaw, był stryja. On znalazł to miejsce, przekonał tatę do wyłożenia kasy, pilnował remontu, o wszystkim decydował. – Zamilkł. – To znaczy, do zeszłego roku. Wtedy tata przeszedł na emeryturę i całkiem się zmienił. Bogiem a prawdą, na lepsze. Jakiś taki się zrobił… spokojniejszy. Zaczął się wreszcie cieszyć życiem. Przyjechał tu parę razy w styczniu, potem w lutym, a w maju przeprowadził się na stale.
– Co na to stryj?
Hal wepchnął ręce w kieszenie, wbił wzrok w ziemię.
– Bo ja wiem…
– Twój tata od dawna planował emeryturę we Francji?
– Naprawdę nie mam pojęcia.
Meredith usłyszała w jego głosie gorycz i zalało ją współczucie.
– Chcesz zrozumieć, co się z nim działo przez tych kilka miesięcy – po
wiedziała miękko, rozumiejąc go aż nazbyt dobrze.
Hal podniósł głowę.
– Tak. Nie mogę twierdzić, żebyśmy byli zżyci. Moja mama umarła, kiedy miałem osiem lat. Poszedłem do szkoły z internatem. Nawet kiedy przyjeżdżałem do domu, na wakacje i święta, tata ciągle był zapracowany. Raczej trudno uznać, że byliśmy sobie bliscy. – Umilkł. Alekilka lat temu wiele się zmieniło. Dlatego czuję, że jestem mu coś winien.
Meredith nie musiała naciskać. Będzie chciał, sam powie więcej. A nie, to nie.
– Gdzie pracował? – spytała.
– W inwestycjach bankowych. Po studiach poszedłem do tej samej firmy. Właściwie bez namysłu.
– Rozumiem, ze odziedziczyłeś udziały ojca w Domaine de la Cade?- I między innymi dlatego rzucasz pracę w bankowości?
– Nie nazwałbym tego powodem, tylko pretekstem. – Pokiwał głową. -Stryj chce mnie spłacić. Nie powiedział tego wyraźnie, ale sprawa jest jasna. A ja ciągle mam wrażenie, że ojciec chętnie widziałby mnie tutaj.
– Rozmawiałeś z nim o tym?
– Nie. Pewnie obaj uważaliśmy, że mamy jeszcze dużo czasu na takie rozmowy. Rozumiesz.
Stanęli przed elegancką willą przy wąskiej uliczce. Po drugiej stronie znajdował się ogród z dużym kamiennym stawem i kawiarenką o zamkniętych drewnianych okiennicach.
– Pierwszy raz przyjechałem tutaj z tatą. Jakieś piętnaście lat temu, może szesnaście? Dużo wcześniej, niż stryj wymyślił tutejszą inwestycję.
Meredith uśmiechnęła się do siebie. Teraz rozumiała, dlaczego Hal tyle wiedział o Rennes-le-Chateau, a prawie nic o reszcie regionu. Czuł tutaj więź z ojcem.
Teraz to wszystko wygląda rewelacyjnie, ale wtedy wieś była okropnie zapuszczona. Kościół otwierali na kilka godzin dziennie, turystów pilnowała koszmarna gardienne, zawsze ubrana na czarno. Bałem się jej. -Uśmiechem odgonił wspomnienia. – A to jest słynna Villa Bethania. Sau-niere zbudował ją dla gości. Kiedy byłem tu z ojcem, wpuszczali zwiedzających. W jednym z pokojów człowiek znienacka natykał się na woskową figurę proboszcza.
– To musiało robić niezłe wrażenie.
– A ważne dokumenty historyczne leżały wtedy w otwartych gablotach, w wilgotnych, nieogrzewanych pomieszczeniach poniżej belwederu.
– Koszmar archiwisty – zaśmiała się Meredith.
– Teraz Rennes-le-Chateau jest wielką atrakcją turystyczną. W dwa tysiące czwartym, po wydaniu „Kodu Leonarda da Vinci", trzeba było zamknąć cmentarz, na którym jest pochowany Sauniere, bo zwiedzający by go zadeptali. Tylu ludzi zaczęło zjeżdżać do Rennes-le-Chateau.
– Z całego świata. Chodź, zobaczysz cmentarz przynajmniej przez ogro
dzenie.
W ciszy dotarli do solidnej metalowej bramy broniącej wejścia do nekropolii.
Meredith przekrzywiła głowę i przeczytała napis na porcelanowej tablicy, zawieszonej nad wejściem.
Memento homo quia pulvis es et in pulverem reverteris.
– I co to znaczy? spytał Hal.
– Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz.
Nie czuła się tu dobrze. Powietrze zdawało się ciężkie, a na dodatek miała wrażenie, jakby ją ktoś obserwował, choć uliczka była pusta. Wyciągnęła z torebki notatnik, przepisała łacińską sentencję.
– Wszystko zapisujesz?
– Jasne. Skrzywienie zawodowe.
Uśmiechnęli się do siebie i ruszyli dalej. Całe szczęście. Stanie pod cmentarzem było denerwujące.
Minęli imponującą kalwarię z kamienia, po czym zawrócili w górę inną alejką, do figurki Notre Damę de Lourdes, tuż obok wejścia do kościoła.
Pod stopami posągu na postumencie widniały słowa PENITENCE. PENITENCE, a u podstawy zdobionego filaru napis: MISSION 1891.
Meredith patrzyła jak urzeczona. Znowu ta sama data.
– Podobno jest to właśnie ten filar wizygocki – poinformował Hal -w którym Sauniere miał znaleźć pergamin.
– Pusty w środku?
– Pewnie tak.
– I tak sobie tutaj stoi? – zdziwiła się Meredith. – Lokalne władze nie boją się poszukiwaczy skarbów?
Spojrzała w życzliwe oczy postaci na cokole. Na jej milczące usta. I gdy tak patrzyła, na kamiennej twarzy zaczęły się rysować podłużne ślady, najpierw ledwo widoczne, po chwili mocniejsze i wyraźniejsze. Głębokie bruzdy, jakby ktoś drapał ją dłutem. Niby ślady szponów.
Co jest, do cholery?
Nie wierząc własnym oczom, podeszła bliżej, wyciągnęła rękę i dotknęła kamienia.
– Meredith? – usłyszała głos Hala.
Powierzchnia znów była gładka.
Meredith szybko cofnęła rękę, jakby zimny kamień parzył. Nic. Odruchowo obejrzała dłoń, czy nie ma na niej jakichś znaków.
– Co się stało?
Nic szczególnego, po prostu zaczynam mieć zwidy.
– Nic się nie stało. Słońce się odbija.
Hal patrzył na nią wyraźnie zatroskany, a jej się to podobało.
– A tak przy okazji, co się stało z tymi pergaminami? – spytała.
– Podobno Sauniere zawiózł je do Paryża. Osobiście.
– Jak to? Bez sensu. Dlaczego akurat tam? Katolicki proboszcz powi
nien jechać prosto do Watykanu!
Hal zaśmiał się głośno.
– Od razu widać, że nie czytasz powieści!
– Chociaż, wcielając się w rolę adwokata diabla myślała na głos -mogę założyć, że bał się celowego zniszczenia dokumentów przez Kościół.
Hal pokiwał głową. Taka właśnie jest najbardziej rozpowszechniona teoria. Tata podkreślał, że gdyby rzeczywiście jakiś proboszcz w odległym zakątku Francji odkrył niesłychaną tajemnicę, taką właśnie jak dokumenty ślubu Chrystusa albo dowody istnienia jego potomków, sięgające pierwszego wieku naszej ery, Kościołowi łatwiej byłoby go uciszyć raz na zawsze, niż na przykład płacić za milczenie.
– Słusznie.
– Tylko że tata miał swoją własną teorię. Całkiem inną. Spojrzała na niego zaciekawiona.
– Jaką?
– Ano taką, że cała ta awantura z Rennes-le-Chateau była tylko przy
krywką dla odwrócenia uwagi od wydarzeń, które się w tym samym czasie
rozgrywały w Rennes-les-Bains.
– Oho!
– A konkretnie?
– Sauniere był przyjacielem rodziny właścicieli Domaine de la Cade. Akurat w tym samym czasie w tamtej okolicy doszło do kilku niewyjaśnionych zgonów. Oficjalnie mówiło się, że nieostrożni padali ofiarą wilka albo może jakiegoś górskiego kota. Miejscowi wiedzieli swoje: po okolicy grasuje diabeł.
Ślady szponów.
– W tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym siódmym część domu spłonęła.
Przyczyny nie wyjaśniono, ale niektórzy uważają, że ogień wzniecono celowo. Żeby uwolnić okolicę od tego właśnie diabła, który zamieszkał na terenie Domaine de la Cade. W całej sprawie jakąś ważną rolę odegrała też talia kart tarota – i proboszcz Sauniere.
– Tarot Bousqueta.
– W sumie wiem niewiele, ale tatę ta historia wciągnęła – podsumował Hal.
– Tak? – Bardzo się starała, żeby jej głos nie zadrżał.
– Pod koniec kwietnia, tuż przedtem, zanim postanowił się przenieść do Francji, mieszkałem w Londynie w jego mieszkaniu. Kiedyś niechcący usłyszałem fragment rozmowy. A właściwie kłótni. Niewiele usłyszałem i jeszcze mniej zrozumiałem, ale tata mówił, że wnętrze kościoła Sauniere’a jest kopią jakiegoś starego grobowca.
– Spytałeś go o to?
– Owszem, ale nie chciał ciągnąć tematu. Powiedział tylko, że dowiedział się o istnieniu jakiegoś wizygockiego mauzoleum na terenie posiadłości Domaine de la Cade, jakiegoś grobowca, który został zniszczony w tym samym czasie, kiedy podpalono dom. Prawie kamień na kamieniu nie został.
Przez chwilę kusiło ją, żeby mu wszystko wyznać. Opowiedzieć o wróżeniu w Paryżu, o koszmarnych snach zeszłej nocy, o kartach schowanych na dnie szafy. O prawdziwej przyczynie przyjazdu do Rennes-les-Bains. Coś ją jednak powstrzymało. Chyba to, że Hal miał dosyć własnych kłopotów. Mało tego, że stracił ojca. Musiało się stać coś dziwnego, skoro policja trzymała ciało przez miesiąc.
– Co właściwie przydarzyło się twojemu ojcu? – spytała odruchowo.
I natychmiast zrozumiała, że posunęła się za daleko.- Przepraszam cię. jakoś tak mi się wyrwało…
– Nie szkodzi odpowiedział od razu. Wbił czubek buta w żwir. – Nie szkodzi – powtórzył. – Tata zginął w wypadku samochodowym. Wypadł z drogi na zakręcie, tuż przed wjazdem do Rennes-les-Bains. Auto wyrżnęło w dno rzeki, latem tam jest płytko. – Mówił monotonnym, pozbawionym emocji głosem. – Policja nie potrafi tego wyjaśnić. Pogoda była dobra, warunki na drodze doskonałe. A najgorsze… – przerwał.
– Spokojnie. – Wzięła go za rękę.
– Widzisz, wypadek zdarzył się bardzo wcześnie rano, na dobrą sprawę jeszcze prawie w nocy, wcale nie było ruchu o tej porze, więc samochód zauważono dopiero kilka godzin później. Tata próbował się wydostać, drzwi były uchylone, ale najwyraźniej mu się nie udało i potem znalazły go zwierzęta. Miał poszarpaną twarz, zresztą całe ciało.
– Współczuję ci.
Meredith przeniosła wzrok na kamienną figurę. Nie chciała łączyć tragicznego wypadku z roku dwa tysiące siódmego ze znacznie starszymi zdarzeniami, z diabłem prześladującym okolicę pod koniec dziewiętnastego wieku, ale nie mogła się od tego porównania uwolnić.
„Wszystkie metody wróżenia opierają się na wzorach, szkicach, rysunkach. Tak samo jak muzyka".
– Rzecz w tym, że pogodziłbym się z sytuacją, gdybym był przekonany, że to faktycznie był wypadek. Ale powiedzieli mi, że tata pił, zanim wsiadł za kółko. Słuchaj, przysięgam ci. tego jednego nigdy by nie zrobił. Nigdy. – Zamilkł. – Chciałbym wiedzieć, co się naprawdę stało. Chcę poznać prawdę. Nawet najgorszą. A w ogóle to co on tam robił, w dodatku o tej porze? Dokąd jechał? Chcę wiedzieć, co się wydarzyło.
Meredith pomyślała o swojej matce, o jej twarzy mokrej od łez. o krwi pod paznokciami. O starych fotografiach i o utworze na fortepian. A także o wewnętrznej pustce, która ją sprowadziła w ten zakątek Francji.
– Muszę się dowiedzieć – powtórzył Hal. Rozumiesz?
Odruchowo się do niego przytuliła, a on całkiem naturalnym gestem zamknął ją w ramionach. Pachniał wodą po goleniu i mydłem, a wełniany sweter łaskotał Meredith w nos. Było jej miło. ł wygodnie. Czuła ciepło Hala, odbierała jego gniew i złość, a przede wszystkim rozpacz.
– Tak zapewniła go cicho. Rozumiem.
Domaine de la Cade
Julian Lawrence odczekał, aż obsługa skończy pracę na pierwszym piętrze, i dopiero wtedy wyszedł z gabinetu. Wycieczka do Rennes-le-Chateau i z powrotem zajmie przynajmniej dwie godziny. Miał mnóstwo czasu.
Gdy usłyszał od Hala o spotkaniu z dziewczyną, najpierw odczuł ulgę. Nawet udało im się porozmawiać ze dwie minuty całkiem spokojnie. Może były to pierwsze znaki, że bratanek wreszcie pogodzi się z nieodwracalnymi faktami i zajmie swoimi sprawami? Pozbędzie się wątpliwości?
Na razie nic jeszcze nie zostało zdecydowane. Julian wspomniał, co prawda, już wcześniej o odkupieniu udziałów w Domaine de la Cade, ale nie forsował tematu. Dał chłopakowi czas do pogrzebu. Teraz jednak zaczynał się niecierpliwić.
W trakcie rozmowy wyszło na jaw, że dziewczyna, z którą Hal się umówił, jest pisarką. Wtedy Julian zaczął coś podejrzewać. Biorąc pod uwagę zachowanie Hala w ciągu ostatniego miesiąca, nie mógł wykluczyć możliwości, że chłopak postanowił zainteresować swoimi wątpliwościami na temat wypadku jakąś dziennikarkę.
Zajrzał do hotelowej książki meldunkowej. Meredith Martin okazała się Amerykanką, zarezerwowała pokój do piątku. Nie miał pojęcia, czy znała Hala wcześniej, czy też chłopak skorzystał z okazji, by opowiedzieć komuś swoją łzawą historyjkę. Tak czy inaczej, obawiał się. że Hal wykorzysta dziewczynę, by spowodować jeszcze więcej zamieszania. A nie zamierzał dopuścić, by jakieś plotki czy domysły zrujnowały jego plany.
Tylnymi schodami wszedł na pierwsze piętro, kluczem uniwersalnym otworzył pokój dziewczyny. Pstryknął polaroidem kilka zdjęć, by zyskać pewność, że zostawi wszystko dokładnie tak, jak zastał, i wziął się do roboty, zaczynając od nocnego stolika. Dokładnie przejrzał zawartość szuflad, jednak nie znalazł nic interesującego. Dwa bilety lotnicze, jeden z Tuluzy na paryskie Orły na piątkowe popołudnie, drugi na powrotny lot do Stanów, jedenastego listopada.
Na biurku stał laptop podłączony do zasilania. Julian otworzył wieko, monitor od razu się rozjarzył. Dalej poszło jak po maśle. Dziewczyna nie chroniła systemu żadnym hasłem, a jeśli chodzi o Internet, korzystała z bezprzewodowej sieci hotelowej.
Dziesięć minut później miał za sobą lekturę jej listów elektronicznych nudnych jak flaki z olejem, przejrzał historię ostatnio odwiedzonych miejsc w sieci i foldery z danymi. Nie znalazł nic. co by sugerowało, że jest dziennikarką. Zgromadziła notatki na temat jakichś poszukiwań w Anglii, zapisała paryskie adresy, które mu nic nie mówiły. Nic szczególnego.
Przeszedł do plików ze zdjęciami, oglądając je w kolejności zapisu. Najpierw fotografie z Londynu, potem z Paryża – fragmenty ulic, charakterystyczne punkty, tablica z godzinami otwarcia Parc Monceau.
Ostatni folder nosił nazwę Rennes-les-Bains. Ten go zmartwił. Znajdowało się w nim kilka zdjęć brzegu rzeki przy wjeździe do miasta, parę ujęć mostu i tunelu, dokładnie tam, gdzie samochód Seymoura wypadł z drogi.
Później ujęcia cmentarza, jeden kadr z kościelnego portyku w stronę Place des Deux Rennes. Julian splótł ręce na karku. W prawym dolnym rogu zdjęcia widać było fragment obrusa i księgi kondolencyjnej.
Ściągnął brwi.
Meredith Martin była w Rennes-les-Bains dzień wcześniej i fotografowała pogrzeb.
W jakim celu?
Kopiując foldery na memory sticka, usiłował wymyślić jakieś niewinne wyjaśnienie postępowania dziewczyny. Nic z tego.
Wyszedł z programu, wyłączył komputer, ustawił wszystko tak, jak zastał, i przeszedł do szafy. Jeszcze tylko kilka następnych zdjęć polaroido-wych. Metodycznie sprawdził każdą kieszeń, przeszukał półki z T-shirta-mi i butami. Nic.
Na dnie szafy, pod parą pantofli na wysokich obcasach, leżała miękka czarna torba podróżna. Julian otworzył suwak, zajrzał do głównej komory. Znalazł w niej tylko parę skarpetek i zapomnianą bransoletkę z koralików. Nic więcej. Wobec tego zabrał się do sprawdzania zewnętrznych kieszeni. Dwie na krótszych bokach okazały się całkiem puste, trzy mniejsze na dłuższym boku także. Podniósł torbę i potrząsnął nią niezbyt gwałtownie. Wydawała się trochę za ciężka. Postawił ją na podłodze i wsunął palce między ściankę a sztywne dno. Gdy pociągnął, puściły rzepy i wyściółka odsłoniła jeszcze jedną komorę. Z niej wyciągnął niewielki prostokątny przedmiot, owinięty w czarny jedwab. Dwoma palcami, bardzo ostrożnie, rozwinął tkaninę.
I zamarł.
Znalazł się oko w oko ze Sprawiedliwością.
Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że ma zwidy, ale zaraz uświadomił sobie, iż trzyma w rękach zwykłą reprodukcję. Rozłożył talię kart, obejrzał ją uważniej. Drukowane, laminowane. Seryjna produkcja, a nie oryginalny tarot Bousqueta. Oczywiście. Nie mogło być inaczej-Między kartami też nic nie znalazł. Tylko klasyczna talia. Taka sama jak ta, którą trzymał w sejfie. Żadnych dodatkowych słów lub zmian w ilustracjach.
Tak czy inaczej, talia kart w pokoju dziewczyny zmieniała wszystko, zwłaszcza w świetle informacji napływających z miejsca wizygockiego pochówku w Quillan. Pomiędzy różnymi przedmiotami znaleziono tam tabliczkę potwierdzającą istnienie innych takich lokalizacji w pobliżu Domaine de la Cade. Szczegółów jeszcze nie znał, rano nie zdążył się skontaktować ze swoim informatorem.
Niezależnie od wszystkiego, nasuwało się pytanie, skąd u Meredith Martin talia Bousqueta. W dodatku schowana na samym dnie torby. To nie mógł być przypadek. Należało założyć, że wiedziała o oryginalnej talii oraz jej powiązaniach z Domaine de la Cade.
Może Seymour powiedział synowi więcej, niż twierdził? A jeśli Hal sprowadził tutaj tę osobę z powodu kart, nie wypadku?
Musiał się napić. Zrobiło mu się gorąco, kołnierzyk uwierał w szyję. Jak mógł, choćby na chwilę, uwierzyć, że trzyma w ręku oryginalną talię…
Owinął karty czarnym jedwabiem, schował w torbie, odłożył ją do szafy. Ostatni raz rozejrzał się po pokoju. Wszystko było tak jak przed jego wejściem, a nawet jeśli coś zostało przesunięte, panna Martin z pewnością uzna, że zrobiła to sprzątaczka. Wyśliznął się z pokoju i żwawym krokiem podążył do tylnych schodów.
Cała operacja zabrała mu niecałe pół godziny.
Rennes-le-Chateau
Hal odsunął się pierwszy. W jego niebieskich oczach błyszczało oczekiwanie, trochę też zaskoczenie. Twarz miał zaczerwienioną.
Meredith także była zdziwiona. Siłą emocji, które ich połączyły. Teraz, kiedy osłabły, oboje czuli się niezręcznie. No i tak odezwał się Hal, wkładając ręce do kieszeni.
– No i tak – powtórzyła Meredith z szerokim uśmiechem.
Hal pchnął drzwi muzeum. Nie ustąpiły. Zagrzechotały rygle.
– Zamknięte skonstatował zdumiony. – Na głucho. Niemożliwe.
Strasznie cię przepraszam, powinienem był zadzwonić i sprawdzić…
Jakiś czas patrzyli na siebie w milczeniu. Po czym oboje wybuchnęli śmiechem.
– Sanatorium w Rennes-les-Bains też jest zamknięte powiedziała Meredith.- Do końca kwietnia.
Ten sam kosmyk nieznośnych włosów spadł mu na czoło. Bardzo miała ochotę go odgarnąć, ale postanowiła trzymać ręce przy sobie.
– Przynajmniej kościół jest otwarty… westchnął Hal. Wskazał litery
nad wejściem. Ten napis, TERRIBILIS EST LOCUS ISTE, to jeszcze
jedna przyczyna różnych wywrotowych teorii, związanych z Rennes-le-
– Chateau. – Odchrząknął. W dosłownym tłumaczeniu znaczy,,Oto jest
miejsce zdumiewające", ale Francuzi i Anglicy łączą słowo terribilis ze
swoim terrible i uważają, że miejsce ma być straszne.
Meredith podniosła wzrok, ale jej uwagę przykuł inny napis. IN HOC SIGNO VINCES. Znowu Konstantyn, katolicki władca Cesarstwa Bizantyjskiego. Te same słowa co na tablicy Henri Boudeta w Rennes-les-Bains. Przywołała w pamięci Laurę rozkładającą karty na stole. Cesarz to jeden z arkanów większych, między Czarodziejem a La Pretresse. A jeszcze hasło do Internetu w hotelu…
Kto wymyśla hasła do hotelowej sieci? spytała.
Mój stryj odpowiedział Hal zaskoczony. Tata niespecjalnie się wyznawał na komputerach. Wziął Meredith za rękę. – Wejdziemy?
Pierwsze, co uderzyło Meredith, to to, że kościółek był za mały. Wszystkie proporcje wydały jej się niewłaściwe.
Na ścianie po prawej znajdowały się różne napisy, jedne po francusku. inne w dziwacznej angielszczyźnie. Ze srebrnych głośników, zawieszonych w rogach, płynęła dyskretna pieśń, pewnie średniowieczne chóry gregoriańskie.
– W ramach walki z pogłoskami o tajemniczym skarbie i tajnych stowarzyszeniach – odezwał się Hal przyciszonym głosem – gdzie się tylko dało, uwypuklono elementy katolickie. Na przykład tutaj. – Stuknął palcem w jeden z napisów. – Sama zobacz. Dans cette eglise, le tresor cest vous. Skarbem kościoła jesteś ty.
Ale Meredith patrzyła na kropielnicę ustawioną po lewej stronie drzwi. Benitier złożono na barkach metrowej wysokości postaci diabła. Odpychająca czerwona twarz, zdeformowane ciało, przeszywające spojrzenie niebieskich oczu. Znała tę figurę. Widziała ją wcześniej. W każdym razie rysunek. W Paryżu, na stoliku u wróżki, gdy Laura rozłożyła arkana większe.
Diabeł. Karta XV.
– To jest Asmodeusz – objaśnił Hal. – Tradycyjny strażnik skarbu, sekretów i tajemnic, budowniczy świątyni Salomona.
Z wahaniem dotknęła posągu. Był zimny. Dłonie miał wykrzywione. zakończone pazurami. Odruchowo przeniosła spojrzenie na figurę Notre Damę de Lourdes, stojącą nieruchomo na kamiennym filarze.
Lekko potrząsnęła głową. Nad diabłem widniała rzeźba przedstawiająca cztery anioły. Ich głowy układały się w znak krzyża, a u stóp powtórzono słowa Konstantyna Wielkiego, tym razem po francusku. Kolory zblakły, farba się łuszczyła, jakby skrzydlate twory toczyły bitwę z góry skazaną na przegraną.
Jeszcze niżej, na górnej krawędzi postumentu, znajdowały się dwie litery: B.S.
– Mogą oznaczać: Berenger Sauniere – powiedział Hal. – Albo Boudet i Sauniere, La Blanąue i Le Salz, dwie miejscowe rzeki, zasilające sadzawkę znaną jako le benitier.
– Sauniere i Boudet się znali?
– Jak najbardziej. Boudet był mentorem młodego Sauniere'a. A podczas kilku miesięcy, jakie spędził w parafii Durban, też tutaj niedaleko, zaprzyjaźnił się z Antoine'em Gelisem, który potem objął parafię w Coustaussie.
– Byłam tam wczoraj. Same ruiny.
– Zamek faktycznie jest zrujnowany, ale w wiosce mieszkają ludzie. Duża nie jest, dosłownie parę domów. Gelis umarł w dość tajemniczych okolicznościach. Został zamordowany w Halloween tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego siódmego.
– Znaleziono winnego?
– Chyba nie. – Hal zatrzymał się przed kolejną rzeźbą. – Antoni Wielki. Słynny egipski święty z trzeciego, może czwartego wieku.
Meredith w jednej chwili zapomniała o zamordowanym proboszczu.
– Pustelnik! Następna karta z arkanów większych.
Tarot Bousqueta rzeczywiście musiał powstać w tej okolicy. Kościółek pod wezwaniem Marii Magdaleny świadczył o tym na wszystkie sposoby. Tylko jak do tego wzoru pasowała Domaine de la Cade?
I co to wszystko ma wspólnego z moją rodziną?
Spokojnie. Trzeba się skupić na tym, co tu i teraz. Nie ma sensu chwytać dwóch srok za ogon. A może tata Hala miał rację, może faktycznie kościół w Rennes-le-Chateau został zbudowany po to, by odciągnąć uwagę ludzi od złowieszczego miasteczka w dolinie? Była w tym jakaś logika, jednak przed wyciągnięciem wniosków należało się przyjrzeć sprawie bliżej.
– Naoglądałaś się? – spytał Hal. – Czy chcesz jeszcze zostać? Meredith, nadal zagubiona w myślach, pokręciła głową.
– Możemy iść.
Wracając do samochodu, rozmawiali niewiele. Żwir skrzypiał im pod nogami jak ubity śnieg. Zrobiło się chłodniej, nawet tutaj dotarły dymy z ognisk.
Hal otworzył samochód. Obejrzał się przez ramię.
– Na terenie Villa Bethania w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku odkryto ciała trzech mężczyzn. Wszyscy byli między trzydziestką a czterdziestką i wszystkich trzech zastrzelono. Jedno ciało zostało mocno pokaleczone przez dzikie zwierzęta. Oficjalnie uznano ich za ofiary wojny. Naziści okupowali ten rejon Francji, ruch oporu był aktywny. Miejscowi jednak uważają, że ciała były starsze, z końca dziewiętnastego wieku, i śmierć tych mężczyzn wiąże się z pożarem w Domaine de la Cade a może i z morderstwem księdza w Coustaussie.
Meredith popatrzyła na Hala nad dachem samochodu.
– Czy rzeczywiście ogień podłożono celowo?
– Nigdy nic nie wiadomo. Na ogół jednak ludzie uznali, że tak.
– Jeżeli ci trzej byli zamieszani w podpalenie albo w morderstwo, to kto ich zabił?
W tej chwili zdzwoniła komórka Hala. Kciukiem podważył wieczko. zerknął na numer. Twarz mu się ściągnęła.
– Wybacz – powiedział, zasłaniając mikrofon. – Muszę odebrać.
Nie ma sprawy.
Wsiadła do samochodu i patrzyła, jak Hal idzie w stronę jodły przy Tour Magdala.
„Nie ma czegoś takiego jak przypadek. Zawsze jest jakaś przyczyna ". Oparła się wygodnie i pogrążyła w myślach. Co się działo od momentu, gdy wysiadła z pociągu na Gare du Nord? Nie, lepiej później. Od chwili gdy postawiła nogę na barwnych stopniach, prowadzących do pokoju, w którym spotkała Laurę.
Wyjęła notes i w notatkach szukała odpowiedzi. Najważniejsze pytanie brzmiało, która z dwóch historii, jakie ją tu sprowadziły, była dla niej rzeczywiście ważna. W Rennes-les-Bains znalazła się, szukając śladów rodziny. Czy karty pasowały do takiej teorii? Czy też odnosiły się do czegoś zupełnie innego? Kazały szukać zaspokojenia wiedzy akademickiej, ale nie miały nic wspólnego z jej sprawami osobistymi? Czy w ogóle coś ją łączyło z Domaine de la Cade? Z Vernierami?
Co powiedziała Laura na temat czasu? Meredith przerzucała kartki, aż znalazła odpowiedni fragment zapisków.
„Linia czasu wydaje się zaburzona. Brakuje ciągłości wypadków, sprawy się zamazują… Przeszłość miesza się z teraźniejszością".
Spojrzała przez okno. Hal już wracał do samochodu, komórkę trzymał w dłoni, drugą rękę włożył do kieszeni.
A gdzie jest jego miejsce w tym wszystkim?
Jak tam? – spytała, gdy otworzył drzwi. – W porządku?
Niby tak, ale nie bardzo. Chciałem cię zaprosić na obiad, tylko, widzisz, wyszła pewna sprawa, którą muszę załatwić od razu.
Nic złego?
Nie, nie. Wręcz przeciwnie. Policja z Couizy wreszcie postanowiła pozwolić mi obejrzeć dokumenty dotyczące wypadku taty. Suszę im głowę od miesiąca, no i w końcu jest jakiś skutek.
Wspaniale! – Oby tylko faktycznie było się z czego cieszyć.
Mogę cię podrzucić do hotelu – podjął – albo zabrać ze sobą i potem coś zjemy. Problem w tym, że nie bardzo wiem, ile czasu mi to zajmie. Wiesz, jak to jest na południu. Mało kto się śpieszy.
Kusiło ją, żeby z nim pojechać. Wesprzeć go w trudnej chwili. Zaraz jednak uświadomiła sobie, że przez takie doświadczenie powinien przejść sam. Zresztą miała na głowie własne kłopoty i żadnych powodów, żeby wtykać nos w nie swoje sprawy.
– Nie chcę, żebyś się śpieszył zdecydowała. – Jeśli możesz mnie odwieźć do hotelu, to super.
Z niekłamaną radością odnotowała zawód na jego twarzy.
– Pewnie tak będzie lepiej – uznał. – Może faktycznie powinienem się zgłosić sam, robią mi grzeczność.
– Tak przypuszczałam.
Hal uruchomił silnik i wycofał wóz z parkingu.
– Spotkamy się wieczorem, dobrze? Ruszyli wąskimi uliczkami Rennes-le-Chateau. – Może wybierzemy się razem na drinka? Albo na ko-kcję? Nie wiem, co planowałaś…
– Nie ma sprawy. – Uśmiechnęła się zadowolona. – Może być kolacja.
Julian Lawrence stał przy oknie swojego biura w Domaine de la Cade, obserwując, jak bratanek zawraca i odjeżdża. Gdy samochód zniknął mu z oczu, skupił uwagę na kobiecie, która jeszcze przed chwilą machała Halowi na do widzenia. Na pewno ta Amerykanka.
Z uznaniem pokiwał głową. Niezła figura, mocna i szczupła, proste czarne włosy do ramion. Bez przykrości spędzi nieco czasu w jej towarzystwie.
Kiedy odwróciła się w stronę budynku, zobaczył twarz dziewczyny. Rozpoznał ją natychmiast, ale jakoś nie potrafił umiejscowić. Poszperał w pamięci i wreszcie znalazł. Ta namolna baba z zablokowanej drogi w Rennes-les-Bains. Jak najbardziej.
Niedobrze. Jeżeli panna Martin wspomni Halowi, gdzie widziała Juliana wczoraj wieczorem, bratanek będzie miał prawo go pytać, dokąd się wtedy wybierał. I pewnie sobie uświadomi, że wytłumaczenie spóźnienia nie ma żadnego sensu.
Osuszył szklaneczkę. Podjął decyzję. Przeciął biuro trzema długimi krokami, chwycił marynarkę wiszącą na drzwiach i ruszył do holu.
W drodze powrotnej z Rennes-le-Chateau Meredith miała o czym myśleć. Jeszcze niedawno prezent od Laury wydawał jej się fatalnym ciężarem. Teraz karty tarota otwierały przed nią interesujące możliwości.
Odczekała, aż samochód Hala zniknął jej z oczu, obróciła się na pięcie i poszła do hotelu. Była lekko podenerwowana, ale też podekscytowana. Takie same sprzeczne emocje targały nią przy stoliku wróżki. Nadzieja i sceptycyzm, niecierpliwe oczekiwanie, ale i strach, że kiedy doda dwa do dwóch, wyjdzie jej pięć. Pani Martin'?
Zaskoczona obróciła się w kierunku głosu i zobaczyła stryja Hala-Spięła się, mając świeżo w pamięci niezbyt uprzejmą rozmowę poprzedniego wieczoru w Rennes-les-Bains. Pozostawało mieć nadzieję, że mężczyzna jej nie rozpozna. Tak czy inaczej, miał na ustach uśmiech.
– Pani Martin? powtórzył, wyciągając rękę. Nazywam się Julian Lawrence. Chcę panią przywitać w Domaine de la Cade.
– Miło mi.
Podali sobie dłonie.
– A przy okazji – leciutko wzruszył ramionami – chciałbym przeprosić za niezbyt uprzejme zachowanie wczoraj w mieście. Gdybym wiedział, że jest pani znajomą mojego bratanka, przynajmniej bym sięprzedstawił.
Meredith poczuła, że się czerwieni.
– Nie sądziłam, że pan mnie zapamięta. – Przygryzła wargę. – Moje zachowanie także nie było bez zarzutu.
– Naprawdę nie ma o czym mówić. Hal na pewno wspomniał, że wczorajszy dzień był dla nas trudny. Marne to wytłumaczenie, ale jednak… -Nie dokończył zdania.
Meredith zauważyła, że Julian Lawrence ma tak samo jak Hal, zwyczaj patrzenia ludziom prosto w oczy. Poza tym, choć ze trzydzieści lat starszy, roztaczał wokół siebie tę samą charyzmę. Ciekawe, czy ojciec Hala również miał ten dar.
– Rozumiem – powiedziała. – Zechce pan przyjąć kondolencje.
– Proszę mi mówić po imieniu. Zamilkł, ale nie doczekał się rewanżu. – Rzeczywiście, nie jest nam łatwo. – Spuścił wzrok. – Nie orientuje się pani przypadkiem, gdzie się podział mój bratanek? O ile wiem, rano mieliście jechać do Rennes-le-Chiiteau, ale po południu spodziewałem się go tutaj. Chciałem zamienić z nim dwa słowa.
– Zadzwonili do niego z policji w Couizie. O ile nie pomyliłam nazwy miejscowości.
Wyraźnie go to zainteresowało, choć wyraz jego twarzy w zasadzie się nie zmienił. Meredith natychmiast pożałowała, że się w ogóle odezwała.
– A o co chodziło?
– Nic mi nie powiedział – zapewniła pośpiesznie.
– Szkoda, będę musiał zaczekać. W geście rezygnacji otworzył dłonie. – Trudno. Nie ma rady. – Uśmiechnął się znowu, lecz tym razem uśmiech nie sięgnął oczu. – Mam nadzieję, że się pani u nas podoba? Niczego pani nie brakuje?
– Niczego zapewniła go, spoglądając na schody.
– Proszę mi wybaczyć, nie zatrzymuję pani.
– Muszę popracować…
– A tak, tak. Hal wspomniał, że pani pisze. Przyjechała tu pani z jakimś konkretnym zadaniem?
Znalazła się w pułapce.
– Niezupełnie. Chciałam się trochę rozejrzeć.
– Rozumiem. Podał jej rękę. Wobec tego nie będę pani dłużej zatrzymywał.
Nie chcąc być niegrzeczna, wyciągnęła do niego dłoń. Tym razem jeg0 dotyk okazał się niemiły. Zbyt osobisty.
Jeśli pani spotka mojego bratanka, proszę mu powtórzyć, że go szukam.
Oczywiście.
Odszedł, nie oglądając się ani razu. Pewny siebie. Opanowany.
Meredith wypuściła powietrze ustami.
O co właściwie chodziło? Stała przez chwilę bez ruchu, ze wzrokiem wbitym w miejsce, gdzie przed minutą stał właściciel hotelu. Potem, zła na siebie, że znowu wyprowadził ją z równowagi, wzięła się w garść.
Nie myśl o tym, nakazała sobie.
Rozejrzała się dookoła. Recepcjonistka nie zwracała na nią uwagi, zajęta rozmową z przyjezdnym. Z restauracji dobiegał gwar świadczący o tym, że większość gości właśnie je obiad. Trudno o lepszą okazję.
Szybkim krokiem przeszła po szachownicy płytek za fortepian i zdjęła ze ściany interesujący ją portret. Wsunęła zdjęcie pod kurtkę i ruszyła w górę po schodach, pokonując po dwa stopnie naraz.
Dopiero gdy znalazła się w pokoju i zamknęła za sobą drzwi, odetchnęła spokojniej.
Stanęła, zmrużyła oczy, rozejrzała się uważnie.
Coś tu było nie tak. Czuła obcy zapach. Subtelny, ledwo wyczuwalny. ale jednak. Objęła się ramionami, bo pierwsze, co jej przyszło na myśl, to nocny koszmar. Pokręciła głową. Tylko spokojnie. Na pewno była tu sprzątaczka. Teraz czuła coś zupełnie innego niż w nocy.
Wtedy miała pewność, że ktoś jest w pokoju, powiało chłodem…
Zresztą to był tylko sen.
Wzruszyła ramionami. Pewnie to zapach jakiegoś środka czyszczącego. Nawet niezbyt mocny. Bez przesady. Chociaż dziwaczny. Odruchowo zmarszczyła nos. Jakby woń gnijących resztek ryb nad morzem.
Meredith wyjęła z szafy talię kart i ostrożnie odsunęła na boki wszystkie cztery rogi czarnego jedwabiu, jakby trzymała w dłoni kruche szkło.
Na wierzchu znajdował się niepokojący obraz Wieży – tło w szarościach i zieleniach, drzewa żywsze tutaj, w to chmurne popołudnie, niż wydawały się w Paryżu. Wpatrzyła się w pierwszą kartę z lekkim zdziwieniem. Miała nieodparte wrażenie, że kiedy Laura składała talię, na wierzchu została Sprawiedliwość. Cóż, najwyraźniej się myliła.
Zrobiła miejsce na biurku, położyła na nim karty, po czym wyjęła z torebki notatnik. Szkoda, że poprzedniego wieczoru nie znalazła czasu, żeby przerzucić zapis wizyty u wróżki z papieru na ekran.
Przez chwilę zastanawiała się, czy gdyby rozłożyła dziesięć kart, które wczoraj wyciągnęła z talii, gdyby się im przyjrzała w spokoju, zobaczyłaby coś więcej. Jednak nie. Mniej interesowało ją samo wróżenie, bardziej informacje na temat kart Bousqueta oraz ich powiązania z Domaine de la Cade, z Vernierami i rodziną Lascombe'ów.
Wydzieliła z talii arkana większe, resztę odłożyła na bok, a te dwadzieścia dwie karty, teraz najważniejsze, rozłożyła w trzech rzędach, umieszczając Głupca nad nimi, tak samo jak to zrobiła Laura. Tym razem wywierały na niej zupełnie inne wrażenie niż poprzednio. Wczoraj ją denerwowały. Jakby trzymając je w ręku, czemuś się poddawała. Dzisiaj natomiast wydawały się przychylnie nastawione.
Przyjrzała się czarno-białym postaciom ze zdjęcia z holu. Osobom zatrzymanym w czasie. Następnie przeniosła spojrzenie na barwne ilustracje na kartach.
Najpierw Le Pagad, z tymi niemożliwie błękitnymi oczami i gęstymi czarnymi włosami, uwieczniony razem z symbolami tarota. Atrakcyjny, ale czy można mu ufać.
Przyszła jej do głowy zupełnie nowa myśl. Czy to możliwe, żeby… Odłożyła Magika na bok. Wzięła do ręki kartę numer I, Le Mat, położyła obok fotografii w ramkach. Teraz, gdy obie podobizny znalazły się Jedna przy drugiej, nie pozostały jej żadne wątpliwości. To był „mon sieur Vernier". Ten sam dobroduszny wyraz twarzy, szczupła figura czarny wąs.
Następnie karta numer II, La Pretresse. Eteryczne, stonowane rysy „madame Lascombe". Z całą pewnością. Tyle tylko, że na rysunku kobieta miała na sobie wieczorową suknię z głębszym dekoltem.
A teraz, niżej, na karcie numer XV, para przykuta łańcuchami do podestu, na którym stoi diabeł.
I wreszcie karta numer VIII, La Force. „Mademoiselle Leonie Vernier".
Na ustach Meredith pojawił się uśmiech. Z tą kartą czuła się powiązana, zaprzyjaźniona, zupełnie jakby znała przedstawioną na niej dziewczynę. W jakimś sensie pewnie dlatego, że Leonie przypominała jej Lilly De-bussy. Była, co prawda, młodsza od pierwszej żony kompozytora, ale miała takie same wielkie, niewinne oczy i masę miedzianych loków. Na zdjęciu były okiełznane, na karcie spadały falą za ramiona. Przede wszystkim jednak na obu wizerunkach dziewczyna równie otwarcie spoglądała na patrzącego.
Coś nie dawało Meredith spokoju, niestety, nie potrafiła określić co.
Zajęła się następnymi kartami. Diabeł, Wieża, Pustelnik, Cesarz. Przyjrzała się każdej po kolei, z narastającym poczuciem, że dalsze badania ją oddalają, a nie przybliżają do celu.
Odchyliła się na oparcie krzesła. Stary mebel skrzypnął ostrzegawczo. Założyła ręce za głowę i przymknęła oczy.
Gdzie popełniam błąd?
Pozwoliła myślom błądzić bez celu. Słowa Laury wracały do niej bez szczególnego porządku, same wyznaczając wzór.
Oktawy. Wszystkie ósemki.
Ósemka to cyfra skończonego dzieła. A jednocześnie symboi przeszkód i konfliktów. W starych taliach Siła i Sprawiedliwość zamiennie bywały oznaczane numerem osiem. La Justice i Le Pagad uzupełniani są znakiem nieskończoności, poziomą ósemką.
A ze wszystkim spleciona jest muzyka. Z jej rodziną, z tarotem Bous-ąueta, z Vernierami, wróżeniem w Paryżu. Do kompletu jeszcze stary utwór na fortepian. Sięgnęła po notes, przerzuciła kilka kartek, szukając nazwiska amerykańskiego kartomanty, który powiązał tarota z muzyką. Włączyła laptop i niecierpliwie stukając paznokciami o biurko, czekała na połączenie. Wreszcie ukazało się okienko przeglądarki. Wpisała PAUL FOSTER CASE. Natychmiast uzyskała listę stron.
Od razu otworzyła Wikipedię. źródło wiarygodne i zrozumiale. Paul Poster Case, Amerykanin, zainteresował się kartami na początku dwudziestego wieku, gdy pracował na statkach parowych, grając w wodewilach na pianinie i organach. Trzydzieści lat później, w Los Angeles, założył organizację mającą na celu promowanie jego własnego systemu tarota, nazwaną Buil-ders of the Adytum, w skrócie BOTA. Nowością był fakt, że Case wyszedł ze swoją filozofią do ludzi, w przeciwieństwie do innych systemów ezoterycznych tamtych czasów, które były trzymane w sekrecie i dostępne wyłącznie elitom. Drugą cechą szczególną tej idei była jej interaktywność. W przeciwieństwie do innych talii, karty BOTA wydawano jedynie w postaci czarnego szkicu na białym tle. wychodząc z założenia, że każdy użytkownik pokoloruje je sobie według własnego uznania, tworząc w ten sposób talię jedyną w swoim rodzaju. Jak się okazało, ten właśnie pomysł, bardziej niż cokolwiek innego, rozpowszechnił tarota w Stanach Zjednoczonych.
Kolejną innowacją, wprowadzoną przez Case'a, było połączenie nut z niektórymi kartami z arkanów większych. A w zasadzie ze wszystkimi, poza dwudziestą. Słońcem, i dziewiątą – Pustelnikiem, jakby te dwa wizerunki stały poza nurtem zdarzeń.
Meredith przyjrzała się ilustracji, gdzie strzałkami pokazano, która karta powiązana jest z którym klawiszem.
A zatem: Wieża, Sąd Ostateczny oraz Cesarz zostały przypisane do dźwięku C. Diabeł – połączony z A. D odnosiło się do Kochanków i Siły, a Magik oraz pozbawiony numeru Głupiec zostali przypisani do E.
C-A-D-E. Domaine de la Cade.
Wpatrywała się w ekran, jakby podejrzewała oszustwo.
C-A-D-E. Cztery dźwięki, powiązane z konkretnymi kartami arkanów większych.
Co więcej, rysowała się jeszcze jedna zbieżność. Meredith sięgnęła po pergamin z utworem. „Grobowiec 1891". Znała go na pamięć. Czterdzieści pięć taktów, zmiana tempa w części środkowej, styl i charakter przywodzący na myśl dziewiętnastowieczne ogrody i dziewczęta w jasnych sukienkach. Budzący echa Debussy'ego, Satiego i Dukasa.
I, rzecz jasna, oparty na dźwiękach A, C, D oraz E.
Na kilka chwil zapomniała, gdzie jest i co robi. Zobaczyła swoje dłonie na klawiaturze. Istniała dla niej wyłącznie muzyka. A, C, D i E. Na koniec arpeggio, ostatni akord odpłynął do przeszłości.
Wszystko się zgadzało.
Tylko co właściwie miało znaczyć, u licha ciężkiego?
Napłynęły wspomnienia dawnych czasów, kiedy w Milwaukee nauczycielka muzyki, panna Bridge, powtarzała te same słowa jak mantrę.
„Oktawa składa się z dwunastu półtonów. Skalę diatoniczną tworzą tony i półtony. Jest ona zbudowana z siedmiu dźwięków. Pentatoniczna -z pięciu. Pierwszy, czwarty i piąty to stopnie triady harmonicznej – zespołu trójdźwięków: toniki, subdominanty i dominanty, które stanowią o urodzie i perfekcji dzieła".
Meredith z uśmiechem pogrążyła się we wspomnieniach, pozwoliła im prowadzić myśli. Muzyka i matematyka. Gdzie między nimi powiązania. anie tylko zbiegi okoliczności? Wstukała w wyszukiwarkę FIBONACCI. Zaczęła czytać.
W roku tysiąc dwieście drugim Leonardo Pisano, znany lepiej jako Fi-bonacci, opisał szczególny ciąg matematyczny. Po dwóch wartościach początkowych każda następna liczba stanowiła sumę dwóch poprzednich.
O, 1, 1, 2, 3, 5, 8, 13, 21, 34, 55, 89, 144, 233, 377.
Stosunek między parami kolejnych liczb określany jest mianem złotych proporcji. Złotego środka.
W muzyce ciąg Fibonacciego jest niekiedy wykorzystywany przy strojeniu. Wyniki z tego ciągu występują także w naturze, na przykład w liczbie gałęzi na drzewach załamań fali czy wzoru kory sosny. Nie każdy wie że słonecznik zawsze ma osiemdziesiąt dziewięć nasion.
Meredith uśmiechnęła się.
Ja o tym pamiętam, pomyślała.
Debussy flirtował z ciągiem Fibonacciego w swoim wielkim poemacie symfonicznym „Morze". Był to jeden z najpiękniejszych dowodów, że choć kompozytor najbardziej cenił sobie nastrój, kilka jego wiekopomnych dzieł zostało skonstruowanych na podstawie modeli matematycznych. Tak więc pierwszy fragment „Morza" liczy sobie pięćdziesiąt pięć taktów, a następnie przechodzi w pięć fragmentów o długości: dwadzieścia jeden, osiem, osiem. pięć i na koniec trzynaście taktów – wszystko to liczby Fibonacciego.
Wolniej, napomniała siebie Meredith. Spokojnie. Po kolei.
Wróciła do strony, której głównym bohaterem był Paul Foster Case. Trzy z czterech nut, powiązanych z Domaine de la Cade, były numerami z ciągu Fibonacciego. C, A i E. W kartach Głupiec miał 0, Czarodziej I, a Siła VIII.
Jedynie D, karta VI, Kochankowie, nie pasowała do ciągu matematycznego.
Meredith przeczesała włosy palcami.
Czy to oznaczało, że jej rozumowanie było niewłaściwe? Czy też był to wyjątek potwierdzający regułę?
Zabębnita palcami o blat biurka. Kochankowie jednak pasowali do sekwencji. Jeśli pojawiali się osobno, a niejako para. Wtedy Le Mat, Głupiec, występował pod cyfrą zero, podczas gdy Arcykapłanka była dwójką. I zero, i dwójka znajdowały się w ciągu Fibonacciego.
I cóż z tego?
Nawet jeśli wszystkie te odnośniki były coś warte, jakie mogło istnieć połączenie między tarotem Bousqueta, Domaine de la Cade i Paulem Posterem Case? Tutaj daty wcale nie pasowały.
Case założył stowarzyszenie BOTA w latach trzydziestych w Ameryce. Talia Bousqueta powstała w Europie w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku, arkana mniejsze pewnie nawet wcześniej. Nie da rady. Bousquet nie mógł korzystać z pomysłów Case'a.
Zaraz, zaraz… a gdyby tak odwrotnie?
Spróbujmy. Jeżeli Case usłyszał o powiązaniach tarota z muzyką i r>a tej podstawie zmodyfikował swój system? Może znal talię Bousqueta. A może nawet samą Domaine de la Cade? Jeżeli myśl przeszła nie z Ameryki do Francji, ale w przeciwną stronę?
Meredith wyjęła z torebki powycieraną kopertę, z niej wyciągnęła zdjęcie młodego mężczyzny w żołnierskim mundurze.
Przyjrzała mu się uważnie.
Chyba była ślepa. Jeszcze przed chwilą jej się wydawało, że Le Mat to Anatol Vernier! Niby tak, ale przecież między Vernierem a młodym żołnierzem istniało uderzające podobieństwo! Tak samo jak z Leonie! Długie, ciemne rzęsy, wysokie czoło, to samo spojrzenie, prosto w obiektyw.
Jeszcze raz przyjrzała się portretowi. I daty się zgadzały! Chłopak w mundurze mógłby być młodszym bratem lub kuzynem, a może synem?
I moim przodkiem, pomyślała.
Miała wrażenie, jakby ktoś zdjął jej z barków ogromny ciężar. Balast niewiedzy. Z drugiej strony, natychmiast odezwał jej się w sercu głos ostrzegający przed wyciąganiem pochopnych wniosków.
Sprawdzaj teorie. Weryfikuj fakty. Szukaj prawdy.
Palce zatańczyły po klawiaturze. Wbiła do wyszukiwarki najpierw słowo „Vernier".
Nic z tego. Owszem, były wyniki szukania, ale nic przydatnego.
Czas jakiś wpatrywała się w ekran z niedowierzaniem.
Naprawdę nic?
Dodała „Bousquet" i,.Rennes-les-Bains". Tym razem pokazało się kilka stron oferujących karty tarota i parę miejsc z podstawowymi informacjami na temat talii Bousqueta. Nic nowego.
Z przechyloną głową przyglądała się opalizującemu ekranowi. Mogła jeszcze wejść na strony rodów tej części Francji i spróbować cofnąć się do XIX wieku, choć był to dość pracochłonny sposób uzyskiwania informacji. I pewnie przydałaby się pomoc Mary.
Uznała to za dobry pomysł, więc napisała do niej list, prosząc o sprawdzenie na miejscowych stronach Milwaukee, dotyczących historii, oraz w dawnych spisach wyborców, czy występuje jakiś Vernier. Oczywiście, pamiętała przy tym, że jeśli żołnierz był synem Leonie, a nie Anatola, nazywał się pewnie całkiem inaczej. Po namyśle dopisała w mailu nazwisko Lascombe, podpisała korespondencję długą linią buziaków i kliknęła „Wyślij".
Ciszę przerwał dzwonek telefonu.
Popatrzyła na aparat stojący przy łóżku, jakby nie umiała sprecyzować, co właściwie słyszy. Dzwonek odezwał się po raz drugi.
Chwyciła słuchawkę.
– Halo?
– Meredith? Tu Hal.
Natychmiast się zorientowała, że rozmówca nie jest w szampańskim humorze.
– Dzwonię, żeby ci dać znać. że już wróciłem.
– Jak poszło? Pauza.
– Chciałbym ci opowiedzieć nie przez telefon. Będę w barze, zaczekam,
nie śpiesz się. Nie chcę cię odrywać od pracy.
Meredith spojrzała na zegarek i zdziwiła się, widząc, że jest piętnaście Po szóstej. Ogarnęła wzrokiem chaos na biurku: karty, komputer z mnó stwem pootwieranych stron, fotografie, notes – namacalne dowody pracy Głowa jej pękała. Zebrała sporo wiadomości, a mimo to nadal błądziła w ciemnościach.
Nie bardzo chciała przerywać poszukiwania, jednak wyraźnie była zmęczona. Przypomniała sobie szkoine czasy, kiedy Mary wchodziła do jej pokoju, całowała ją w czubek głowy i proponowała przerwę w nauce. Mówiła, że rano wszystko będzie łatwiejsze i prostsze. Że czas spać.
I zwykle… w zasadzie zawsze miała rację.
Dzisiaj Meredith niczego się już nie doszuka. Zresztą, sądząc po tonie głosu Hala, przyda mu się towarzystwo. I jej też nie zaszkodzi.
Najpierw żywi, potem zmarli.
– Właściwie na dzisiaj skończyłam.
– Poważnie?
Ulga zawarta w tym jednym słowie wywołała uśmiech na twarzy Meredith.
– Całkiem poważnie.
– Na pewno ci nie przeszkadzam?
– Na pewno. Podokańczam drobiazgi i za dziesięć minut jestem na dole. Przebrała się w białą bluzkę oraz ulubioną czarną spódnicę. Nie nazbyt strojnie, ale wieczorowo. Stanęła przed lustrem w łazience, nałożyła odrobinę różu na policzki, przeciągnęła tuszem po rzęsach i szminką po wargach. Przeczesała włosy, zwinęła je w węzeł.
Właśnie wkładała buty, kiedy laptop zapiszczał, obwieszczając przybycie nowej poczty.
Wywołała z paska skrzynkę pocztową i otworzyła najnowszy list – od Mary. Tylko dwie linijki, ale z nazwiskami, datami i adresami. A pod spodem obietnica kolejnych informacji.
Na twarz Meredith wypłynął szeroki uśmiech.
Strzał w dziesiątkę!
Wzięła do ręki fotografię żołnierza, który już nie był nieznany. Ciągle jeszcze pozostało sporo do zrobienia, jednak już widziała koniec poszukiwań. Wetknęła zdjęcie w ramki, razem z portretem trzech osób. Tam było jej miejsce. Rodzina znowu w komplecie.
Jej rodzina.
Nie siadając, wstukała odpowiedź.
„Jesteś niesamowita. Dalsze info mile widziane! Serdeczności".
Kliknęła „Wyślij" i, cały czas uśmiechnięta, zeszła na dół, do Hala.