Piątek, 23 października 1891
Następnego ranka Leonie obudziła się z myślą o Victorze Constancie, podobnie jak wieczorem zasnęła.
Spragniona świeżego powietrza, ubrała się szybko i wyszła na spacer. Dookoła widziała ślady burzy z poprzedniego dnia. Wszędzie połamane gałęzie, opadłe liście, miotane wiatrem. Dzisiaj zapadła cisza, różowy świt wstawał świeży i jasny. A jednak nie. W oddali, nad Pirenejami, szary wał chmur burzowych szykował się do ataku.
Obeszła staw, zatrzymała się na cypelku, przyjrzała marszczonej wiatrem wodzie, po czym zawróciła do domu. Na trawnikach rąbek sukienki zebrał rosę. Stopy zostawiały niegłębokie ślady.
Otworzyła frontowe drzwi, weszła do holu, tupnęła kilka razy na szorstkiej wycieraczce, strząsając wodę z pantofli. Zsunęła kaptur, odpięła klamrę i powiesiła płaszcz na metalowym haku.
Idąc po czerwonych i czarnych płytkach w stronę jadalni, uświadomiła sobie, że ma nadzieję, iż Anatol jeszcze nie zszedł na śniadanie. Z jednej strony, martwiła się o Izoldę, ale z drugiej, ciągle była naburmuszona z powodu wcześniejszego powrotu z Carcassonne i nie miała najmniejszej ochoty być miła dla brata.
Otworzyła drzwi. W jadalni zastała jedynie pokojówkę, która ustawiała na metalowym trójnogu pośrodku stołu emaliowy dzbanek z kawą, ozdobiony czerwonymi i błękitnymi wzorami.
Na widok wchodzącej Marieta dygnęła.
– Madomaisela.
– Dzień dobry.
Leonie podeszła do swojego stałego miejsca na zwężonym końcu owalnego stołu i usiadła twarzą do drzwi. Jedna myśl nie dawała jej spokoju. Jeżeli zła pogoda w Carcassonne się utrzyma, wówczas patron hotelu nie zdoła Victorowi dostarczyć listu na Square Gambetta. Albo też, ze względu na ulewny deszcz, koncert zostanie odwołany. Nie miała jak się upewnić, czy pan Constant otrzyma jej wyjaśnienie, i wprawiało ją to w paskudny humor.
Dowiem się, jeśli do mnie napisze.
Westchnęła ciężko i rozłożyła na kolanach serwetkę.
– Czy mój brat już schodził na śniadanie? – zapytała służącą.
– Nie, madomaisela, panienka jest pierwsza.
– A jak się czuje ciotka? Lepiej?
Dziewczyna milczała chwilę, potem odezwała się przyciszonym głosem, jakby powierzała gościowi wielki sekret.
– Panienka nie wie? Madama w nocy czuła się tak źle, że senher Anatol musiał posłać do miasta po doktora.
– Co takiego?! – Leonie wstała. – Nic nie wiedziałam. Już do niej idę.
– Lepiej nie – zatrzymała ją Marieta. – Pół godziny temu madama wreszcie zasnęła. Śpi jak dziecko.
Dziewczyna usiadła na powrót.
– Co powiedział lekarz? Doktor Gabignaud, jak rozumiem?
Służąca kiwnęła głową.
– Madama się przeziębiła, mogło się z tego wykluć coś gorszego. Dostała proszek na zbicie gorączki. Siedzieli przy niej we dwóch przez całą noc.
– A teraz jak wyglądają sprawy?
– To już musi panienka spytać senhera Anatola. Rozmawiał z doktorem na osobności.
Leonie czuła się okropnie. Miała sobie za złe nieprzyjazne myśli i fakt, że całą noc przespała, nie mając pojęcia, co się dzieje w domu. Żołądek jej się ścisnął, wątpiła, by dała radę przełknąć choćby najmniejszy kęs. Ale gdy Marieta postawiła przed nią talerz ze smażonymi jajkami i bekonem, koszyk z ciepłym białym chlebem oraz świeżutkie masło, jednak się skusiła.
Jadła w ciszy. Myśli jej się rwały. A to martwiła się o zdrowie ciotki, a to wspominała cudowne chwile z panem Constantem, potem znów troskała się o Izoldę.
W pewnej chwili usłyszała czyjeś kroki w holu. Rzuciła serwetkę na stół, zerwała się na równe nogi i pobiegła do drzwi. Jeszcze dwa susy i wpadła na Anatola.
Był blady, pod oczami miał ciemne kręgi, najwyraźniej całą noc nie spał.
– Braciszku, dopiero co się dowiedziałam – rzuciła spiesznie. – Marieta powiedziała, żeby cioci nie przeszkadzać, że zasnęła. Czy doktor jeszcze wróci, czy ciocia…
Anatol uniósł rękę, hamując potok słów. Uśmiechnął się, a mimo zmęczenia uśmiech miał promienny.
– Calmetoi- powiedział, kładąc dłoń na ramieniu siostry. – Spokojnie, petite, najgorsze minęło.
– Ale…
– Izolda wyzdrowieje. Gabignaud jest zdolnym lekarzem. Dał jej środki nasenne. Jest słaba, ale już nie ma gorączki. Teraz wystarczy na kilka dni zatrzymać ją w łóżku.
Z oczu dziewczyny popłynęły łzy. Trochę się zdziwiła. Nawet nie wiedziała, że aż tak lubi ciocię, tę przemiłą, spokojną, uprzejmą osobę.
– Już dobrze, już dobrze, maleńka. Nie trzeba płakać. Wszystko będzie jak trzeba. Nie ma powodów do niepokoju.
– Nie kłóćmy się więcej – chlipnęła dziewczyna. – Strasznie mi było ciężko na duszy.
– Mnie też – przyznał, wyjmując z kieszeni chusteczkę.
Leonie otarła łzy, po czym głośno wydmuchała nos.
– Ładne rzeczy! – Anatol pokręcił głową. – Mama byłaby zgorszona twoim zachowaniem. – Uśmiechnął się szeroko. – Jesteś już po śniadaniu?
Dziewczyna skinęła głową.
– Ja jeszcze nie jadłem. Dotrzymasz mi towarzystwa?
Aż do wieczora trzymała się blisko Anatola, zapomniała nawet o Vic-torze Constancie. Najważniejsi byli dla niej ludzie, którzy zamieszkali w Domaine de la Cade, ich miłość i troski.
Izolda została w łóżku na kilka dni. Była słaba i wycieńczona. Leonie czytała jej na głos, dbała o nią i troszczyła się, jak umiała. Po trochu na policzki chorej zaczęły wracać kolory. Anatol zajął się sprawami majątku, i to tak gorliwie, że przesiadywał w sypialni ciotki nawet wieczorami. Możliwe, że służba była nieco zaskoczona taką familiarnością, ale nikt jej głośno nie komentował.
Kilka razy Leonie przyłapała brata, gdy patrzył na nią w szczególny sposób, jakby się chciał z czegoś zwierzyć, jednak wszelkie pytania kwitował uśmiechem, po czym spuszczał wzrok i wracał do swoich zajęć.
W niedzielę wieczorem Izolda czuła się już na tyle dobrze, że do jej sypialni zaniesiono tacę z kolacją. Leonie z radością skonstatowała, iż ciocia wreszcie nie wygląda na chorą. Znów miała promienną cerę i błyszczące oczy. W zasadzie wyglądała nawet lepiej, niż przed chorobą. Anatol również najwyraźniej zwrócił na to uwagę, bo chodził po domu w doskonałym nastroju, często pogwizdując.
W poniedziałek rano dotarły do Domaine de la Cade wieści o klęsce żywiołowej w Carcassonne. Od tej pory najważniejszym tematem rozmów służby stała się powódź. Od piątkowego ranka po sobotni wieczór nad miastem i okolicą szalały gwałtowne burze, zamarła komunikacja, niektóre miejsca zostały całkowicie odcięte od świata. Po dwóch dniach ulewnego deszczu, który bardziej dawał się we znaki na równinach niż w wioskach położonych wyżej na górskich zboczach, w niedzielę, we wczesnych godzinach rannych, Aude wystąpiła z brzegów, zalewając Bastide i tereny w pobliżu koryta. Według pierwszych doniesień, pod wodą znalazła się znaczna część quartier Trivalh, a quartier Barbacane – w całości. Pont Vieux, łączący średniowieczne La Cite z Bastide, także przykryła rzeka, lecz dawało się po nim przejść. W ogrodach przy Hópital des Malades brodziło się w czarnej toni po kolana. Kilka budynków na lewym brzegu zawaliło się, podmytych silnym nurtem. Przed tamą w PaTcherou rzeka niosła podobno całe drzewa wyrwane z korzeniami.
Sytuacja w pobliżu Rennes-les-Bains oraz Quillan także nie wyglądała najlepiej, ale nie wykraczała poza to, czego się należało spodziewać po sezonie jesiennych burz.
Leonie słuchała kolejnych wiadomości z rosnącym niepokojem. Niepokoiła się o pana Constanta. W zasadzie nie miała powodu do obaw. lecz nie potrafiła nad nimi zapanować. Czuła się tym gorzej, że nie mogła powiedzieć Anatolowi, iż zna zalane dzielnice i jest wyjątkowo zainteresowana tym, co się tam dzieje.
Kompletny absurd. Nie powinna się tak przejmować losem osoby, w której towarzystwie spędziła raptem niespełna godzinę. A jednak pan Constant stał się romantycznym bohaterem jej myśli. Nie potrafiła ani nie chciała się od niego uwolnić. I tak jak w początkach października siadywała w oknie, wyczekując listu od matki, tak teraz, pod koniec miesiąca, zastanawiała się, czy w skrzynce na poste restante w Rennes-les-Bains nie leży przypadkiem adresowany do niej list z Carcassonne.
Nie miała pojęcia, jak się dostać do miasta. Nie mogła powierzyć tak delikatnej sprawy nikomu ze służby. Ani przemiłemu Pascalowi, ani słodkiej Mariecie. Miała też jeszcze jedno zmartwienie. Jeżeli patron nie dostarczył jej listu na Square Gambetta w umówionym czasie albo jeśli koncert został odwołany, wówczas monsieur Constant, bez wątpienia człowiek stosujący się do wszelkich zasad, będzie honorowo zobowiązany zapomnieć o całej sprawie.
Dręczyła Leonie myśl, że w takim razie nie dowie się, gdzie jej szukać, albo, co gorsza, uzna ją za nieuprzejmą, ponieważ nie dotrzymała niepisanej umowy.
Szansa pojawiła się w środę.
Po południu Izolda czuła się na tyle dobrze, że zeszła na obiad. Jadła niedużo. Próbowała różnych potraw, ale jakoś nic jej nie smakowało. Nawet kawa, świeżo zaparzona z ziaren, które Leonie specjalnie dla niej kupiła w Carcassonne, nie wzbudziła jej entuzjazmu.
Anatol nadskakiwał Izoldzie, podsuwając jej kolejne dania, lecz udało mu się ją namówić jedynie na kawałek chleba ze świeżym masłem, kozim chevre troisjours i miodem.
– Masz ochotę na coś szczególnego? – spytał. – Przyniosę ci, co tylko zechcesz.
Izolda uśmiechnęła się zażenowana.
– Dziwnie mi wszystko smakuje…
– Musisz coś jeść – oznajmił stanowczo. – Powinnaś odzyskać siły i… -urwał w pół słowa.
Spojrzeli po sobie porozumiewawczo, a Leonie zastanowiła się, co też takiego chciał powiedzieć brat.
– Pojadę jutro do Rennes-les-Bains – podjął Anatol – i kupię ci, co ze
chcesz.
Leonie nagle wpadł do głowy wyśmienity pomysł.
– Ja pojadę! – rzuciła lekkim tonem. – Ty już i tak nie wiesz, w co ręce włożyć, a dla mnie taka wycieczka to prawdziwa przyjemność. – Odwróciła się do Izoldy. – Wiem, co lubisz, ciociu, Pascal może mnie odwieźć dwukółką. – Po
szperała w pamięci. – Przywiozę kandyzowany imbir z Magasins Bousquet.
W szarych oczach Izoldy błysnęło zainteresowanie.
– Cóż, chyba rzeczywiście chętnie bym spróbowała – przyznała.
– I może jeszcze – dorzuciła Leonie prędko – pudełeczko jezuitek? Sama nie znosiła tych przesłodzonych ciastek z ciężkim kremem, ale doskonale wiedziała, że ciotka od czasu do czasu pozwala sobie na drobne szaleństwo.
– To może teraz niezbyt dla mnie właściwe, ale trochę sucharów z pie
przem pewnie by nie zaszkodziło.
Anatol, cały rozpromieniony, kiwał głową.
– Wobec tego ustalone – odezwał się w końcu. – Przykrył ręką drobna dłoń siostry. – Chętnie wybiorę się z tobą, petite.
– Nie trzeba, naprawdę. Będę się czuła jak na wyprawie podróżniczej A ciebie obowiązki wzywają.
Zerknął na Izoldę.
– Rzeczywiście – przyznał. – Cóż, skoro jesteś pewna, że chcesz się wybrać sama…
– Całkowicie pewna – podkreśliła szybko. – Wyjadę o dziesiątej, wrócę w sam raz na obiad. Zaraz zrobię listę zakupów.
– Jestem ci ogromnie wdzięczna – rzekła Izolda.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odparła Leonie, wyjątkowo zgodnie z prawdą.
Dopięła swego. Jeżeli jeszcze uda jej się skoczyć na pocztę, tak żeby się o tym Pascal nie dowiedział, wreszcie będzie wiedziała, co myśleć o intencjach pana Constanta.
Wieczorem śniła o jego liście. O tym, jakie to będzie uczucie trzymać go w dłoni, co może zawierać takie słodkie przesłanie, jakie uczucia z niego emanują.
Na tym nie koniec. Zanim odpłynęła w sen, zdążyła jeszcze ułożyć mniej więcej sto wersji pięknie skreślonej odpowiedzi na wyimaginowane, elegancko przez monsieur Constanta sformułowane zapewnienia o szacunku i szczerym uczuciu.
Czwartek, dwudziestego dziewiątego października, wstał przepiękny.
Skąpał Domaine de la Cade w miękkim rudawozłotym świetle, na przejrzyście błękitnym niebie porozwieszał białe obłoczki. Zrobiło się ciepło. Burze odeszły, zostawiając miejsce wspomnieniom lata i woniom letniej bryzy. Lete indien.
Kwadrans po dziesiątej Leonie wysiadła z dwukółki na Place du Perou. Ubrana była w ulubioną czerwoną sukienkę, z żakietem i kapeluszem od kompletu. Z listą sprawunków w dłoni przeszła Gran'Rue, zaglądając do każdego sklepu po kolei. Pascal szedł za nią krok w krok, taszcząc zakupy z Magasins Bousąuet, od Les Freres Marcel Patisserie et Chocolatene, boulangerie artisanale oraz kupca galanteryjnego, gdzie dziewczyna nabyła trochę włóczki. Po sirop de grenadine zajrzała do kawiarenki przy Maison Gravere; właśnie tam zatrzymali się z Anatolem na kawę przy pierwszej bytności w mieście, więc czuła się swobodnie w znajomym lokalu.
Choć w zasadzie w ogóle czuła się dobrze w miasteczku. Jakby je znała od lat i jakby ono ją znało. Co prawda, czę.ść osób, którym wypadało się ukłonić, odkłoniła się chłodno, zdarzyło się raz czy drugi, że żona odwracała wzrok, a mąż Jedwo uchylał kapelusza, niemniej Leonie nie czuła się w najmniejszym stopniu urażona. Całym sercem wierzyła, że choć jest paryżanką z krwi i kości, w niewielkim miasteczku, zagubionym pośród lasów i jezior w regionie Aude, czuła się znacznie bardziej na miejscu niż w stolicy.
Bogiem a prawdą, sama myśl o brudnych ulicach i sadzach ósmego ar-rondissement, nie mówiąc już o poważnych ograniczeniach wolności osobistej, budziła w niej przerażenie. Gdyby Anatol zdołał przekonać mamę do przyjazdu na Gwiazdkę, Leonie bardzo chętnie zostałaby w Domaine de la Cade aż do Nowego Roku, a może i dłużej.
Z obowiązkami uporała się w ekspresowym tempie. O jedenastej pozostało jej już tylko uwolnić się od Pascala na czas dość długi, by samotnie zajrzeć na poste restante. Poprosiła go, by odniósł paczki do dwukółki, która została pod opieką któregoś z licznych krewnych chłopaka, przy poidle na Place du Perou. Oznajmiła, że sama zamierza odwiedzić pana Baillarda.
Rysy twarzy Pascala stężały.
– Nic mi nie wiadomo, żeby monsieur Baillard wrócił, madomaisela.
Ich spojrzenia się spotkały.
– Ja też tego nie wiem na pewno – przyznała – ale wolę sprawdzić. To
niedaleko. Spotkamy się na rynku.
Akurat gdy wymawiała te słowa, przyszło jej do głowy, jak może zapewnić sobie chwilę spokoju na przeczytanie listu.
– A w zasadzie nie musisz na mnie czekać – dorzuciła szybko. – Ty za
wieziesz zakupy, a ja wrócę na piechotę.
Pascal wyraźnie poczerwieniał.
– Jestem pewien, że senher Anatol by sobie nie życzył, żeby panienka wracała pieszo.
Na pewno wiedział, jaką burę dostała Marieta po tym, kiedy dała się Leonie odprawić w Carcassonne.
– Czy dostałeś polecenie, żeby mnie nie zostawiać samej?
Służący musiał przyznać, iż takiego polecenia nie otrzymał.
– Doskonale. Znam drogę przez las. Jak wiesz, Marieta poprowadziła
nas tamtędy w dniu przyjazdu. Trafię. Dzień jest piękny, pewnie jeden
z ostatnich słonecznych w tym roku. Chętnie się przejdę. Mój brat na pewno nie ma nic przeciwko temu.
Pascal nawet nie drgnął.
– To wszystko – powiedziała Leonie, ostrzej, niż zamierzała. Dłuższą chwilę przyglądał jej się bez słowa i z niewzruszonym wyrazem twarzy. Raptem się roześmiał.
– Jak panienka sobie życzy, madomaisela Leonie – rzekł spokojnie. Ale to panienka będzie się tłumaczyła przed panem Anatolem, nie ja.
– Powiem mu, że nalegałam, żebyś mnie zostawił.
– Poślę Marietę, żeby panience otworzyła furtkę i wyszła na spotkanie.
Na wszelki wypadek, gdyby panienka zmyliła ścieżki.
Dziewczynie zrobiło się wstyd. Pascal był przyjazny, dobroduszny i wyraźnie miał na względzie wyłącznie jej dobro. Poza wszystkim innym, choć zapewniała go o chęci do spacerów, w rzeczywistości droga przez las budziła w niej pewne obawy.
– Dziękuję – powiedziała miękko. – Obiecuję, że nie będę zwlekać. Brat
i ciotka nawet nie zauważą mojej nieobecności.
Służący kiwnął głową i z rękami pełnymi pakunków ruszył do bryczki Leonie odprowadziła go wzrokiem.
Gdy zniknął za rogiem, jej uwagę przyciągnął inny widok. Jakaś postać w niebieskiej narzutce chyłkiem skryła się w bocznej uliczce, prowadzącej do kościoła. Dziewczyna ściągnęła brwi, ale zaraz się odwróciła w stronę rzeki i szybko zapomniała o przelotnej scenie.
Na wszelki wypadek, gdyby Pascal jednak postanowił za nią iść, postanowiła dotrzeć na pocztę drogą obok domu pana Baillarda.
Uśmiechem powitała kilkoro znajomych ciotki, lecz ani razu nie zatrzymała się, by zamienić z kimś dwa słowa. Szybko znalazła się u celu. Ze zdumieniem ujrzała, że niebieskie okiennice są otwarte na oścież.
Stanęła. Izolda mówiła, że pan Baillard zamierzał wrócić do miasta dopiero tuż przed dniem świętego Marcina. Czyżby tymczasem dom pod-najęto komuś innemu? Czy też sam pan Baillard przyjechał wcześniej, niż zamierzał?
Powiodła wzrokiem wzdłuż rue de 1'Hermite, która od strony rzeki dochodziła do ulicy z pocztą. Jeżeli tam czeka list? A jeśli go tam nie ma? Ani słowa od pana Constanta? Biada zawiedzionym nadziejom…
Od kilku tygodni czekała na powrót pana Baillarda. Jeżeli minie jego dom, choć gospodarz już wrócił, jeśli zaprzepaści szansę na odnowienie znajomości, nigdy sobie nie wybaczy.
List nigdzie nie ucieknie. Za dziesięć minut też będzie na mnie czekał.
Weszła na schodki, zastukała do drzwi.
Jakiś czas nie działo się nic. Przyłożyła ucho do malowanych desek i wtedy usłyszała lekkie kroki na płytkach.
– Oc! – dobiegł ją dziecięcy głosik.
Drzwi stanęły otworem.
Cofnęła się o krok, nagle zawstydzona, że zjawia się w gości niezapowiedziana.
W progu stanął chłopiec o smoliście czarnych włosach i oczach koloru dojrzałych jeżyn.
– Czy pan Baillard w domu? – zapytała. – Nazywam się Leonie Vernier. Jestem kuzynką madame Lascombe. Z Domaine de la Cade.
– Czy on się panienki spodziewa?
– Nie. Przechodziłam opodal, więc pozwoliłam sobie zastukać. Jeśli przeszkadzam…
– Que es?
Chłopak odwrócił się, a na twarz Leonie wypłynął szeroki uśmiech. Miło było usłyszeć głos pana Baillarda.
– To ja, Leonie Vernier, proszę pana! zawołała ośmielona.
Chwilę później u końca korytarza ukazała się postać w jasnym garniturze, tak dobrze zapamiętana przy proszonej kolacji. Nawet w mrocznym wąskim przejściu dziewczyna widziała uśmiech gospodarza.
– Madomaisela Leonie – rzekł. – Cóż za miła niespodzianka.
– Robiłam sprawunki dla cioci… ostatnio źle się czuła. Pascal już wrócił do domu. Myślałam, że pana jeszcze nie ma w Rennes-les-Bains, ale zobaczyłam otwarte okiennice… – Uświadomiła sobie, że mówi za dużo, za szybko i bez sensu, wreszcie ugryzła się w język.
– Bardzo miło mi panienkę widzieć – powiedział Baillard. – Zapraszam do środka.
Zawahała się. Z jednej strony, był człowiekiem szanowanym i cieszącym się nienaganną opinią, do tego znajomym ciotki, no i zostali sobie przedstawieni w Domaine de la Cade, ale też, czy to właściwa rzecz dla młodej dziewczyny wchodzić do domu samotnego mężczyzny?
A kto będzie o tym wiedział?
– Dziękuję, chętnie.
Przekroczyła próg.
Poszła za panem Baillardem do pokoju na tyłach domu. Całą jedną ścianę zajmowało okno.
– Ojej! – wyrwało się dziewczynie. – Taki widok to jak obraz.
– Rzeczywiście. Gospodarz się uśmiechnął. – Mam trochę szczęścia.
Poruszył srebrny dzwoneczek, stojący na niskim stoliku obok bujanego fotela, w którym zapewne siedział przed chwilą przy dużym kamiennym palenisku. Na ten znak pojawił się chłopiec, który otworzył drzwi. Leonie dyskretnie rozglądała się po wnętrzu. Był to pokój urządzony skromnie, lecz funkcjonalnie. Znajdowało się w nim kilka różnych krzeseł, sofa i podręczny stolik. Całą ścianę na wprost kominka zajmowały półki z książkami. Wszystkie pełne.
– Zapraszam, zapraszam – powtórzył pan Baillard. – Proszę, niech pa
nienka usiądzie. Słucham najnowszych wieści, madomaisela. Ufam, że w Do-
maine de la Cade wszystko jest w jak najlepszym porządku, ale powiedziałaś,
panienko, że ciocia niedomagała. Mam nadzieję, że to nic poważnego?
Leonie zdjęła kapelusz i rękawiczki, usiadła naprzeciwko gospodarza.
– Już czuje się dobrze. W zeszłym tygodniu złapała nas okropna niepogoda i ciocia się przeziębiła. Trzeba było wezwać lekarza, ale teraz już idzie ku dobremu.
– W tym stanie nietrudno o kłopoty ze zdrowiem. Zwłaszcza na samym początku. Ale wszystko będzie dobrze.
Dziewczyna przyjrzała mu się zdziwiona tym non sequitur, bo i rzeczywiście brak było logiki w jego zagadkowym stwierdzeniu. Chciała poprosić o wyjaśnienie, lecz akurat wrócił chłopiec z miedzianą tacą, na której stały dwa zdobione szklane puchary oraz srebrny dzbanek, niby taki jak do kawy, ale wyjątkowo przyciągający oko wężowym diamentowym wzorem. Pytanie więc zamarło jej na ustach.
– Pochodzi z Ziemi Świętej wyjaśnił pan Baillard, widząc zachwyt Leonie. – Dostałem go w prezencie od przyjaciela wiele lat temu. Służący podał jej szkło wypełnione gęstym, czerwonym płynem.
– A to co takiego? spytała dziewczyna.
– Miejscowy likier wiśniowy, guignolet. Przyznani się od razu, nie jestem w stosunku do niego obiektywny. Uwielbiam go, zwłaszcza z pikantnymi sucharkami. – Skinął głową chłopcu, który podsunął dziewczynie talerz. – Można je dostać już w wielu miejscach, ale najbardziej smakują mi od Freres Marcel.
– Właśnie dzisiaj je kupiłam – powiedziała Leonie. Upiła łyk trunku i musiała zakasłać. Był słodki, cudownie smakował wiśniami, ale miał przy tym sporą moc.
– Wrócił pan wcześniej – powiedziała. – Ciocia wspomniała, że nie będzie pana do listopada, a może nawet do Gwiazdki.
– Załatwiłem sprawy szybciej, niż planowałem. Różne wieści dochodzą z miasta. Uznałem, że tutaj będę bardziej przydatny.
– Przydatny? – zdziwiła się Leonie w myślach.
– Gdzie pan był?
– Odwiedziłem starych przyjaciół – odparł cicho. – Poza tym mam domek w górach, w wiosce Los Seres, niedaleko cytadeli Montsegur. Chciałem się upewnić, czy wszystko tam w porządku, czy nie potrzeba jakichś napraw przed zimą.
– Jak to? Wydawało mi się, że zimę zamierza pan spędzić tutaj, w mieście, gdzie na pewno jest łagodniejsza niż w górach.
Oczy mu rozbłysły.
– Niejedną zimę spędziłem blisko szczytów, madomaisela. Jedne były
sroższe, inne mniej… – Umilkł, zatonął we wspomnieniach. – Ale, ale. Powiedz mi, panienko, jak ci minęły ostatnie tygodnie? Czy robiłaś jakieś wyprawy od czasu naszego ostatniego spotkania?
Spojrzała mu prosto w oczy.
– Nie wróciłam do grobowca, jeśli o to pan pyta.
– Rzeczywiście, właśnie o to pytałem – potwierdził z uśmiechem.
– Muszę jednak wyznać, że tarot nadal mnie interesuje. – Przyjrzała się uważnie twarzy naznaczonej przez czas, lecz nic z niej nie wyczytała. Maluję portrety.
– Doprawdy.
– Każdy z nich to studium… albo raczej kopia. Wychylił się ku niej.
– Malujesz wszystkie, panienko?
– Cóż… nie – przyznała, choć pytanie wydało jej się osobliwe. Raczej te, które przedstawiają arkana większe. I też nie wszystkie. Niektórych nie mam ochoty zaczynać. Na przykład Le Diable.
– A La Tour?
Leonie zmrużyła zielone oczy.
– Rzeczywiście. Wieży też nie maluję. A skąd pan…
– Kiedy zaczęłaś malować, panienko?
– W dniu proszonej kolacji chciałam czymś wypełnić puste godziny oczekiwania i sama nie wiedząc, jak ani kiedy, namalowałam siebie jako jedną z postaci z talii tarota. Więc potem już malowałam dalej.
– Czy mogę spytać, którą postacią się stałaś?
– La Force. – Urwała, zadrżała na wspomnienie emocji, które przepfy. nęły przez nią w tamtej chwili. – Wcale nie miałam takiego zamiaru, ale gdy skończyłam pracę, okazało się, że Siła przybrała moje rysy. Dlaczego tak się stało?
– Najprostsze wyjaśnienie jest takie, że panienka widzi w sobie cechy dla niej charakterystyczne.
Leonie czekała na dalszy ciąg, lecz najwyraźniej pan BailJard powiedział wszystko, co miał w tej sprawie do powiedzenia.
– Przyznaję, że zaintrygowały mnie doświadczenia wuja, opisane w „Les Tarots" – podjęła. – Nie chciałabym pana naciskać wbrew pańskiej woli, ale bardzo jestem ciekawa, czy pan go znał, w czasie gdy pisał tę książkę?- Szukała w jego twarzy oznak aprobaty albo niechęci wobec pytania, lecz nic nie znalazła. – Uświadomiłam sobie, że miało to miejsce zaraz po wyjeździe mojej mamy. I naturalnie zanim wuj się ożenił. – Przerwała na moment. – Wyobrażam sobie, że był człowiekiem samotnym. Oczywiście nie robię z tego żadnego zarzutu – zastrzegła natychmiast. – Czy rzeczywiście nie lubił towarzystwa innych ludzi?
Umilkła, dając gospodarzowi czas na odpowiedź. On jednak siedział bez ruchu, z dłońmi złożonymi na kolanach, słuchając z uwagą.
– Z tego, co mówiła ciocia Izolda – podjęła więc – domyślam się. że
odegrał pan niemałą rolę w zapoznaniu mojego wujka z proboszczem
Sauniere'em, gdy ten przejął parafię w Rennes-le-Chateau. Podobnie jak
pan, wspomniała też o różnych nieprzyjemnościach, plotkach i wypad
kach, wiodących do grobowca, gdzie musiał interweniować duchowny.
– Ech… – Audric Baillard splótł palce.
Dziewczyna głęboko zaczerpnęła tchu.
– Domyślam się… Czy proboszcz Sauniere odprawił egzorcyzmy? Czy
rzeczywiście taki… obrządek miał miejsce w grobowcu?
Tym razem umilkła na dobre. Pozwoliła ciszy wywrzeć nacisk. Przez nieskończenie długi czas spokój mąciło jedynie tykanie zegara. Potem z jakichś innych pomieszczeń dobiegło pobrzękiwanie statków i szuranie miotły na drewnianych deskach.
– Uwolnił to miejsce od zła – rzekła w końcu, skoro gospodarz milczał.
– Czy tak? Raz czy drugi i ja je widziałam. Rozumiem teraz, że moja mama też mogła czuć tę obecność, kiedy jako dziewczynka mieszkała w Domaine de la Cade. Uciekła stamtąd najprędzej, jak mogła.
– W niektórych taliach tarota – odezwał się pan Baillard – karta repre
zentująca diabła oznaczana jest głową Bafometa, antychrześcijańskiego
bożka, któremu rzekomo oddawali cześć ubodzy rycerze Chrystusa i świą
tyni Salomona.
Leonie kiwnęła głową, choć nie całkiem rozumiała, dokąd zmierza ta dygresja.
– Mówi się, że niedaleko stąd, w Beżu, było swego czasu probostwo templariuszy – ciągnął. – Oczywiście, nie ma w tym ziarna prawdy. Dawne źródła świadczą, że w ludzkiej pamięci losy ubogich rycerzy zmieszały się z historią albigensów. Rzeczywiście, jedni i drudzy żyli w tym samym czasie, jednak niewiele mieli ze sobą wspólnego.
– A dlaczego są ważni dla Domaine de la Cade?
– Widziałaś, panienko, Asmodeusza, prawda? Na jego barkach spoczywa kropielnica.
– Widziałam.
– Znany jest także jako Aszmadia lub Asmodai. Jego imię wywodzi się najprawdopodobniej z języka perskiego, ze złożenia dwóch słów: aszma-dewa, co oznacza demona gniewu. Asmodeusz pojawia się w deuterokanonicznej Księdze Tobiasza, a także w Testamencie Salomona, apokryfie Starego Testamentu, tekście, który uważany jest za dzieło króla Izraela, choć fakty temu przeczą.
Leonie pokiwała głową. Jej wiedza na temat Starego Testamentu była dość ograniczona. Ani ona, ani Anatol nie uczęszczali na religię i nie uczyli się katechizmu. Mama uważała, ze religia to zabobony, nieidące w parze ze współczesną wrażliwością. Marguerite, absolutna tradycjonalistka w kwestiach manier towarzyskich, zaliczała się do żarliwych oponentów Kościoła. Leonie po raz pierwszy zadała sobie pytanie, czy gwałtowność tych uczuć mogła mieć korzenie w atmosferze panującej w Domaine de la Cade. Postanowiła zapytać o to przy najbliższej okazji.
Spokojny głos pana Baillarda przywołał ją do teraźniejszości. Podobno król Salomon wezwał Asmodeusza do pomocy przy budo wie świątyni. Demon, najściślej związany z cielesnością, zmysłowością i pożądaniem, rzeczywiście się zjawił, lecz jego obecność rozbudziła niepokoje. Przepowiedział rozpad królestwa.
Baillard wstał, przeszedł przez pokój, wziął z półki książeczkę oprawioną w brązową skórę. Delikatnie przewracał kartki cieniuteńkie jak bibułka, aż znalazł odpowiedni fragment.
– „Jam jest jak zwierzę ukryte w norze, przemówił demon. Więc nie proś mnie o tak wiele rzeczy. Salomonie, bo twoje królestwo ostatecznie zostanie podzielone. Chwała twoja przeminie z czasem. Możesz nas torturować, lecz potem na nowo zmieszamy się z istotami ludzkimi i czczeni będziemy jako bogowie, gdyż ludzie nie znają imion aniołów, które nami rządzą". – Zamknął książeczkę, podniósł wzrok.
– Testament Salomona, rozdział piąty, wers czwarty i piąty.
Dziewczyna nie wiedziała, co powiedzieć, więc milczała.
– Asmodeusz jest, jak już wcześniej wspomniałem, demonem powiązanym z żądzą cielesną – podjął Baillard. – Przede wszystkim zagraża nowożeńcom. W apokryficznej Księdze Tobiasza dręczy kobietę imieniem Sara, zabijając po kolei siedmiu jej mężów przed skonsumowaniem małżeństwa.
Wreszcie ósmego męża anioł Rafael pouczył, by położył na rozżarzonym
węglu rybie serce i wątrobę. Smrodliwe opary wygnały Asmodeusza aż do
Egiptu, gdzie Rafael związał go i złamał jego moc.
Leonie zadrżała. Nie na dźwięk słów, ale na wspomnienie ledwie wyczuwalnego, lecz ohydnego zapachu, który prześladował ją w grobowcu. Niewytłumaczalna woń wilgoci, dymu i morza.
– Dzisiaj te przypowieści wydają się archaiczne – rzekł gospodarz. Pokiwał głową. Każda z nich powstała po to, by przekazać słuchaczom jakąś prawdę, lecz dziś jedynie zaciemniają obraz. – Stuknął w książkę dłu gimi, szczupłymi palcami. – W Księdze Salomona powiedziane jest również, że Asmodeusz nie znosi wody.
Leonie wyprostowała się w krześle.
– To dlatego na jego barkach umieszczono kropielnicę?
– Kto wie, kto wie… – Pan Baillard pogrążył się w zamyśleniu. – Ten sam demon występuje w różnych tekstach religijnych pod różnymi postaciami. Na przykład w Talmudzie jest o wiele łagodniejszy niż u Tobiasza. W tym dziele uwodzi żony Salomona i jego matkę, Batszebę. Nieco później, mniej więcej w połowie piętnastego wieku, Asmodai pojawia się jako demon pożądania w „Malleus Maleficarum", czyli „Młocie na czarownice", dość uproszczonym, jak na mój gust, katalogu demonów i złych duchów. Może panienki brat, kolekcjoner książek, zna to dzieło?
– Nie wiem.
– Niektórzy ludzie wierzą, że poszczególne złe duchy mają różną moc w konkretnych porach roku.
– A kiedy Asmodeusz ma być najsilniejszy?
– W listopadzie.
– W listopadzie powtórzyła jak echo. Ale co znaczy ta mieszanka przesądów i domysłów, karty, grobowiec, demon, który nie lubi wody i nienawidzi małżeństwa?
Baillard odłożył książeczkę na półkę, podszedł do okna. Wsparł dłonie o parapet.
– Proszę pana?
Obrócił się do niej. Na chwilę złociste promienie obwiodły jego głowę aureolą. Leonie miała wrażenie, że patrzy na proroka żywcem wyjętego ze Starego Testamentu. Jak z obrazu.
Monsieur Baillard wyszedł na środek pokoju i wrażenie zniknęło.
– Oznacza to, madomaisela, że kiedy miejscowi powtarzają bajania o demonie nawiedzającym doliny i lasy, w szczególnym czasie należy mieć się na baczności. Istnieją takie miejsca, a Domaine de la Cade jest jednym z nich,
gdzie objawiają się bardzo stare moce. – Zamilkł. – Są też ludzie, którzy przy
wołują duchy, zapominając, że złu nie sposób narzucić ludzkiej woli.
Nie wierzyła w jego słowa, a przecież serce biło jej szybciej.
– Mój wujek to zrobił? Mam przyjąć, że mój wuj, za pośrednictwem kart, w odpowiednim miejscu wywołał ducha? Demona, Asmodeusza? A potem nie umiał mu rozkazywać? Że wszystkie te historie o bestii są prawdziwe? Że mój wuj był odpowiedzialny, przynajmniej moralnie, za morderstwa w dolinie? I zdawał sobie z tego sprawę?
Audric Baillard wytrzymał jej spojrzenie.
Zdawał sobie z tego sprawę.
– Z tego właśnie powodu musiał skorzystać z pomocy proboszcza Sau-niere'a – ciągnęła. – O własnych siłach nie dał rady przegnać demona, którego sam wezwał? – Przerwała. – Czy ciocia Izolda o tym wie?
– Nie wie. Wszystko to zdarzyło się, zanim nastała w Domaine de la Cade.
Leonie podeszła do okna.
– Nie wierzę – rzekła nagle. – Nie wierzę w takie historie. W duchy, diabły ani demony. Nie sposób w nie wierzyć w dzisiejszych czasach. – Zatonęła w myślach. – Biedne dzieci – szepnęła. Przemierzyła pokój raz i drugi, deski skrzypiały pod jej stopami. – Nie wierzę – powtórzyła, choć tym razem z mniejszą pewnością.
– Krew przyciąga krew – powiedział Baillard spokojnie. – Pewne rzeczy, niektóre miejsca, osoby przyciągają zło. Mogą powodować złe uczynki, grzech.
Leonie stanęła. Jej myśli podążyły inną drogą. Podniosła wzrok na gospodarza i po chwili usiadła.
– Nawet gdybym umiała się pogodzić z takim nastawieniem, co ma do
tego talia kart? Jeśli dobrze zrozumiałam, sugeruje pan, że może być
w niej ukryta jakaś moc, siła dobra lub zła. zależnie od okoliczności i tego,
jak sieją wykorzysta.
– Tak właśnie jest. Miecz może być narzędziem służącym dobru lub złu, prawda? O tym, jaką funkcję pełni, decyduje ręka, która go dzierży, nie stal.
Dziewczyna pokiwała głową.
– Skąd się wzięły te karty? Kto je namalował i po co? Gdy pierwszy raz
czytałam słowa wuja, odniosłam wrażenie, że to obrazy ze ścian grobowca jakoś się na nich odcisnęły.
Audric Baillard uśmiechnął się lekko.
– W takim wypadku byłoby ich tylko osiem, a jest cała talia.
– Rzeczywiście. O tym nie pomyślałam.
– Z drugiej strony – podjął – w twoich słowach, panienko, kryje się ziarno prawdy.
– W takim razie dlaczego te osiem wizerunków ma szczególne znaczenie? – Zielone oczy dziewczyny błyszczały ciekawością. – Może portretv na ścianach pojawiły się dlatego, że właśnie te postacie wuj do siebie przywołał? W innej sytuacji, w innym połączeniu światów powstałyby inne obrazy, rysunki z innych kart? – Zastanowiła się chwilę. – A może nawet nie z kart, tylko z innych obrazów?
Na ustach Audrica Baillarda pojawił się blady uśmiech.
– Niższe arkana pochodzą z nieszczęsnych czasów, gdy ludzie wiedzeni żądzą mordu i wytępienia herezji utopili świat we krwi.
– Mówi pan o niedoli albigensów? – Przypomniała sobie rozmowę między Izoldą i Anatolem na temat tragicznej trzynastowiecznej historii Langwedocji.
Pokręcił głową z rezygnacją.
– Ach, gdybyż ludzkość uczyła się tak szybko, madomaisela. Niestety.
jest całkiem inaczej. – W jego słowach kryło się brzemię mądrości długich
wieków.
Leonie, która nigdy nie była zainteresowana wydarzeniami przeszłości, nagle zapragnęła poznać nieunikniony ciąg zdarzeń.
– Nie mówię o albigensach, madomaisela, lecz o późniejszych wojnach religijnych, o szesnastowiecznym konflikcie pomiędzy katolickim rodem Gwizjuszów a hugenotami z dynastii Burbonów. – Uniósł ręce w geście bezradności. – Jak zawsze było i jak pewnie będzie już do końca dziejów. żądania dotyczące wiary nie dają się oddzielić od roszczeń ziemskich.
– I karty pochodzą z tego czasu? – dopytywała się Leonie.
– Oryginalna talia, składająca się z pięćdziesięciu sześciu kart. miała pomagać spędzać czas w długie zimowe wieczory. Została stworzona na wzór włoskiej gry tarrochi. W piętnastym wieku na włoskim dworze i wśród szlachty zapanowała moda na takie rozrywki. Po narodzinach republiki karty dworskie zostały zastąpione przez Maitre i Maitresse. Fils i Filie.
– La Filie d'Epees – powiedziała dziewczyna, przypominając sobie malowidło na ścianie grobowca. – Kiedy to się stało?
– Dokładnie nie wiadomo. Ale właśnie w tym czasie, w przeddzień rewolucji, we Francji zwykła gra w tarota zaczęła się przeradzać w cos innego. We wróżbę, w sposób na połączenie tego, co znane i widzialne, z niewidzialnym i niepoznanym.
– Więc ta konkretna talia była już w Domaine de la Cade?
– Pięćdziesiąt sześć kart znajdowało się w posiadaniu domu, a nie jego mieszkańców. Starożytny duch tego miejsca znaczył talię. Legendy i pogłoski nadawały kartom kolejne znaczenie i cel. A one czekały. Na kogoś, kto dopełni sekwencję.
– Na mojego wuja.
– Lascombe przeczytał książki publikowane przez paryskich karto-mantów. Z zadrukowanych stronic przemówili do niego Antoine Court de Gebelin, Eliphas Levi i Romain Merlin. Uwiedli go. Do odziedziczonej wraz z posiadłością talii dodał dwadzieścia dwa arkana większe. Te, które mówią o najważniejszych zakrętach w życiu, o ich znaczeniu. Tych, których chciał wezwać, umieścił na ścianie grobowca.
– Mój wuj namalował dwadzieścia dwie karty?
– Właśnie tak. – Zamilkł. – Czy wierzysz zatem, madomaisela Leonie, że za pomocą kart tarota w szczególnym miejscu i wyjątkowych okolicznościach możliwe jest przywołanie duchów?
– To nie zasługuje na wiarę, ale… wierzę. – Uporządkowała myśli. -Jednego tylko nie rozumiem. W jaki sposób karty rządzą duchami?
– Ach nie, skądże! – żachnął się Baillard. – Wcale nie rządzą. Właśnie tę pomyłkę popełnił twój wuj, panienko. Karty mogą wezwać duchy, lecz nie mają nad nimi żadnej władzy. W karcianych obrazach zawierają się wszystkie możliwości: ludzkie charaktery, pożądanie, dobro i zło, przeszłe zdarzenia. Ale raz obudzone do życia stają się niezależne.
– Nie rozumiem.
– Obrazy na ścianie są wizerunkami ostatnich kart, przywołanych w tamtym miejscu. Lecz jeśli ktoś zmieni, choćby najmniejszym pociągnięciem pędzla, rysy twarzy postaci na którejś z nich, będzie ona przedstawiała inną historię.
– Czy tak się będzie działo wszędzie? Czy tylko w Domaine de la Cade, w grobowcu?
– Potrzebna jest, madomaisela, wyjątkowa kombinacja obrazu, dźwięku i ducha miejsca. Szczególnego miejsca. Bo ono wpływa na karty. Dlatego, na przykład, La Force może być teraz mocno powiązana z tobą. Przez twoje malowanie.
Leonie podniosła na niego wzrok.
– Ja nawet nie widziałam kart. I wcale nie tworzyłam wyrafinowanych portretów na płótnie, tylko zwykłe obrazki na papierze. Malowałam to, co zobaczyłam na ścianach.
– Niekiedy trzeba czasu, madomaisela. Zresztą namalowałaś nie tylko siebie, prawda? Na twoich obrazach widnieje brat i ciotka.
Leonie się zaczerwieniła.
– Miałam zamiar stworzyć w ten sposób pamiątkę z pobytu w Domaine de la Cade.
– Może i tak. Przechylił głowę na bok. – W obrazach twoja historia przetrwa dłużej niż w słowach.
– Pan mnie przeraża.
– Nie mam takiego zamiaru.
Musiała zadać jeszcze jedno pytanie, które cisnęło jej się na usta od pierwszej chwili, gdy się dowiedziała o talii tarota.
– Czy te karty ciągle istnieją?
Długo mierzył ją spojrzeniem mądrych oczu.
– Istnieją – odpowiedział w końcu.
– Są w domu? – spytała szybko.
– Proboszcz Sauniere błagał twojego wuja, by zniszczył karty, by je spalił i popiół rozsypał na cztery strony świata, żeby już nikt nigdy ich nie użył. I z grobowcem radził uczynić to samo. – Baillard pokręcił głową. -Ale Jules Lascombe był uczonym. Proboszcz nie umiałby się wyrzec Boga, a uczony nie potrafi zniszczyć czegoś tak starego.
– Czy karty znajdują się na terenie posiadłości? Na pewno nie ma ich w grobowcu.
– Są bezpieczne – rzekł Baillard. – Ukryte tam, gdzie płynie sucha rzeka, w miejscu ostatniego spoczynku starożytnych królów.
Ale w takim razie…
Audric Baillard położył palec na ustach.
– Powiedziałem ci to wszystko, panienko, by pohamować twoje badawcze zapędy. A nie po to, by rozbudzić w tobie ciekawość. Rozumiem, jak bardzo pociąga cię ta historia, jak usilnie chcesz pojąć losy swojej rodziny i wypadki, które nimi powodowały. Muszę jednak powtórzyć ostrzeżenie, które już ode mnie usłyszałaś: Nic dobrego nie wyjdzie z poszukiwania kart, szczególnie w czasie, gdy tak łatwo zakłócić równowagę.
– Jak to? Nie rozumiem, co pan ma na myśli? Listopad?
Z wyrazu jego twarzy domyśliła się od razu, że nie usłyszy więcej wyjaśnień. Niecierpliwie postukała nogą w podłogę. Miała jeszcze tyle pytań! Zaczerpnęła powietrza, lecz nie zdążyła się odezwać, pan Baillard ją uprzedził.
– Wystarczy – powiedział.
Przez otwarte okno napłynęło wołanie dzwonu z kościółka Saint-Celse et Saint-Nazaire. Południe. Pojedyncza nuta. odznaczająca połowę dnia.
Ładne rzeczy!
Leonie natychmiast wróciła myślami do teraźniejszości. Jak mogła tak kompletnie zapomnieć o swoich ważnych planach? Zerwała się na równe nogi.
– Proszę mi wybaczyć, zabrałam panu zbyt wiele czasu. – Naciągnęła
rękawiczki. – I zapomniałam o własnych obowiązkach. Bureau de poste…
Jeśli się pośpieszę, może jeszcze…
Chwyciwszy kapelusz, żwawo ruszyła ku drzwiom. Audric Baillard. jak zwykle nienagannie elegancki, także się poderwał. Jeśli pan się zgodzi, chętnie zajrzę innym razem. Au reroir.
– Oczywiście, madomaisela. Cała przyjemność po mojej stronie.
Dziewczyna kiwnęła mu ręką i wypadła z pokoju. Szybko przebiegła korytarz i otworzywszy frontowe drzwi, znalazła się na ulicy. Audric Bail-lard został sam we wnętrzu przesyconym spokojem, pogrążony w zamyśleniu.
Z cieniów domu wynurzył się chłopiec, zamknął za gościem drzwi.
Baillard usiadł w fotelu.
– Si es atal es atal – mruknął w dawnym języku. Co ma być, to będzie. – Ale wolałbym, aby temu dziecku zostało to oszczędzone.
Leonie biegła rue de l'Hermite, wygładzając rękawiczki na nadgarstkach i mocując się z guziczkami. Skręciła gwałtownie w prawo; jeszcze parę kroków wzdłuż ściany budynku poczty i będzie na miejscu.
Niestety, podwójne drewniane drzwi były zamknięte na głucho. Uderzyła w nie pięścią.
– Halol S'il vousplaitl – Dopiero trzy minuty po dwunastej. Na pewno ktoś tam jeszcze jest! – II y a quelquuril Cest vraiment important! – Tak, to naprawdę ważne. Czy ktoś tam jest?
Żadnego znaku życia. Zastukała i zawołała jeszcze raz, lecz nikt się nie pojawił. Natomiast z okna po drugiej stronie ulicy wychyliła się podenerwowana jejmość z dwoma siwymi warkoczami. Kazała jej przestać hałasować.
Dziewczyna przeprosiła. Uświadomiła sobie, że zachowała się rzeczywiście niemądrze, ściągając na siebie uwagę. Jeżeli faktycznie był do niej list od pana Constanta, musiał jeszcze zaczekać. Z całą pewnością nie mogła zostać w Rennes-les-Bams do czasu, aż po południu poczta zostanie otwarta na nowo. Będzie musiała wrócić przy innej okazji.
Targały nią sprzeczne emocje. Z jednej strony, była na siebie wściekła, że nie załatwiła najważniejszej sprawy, z którą przyjechała do miasta. Z drugiej, miała wrażenie, jakby ktoś jej zawiesił wykonanie wyroku.
Przynajmniej się nie dowiedziałam, że pan Constant nie napisał, pocieszała się.
Pokrętne wytłumaczenie podniosło ją na duchu.
Zeszła nad rzekę. Daleko, po lewej, widziała pacjentów uzdrowiska, siedzących w żelazistej wodzie bains forts. Za nimi stały rządkiem pielęgniarki w białych fartuchach i szerokich czepkach, przywodzących na mysi ptaki z rozłożonymi skrzydłami.
Przeszła na drugi brzeg i całkiem łatwo znalazła ścieżkę, którą pierwszego dnia poprowadziła ich Marieta. Las bardzo się zmienił. Niektóre drzewa straciły liście, poddały się jesieni i gwałtownym burzom. Ziemi? pokrywał miękki kobierzec w barwach złota, bordo i miedzi. Leonie przystanęła na moment, myśląc o swoich akwarelkach. Le Mat ciągle jeszcze nie miał tła, może by mu ofiarować bogate, nasycone barwy jesiennego lasu?
Szła coraz wyżej, otulona miękkim rękawem wiecznie zielonych roślin. Na ścieżce i po obu jej stronach coraz więcej było patyków, obtrąconych gałęzi, luźnych kamieni, szyszek i lśniących brązowych kasztanów. Zatęskniła za domem. Za matką. Za tradycyjnymi, październikowymi spacerami po Parc Monceau, gdzie zbierali owoce kasztanowców. Przypomniały jej się jesienie z dzieciństwa.
Rennes-les-Bains zostało w dole. Przyśpieszyła kroku. Choć miasto było ciągle niedaleko, nie mogła się oprzeć wrażeniu, że weszła w dziką głuszę. Drgnęła, gdy jakiś ptak poderwał się do lotu, ciężko bijąc skrzydłami. Zaśmiała się nerwowo. To tylko gołąb. Skądś z daleka dobiegły ją odgłosy strzałów. Ciekawe, czy Charles Denarnaud był pośród myśliwych.
Przyśpieszyła kroku i wkrótce znalazła się przy ogrodzeniu majątku. Gdy ujrzała tylną furtę, poczuła niekłamaną ulgę. W każdej chwili spodziewała się zobaczyć pokojówkę z kluczem.
– Marieta!
Odpowiedziało jej tylko echo. Cisza mówiła wyraźnie: nikogo tu nie ma.
Leonie ściągnęła brwi. Dziwne. Przecież Pascal sam zaproponował… A Marieta, choć trzpiotka, polecenia wykonywała, jak jej nakazano.
Może znudziło się dziewczynie czekać?
Leonie chwyciła za furtę, potrząsnęła. Zamknięta.
Zagniewana i rozzłoszczona, wsparła ręce na biodrach.
Nie miała najmniejszej ochoty iść aż do głównego wejścia. Cały ranek biegała po sklepach, wycieczka ścieżką pod górę też zrobiła swoje.
Musi być przecież inny sposób.
Na pewno znajdzie się jakaś dziura w ogrodzeniu. O posiadłość dbała tak niewielka grupka służby, że płot nie mógł być utrzymany w idealnym porządku.
Popatrzyła w lewo, potem w prawo, próbując zdecydować, gdzie lepiej szukać odpowiedniego miejsca. W końcu uznała, że w najgorszym stanie musi być część ogrodzenia najbardziej oddalona od domu. Wobec tego poszła na wschód. W razie czego po prostu okrąży posiadłość, idąc wzdłuż płotu.
Ruszyła żwawym krokiem, zaglądając przez żywopłot, odsuwając dzikie róże i omijając kolczaste gęstwiny krzaków jeżyn. Kute żelazo blisko furty było, niestety, w bardzo przyzwoitym stanie, ale jak pamiętała z pierwszego dnia w Domaine de la Cade, dalej widać było oznaki zaniedbania.
Nie minęło pięć minut, a już znalazła dziurę w ogrodzeniu. Zdjęła kapelusz, przykucnęła i prześliznęła się na drugą stronę. Co za ulga! Strząsnęła z żakietu liście i kolce, strzepnęła zaschłe błoto z kraju spódnicy i z nową energią ruszyła przed siebie, zadowolona, że jest już niedaleko celu.
Teren tutaj był bardziej stromy, dach z gałęzi ciemniejszy i gęściejszy niż gdzie indziej. Szybko zdała sobie sprawę, że trafiła do bukowego lasu i jeśli nie zachowa ostrożności, droga może ją poprowadzić obok grobowca.
Hm… A czy była inna trasa?
Co kilka chwil trafiała na skrzyżowanie ścieżek, jeden zagajnik przypominał drugi, więc mogła się kierować tylko słońcem, a ono – w cieniu drzew – także nie było wiarygodnym przewodnikiem. Mimo wszystko uznała, że jeśli będzie cały czas szła w jedną stronę, w końcu trafi na parkowe trawniki, otaczające dom. Miała jedynie nadzieję, że nie przyjdzie jej mijać grobowca.
Przecięła jakiś stok, trzymając się niknącej dróżki, która wyprowadziła ją na polanę. Nagle, między drzewami, dostrzegła zbocze po drugiej stronie Aude. Miejsce szczególne, które wskazał jej Pascal. Uświadomiła sobie, że wszystkie charakterystyczne punkty krajobrazu, obciążone diabelskimi nazwami, były doskonale widoczne z Domaine de la Cade. Fotel Diabła, Diabli Staw, Rogata Góra. Powiodła wzrokiem wzdłuż horyzontu. Aha, jeszcze i to miejsce, gdzie spotykały się dwie rzeki La Blanque i La Salz, zwane le benitier.
Odsunęła od siebie obraz poskręcanego ciała demona, jego złośliwych. wrogich niebieskich oczu. Ruszyła dalej, spiesznie stawiając kroki na nierównym gruncie i powtarzając sobie, że nie ma powodu się przejmować jakąś rzeźbą, a tym bardziej obrazkiem.
Zbocze prowadziło ostro w górę. Po chwili zniknęły opadłe liście i gałązki, ustępując miejsca kamykom. Owszem, w pewnej odległości rosły krzewy i drzewa, lecz ona znalazła się na dziwacznej drodze jak na płachcie brązowego papieru, rzuconego w zielony krajobraz.
Zatrzymała się, rozejrzała uważnie. Wysoko nad jej głową zwieszała się stroma ściana, przegradzająca drogę, a nieco niżej widniała skalna platforma, jakby most spinający obie krawędzie szlaku. Nagle dziewczyna uświadomiła sobie, na co patrzy. Stała w wyschniętym korycie rzeki. Niegdyś płynął tędy potężny strumień wody, spadający wodospadem zebranym z pradawnych celtyckich źródeł. Właśnie on wydrążył to wgłębienie w zboczu wzgórza.
W jej głowie rozbrzmiały słowa pana Baillarda:
„Ukryte tam, gdzie płynie sucha rzeka, w miejscu ostatniego spoczynku starożytnych królów".
Ponownie rozejrzała się dookoła, teraz już spoglądając zupełnie nowym okiem, szukając czegoś, czegokolwiek, co by się wydało inne. niż byc powinno. Przyglądała się ukształtowaniu ziemi, drzewom, poszyciu, az wreszcie zwróciła uwagę na płytkie wgłębienie w ziemi i szary płaski kamień tuż obok, ledwo widoczny pod splątanym płaszczem korzeni dzikiego jałowca.
Podeszła bliżej, kucnęła. Odgarnęła podszycie, zajrzała w zieloną wilgoć pod korzeniami. Dojrzała krąg ułożony z ośmiu kamieni. Wsunęła dłoń między liście i brudząc rękawiczkę na zielono, spróbowała sprawdzić, czy coś pod kamieniami schowano.
Największy z nich dał się szybko obluzować. Przysiadła na piętach i położyła go sobie na kolanach. Smołą albo czarną farbą wymalowano na nim znak: pięcioramienną gwiazdę w kole.
Odłożyła go na bok. Musiała jak najszybciej się przekonać, czy znalazła miejsce ukrycia kart. Jakimś większym badylem rozgarnęła ziemię na boki. I ujrzała fragment grubej tkaniny, ukrytej w zaschłym błocie. Kamienie miały ją przytrzymywać.
Posługując się kijem jak łopatą, kopała dotąd, aż wyciągnęła tkaninę spod ziemi. Zakrywała ona niewielkie wgłębienie. Leonie nabrała nowych sił. Dźgała i szarpała, kopała i orała, odgarniając na boki zaschły muł i robaki, i mnóstwo czarnych żuczków… w końcu trafiła na coś twardego.
Jeszcze trochę i przekonała się, że patrzy na zwykłą drewnianą szkatułkę z metalowymi uchwytami. Owinęła wokół nich zniszczone rękawiczki, złapała za nie, pociągnęła. Ziemia nie chciała oddać skarbu, lecz dziewczyna była uparta i szarpała do skutku. Z miękkim, mokrym plaśnięciem skrzyneczka znalazła się na powierzchni.
Dysząc ciężko, Leonie zaciągnęła ją w suche miejsce i postawiła na znalezionej tkaninie. Rękawiczek już i tak nie dałoby się uratować, więc wytarła nimi skrzynkę do czysta i powoli uniosła wieko. W środku był jeszcze jeden pojemnik, tym razem metalowy. Co tu dużo mówić, po prostu sejf, mniej więcej taki, w jakim mama trzymała swoje najcenniejsze drobiazgi. Leonie wyjęła go ze skrzynki, zamknęła ją i postawiła sejf na wierzchu. Zamknięty był na kłódeczkę, o dziwo, otwartą! Odłożyła ją na bok. popchnęła wieko w górę. Niechętnie, powoli, jednak ustąpiło.
Pod koronami drzew panował półmrok, we wnętrzu kasety również nie było jasno, więc nie od razu zobaczyła, co jest w środku. Gdy wzrok jej przywykł do ciemności, dojrzała jakąś paczuszkę, owiniętą kawałkiem ciemnego materiału. Bez wątpienia rozmiarów talii kart. Otarła brudne ręce o suche halki, a następnie ostrożnie rozsunęła na boki rogi tkaniny.
Przed oczami miała rewers karty do gry, większej niż te, do których przywykła. Ciemnozielony jak soczysty las, ozdobiony zawiłym wzorem srebrnych i złotych filigranowych linii.
Musiała się zebrać na odwagę. Odetchnęła głęboko, policzyła do trzech i odwróciła pierwszą kartę.
Zobaczyła dziwnego mężczyznę o ciemnej karnacji, odzianego w długą czerwoną szatę, zdobioną chwostami. Siedział na tronie na kamiennym belwederze. Widoczne za nim góry wydały się Leonie znajome. Przeczytała napis u dołu: Le Roi des Pentacles.
Przyjrzała się karcie bliżej, uświadomiwszy sobie, że figura króla także budzi w niej jakieś skojarzenia. Tak! To była podobizna duchownego, którego wezwano na pomoc, gdy trzeba było wygnać demona z grobowca. i który błagał jej wuja, by zniszczył talię kart. Berenger Sauniere.
Trzymała w ręku dowód na prawdziwość słów pana Baillarda. które usłyszała nie dalej jak przed pół godziną. Wujek nie posłuchał rady.
– Madomaisela! Madomaisela Leonie! Odwróciła się gwałtownie, kompletnie zaskoczona.
– Madomaisela!
Na szczęście okrzyki dochodziły z pewnej odległości. Wołali Pascal i Marieta. Najwyraźniej długo nie wracała, skoro poszli jej szukać. Prędko zawinęła karty. Bardzo chciała je zabrać ze sobą, ale nie miała ich gdzie schować.
Wobec tego, choć bardzo niechętnie, ukryła je na powrót w metalowej kasecie, tę włożyła do drewnianej skrzynki i całość wsunęła do dziury w ziemi. Wstała i stopami zasypała otwór, najlepiej jak umiała. Na koniec dorzuciła zniszczone rękawiczki i także przysypała je ziemią.
Musiała wierzyć, że skoro dotąd nikt kart nie znalazł, to i teraz pozostaną w ukryciu. Wróci po nie pod osłoną ciemności, zabierze je, gdy będzie mogła to zrobić bezpiecznie.
– Madomaisela!
W głosie Mariety pobrzmiewał strach.
Leonie wróciła po własnych śladach, wspięła się na skalistą platformę i pobiegła leśną ścieżką w dół, w stronę, skąd przyszła, ku głosom służących. Gdy była bliżej, zboczyła ze ścieżki, by nie zdradzić, którędy szła. Wreszcie uznawszy, iż znajduje się dość daleko od skarbu, przystanęła, nabrała powietrza w płuca i zawołała.
– Jestem tutaj! Marieto! Pascalu! Tutaj!
Kilka chwil później zobaczyła zatroskaną parę służących między drzewami. Maneta stanęła osłupiała na widok ubrania panienki.
– Zgubiłam rękawiczki – skłamała Leonie odruchowo. Wróciłam ich
poszukać.
Marieta przyjrzała jej się z niedowierzaniem.
– Znalazła panienka?
– Niestety, nie.
– A co z ubraniem?
Leonie opuściła wzrok. Buty miała całkiem ubłocone, halki w żałosnym stanie, spódnicę poplamioną szlamem i porostami.
– Poślizgnęłam się i przewróciłam. Nic się nie stało.
Wyraźnie widać było, że Marieta jej nie uwierzyła, ale rozsądnie postanowiła trzymać język za zębami. Wrócili do domu w milczeniu.
Leonie zaledwie miała czas obmyć się i przebrać, gdy dzwonek obwieścił, że podano obiad.
Izolda również zeszła do jadalni. Zachwycona frykasami kupionymi w mieście, zdołała przełknąć to i owo, nawet kilka łyżek zupy. Potem zaprosiła Leonie, by popołudnie spędziły razem, na co dziewczyna przystała z ochotą. Tyle tylko, że grając w karty i rozmawiając, myślami błądziła zupełnie gdzie indziej. Na zmianę a to planowała, jak wrócić do lasu po karty, a to zastanawiała się, co zrobić, by jeszcze raz odwiedzić Rennes-les-Bains.
Reszta dnia minęła spokojnie. Pod wieczór niebo się zachmurzyło, potem na miasto i dolinę spadł ulewny deszcz, natomiast Domaine de la Cade została ledwie zroszona.
Następnego dnia Leonie spała dłużej niż zazwyczaj. Gdy wyszła na podest, zobaczyła Marietę z tacą, na której leżała korespondencja. Służąca szła do jadalni. Nie było powodu przypuszczać, że monsieur Constant poznał jej adres i przysłał list bezpośrednio do posiadłości. W zasadzie dziewczyna obawiała się sytuacji całkiem przeciwnej: mianowicie że dżentelmen w ogóle o niej zapomniał. Ale ponieważ ostatnio miała głowę w chmurach i zbudziła się w niej romantyczna dusza, łatwo wyobraziła sobie wszelkie przykre i niezręczne okoliczności.
Tak więc, z jednej strony, przytłoczona beznadziejnym przekonaniem, iż nie ma dla niej listu z Carcassonne, mimo wszystko jednak sfrunęła po schodach, zamierzając dogonić Marietę. Obawiała się, a jednocześnie miała nadzieję zobaczyć na tacy znajomy herb, który po raz pierwszy ujrzała na eleganckiej wizytówce pana Victora Constanta.
Nie złapała służącej po drodze. Przycisnęła więc oko do dziurki od klucza – i w tej samej chwili drzwi się otworzyły. Nieszczęściem do środka. Dziewczęta krzyknęły, obie równie zaskoczone.
– Madomaisela!
Leonie spiesznie zamknęła drzwi, by hałas nie ściągnął uwagi Anatola
– Zauważyłaś może, czy był list z Carcassonne? – spytała.
Pokojówka przyjrzała jej się zdziwiona.
– Nie zauważyłam takiego listu, panienko.
– Jesteś pewna?
M arieta miała coraz okrąglejsze oczy.
– Było jedno zwykłe zawiadomienie, jakiś list z Paryża do pana Anatola i po jednym liście do panienki brata i pani Izoldy, z miasta, oba takie same.
Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Jednocześnie pojawiło się rozczarowanie.
– Pewnie zaproszenia – dorzuciła Marieta. – Bardzo ładne koperty
i adresowane eleganckim pismem. Ozdobione herbem. Pascal powiedział,
że dostarczył je posłaniec. Jakiś dziwak w pelerynie.
Leonie zastygła.
– W jakiej pelerynie? Jakiego koloru?
Służąca otworzyła usta ze zdziwienia.
– Tego nie wiem, panienko. Pascal mi nie powiedział. Panienka wybaczy, ale muszę…
– Tak, tak, oczywiście. – Cofnęła się o krok. – Rozumiem.
Chwilę stała przy drzwiach jadalni, szukając powodu, dla którego mogłaby akurat teraz zatęsknić za towarzystwem brata. W końcu doszła do wniosku, że to nie ma najmniejszego sensu. Tylko nieczyste sumienie podsuwało jej myśl. że listy mogłyby mieć z nią cokolwiek wspólnego. Mimo wszystko jednak nadal czuła się nieswojo.
Odwróciła się i pobiegła na piętro.
Anatol siedział przy stole. Niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w list.
Drżącą ręką zapalił trzeciego z rzędu papierosa. W powietrzu było gęsto od dymu. Na blacie leżały trzy koperty. Jedna, ciągle zamknięta, z paryskim znaczkiem. Pozostałe dwie oznaczone herbem przypominającym wzór, który zdobił wystawy Sterna. Papier z tym samym arystokratycznym godłem leżał obok.
Rzecz w tym, że Anatol spodziewał się takiego listu. Wiedział, iż któregoś dnia go otrzyma. Niezależnie od tego, jak bardzo się starał przekonać Izoldę, że jest bezpieczna, od wrześniowej napaści w Passage des Panora-mas oczekiwał takiego właśnie rozwoju wypadków. Fatalny komunikat, jaki tydzień wcześniej otrzymali w hotelu w Carcassonne, stanowił niepodważalny dowód, że Constant zorientował się w oszustwie, a co więcej, wytropił ich na południu.
Anatol usiłował chronić Izoldę przed obawami, lecz wiedząc to, czego się od niej dowiedział, miał świadomość, iż są uzasadnione. Dla Constanta, człowieka chorego, codziennością były nerwice i paranoje. Nie panował nad emocjami. Jednym słowem, stać go było na wszystko i skoro chciał się zemścić na kobiecie, która -jego zdaniem dopuściła się wobec niego zdrady, nic go nie powstrzyma.
Opuścił wzrok na list. Słowa, choć grzeczne i uprzejme, były jednocześnie obraźliwe. Victor Constant oficjalnie wyzywał go na pojedynek. Jutro, w sobotę, trzydziestego pierwszego października, o zmierzchu. Wybrał broń. Pistolety. Pozostawił Vernierowi decyzję co do miejsca spotkania, w obrębie Domaine de la Cade, w granicach prywatnego majątku, gdzie niedozwolona przez prawo walka odbędzie się przy zachowaniu niezbędnej dyskrecji.
Zakończył informacją, że zamieszkał w Hotel de la Reine w Rennes-les-Bains i oczekuje potwierdzenia, iż ma do czynienia z człowiekiem honoru.
Nie po raz pierwszy Anatol pożałował, że udato mu się opanować morderczy impuls na Cimetiere de Montmartre. Czul wtedy obecność Constanta. Miał ogromną chęć zastrzelić go tam. na miejscu, z zimną krwią. Gotów był ponieść wszelkie konsekwencje. Powstrzymał się z niemałym trudem. I teraz także, gdy otworzył i przeczytał wstrętny list w pierwszym odruchu chciał jechać do miasta i rozprawić się z Constan-tem od razu, od ręki.
Niestety, takie działanie nic by nie zmieniło, więc siedział i myślał.
Gdy papieros się skończył, zapalił następnego, odłożył do popielniczki i natychmiast o nim zapomniał.
Potrzebny będzie sekundant. Może Charles Denarnaud się zgodzi? Przynajmniej jest człowiekiem światowym. Gabignauda należałoby poprosić o asystę medyczną. Nie będzie zachwycony, lecz nie powinien odmówić. Trzeba poprosić lekarza o dyskrecję, uprzedzić, że Izolda o niczym nie wie. Ze względu na jej stan. Z tego właśnie powodu doktor zapewne się zgodzi.
Jakiś czas poświęcił Anatol na poszukiwanie innego rozwiązania, jakiegoś satysfakcjonującego wyjścia. Próbował wyobrazić sobie Constan-ta rannego, zmuszonego do podania ręki, zakończenia wojny, lecz jakoś nie mógł. Zamiast tego zyskał jeszcze mocniejsze przekonanie, że nawet jeśli wyjdzie z pojedynku zwycięsko, Constant nie zrezygnuje z zemsty.
Nie miał wyjścia. Musiał się pojedynkować. Rzeczywiście był człowiekiem honoru, nawet jeśli wiele jego uczynków w ostatnim czasie świadczyło o czymś przeciwnym. Jeśli nie stanie do walki z Constantem nic się nie zmieni. Izolda będzie żyła w ciągłym napięciu, stale czekając na atak. Zresztą nie tylko ona. Z listu widać było, że Constant nie zamierza zrezygnować. Jeżeli Anatol nie stawi się na pojedynek, tamten będzie prześladował jego samego i całą jego rodzinę do końca życia.
W ostatnich dniach słyszał wśród służby plotki, że w mieście znowu krążą niestworzone historie o Domaine de la Cade. O powrocie bestii, przed którą za życia Jules'a Lascombe'a drżała cała okolica. Nie widział powodu ani sensu rozbudzania dawnych plotek, więc puszczał je mimo uszu. Teraz nabrał przekonania, iż kryje się za nimi Constant.
Zmiął papier w dłoni. Nie dopuści do tego, by dziecko rosło ze świadomością, że jego ojciec jest tchórzem. Musi podjąć wyzwanie. Strzelać celnie.
Zabić.
Zabębnił palcami w blat. Odwagi mu nie brakowało. Rzecz w tym, że nie był dobrym strzelcem. Doskonale się fechtował. jego ulubioną bronią był rapier albo floret, o pistoletach natomiast nie miał dużego pojęcia.
Nie pora na takie myśli. Zajmie się tym później, poćwiczy z Pascalem, a może i z Charles'em Denarnaud. Na razie musiał podjąć pilniejsze decyzje, między innymi tę, czy zawiadomić o sprawie żonę.
Zgasił papierosa.
Takie wieści mogłyby znowu wpędzić ją w chorobę i zaszkodzić dziecku. Lepiej nic nie mówić. Czy Izolda mogła się dowiedzieć o pojedynku przypadkiem? Trzeba poprosić Marietę, by nie wspominała pani o porannej poczcie.
List adresowany ręką Constanta do Izoldy, identyczny jak do niego. wsunął do kieszeni marynarki. Zapewne nie uda się utrzymać tajemnicy długo, ale zamierzał oszczędzić żonie przynajmniej kilku godzin niepokoju.
Najlepiej, gdyby Izolda wyjechała z Domaine de la Cade. Zrezygnowa ny pokręcił głową. Do tego jej nie namówi, jeśli nie przedstawi przekonującego wyjaśnienia. A ponieważ tego właśnie zrobić nie mógł, nie było sensu rozważać takiego wariantu.
Trudniejsze okazało się znalezienie odpowiedzi na pytanie, czy mówić coś Leonie.
Izolda miała rację. Choć w dalszym ciągu traktował siostrę jak dziecko, ona już stała się młodą kobietą. Widział w niej porywcze stworzenie, które często nie potrafi utrzymać języka za zębami i nie umie lub nie chce odpowiednio się zachowywać. Z drugiej strony, dostrzegał wyraźnie, jak szczerą sympatią Leonie darzy Izoldę i z jakim oddaniem opiekowała się ciotką od powrotu z Carcassonne.
W zasadzie miał zamiar porozmawiać z nią w miniony weekend. Powiedzieć jej prawdę o miłości, która go połączyła z Izoldą, wyjaśnić, w jakiej sytuacji się znaleźli. Choroba odsunęła na dalszy plan wszystkie inne sprawy, lecz teraz rozmowy nie można już było odwlekać. Wobec tego postanowił jeszcze dzisiaj zawiadomić siostrę o swoim małżeństwie. I zależnie od jej reakcji powiedzieć także o pojedynku.
Wstał. Zebrał pozostałe listy, włożył do kieszeni marynarki, wyszedł do holu i zadzwonił na Marietę.
– Zawiadom, proszę, panienkę Leonie, że w południe będę chciał z nią
porozmawiać w bibliotece. Sprawa jest dyskretna, więc niech zatrzyma tę
wiadomość dla siebie. To bardzo ważne. I rzecz druga. Nie ma potrzeby
wspominać pani Izoldzie o dzisiejszej poczcie. Sam ją zawiadomię.
Służąca wyglądała na zdziwioną, ale nie kwestionowała poleceń.
– Gdzie jest Pascal?
Dziewczyna, nie wiedzieć czemu, spiekła raka.
– Chyba w kuchni, senher.
– Niech na mnie czeka za dziesięć minut przy tylnym wyjściu.
Po tych słowach wrócił do siebie zmienić ubranie. Napisał też krótką, oficjalną odpowiedź dla Constanta, poznaczoną drobnymi kleksami. Zapieczętował kopertę, by nikt niepowołany nie zapoznał się z treścią listu. Pascal doręczy go po południu.
A teraz najważniejsze. Dla dobra Izoldy, ze względu na ich dziecko, nie mógł spudłować.
List z Paryża pozostał w kieszeni.
Nieotwarty.
Leonie krążyła niespokojnie po sypialni, zastanawiając się, dlaczego też Anatol chce z nią rozmawiać. Czyżby odkrył jej wybieg? Dowiedział się, że odesłała Pascala i sama wróciła z miasta?
Zza okna dobiegły ją jakieś głosy. Wychyliła się zaciekawiona i zobaczyła brata w towarzystwie służącego. Szli w stronę lasu, Pascal niósł długą drewnianą skrzynkę. Wyglądała jak futerał na pistolety. Dziewczyna nie przypominała sobie takiej broni w domu. ale też należało przyjąć, iż wujek nią dysponował, bo i czemuż by nie.
Idą na polowanie?
Nie, raczej nie. Anatol nie był odpowiednio ubrany. Zresztą ani on ani Pascal nie mieli strzelb. Tylko pistolety.
Opanował ją lęk tym większy, że nieokreślony. Chwyciła żakiet, wsunęła stopy w pantofle i już miała biec za nimi. gdy nagle przyszła jej do głowy myśl, która ją zatrzymała.
Anatol często zarzucał jej, że działa bez zastanowienia. Taką już miała naturę, nie lubiła siedzieć z założonymi rękami i czekać na rozwój wypadków, ale tym razem co mogłaby zyskać, działając impulsywnie? Jeżeli szli do lasu w jakimś niewinnym celu, tylko by ich rozzłościła. Zresztą i tak musieli niedługo wrócić, przecież sam jej wyznaczył spotkanie na dwunastą. Zegar na kominku wskazywał dziesiątą. Jeszcze dwie godziny.
Zrzuciła pantofle, siadła na łóżku, rozejrzała się po sypialni. Trzeba by znaleźć sobie jakieś zajęcie, wtedy czas szybciej płynie.
Wzrok dziewczyny padł na przybory do malowania. Wahała się tylko chwilę, zaraz wstała, rozpakowała pędzle i papier. Doskonała okazja, by namalować jeszcze jeden obrazek z planowanego cyklu. Do końca zostały tylko trzy.
Przyniosła wodę, zamoczyła pędzel i rozpoczęła czarny szkic szóstego z ośmiu obrazów, widzianych na ścianie grobowca.
Karta XVI: La Tour.
W Hotel de la Reine, w prywatnej salce na piętrze, usiadło przed kominkiem dwóch mężczyzn. Dwaj służący, jeden z Paryża, drugi z Carcassonne, stali za nimi, zachowując odpowiedni dystans, świadczący o szacunku. Od czasu do czasu, gdy sądzili, że nikt na nich nie patrzy, zerkali na siebie nieufnie.
– Będzie pana prosił o pomoc? – zapytał Constant.
Charles Denarnaud, z twarzą zaczerwienioną od wyśmienitej brandy. pociągał cygaro, aż kosztowne liście zajęły się ogniem. Był wyraźnie zadowolony. Odchylił się do tyłu i wydmuchnął białe kółko w stronę sufitu.
– Na pewno nie ma pan ochoty…? – spytał.
Victor Constant odmówił krótkim gestem dłoni w rękawiczce. Tego ranka nie czuł się dobrze. Zbliżał się koniec polowania, nerwy miał napięte jak postronki.
– Czy jest pan pewien, że Vernier poprosi pana o pomoc? – powtórzył
pytanie.
Denarnaud usłyszał stalowe nuty w jego głosie. Usiadł prosto.
– Moim zdaniem, tak właśnie będzie – potwierdził. – Ma niewielu znajomych w Rennes-les-Bains, a chyba nikogo, do kogo mógłby się zwrócić z taką sprawą. I czasu mało, nie zdąży rozejrzeć się za kimś innym.
– Dobrze – powiedział Constant.
– Zgaduję, że o asystę medyczną poprosi Gabignauda.
Constant pokiwał głową. Odwrócił się do człowieka stojącego bliżej drzwi.
– Dostarczyłeś listy?
– Tak.
– Nikt z domu cię nie widział?
– Przekazałem pocztę lokajowi, dołożył ją do porannej korespondencji. Constant zastanowił się chwilę.
– Nikt cię nie łączy z opowieściami, które krążą po mieście? Stary wyga pokręcił głową.
Wystarczyło rzucić słówko tu i tam. Już wszyscy opowiadają, że bestia obudzona przez Jules'a Lascombe'a wróciła. Przesądy i złośliwości dokończyły dzieła. No i burze. Więcej dowodów nie trzeba.
– Doskonale. – Constant skinął dłonią. – Wracaj do Domaine de la Cade i obserwuj Verniera. O zmierzchu złożysz mi raport.
– Tak jest.
Mężczyzna zdjął niebieską napoleońską pelerynę z oparcia krzesła i zniknął za drzwiami. Constant wstał.
– Chcę załatwić sprawę szybko i po cichu – oznajmił. – Rozumiemy się?
Denarnaud, zaskoczony niespodziewanym końcem spotkania, także
się podniósł.
– Oczywiście. Trzymam rękę na pulsie.
Constant strzelił palcami. Na ten znak drugi sługa postąpił do przodu i wręczył panu sakiewkę.
Denarnaud na widok czerwonych blizn na głowie mężczyzny aż cofnął się o krok.
– To jest połowa obiecanej sumy – powiedział Constant, podając wspólnikowi pieniądze. – Resztę dostanie pan, gdy zakończymy sprawę zgodnie z moimi oczekiwaniami. Czy to jasne?
Denarnaud skwapliwie chwycił woreczek.
– Potwierdzi pan, że nie mam żadnej innej broni – rzekł Constant lodowatym głosem. – Nie może być wątpliwości.
– Na miejscu pojedynku znajdzie się para pistoletów, każdy z jednym nabojem. Jeśli pan uzna za stosowne mieć przy sobie coś więcej, ja tego nie znajdę. – Denarnaud uśmiechnął się półgębkiem. – Chociaż w głowie mi się nie mieści, żeby pan nie trafił w cel za pierwszym razem.
Constant przyjął tchórzliwe pochlebstwo z pogardą.
– Nigdy nie chybiam.
– Niech to jasna cholera! – krzyknął Anatol. Z wściekłością kopnął ziemię obcasem.
Pascal podszedł do zaimprowizowanej strzelnicy i ponownie ustawił butelki. Wrócił do Anatola, naładował mu pistolet.
Na sześć strzałów dwa poszły w powietrze, jeden trafił w bukowy pień, a dwa w drewniane ogrodzenie, zrzucając rykoszetem trzy butelki. Tylko jeden nabój dotarł do celu, ale i ten ledwo musnął grube szklane dno.
– Niech pan spróbuje jeszcze raz – powiedział Pascal. – Trzeba spokojnie wymierzyć.
– Nic innego nie robię – burknął Anatol przez zęby.
– Trzeba sobie wyobrazić, jak pocisk wylatuje z lufy. – Pascal odsunął się z linii strzału. Spokojnie. Bez pośpiechu.
Anatol uniósł rękę. Tym razem wyobraził sobie, że zamiast butelki po piwie widzi przed sobą twarz Constanta.
– Powoli – odezwał się Pascal. – Spokojnie. Teraz!
Strzał.
W dziesiątkę. Butelka wybuchła fontanną szkła niczym tani fajerwerk. Huk zabłąkał się między pniami, strasząc ptaki.
Z końca lufy uniosła się cienka smużka dymu. Anatol zdmuchnął ją i zwrócił na Pascala zadowolone spojrzenie.
Bardzo dobrze – pochwalił sługa. – A kiedy… jest spotkanie? Anatolowi zrzedła mina.
Jutro o zmierzchu.
Lokaj przemierzył polanę i na nowo ustawił butelki.
– Przekonajmy się, czy trafi pan znowu.
– Z pomocą boską, będę musiał to zrobić tylko jeden raz – powiedział
Anatol do siebie.
Ale pozwolił służącemu ładować pistolety i ćwiczył dotąd, aż ostatnia butelka zmieniła się w kupkę szkła.
W powietrzu na dobre zagościł zapach prochu i zwietrzałego piwa.
Pięć minut przed dwunastą Leonie opuściła sypialnię. Przeszła korytarzem, następnie po schodach. Pozornie była opanowana, lecz serce waliło jej w piersi jak oszalałe.
Obcasy stukały o płytki w holu jakoś złowieszczo, zbyt głośno w cichym domu. Spuściła wzrok. Na dłoniach zostały jej plamy farby, zielone i czarne kropki na paznokciach. Skończyła obraz La Tour, ale nie była z niego zadowolona. Obojętne, jak lekko muskała liście na drzewach, jak starannie dobierała barwę nieba, coś jej przeszkadzało malować.
Minęła przeszklone gabloty w drodze do biblioteki. Medale, pamiątki, broń. Ledwo je zauważyła, myślała jedynie o spotkaniu z bratem.
Przed drzwiami przystanęła na moment. Uniosła wysoko brodę i głośno zapukała, okazując odwagę, której wcale nie czuła.
– Wejdź.
Otworzyła drzwi, przekroczyła próg.
– Chciałeś ze mną rozmawiać? – Czuła się jak przed sądem, a nie w to
warzystwie ukochanego brata.
– Tak. Uśmiechnął się do niej ciepło. Ustami i oczami.
Uświadomiła sobie, że on także jest podenerwowany.
Chodź, chodź, siadaj.
– Strasznie wyglądasz. Taki śmiertelnie poważny.
Położył rękę na ramieniu siostry i poprowadził ją do krzesła.
– Chcę z tobą porozmawiać o poważnych sprawach.
Usadowił ją, po czym odszedł kilka kroków i założył ręce za plecami. Dopiero teraz dziewczyna zauważyła, że brat coś trzyma w ręku. Kopertę.
– Co to jest? – spytała. Dusza jej się skurczyła ze strachu, że oto spraw
dzają się jej najgorsze obawy. Jeżeli monsieur Constant, człowiek niewąt
pliwie bystry, dołożył starań i odkrył adres, pod którym przebywała, napi
sał do niej bezpośrednio… Czy to list od mamy? Z Paryża?
Po twarzy Anatola przemknął dziwny cień, jakby brat sobie przypomniał o czymś, co mu umknęło.
– Nie – odparł. – To znaczy, owszem, list, ale nie od mamy. Ja go napi
sałem. Do ciebie.
W Leonie na nowo obudziła się nadzieja. Może jeszcze wszystko będzie dobrze?
– Do mnie?
Anatol przygładził włosy i westchnął ciężko.
– Sytuacja jest dość wyjątkowa – zaczął cicho. – Są pewne sprawy…
o których powinniśmy porozmawiać, ale ja nie potrafię tego zrobić. Przy
tobie brakuje mi słów.
Leonie zaśmiała się głośno.
– Niemożliwe! Tobie? Przy mnie?
W zamierzeniu jej słowa miały być lekką drwiną, lecz Anatol nadal miał ponury wyraz twarzy. Uśmiech zamarł jej na ustach. Zerwała się z krzesła, podbiegła do brata
– Co się dzieje? Coś niedobrego z mamą? Z Izoldą? Anatol spuścił wzrok na list.
– Powierzyłem swoją spowiedź papierowi – rzekł.
Spowiedź?
Jest tam wiadomość, którą powinienem był… powinniśmy byli podzielić się z tobą jakiś czas temu. Izolda mnie do tego namawiała, ale mnie się zdawało, że racja jest po mojej stronie.
Anatolu! – Pociągnęła go za rękę. – Mów!
Lepiej będzie, jeśli w spokoju przeczytasz, co napisałem. Sytuacja stała się znacznie poważniejsza, wymaga mojego natychmiastowego działania. A ja potrzebuję twojej pomocy.
Wysunął rękę z uścisku siostry i włożył jej w dłoń kopertę.
– Mam nadzieję, że zdołasz mi wybaczyć. Głos mu się łamał. – Za
czekam na zewnątrz.
I wyszedł.
Drzwi się zamknęły. Zapadła cisza.
Leonie, niebotycznie zdumiona, obejrzała kopertę. Rzeczywiście, znajdowało się na niej jej imię, wypisane czarnym atramentem, eleganckim romantycznym pismem Anatola.
Lękała się tego, co znajdzie w środku. Musiała zebrać w sobie całą odwagę, by otworzyć list.
Piątek, trzydziesty października
Moja kochana, petite Leonie,
Zawsze mi zarzucałaś, że traktuję Cię jak dziecko. Nawet wtedy, gdy jeszcze biegałaś w krótkich spódniczkach i z kokardami we włosach, słuchałem Twoich pretensji, całkiem nieuzasadnionych. Tym razem jednak sprawa jest poważna, ponieważ jutro o zmierzchu na polanie w bukowym lesie stanę twarzą w twarz z człowiekiem, który robi co w jego mocy, by nas zniszczyć.
Może nie wyjdę z tego starcia zwycięsko, tym bardziej więc nie chcę Cię pozostawiać bez odpowiedzi na wszystkie te pytania, które na pewno byś mi zadała. A i tak, niezależnie od wyniku pojedynku, chcę, byś poznała prawdę.
Kocham Izoldę z całego serca. To przy jej grobie stałaś w marcu. Fałszywy pogrzeb miał ją… nas uchronić przed gwałtowną zawiścią człowieka, z którym przez pomyłkę, na krótko się związała. Nie znaleźliśmy innego wyjścia.
Leonie sięgnęła do tyłu, namacała oparcie krzesła. Usiadła.
Przyznaję, spodziewałem się, że odkryjesz oszustwo. W ciągu tych trudnych miesięcy, wiosną i na początku lata, nawet w czasie, gdy stale atakowano mnie w brukowcach, sądziłem, iż przejrzysz nasz spisek i mnie oskarżysz, lecz widać grałem swoją rolę nazbyt dobrze. A Ty, osoba tak szczera i otwarta, dlaczego miałabyś wątpić, że moje spierzchnięte usta i podkrążone oc.y nie były skutkiem rozpusty, ale żałoby?
Musisz wiedzieć, że Izolda nigdy nie chciała utrzymywać Cię w błędzie. Od momentu gdy przyjechaliśmy do Domaine de la Cade, od pierwszej chwili gdy cię poznała, miała ufność w Twoją miłość do mnie i nadzieję, że z czasem i ją obdarzysz siostrzanym uczuciem, a wtedy pozwolisz sobie na odsunięcie moralnych wątpliwości i wesprzesz nas w naszym spisku. Ja się z nią nie zgadzałem.
Byłem głupcem.
Pisząc do Ciebie ten list, być może w przeddzień śmierci, przyznaję, że moją największą winą było tchórzostwo moralne. Największą, ale nic jedyną.
Cieszę się, że dane nam było spędzić razem czas w Domaine de la Cade. Że mogliśmy tutaj być razem. Ty, Izolda i ja.
To nie wszystko. Popełniłem jeszcze jedno oszustwo i błagam Cię, jeśli nie o wybaczenie, bo możesz go nie znaleźć w swym sercu, to przynajmniej o zrozumienie. W Carcassonne, gdy błądziłaś po ulicach obcego miasta, Izolda i ja zawarliśmy związek małżeński. Jest teraz panią Vernier, twoją siostrą w świetle prawa w równym stopniu, jak za sprawą uczuć.
Będę ojcem.
A jednocześnie, w tych najszczęśliwszych dniach, dowiedziałem się. że ów człowiek, przed którym uciekaliśmy, odkrył naszą kryjówkę. Taki właśnie był prawdziwy powód nagłego wyjazdu z Carcassonne. Takie jest wyjaśnienie choroby Izoldy. Nie sposób ciągnąć tego dłużej. Nerwy ją zabiją. Czas rozwiązać tę sprawę.
Okrutnik zorientował się w oszustwie, wytropił nas, najpierw w Carcassonne, potem w Rennes-les-Bains. Właśnie dlatego podjąłem rzucone przez niego wyzwanie. To jedyny sposób na zakończenie tej fatalnej historii.
Jutro wieczorem stawię mu czoło. Błagam Cię o pomoc, petite, jak powinienem byt błagać przed nieomal rokiem. Teraz proszę, ukryj wieści o pojedynku przed moją najukochańszą Izoldą. Jeśli nie wrócę, zadbaj o bezpieczeństwo mojej żony i dziecka. Dom jest wasz.
Twój kochający brat Anatol
Dłonie opadły jej na kolana. Po policzkach wolno spłynęły łzy. Płakała nad ludzką niedolą, nad niepowodzeniem spisku i nieporozumieniami, które ich rozdzieliły. I nad Izoldą. I dlatego, że Anatol ją oszukiwał, a także dlatego, że ona oszukiwała ich oboje.
Płakała długo, aż ze łzami wypłynęły z niej wszystkie emocje.
Odzyskała jasność myśli. Zrozumiała cel przedpołudniowej wyprawy Anatola.
Przecież on jutro może stracić życie!
Podbiegła do okna i otworzyła je szeroko. Dzień spochmurniał, w pobladłych promieniach słońca świat trwał wilgotny i nieruchomy. Nad trawnikami i lasem zawisła jesienna mgła, spowijając wszystko zdradzieckim spokojem.
Jutro o zmierzchu.
Spojrzała na swoje odbicie w wysokim oknie. Jakim cudem wyglądała ciągle tak samo, choć się zupełnie odmieniła? Ta sama twarz, oczy, usta -takie same jak jeszcze wczoraj. Jak przed kilkoma chwilami.
Zadrżała. Jutro wigilia Wszystkich Świętych. Nocy wyjątkowej urody, gdy granica oddzielająca dobro od zła jest zaledwie cienką linią. To czas, gdy może się zdarzyć wszystko. Pora demonów i złych uczynków.
Nie wolno dopuścić do pojedynku. I właśnie ona mu zapobiegnie. Czas przerwać fatalny splot wydarzeń.
Tylko jak? Nie mogła zawrócić Anatola z raz obranej drogi.
– Wobec tego nie może chybić – syknęła.
Gotowa do rozmowy, podeszła do drzwi i otworzyła je zdecydowanym gestem.
Anatol stał w korytarzu, spowity chmurą dymu z papierosów. Każda minuta czekania pogłębiała niepokój na jego twarzy.
– Och, Anatolu! – krzyknęła Leonie, obejmując brata.
Teraz i jemu łzy napłynęły do oczu.
– Wybacz – szepnął. Tak mi przykro. Czy zdołasz przebaczyć bratu,
petite?
Resztę dnia spędzili we dwoje. Izolda odpoczywała w swoim pokoju, więc rozmawiali całkiem swobodnie. Anatol był tak przytłoczony, ze Leonie czuła się starszą siostrą.
Miotała się między gniewem, że została oszukana, że była oszukiwana przez długie miesiące, a wdzięcznością za miłość brata i podziwem dla wszystkiego, czego dokonał, by ją chronić.
– Mama wiedziała? – spytała, wspominając dzień pogrzebu, trumnę opuszczaną do dołu na Cimetiere de Montmartre. – Czy tylko ja byłam nieświadoma, co się dzieje?
– Nic jej nie powiedziałem – rzekł Anatol – ale chyba się domyślała, iż dzieje się coś więcej niż tylko to, co się z pozoru wydaje.
– Nikt nie umarł – powiedziała spokojnie. – A co z kliniką? Rzeczywiście było dziecko?
– Nie. To jeszcze jedno kłamstwo dla uwiarygodnienia naszej historyjki.
Tylko w spokojniejszych chwilach, gdy Anatol na krótko odchodził od siostry, Leonie pozwalała sobie na dojmujący strach przed następnym dniem. Brat niewiele mówił o swoim przeciwniku. Że bardzo skrzywdził Izoldę. Że jest paryżaninem. Nie dał się zmylić fałszywym tropom i wyśledził ich na południu. Anatol nie rozumiał jedynie, jakim cudem zdołał w Carcassonne połączyć ich z Rennes-les-Bains. I ani razu nie wymienił jego imienia.
Leonie słuchała z uwagą historii o pragnieniu zemsty, które pchało do działania ich wroga. O atakach na łamach prasy, o napaści w Passage des Panoramas. o posunięciach, które miały zniszczyć oboje kochanków i wtedy słyszała w głosie brata niekłamany strach.
Nie rozmawiali o tym, co się stanie, jeśli Anatol chybi. Obiecała mu jednak, że w razie potrzeby znajdzie sposób, by pod osłoną nocy wywieźć Izoldę z Domaine de la Cade.
– Rozumiem z tego, że on nie jest człowiekiem honoru – powiedziała. Twoim zdaniem, nie będzie przestrzegał zasad pojedynku?
– Obawiam się – tego przyznał ze smutkiem. – Jeśli jutro mi się nie powiedzie, przyjdzie tu po Izoldę.
– Szatan wcielony!
– A ze mnie głupiec – rzekł Anatol cicho – skoro sądziłem, że uda nam się przed nim ukryć.
Wieczorem, gdy Izolda poszła spać, Anatol i Leonie spotkali się w salonie, by dokończyć plany na następny dzień.
Nie podobał jej się udział w kolejnym oszustwie, zwłaszcza że wiedziała, jak się czuje ofiara takiego spisku, lecz rzeczywiście, Izolda, będąc w odmiennym stanie, nie powinna wiedzieć, co się będzie działo. Leonie miała ją zająć tak, by o wyznaczonej godzinie Anatol z Pascalem mogli się niepostrzeżenie wyśliznąć z domu.
Brat wysłał do Charles'a Denarnaud prośbę o sekundowanie i natychmiast dostał potwierdzenie. Dr Gabignaud, niechętny współuczestnik zdarzenia, miał w razie potrzeby służyć pomocą medyczną.
Leonie, choć pozornie zgadzała się ze wszystkimi pomysłami Anatola, nie miała najmniejszego zamiaru postępować zgodnie z jego poleceniami. Nie mogłaby siedzieć bezczynnie w salonie i patrzeć na wskazówki zegara, pełznące po tarczy, wiedząc, że brat toczy pojedynek na śmierć i życie. Zamierzała znaleźć jakiś sposób, by komuś innemu przekazać opiekę nad Izoldą w godzinie zmierzchu, choć jeszcze nie wiedziała, jak to zrobić.
Nie zdradziła się ze swoimi planami ani jednym słowem, nawet najmniejszym gestem. A poza tym Anatol tak był zajęty gorączkowymi planami, że nie przyszło mu do głowy wątpić w jej ustępliwość.
Gdy on także poszedł do sypialni, oświetlając sobie drogę świecą, Leonie czas jakiś jeszcze została w salonie. Rozmyślała, jak najlepiej zrealizować jutrzejsze plany.
Będzie silna. Nie ugnie się przed strachem. Wszystko będzie dobrze. Anatol zabije niegodziwca. Nie inaczej.
Tymczasem jednak, w miarę jak upływały nocne godziny, coraz mocniej sobie uświadamiała, że nawet najgorętsze życzenia nie zawsze się spełniają.
Sobota, 31 października
W przeddzień Wszystkich Świętych ranek wstał rześki i różowy.
Leonie spała niewiele, więc czas dłużył jej się niemiłosiernie. Po śniadaniu, które i ona, i Anatol ledwo tknęli, brat poszedł do Izoldy i spędził z nią całe przedpołudnie. Dziewczyna siedziała w bibliotece. Słyszała ich śmiech, szepty, snucie planów. Izolda była z Anatolem szczęśliwa, a Leonie bała się ogromnie, bo dotarło do niej, jak łatwo radość może się zmienić w bolesny smutek.
Gdy zeszła na kawę do pokoju dziennego, Anatol podniósł na nią spojrzenie, w tej jednej chwili otwarte i szczere. Dojrzała w nim udrękę, strach i cierpienie. Aż się przestraszyła, czy brat się nie zdradzi.
Po obiedzie grali w karty i głośno czytali, by – zgodnie z planem – odwlec chwilę, gdy Izolda uda się na popołudniowy odpoczynek. Rozstali się dopiero koło czwartej, umówieni na wspólną kolację. Anatol odprowadził żonę do sypialni. Zszedł na dół jakieś pół godziny później. Smutek wyżłobił na jego twarzy głębokie zmarszczki.
– Śpi – powiedział.
Zapatrzyli się w brzoskwiniowe niebo, gdzie ostatnie promienie słońca malowały obłoki złotymi plamami. Leonie straciła całą odwagę.
– Jeszcze nie jest za późno – odezwała się. – Jeszcze możesz wszystko
odwołać. – Chwyciła go za rękę. Błagam cię, nie idź!
Anatol objął ją ramieniem, przyciągnął do siebie. Zatonęła w ukochanym zapachu drzewa sandałowego i olejku do włosów.
– Nie mogę postąpić inaczej, petite – rzekł cicho. – To się nigdy nie skończy. Nie chcę, by mój syn wstydził się ojca tchórza. – Przytulił siostrę mocno. – Ani moja niezłomna siostrzyczka.
– Syn albo córka.
– Albo córka – zgodził się Anatol.
Odwrócili się, słysząc kroki w holu.
To Pascal. Zatrzymał się przy schodach. Przez ramię miał przerzucony ciemny płaszcz Anatola, a wyraz twarzy służącego świadczył, jak bardzo nie chce on uczestniczyć w całej sprawie.
– Senher, już czas – powiedział. Leonie przywarła do brata.
– Proszę cię, nie idź. Błagam! Pascal, nie pozwól mu… Anatol wysunął się z objęć siostry.
– Opiekuj się Izoldą – szepnął. – Moją ukochaną żoną. Zostawiłem dla
niej list… – Głos odmówił mu posłuszeństwa. – Chciałbym, żeby jej nicze
go nie zabrakło. Ani jej, ani dziecku. Zadbaj o ich bezpieczeństwo.
Osłupiała z żalu Leonie patrzyła, jak Pascal pomaga jej bratu włożyć płaszcz. W progu Anatol jeszcze się odwrócił. Podniósł dłoń do ust, przesłał siostrze całusa.
– Kocham cię, petite.
Do wnętrza wtargnął wilgotny chłód, drzwi się za nimi zamknęły, zniknęli. Leonie słuchała stłumionego chrzęstu żwiru pod butami, aż ten odgłos zanikł w oddali.
Wtedy prawda dotarła do niej z całą mocą. Dziewczyna osunęła się na najniższy stopień, wsparła głowę na rękach i rozpłakała się z głębi serca.
Spomiędzy cieni pod schodami wyłoniła się Marieta. Trochę niepewnie podeszła do panienki. Instynkt wziął górę nad etykietą. Usiadła obok Leonie i objęła ją za ramiona.
– Wszystko będzie dobrze, madomaisela. Pascal zadba, żeby panu nie
stało się nic złego.
Szloch rozpaczy, przerażenia i bezradności wyrwał się z piersi Leonie jak wycie dzikiego zwierzęcia, schwytanego w pułapkę. A jednocześnie myśl: nie wolno obudzić Izoldy. Zdusiła jęk. Odsunęła od siebie rozpacz i strach. Czuła się jakaś dziwnie wyprana z emocji. Tylko coś uwięzło jej w gardle.
Przetarta oczy rękawem.
– Czy ciocia… – urwała, raptem niepewna, jak właściwie powinna mówić o Izoldzie. – Czy ciocia śpi? – zapytała.
Marieta poderwała się, wygładziła fartuszek. Wyraz jej twarzy zdradzał, że wie o wszystkim. Zapewne od Pascala.
– Mam sprawdzić, czy madama się obudziła?
– Nie, nie trzeba.
– Przynieść coś panience? Może ziółka? Leonie także wstała.
– Nie, dziękuję. Uśmiechnęła się blado. – Na pewno masz pełne ręce
roboty. No i mój brat będzie chciał się odświeżyć po powrocie.
Ich spojrzenia się spotkały.
– Tak, panienko – powiedziała w końcu Marieta. – Dopilnuję, żeby jedzenie było gotowe.
Leonie została jeszcze chwilę w holu. Słuchała odgłosów zwykłej domowej krzątaniny, a kiedy się upewniła, że została sama, ruszyła na górę, do swojego pokoju, zrobić to, co zrobić musiała.
Nie zdążyła jednak dotrzeć na miejsce, bo po drodze, mijając pokoje Anatola, usłyszała stamtąd jakieś hałasy. Zamarła w pół kroku, nie wierząc własnym uszom. Przecież sama widziała, jak pół godziny wcześniej wychodził z domu.
Już miała iść dalej, gdy raptem drzwi otwarły się na oścież i w prosu stanęła Izolda. Jasne włosy w nieładzie spływały jej na plecy, rozchylona koszula odsłaniała szyję z koszmarną czerwoną blizną. Leonie automatycznie odwróciła wzrok. Nie znała takiej ciotki. Izolda, zawsze elegancka i opanowana, teraz wyglądała, jakby nią zawładnął jakiś zły duch.
– Ciociu! – krzyknęła dziewczyna ostrzej, niż zamierzała. – Co się stało?1
Izolda kręciła głową na boki w gwałtownym sprzeciwie. Machnęła
kartką papieru.
– Poszedł się bić! Trzeba go zatrzymać!
Leonie zmartwiała. Stało się. Ciotka zbyt wcześnie przeczytała list. który zostawił dla niej Anatol.
– Nie mogłam spać, więc poszłam do niego. I znalazłam list! – Izolda
zajrzała dziewczynie w oczy. – Ty wiesz – powiedziała nagle bardzo spo
kojnie.
Na mgnienie oka Leonie zapomniała, że brat idzie się strzelać. Wzięła Izoldę za rękę.
– Wiem, że się pobraliście. Żałuję, że mnie z wami nie było.
– Leonie… chciałam… chciałam… – zająknęła się Izolda. – Chcieliśmy ci powiedzieć.
Dziewczyna przytuliła ciotkę. Role się odwróciły.
– I o tym, że Anatol będzie ojcem – szepnęła Izolda.
– O tym też wiem. Bardzo się ucieszyłam. Kiedy rozwiązanie?
– Jeśli wszystko pójdzie dobrze, w czerwcu. Dziecko lata. Izolda nagle się wyprostowała.
– O pojedynku też wiedziałaś?
Leonie straciła pewność siebie. Już miała się wykręcić od odpowiedzi na pytanie, lecz nagle zdecydowała inaczej. Dosyć już kłamstw i oszustw. I tak stało się zbyt wiele złego.
– Wiedziałam – przyznała. – Wczoraj posłaniec dostarczył list. Anatol
poprosił ze sobą Denarnauda i Gabignauda.
Izolda pobladła.
– Posłaniec, mówisz – wyszeptała. – Więc on jest tutaj. Znalazł nas.
– Anatol nie chybi – rzekła Leonie z przekonaniem, którego wcale nie czuła.
Izolda uniosła wyżej głowę.
– Muszę do niego iść.
Leonie, zaskoczona nagłym zwrotem, nie potrafiła znaleźć odpowiedzi.
– Nie możesz – zaprotestowała słabo.
– Gdzie mają się strzelać? – Izolda chyba jej nie usłyszała.
– Ciociu, nie jesteś zdrowa. Niemądrze byłoby iść za nim.
– Gdzie są? – powtórzyła Izolda. Leonie westchnęła.
– W dębowym lesie. Dokładnie nie wiem.
– Na polanie z jałowcami. Jules czasami tam ćwiczył strzelanie. Wywinęła się z objęć Leonie.
– Możliwe. Anatol mi nie powiedział.
– Muszę się ubrać.
– Nawet jeśli ruszymy natychmiast, z pewnością go nie dogonimy. Wyszedł z Pascalem dobre pół godziny temu.
– Jeżeli się pośpieszymy, może zdążymy przerwać pojedynek.
Nie tracąc czasu na gorset, Izolda włożyła szarą suknię spacerową i cieplejszy żakiet. Nogi wsunęła w buty z cholewkami, zasznurowała je jak najszybciej, po czym puściła się biegiem przez korytarz i schody. Leonie nie odstępowała jej na krok.
– Czy przeciwnik Anatola uszanuje wynik pojedynku? – spytała dziew
czyna, mając nadzieję na odpowiedź zupełnie inną niż ta, którą dostała od
Anatola.
Izolda, nie zwalniając, obejrzała się przez ramię. W oczach miała rozpacz.
– Jego przeciwnik… Nie jest człowiekiem honoru.
W holu Leonie odniosła wrażenie, że świat nabrał ostrzejszych barw. Przedmioty dotąd znane i ukochane – wielki stół i drzwi, fortepian i miękki stołek, w którym schowała kartkę z utworem znalezionym w grobowcu, wszystko odwróciło się do nich plecami. Zwykłe zimne, martwe przedmioty.
Sięgnęła po płaszcze wiszące przy wejściu, jeden podała ciotce, drugim owinęła się sama. Szarpnęła drzwi. Chłodny zmierzch przylgnął jej do nóg jak spragniony pieszczot kot. Chwyciła ze stojaka zapaloną lampę.
– O której pojedynek? – zapytała Izolda spokojnym głosem.
– O zmierzchu – odparła Leonie. – O szóstej.
Obie spojrzały w niebo, w ciemniejący granat nad głowami.
– Jeśli mamy zdążyć – powiedziała dziewczyna – musimy się pośpie
szyć.
– Kocham cię, petite – powtórzył Anatol cicho, gdy zamknęły się za
nim drzwi frontowe.
Razem z Pascalem niosącym wysoko zapaloną latarnię ruszyli w milczeniu na koniec podjazdu, gdzie czekał na nich powóz Denarnauda.
Anatol skinął głową Gabignaudowi, który nie kryl swojej rezerwy wobec całego wydarzenia. Charles Denarnaud uścisnął Anatolowi dłoń.
– Zapraszam pana i doktora na tył – obwieścił spokojnie.
On i Pascal usiedli tyłem do kierunku jazdy, każdy z nich trzymał na kolanach podłużną skrzynkę z pistoletami.
– Pan zna miejsce spotkania, Denarnaud? – zapytał Anatol. – Polana
w dębowym lasku, we wschodniej części majątku.
Denarnaud wychylił się i udzielił instrukcji woźnicy. Strzeliły lejce, powóz ruszył z brzękiem uprzęży.
Jedynie Charles Denarnaud przejawiał chęć do rozmowy. Zagłębił się w opowieściach o dawnych pojedynkach. Wjego sprawozdaniu uczestnicy zawsze strzelali celnie, lecz nikomu nic się nie stało. Anatol rozumiał, że znajomy chce dodać mu ducha, wolałby jednak, żeby zamilkł.
Siedział sztywno wyprostowany, wodząc wzrokiem po okolicy. Myślał, iż może już ostatni raz ogląda świat. Aleję drzew ciągnących się wzdłuż podjazdu, pokrytych siwym szronem. Ciemniejące niebo, błyszczące niczym zwierciadło, uwieńczone wschodzącym księżycem. Może już nigdy więcej nie usłyszy głuchego stukania końskich kopyt o twardą ziemię, które niosło się w parku stłumionym echem.
– Przywiozłem własne pistolety – oznajmił Denarnaud, poklepując
zdobione drewno. – Sam je naładowałem. Skrzynkę zapieczętowałem. Bę
dziemy ciągnąć losy, czy użyjecie tych, czy broni pańskiego przeciwnika.
– Wiem! Wiem – żachnął się Anatol. Od razu pożałował wybuchu. -Przepraszam – mruknął. Mam rozstrojone nerwy. Dziękuję panu za troskę.
– Zawsze warto trzymać się etykiety rzekł Denarnaud głośniej, mz należało w ciasnym wnętrzu powozu; Anatol zdał sobie sprawę, że on także, wbrew pozorom, ma napięte nerwy. Lepiej, żeby nie było żadnych nieporozumień. O ile mi wiadomo, w Paryżu takie sprawy przeprowadza się całkiem inaczej.
– Nie przypuszczam.
– Ćwiczył pan? – zapytał Denarnaud. Anatol pokiwał głową.
– W domu jest para pistoletów.
– Jak panu szło? Celnie pan strzela?
– Przydałoby się więcej czasu.
Powóz skręcił w wyboistą boczną drogę.
Anatol przywołał obraz śpiącej Izoldy z włosami rozrzuconymi na poduszce. Oczyma wyobraźni ujrzał drobną postać o wiotkich białych ramionach. Pomyślał o zielonych oczach siostry, stale zaciekawionych i spragnionych życia. I o twarzy nienarodzonego dziecka. Jak będzie wyglądało?
Dla niego to robię, powiedział sobie.
Tymczasem jednak świat skurczył się do turkoczącego powozu, drewnianej skrzynki na kolanach Denarnauda i przyśpieszonego, nerwowego oddechu Gabignauda.
Powóz przechylił się w lewo. Koła podskakiwały na korzeniach. W pewnej chwili Denarnaud huknął pięścią w deskę i krzyknął do woźnicy, by skręcił w dróżkę po prawej.
Tak się stało. Niedługi czas ciągnęli wąską ścieżką między drzewami, zaraz wyjechali na polanę. Po drugiej stronie stał inny powóz. Anatol rozpoznał na nim herb Victora Constanta, hrabiego de Tourmaline, złoty rysunek na czarnym tle. Serce mu się ścisnęło, choć przecież niczego innego się nie spodziewał. Dwa gniade konie w paradnych uprzężach, ozdobionych piórami, niecierpliwie grzebały kopytami. Tuż obok stała grupka ciemno odzianych mężczyzn.
Pierwszy wysiadł Denarnaud, za nim Gabignaud, następnie Pascal z drewnianą skrzynką. Wreszcie Anatol. Nawet z tej odległości bez trudu rozpoznał Constanta. A także mężczyznę o czaszce poznaczonej szkarłatnymi bliznami. Jednego z tych, którzy w noc rozruchów w operze napadli go w Passage des Panoramas. Obok stał niższy człowiek o pospolitym wyglądzie, niebudzący zaufania żołnierz w archaicznej napoleońskiej pelerynie. On także wydawał się znajomy.
Anatol zacisnął zęby. Choć myślał o Constancie od chwili, gdy się zakochał w Izoldzie, widzieli się tylko raz: przy okazji pierwszej i jedynej sprzeczki. W styczniu. Zaskoczył go własny gniew. Ścisnął pięści. Teraz potrzebował spokoju i zimnej krwi, nie porywczej żądzy zemsty. Nagle jednak las wydał się dla nich dwóch za mały. Gołe pnie dębów zdawały się zaciskać krąg, zamykać przestrzeń nad głowami.
Potknął się o korzeń, o mało nie upadł.
– Spokojnie, Vernier – mruknął Gabignaud.
Anatol wziął się w garść. W milczeniu obserwował, jak Denarnaud podchodzi do Constanta. Za nim podążał Pascal, ze skrzynką na ramieniu, podobną do dziecięcej trumienki.
Sekundanci przywitali się oficjalnie oszczędnym ukłonem i przeszli na środek polany, niedaleko miejsca, gdzie poprzedniego dnia Pascal urządzi! strzelnicę. Odmierzyli krokami stosowną odległość, oznaczyli miejsca dla strzelających. Pascal wbił w mokrą ziemię laskę. Człowiek Constanta zrobił to samo.
Anatol czuł na sobie zimne spojrzenie przeciwnika. Ostre i przeszywające. Mimo dutnej miny hrabia nie wyglądał najlepiej, a właściwie robił wrażenie chorego.
Jak pan się czuje? – spytał Anatola Gabignaud. – Podać może…
Nie. Nic mi nie trzeba. Wrócił Denarnaud.
– Przegraliśmy losowanie pistoletów – oznajmił. Poklepał Anatola po
ramieniu. – W końcu to żadna różnica. Liczy się celność, a nie lufa.
Anatolowi zdawało się, że uczestniczy w jakimś sennym koszmarze. Świat wokół był przygaszony i wytłumiony, to, co się działo, dotyczyło kogoś innego. Wiedział, że powinno go martwić, iż będzie strzelał z broni przeciwnika, ale opanowało go dziwne odrętwienie.
Dwie grupki mężczyzn zbliżyły się do środka polany. Denarnaud zdjął płaszcz z ramion Anatola. Sekundant Constanta odebrał okrycie od swojego pana. Potem Denarnaud obszukał hrabiego, sprawdzając, czy w kieszeniach marynarki albo kamizelki nie ukrył on broni, czy nie osłania ciała czymkolwiek, co by mogło odgrywać rolę tarczy. Po chwili skinął głową.
– Wszystko w porządku.
Anatol podniósł ręce. Człowiek Constanta przeszukał go, znajdując tylko zegarek w kieszonce kamizelki. Odpiął czasomierz.
– O, nowy zegarek… Z monogramem. Ładna robota.
Anatol rozpoznał schrypnięty głos. To ten człowiek ukradł mu zegarek ojca w Paryżu.
Zacisnął pięści. Opanował się resztkami woli.
– Zostaw – warknął.
Zbir spojrzał na swojego pana, po czym wzruszył ramionami i odszedł. Denarnaud ujął Anatola pod łokieć, podprowadził do jednej z lasek.
– To pana miejsce – oznajmił.
Nie mogę chybić.
Podano mu pistolet. Był zimny i ciężki. Broń znacznie lepszej klasy niz ta, która należała do wuja. Długa, wypolerowana lufa, na rękojeści złote inicjały Constanta.
Anatol miał wrażenie, że ogląda scenę z dużej wysokości. Widział człowieka bardzo podobnego do siebie, mężczyznę o takich samych smoliście czarnych włosach, o identycznym wąsie, bladej twarzy i nosie zaczerwienionym od chłodu. Naprzeciw niego stał drugi, taki sam jak ten, który go wytropił, dotarł jego śladem z Paryża aż na południe.
Gdzieś w dali rozległ się głos. Nagle, szybko trzeba było kończyć sprawę.
– Panowie, gotowi?
Anatol kiwnął głową. Constant także. Znowu ten sam głos.
– Ognia!
Nic do niego nie docierało. Obrazy ani dźwięki, zapachy, żadne uczucia. Zdawało mu się, że nie zrobił nic, a przecież mięśnie dłoni zareagowały, posłuszne jakiemuś impulsowi, palec nacisnął na spust. Rozległ się szczęk kurka, iskra zapaliła proch, nad lufą wykwitł obłoczek dymu. Dwa strzały wstrząsnęły ciszą. Z czubków drzew zerwały się wystraszone ptaki.
Anatolowi zabrakło powietrza. Nogi się pod nim ugięły. Osunął się na kolana i podparł dłońmi. Myślał o Izoldzie i o Leonie. Ciepło rozlało mu się po piersiach. Powoli, jak w gorącej kąpieli, ogarniało całe zziębnięte ciało.
– Dostał? – usłyszał głos Gabignauda.
A może mu się tylko zdawało.
Otoczyły go ciemne postaci, nie do rozróżnienia. Gabignaud? Denar-naud? Ot, las czarnych i szaro prążkowanych nogawek, dłonie w futrzanych rękawicach, ciężkie buty. Wtedy coś usłyszał. Straszny krzyk, własne imię, niesione udręką i rozpaczą.
Przewrócił się na bok. Zdawało mu się, że to Izolda go woła.
Niemożliwe.
A jednak.
Inni też usłyszeli jej głos. Odstąpili od niego, rozsunęli się na tyle. że zobaczył ją biegnącą przez polanę. Wynurzyła się spod osłony drzew. Za nią pędziła Leonie.
– Nie! Anatolu! Nie!
Nagle coś innego przykuło jego uwagę. Jakiś ruch na samym skraju pola widzenia. Wzrok mu się mącił. Chciał usiąść, ale ostry ból w boku, jak cios nożem, pozbawił go oddechu. Wyciągnął rękę, lecz niczego nie sięgnął, osunął się na plecy.
Zdarzenia potoczyły się w zwolnionym tempie. Wiedział, co teraz będzie, choć nie umiał tego pojąć. Denarnaud sprawdził, czy dotrzymano warunków pojedynku. Jeden strzał z każdej strony. Jeden jedyny. A przecież na jego oczach Constant rzucił broń użytą w pojedynku, sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął drugi pistolet, tak mały, że rękojeść ginęła w jego dłoni. Przesunął rękę w prawo, pociągnął za spust.
Miał być tylko jeden strzał.
Anatol krzyknął. Na próżno.
Zatrzymała się w pół ruchu, jakby zawisła w powietrzu, po czym siła strzału odrzuciła ją w tył. Oczy, szeroko otwarte ze zdumienia, powlokły się bólem. Upadła.
W piersiach wezbrał mu szloch.
Zapanował chaos, krzyki, pandemonium. A jemu się wydało, że słyszy czyjś śmiech.
Ciemność odbierała mu wzrok, wysysała ze świata kolory.
Ten śmiech był ostatnim dźwiękiem przed kompletną ciszą.
Powietrze rozdarło przeszywające wycie. Leonie słyszała je doskonale, tylko z początku nie wiedziała, że wydobywa się z jej ust.
Wrosła w ziemię, niezdolna uwierzyć własnym oczom. Jak na scenie zatrzymanej w czasie na płótnie lub na zdjęciu, świat zamarł bez życia, bez ruchu. Pocztówka, zaledwie odbicie rzeczywistości.
Nagle wypadki potoczyły się dalej. Leonie przejrzała ciemność, prawda odcisnęła na jej umyśle krwawe piętno.
Izolda leżała na ziemi, na szarej sukni rosła czerwona plama.
Anatol usiłował się podnieść na ramieniu, twarz miał wykrzywioną bólem, nie dał rady, opadł bezwładnie. Gabignaud klęknął obok.
Leonie spojrzała w twarz mordercy. Człowieka, którego obawiała się Izolda, którego nienawidził Anatol.
– Nie… – szepnęła bezgłośnie.
Opuściła ją cała odwaga.
Obezwładniło ją poczucie winy. Wstyd.
A potem poczuła gniew, potężny niby występująca z brzegów rzeka. Oto stał przed nią, zaledwie o kilka kroków, mężczyzna, któremu gotowa była bez reszty oddać serce i duszę. O którym od czasu Carcassonne marzyła dniem i nocą.
Victor Constant.
Zabójca Anatola. Prześladowca Izoldy.
Czy to ja go tutaj sprowadziłam?
Podniosła wyżej latarnię, w jej świetle dojrzała herb na boku powozu stojącego u skraju polany, choć i tak nie potrzebowała potwierdzenia domysłów.
Wstrząśnięty lekarz poderwał się na nogi, omal nie stracił równowagi. Rzucił spojrzenie na Constanta i jego ludzi, potem przeniósł wzrok na Charles'a Denarnaud, który przecież sprawdzał broń i oświadczył, że warunki pojedynku zostały dotrzymane.
Leonie zalała wściekłość, silniejsza niż strach. Nie bacząc na własne bezpieczeństwo, wypadła spomiędzy drzew na polanę.
Najpierw podbiegła do Izoldy. Rzuciła się przy niej na kolana, uniosła płaszcz. Szara tkanina po lewej stronie sukni przesiąkła szkarłatem, jakby wykwitł na niej zbyt wielki cieplarniany kwiat. Dziewczyna ściągnęła rękawiczkę, podwinęła ciotce rękaw, poszukała pulsu. Był. Słaby, ale wyczuwalny. Jeszcze się w niej tliło życie. Spiesznie zbadała bezwładne ciało. Kula trafiła w ramię. Jeśli Izolda nie straci zbyt wiele krwi, przeżyje.
– Doktorze, vite! – zawołała. – Aidez-la, Pascal. Pomóż.
A Anatol? Nad jego ustami leciutko bielił powietrze delikatny obłok oddechu. Więc i tu była nadzieja. Wstała, ruszyła do brata.
– Będę wdzięczny, jeśli zostanie panna tam, gdzie jest – usłyszała. -
I pan także, Gabignaud.
Stanęła jak wryta. Dopiero teraz do niej dotarło, że Constant nadal trzyma uniesioną broń, że palec ma na spuście. Co więcej, nie był to pistolet przeznaczony do pojedynkowania, lecz rewolwer kieszonkowy marki Le Protector. Taką broń miała Marguerite.
Na pewno nie skończyły mu się naboje.
A ona sobie wyobrażała, że ten człowiek szepcze jej do ucha słodkie słówka! Bez żadnego względu na skromność i reputację zachęcała go do starań!
Ja go tu sprowadziłam, wyrzucała sobie.
Wzięła się jednak w garść, powściągnęła nerwy. Uniosła wyżej brodę i spojrzała mu prosto w oczy.
Monsieur Constant – rzekła. Jego nazwisko na języku miało smak najgorszej trucizny.
Mademoiselle Vernier – powiedział, ciągle mierząc w Gabignauda i Pascala. – Cóż za niespodzianka! Nie przypuszczałem, że brat narazi pannę na takie widoki.
Zerknęła na Anatola. Leżał bez ruchu.
– Jestem tutaj z własnej woli – oznajmiła.
Constant ruchem głowy wydał rozkaz swojemu słudze i plugawemu żołdakowi, w którym Leonie rozpoznała tego, co tak impertynencko przyglądał jej się na średniowiecznym moście w Carcassonne. Straszne, jak przemyślany, jak kompletny był plan Constanta.
We dwóch chwycili Gabignauda, wykręcili mu ręce za plecami. Latarnia spadła na ziemię, szkło pękło i po wilgotnych liściach z sykiem rozlał się ogień. Zanim zrozumiała, co się dzieje, wyższy z mężczyzn wyjął spod płaszcza broń, przyłożył Gabignaudowi lufę do skroni i strzelił. Czaszka rozprysnęła się w kawałki, zbir otarł z twarzy odfamki kości i krew. Lekarz martwy padł na ziemię. Jego ciało drgnęło, znieruchomiało.
Jak niewiele trzeba, żeby zabić człowieka, oddzielić ducha od ciała, przemknęło dziewczynie przez myśl.
Zrobiło jej się niedobrze. Przycisnęła dłonie do ust, ale nie zdołała nad sobą zapanować, zgięła się wpół, zwymiotowała.
Kątem oka dojrzała, jak Pascal nieznacznie robi krok w bok, jeden, potem drugi. Nie wierzyła, że chce uciec. Nigdy nie wątpiła w jego lojalność ani odwagę… lecz z drugiej strony, cóż by zamierzał?
Napotkała jego wzrok. Spojrzeniem wskazał w dół.
Zrozumiała.
Wyprostowała się i odwróciła do Charles'a Denarnaud.
– Monsieur – powiedziała głośno. – Jestem zdziwiona pańskim zachowaniem. Zjednoczył się pan z takim człowiekiem? Poniesie pan srogą karę.
gdy pańska dwulicowość wyjdzie na jaw.
Drań uśmiechnął się zadowolony.
– A kto o niej doniesie, mademoiselle Vernier? Nie ma tu nikogo poza nami.
– Trzymaj pan język za zębami – rzucił Constant.
– Czy nic pana nie obchodzi honor siostry? – ciągnęła Leonie. – Opinia rodziny, którą pan w ten sposób splugawił?
Denarnaud poklepał się po kieszeni.
– Pieniądze mają nadzwyczajną moc.
– Denarnaud, ca suffit!
Może i dość, ale nadal musiała ich czymś zająć.
Przeniosła spojrzenie na Constanta. Głowa mu dziwnie podrygiwała, jakby miał kłopoty z panowaniem nad własnymi ruchami.
Nagle kątem oka dostrzegła, że Anatol poruszył nogą.
Żyje? Naprawdę? Cudownie! Ulga i niezmierzona radość, ale już w następnej chwili – strach. Miał szansę żyć tak długo, jak długo Constani uważał go za trupa.
Noc już zapadła. Latarnie rzucały na ziemię ruchome plamy żółtego światła.
Leonie o kilka kroków zbliżyła się do człowieka, którego uznała za swego ukochanego.
– Czy to warto, monsieur, skazywać się na potępienie? Z jakiego powodu? Z zazdrości? Dla zemsty? Bo przecież nie dla honoru. – Jeszcze jeden krok, tym razem nieco w bok, by zasłonić Pascala.
Była już na tyle blisko, że dokładnie widziała twarz Constanta, wykrzywioną w pogardliwym grymasie. Jakim cudem uznała go za przystojnego? Gdzie w jego rysach dopatrzyła się szlachetności? Był podły, wstrętny, miał okrutne usta i źrenice jak główki szpilek. Odpychający.
– Co za buta, mademoiselle Vernier! – zaśmiał się głośno. – W takiej
sytuacji podobna krytyka! – Spojrzał na Izoldę. – Ona nie miała honoru.
Tania lafirynda! Jeden strzał to miłosierna śmierć. Wolałbym, żeby przechodziła męki, tak jak ja przez nią cierpiałem katusze.
Leonie spojrzała prosto w jego błękitne oczy.
– Teraz już nic jej pan nie zrobi skłamała gładko.
– Wybacz mi, panno Vernier, ale nie zaufam twoim słowom. Jakoś nie widzę na twoich policzkach łez. Obejrzał się na ciało Gabignauda. -Masz, panno, mocne nerwy, ale nie serce z kamienia.
Zamilkł, przymierzając się do wymierzenia coup de grace. Leonie zmartwiała. Czekała na strzał, który miał zakończyć jej życie. A przecież Pascal z pewnością był już nieomal gotów do działania. Wiele ją kosztowało, by nie zerknąć w jego stronę.
– Muszę powiedzieć – odezwał się Constant – że charakterek masz
panna taki sam jak twoja matka.
Świat wstrzymał oddech. Białe obłoczki chłodu zastygły w powietrzu, drżące na wietrze gałęzie znieruchomiały, ucichł szelest jałowców. Minął jakiś czas, nim Leonie odzyskała głos.
– Nie rozumiem.
Oba słowa padły na ziemię, ciężkie niczym krople ołowiu. Constant był wyraźnie ukontentowany. Zadowolenie spowiło go jak smród garbarnię, ostry, cierpki, zjadliwy.
– Panna nie wie, co się przydarzyło mamusi?
– O czym pan mówi?
– W Paryżu było na ten temat głośno. Uznano, że to najstraszliwsze morderstwo, z jakim pospolite umysły gendarmes ósmego arrondissement miały do czynienia od dłuższego czasu.
Leonie cofnęła się, jakby ją uderzył.
– Nie żyje?
Zadygotała. Zęby zaczęły jej szczękać. Constant milczał i ten brak słów stanowił najmocniejsze potwierdzenie, ale jej umysł nie chciał się pogodzić z prawdą. Jeśli straci nadzieję, zawiedzie. A przecież Izolda i Anatol są z każdą chwilą słabsi.
– Nie wierzę – wydusiła.
– Ależ wierzy panna, wierzy, jak najbardziej. Widzę to wyraźnie. -Opuścił rękę.
Leonie cofnęła się odruchowo. Za plecami słyszała kroki Denarnauda, zastąpił jej drogę. Constant zrobił krok, drugi i następny. Był coraz bliżej. Wtedy kątem oka dostrzegła, że Pascal kucnął i porwał ze skrzynki jeden z pistoletów.
– Attentionl – krzyknął.
Zareagowała bez wahania, rzuciła się na ziemię. Kula gwizdnęła jej nad głową.
Denarnaud padł, trafiony w plecy.
Constant odskoczył, wypalił w ciemność, lecz chybił celu. Spieszne kroki lokaja szeleściły w poszyciu. Chciał zajść mordercę od tyłu.
Stary żołnierz na rozkaz Constanta ruszył ku dziewczynie. Drugi służący pobiegł na skraj polany, szukając Pascala i strzelając na chybił trafił.
– Il est ici!- krzyknął. Znalazł służącego. Constant strzelił jeszcze raz i znowu chybił.
Nagle wszyscy usłyszeli tupot stóp. Biegła większa grupa ludzi. Leonie uniosła głowę.
– Arest!- usłyszała.
Rozpoznała głos Mariety. W ciemnościach odzywali się inni. Zmrużywszy oczy, dostrzegła kilka rozkołysanych świateł. Spomiędzy drzew wypadł nagle pomocnik ogrodnika, Emile. W jednym ręku trzymał pochodnię, w drugim gruby kij.
Constant omiótł scenę spojrzeniem, ocenił sytuację. Strzelił do chłopaka, lecz ten był szybszy, jednym susem skrył się za drzewem. Morderca znów podniósł broń. wystrzelił w las. Twarz miał wykrzywioną szaleństwem.
Obrócił się i wpakował dwie kule w Anatola.
– Nie!!! – Leonie na czworakach rzuciła się do brata. – Nie!
Służba ruszyła do ataku. Było ich ośmioro, razem z Marietą.
Constant nie zwlekał dłużej. Rzuciwszy płaszcz, ruszył z polany, chciał
się roztopić w cieniu. Zdążał do powozu.
– Żadnych świadków – rzucił przez ramię.
Sługa bez słowa strzelił żołdakowi w głowę. W oczach umierającego odbił się wyraz kompletnego zaskoczenia. Opadł na kolana, legł twarzą w dół.
Pascal wypalił z drugiego pistoletu. Trafił Constanta. Morderca potknął się, nogi omal nie odmówiły mu posłuszeństwa, lecz kuśtykał dalej, byle zejść z polany. Wśród wrzawy Leonie usłyszała trzaśniecie drzwiczek, brzęk uprzęży i stukot końskich kopyt. Cichły, gdy powóz się oddalał. Jechał w stronę tylnej bramy.
Marieta opatrywała Izoldę. Pascal podbiegł do Leonie. Dziewczyna z trudem dźwignęła się na nogi, potykając się, pokonała ostatnich kilka metrów. Uklękła przy bracie.
– Anatolu – szepnęła. Objęła go za ramiona, potrząsnęła, jakby go chciała obudzić. – Proszę cię. Błagam.
Bezruch.
Chwyciła fałdę płaszcza, obróciła brata na plecy. Zabrakło jej tchu. Tyle krwi. Głęboka lepka kałuża na ziemi. Dziury po kulach w ciele. Położyła sobie głowę Anatola na kolanach, odgarnęła mu z twarzy czarne włosy. Oczy miał otwarte. A w nich ani śladu życia.
Po ucieczce Constanta na polanie szybko zrobiło się pusto.
Pascal i Marieta powiedli ledwie przytomną Izoldę do powozu Denarnauda. Pozwoliła się prowadzić, ale nikogo nie poznawała, niczego nie rozumiała. Nie słyszała Leonie, kompletnie odrętwiała. Ciałem była na tym świecie, lecz jej dusza schroniła się w innym. Z rany, pozornie niegroźnej, stale sączyła się krew.
Leonie, przemarznięta i drżąca, z włosami w nieładzie, w ubraniu przesiąkniętym krwią, zapachem prochu i wilgotnej ziemi, nie chciała na krok odejść od Anatola. Pomocnik ogrodnika i stajenni skonstruowali prowizoryczne mary z płaszczy i kijów. Z drewnianych trzonków narzędzi, których używali jako broni. Ponieśli ciało do domu, oświetlając drogę pochodniami. Dziewczyna szła za nimi. Samotna żałobnica.
Dalej niesiono ciało doktora Gabignaud.
Po żołnierza i zdrajcę Denarnauda uradzono później przysłać psi wózek.
Zanim wrócili do domu, wieści o nieszczęściu, jakie dotknęło Domaine de la Cade, już się rozeszły po okolicy. Pascal pchnął do Rennes-le-Cha-teau posłańca, z wiadomością o katastrofie i prośbą o posługę kapłańską. Marieta wysłała służącą do Rennes-les-Bains, po kobietę, która trudniła się czuwaniem przy umierających i oporządzaniem zmarłych. Madame Saint-Loup.
Po jakimś czasie wezwana zjawiła się w towarzystwie chłopca, który niósł płócienny worek, dwa razy większy od niego samego. Gdy Leonie, przejmując obowiązki gospodyni, spytała o należność, dowiedziała się, iż wszystkie koszty pokrył pan Baillard. Zapłakała, wzruszona jego serdecznością i atencją.
Zabitych ułożono w jadalni. Dziewczyna patrzyła bez słowa, jak madame Saint-Loup napełnia porcelanową miskę wodą z butelki.
– Święcona woda, madomaisela mruknęła w odpowiedzi na milczące pytanie.
Zamoczyła w niej kropidło z gałązek bukszpanu, zapaliła dwie wonne świece, po jednej dla każdego, i zaczęła odmawiać modlitwę za zmarłych.
Chłopak z szacunkiem pochylił głowę.
– Peyre Sani, Święty Ojcze, przyjmij swojego sługę…
Płynęły słowa, w których zmieszała się dawna i nowa tradycja. A Leonie nie czuła nic. Nie zstąpiła na nią łaska ukojenia, nie spłynął spokój w obliczu śmierci brata, nie oblało jej światło odchodzącej duszy, włączającej się w krąg innych. Nie znalazła pocieszenia, żadnej poezji ani ulgi w ofierze starej kobiety, jedynie coraz szersze echo przerażającej straty.
Madame Saint-Loup zamilkła. Wyciągnęła rękę do chłopca. Podał jej nożyce o szerokich ostrzach. Zaczęła rozcinać przesiąknięte krwią ubranie Anatola, oblepione ziemią i podściółką. Nie było to łatwe.
– Madomaisela?
Podała dziewczynie dwie koperty, wyjęte z kieszeni marynarki. Srebrny papier, złoto-czarny herb. List od Constanta. Drugi, z paryskim znaczkiem, zamknięty. Oba splamione rdzawą czerwienią, jakby ktoś zdobił papier.
Otworzyła ten drugi. Było to oficjalne zawiadomienie z gendarmerie ósmego arrondissement. Informowano w nim Anatola, że jego matka padła ofiarą morderstwa. W niedzielę, dwudziestego września. Jak dotąd, nie znaleziono winnego. List podpisany przez inspektora Thourona krążył długo, przesyłany z poczty na pocztę, nim w końcu odnalazł Anatola w Rennes-les-Bains.
W piśmie proszono o kontakt przy pierwszej możliwej okazji.
Leonie zwinęła kartę w lodowatych dłoniach. Ani przez moment nie wątpiła w okrutne słowa Constanta, które rzucił jej w twarz na polanie ledwie przed godziną, ale dopiero teraz, widząc czarno na białym oficjalne słowa, pogodziła się z prawdą. Została sierotą. Ponad miesiąc temu.
Nikt po Marguerite nie zapłakał, nikt jej nie oddał należnego szacunku. Odrętwiałe serce dziewczyny zadrżało. Teraz, gdy zabrakło Anatola. na nią spadł ten obowiązek.
Madame Saint-Loup zaczęła obmywać ciało. Delikatnie przetarła Anatolowi twarz i dłonie. Patrzącej na to dziewczynie serce pękało z bólu. Wreszcie kobieta wyjęła płótna, pożółkłe i zacerowane czarną nicią, jakby już po wielekroć były używane.
Leonie nie mogła patrzeć dłużej.
– Proszę mnie zawiadomić, kiedy przyjdzie proboszcz Sauniere – po
wiedziała i wyszła, zostawiając kobietę z ponurym obowiązkiem zaszycia
ciała w całunie.
Powoli, na nogach ciężkich jak z ołowiu, wspięła się na piętro. Poszła do sypialni Izoldy. U jej boku zastała Marietę, a także jakiegoś nieznajomego lekarza w czarnym cylindrze i odpowiednio wysokim kołnierzyku oraz stateczną pielęgniarkę w białym, nakrochmalonym fartuchu. Pracownicy uzdrowiska, także wynajęci przez pana Baillarda.
Gdy weszła do pokoju, doktor akurat miał podać chorej środek uspokajający. Pielęgniarka podwinęła jej rękaw, wbiła w białe, wiotkie ramię igłę osadzoną w srebrzystej strzykawce.
– Jaki jest jej stan? – szepnęła Leonie do służącej. Marieta lekko pokręciła głową.
– Walczy, by z nami zostać, madomaisela.
Dziewczyna podeszła do łóżka. Nawet ona, choć nie miała żadnego doświadczenia, widziała, że Izolda stoi u progu śmierci. Była rozpalona gorączką. Usiadła, wzięła ciotkę za rękę. Pielęgniarka już zmieniła przepocone prześcieradła. Teraz kładła na gorącym czole pacjentki płótno zmoczone w chłodnej wodzie. Musiała je zmieniać dosłownie co chwila.
Gdy lek zaczął działać, gorączka spadła, Izolda, zadrżała z zimna, jej ciałem wstrząsały gwałtownie dreszcze, jak w tańcu świętego Wita.
Leonie w strachu o nią zapomniała o innych nieszczęściach. I dobrze. Bo mogłaby się załamać pod ich brzemieniem. Śmierć matki. Śmierć Anatola. Życie Izoldy i dziecka, wiszące na włosku.
Księżyc płynął po niebie. Zbliżał się dzień Wszystkich Świętych.
Wkrótce po tym, jak zegar wybił jedenastą, rozległo się pukanie do drzwi. W progu stanął Pascal.
– Przepraszam, madomaisela – odezwał się szeptem. – Ktoś chce się
z panienką widzieć.
– Proboszcz? Pokręcił głową.
– Monsieur Baillard. I policja.
Zawiadomiła lekarza, że musi wyjść, obiecała Mariecie wrócić jak najszybciej i ruszyła za Pascalem.
Na szczycie schodów przystanęła. Objęła spojrzeniem grupę mężczyzn w czarnych cylindrach i obszernych płaszczach. Dwóch było w mundurach paryskiej gendarmerie, trzeci w podniszczonym uniformie miejscowej policji. Na tle ciemnych ubrań wyróżniał się szczupły mężczyzna w jasnym garniturze.
– Pan Baillard! – krzyknęła, zbiegając ze schodów. Chwyciła go za ręce. – Tak się cieszę, że pana widzę. – Wbiła spojrzenie w jego oczy. – Anatol… – Głos odmówił jej posłuszeństwa.
Baillard pokiwał głową.
– Przyszedłem złożyć panience kondolencje – rzekł, po czym dodał ciszej. – Co z panią Vernier?
– Bardzo źle. Lekarz bardziej troska się o stan jej umysłu niż skutki postrzelenia. Choć trzeba też mieć pewność, że nie doszło do infekcji. Na szczęście kula ledwie drasnęła wewnętrzną stronę ramienia. – Urwała nagle. Dopiero teraz zrozumiała. – Pan wiedział, że się pobrali? szepnęła. Przecież ja nic… Jakim… I już przy kolacji…
Baillard położył palec na wargach.
– To nie jest rozmowa na teraz. I nie w tym towarzystwie. – Uśmiechem dodał jej odwagi. – Zupełnym przypadkiem, madomaisela – powiedział głośniej – ci panowie i ja spotkaliśmy się na podjeździe.
Młodszy z dwóch policjantów zdjął kapelusz, wystąpił do przodu. Miał ciemne kręgi pod oczami, jakby od dłuższego czasu się nie wysypiał.
– Inspektor Thouron – rzekł, wyciągając rękę. – Z paryskiego komisa
riatu w ósmym arrondissement. Proszę przyjąć najszczersze kondolencje.
Niestety, jestem równocześnie posłańcem przynoszącym złe wieści. Co gorsza, wcale nie są nowe. Szukałem państwa od kilku tygodni, by zawiadomić oboje… że…
Leonie wyjęła z kieszeni list.
– Już wiem, panie inspektorze – powiedziała głuchym głosem. – Moja
matka nie żyje. List dotarł wczoraj. Trudno powiedzieć, jak to w ogóle możliwe. A poza tym dziś wieczór Victor… – urwała. Nazwisko nie chciało jej przejść przez gardło.
Thouron przyjrzał jej się uważnie.
– Bardzo trudno było państwa znaleźć.
Leonie wiedziała, że temu człowiekowi, niewątpliwie zmęczonemu i pozornie zaniedbanemu, z pewnością nie brakuje inteligencji i lotności umysłu. Milczała.
– Zastanawiam się – podjął – czy dzisiejsza tragedia ma jakiś związek
z paryskimi wydarzeniami sprzed miesiąca.
Dziewczyna zerknęła na pana Baillarda, potem przeniosła wzrok na starszego mężczyznę, stojącego obok inspektora.
Nie zostaliśmy sobie przedstawieni – zauważyła, odwlekając moment, gdy będzie musiała odpowiedzieć.
Proszę o wybaczenie – znalazł się Thouron. – To jest inspektor Bou-chou z carcassońskiej gendarmerie. Pomógł mi państwa znaleźć.
Leonie przeniosła wzrok z jednego na drugiego.
– Nie bardzo rozumiem. Pan, inspektorze Thouron, wysłał z Paryża
list, a mimo to przyjechał osobiście?
Dwaj mężczyźni popatrzyli po sobie.
– Czy mogę zaproponować – odezwał się Audric Baillard – byśmy kontynuowali tę rozmowę w bardziej odpowiednim miejscu? – Mówił cicho i bez nacisku, ale w jego słowach czuło się tak wielki autorytet, że nie sposób mu się było sprzeciwić.
Dotknął lekko ramienia Leonie. Teraz ona musiała podjąć decyzję.
– W salonie rozpalono na kominku – powiedziała.
Poprowadziła mężczyzn przez hol, pchnęła drzwi pokoju.
Zachwiała się, bo oczyma wyobraźni natychmiast zobaczyła brata. Pamięć podsunęła jej obraz Anatola stojącego przy ogniu, opartego jedną ręką o gzyms kominka, albo przy oknie, z papierosem wetkniętym głęboko między palce, rozmawiającego z doktorem Gabignaud w noc proszonej kolacji. Lub obok karcianego stolika, gdy obserwował, jak Leonie i Izolda grają w vingt-etun. Był na stałe wpisany w matrycę tego wnętrza. Choć przekonała się o tym dopiero teraz.
Monsieur Baillard przejął jej obowiązki, zapraszając policjantów, by usiedli. Ją samą podprowadził do chaise longue. Poddała mu się bez słowa. Stanął tuż obok.
Thouron wyjaśnił przebieg zdarzeń z dwudziestego września, odkrycie ciała i postępy w śledztwie, które zawiodły policję do Carcassonne, a następnie do Rennes-les-Bains.
Leonie słyszała słowa, jakby docierały do niej z bardzo daleka. Jednym uchem wlatywały, drugim wylatywały. I choć inspektor mówił ojej matce, a przecież matkę kochała, strata Anatola otoczyła serce dziewczyny kamiennym murem, tak wysokim, że nie miały do niego dostępu inne emocje. Przyjdzie czas na płacz po matce. I po uprzejmym, miłym doktorze Teraz jednak liczył się tylko Anatol. I obietnica, którą mu złożyła. Że będzie chroniła jego żonę i dziecko.
– A zatem – ciągnął Thouron – dozorca przyznał, że zapłacono mu za przekazywanie korespondencji. Pokojówka od Debussych potwierdziła, iż ona również widziała jakiegoś mężczyznę, kręcącego się po rue de Berlin w dniach poprzedzających… zdarzenie i po nim także. – Przerwał. – W zasadzie – podjął – gdyby nie list, który brat panienki napisał do państwa matki, nie wiem, czy nawet dzisiaj byśmy tutaj dotarli.
Inspektorze – odezwał się Baillard – czy zidentyfikował pan tego człowieka?
Znamy jego wygląd, nie znamy tożsamości. To osoba charakterystyczna. Ma czerwoną twarz i łysą czaszkę, poznaczoną bliznami.
Leonie drgnęła. Trzy pary oczu spojrzały na nią z uwagą.
– Czy panienka zna tego człowieka? – zapytał Thouron.
To on strzelił Gabignaudowi w głowę. Odłamki kości i krew splamiły las. Zaczerpnęła powietrza.
– Jest służącym Victora Constanta – powiedziała. Thouron znów porozumiał się z Bouchou spojrzeniem.
– Hrabia de Tourmaline?
Przepraszam?
– Constant i Tourmaline to ten sam człowiek. Używa jednego lub dru
giego nazwiska, zależnie od towarzystwa i okoliczności.
– Dał mi wizytówkę – powiedziała głucho. – Victor Constant.
Baillard uspokajająco ścisnął ją za ramię.
– Czy hrabia de Tourmaline jest podejrzanym w paryskiej sprawie, in
spektorze? – zapytał.
Policjant zawahał się, po czym najwyraźniej uznawszy, że nie ma powodu zatajać faktów, skinął głową.
– Odkryliśmy, że wyjechał na południe, kilka dni po panu Vernierze.
Dziewczyna nie słuchała. Myślała o tym, jak jej serce drżało, gdy Victor Constant ujął ją za rękę. Jak ukrywała przed Anatolem jego wizytówkę. Jak w wyobraźni pozwalała mu towarzyszyć sobie za dnia. a w snach nocą.
To ona go tu sprowadziła. Przez nią Anatol stracił życie.
– Leonie – odezwał się Baillard miękko. – Czy to przed Constantem uciekała madama Vernier? To z nim senher Anatol pojedynkował się dzisiaj?
– Tak – rzekła z trudem.
Baillard podszedł do okrągłego stolika z alkoholami i nalał szklaneczkę brandy. Wetknął ją dziewczynie w rękę.
– Sądząc z reakcji panów – powiedział – człowiek ten jest panom znany.
– Tak – potwierdził Thouron. – Jego nazwisko kilkakrotnie wypływało w śledztwie, jednak nigdy nie mieliśmy dowodów pozwalających go powiązać ze zbrodnią. Wszystko wskazuje na to, że od dłuższego czasu mścił się na panu Vernierze. Dopiero w ostatnich tygodniach stał się nieostrożny.
– Albo arogancki – wtrącił Bouchou. – W jednym z domów… z klubów dla panów w quartier Barbes w Carcassonne mieliśmy zdarzenie… Jedna z dziewcząt została oszpecona.
– Podejrzewamy, że zachowanie tego człowieka jest, przynajmniej częściowo, wynikiem szybkich postępów jego… choroby, która zaczęła wywierać wpływ na umysł. – Thouron bezdźwięcznie wymówił słowo, którego miała nie słyszeć Leonie. – Syfilis.
Baillard usiadł obok dziewczyny.
– Opowiedz inspektorowi o wszystkim – poprosił, ujmując ją za rękę.
Leonie podniosła szklankę do ust i pociągnęła jeszcze jeden łyk. Alko
hol palił w gardle, lecz jednocześnie zabijał kwaśny smak w ustach.
Jaki jest sens teraz cokolwiek ukrywać?
– Zaczęła mówić. Nie pominęła niczego. Opowiedziała ze wszystkimi szczegółami o tym, co się działo. Od pogrzebu na Montmartrze, poprzez napaść w Passage des Panoramas, cudowny moment, gdy razem z ukochanym Anatolem wysiedli z courrier publique na Place du Perou, aż po krwawe wydarzenia w lesie Domaine de la Cade.
Marzec, wrzesień, październik.
Na piętrze Izolda walczyła z zapaleniem mózgu.
W jej umyśle kłębiły się pomieszane obrazy i myśli. Oczy miała na wpół otwarte. W jednej, najszczęśliwszej pod słońcem chwili, zdało jej się. że leży w objęciach Anatola, że migotliwy blask świecy odbija się w jego piwnych oczach. Wizja szybko zbladła. Skóra na twarzy ukochanego zaczęła się kurczyć, odsłaniając czaszkę, obnażone zęby, puste oczodoły.
I szept, głos, krzyk, pełne wściekłości słowa Constanta.
Rzucała się na poduszce, chcąc uciszyć nienawistne echo, lecz kakofonia brzmiała coraz głośniej. Co jest głosem, co tylko jego śladem?
Śnił jej się syn płaczący za ojcem, którego nie dane mu było poznać, oddzielony od Anatola taflą nieprzejrzystego szkła. Wołała ich obu, ale z jej ust nie dobywał się żaden dźwięk, nikt jej nie słyszał. Wreszcie dosięgła szyby, rozbiła ją na setki tysięcy kawałków, lecz za nią znalazła tylko zimny marmur. Martwe pomniki.
Wspomnienia, sny, przeczucia. Oszalały umysł.
Kilka minut przed północą, przed godziną duchów, zerwał się wiatr. Zagrzechotał okiennicami.
Niespokojna noc. Lepiej nie wychodzić.