KSIĘGA CZWARTA

Rozdział XXII

— Jak myślisz, może wreszcie w tym miesiącu będziemy mieli okazję? — spytał Scotty Tremaine, wycierając wściekle kolorową chustą pot z czoła.

Próbował mówić spokojnie, ale rozmówca znał go zbyt dobrze, by nie wyczuć w jego głosie zniecierpliwienia.

— A skąd niby ja, prosty podoficer, mam to wiedzieć, sir? — spytał w odpowiedzi Horace Harkness tonem tak pełnym szacunku i cierpliwości, że Scotty musiał się uśmiechnąć.

— Przepraszam — wsunął chustę do tylnej kieszeni i przyznał: — To całe czekanie działa mi na nerwy, a jeszcze jak sprzęt zaczyna się psuć… ujmijmy to tak: nie mam już takich nerwów jak dawniej.

— Ja też nie, sir — zgodził się Harkness i chrząknął z tryumfem, gdy zaklinowana klapa, z którą od dłuższej chwili się siłował, wreszcie odskoczyła. — Może pan tu poświecić, sir?

Tremaine posłusznie skierował snop światła latarki do odsłoniętego wnętrza dziobowego modułu łączności.

— Hmm… — mruknął Harkness, ocierając pot jeszcze barwniejszą chustą.

Obaj ubrani byli już nie w zdobyczne elementy ubeckich mundurów, lecz w odzież wyprodukowaną w obozie przez głównego krawca, którym okazał się Henri Dessouix. Niefortunnie dla Scotty’ego Dessouix lubił zestawienia barw, od których oczy bolały, a Harkness podzielał jego upodobania, toteż od widoku bosmanmata w pełnym słońcu wręcz w oczach ćmiło.

Fakt — Dessouix ograniczony był w doborze barwników do źródeł naturalnych, które dało się znaleźć w rozsądnej odległości od obozu, ale nie było to równoznaczne z mieszaniem ich tak, by uzyskać jak najbardziej żrące barwy. Dzięki wspólnym preferencjom kolorystycznym bosmanmat Królewskiej Marynarki Harkness wyglądał niczym pirat z trzeciorzędnej holodramy. Zwłaszcza że pulser i maczetę nosił ze sobą dosłownie wszędzie. Teraz także miał je przy sobie.

Urządzenia elektroniczne Ludowej Marynarki były z zasady większe od odpowiedników używanych przez Royal Manticoran Navy, a to z tego prostego powodu, że wszystkie elementy składowe, jakie tylko się dało, były wymienialne.

Spowodowane to było tym, iż technicy pokładowi Ludowej Marynarki nie posiadali dość wiedzy i umiejętności, by większość napraw przeprowadzać na miejscu. Dlatego kiedy doszli do tego, co się zepsuło, wyjmowali cały uszkodzony komponent, a na jego miejsce wstawiali nowy z magazynu. Uszkodzony odsyłali do bazy, gdzie znajdowali się specjaliści potrafiący go naprawić. Jak długo na pokładach okrętów użytych bojowo znajdowała się odpowiednia ilość części zamiennych, tak długo wszystko działało sprawnie. Natomiast pechem Ludowej Marynarki było to, że prawie nigdy nie było wystarczającej ilości tych części, co też stanowiło powód niezwykle wysokiego poziomu niesprawności czy też niepełnej sprawności okrętów przez kilka pierwszych lat wojny.

Spowodowane to było brakiem perspektywicznego myślenia. Przez pięćdziesiąt lat służby logistyczne Ludowej Marynarki nastawione były na krótkie konflikty, po których następowały długie okresy spokoju, w czasie których można było usunąć wszystkie poważniejsze mankamenty czy unowocześnić sprzęt. Nie istniały natomiast możliwości transportu czy choćby zapasy części na bezpośrednim zapleczu frontu, pozwalające na przewożenie potrzebnych ilości tam i z powrotem, czyli między linią frontu a bazami, z których operowały poszczególne okręty. Dlatego gdy podręczne zapasy się zużyły, zaczęła się czkawka owocująca brakiem sprawności bojowej. Im dłużej trwały walki, tym problem stawał się poważniejszy.

Niestety ktoś zdał sobie z tego sprawę wystarczająco wcześnie, by zdążyć naprawić ten błąd, i od kilku lat sytuacja ulegała wyraźnej poprawie, co Tremaine’a (i nie tylko jego) wcale nie cieszyło. Jeżeli logistyka Ludowej Marynarki dorówna…

— Cholera! — westchnął z uczuciem Harkness, wyrywając go z rozmyślań. — Wygląda na to, że mamy mały problem z samym transponderem, sir.

— Jak duży jest ten „mały problem”? — spytał zaniepokojony Scotty.

Harkness schował miernik i oznajmił:

— W tej chwili wiem tylko, że nie działa, sir. Jak go wymontujemy, będę wiedział więcej, ale tak między nami mówiąc, nie wygląda to dobrze. Podejrzewam, że poszedł moduł szyfrujący, czyli praktycznie jeden wielki element elektroniczny, a jakoś na pokładzie nie zauważyłem warsztatu mogącego naprawić elektronikę molekularną, sir.

— Cholera! — zawtórował mu Scotty. — Lady Harrington nie będzie zachwycona.


* * *

— To pewne, Scotty? — spytała Honor Harrington.

Tremaine zameldował jej o awarii wieczorem, gdy siedziała w chacie Ramireza wraz z McKeonem, Benson i naturalnie gospodarzem.

Przez moment jedyne, co było słychać, to bzyczenie lokalnego robactwa z tępym uporem próbującego przebić się przez klosz oliwnej lampy oświetlającej wnętrze.

— Obawiam się, że tak, ma’am — potwierdził Tremaine. — Poszły układy molekularne, a nie mamy ani zapasowego modułu, ani możliwości, by je naprawić. Bosmanmat Harkness z pomocą bosmanmat Ascher próbują zmontować jakąś prowizorkę, ale co chwilę okazuje się, że systemy są niekompatybilne. Poza tym nawet jeśli uda im się coś sklecić, to i tak nie będzie to godne zaufania. Przykro mi, ma’am, ale wygląda na to, że transponder identyfikacyjny Dwójki jest i pozostanie niesprawny.

— Szlag! — skomentował McKeon.

Honor spojrzała na niego nieco zaskoczona i przeniosła wzrok z powrotem na Tremaine’a.

— Sprawdziliście transponder Jedynki? — spytała.

— Tak jest, ma’am. Działa… — Tremaine nie dodał „jak na razie”, ale i tak było to słychać na tyle wyraźnie, że Honor się uśmiechnęła.

— W takim razie wróć do nich, proszę, i powiedz, że wiem, że zrobią wszystko, co się da.

— Oczywiście, ma’am — Tremaine zasalutował i odwrócił się ku drzwiom.

— Wystarczy rano, Scotty — roześmiała się Honor. — Nie pałętaj się po lesie po ciemku, bo jeszcze coś nachalnego spróbuje cię zjeść po drodze.

— Może się pan przespać u nas, komandorze — zaproponowała Harriet Benson.

Po prawie dwóch miesiącach praktyki większość podkomendnych Honor rozumiała bez zbytnich kłopotów zarówno ją, jak i Henriego.

— Henri będzie zachwycony, zdaje się, że wymyślił już swój następny ruch — dodała. — Obaj z komandorem Casletem sądzą, że mimo wszystko znaleźli jednak na pana sposób.

Honor zachowała starannie neutralny wyraz twarzy — żaden z jeńców nie użył w stosunku do Casleta obelżywego zwrotu „towarzysz”. Nikt co prawda nie był też uszczęśliwiony jego obecnością, ale nikt także nie był z tego powodu specjalnie nieszczęśliwy, jak się pierwotnie obawiała. Najwidoczniej wśród jeńców i więźniów politycznych w innych obozach znajdowało się tylu oficerów Ludowej Marynarki zesłanych tu w ramach czystek zarządzonych przez Komitet Bezpieczeństwa Publicznego, że jeńcy wyrobili sobie przez te dziesięć lat podejście „żyj i dać żyć innym” w stosunku do nich. Honor podejrzewała, że określenie „czarni” używane w stosunku do ubeków było tego pochodną — rozróżnieniem między prawdziwymi wrogami a współtowarzyszami niedoli.

Sposób traktowania Casleta nie oznaczał bynajmniej, by ktoś miał najmniejszy choć zamiar ryzykować — wszyscy byli wobec niego uprzejmi, zwłaszcza gdy rozniosła się wieść, za co i w jaki sposób się tu znalazł, o co się postarali towarzysze Honor, ale na wszelki wypadek mieli na niego oko. Był to jeden z powodów, dla których został przydzielony do domu Benson i Dessouix.

— Ładnie to tak: kupą na jednego? — spytał Tremaine, z uśmiechem spoglądając na Benson i nie zdając sobie zupełnie sprawy, o czym myślała Honor. — Ale i tak im to nic nie da: podejrzewam, że wiem, co wymyślili. I tak dostaną mata w sześciu ruchach.

— Spróbuj za bardzo nie zranić ich uczuć, Scotty — doradziła Honor. — Z tego co wiem, porucznik Dessouix jest całkiem dobry w sztukach walki.

Nie dodała, że to był główny powód zakwaterowania Casleta właśnie tam, jako że nie na ten temat toczyła się rozmowa.

— Jak nie chciał mieć zranionych uczuć, to mógł mi tak nie złoić skóry w pierwszych dwóch grach, ma’am! — oznajmił z pretensją w głosie i błyskiem w oku Scotty.

Po czym zasalutował i wyszedł.

— Rozrywkowy młody człowiek — ocenił Ramirez. — I jak sądzę, pomysłowy.

Nimitz bleeknął potwierdzająco, nie ruszając się z ręcznie wykonanego stołu, co było zrozumiałe, jako że Benson zaczęła go drapać za uszami. Naturalnie jeszcze się podstawił i zaczął mruczeć donośnie, żeby już nikt nie miał wątpliwości, jak mu jest dobrze.

— Zgadzam się z tobą w obu przypadkach — potwierdziła Honor, przyglądając się Nimitzowi.

Treecat podbił serca jeńców ze zwyczajową wprawą i skutecznością. Udało mu się dosłownie z każdym. Tym razem jednak miał poważniejsze powody, by wdzięczyć się do nich. Proces uwodzenia, jak to Honor nazwała na swój prywatny użytek, dawał mu (a więc i Honor) okazję do poznania ich emocji. Przy tej okazji wyszło na jaw, że paru balansuje na krawędzi szaleństwa, o czym Honor poinformowała Ramireza i Benson. Okazało się też, iż z sześciuset dwunastu jeńców przebywających w obozie Inferno tylko jeden jest parszywą owcą.

Honor była zaskoczona, że tylko jeden jeniec był agentem UB, jego współtowarzysze zaś, że aż jeden. Agentem okazał się specjalista od tkactwa i pochodnych sposobów wytwarzania materiału z lokalnych roślin, z którego Dessouix i jego dwaj pomocnicy szyli ubrania. Dlatego był istotnym elementem obozowej gospodarki, a co gorsza większość jeńców uważała go za przyjaciela, dlatego też szok był tym większy, gdy okazało się, że został tu przysłany, by zdradzić ich zaufanie.

Tyle że jak się okazało w trakcie przesłuchania, nie był agentem, tylko szpiclem, czyli jak to się eufemistycznie określa, „informatorem”. Różnica była subtelna, ale uratowała mu życie. Przynajmniej taki był oficjalny powód — w rzeczywistości Ramirez uznał, że zdrajca może się jeszcze przydać. Dzięki Nimitzowi (i sugestii Honor) Benson i Dessouix znaleźli w jego materacu radiotelefon satelitarny bliskiego zasięgu. Gdyby im się to nie udało przed kolejnym lotem zaopatrzeniowym, kapuś zginąłby, gdyż oczywiste było, że musi mieć jakiś środek łączności, a wystarczyło jedno zdanie, by wszyscy zginęli. Przy okazji przesłuchania dowiedzieli się także, dlaczego zgodził się na współpracę z UB — by uratować życie swego kochanka.

Radiotelefon oczywiście został skonfiskowany, a do jego pilnowania przez całą dobę Ramirez wyznaczył osiemnastu ludzi podzielonych na trzy zmiany po sześciu. Honor była zadowolona z takiego rozwiązania, gdyż pozostali jeńcy zbyt długo uważali go za przyjaciela, by zabicie go nie odbiło się negatywnie na ich morale.

— …na placówce Basilisk?

Honor zamrugała gwałtownie, słysząc koniec pytania, i dopiero w tym momencie dotarło do niej, że zadał je McKeon.

— Przepraszam, Alistair, myślałam o czymś zupełnie innym — przyznała przepraszająco. — O co pytałeś?

— Czy pamiętasz, jakim nieopierzonym gówniarzem był Scotty, gdy przybyliśmy na placówkę Basilisk — powtórzył McKeon i wyjaśnił pozostałym: — Pełnym dobrych chęci, ale tak zielonym, że aż strach.

— A kiedy z niej odlatywaliśmy, był o kilkaset tysięcy bogatszy — dodała z półuśmiechem Honor.

— Przynajmniej — zgodził się McKeon. — Miał nosa do odnajdowania kontrabandy. Dzięki czemu gdy admiralicja wypłaciła pryzowe, stał się naprawdę popularny wśród załogi.

— Mogę sobie wyobrazić! — roześmiała się Benson.

— Ale nie przewróciło mu to w głowie — dodała Honor. — Zawsze miał tam dobrze poukładane i potrafił myśleć. Obie cechy jeszcze się pogłębiły w miarę zdobywania doświadczenia.

— Przyznam, że mnie to nie dziwi — powiedziała Benson i dodała poważniej: — Na ile zmusi nas to do zmiany planów?

— Jeżeli transponder drugiego promu będzie działał, to wcale. — Honor wyciągnęła rękę. Nimitz przykuśtykał i usadowił się na jej kolanach. — Jeden z promów musi zająć się kurierem, do czego transponder i kod identyfikacyjny nie będą mu absolutnie potrzebne.

— A jeżeli transponder drugiego promu też się zepsuje? — spytał cicho McKeon.

— To będziemy mieli dwa wyjścia: albo wymyślimy sposób zdobycia nie uszkodzonego promu transportowego, albo zrezygnujemy z „Koszyka” na rzecz bardziej bezpośredniego, nazwijmy to, rozwiązania — odparła cicho, nie kryjąc niechęci.

Było to zrozumiałe, gdyż operacja „Koszyk”, jak ją Honor nazwała, choć skomplikowana, była w zasadzie jedynym rozwiązaniem gwarantującym szansę sukcesu. Każdy z pozostałych planów, jakie wymyślili, dawał większe prawdopodobieństwo śmierci w walce niż wydostania się z Piekła. O tym nikt nie wspominał, bo nie dość, że wszyscy wiedzieli, to i tak było to lepsze rozwiązanie od dalszego pozostania na więziennej planecie.

— Lepiej więc skoncentrujmy się na tym, żeby drugiemu transponderowi nic się nie przytrafiło — zaproponował McKeon z taką powagą, że Honor parsknęła śmiechem.

— Brzmi rozsądnie — oznajmiła. — Natomiast ciekawi mnie, jak to sobie wyobrażasz.

— A to akurat jest proste — odparł z kamienną twarzą. — Zagonimy do tego Fritza, który go zbada i zaordynuje którąś ze swych znanych metod profilaktycznych, przepisze odpowiednie ćwiczenia, ustali wizyty i problem z głowy.

Tym razem roześmiali się wszyscy oprócz niego. Fritz Montoya okazał się cenniejszy od złota czy jakiegokolwiek wysoko notowanego kruszcu. Do Piekła trafiało niewielu lekarzy, a w obozie Inferno nie znalazł się ani jeden. Co prawda lokalne drobnoustroje okazały się niegroźne dla trujących przybyszów, ale było kilka wyjątków równie upartych jak krwiopijcy czy misiorysie. Istniało też zagrożenie wynikające z zatrucia, wypadków i ziemskich bakterii, które miało na koncie już parę obozów. Okazało się, że jakaś zaraza wybiła ich mieszkańców między lotami zaopatrzeniowymi, a nikt oczywiście nie zaprzątał sobie głowy sprawdzeniem jaka.

Dlatego Montoya został dosłownie przytłoczony liczbą pacjentów. Co prawda wyposażenia medycznego nie miał, a z narzędzi i leków dysponował jedynie tym, co zawierały apteczki promów, ale był naprawdę świetnym lekarzem i pomógł praktycznie każdemu, kto się do niego zgłosił. Na tym się naturalnie nie skończyło — gdy zalew pacjentów nieco zelżał, rozejrzał się po obozie i dostał ataku nagłej cholery. W jego wyniku całkowicie zmienił system pozbywania się śmieci i doprowadził do okresowych wizyt wszystkich jeńców u niego. A potem wyrzucił z baraków nawet najbardziej leniwych i zmusił Benson do zmiany grafiku prac, tak by każdy miał dość ćwiczeń fizycznych na świeżym powietrzu.

Większość mieszkańców obozu nadal była rozbawiona, widząc go w akcji, jakby nie całkiem wiedziała, jak traktować to uosobienie dziwnej energii, ale z jego obecności cieszyli się naprawdę wszyscy.

Powód był prosty — opieka medyczna nie istniała, UB doszło bowiem do wniosku, że taniej jest stracić cały obóz, niż zapewnić leczenie wszystkim zesłanym. Jeśli ktoś zachorował lub miał wypadek, to albo umierał, albo żył dzięki własnej odporności i opiece współtowarzyszy. Jedyne, czego pilnowano, to stałego „doprawiania” żywności środkami antykoncepcyjnymi, dzięki czemu nigdy nie wynikła kwestia ciąży czy dzieci. Garnizon postępował tak dla własnej wygody, ale w sumie należało być za to wdzięcznym losowi, gdyż liczba poronień, śmierci przy porodach i kalectw byłaby olbrzymia, a śmiertelność wśród noworodków wręcz astronomiczna.

— Jestem pewna, że Fritz byłby wzruszony twoją wiarą w jego możliwości — zapewniła. — Niestety obawiam się, że nawet jego doskonałe maniery nie wywarłyby większego wrażenia na molekularnych obwodach elektronicznych.

— Nie byłbym taki pewien… — McKeon zmarszczył czoło. — Ile razy zaczyna mi truć o diecie albo o ćwiczeniach, robię się zdrowy jak nowo narodzony. Podejrzewam, że to reakcja obronna organizmu, więc…

— To dlatego, że jesteś podatny na wpływy — poinformowała go z niewinnym uśmiechem.

— Nieprawda! — obruszył się, z trudem utrzymując powagę. — Mam żelazną wolę i nie poddaję się żadnym sugestiom!

— Tak? No to zaraz zobaczymy. Czujesz się zmęczony… bardzo zmęczony… — zaintonowała monotonnie, kiwając mu palcem przed nosem. — Chce ci się spać… bardzo chce ci się spać… powieki są coraz cięższe… i cięższe… i cięższe…

— Wcale nie są! — oznajmił z tryumfem McKeon. I ziewnął niespodziewanie.

Honor roześmiała się. Nimitz bleeknął radośnie.

A McKeon przeciągnął się i przyjrzał obojgu z urazą niczym ucieleśnienie uciśnionej niewinności.

— Ja, proszę Jaśnie Pani, jestem odporny na takie dyrdymały jako ta skała — oznajmił wyniośle. — Twierdzenie, że łatwo mną manipulować i coś mi wmówić, to wierutne kłamstwo, o czym oboje powinniście dobrze wie…

I ziewnął ponownie — tym razem rozdzierająco.

— Uważaj, bo ci szczęka przeskoczy na plecy — ostrzegła go dobrotliwie Honor.

— Cholera, co jest?! — zirytował się McKeon. — Jak człowiek jest cały czas na nogach, to nic dziwnego, że po nocy chciałby odpocząć. A tu zamiast okazać zrozumienie, wyśmiewają się z niego. Jak tak, to pozbawię was swego towarzystwa i odprowadzę się spać. Może rano wam przejdzie.

— Dobranoc, Alistair — pożegnała go Honor.

— Dobranoc, manipulantko — odparł normalnym tonem, kiwnął głową obecnym i wyszedł.

— Jesteście naprawdę blisko, prawda? — zauważyła Benson cicho.

Honor uniosła pytająco brew, więc ta wyjaśniła:

— Nie tak jak Henri i ja. Ale troszczycie się o siebie i rozumiecie się doskonale…

— Znamy się od dawna — przyznała z uśmiechem Honor. — I wiele razem przeszliśmy. Teraz chyba instynktownie dbamy o siebie, choć Alistair ma jakoś znacznie częściej okazję martwić się o mnie…

— Wiem. Odprowadzaliśmy was wtedy z Henrim do promów — przypomniała Benson. — Wszechstronność i zasób słownictwa komodora McKeona wywarły na mnie niezatarte wrażenie. Sklął cię wręcz artystycznie: na pewno nie powtórzył żadnego epitetu więcej niż raz.

— Pewnie nie byłby tak wściekły, gdybym nie prysnęła, nie mówiąc mu słowa — wyjaśniła Honor z radosnym błyskiem w oku. — Oczywiście za nic by nie został, gdybym mu powiedziała, co zamierzam. Czasami mam dziwne wrażenie, że on po prostu nie pojmuje, na czym polega podległość służbowa.

— Aha! — zawołał radośnie Ramirez. — Przyganiał kocioł garnkowi, z tego co wiem.

— Nonsens! Zawsze przestrzegałam zasad podległości służbowej.

— Doprawdy? — spytała uprzejmie Benson. — W systemie Hancock także?

I oboje z Ramirezem wybuchnęli śmiechem, widząc zaskoczenie Honor.

— Twoi ludzie są z ciebie dumni, Honor — wyjaśniła Benson. — A prawdę mówiąc, oboje z Henrim zachęcamy ich do opowieści. Z początku robiliśmy to dlatego, że musieliśmy cię poznać, skoro zamierzaliśmy zaufać ci i zaryzykować życie. A potem, kiedy już się zdecydowaliśmy, co zresztą — jak wiesz — nastąpiło szybko, dla samej przyjemności słuchania, jak ktoś spuścił Ludowej Marynarce baty. Profesjonalnie, pomysłowo i z klasą.

Honor poczuła, że się czerwieni, toteż wtuliła twarz w futro Nimitza, a potem przeturlała go na grzbiet i zaczęła drapać po brzuchu. Przez następne kilkadziesiąt sekund koncentrowała się na tym zajęciu i uniosła głowę dopiero, gdy przestał ją palić policzek.

— Nie należy wierzyć we wszystko, co się słyszy — powiedziała z naganą. — Ludzie lubią przesadzać.

— Bez wątpienia, ale nie zawsze — zgodził się Ramirez, dając do zrozumienia, że nie będzie drążył tematu.

Honor uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.

— A póki co — Benson zmieniła temat. — Przyznaję, że zaczynam się niecierpliwić. Ta awaria transpondera to najlepszy dowód, że należało zacząć działać.

— Ja też tak uważam, problem polega na tym, że nie od nas zależy, kiedy będziemy mogli to zrobić — skrzywiła się Honor. — Garnizon jakoś złośliwie nie chce współpracować.

— Gdyby wiedzieli, jakie z nich chamy, natychmiast by się poprawili — zarechotał Ramirez. — Są z natury tak uprzejmi, że na pewno nie chcieliby świadomie sprawiać nam kłopotu.

— Już to widzę! — prychnęła Honor. Tym razem wszyscy się roześmiali.

Mimo to ślad niepokoju pozostał, i głaskając Nimitza, doskonale wiedziała, czym był spowodowany. Konieczność bezczynnego czekania zaczynała wszystkim działać na nerwy.

A nic innego nie mogli zrobić po zakończeniu przygotowań, gdyż kluczem do powodzenia akcji było odpowiednie zachowanie pilota promu transportowego. Pierwotna ocena okazała się m,słuszna — żywność do obozów dostarczano raz na miesiąc i robiono to w ciągu dwóch, trzech dni. Ponieważ Inferno był obozem karnym, transport docierał do niego jako do jednego z ostatnich. Przez pozostałą część miesiąca ubecy siedzieli na Styksie i nie wtrącali się do niczego. Mimo pozorów niedbałości był to wysoce skuteczny system pilnowania więźniów; choć całościowe koszty musiały być duże, to w przeliczeniu na więźnia były znacznie niższe od kosztów utrzymania go w normalnym obozie czy więzieniu.

Doskonałym tego przykładem było postępowanie garnizonu, gdy wynikała potrzeba stworzenia nowego obozu. Jego wkład ograniczał się do wybrania miejsca i dostarczenia tam więźniów wyposażonych w kilkaset siekier, młotków, pił, łopat, zapas drutu do ogrodzenia całości oraz kilku kilogramów gwoździ, no i zapasu żywności na miesiąc. Jeżeli nadzorca Tresca był w wybitnie dobrym humorze, mógł dołożyć kilkanaście plastikowych paneli na dachy baraków. I to było wszystko. To, ilu więźniów stało się w czasie budowy przekąską okolicznych drapieżników, interesowało strażników o tyle, że jeśli było ich wielu, przy pierwszej okazji uzupełniali stan do założonej normy. Więźniów nigdy nie brakowało — ani na planecie, ani tym bardziej tam, skąd przybyli dotychczasowi.

Tylko pod jednym względem ekonomiczne podejście UB do prowadzenia tego „interesu”, czyli planety więziennej, okazało się korzystne dla więźniów. Zamiast bowiem oprzeć zaopatrzenie w żywność na paczkowanych długoterminowych racjach, zamieniono Styx w pole uprawne i farmę hodowlaną wyposażoną w niezbędne zakłady przetwórcze. Cała wyspa została poddana procesowi terraformingu, nim na planecie wylądowali pierwsi więźniowie, toteż było to jak najbardziej wykonalne. Właśnie tam do najtrudniejszych i najbrudniejszych zajęć rozleniwiony garnizon wykorzystywał zesłańców-niewolników. Dzięki temu reszta więźniów otrzymywała nie dość, że dobrą i świeżą żywność, to na dodatek dostawała jej więcej, niż gdyby była ona paczkowana indywidualnie. Garnizon nie szczędził więźniom jedzenia, a „opakowania zbiorcze” obliczane były szacunkowo i ilość zawsze zaokrąglano w górę w stosunku do liczby więźniów i dni, na jakie miały wystarczyć.

Honor z początku była tym zaskoczona, ale po przemyśleniu sprawy przyznała, że takie rozwiązanie było sensowne. Co prawda świeża żywność zajmowała więcej miejsca, czyli wymagała więcej pracy, ale to nie ubecy załadowywali i rozładowywali promy. Za to nie mogła być zbyt długo przetrzymywana, toteż w żadnym obozie nie dałoby się zgromadzić zapasów poprzez zmniejszenie normalnych racji, gdyby planowano tam coś, co było karane wstrzymaniem dostaw. Z drugiej strony takie rozwiązanie drastycznie ograniczało liczbę wymaganych lotów zaopatrzeniowych dla całej planety do jednego w roku, co z kolei zwiększało bezpieczeństwo.

Nie oznaczało to jednak, że do systemu Cerberus przylatywał tylko ten jeden transportowiec oraz dostawy nowych zesłańców. Przylatujących było znacznie więcej, ale pojawiali się nieregularnie. Po pierwsze liczba konwojów z nowymi więźniami wzrosła, i to bardzo, po objęciu władzy przez Komitet Bezpieczeństwa Publicznego, który nie popełnił kardynalnego błędu poprzedniej władzy, jakim było niezdecydowanie.

System rządów Legislatorów miał bowiem podstawowy mankament — był represyjny, ale niewystarczająco. Każdy reżim totalitarny opierający się na rządach terroru prosi się o kłopoty, jeśli choćby trochę złagodzi te rządy. A Legislatorzy z jednej strony stosowali aparat ucisku na tyle mocno, by rozwścieczyć przeciwników, a z drugiej nie dość mocno, by ich wyeliminować lub wpędzić w takie przerażenie, które sparaliżowałoby działanie. Co gorsza, władza co jakiś czas ogłaszała amnestie, w wyniku których więźniowie polityczni wychodzili na wolność i mogli do woli opowiadać, jak to się bezpieka nad nimi znęcała. Co było idealną wodą na młyn propagandy Unii Praw Obywatelskich i innych grup dążących do przejęcia władzy lub obalenia systemu. A co więcej, sugerowało to wewnętrzną słabość systemu i bezpieki, no bo amnestie ogłaszano, by uspokoić czy zadowolić Dolistów, czyli motłoch — gdyby władza miała dość siły, po co miałaby sobie zadawać trud uspokajania w ten sposób tych, których powinna trzymać krótko przy pysku. A skoro była słaba, to należało dalej ją podkopywać, by wreszcie dokonać przewrotu.

Komitet pobierający nauki od tejże władzy zdecydował się na inny sposób, wynikający właśnie z chęci uniknięcia za wszelką cenę tego błędu. Oparł swe rządy na maksymalnym terrorze, dzięki czemu Urząd Bezpieczeństwa stał się znienawidzony przez wszystkich i wszędzie. Dzięki tej determinacji w udowadnianiu wszystkim wewnętrznym wrogom swej konsekwencji i woli utrzymania się przy władzy za wszelką cenę drastycznie wzrosła liczba więźniów w ogóle, a więc i liczba zesłanych do Piekła. Planeta więzienna służyła dwóm celom — po pierwsze stanowiła bezpieczną przechowalnię najgorszych przeciwników, po drugie była środkiem utrzymywania w ryzach innych potencjalnych opozycjonistów. Można było co prawda wszystkich rozstrzeliwać, ale było to rozwiązanie nieodwracalne, a nigdy nie wiadomo, czy jeden z drugim się w przyszłości nie przyda. Gdy delikwent znalazł się w Piekle (jeżeli nie zginął), można go było zawsze z niego wyciągnąć i pokazać, jeżeli uznano to za potrzebne.

Poza tym UB traktowało zesłańców jako prywatne źródło darmowej siły roboczej. Ze względów bezpieczeństwa dotyczyło to co prawda wyłącznie więźniów politycznych, ale było ich wystarczająco wielu. Nawet bowiem najnowocześniejszy przemysł, a przemysł Ludowej Republiki do takich nie należał, wymaga wykonywania zajęć nieprzyjemnych, a nawet niebezpiecznych, i ktoś to musi robić. UB miało także własne, ściśle tajne projekty, o których im mniej osób wiedziało, tym lepiej. Wśród więźniów byli ludzie o najróżniejszych umiejętnościach, toteż byli często wykorzystywani do pracy przy tych specjalnych projektach. A reszty jako niewykwalifikowanej siły roboczej używać zaczęła już bezpieka. Najczęściej jako ekipy budowlane na planetach, gdzie warunki niezbyt ludziom sprzyjały, a Ludowa Marynarka chciała mieć bazy. Ci, którzy przeżyli, po zakończeniu budowy wracali do Piekła.

I to był drugi powód zwiększonego ruchu — do systemu Cerberus przybywały bowiem transportowce (zawsze z eskortą z uwagi na toczącą się wojnę) po takie właśnie grupy robocze, gdy wynikła potrzeba. Trzecim zaś i to najczęstszym powodem były wizyty pojedynczych jednostek należących do Urzędu Bezpieczeństwa, które znalazły się w pobliżu. Przylatywały one w celu uzupełnienia zapasów czy to żywności, czy paliwa — na orbicie znajdowała się automatyczna stacja paliwowa — czy też dla zapewnienia załogom godziwej rozrywki na powierzchni.

Wydawać by się mogło, że planeta więzienna jest ostatnim miejscem, gdzie ktoś chciałby się znaleźć na przepustce, ale pozory mogą mylić. Obóz Charon został wyposażony wręcz luksusowo, gdyż uznano, że garnizonowi też się coś od życia należy w zamian za tak niewdzięczny i długi przydział służbowy. UB zaś zawsze potrafiło dbać o własne wygody, toteż jeszcze podniosło standard. Styx zaś znajdował się w strefie umiarkowanej, więc klimat był porównywalny do tych panujących w luksusowych ośrodkach wczasowych. Gdy się miało do dyspozycji całą planetę, logiczne było, że na bazę wybierano najlepsze miejsce.

Najwyraźniej wywiad Królewskiej Marynarki nie docenił roli, jaką Hades odgrywał dla Urzędu Bezpieczeństwa. To była planeta ubeków i czuli się tu zupełnie bezpieczni. Fakt, leżała na uboczu, ale tylko oni znali jej położenie i wiedzieli, że zawsze będą przez kumpli miłe widziani. Psychologicznie musiało to mieć naprawdę olbrzymie znaczenie.

Natomiast dla aktualnego problemu jeńców oraz Honor i jej ludzi czy bezczynności miało to niewielkie znaczenie. By móc zacząć działać, potrzebowali dwóch rzeczy — by pilot promu, który przyleci z zaopatrzeniem, wcześniej połączył się z bazą i by zjawił się w chwili, w której żadnego innego promu nie będzie w zasięgu bezpośredniej, to jest nie przesyłanej przez satelitę komunikacyjnego łączności.

Jak do tej pory miały miejsce trzy loty zaopatrzeniowe i ani razu nie zaistniały niezbędne do powodzenia ataku warunki. A czekanie doskwierało wszystkim coraz bardziej — Honor także, co uczciwie sama przed sobą przyznawała. Jedyne pocieszenie stanowił fakt, że żywności dostarczanej co miesiąc wystarczało i dla jeńców, i dla jej ludzi, i to bez konieczności ograniczania racji. Więźniów liczono tylko raz do roku, a w obozie Inferno od ostatniego spisu ludności zmarło trzynaście osób, co w połączeniu z szacunkowo liczoną żywnością zapewniało nawet lekką nadwyżkę jedzenia.

Było go tyle i miało taką wartość odżywczą, że Honor prawie wróciła do normalnej wagi, włosy jej powoli odrastały i rozpoczęła nawet lekkie treningi. Brak oka i ręki nie był w nich pomocny, ale powoli wracała do sił, sprawiając tym niesłabnącą satysfakcję Montoyi. Całkiem słusznie uważał, że to głównie jego zasługa.

Zdała sobie sprawę, że jej myśli błądzą, co było nieomylnym sygnałem, że jest zmęczona, zabrała więc Nimitza i wstała.

— Cóż, cokolwiek byśmy myśleli, i tak do następnej dostawy żywności nic nie zrobimy — oceniła z lekkim uśmiechem. — A póki co, to nie tylko Alistair zrobił się śpiący. Do zobaczenia na śniadaniu.

— Naturalnie. — Ramirez i Benson wstali prawie równocześnie.

— W takim razie dobranoc — pożegnała ich Honor. I wyszła w mrok nocy.

Rozdział XXIII

— Komodor Harrington! Komodor Harrington!

Honor uniosła głowę i odwróciła się szybko. Brak ręki wykluczał ją z większości prac niezbędnych do normalnego funkcjonowania społeczności obozowej, ale okazało się, że ma znacznie lepszy zmysł estetyczny, niż sądziła. Trudno się było temu dziwić, jako że nie była to dziedzina, której kiedykolwiek dotąd poświęcałaby większą uwagę. Teraz tak się stało, toteż zaczęła pomagać Henriemu w doborze i mieszaniu barwników. Jako zastępczyni Ramireza Harriet Benson zajmowała się rozdzielaniem prac, toteż na asystenta Honor przydzieliła porucznika Stephensona, niegdyś z floty układu Lowell. Stephenson nie miał za grosz wyczucia kolorów, miał za to dwie w pełni sprawne, silne ręce, dzięki czemu doskonale nadawał się do rozbijania w domowej roboty moździerzu i mieszania rozmaitych korzonków, jagódek, listków, robaków i innego barachła, z którego dało się według Henriego Dessouix uzyskać jakieś barwniki. Miał też radosne usposobienie, toteż całkiem dobrze im się razem eksperymentowało. Prawie udało im się uzyskać taki odcień ciemnej zieleni, jaki Honor wybrała na kurtki mundurowe swej Gwardii… O tym wszystkim jednakże natychmiast zapomniała, widząc wyraz twarzy nadbiegającej kobiety i czując jej emocje.

— Tak? — spytała ostro.

Za plecami usłyszała ciche łupnięcie, gdy Andrew LaFollet opuścił gałąź, na której trzymał zwyczajową wartę.

— Komodor Ramirez prosi, by pani jak najszybciej przyszła, ma’am! — wysapała goniec zziajana po biegu w południowym upale. — Kazał powiedzieć… że Babcia w drodze!

Honor obejrzała się odruchowo i oboje z LaFolletem spojrzeli sobie w oczy. Andrew uśmiechnął się i podał jej zdjęty z lewego nadgarstka komunikator.

Wzięła go, odetchnęła głęboko i przycisnęła guzik nadawania. Komunikator pochodził z zapasów Urzędu Bezpieczeństwa i został nastawiony na nie używaną przez garnizon częstotliwość, ale wyłączono w nim kodowanie, wychodząc z założenia, że jeśli przypadkiem ktoś podsłuchałby rozmowę, niezrozumiała wymiana zdań wzbudzi mniejsze podejrzenia od kodowanej transmisji prywatnej.

Rozmowa zresztą miała być niezwykle zwięzła.

— Wilk — powiedziała wyraźnie. — Powtarzam: Wilk. Przez moment panowała cisza, po czym odezwał się zaskoczony głos Sarah DuChene:

— Rozumiem: Wilk. Powtarzam: rozumiem, Wilk.

Honor wyłączyła komunikator i uśmiechnęła się, ukazując zęby. Oddała urządzenie LaFolletowi, wzięła Nimitza, i nie przestając się uśmiechać, pobiegła w stronę obozu tak szybko, jak potrafiła.


* * *

Towarzysz porucznik Allen Jardine ziewnął, aż mu szczęki zatrzeszczały, kładąc prom w łagodny zakręt wyprowadzający go prosto na lądowisko. Jedyną oznakę cywilizacji w okolicy, samego obozu naturalnie nie licząc. Z wysokości czterech i pół tysiąca metrów jedno i drugie było wyraźnie widoczne, ale on znajdował się znacznie niżej, jako że już rozpoczął podejście do lądowania.

— Inferno przed nami — zawiadomił znudzoną załogę. — Gearing, właź na górę.

— Jasne. Idę — burknął towarzysz kapral Gearing.

I zajął stanowisko w górnej wieżyczce artyleryjskiej wyposażonej w ciężkie wielolufowe działko pulsacyjne. Na wszelki wypadek sprawdził, czy wieżyczka obraca się bez problemów, włączył zasilanie działka i zameldował:

— Wieżyczka sprawna, broń gotowa.

— Potwierdzam sprawdzenie wieżyczki — skwitował meldunek Jardine.

Pomimo znudzenia bowiem towarzysz porucznik Jardine przestrzegał regulaminu, zasad łączności i wszelkich innych przepisów. Dzięki temu był osobą niepopularną wśród innych pilotów, a serdecznie nie cierpianą przez załogi. Na planecie przebywał od dziewięciu miesięcy standardowych i nic nie wskazywało na to, by normalniał. A działo się tak dlatego, że nie miał zamiaru dołączyć do grona bezmyślnych wałkoni stanowiących w jego opinii przytłaczającą większość garnizonu. Jak podejrzewał, był to także główny powód, dla którego towarzysz kapitan Tresca przydzielał mu najczęściej loty zaopatrzeniowe do obozu Inferno. W końcu jeśli gdziekolwiek mogły wynikać jakieś kłopoty, to właśnie tam.

Tak na dobrą sprawę nikt, nawet towarzysz porucznik Jardine, nie wierzył, by ktokolwiek był na tyle głupi, aby czegoś próbować, nie chcąc umierać powoli z głodu. Inni piloci już nie raz go namawiali, żeby przestał być takim służbistą, ale było to wbrew jego naturze, toteż jak dotąd niczego nie zmienił. I nie zamierzał.

Z tym mocnym postanowieniem wypuścił podwozie i zawisł nad lądowiskiem.


* * *

— Uwaga! — mruknęła cicho Honor.

Siedziała pod siatką maskującą rozpiętą na wzgórku, skąd pierwszy raz obserwowała obóz, co uznać można było za dobry omen. Podobnie jak to, iż według jej wyliczeń prawie dokładnie rok temu dostała się do niewoli — a taka rocznica wymagała stosownego prezentu.

Za nią rozstawiono zestaw do łączności satelitarnej zgrany z siecią łączności garnizonu. Dzięki niemu byli w stanie słyszeć każdą rozmowę między lądującym promem a obozem Charon. A pilot tego promu w przeciwieństwie do większości przestrzegał procedur łączności, co dało aż za dużo okazji, by poznać kod identyfikacyjny transpondera jego promu. Był na tyle uprzejmy, że meldował się po każdym lądowaniu, i prawie było jej szkoda, że czekał go taki koniec. Ludzie dobrze wykonujący swe obowiązki zasługiwali na lepszy los. A swoistą ironią losu było to, że właśnie staranne wykonywanie obowiązków ściągnęło na jego głowę problemy, o których jeszcze nie wiedział.

Uniosła elektroniczną lornetkę, będąc cały czas na nasłuchu. Czuła niecierpliwość i oczekiwanie McKeona znajdującego się obok i Nimitza stojącego w nosidle, które miała tym razem na plecach. Nimitz wyglądał ponad jej ramieniem i patrząc na lądowisko, nie mógł się wręcz doczekać, jak zresztą każdy drapieżnik, kiedy wreszcie zaatakują.

Sama czuła dokładnie to samo.


* * *

Prom wylądował precyzyjnie na środku lądowiska i Jardine pozwolił sobie na uśmiech zadowolenia. Pilotaż śmieciarki takiej jak ta nie był niczym trudnym, ale miło było udowodnić samemu sobie, że nie stracił umiejętności precyzyjnego latania, którym zawdzięczał przydział do obozu Charon. Choć gdyby wiedział, jak atrakcyjna służba go czeka, zawaliłby ostatni egzamin, mając gdzieś ten prestiżowy przydział.

Skrzywił się i uruchomił radiostację.

— Baza, tu Jardine. Wylądowałem w Inferno — zameldował.

Rozmówczyni co prawda nie zaproponowała mu, żeby poszedł w cholerę i nie zawracał jej głowy, ale w jej głosie słychać było to naprawdę wyraźnie.

I właśnie to sprawiało mu największą przyjemność i dlatego nadal przestrzegał procedur łączności. Co prawda towarzyszka major Steiner nie była aż taka zła (w porównaniu do innych w obozie Charon) i okazała się nawet dość kompetentna, ale była też wygodna i bardziej od innych cisnęła go, żeby przestał być aż takim formalistą. Jak dotąd nie poszła na całość, ale robiła to coraz bardziej zdecydowanie, a on z uwagi na różnicę stopni nie mógł jej powiedzieć, co o tym myśli.

Steiner natomiast oficjalnie nie miała pola manewru, no bo trudno wpisać komuś naganę do akt za to, że przestrzega regulaminu. A że ją to irytowało, tym lepiej…

Uśmiechnął się złośliwie i odwrócił ku reszcie załogi.


* * *

— Nadał — powiedziała cicho Honor.

Obserwując prom przez lornetkę, miała nadzieję, że pilot choć raz odstąpi od reguły. Dodatkowy środek transportu byłby mile widziany i ułatwiłby im dostarczenie drugiego rzutu na wyspę, acz nie był niezbędny. Jeżeli ten cały Jardine da im okazję, to go zdobędą, jeżeli nie…


* * *

— W porządku, Rodgers. Teraz kolej twoja i Fierenziego.

— Dziękuję jak nie wiem co — burknął towarzysz sierżant Rodgers na tyle głośno, żeby Jardine to słyszał, ale na tyle cicho, żeby w razie czego móc twierdzić, że mówił sam do siebie.

Nie żeby młody dupek był w stanie mu zaszkodzić — Rodgers był weteranem Piekła i widział już wielu takich jak towarzysz porucznik, którzy znikali ze stanu garnizonu szybciej, niż się pojawiali, albo normalnieli i zostawali. Ten wypierdek trzymał się manii regulaminowej dłużej niż większość, toteż Rodgers nie miał ochoty wysłuchiwać jego mamrania. Najmilej byłoby, gdyby gówniarza już nie było, ale skoro musiał się jeszcze z nim pomęczyć, należało to przejść możliwie bezboleśnie.

Wszystko wskazywało na to, że nie ruszy się zza sterów i nie wyłączy turbin, więc Gearing też będzie siedział i pierdział w stołek, pilnując działka. A to oznaczało, że rozładunek całego tego zasranego żarcia dla mend w obozie spadnie na niego i Fierenziego. Co było niemiłe. Miłe za to było, że przy tej okazji będzie miał sposobność obejrzeć lokalne panienki. A była tu ładna brunetka, na którą miał coraz większą ochotę.

Opuścił rampę rozładunkową i sklął się w duchu od idiotów — dupę mógł sobie wybrać, skąd chciał, tylko nie z tego zasyfiałego obozu. Może i brunetka była ładna, ale nie znalazła się tu za dobre sprawowanie i ciągnięcie jej na chama do łóżka miało wszelkie szansę okazać się jedną z głupszych decyzji jego życia.

Rampa dotknęła lądowiska i wyszedł na nią, mając za plecami towarzysza kaprala.

I zdziwił się, bo jak okiem sięgnąć nie było nikogo, żeby odebrać przywiezioną żywność, a przecież w obozie musieli widzieć i słyszeć prom…


* * *

— Przestrzegają zasad — powiedziała z żalem Honor. — Wyszło tylko dwóch i już się rozglądają. Obawiam się, że tego promu nie będziemy mieli…

McKeon nie odezwał się słowem, bo i co miał powiedzieć.

— Odpalaj — poleciła cicho Honor.

Komodor Alistair McKeon nacisnął przycisk i ukryty w trawie światłowód przekazał stosowny impuls detonatorom umieszczonym w pięciuset kilogramach najlepszego konwencjonalnego materiału wybuchowego, jakim dysponował Urząd Bezpieczeństwa. Owe pół tony zostało zakopane dokładnie na środku lądowiska, co było zadaniem pracochłonnym, acz wykonalnym. Epicentrum eksplozji znalazło się dokładnie pod kadłubem promu tak precyzyjnie posadzonego na lądowisku przez towarzysza porucznika Jardine’a.

Mimo iż znajdowali się o parę kilometrów od miejsca eksplozji, fala uderzeniowa była wyraźnie wyczuwania. Z drzew zerwały się z wrzaskiem lokalne odpowiedniki ptactwa, a nad okolicą przetoczył się grzmot wybuchu. Prom zniknął w fontannie ognia, dymu i ziemi rozniesiony na strzępy.

Honor przygryzła wargę — załogę stanowili ubecy, ale żal jej było promu, a poza tym nigdy nie lubiła skrytobójstwa. Był to skuteczny i jedyny możliwy sposób w tej sytuacji, ale nie znaczyło to, że musiała być nim zachwycona.

— Wilk do Młodego. Ruszaj — powiedziała spokojnie do mikrofonu.


* * *

— Harkness, jedziemy! — polecił Scotty Tremaine.

— Aye, aye, sir. Wszystko wygląda w porządku — odparł radośnie Horace Harkness.

Tremaine spojrzał przez okienko kabiny. Załogę drugiego promu stanowiły Geraldine Metcalf i Sarah DuChene oraz bosman Archer jako mechanik pokładowy. Mieli przed sobą dalszy lot, ale i tak nie zamieniłby się z nimi. Teraz czekał tylko, by Solomon Marchant i Anson Lethridge kierujący obsługami naziemnymi dali mu znak, że siatki maskujące zostały zdjęte.

Po paru sekundach usłyszał głos Harknessa:

— Siatki zdjęte, sir. Wszyscy na pokładzie, włazy zamknięte i uszczelnione.

— Rozumiem — potwierdził i dał pełen ciąg, startując pionowo.

— Kod identyfikacyjny wprowadzony, sir — rozległ się w słuchawkach głos Barstowa. — Dla nich teraz jesteśmy swoją jednostką.

— No i dobrze — odezwał się radośnie Sanko, maskując niepokój. — Jednostka jest faktycznie ich, tylko załoga się zmieniła.


* * *

Honor, McKeon, LaFollet i Clinkscales zdążyli zbiec ze wzgórza, gdy nad ich głowami przeleciał prom szturmowy. Wylądował łagodnie tuż obok obozowej bramy, przez którą natychmiast zaczęła wybiegać przygotowana przez Ramireza i Benson grupa szturmowa. Ledwie opuszczona przez Harknessa rampa dotknęła ziemi, pierwsi członkowie grupy wbiegli na pokład. Prom szturmowy miał kilka ramp załadunkowych, ale ponieważ jeńców trzeba było uzbroić, żeby uniknąć zamieszania, wykorzystano tylko jedną.

Promy szturmowe zaprojektowano z teleskopowymi podwoziami, które mogły być obniżane lub podwyższane w miarę potrzeby. Scotty ustawił podwozie tak, by wloty powietrza znajdowały się ponad trawą mającą około pół metra, toteż nie musiał wyłączać turbin. Każdy prom przystosowany był do przewozu kompanii UB liczącej dwustu pięćdziesięciu ludzi, a ponieważ ten był jednym z dwóch dyżurnych na pokładzie Tepesa, miał pełne wyposażenie w broń i amunicję tak podczepioną do zewnętrznych pylonów, jak i ręczną we wnętrzu dla kompanii szturmowej. Natomiast ekwipunku kuloodpornego starczyło tylko dla stu trzydziestu ludzi. Broni za to było aż nadto, ponieważ funkcjonariusze UB przepisowo zabierali na akcję broń boczną i broń główną, czyli karabin plazmowy, pulsacyjny lub działko wielolufowe. Na pokładzie znajdowało się więc około pięciuset sztuk uzbrojenia, a dało się nań wcisnąć nieco ponad trzystu ludzi.

Broń rozdawano dopiero przy wejściu, gdyż uznano, że wcześniejsze jej pojawienie się w obozie może doprowadzić do przypadkowego jej wykrycia, co oznaczałoby klęskę jeszcze przed rozpoczęciem akcji. Teraz żeby usprawnić załadunek, bosmanmat O’Jorgenson i mat Harris pomagali wyznaczonym ludziom zakładać ekwipunek kuloodporny i uprząż z lekką wersją działka wielolufowego.

LaFollet, ledwie dobiegli, rozsunął najbliższych ludzi, robiąc miejsce dla Honor i McKeona. Paru odwróciło się, najwyraźniej chcąc go skląć za chamstwo, ale tylko do momentu, do którego nie rozpoznali, komu ustąpili drogi. Od tej chwili sami mu pomagali, tak że przejście zrobiło się błyskawicznie całkiem szerokie. Nie na tyle jednak, by kilku ludzi nie zdołało poklepać Honor po ramieniu czy choćby jej dotknąć, gdy przechodziła. Dzięki Nimitzowi czuła mieszaninę ich emocji — podniecenia, strachu, oczekiwania, a nade wszystko radości, że będą mieli okazję odpłacić ubekom. Może tylko raz i zginą, nie odnosząc zwycięstwa, ale i tak wszyscy palili się do walki.

Dotarła do przedziału desantowego, i omijając przywdziewających ekwipunek kuloodporny czy sprawdzających łączność i wyświetlacze HUD w hełmach, przeszła do kabiny pilotów. Pulser nosiła stale przy sobie, a jednoręka osoba nie była w stanie skutecznie strzelać z jakiejkolwiek długiej broni. Zresztą miała pełną świadomość, że gdyby spróbowała wziąć udział w walce, Andrew dałby jej w łeb, a potem na wszelki wypadek na niej usiadł i spokojnie poczekał, aż oprzytomnieje. A Nimitz nawet by nie zaprotestował.

Uśmiechnęła się na tę myśl i spojrzała przez ramię. LaFollet właśnie dopinał przypominający skorupę żółwia dwuczęściowy ekwipunek kuloodporny. Osłony na ręce i nogi darował sobie, ale hełm zwisał mu z dłoni, trzymany za pasek. Usiadła w fotelu drugiego pilota, mając pełną świadomość, że też jest tu zbędnym dodatkiem, gdyż mając tylko jedną rękę, nie byłaby w stanie sprawnie przejąć sterów, gdyby Scotty’emu się coś stało. Choć zdrowy rozsądek podpowiadał, że jeśli Tremaine oberwie tak, że nie będzie w stanie dalej pilotować, to najprawdopodobniej nie będzie miało znaczenia, czy siedzi obok niego jednoręka kaleka czy ośmiornica.

Obraz tej ostatniej podsunięty przez wyobraźnię wywołał szeroki uśmiech.

Zauważył go Scotty, który akurat się ku niej odwrócił, choć naturalnie nie miał prawa wiedzieć, co go spowodowało.

— Jak na razie wszystko w porządku, ma’am — zameldował. — Dwójka gotowa do startu, kiedy tylko dostanie rozkaz.

— Doskonale, Scotty. Byłbyś uprzejmy mi pomóc?

Bez trudu rozpięła klamrę pasów nosidła, ale przesunięcie ich naprzód było ciężkim zadaniem dla jednorękiej osoby. Tremaine bez słowa spełnił jej prośbę i zapiął klamrę na plecach. Podziękowała mu uśmiechem, poprawiła ustawienie fotela i usiadła wygodnie.

W przejściu prowadzącym do sekcji taktycznej ktoś stanął, toteż odwróciła głowę, by zobaczyć, kto to taki.

— To tylko ja — przedstawił się McKeon. — Jesus i Harriet mówią, że potrzebują jeszcze z kwadrans na dokończenie załadunku.

— Hmm… — Honor spojrzała na chronometr.

Zaletą martwego i nie opłakiwanego towarzysza porucznika Jardine’a było to, że dzięki upierdliwemu trzymaniu się przepisów nikt nie spodziewał się po jego promie żadnych niespodzianek. Złą zaś to, że odmeldował się po wylądowaniu. W bazie wiedzieli, ile czasu powinien mu zabrać rozładunek palet z żywnością, a więc wiedzieli także, kiedy powinien wystartować. A powinien za dwie, trzy minuty.

— Powiedz im, żeby się pospieszyli — poleciła spokojnie.

McKeon wycofał się, a Honor skupiła uwagę na przyrządach. Odszukała główny przełącznik uzbrojenia pokładowego i przestawiła go w pozycję „Aktywne”. Po czym uśmiechnęła się niczym głodna hexapuma — strzelać mogła jedną ręką. I czekała, aż będzie miała okazję.

— Sprawdzam zewnętrzne uzbrojenie — poinformowała Scotty’ego z błyskiem w oku.

Nadszedł czas zapłaty.


* * *

— Dalej! Ruszać się! Ruszać! — kapitan Harriet Benson nie tylko słowem pomagała ostatnim ludziom dostać się na pokład.

Załadunek zajął im więcej czasu niż planowali, co powinni byli przewidzieć — nie wszyscy wiedzieli, jak zakładać ekwipunek, wejście przez jedną rampę miało ograniczoną przepustowość, no i naturalnie dały o sobie znać prawa Murphy’ego. Gorzkie żale niczego by jednak nie dały, a na dole będzie się liczył każdy uzbrojony człowiek. Teraz najważniejsze było wepchnąć ostatnich na pokład i wystartować. No i naturalnie to, że po prawie siedemdziesięciu latach będzie miała wreszcie okazję skopać dupę czarnym. Dalszej części planu komodor Harrington dotyczącej opuszczenia planety dawała nie więcej jak trzydzieści procent szans, ale to także było w tej chwili nieważne. Obojętne, czy uciekną z więzienia czy nie, garnizon przetrzebią solidnie.

I to było właśnie najważniejsze dla Harriet Benson.

— Jestem ostatni, mapetitel — oświadczył radośnie Henri, podbiegając do rampy.

— To właź na pokład, baudet.

Roześmiał się, zatrzymał na tyle, by złapać jej głowę, ściągnąć do swego poziomu i ucałować, po czym wbiegł do wnętrza promu.

Usłyszała radosny rechot Ramireza, który pogroził mu pięścią, i oboje ruszyli biegiem w górę rampy desantowej.

Ledwie przekroczyli próg, rampa zaczęła się zamykać.

A prom rozpoczął start.

Rozdział XXIV

— No to prawie jesteśmy, ma’am — powiedział bardzo cicho Scotty.

Honor kiwnęła potakująco głową — przed nimi widać było smugę brązu i zieleni na tle błękitu. Wyspa Styx wyłaniała się z bezkresu oceanu DuQuesne. Co było zresztą swoistą ciekawostką, jako że planeta należała do Urzędu Bezpieczeństwa, DuQuesne zaś był zasłużonym Legislatorem, który wymyślił plan podbojów jako ratunek dla sypiącej się gospodarki Ludowej Republiki Haven. I jakoś nikt przez te wszystkie lata nie zmienił burżuazyjnej nazwy na bardziej proletariacką…

Uśmiechnęła się lekko, świadoma, że takie bezsensowne skojarzenia są oznaką rosnącego napięcia, i wcisnęła klawisz interkomu.

— Uwaga na pokładzie! Za pięć minut będziemy na miejscu. Przygotujcie się!

Wyłączyła interkom, pogłaskała Nimitza i powiedziała:

— Teraz, Scotty, kolej na ciebie!


* * *

Towarzyszka major Ceilia Steiner podrapała się po nosie. Miała przed sobą miłą perspektywę bliskiego końca dyżuru. Po południu umówiła się na surfowanie, a poza tym nie mogła się doczekać, żeby wypróbować tego nowego ogiera, którego towarzyszka kapitan Harper przywiozła z Delty 1-9 w zeszłym miesiącu. Był politycznym — jakimś ważniakiem w ministerstwie finansów za starego reżimu — co dodawało smaczku temu, że teraz będzie musiał spełniać jej żądania. W dodatku zawsze miała słabość do osobników dystyngowanych, o siwych skroniach, no a jeżeli choć w połowie był tak dobry w łóżku jak przystojny, mogło zrobić się naprawdę ciekawie…

Uśmiechnęła się z zadowoleniem na tę myśl.

Niejako abstrakcyjnie ciekawiło ją czasami, co też lud by powiedział, gdyby zdawał sobie sprawę, jak naprawdę wygląda służba garnizonowa w Piekle. Fakt — kiedy miało się dyżur, można było zdechnąć z nudów, ale czas wolny to była jedna wielka przyjemność. Mogła nawet zrozumieć, że Legislatorów tak kręciło występowanie w roli panów wszelkiego stworzenia. Teraz zaś przyszła jej kolej i nie ukrywała, że sprawia jej to naprawdę wielką przyjemność.

Zachichotała i umilkła nagle, gdyż przypomniało jej się coś znacznie mniej miłego. Wspomnienie dnia, gdy zgłosiła się do UB pełna złudzeń i chęci bronienia ludu przed jego wrogami klasowymi. Złudzenia prysnęły szybko, a chęć przeszła, gdy przekonała się, jak wygląda prawda. Co nie przeszkadzało jej nadal żałować, że teoria nie pokryła się z praktyką. I przed nikim nie uzewnętrzniać tego żalu. Świat jednakże za nic nie chciał przypominać marzeń sennych czy obietnic towarzyszki Ransom. Realny świat okazał się miejscem wrednym, w którym trzeba było dbać o swoje interesy i pilnować własnej dupy. A nikt nie potrafił tego robić równie skutecznie jak sam zainteresowany.

Otrząsnęła się i wyjrzała przez okno wieży kontrolnej na starannie ustawione rzędy parkujących na lotnisku pinas i promów. Tu i tam kręcili się technicy, ale bez pośpiechu i nerwowości. W obozie Charon zawsze było pod dostatkiem dwóch rzeczy — czasu i niewielkich jednostek latających. Pojęcia nie miała, dlaczego tych ostatnich jest aż tyle, i nikt jakoś nie potrafił jej na to pytanie odpowiedzieć. Co prawda garnizon bezpieki był dwukrotnie liczniejszy, ale i tak nie rozumiała, po co im było tyle tego… Nie było to zresztą ważne. Ważniejsze było to, że gdy miała dyżur, wszystkie należały do niej, co sprawiało jej naprawdę dużą satysfakcję. I że tworzyły ładny geometryczny wzór, parkując z maksymalnie rozłożonymi skrzydłami, co także napawało ją zadowoleniem. Tyle że w tej chwili wzór nie był doskonały, brakowało bowiem jednej maszyny. W formacji ziała niemiła wyrwa, gdyż na lądowisku numer 23 nie było jeszcze promu.

Mimo to towarzyszka major Steiner uśmiechnęła się zadowolona. Skoro chodzący regulamin, czyli ten dupek Jardine, nie zameldował o spóźnieniu, miała zamiar mu to długo i z lubością wypominać przy każdej okazji.

Spojrzała na ekran radaru — był obsraniec, a jakże. Wyraźnie widoczny, z właściwym kodem identyfikacyjnym i na kursie prowadzącym do bazy… Tylko nie tak do końca — zszedł o parę stopni w prawo w stosunku do przyjętego kursu dolotowego. I ciągle z niego zbaczał. Wyglądało na to, że chce podejść do lotniska od zachodu. Steiner zmarszczyła brwi i przyglądała się ekranowi radaru ze zdziwieniem.

Nie istniały żadne operacyjne czy oficjalne powody, dla których nie można by podchodzić do lądowania od zachodu, tyle że piloci robili co mogli, by nie nadlatywać z tego kierunku, nawet jeśli kontrola lotów chciała, by tak zrobili. Lecąc od zachodu, przed dotarciem do lotniska musieli bowiem przelecieć nad bazą i kwaterą prywatną towarzysza brygadiera Treski. Ona sama od ponad trzech standardowych lat nie brała udziału w lotach zaopatrzeniowych, ale dobrze pamiętała własne przeżycia. To, że trzeba było przelecieć nad zautomatyzowanymi stanowiskami obrony przeciwlotniczej, nie martwiło jej nawet w połowie tak jak świadomość, że mogła przerwać drzemkę towarzysza nadzorcy. W końcu nawet najbardziej wredna rakieta mogła człowieka zabić tylko raz…

A Jardine z sobie tylko znanych powodów zdecydował się nadlecieć od zachodu. I na dodatek na większej niż normalna wysokości. Istniała co prawda możliwość, że od kurczowego trzymania się przepisów dostał fioła, ale było to mało prawdopodobne. Natomiast pewne było, że żaden regulamin ani nic w ogóle nie uratuje go przed karą, jeśli przerwie poobiednią drzemkę dowódcy garnizonu.

Steiner nie mogła zrozumieć, co go opętało, toteż w końcu przestała wpatrywać się w ekran radaru i sięgnęła po mikrofon.


* * *

— Jardine, tu Steiner — rozległo się niespodziewanie w słuchawkach obu pilotów i Scotty oraz Honor spojrzeli na siebie. — Byłbyś może tak uprzejmy i wyjaśnił mi, co, do cholery, wyprawiasz? Zapomniałeś, nad czyim mieszkaniem chcesz przelecieć czy co?!

— Za trzydzieści osiem sekund rozpoczniemy nalot na cel — zameldował Barstow siedzący przy konsoli taktycznej.

— Rozumiem. Trzydzieści osiem sekund — potwierdziła Honor.

I otworzyła plastikową pokrywkę osłaniającą główny przełącznik uzbrojenia. Ustawiła go na pozycji „Uzbrojone” i przyciskiem na drążku sterowym wybrała rakiety.

— Uzbrojenie gotowe — poinformowała Scotty’ego.


* * *

Steiner podrapała się po brodzie, zastanawiając się, dlaczego Jardine nie odpowiada.

Prom leciał cały czas jak po sznurku, a jego symbol zmienił barwę na zieloną, gdy komputer obrony przeciwlotniczej sprawdził jego kod identyfikacyjny w momencie wejścia w zasięg rakiet. Zidentyfikował go jako własną maszynę i przestał się nim interesować. Steiner nie przestała, czując rosnącą złość.

Ponownie uaktywniła mikrofon.


* * *

— Posłuchaj, Jardine — głos w słuchawkach był znacznie ostrzejszy. — Możesz się szwendać, gdzie ci się podoba, ale jak wkurzysz Starego, to sama ci do dupy nakopię. Teraz gadaj: co, do cholery, wyrabiasz?!

— Wygląda na to, że nadal zadowalają się sprawdzeniem kodu identyfikacyjnego, ma’am — ocenił Tremaine niezwykle wręcz opanowanym głosem.

Mógł nad nim panować, ale zdradziła go kropla potu spływająca po skroni, mimo iż kabina była klimatyzowana. Honor uśmiechnęła się i skupiła uwagę na holomapie wyświetlanej na wysokości dziobowego ekranu promu. Pokazywała ona cały obóz Charon z przyległościami i jej podstawę stanowiły informacje wydobyte przez Harknessa z banku danych Tepesa. Przez ostatnie pięć minut była jednak na bieżąco aktualizowana, w miarę jak pasywne sensory promu weryfikowały stan faktyczny z teorią i zaznaczały cele, dodając do nich informacje. Ponad dziesięć obiektów zaznaczonych było czerwonymi kółkami jako cele pierwszej kolejności zgodnie z wpisanym przed startem programem.

— Zgadza się — przyznała. — Ale już czas przestać udawać owieczkę i pokazać baranom, jakie zębiska ma Zły Wilk.

Ledwie skończyła mówić, rozległ się sygnał oznaczający, że do najbliższego celu pozostało im dwanaście kilometrów. Czyli tyle, ile uznali za najlepszą odległość do otwarcia ognia.

Honor siadła prosto i poleciła:

— Sekcja taktyczna: proszę oświetlić cel numer jeden!


* * *

Za plecami towarzysz major Steiner zawył nagle alarm i coś z trzaskiem rozbiło się o podłogę. Odwróciła się na pięcie i zamarła — towarzysza sierżanta siedzącego na stanowisku kierowania ogniem obrony przeciwlotniczej sparaliżowało zaraz po tym, jak zwalił na podłogę kubek z kawą. Siedział i gapił się z otwartą gębą na pulsującą czerwienią kontrolkę oznaczającą, iż ktoś oświetlił właśnie laserem celowniczym jedną z automatycznych wyrzutni rakiet. Dureń doskonale wiedział, co powinien w tej sytuacji zrobić, niezależnie od tego, czy nadlatująca maszyna została uznana za własną czy wrogą, ale nie zrobił absolutnie nic, gdyż całkowite zaskoczenie odebrało mu zdolność ruchu.

Towarzyszce major Steiner zresztą też.

Co i tak nie miało najmniejszego znaczenia, było bowiem już za późno.


* * *

— Odpalam pierwszą! — sopran Honor Harrington był lodowato spokojny.

Nacisnęła przycisk na drążku sterowym i pierwsza z samonaprowadzających się rakiet wystrzeliła z wyrzutni i pomknęła do wskazanego przez laser celowniczy celu z prędkością czterech tysięcy g.

— Pierwsza poszła! — oznajmiła.

— Mam cel numer dwa! — zameldował Barstow, przenosząc promień na następny w kolejności cel.

— Odpalam drugą! — oznajmiła Honor.

I druga rakieta opuściła wyrzutnię, namierzyła wyznaczony cel i pomknęła ku niemu.

— Druga poszła!

— Mam cel numer trzy!

— Odpalam trzecią!


* * *

Gdyby rakiety zostały odpalone z większej odległości, mogłyby nawet nie mieć głowic bojowych, a i tak zniszczyłyby cele dzięki energii kinetycznej wyzwolonej w momencie trafienia. To wydłużyłoby jednak czas lotu i zwiększyło ryzyko, iż garnizon otrząśnie się z zaskoczenia i zorganizuje obronę. Dlatego prom musiał podlecieć na minimalną odległość. Ponieważ rakiety miały głowice, i to dobre, gdyż przeznaczone do niszczenia opancerzonych fortyfikacji, nie miało to znaczenia.

Pierwsza trafiła w główny radar kontroli ogniowej obrony przeciwlotniczej obozu Charon, wywołując ognistą kulę eksplozji, w której zniknął cel, i falę uderzeniową, która wybiła okna i wstrząsnęła wszystkimi budynkami w promieniu tysiąca metrów.

Moment później druga trafiła w zapasowy radar, powtarzając wszystkie skutki pierwszej poza wybiciem szyb, bo już nie było czego wybijać.

Trzecia rozniosła baterię rakiet numer jeden.

Czwarta eksplodowała w samym środku baterii numer dwa.

W tym czasie kolejne pięć rakiet było już w drodze.


* * *

W przedziale desantowym promu rozległo się tryumfalne wycie przypominające wycie stada wilków na łowach, gdy siedzący przy oknie zobaczyli pierwsze wybuchy. Honor nie zwróciła na to żadnej uwagi pochłonięta współpracą ze Scottym i Barstowem. Pierwszy pilotował, drugi wyznaczał cele, a ona strzelała, przyglądając się z satysfakcją wybuchom i wtórnym eksplozjom spowijającym sielski jeszcze przed chwilą krajobraz.

— Mam dyżurną pinasę! — zameldował Barstow.

Powiększony obraz holograficzny ukazał sekcję gotowych do startu i obładowanych uzbrojeniem pinas będących jedynymi gotowymi do akcji pojazdami w całej bazie. Nie były zresztą przewidziane do awaryjnego startu w razie ataku z powietrza, lecz pomyślane jako straż pożarna na wypadek rewolty w którymś obozie lub też innego równie nieprawdopodobnego wydarzenia, jakie nigdy nie miało miejsca w dziejach Piekła. Dlatego ich głównym uzbrojeniem były bomby i rakiety do zwalczania celów naziemnych.

Mimo to jednak dwie pinasy w powietrzu zmieniłyby radykalnie sytuację, a na dole przynajmniej jedna osoba okazała się zdolna do akcji, gdyż do bliższej biegł co sił w nogach pilot. Nie miał żadnych szans, by zdążyć — prom nadlatywał już nad pinasy, a Honor przestawiła przełącznik uzbrojenia na bomby i gdy znaleźli się nad celem, nacisnęła przycisk.


* * *

Towarzyszka major Steiner zdążyła zerwać się z fotela i z chorobliwą fascynacją przyglądała się promowi siejącemu śmierć i zniszczenie. Dopiero po dobrej chwili dotarło do niej, że to nie był Jardine. Ba, to w ogóle nie był prom transportowy, tylko szturmowy, ale z oznaczeniami UB.

Pojęcia nie miała, skąd się wziął i dlaczego ich właśni ludzie zaatakowali obóz, a w następnej sekundzie przestała się nad tym zastanawiać. Zobaczyła bowiem, co odczepia się od kadłuba promu, i padła plackiem na posadzkę, próbując bezskutecznie wryć się w nią, nim deszcz śmierci i zniszczenia zacznie zbierać żniwo, rozpoczynając od jedynych uzbrojonych pinas na całej planecie.


* * *

Na parkujące pinasy spadły bomby kasetowe, ale wypełnione nie amunicją przeciwpiechotną, lecz przeciwpancerną — każda bombka miała wielkość piłki do graysońskiego baseballa i przeznaczona była do niszczenia pojazdów opancerzonych. A spadły ich setki w długiej, prostej linii…

Linia ta po dwóch sekundach zmieniła się w ścianę ognia, z początku biało-czerwono-zółtego od materiałów wybuchowych, a moment później biało-błękitnego, gdy eksplodowały pełne wodoru zbiorniki. Eksplozje rozerwały kadłuby obu pinas i rozrzuciły je po płycie lotniska niby kawałki zabawek zniszczonych przez olbrzymie a wredne dziecko.

— Lądujemy, Scotty — poleciła spokojnie Honor i zmieniła kanał łączności. — Młody, tu Wilk. Jesteśmy wewnątrz!


* * *

— Coś ty powiedział? — Towarzysz komandor porucznik Proxmire wytrzeszczył oczy, spoglądając z osłupieniem na swego oficera łącznościowego.

— Że obóz Charon został zaatakowany, towarzyszu komandorze! — powtórzył z niedowierzaniem towarzysz porucznik Agard, mimo że usłyszał tę informację z powierzchni osobiście.

Gdyby nie był tak zaskoczony, Proxmire gotów był go podejrzewać o jakiś idiotyczny żart, choć towarzysz porucznik dotąd nie przejawiał żadnych oznak zboczonego poczucia humoru. Było to jednak prawdopodobniejsze wytłumaczenie niż to, że to jest prawda. Bo nie mieściło mu się w głowie, jak ktoś mógłby zaatakować obóz. Więźniowie nie, bo nie mieli takiej możliwości, a nikt inny nie mógł się tu dostać, nie przebijając sobie wpierw drogi przez obronę wewnątrzsystemową i orbitalną.

Pozostała jeszcze ostatnia kwestia — dla niego najważniejsza. Skoro ktoś (nieważne chwilowo kto) atakował bazę, to co on miał, do nagłej cholery, zrobić?!

Przetarł dłonią czoło, gorączkowo zbierając myśli. Jego przydział był najtrudniejszy ze wszystkich istniejących w systemie Cerberus, był bowiem listonoszem wykorzystywanym jedynie w wypadku sytuacji alarmowej, co jak dotąd nie miało miejsca w całej historii zasiedlenia tego systemu. Jedynie bowiem dzięki dowodzonej przez niego jednostce kurierskiej garnizon mógł zawiadomić resztę galaktyki o czymkolwiek. Było to ogłupiające zajęcie — człowiek siedział w parkującym na orbicie kurierze i czekał, zabijając czas. Ktoś musiał to robić i akurat przyszła kolej na niego. W sumie zresztą nie bardzo mógł narzekać — poprzednie cztery lata standardowe spędził w służbie dyplomatycznej, przydzielany do rozmaitych ambasad, a do końca tego przydziału pozostało mu jeszcze osiem miesięcy standardowych, o czym przypominał sobie każdego ranka.

Zresztą żadna z tych radosnych myśli i tak mu nie pomagała, bo mająca czterdzieści tysięcy ton jednostka kurierska, choć była jedną z najszybszych w zasiedlonej galaktyce, była również w praktyce napędem przymocowanym do jak najmniejszego kadłuba, w którym upakowano trzydziestoosobową załogę. Żeby ta się nie pozagryzała, siedząc na orbicie, przyjęto zasadę, że połowa stale przebywała na powierzchni, zmieniając się co kilka dni. W ten sposób ci na dole mieli rozrywkę, a ci na górze więcej miejsca.

Było to oczywiście całkowicie niezgodne z regulaminem i naturalnie żaden dowódca garnizonu nigdy słowem przeciwko temu nie zaprotestował. W końcu gdyby zaszła tak nienormalna sytuacja, że kurier okazałby się potrzebny, i tak było dość czasu, by reszta załogi zdążyła przed odlotem znaleźć się na jego pokładzie wraz z wiadomością, którą miał dostarczyć. Jaka by to mogła być sytuacja, nikt nie miał pojęcia, gdyż nigdy nie zaistniała takowa konieczność.

Towarzysz komandor Proxmire przestał trzeć czoło, co odruchowo robił przez ostatnie paręnaście sekund, a zaczął kląć w duchu. Jego kariera była skończona, bo odleci tylko z połową załogi, czego mu przełożeni nie darują. I żadne tłumaczenia, zaczynając od tego, że nikt nigdy nie zagroził systemowi Cerberus, bo nikt poza UB nie miał pojęcia, gdzie się on znajduje, więc bezsensem było narażać załogę na większe niewygody, niż musiała znosić, nie pomogą. Złamał przepisy i za to beknie, bo właśnie ktoś zaatakował obóz Charon. Co gorsza, nie miał żadnych rozkazów od Treski i w sumie nie bardzo…

— Uaktywnić napęd! — polecił.

— Tak jest, towarzyszu komandorze!

Towarzysz porucznik zniknął jak zdmuchnięty, a Proxmire wpatrzył się nieżyczliwie w ekran taktyczny. Nim węzły rozgrzeją się na tyle, by jednostka mogła zejść z orbity, minie dobre czterdzieści minut. Pozostało mieć nadzieję, że do tej pory sytuacja na planecie wyjaśni się na tyle, że otrzyma jakieś rozkazy.

Najlepiej takie, że nie musi nigdzie lecieć.


* * *

Scotty Tremaine wylądował w pobliżu zabudowań i natychmiast obie górne wieżyczki i tylna otworzyły ogień, przyduszając do ziemi ewentualnych obrońców. Ogień z ciężkich działek pulsacyjnych przemaszerował przez hangary i bliżej stojące pojazdy naziemne, roznosząc je na strzępy. Pod osłoną tej lawiny destrukcji otworzyły się wszystkie rampy desantowe i ponad trzystu uzbrojonych i żądnych zemsty ludzi wybiegło na płytę lotniska.

Byli podzieleni na trzy grupy i każdy znał swoje zadanie na tyle dokładnie, na ile było to możliwe, zanim jeszcze znalazł się na terenie obiektu ataku. W ciągu paru sekund zniknęli w dymie i ogniu niczym duchy zemsty.

— Wszyscy na zewnątrz! — zameldował Horace Harkness przez interkom. — Rampy zamknięte, wyjścia uszczelnione! Możemy startować!

— Przyjąłem — potwierdził Scotty. — Startujemy!

I z wyciem turbin poderwał prom pionowo w górę.

Co prawda na wyspie nie istniała już obrona przeciwlotnicza w prawdziwym znaczeniu tego słowa, ale to nie znaczyło, że nie było z czego zestrzelić promu. Największe zagrożenie dla maszyny, jak i dla oddziałów desantowych stanowiły czołgi i transportery opancerzone i właśnie nad miejsce ich parkowania skierował się Tremaine. Zawisł nad parkingiem i czekał, gotów zniszczyć każdy pojazd, do którego zdołają dotrzeć obrońcy.


* * *

— Ruszać się! — ryknął Ramirez.

Jego grupa miała w sumie najważniejsze zadanie. McKeon dowodził oddziałem, który miał zdobyć park broni maszynowej i uruchomić co się da, by wesprzeć natarcie innych, a Benson (no i oczywiście Dessouix) miała ze swoimi ludźmi zająć perymetr obronny wokół lotniska. Oba zadania były ważne, ale on musiał dotrzeć do centrum obozu i zdobyć najistotniejszy cel. I to zanim obrońcy zdążą go zniszczyć. Dlatego prowadził swoich ludzi w ogień i dym wywołany ostrzałem promu. Prosto ku budynkowi, który, jak wiedział, komodor Harrington starannie omijała, ostrzeliwując cele.

Z dymu wyłoniła się nagle grupka ubeków. Tylko paru miało broń boczną, a wszyscy wyglądali na totalnie ogłupionych. Co i tak nie miało znaczenia — znaleźli się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie — zawyły karabiny pulsacyjne, odezwały się granatniki i po grupie zostały rozbryźnięte, krwawe szczątki.

A oddział Ramireza parł dalej.


* * *

Towarzyszka major Steiner pozbierała się z pewnym trudem do pionu. W uszach jej dzwoniło, po twarzy spływała krew, ale i tak miała świadomość, że była niesamowitą wręcz szczęściarą. Zewnętrzne ściany wieży kontrolnej wykonane z krystoplastu wytrzymały eksplozje rakiet, ale wybuch bomb kasetowych roztrzaskał ją, zmieniając w lawinę lecących poziomo odłamków tnących i przebijających wszystko, co napotkają, skuteczniej od odłamków granatu. Sądząc po bezruchu i braku choćby jednego jęku, z obsady wieży przeżyła tylko ona.

Zataczając się, podeszła do drzwi… musiała znaleźć jakąś broń… prom był tylko jeden, a to oznaczało, że napastników było góra dwustu-trzystu. Obrońcy górowali nad nimi liczebnością co najmniej pięciokrotnie, nie wspominając już o czołgach i zbrojach. Wszystko, czego potrzebowali, to chwila oddechu, by otrząsnąć się z szoku, i…

Już pewniejszym krokiem wyszła na korytarz — dokładnie w momencie, w którym zza narożnika wybiegł dwudziesto-pięcioosobowy pluton dowodzony przez Henriego Dessouix. Ponad połowa z nich odruchowo nacisnęła spusty.

To, co zostało po towarzyszce major Steiner, nadawało się jedynie do zmycia ze ścian, podłogi i sufitu.


* * *

— Teraz! — krzyknął Alistair McKeon.

I sześciu ludzi ruszyło biegiem przez otwartą przestrzeń dzielącą ich od parku maszynowego. Jakaś grupa ubeków zdążyła otrząsnąć się z szoku, gdyż z okien koszar odezwało się działko pulsacyjne. Seria skosiła dwóch, ale reszta była już poza polem ostrzału.

Działko było lekkie, w związku z czym promu strącić nie mogło, ale strzelec był idiotą: należało poczekać na większą grupę, zostawiając czujkę w spokoju, wtedy urządziłby masakrę. Tak zabił dwóch napastników i zwrócił uwagę załogi promu.

Maszyna obróciła się, pozostając w zawisie, i lekko obniżyła dziób. W następnej sekundzie z budynku koszar buchnął ogień i dym, gdy Honor umieściła w nim rakietę i poprawiła sekundową serią ze sprzężonych przeciwpancernych działek zamontowanych w dziobie.

McKeon dał znak swoim ludziom i już bez strat pokonali otwartą przestrzeń. Przy pojazdach i zasilanych zbrojach przechowywanych w magazynie zwanym potocznie Kostnicą pracowało w chwili ataku kilkunastu techników. Połowa z nich była uzbrojona, choć jedynie w broń boczną. Część z nich podjęła walkę, wykazując więcej odwagi, niż McKeon się spodziewał, albo też nie chcąc żywcem dostać się w ręce więźniów. W wyniku starcia stracił jedenastu ludzi, nim jego oddział oczyścił z ostatnich obrońców park maszynowy i magazyn, w którym przechowywano i naprawiano zbroje zasilane.

Zostawił piętnastu ludzi jako garnizon Kostnicy z zadaniem zniszczenia jej, gdyby nie udało się jej utrzymać w przypadku silnego kontrataku. Była to misja samobójcza, ale gdyby garnizon dysponował zbrojami, oznaczałoby to masakrę wszystkich napastników. Reszta zajęła się sprawdzaniem, co zdołają uruchomić i obsługiwać ze stojącego na parkingu sprzętu pancernego.

Najszybciej poszło im ze stojącym w pierwszym rzędzie lekkim czołgiem, toteż wyprowadzili go z linii, a Alistair McKeon stanął na płycie silnika tak, by móc obsługiwać zamontowane na wieży działko pulsacyjne, i uśmiechnął się z zadowoleniem, gdy ruszyli w kierunku, z którego dochodziły odgłosy najgęstszej strzelaniny.

Był to uśmiech szeroki, szczerbaty i straszny.


* * *

— Odpalaj! — warknął Ramirez.

Skulona obok niego specjalistka od materiałów wybuchowych nacisnęła przycisk detonatora i wzmocniony ładunek kumulacyjny przytwierdzony do pancernych drzwi zagradzających wejście do celu eksplodował, wtłaczając je do środka. Zespół uderzeniowy uzbrojony w granatniki automatyczne i strzelby systemu flechette wpadł do środka, nim rozwiał się dym i opadły szczątki.

Powitał ich ogień pulserów i pierwszych dwóch ludzi zwaliło się martwych na podłogę, ale trzeci nim zginął, zdołał nacisnąć spust granatnika i posłać w głąb pomieszczenia serię pięciu granatów. Te eksplodowały z ogłuszającym hukiem i oślepiającym błyskiem i droga dla reszty stanęła otworem. Zespół uderzeniowy miał bowiem gogle polaryzujące i zatyczki w uszach, a granaty były oślepiająco-ogłuszające. Nie dlatego, by ktoś żałował ubeków, ale dlatego, że najważniejsze było zdobycie nie uszkodzonego sprzętu znajdującego się w pomieszczeniu. Wybuch pięciu normalnych granatów załatwiłby obrońców bez trudu, ale i zmienił aparaturę elektroniczną w złom. Ramirez po drodze stracił już ponad dwudziestu ludzi i nie miał zamiaru marnować ich poświęcenia nieprzemyślaną głupotą.

— Druga grupa naprzód! — krzyknął ktoś i kolejne pięć postaci wpadło przez wysadzone drzwi.

Zakaszlały strzelby, zawyły pulsery, eksplodował granat — tym razem ostry, nie ogłuszający, i wszystko ucichło. Po chwili z kłębów dymu wynurzył się jeden z członków drugiej grupy szturmowej i zameldował:

— Obiekt zdobyty i zabezpieczony. Jest trochę drobnych uszkodzeń, ale dadzą się naprawić.

— Maravilloso — ucieszył się Ramirez i ruszył ku dziurze po drzwiach, sięgając po komunikator.


* * *

— Komodor Ramirez zdobył centrum dowodzenia, ma’am! — zameldował bosmanmat Barstow i Honor poczuła falę dzikiej radości.

Szkieletowa załoga promu czuła to samo. Co prawda zajęło im to dobry kwadrans więcej, niż zakładali, gdyż oddział Ramireza musiał po drodze stoczyć parę krótkich, acz zaciętych starć z rozmaitej liczebności grupami ubeków, ale najważniejsze było to, że mu się udało. Opanował centrum dowodzenia obroną systemową. Nie mogli jej co prawda jeszcze użyć, nawet jeśliby okazała się nie uszkodzona, co było mało prawdopodobne, jako że nikt z nich nie znał haseł dostępu i kodów. Ale na ich odkrycie będą mieli dość czasu, a Harkness tym razem będzie miał i dobry sprzęt, i pomocników do dyspozycji. Liczyło się to, że ubecy nie zdążyli zniszczyć centrum i że nie będą w stanie go użyć. Zmieniła częstotliwość i powiedziała:

— Młody, tu Wilk. Ruszaj! Powtarzam: ruszaj!

— Młody przyjął i rusza — potwierdził głos Geraldine Metcalf. — Już nas nie ma, skipper.

Z lądowiska na drugiej półkuli w pobliżu miejsca pierwszego lądowania wystartował pionowo i pomknął pełnym ciągiem w górę drugi prom, za którego sterami siedziały Geraldine Metcalf i Sarah DuChene. Przeleciał tam z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, gdy pierwszy prom wystartował do ataku. Ostrożność ta miała na celu zachowanie jego startu w tajemnicy przed załogą jednostki kurierskiej.

Komputer taktyczny obsługiwała bosmanmat sztabowy Gianna Ascher, poprzednio najstarszy stopniem podoficer sekcji taktycznej HMS Prince Adrian, a mechanikiem pokładowym był starszy bosmanmat Halburton.

Metcalf i DuChene, mimo że nie pierwszy raz leciały razem do walki, teraz nie kryły napięcia z powodu opóźnienia. Na powierzchni wszystko zdawało się przebiegać zgodnie z planem, choć wolniej, i w tej chwili ostateczne powodzenie zależało od nich. Zdawały sobie z tego sprawę i dlatego z ponurą determinacją obserwowały niebo za oknami zmieniające kolor z błękitnego na granatowy…


* * *

— No i?! — warknął towarzysz komandor porucznik Proxmire na widok towarzysza porucznika Agarda.

— Nie mogę połączyć się z nikim na dole, towarzyszu komandorze — zameldował nieszczęśliwy oficer łącznościowy. — Stanowisko dowodzenia i kontrola lotów zamilkły prawie natychmiast. Jedyne, co odbieram, to masa krótkich, kodowanych transmisji, najprawdopodobniej rozmów różnych pododdziałów walczących. Nie jestem w stanie zidentyfikować rozmówców, a częściowo i treści, ale mogę panu pokazać, jak wygląda sytuacja na dole.

Wskazał na holomapę, a raczej holograficzny obraz tego, co działo się na terenie obozu Charon. Jednostka kurierska nie posiadała uzbrojenia, toteż nie miała stanowiska taktycznego, ale posiadała uczciwy zestaw sensorów, a obecnie na dodatek mogła korzystać z satelitów. Ponieważ niebo nad Styksem było bezchmurne, dało to w efekcie idealnie wyraźny i bardzo szczegółowy obraz. Od którego towarzyszowi komandorowi wręcz niedobrze się robiło. Ogień, dym i zniszczenia były większe, niż się spodziewał. Zniszczone zostały wszystkie stanowiska obrony przeciwlotniczej i część pinas. Z parku maszynowego wyjeżdżały właśnie czołgi i transportery, ale nie ostrzeliwały tego cholernego promu, więc nie było wątpliwości, w czyich rękach się znajdowały. Gdyby ktoś miał w tej kwestii jakieś złudzenia, wystarczyło poczekać chwilę i zobaczyć, jak prom wspiera ogniem prowadzący czołg.

Proxmire potrząsnął głową, próbując zmusić się do myślenia. To, co widział, było po prostu niemożliwe: nie wiadomo kto i jakim cudem w ciągu niespełna czterdziestu minut zdobył najważniejszą część bazy. Garnizon był odcięty od ciężkiej broni, która na dodatek za chwilę zostanie użyta przeciwko niemu przez napastników. To, że było ich niewielu, przestało mieć znaczenie — panując całkowicie w powietrzu i dysponując bronią pancerną, musieli wygrać.

Jedyną dobrą wiadomością było to, że dysponowali tylko jednym promem szturmowym, bo żadnego innego nie zarejestrowały sensory. A jak długo był on zajęty wspieraniem ataku, tak długo kurier był bezpieczny. A kiedy wiadomość o tym, co zaszło, dojdzie do najbliższych sił Urzędu Bezpieczeństwa, to, kto zdobył obóz Charon i skąd się wziął, przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie.

— Co z napędem? — warknął.

— Będziemy mogli ruszać za minutę i pięć sekund, skipper — zameldował drugi mechanik.

Pierwszy raz od ponad półgodziny na twarzy towarzysza komandora Proxmire’a pojawił się uśmiech.


* * *

— Jest, Gerry — mruknęła komandor porucznik DuChene, gdy na ekranie HUD pojawił się symbol jednostki kurierskiej.

— Widzę go — potwierdziła Metcalf, poprawiając nieco kurs. — Gianna?

— Mam go, ma’am — zameldowała Ascher i dodała rozżalona: — Ale te sensory to złom!

Metcalf uśmiechnęła się mimo zdenerwowania. Współpracowała z Ascher przez ponad dwa lata standardowe na pokładzie Prince Adriana i wiedziała, jak dumna była tamta ze sprzętu i ludzi, których miała do dyspozycji na krążowniku.

— Nie oczekuję od ciebie cudów — powiedziała łagodnie. — Powiedz mi, co masz.

— Nie… — zaczęła Ascher i nagle umilkła, po czym odezwała się już rzeczowym tonem: — Ma aktywny napęd, ma’am. I musiał przed chwilą ruszyć z orbity.

— Cholera! — westchnęła Metcalf i spytała DuChene: — Masz namiar?

— Nie najlepszy.

— Co z przechwyceniem, Gianna? — spytała Metcalf.

— W tej chwili mamy przewagę prędkości, ale on dysponuje większą mocą i lepszym kompensatorem: może wyciągnąć pięćset trzydzieści g, a my tylko czterysta. W tej chwili mamy prędkość sześćdziesięciu siedmiu tysięcy kilometrów na sekundę, a on dwudziestu siedmiu tysięcy na sekundę, ale za około trzy sekundy osiągnie taką samą prędkość jak my. Oznacza to, iż będziemy wtedy w odległości tysiąca dwustu siedemdziesięciu dwóch kilometrów. Potem zacznie się od nas oddalać z przyspieszeniem jeden koma dwadzieścia pięć kilometra na sekundę kwadrat.

— Sarah? — Metcalf spojrzała na DuChene.

Ta przygryzła wargę i westchnęła nieszczęśliwie.

— Te rakiety nie są przeznaczone do niszczenia okrętów — wyjaśniła.

Metcalf skwitowała to niecierpliwym kiwnięciem głową — w końcu była oficerem taktycznym, więc doskonale o tym wiedziała. Była też jednak lepszym pilotem, i dlatego to ona siedziała za sterami, a DuChene zajmowała się uzbrojeniem.

— Mogę go trafić, ale to będzie naprawdę długi strzał, a niepewny, jeżeli się zorientuje, że tu jesteśmy, i zacznie robić uniki. Gdybyśmy zdołali zmniejszyć odległość do sześciuset kilometrów…

Umilkła, a Metcalf pokiwała głową ze zrozumieniem, rozważając równocześnie rozmaite mniej lub bardziej wykonalne rozwiązania i alternatywy.

Jednostki kurierskie nie posiadały żadnego uzbrojenia, także antyrakietowego, oraz nie były wyposażone w systemy do prowadzenia wojny radioelektronicznej. Natomiast z drugiej strony prom nie miał na wyposażeniu rakiet z głowicami nuklearnymi czy laserowymi, a pociski z głowicami impellerowymi przeznaczone do zwalczania innych małych jednostek zostały wykorzystane w czasie ucieczki. Drugi prom zresztą nie miał ich w ogóle. Do dyspozycji miały więc jedynie rakiety bliskiego zasięgu przeznaczone do niszczenia celów naziemnych i wyposażone w głowice zawierające konwencjonalny, chemiczny materiał wybuchowy. Aby były w pełni skuteczne, wymagały bezpośredniego trafienia w cel.

A przy tej odległości obiekt nie będzie łatwym celem. Co więcej, biorąc pod uwagę wielkość kuriera, jedno trafienie z pewnością nie wystarczy, by go zniszczyć, co dodatkowo komplikowało sprawę. Jedynym rozwiązaniem dającym szansę na sukces było odpalenie wszystkich, i to bez ostrzeżenia, gdyż inaczej będzie miał czas na odwrócenie się ekranem ku nadlatującym rakietom. A takie pociski, jakimi dysponowały, wystrzelone z tak dużej odległości nie będą w stanie ominąć tej przeszkody…

Oznaczało to rezygnację z próby zdobycia jednostki kurierskiej i przekreślało jedną z istotniejszych nadziei komodor Harrington.

Sprawy miały przybrać inny obrót — powinny zaskoczyć kuriera jeszcze przebywającego na orbicie, bez możliwości użycia głównego napędu. Wtedy zmusić załogę do poddania się można byłoby nawet i bez rakiet — wystarczyłyby działka pokładowe, bo tamci nie mieliby wyboru. Cóż, spóźniły się, a dowódca jednostki kurierskiej otrząsnął się z zaskoczenia i podjął działanie szybciej, niż się spodziewano. Teraz nie pozostało jej nic innego jak zaryzykowanie egzekucji, bo wezwanie do poddania się mogło umożliwić kurierowi ucieczkę.

A wtedy zjawi się tu dość okrętów, by zmienić Piekło w radioaktywną pustynię.

Dojście do tego, co musi zrobić, zajęło jej mniej niż pięć sekund. Wzięła głęboki oddech i poleciła cicho:

— Odpal wszystko, co masz, Sarah!

I pozostało jej tylko mieć nadzieję, że się uda.


* * *

— Towarzyszu komandorze, coś nas dogania od strony rufy — zameldowała niespodziewanie oficer astronawigacyjny.

— Co?! — Proxmire obrócił się ku niej wraz z fotelem. — Co za „coś”?

— Nie jestem pewna, towarzyszu komandorze — odparła przygnębiona zastępczyni nieobecnego oficera taktycznego.

Proxmire za każdym razem, gdy używał tego tytułu musiał tłumić śmiech — określenie to było bowiem czystym eufemizmem w stosunku do kogoś, kto nie miał do dyspozycji niczego poza sensorami.

— To jakaś niewielka jednostka — odezwała się ponownie oficer astrogacyjny. — Ale nie jestem w stanie uzyskać od niej żadnego kodu identyfikacyjnego.

— Żadnego?! — Proxmire poczuł nagle w żołądku lodowatą pięść.

— Żadnego. Wygląda zupełnie jakby… — zamarła w pół zdania i po sekundzie wrzasnęła rozpaczliwie: — On do nas strzela!

W tym momencie szesnaście rakiet odpalonych przez komandor DuChene miało już pewny namiar celu i los jednostki kurierskiej był przesądzony.


* * *

— Wilk, tu Młody — w głosie Metcalf słychać było zmęczenie i rezygnację. — Cel unieruchomiony. Zbliżam się, by sprawdzić, czy ktoś przeżył… ale wątpię, by tak było.

— Rozumiem, Młody — powiedziała cicho Honor.

I spojrzała na plan z naniesioną i aktualizowaną w miarę napływania meldunków z dołu sytuacją taktyczną. Obrońcy cofali się, a w wielu miejscach po prostu panicznie uciekali, ponosząc przy tym jak zwykle w takiej sytuacji olbrzymie straty. Ale i tak liczebnością parokrotnie jeszcze przewyższali atakujących, dlatego oni potrzebowali jak najszybciej drugiego promu, by przewiózł oczekujące w obozie Inferno posiłki. Nie mogła jednakże zakazać Metcalf przeszukania wraku — obie były oficerami floty i tę zasadę miały we krwi. Zawsze najpierw szukało się rozbitków i nie miało znaczenia, czy swoich czy wrogów. Nawet ubeków. A zwłaszcza kiedy się było odpowiedzialnym za zniszczenie ich okrętu…

— Pospiesz się, Młody — poleciła spokojnie. — Jesteś potrzebny, i to jak najszybciej.

— Rozumiem, Wilk — odparła Metcalf. — I pospieszę się jak… będę szybciej, niż sądziłam, właśnie poszedł reaktor!

Honor skrzywiła się odruchowo — to by było na tyle, jeśli chodziło o plany wykorzystania jednostki kurierskiej.

— Rozumiem, Gerry — powiedziała cicho. I wyłączyła się.

Po czym skupiła uwagę na komputerowej projekcji sytuacji, szukając kolejnych celów do zniszczenia i ludzi do zabicia.

Rozdział XXV

Rozległ się brzęczyk i Honor uniosła głowę znad klawiatury komputera. Nacisnęła przycisk zwalniający blokadę i drzwi otworzyły się. Klawiatura, biurko i cały gabinet jeszcze niedawno należały do towarzysza brygadiera Treski, dowódcy garnizonu na wyspie Styx i nadzorcy planety więziennej Hades. Czyli najważniejszego zboczeńca w Piekle. Za drzwiami zobaczyła McKeona rozmawiającego o czymś z LaFolletem. Andrew wziął oczywiście udział w ataku, bo idiotyzmem byłoby pozbawiać się w takiej sytuacji specjalisty od walk miejskich, i to tego kalibru co on.

W nagrodę zarobił lekki postrzał i wylądował w szpitalu. Naturalnie nie chciał o tym słyszeć, ale Fritz Montoya miał wreszcie do dyspozycji normalny szpital i nic nie było go w stanie powstrzymać. A już na pewno nie taka błahostka jak sprzeciw pacjenta. Musiał go wypuścić po paru godzinach, ale rana była powierzchowna i goiła się szybko, a miał poważniejsze i mniej oporne przypadki.

Dla LaFolleta natomiast znacznie ważniejsze było to, że sytuacja powoli wracała do normalności: jego patronka miała wreszcie uczciwy gabinet, a on porządne drzwi do pilnowania. Co prawda nie posiadał jeszcze właściwego uniformu, ale i tak czuł się szczęśliwszy niż kiedykolwiek w ciągu ostatniego roku.

McKeon skinął jej głową na powitanie, widząc otwierające się drzwi, ale nie przerwał rozmowy. Najwyraźniej temat uznał za naprawdę ważny, a sądząc po wyrazie twarzy, także nie najprzyjemniejszy. Obok stał Warner Caslet z miną jeszcze bardziej poważną niż Alistair.

Nimitz uniósł łeb z półki, na której drzemał, a którą zmajstrował mu LaFollet, i przeciągnął się, emanując wręcz zadowoleniem. Większość ostatnich pięciu dni spędzili oboje w tym właśnie pomieszczeniu i treecat był z tego stanu rzeczy wybitnie rad. Co prawda nadal poruszał się ostrożnie, gdyż Fritz nawet nie próbował go operować, przyznając, że z powodu własnej ignorancji mógłby narobić więcej szkody niż pożytku, ale poza tym sytuacja uległa znacznej poprawie. Z punktu widzenia Nimitza, ma się rozumieć. Nie dość, że na wyspie panował umiarkowany klimat, to większość czasu spędzał w normalnych, czyli klimatyzowanych pomieszczeniach, a nie w jakiejś obcej łaźni parowej, gdzie na dodatek nie wolno mu było polować. Tu nie było na co polować, za to były znajome sprzęty, a co ważniejsze, jak szybko odkryto, uprawy zajmujące większą część wyspy były naprawdę urozmaicone. Wśród ciekawostek znalazł się na którymś polu także seler naciowy.

Konkretnie odkrył to Carson Clinkscales. Drugiego ranka na Styksie czekał przed kwaterą Honor i gdy wyszła z Nimitzem, nieśmiało podsunął mu świeżutki seler, jeszcze wilgotny od rosy. Nimitz zawsze darzył go sympatią, ale dając mu ten prezencik, chorąży awansował do grona bliższych przyjaciół.

Honor uśmiechnęła się na samo wspomnienie i podrapała Nimitza za uszami, na co ten zareagował głośnym mruczeniem. W następnej chwili przestała się uśmiechać — Alistair zakończył bowiem rozmowę z LaFolletem i obaj z Casletem weszli do gabinetu.

— Dzień dobry — powitała ich spokojnie, nie okazując niczym, że zauważyła ich grobowe miny.

— Dzień dobry, ma’am — odparł Warner.

McKeon tylko skinął głową, co byłoby wystarczającym sygnałem, że coś jest nie w porządku, nawet gdyby nie potrafiła odczytać jego emocji. Wskazała im gestem fotele stojące przed biurkiem, poczekała, aż usiądą, i przyjrzała się obu uważnie.

Na obu pobyt w Piekle, choć krótki, odcisnął swoje piętno — byli opaleni, bardziej żylaści. McKeon stracił dobre dwa centymetry w pasie, a nie był nigdy tęgi. Nawet jej cera, zwykle blada, zmieniła barwę na złocistobrązową, choć starała się nie przebywać za długo na słońcu. W przeciwieństwie do McKeona przytyła — doszła do normalnej wagi i nawet zaczęła odzyskiwać dawną muskulaturę i kondycję. Był to proces powolny i niełatwy, bo brak ręki wybitnie przeszkadzał w ćwiczeniach, ale, jak odkryła, było to nic w porównaniu z udręką, jaką było używanie klawiatury komputerowej, gdy miało się do dyspozycji tylko jedną dłoń.

Natomiast podobnie jak McKeon nadal miała na biodrze kaburę z pistoletem pulsacyjnym. Co odróżniało ich od Casleta.

— Wyglądasz na nieszczęśliwego — zagaiła, spoglądając na McKeona. — Dlaczego?

— Znaleźliśmy kolejne dwa ciała dziś rano, ma’am — oznajmił zwięźle, nie kryjąc zniechęcenia.

Uniosła pytająco brew i czekała spokojnie, aż sam zacznie mówić.

McKeon westchnął i przyznał:

— Obrazek nie był miły. Ci, którzy to zrobili, mieli czas i przyłożyli się. Według mnie było ich pięciu-sześciu w każdym przypadku. Część okaleczeń ma bez cienia wątpliwości podłoże seksualne.

— Rozumiem… — mruknęła, pocierając lewy policzek, co stało się już odruchem.

Po chwili opuściła dłoń i spytała:

— Są jakieś podejrzenia, kto to zrobił?

— Nie sądzę, żeby to był któryś z naszych ludzi z Inferno — odpowiedział bez wahania McKeon i spojrzał na Casleta.

— Ja też tak uważam, ma’am — potwierdził Warner.

Od momentu zdobycia obozu Charon Caslet stał się w pewien sposób jeszcze bardziej odizolowany. Wzięci do niewoli ubecy gardzili nim jako zdrajcą, a uwolnieni niewolnicy mieli go gdzieś i interesowało ich tylko to, że jest oficerem Ludowej Republiki Haven. I to, jak by mu się dobrać do skóry. Dlatego cały czas towarzyszyli mu uzbrojeni strażnicy.

— Dlaczego tak sądzicie? — spytała.

— Właśnie z powodu okaleczeń, ma’am — wyjaśnił Caslet. — Nie wątpię, że wielu jeńców z obozu Inferno miałoby ochotę zmasakrować każdego funkcjonariusza Urzędu Bezpieczeństwa, jakiego spotkają. I prawdę mówiąc, absolutnie im się nie dziwię. Natomiast ci, którzy to zrobili, kierowali się osobistą nienawiścią do tych konkretnych ubeków. Nie jestem psychiatrą, ale z rodzaju obrażeń widać, że sprawcy znali ofiary i dostosowali tortury do indywidualnych potrzeb, że się tak wyrażę. Zrobili im to, co tamci najczęściej robili innym. A część niewolników była wykorzystywana seksualnie, więc wniosek jest raczej logiczny. Zresztą rozumiem ich doskonale. Lepiej nawet niż jeńców z Inferno.

— Rozumiem… — powtórzyła Honor, przyglądając się w zamyśleniu klawiaturze i analizując to, co właśnie usłyszała.

Caslet miał rację — tak jak pierwszego dnia powiedziała jej Harriet Benson, ubecy z garnizonu traktowali zesłańców jak swoją własność, z którą mogą robić, co chcą. Gorzej — traktowali ich jak zabawki. I wielu robiło z nimi to, co rozwydrzone bachory z prawdziwymi zabawkami. Większość niewolników seksualnych była więźniami politycznymi z Ludowej Republiki, co dowodziło dobrze rozwiniętego instynktu samozachowawczego klawiszy. Większość flot bowiem szkoliła swój personel choćby w podstawach walki wręcz.

Teraz role się odwróciły — większość garnizonu została zabita, ranna lub złapana w czasie walk, ale około pięciuset udało się zbiec. A na Styksie mogli przeżyć, mieszkając w lesie i żywiąc się tym, co upolują lub ukradną z pól. A ona miała za mało ludzi, by urządzić regularne poszukiwania, tym bardziej że wyspa była naprawdę duża. Co gorsza, uciekinierzy nawet nie musieli znać się na roślinach, gdyż oczywiste było, że wszystko, co rośnie na polach, jest jadalne.

Mieli natomiast pecha pod jednym względem — ich byli niewolnicy znali wyspę o wiele lepiej od nich. Nie dość tego — między pracującymi na farmach, z których większość była kiedyś seksualnymi zabawkami, a aktualnymi niewolnikami seksualnymi istniała tajna łączność, a około dwudziestu „zabawek” uciekło, pozorując własną śmierć, i ukrywało się z pomocą robotników rolnych w chwili ataku. Najczęściej pozorowano samobójstwo przez utonięcie na północno-zachodnim wybrzeżu — roiło się tam od morskich drapieżników, więc trudno było spodziewać się, że po samobójcy zostaną jakieś szczątki. Kilku z nich ukrywało się całe lata, toteż mieli dość czasu na spenetrowanie wyspy i znalezienie najlepszych kryjówek.

Oznaczało to także, że to właśnie oni byli w stanie najszybciej odszukać zbiegłych ubeków. A większość z nich nie miała najmniejszego zamiaru czekać na jakieś sądy i inne duperele — chcieli zemsty i zabrali się do niej po swojemu, czyli skutecznie. Honor podejrzewała, że zmasakrowane ciała innych zarżniętych tylko po to, by uzyskać broń, albo dlatego, że należeli do znienawidzonej formacji, zostawały tam, gdzie dosięgnęła ich śmierć, i było ich znacznie więcej.

Dobrą stronę takiego postępowania byłych niewolników stanowiło to, iż, niedobitki garnizonu ze strachu powinny zdecydować się oddać w ręce zwycięzców. Złą, że im dłużej trwało polowanie, tym większa była groźba, iż mogą się do niego przyłączyć byli jeńcy z obozu Inferno, a wówczas cały jej plan weźmie w łeb. Z motłochu bowiem, który wbrew uzgodnieniom i rozkazom rzucił się na polowanie na ubeków po krzakach i torturowanie złapanych, nie da się stworzyć czegoś, co choć z grubsza przypominałoby wojsko oparte na zaufaniu do dowódców i posłuchu oraz karności wśród podkomendnych. To, że rozumiała byłych niewolników, nie oznaczało, że musiały jej się podobać ich metody, było w tej sytuacji najmniej istotnym problemem.

Odetchnęła głęboko, uniosła głowę i powiedziała spokojnie:

— W sumie nie można ich winić za to, że wyrównują rachunki, ale to, że ich rozumiemy, nie oznacza, że możemy pozwolić, by trwało to dłużej. Choćby z powodu wpływu, jaki może to mieć na naszych ludzi, o moralnym aspekcie sprawy nie wspominając. Warner, chcę, żebyś porozmawiał z ubekami, których złapaliśmy. Wiem, że się nienawidzicie i że nie masz na to ochoty, ale jesteś najbardziej zbliżoną do neutralnej osobą, jaką mam.

Przerwała, przyglądając mu się uważnie. Po długiej chwili i z wyraźną niechęcią kiwnął głową na znak, że się zgadza.

— Dzięki — powiedziała cicho.

— A co mam im powiedzieć, ma’am?

— Powiedz im, co się dzieje, i wyjaśnij, że choć nie chcę, by to trwało, nie mam dość ludzi, żeby powstrzymać to polowanie. Alistair, nie rób takiej zbolałej miny: po pierwsze sami się już zdążyli zorientować, a po drugie to normalne. Liczba więźniów zawsze przewyższa liczbę strażników, dlatego buduje się więzienia czy obozy. Oni z własnego doświadczenia wiedzą, co znaczy ekonomiczne wykorzystanie dostępnej straży więziennej. A jeżeli chodzi o głupie pomysły w stylu ucieczki czy próby odbicia obozu, to niech się przyjrzą, kto ich pilnuje i jak rozmieszczone są na wieżyczkach wartowniczych działka. Mogą próbować, ale udać im się na pewno nie uda.

McKeon wzruszył ramionami i uśmiechnął się.

A Honor ponownie skupiła uwagę na Caslecie.

— Powiedz im, że jedynym sposobem, w jaki mogę zapewnić ich kolesiom bezpieczeństwo, jest umieszczenie ich pod strażą. A to mogę zrobić tylko wtedy, gdy sami się zgłoszą. Nie wszyscy będą sądzeni, a z oskarżonych nie wszyscy zawisną, więc jest to jakaś nadzieja. Jeżeli będą się nadal ukrywać, byli niewolnicy w końcu znajdą i zabiją ich wszystkich. Powiedz im też, że tak naprawdę nie zależy mi na tym, żeby chronić takie śmieci jak oni, ale mam swoje obowiązki, więc będę próbować.

— Rozumiem, ma’am. — Caslet przez parę sekund przyglądał się swoim dłoniom, nim westchnął i powiedział: — Powtórzę im i wiem, że to prawda. Ale czuję się jak kłamca, wiedząc, co ich czeka.

— To co niby mamy zrobić? Puścić winnych wolno? — spytała spokojnie.

Caslet potrząsnął głową.

— Oczywiście, że nie, ma’am. Za dużo naoglądałem się tego, co UB robiło z ludźmi. Nie tylko z tymi tutaj… choćby z wami czy z oficerami, którzy byli lojalni i robili co mogli, tylko… Ktoś musi im wystawić rachunek i zacząć rozliczać za zbrodnie, tylko…

— Tylko czujesz się, jakbyś ich zapraszał do skoku z deszczu pod rynnę — dokończył spokojnie McKeon.

Caslet przyglądał mu się w milczeniu przez chwilę, po czym przytaknął.

— Cóż, w pewien sposób masz to zrobić — dodał McKeon. — Ale przynajmniej ci, którzy będą sądzeni, mają szansę się bronić. Nie wszyscy zostaną uznani za winnych, a nie każdą karą będzie wyrok śmierci. Znasz Honor i wiesz, że to będą uczciwe procesy, a nie sąd kapturowy. Jeżeli dalej będą się kryć po krzakach, nie mają żadnych szans, w końcu wszyscy zginą, i to nie zawsze od noża czy igły z pulsera. A tak prawdę mówiąc, część z nich zasłużyła w pełni na to, co ich spotyka, tylko że my, cholera, cywilizowani jesteśmy i oficjalnie nam nie uchodzi… Gdyby nie kwestia dyscypliny wśród naszych ludzi, nic by mnie to na dobrą sprawę nie obchodziło. Chcą, niech siedzą i zdychają w męczarniach.

— Wiem… — Caslet wzruszył lekko ramionami. — Wiem o tym i każdemu ubekowi, który o to zapyta, dokładnie to powiem.

— Dzięki — powtórzyła Honor. — Powiedz im też, że mogą pomóc, nagrywając wiadomości dla uciekinierów. Mogą być rozkazy, mogą być błagania, co wolą. Chodzi o wszelkie formy nakłaniające do poddania się, ale bez obietnic bezkarności czy złagodzenia ewentualnego wyroku. Jeżeli chcą, mogą ich ostrzec o przygotowywanych procesach, ale możesz ich też zapewnić, że będą uczciwe. Tak jak powiedział Alistair: nie zezwolę na żadne sądy kapturowe.

— Wiem, ma’am.

— A ty, Alistair, w tym czasie weź Harriet i Jesusa i spróbujcie znaleźć jakiś sposób na kontrolowanie byłych niewolników. Porozmawiam z nimi jeszcze raz dziś wieczorem i przypomnę, że procesy się rozpoczną, tak jak obiecaliśmy. Powiem im też, że nasi ludzie będą mieli prawo użyć siły, by zapobiec samosądom, ale oboje wiemy, że to fikcja. Jeżeli nawet im nie pomogą, to po prostu będą się przyglądać i cieszyć. A nic ostrzejszego nie możemy przedsięwziąć po tym, przez co przeszli. Mogę jeszcze wprowadzić godzinę policyjną, jeśli uznacie to za dobry pomysł.

— Godzina policyjna… — zastanowił się McKeon. — To może być nie taki zły pomysł… ich jest prawie pięciuset i choć oficjalnie nie mają broni, ci, którzy polują na ubeków, zdążyli się uzbroić w to, co zabrali zabitym. Tyle że się z bronią nie pokazują… W sumie jest ich tylu co nas…

— Wiem — westchnęła Honor. — Zamknąć ich po zmroku się nie da, bo nasi ludzie się zbuntują albo byli niewolnicy uznają także nas za wrogów.

— Tym bym się akurat nie przejmował. Kilku może i tak, ale większość na pewno nie. Godzina policyjna a to, co ubecy z nimi wyprawiali, to dwie zupełnie różne sprawy. Natomiast zamknąć ich rzeczywiście nie bardzo można z powodu reakcji pozostałych. Sądzę, że polowania znacznie osłabną, gdy zrozumieją, że poważnie podchodzimy do sądzenia winnych.

— O ile do tego czasu sytuacja nie wymknie się nam spod kontroli — powiedziała powoli. — Potrzebujemy więcej ludzi i to jak najszybciej!

— Wiem o tym — McKeon zapadł się wygodnie w fotel i zamyślił.

Honor nie przerywała mu, czekając spokojnie na efekty.

— Co z dostępem do bazy danych? — spytał po chwili.

— Jest postęp, ale jeszcze się do niej nie dostali. Właśnie czytałam ostatni meldunek. Harkness, Scotty, Anson, Jasper i Ascher mają najlepszą w życiu okazję do hakerstwa i doskonałą zabawę, z tego co wiem. Okazuje się, że ubecy byli niewiarygodnie pewni siebie i to, że ktoś może opanować obóz, nie musząc przebijać się przez obronę wewnątrzsystemową, po prostu im do głów nie przyszło. Ponieważ to się nie mogło stać, nikt się przed taką ewentualnością nie zabezpieczył. W ten sposób tylko Tresca albo jego zastępca mogli zniszczyć zawartość banku danych i wyczyścić komputery. Ale wyłącznie z centrum dowodzenia. Chyba ten, kto projektował system, uznał, że skoro atak musi nastąpić z zewnątrz, to dowodzący obroną planetarną będzie najlepiej zorientowaną osobą w kwestii, kiedy należy zniszczyć zapisy. Dlatego bank danych też tu umieścił. Kiedy zdobyliśmy centrum, żaden z uprawnionych nie był w stanie już nic zrobić. Zresztą Tresca wtedy albo już był martwy, albo właśnie dogorywał…

— I w ten sposób zdobyliśmy nie uszkodzoną sieć z nienaruszonym bankiem danych i wszystkimi informacjami?

— Na to wygląda. A zabezpieczenia są podobno jeszcze prymitywniejsze niż na Tepesie, tylko jest ich strasznie dużo i dlatego właśnie zabiera to tyle czasu. A całkiem rozsądnie zdecydowali się przełamać wszystkie zabezpieczenia, na jakie trafią, żeby potem nie odbiło się to w najmniej spodziewanym momencie. Anson twierdzi, że nie jest to trudne, ale żmudne zajęcie.

— Kiedy skończą?

— Wiem tylko, że według Harknessa i Ascher w ciągu dwóch dni powinni mieć kompletną listę zesłańców. Nie sposób ocenić, na ile będzie ona dokładna i aktualna, bo to zależy od staranności operatorów wprowadzających dane, a jak wiemy, ci tu nie przejmowali się specjalnie pracą. Natomiast i tak powinniśmy wtedy dysponować punktami wyjścia do sensownych poszukiwań posiłków.

— Byłoby dobrze — westchnął McKeon. — Przy całym szacunku dla Ramireza i jego ludzi, wolałbym mieć do dyspozycji kilkuset członków personelu Królewskiej Marynarki lub flot sprzymierzonych. A jeszcze lepiej parę tysięcy i sensownych oficerów.

Urwał, widząc ostre spojrzenie Honor.

— Ufam tym z Inferno, mieliśmy parę miesięcy, żeby się poznać i nabrać zaufania, ale teraz potrzebujemy więcej ludzi i wolałbym mieć grupę, której automatycznie będzie można zaufać i która bez problemów zaakceptuje to, że pani tu dowodzi. Znacznie łatwiej będzie wówczas dokooptować ludzi z och — nastu rozmaitych flot i stworzyć z nich spójną siłę. Zwłaszcza że nie będzie wśród nich brakować zagorzałych zwolenników rozprawienia się z ubekami od ręki i tak, by umierali długo i powoli.

— On ma rację — powiedział cicho, acz z przekonaniem Caslet. — Wiem, że znajduję się w naprawdę dziwnej sytuacji, ale także wolałbym, byście mieli liczną i lojalną grupę nie wymagającą zgrywania, by stanowić zespół. Choćby dlatego, że nie musiałbym się nerwowo rozglądać, czy ktoś nie chce mi dać w łeb i zarżnąć, ani bać się, że wsadzą mnie jednak do tej samej klatki co resztki garnizonu.

— Hmm… — Honor potarła czubek nosa i pokiwała głową. — Zgoda, Alistair. Masz rację, ale chcę, żebyś wpierw przedyskutował sprawę z Jesusem i Harriet, a dopiero potem podjął odpowiednie działania. Nie chcę, żeby myśleli, że próbujemy czegoś za ich plecami, bo im nie ufamy.

— Zgadzam się całkowicie — zapewnił ją McKeon. Honor kiwnęła głową, ale myślała już o czymś innym.

— Znaleźliście jeszcze kogoś z załogi kuriera? — spytała.

— Z tego co wiem, to w ciągu ostatnich paru godzin nie — skrzywił się McKeon.

Metcalf i DuChene nadal nie całkiem doszły do siebie po zniszczeniu kuriera. Nie miały wyboru, ale jednostka przestała istnieć w wyniku wybuchu reaktora, czyli wraz z całą załogą, co nie poprawiło ich nastrojów. Był pewien, że z czasem poradzą sobie z tym, ale chwilowo niewielki był z nich pożytek — wykonywały rozkazy, natomiast o jakiejkolwiek pomysłowości czy inicjatywie z ich strony należało póki co zapomnieć.

Do tej pory znaleziono siedmiu członków załogi kuriera, którzy przebywali na powierzchni w chwili ataku. Część uparcie uważała się za jeńców wojennych, podając jedynie nazwisko, stopień służbowy i formację, inni byli jednak zbyt oszołomieni tym, co zaszło, i mówili, gdy tylko ktoś ich o coś zapytał. Niestety wśród odnalezionych nie było żadnego oficera, a nikt z nich nie znał odpowiedzi na najważniejsze pytanie: kiedy kończył się przydział dowódcy jednostki kurierskiej do garnizonu Hades. W obozie powinno być jeszcze ośmiu innych członków załogi i trwały ich poszukiwania, ale nie była to łatwa sprawa. Grupa uderzeniowa straciła ponad półtorej setki ludzi, w tym pięćdziesięciu dwóch zabitych. Wśród poległych byli bosmanmat Harris i Halburton, co szczególnie bolało Honor. Próbowała tego nie okazywać, ale nie bardzo jej się to udawało — zbyt wiele razem przeszli i zbyt dobrze zdążyła ich poznać.

Straty garnizonu były nieporównanie wyższe — samych zabitych doliczono się już prawie czterystu pięćdziesięciu, a liczba ta wciąż rosła, w miarę jak oczyszczano teren bazy i usuwano zniszczenia. Wciąż znajdowano ciała lub fragmenty ciał.

— Szukajcie dalej — poleciła — bo ciągle nie mamy nikogo, kto by wiedział, kiedy Proxmire kończył służbę w tym systemie. Jeżeli już otrzymał rozkaz przeniesienia i nie zjawi się na czas, będziemy mieli kłopoty. Wolałabym być zorientowana, kiedy to nastąpi, a nie ma kogo zapytać, bo Tresca i jego zastępca też nie żyją…

Zastępcy nadzorcy nadal nie znaleziono. Towarzysz brygadier Tresca dawał zaś przykład podkomendnym, jak należy traktować niewolników. Toteż jego osobiści niewolnicy, gdy tylko mogli, skorzystali z okazji do rewanżu i jeszcze w czasie trwania walk o obóz Charon wykastrowali go, zgwałcili i rozerwali na strzępy. Wolno i metodycznie.

Honor wzdrygnęła się na samo wspomnienie — widok był na tyle makabryczny, że nikt nie wchodził w dalsze szczegóły — McKeon przyznał jej rację ruchem głowy; prawdopodobieństwo, że będą zmuszeni zniszczyć jednostkę kurierską, było od początku duże, ale wiedział, jak Honor liczyła na to, że uda się ją zdobyć nie uszkodzoną. Co prawda nie mogła ona zabrać więcej jak trzydziestu do trzydziestu pięciu osób, ale można ją było wysłać do najbliższego opanowanego przez Sojusz systemu planetarnego z prośbą o pomoc. Choć bowiem układ Cerberus znajdował się daleko od linii frontu, na terenie w pełni kontrolowanym przez Ludową Marynarkę, to konwój szybkich transportowców z odpowiednią eskortą mógł tu dotrzeć bez większych problemów. A to dlatego, że system Cerberus położony był na uboczu, a co ważniejsze niewielu znało jego koordynaty.

Fakt — operacja była ryzykowna, lecz również opłacalna. Ludowa Marynarka wciąż pozostawała w defensywie, toteż tak głęboki rajd na tyły musiałby wstrząsnąć i nią, i władzami Republiki, a psychologiczny wydźwięk uwolnienia takiej masy jeńców zarówno w Sojuszu, jak i w Republice był trudny do przecenienia.

Jednakże bez jednostki kurierskiej cała ta nader miła perspektywa brała w łeb i nie pozostało im nic innego jak plan zapasowy. Honor od początku planowała przejęcie kontroli nad środkami obrony systemowej, by móc użyć ich na wypadek pojawienia się jakichkolwiek okrętów Urzędu Bezpieczeństwa w czasie oczekiwania na odsiecz. Teraz będzie trzeba ich użyć, by zdobyć wpierw jednostkę kurierską.

Zakładając naturalnie, że będą mieli na to dość czasu, nim nieobecność towarzysza komandora Proxmire’a nie sprowokuje kogoś do wysłania na przykład eskadry krążowników, by sprawdziła, co też zatrzymało owego obiecującego młodzieńca na tak atrakcyjnym przydziale służbowym.

I tu rozpoczynał się prawdziwy problem, gdyż obrona systemu, choć niezwykle rozbudowana, miała poważne mankamenty. Największym było to, że wszystkie stanowiska ogniowe były stałe, niezdolne do choćby niewielkiej zmiany swego położenia. A to oznaczało, że większość z nich mogła zostać zniszczona przez ostrzał z odległości przekraczającej ich własny zasięg prowadzenia ognia. Naturalnie tylko w przypadku, w którym atakiem dowodziłby w miarę kompetentny oficer wiedzący, z czym ma do czynienia. Dobrze choć, że UB rozmieściło wyrzutnie rakiet we wkopanych w grunt i opancerzonych stanowiskach ogniowych na powierzchni wszystkich księżyców Hadesu. Co prawda logiczniejsze byłoby, gdyby były to załogowe wyrzutnie, a nie zdalnie sterowane, w pełni zautomatyzowane stanowiska, ale nie należało spodziewać się cudów. Zaletą istniejącego rozwiązania była większa odporność na zniszczenie, wadą powolne kierowanie ogniem, gdyż sygnały mogły być przesyłane jedynie z prędkością światła, a odległości wchodzące w grę były spore. Niflheim na przykład — największy i najdalszy z księżyców — miał orbitę oddaloną o półtorej sekundy świetlnej. A najbliższy Tartarus i tak w peryhelium dzieliło od planety sto pięćdziesiąt sześć tysięcy kilometrów.

Chwilowo to pełne zautomatyzowanie było dla nich prawdziwym błogosławieństwem, bo nikt nie mógł ostrzelać Styksu z orbity czy wręcz samego obozu Charon. Były to równocześnie jedyne naprawdę trudne do zniszczenia przez atakujących stanowiska ogniowe obrony systemowej. Reszta bowiem była niewiarygodnie łatwa do wyeliminowania. Naturalnie przez uprzedzone o konieczności ataku siły. W przypadku zaskoczenia bowiem sytuacja wyglądałaby dokładnie odwrotnie…

I tu zaczynały wychodzić plusy zniszczenia kuriera, dzięki temu bowiem nikt nie mógł się dowiedzieć, co się naprawdę wydarzyło. A więc załogi kilku pierwszych okrętów, które się zjawią, będą przekonane, że wszystko jest po staremu i ich koledzy z garnizonu czekają na nich tak jak zawsze. I jak długo nie stanie się nic, co wzbudziłoby ich podejrzenia, będą normalnie zbliżali się do planety, wykonując grzecznie polecenia dyżurnego kontrolera. A kiedy znajdą się wystarczająco blisko i będą lecieć wystarczająco wolno, przewaga znajdzie się po stronie Honor. A im pozostaną tylko dwie możliwości — poddać się lub zginąć.

Znając bojowość funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, zakładała, że w ten sposób powinni znaleźć się w posiadaniu pierwszego kuriera, jaki zawita do systemu.

— Ilu łącznościowców złapaliśmy? — rozległo się pytanie Honor.

McKeon w trybie awaryjnym został wyrwany z rozmyślań.

— Tego… nie wiem — przyznał. — Jakichś złapaliśmy, ale z braku ludzi nadal nie zdołaliśmy zrobić porządku wśród ujętych ubeków.

— Wiem, ale musimy to nadrobić najszybciej, jak się da. Łącznościowcy są jedną z ważniejszych spraw i dlatego uczulam was na to, by ich wszystkich jak najszybciej znaleźć i oddzielić od reszty — widząc jego pytające spojrzenie, wyjaśniła: — Z tego co dotąd wiemy, jedynym okrętem Ludowej Marynarki, jaki się tu pojawił, był Count Tilly. Urząd Bezpieczeństwa, jak się wydaje, zachował koordynaty systemu w tajemnicy przed flotą. Nie wiemy, co się stało z Tourville’em i jego ludźmi, mam jedynie nadzieję, że śmierć Ransom ich uratowała. Bardzo bym się jednak zdziwiła, gdyby Saint-Just nie zniechęcił ich skutecznie do dzielenia się poznanymi współrzędnymi systemu z resztą Ludowej Marynarki. A to oznacza, że każda jednostka, jaka się tu zjawi, prawie na pewno będzie należała do UB.

Zrobiła przerwę, dając czas McKeonowi na podążenie za nią. Skinął głową na znak, że jak na razie rozumie to, co słyszy, ale nadal wyglądał na zaskoczonego.

— Urząd Bezpieczeństwa nie ma zbyt wielu okrętów. Po prostu nie może ich mieć w obecnej sytuacji Ludowej Republiki. A to oznacza, że ich operatorzy łączności mogą znać operatorów obozu Charon — wyjaśniła. — Mogą kojarzyć choćby ich twarze czy imiona i jeżeli nie zobaczą na ekranie znajomej twarzy, pewnie zrobią się podejrzliwi.

— Aha — McKeon kiwnął głową ze zrozumieniem. Honor jak zwykle wyprzedzała go o dwa czy trzy kroki, planując, co powinni zrobić w najbliższej przyszłości, podczas gdy on zajęty był rozwiązywaniem bieżących problemów.

— Nawet jeśli ich odnajdziecie, zaryzykuje pani i zaufa im, ma’am? — spytał cicho Caslet. — Nie mam zbyt dobrej opinii o ubekach, ale nawet wśród tej bandy tchórzy znaleźli się tacy, którzy mimo zaskoczenia walczyli do końca. Któryś z nich może ostrzec przylatujący okręt mimo świadomości, że zginie za taką próbę.

— To prawda — zgodziła się Honor.

Nie wyjaśniła, że wraz z Nimitzem powinna wyłapać takiego desperata przy pierwszej rozmowie, bo Warner mimo wszystko miał rację. Zdarzało się, że pogodzeni z losem czy złamani psychicznie więźniowie w najmniej spodziewanej sytuacji rzucali się na strażników. Wszystko zależało od okoliczności, a nawet przy pomocy Nimitza nie była w stanie odkryć, co mogło kogo sprowokować. Rozważyła ten problem wcześniej i znalazła sensowne rozwiązanie, dlatego uśmiechnęła się teraz — jak zwykle krzywo — i wyjaśniła:

— W bazie jest całkiem dobry sprzęt komputerowy. Lepszy niż oprogramowanie, jakie do niego załadowano. A ja mam naprawdę dobrych programistów. Jestem pewna, że kiedy zidentyfikujemy operatorów łączności i nagramy dość wypowiedzi każdego z nich, połączenie zdolności moich ludzi i tutejszego sprzętu da całkiem przekonujące gadające głowy. Harkness już znalazł olbrzymi plik zawierający rozmowy między Trescą a przylatującymi jednostkami. Z niego da się zmontować towarzysza nadzorcę, ale na pewno nie rozmawiał on ze wszystkimi okrętami i nie tylko on utrzymywał łączność. Na razie prościej jest poszukać ludzi, niż przeszukać bank danych, bo jeszcze nie złamaliśmy wszystkich zabezpieczeń. Całkiem możliwe, że istnieją podobne pliki z nagraniami operatorów i da się z nich stworzyć to, czego potrzebujemy, ale w tej chwili tego nie wiemy.

— Rozumiem — Caslet spojrzał na nią z nowym szacunkiem, nie zdając sobie sprawy, że w tej chwili obaj z McKeonem myślą to samo.

Honor dzięki więzi z Nimitzem czuła podziw ich obu, ale nie dała tego po sobie poznać. Tym bardziej że wykazała jedynie minimalną dozę umiejętności przewidywania wymaganej od każdego dowódcy. Usiadła wygodnie i oświadczyła rzeczowo:

— No dobrze, wygląda na to, że radzimy sobie najlepiej jak możemy, mając do dyspozycji tak niewielu ludzi. Reasumując, musimy się w tej chwili skupić na dostaniu się do spisów więźniów i zorganizowania posiłków, najlepiej z RMN lub z flot sprzymierzonych. To po pierwsze. Po drugie, na odszukaniu pozostałych członków załogi kuriera, ewentualnie zastępcy nadzorcy, choć w odnalezienie tego ostatniego wątpię. Po trzecie, na odszukaniu i odseparowaniu od reszty wszystkich operatorów łączności. Po czwarte, należy spróbować nakłonić uciekinierów z garnizonu do poddania się, a byłych niewolników do zaprzestania polowania na nich i masakrowania wybranych. To po piąte. Zapomniałam o czymś?

— Raczej nie, choć należy wziąć pod uwagę jeszcze jedną niemiłą możliwość, o której dotąd nie pomyśleliśmy — odezwał się McKeon. — Uciekinierzy mogą wiedzieć, kiedy spodziewać się następnego okrętu. Przynajmniej część z nich może to wiedzieć. Jeżeli tak jest, istnieją dwie niesympatyczne możliwości. Mogą spróbować w jakiś sposób ostrzec załogę tego okrętu. Szczerze powiem, że nie wiem w jaki, bo kontrolujemy łączność stacjonarną bazy i na wszelki wypadek zablokowaliśmy radiostacje wszystkich pojazdów; żeby je uruchomić, trzeba wprowadzić hasło wymyślone przez Harknessa, ale nie mamy pewności, czy gdzieś na wyspie nie ma polowych nadajników o zasięgu większym od osobistego komunikatora. Poza tym ludzka pomysłowość nie zna granic… Jeżeli uda im się coś zmontować, będziemy w kłopotach, bo nawet prosty sygnał wystarczy, by wzbudzić podejrzenia, jeśli tylko będzie zrozumiały. Dlatego sądzę, że powinniśmy zacząć loty zwiadowcze nad wyspą. Co prawda sensory pokładowe promów czy pinas nie są tak czułe, by znaleźć ludzi w lesie, zwłaszcza ukrywających się, ale pojazdy czy źródła energii to inna sprawa, zwłaszcza jeśli loty będą prowadzone na niewielkiej wysokości i często…

— Doskonały pomysł — oceniła Honor. — Ale mówiłeś coś o dwóch możliwościach…

— Druga to taka, że w normalnych warunkach uciekinierzy mieliby dokładnie takie samo jak my podejście do farm i upraw, czyli nikt nie życzyłby sobie, by cokolwiek im się przytrafiło. Dla wszystkich bowiem jest to jedyne źródło żywności. Natomiast jeśli założyć, że wiedzą, iż ktoś się tu zjawi za, powiedzmy, trzy miesiące standardowe, trzeba liczyć się z tym, że mogą zgromadzić stosowne zapasy, a zaraz potem zniszczyć zakłady przetwórcze, magazyny i całą resztę. Wtedy nie będziemy mieli wyjścia: nie chcąc zagłodzić się na śmierć, będziemy musieli poddać się pierwszemu okrętowi, jaki się tu zjawi.

— A to jest wysoce paskudna ewentualność — powiedziała powoli Honor.

— Fakt — przyznał Caslet. — Ale taka, której nie wolno zlekceważyć, choć prywatnie uważam ją za mało prawdopodobną. Dlaczego? Dlatego, że to ubecy. Wiem, parę minut temu przekonywałem, że mogą was zaskoczyć odwagą, ale chodziło mi o jednostki. Tu mówimy o grupowym, zorganizowanym i przemyślanym działaniu, a to zupełnie inna sprawa. Poza tym przekreślenie możliwości wytwarzania żywności to ryzykowne posunięcie także dla nich, bo nie mogą mieć pewności, czy ten okręt, a nawet parę najbliższych, zjawi się zgodnie z planem. Po drugie, jeżeli nie mają stosownych środków łączności, nic im to nie da, a szansa, że zdołacie go zdobyć, mimo wszystko jest duża. To wszystko oznacza, że niszcząc żywność, przede wszystkim zaszkodzą sobie. Poza tym wątpię, by którykolwiek z nich wiedział o zniszczeniu jednostki kurierskiej. Powinni liczyć się z tą możliwością zwłaszcza teraz, wiedząc, że dysponowaliście od początku dwoma promami szturmowymi. Ale nie sądzę, by byli zdolni do tak dalece posuniętego wnioskowania. Znacznie bardziej prawdopodobne jest, że uważają, iż już posłaliście go z prośbą o odsiecz. A skoro posłaliście i ona przybędzie, to nie będą się wychylać, bo wiedzą, co powinniście wówczas zrobić. A raczej co oni zrobiliby na waszym miejscu.

— A jak powinniśmy ich zdaniem postąpić? — spytał McKeon, gdy Caslet umilkł.

— Odlecieć i zostawić ich tu — wyjaśnił Caslet. — Wszystkich. Na waszym miejscu nie troszczyliby się o nikogo, nawet o innych jeńców. Wsiedliby na pokład pierwszego dostępnego okrętu i uciekli do domu tak szybko, jak by mogli… a przed odlotem zniszczyliby zapasy żywności i całą jej produkcję w nadziei, że wymrzecie z głodu, nim zjawi się pomoc.

— Możesz mieć rację… nie, masz rację — przyznała po namyśle Honor. — Niemniej jednak nie stać nas na ryzyko. Alistair, porozmawiaj o tym z Harriet i z Henrim. Niech opracują grafik wart. Mogą użyć pinas i sprzętu pancernego, jeżeli uznają to za stosowne, ale mają dopilnować, żeby nikt nie mógł zniszczyć magazynów czy zakładów produkujących żywność. I jak najszybciej zorganizuj loty zwiadowcze. Możesz to zlecić… Solomonowi i Gerry. I wciągnij w to Sarah. Im bardziej będą obie zajęte, tym szybciej minie im depresja.

— Dopilnuję tego — obiecał McKeon.

— Doskonale. W takim razie załatwiliśmy w zasadzie wszystko. Został jeszcze tylko pewien drobiazg…

— Jaki? — zainteresował się McKeon.

— Rano rozmawiałam z Fritzem. Powiedział, że stracił cierpliwość i poprosił mnie, żebym dostarczyła mu pana, komodorze McKeon.

— Przepraszam, że jak? — zdumiał się, tak oficjalnie nazwany.

Honor zachichotała ze złośliwą satysfakcją.

— Ponieważ oprawił się z najpilniejszymi pacjentami, postanowił pełniej wykorzystać możliwości szpitala, który ma do dyspozycji — wyjaśniła radośnie. — Co prawda nie da się tu przeprowadzić regeneracji, a prawdę mówiąc, nie odważyłabym się wysłać kogokolwiek na regenerację w szpitalu Ludowej Republiki. Bez obrazy, Warner. Ale jak mnie zapewnił Fritz, oddział dentystyczny jest doskonale wyposażony. Nowe zęby odrosną ci dopiero w domu, ale Fritz właśnie skończył czytać podręcznik początkującego protetyka i aż się pali, by na kimś sprawdzić swoje umiejętności. Na zwierzę doświadczalne wybrał ciebie, ale jakoś okazałeś się głuchy na jego zaproszenia. Uważa, że zdoła zbudować ci nadzwyczajny mostek czy jak się tam nazywa taka odpowiednia dla ciebie plomba rodem ze średniowiecznej sztuki kowalskiej i dentystycznej. Skoro więc skończyliśmy omawiać nie cierpiące zwłoki sprawy, chcę, żebyś natychmiast zameldował się w szpitalu. Ma ci wziąć odciski czy jakoś tak. Mówił, że to chyba nie boli…

— Ależ ja mam za dużo innych spraw, żeby… — zaczął protestować McKeon.

I zamilkł, zamykając z trzaskiem usta na widok jej miny.

— Żadnych wykrętów! — oznajmiła ostro. — Razem z LaFolletem pomagałeś Fritzowi… ty też, Warner! Wszyscy mu pomagaliście utrzymać mnie w łóżku, kiedy wylądowaliśmy na tej planecie. Teraz moja kolej i w żadnym razie nie zrezygnuję z zemsty. Ma się pan natychmiast zameldować w szpitalu, komodorze McKeon! Czy to jasne?

— To ci naprawdę sprawia przyjemność! — jęknął McKeon.

— I to cholerną! — potwierdziła z rozbrajająco szczerym uśmiechem i czystą satysfakcją w głosie lady Honor Harrington.

Rozdział XXVI

— Czy pani zwariowała?! — kontradmirała Harolda Stylesa aż podniosło z fotela.

Oparł się zaciśniętymi w pięści dłońmi o blat biurka i spoglądał na Honor z wściekłością.

— Postawiła się pani w wyjątkowo niebezpiecznej sytuacji, upierając się zostawić sobie dowództwo na podstawie tak wątpliwych powodów, jakie pani podała, admirał Harrington! Jeżeli na dodatek zaprze się pani zwołać sąd wojenny w czasie wojny wyłącznie na podstawie własnego uznania, to lepiej niech pani dopilnuje, żeby wszystko, ale to absolutnie wszystko było zgodne z prawem. Bo jeżeli nie będzie, to przysięgam, że osobiście oskarżę panią o naruszenie prawa wojskowego, pani admirał!

Nimitz uniósł się na grzędzie i syknął ostrzegawczo, ukazując kły. Fala nienawiści Stylesa była tak silna, że Honor poczuła rosnącą złość, ale przed wybuchem uratował ją Andrew LaFollet, który właśnie zrobił krok w stronę oficera. Zdążyła powstrzymać go ruchem dłoni, nie miała bowiem wątpliwości, co by zrobił. Złapałby go za kark i wyrzucił z gabinetu, najprawdopodobniej w drzwiach nadając wektor celnym kopem. Miała szczerą ochotę to zobaczyć, ale nie mogła mu na coś podobnego pozwolić.

Jeszcze nie.

Natomiast jeżeli Styles będzie dalej się tak zachowywał…

— Będzie pan uprzejmy usiąść, admirale Styles — oznajmiła lodowatym głosem bez śladu zwyczajowego seplenienia.

Jej oko lśniło jeszcze zimniej, niż brzmiał jej głos, a prawy kącik ust zaczął drgać w ostrzegawczym tiku. Widząc go, LaFolletowi prawie zrobiło się żal Stylesa. On sam wyrzuciłby po prostu chama, a gdyby się stawiał, dałby mu parę razy po pysku i na tym by się skończyło. Nikt, kto spowodował u Honor taką reakcję, nie wywinął się tak łatwo i zawsze poważnie tego żałował. Styles jednak nie znał Honor i wziął ten nerwowy tik za oznakę strachu wywołanego świadomością własnej niepewnej pozycji. Jak każdy uzurpator zresztą. I jego święte oburzenie oraz wściekłość odczuwane od chwili, w której dowiedział się, że nie przekaże mu dowodzenia, tak jak powinna, w pełni doszły do głosu.

— Jak cholera! — warknął. — Od pierwszego momentu, gdy zjawiłem się na tej wyspie…

I zamilkł nagle, gdyż Honor zerwała się i palnęła otwartą dłonią w blat, co zabrzmiało jak wystrzał. Cofnął się odruchowo i zaczerwienił zawstydzony własną reakcją, ale nie zdążył powiedzieć słowa, gdyż rozległ się jej niebezpiecznie miękki głos:

— Zamkniesz pan gębę i to zaraz albo każę pana aresztować do czasu, aż znajdziemy się z powrotem na terenie objętym prawem wojskowym obowiązującym w Królewskiej Marynarce. A wówczas oskarżę pana o niesubordynację, świadome niewykonanie rozkazów, zachowanie podważające autorytet oficera dowodzącego i namawianie do buntu w czasie wojny.

Styles przyglądał się jej z otwartą gębą, poruszając nią bezgłośnie, jakby nie był w stanie uwierzyć w to, co słyszy. Dwa z tych zarzutów zagrożone były karą śmierci, a mimo wściekłości zorientował się, że Harrington mówi jak najpoważniej i nie jest to groźba bez pokrycia.

Honor przyglądała mu się jeszcze przez moment, potem wzięła głęboki oddech i wyprostowała się.

— Powiedziałam, że ma pan usiąść — oznajmiła, wymawiając poszczególne słowa wolno i wyraźnie.

I z takim autorytetem, że kontradmirał opadł na fotel, z którego się przed chwilą zerwał. Odczekała dziesięć sekund i także powoli usiadła, przyglądając mu się z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu.

W duchu zaś błogosławiła Alistaira McKeona za przezorność.

Zanim nie poruszył tego tematu, nawet jej przez myśl nie przeszło, że wśród jeńców może znaleźć się ktoś z Royal Manticoran Navy wyższy od niej stopniem. Gdyby tak było, powinna przekazać mu dowództwo, co spowodowałoby całą masę kłopotów. Główny polegał na tym, że Ramirez, Benson i pozostali jeńcy z obozu Inferno zaufali jej i wobec niej byli lojalni, a nie wobec kogoś, kogo nawet na oczy nie widzieli. Kiedy Harkness i jego grupa włamywaczy przebili się w końcu przez ostatnie zabezpieczenia i wyciągnęli z bazy danych pełną listę zesłańców, okazało się, że Alistair miał rację. Na planecie znajdował się co prawda tylko jeden starszy od niej rangą oficer, ale był to niestety kontradmirał Styles.

Honor nie znała go ani osobiście, ani z opowieści, natomiast reakcja McKeona mówiła sama za siebie. Co prawda nie zaczął kląć, ale oczywiste było, że miał nieprzyjemność służyć pod jego rozkazami i nie było to miłe doświadczenie. Nie ukrywał, że go nie lubi jako człowieka i gardzi nim jako oficerem. McKeon jak każdy mógł się mylić i czasami mu się to zdarzało, o czym aż za dobrze wiedziała z autopsji. Ale wiedziała też, że gdy przekonał się o błędzie, potrafił zmienić zdanie.

Na temat Stylesa miał już ugruntowane zdanie i choć nie wdawał się w szczegóły, jego charakterystyka osoby była tak przekonująca, że Honor zdecydowała się posłuchać jego rady, jak rozwiązać problem, zanim oficjalnie wyniknął. Po poznaniu pana kontradmirała była rada, że tak postąpiła.

Od zdobycia wyspy minęły dwa tygodnie i Henri Dessouix miał dość czasu na pomyszkowanie po obozie. Najpierw ku radości wszystkich odkrył magazyn pełen sortów mundurowych UB, dzięki czemu przestali chodzić w pstrokatych i niezbyt dopasowanych przyodziewkach. A potem ku zachwytowi wszystkich, a najbardziej własnemu, odkrył coś lepszego: magazyn materiału, farbiarnię i szwalnię. W pełni zautomatyzowaną. Po kreatywnym przeprogramowaniu sprzętu był dzięki temu w stanie uszyć na miarę dowolny uniform dla każdego zgodnie z dostarczonym wzorem.

Z tymi wzorami zresztą wynikły pewne problemy, gdyż niektórzy, jak na przykład Harriet Benson czy on sam, przebywali w Piekle tak długo, że prawie zapomnieli szczegóły własnych mundurów. Nie mogli też posiłkować się żadnymi przepisami mundurowymi czy tablicami barwnymi, gdyż siły zbrojne, do których należeli, zostały wchłonięte przez Ludową Republikę Haven. O ich samodzielnym bycie nie znajdowała się nawet wzmianka w bazie danych, poza datą, kiedy to dany system „poprosił o przyłączenie do Ludowej Republiki”, jak to określano. Ponieważ jednak nikt nie zamierzał przejmować się detalami, wszyscy poszyli sobie takie mundury, jakie pamiętali. I wszyscy (może z wyjątkiem Harknessa) z ulgą je włożyli. I nie było to tylko znalezienie się na powrót w świecie, który rozumieli — przede wszystkim była to widoczna oznaka zmiany statusu, jaką wywalczyli sobie pod rozkazami Honor. Dowód, że przestali być bezsilną gromadą zesłańców, a stali się zdolną do wspólnego, skutecznego działania formacją zbrojną.

Honor, idąc za radą McKeona, nie włożyła munduru komodora Royal Manticoran Navy, lecz ozdobiony pięcioma gwiazdkami niebiesko-granatowy uniform pełnego admirała Marynarki Graysona. Co prawda Ramirezowi mowę odebrało, gdy ją pierwszy raz zobaczył, ale tylko dlatego, że zapomniał, co usłyszał od towarzyszy Honor jeszcze w obozie Inferno. W ramach walki z nudą wraz z innymi jeńcami miał wówczas okazję poznać cały przebieg kariery Honor Harrington w obu flotach. Niemota nie trwała długo, a gdy mu przeszło, pochwalił decyzję. Oficerów flagowych Sojuszu mogło w niewoli być paru, ale pełen admirał raczej nie powinien się trafić.

Honor uważała to za swego rodzaju nadużycie, choć jej stopień był jak najbardziej legalny i miała wszelkie prawa do munduru. Dopóki nie spotkała kontradmirała Stylesa osobiście. Po niespełna pięciu minutach rozmowy doszła do wniosku, że Ludowa Marynarka zrobiła Sojuszowi naprawdę dużą przysługę, biorąc go do niewoli i zsyłając do Piekła już na samym początku wojny. Tu nie był w stanie zaszkodzić ani Królewskiej Marynarce, ani jej sprzymierzeńcom. W przekonaniu tym umacniała się, im częściej miała nieprzyjemność z nim rozmawiać. Co prawda nie miała pojęcia, czym się zasłużył, że zamiast siedzieć w normalnym obozie jenieckim, wylądował na planecie więziennej, ale podejrzewała, że niczym. Najprawdopodobniej był ozdobą kolekcji jenieckiej Urzędu Bezpieczeństwa jako najwyższy rangą oficer Royal Manticoran Navy, jakiego udało się wziąć do niewoli w ciągu całej tej trwającej jak dotąd prawie siedem lat wojny. A siedział tu prawie cały ten czas, gdyż dostał się do niewoli w jednym z próbnych ataków otwierających zmagania jeszcze przed właściwym jej rozpoczęciem.

To, w jaki sposób został jeńcem, także mówiło wiele o jego kompetencjach. Dowodził siłami stacjonującymi w systemie Yalta. I cała jego eskadra została zniszczona, gdyż atak Ludowej Marynarki zaskoczył ją siedzącą na orbicie z wyłączonymi napędami. Podjął co prawda rozpaczliwą próbę obrony, ale nie było to nic godnego uwagi.

On oczywiście widział to wszystko w zupełnie innym świetle. Był naturalnie pechową ofiarą perfidnej zdrady, czyli zdradzieckiego ataku w czasie pokoju bez formalnego wypowiedzenia wojny. To, że władze Ludowej Republiki Haven w ciągu pięćdziesięciu lat podbojów nigdy nie uprzedzały ofiar wypowiedzeniem wojny, jakoś umknęło jego uwagi. Ze swych błędów nie wyciągnął też naturalnie żadnego wniosku — był do tego psychicznie niezdolny. Był też niezwykle przekonany o własnej wartości, arogancki, uparty i głupi. A to były jedynie najbardziej rzucające się w oczy wady.

— Mam dość tolerowania pańskiej niesubordynacji, admirale Styles — oświadczyła, gdyż on nie ośmielił się przerwać ciszy. — Ja dowodzę siłami w tym systemie planetarnym, nie pan. I będzie pan łaskaw pamiętać o tym cały czas, podobnie jak i o tym, by zawsze zwracać się ze stosowną uprzejmością tak do mnie, jak i do wszystkich, którzy dobrowolnie wstąpili pod moje rozkazy. Jeżeli nie, to daję panu słowo, że wróci pan do lasu i zgnije tam. Czy to jasne i zrozumiałe, admirale Styles?

Spojrzał na nią wściekle i kiwnął głową.

— Nie usłyszałam odpowiedzi! — warknęła Honor, czując narastającą złość.

— Tak — zgrzytnął i zaczerwienił się pod jej lodowatym spojrzeniem, ale dodał: — Ma’am.

— To dobrze — oznajmiła już tylko zimno. Doskonale wiedziała, że nie zrezygnował. A to, że dostał się do niewoli tak szybko, jedynie wzmacniało jego upór i przekonanie, że ma rację. Siedział tu tak długo, że nie wiedział ani o jej postępowaniu w czasie bitwy o Hancock, ani o pojedynku z Youngiem, więc nie brał jej poważnie. Wiedziała, że próbowano mu to wyjaśnić, ale nie uwierzył. Dodatkowo Marynarka Graysona pozostawała dla niego czymś rodem z operetki, flotą systemową o przeroście ambicji nad możliwościami. Uznał Honor za zwykłą komodor RMN cierpiącą na ciężki przypadek manii wielkości. Jakoś nie wydawał się w ogóle wierzyć w to, by Czwarta Bitwa o Yeltsin czy nawet bitwa o Hancock kiedykolwiek się wydarzyły, a używanie przez nią tytułu admirała uznał jeśli nie za czyste kłamstwo, to za wybieg umożliwiający jej utrzymanie dowództwa. Dowództwa, które prawnie i moralnie należało się jemu. To, że nikt inny tak nie uważał, było jedynie dowodem, iż wszyscy pozostali starsi oficerowie są z nią w zmowie.

Momentami zastanawiała się, czy przypadkiem źle go nie osądza — było całkiem możliwe, że tak długi pobyt w Piekle poprzestawiał mu nieco w głowie. Sama jednakże w to nie wierzyła — był zbyt ograniczony i zbyt przekonany o własnej nieomylności, by taki drobiazg jak parę lat w roli jeńca wojennego był w stanie to zmienić.

— Czy mi pan uwierzy czy nie, starannie przemyślałam pańskie zastrzeżenia — odezwała się spokojniejszym i już tylko chłodnym głosem. — Niektóre są całkiem dobrze uzasadnione i choć się z panem nie zgadzam, ma pan pełne prawo do oficjalnego złożenia ich na piśmie. Na pewno zostaną przedstawione i przeanalizowane przez Admiralicję, gdy dotrzemy do swoich. Obecnie jednak to ja jestem najstarszym rangą oficerem w tym systemie i moim obowiązkiem zgodnie z przepisami prawa wojennego jest ukarać winnych zbrodni popełnionych na obszarze, nad którym objęłam dowództwo. Prawa obowiązującego zarówno w Royal Manticoran Navy, jak i w Marynarce Graysona. Nie wzięłam na siebie tej odpowiedzialności z ochotą i nie zamierzam nadużywać swego autorytetu, ale nie odstąpię też od zwołania sądu wojennego, by rozpatrzył zarzuty postawione poszczególnym funkcjonariuszom Urzędu Bezpieczeństwa stacjonującym na tej planecie.

— Z całym szacunkiem, admirał Harrington — odezwał się Styles — to niebezpieczna i nadzwyczaj nieroztropna decyzja.

Co prawda w jego tonie nie było śladu szacunku, ale postanowiła to zignorować, jak długo uważał na to, co mówi.

— Nie kocham Urzędu Bezpieczeństwa — dodał Styles — a zwłaszcza jego oprawców. Byłem ich więźniem dłużej i wycierpiałem więcej niż pa…

Urwał nagle, czerwieniejąc gwałtownie, gdy uświadomił sobie, jaką gafę właśnie palnął. Jego zawstydzenie pogłębiało milczenie Honor przysłuchującej się jego wywodowi z widocznym na połowie twarzy uprzejmym zdziwieniem. Spojrzał na martwą połowę jej twarzy, potem na pusty rękaw kurtki mundurowej i odchrząknął.

— Cóż, nie o to chodzi — wybrnął z trudem. — Chodzi o to, admirał Harrington, że jeśli utworzy pani w imieniu Sojuszu coś, co zostanie uznane, a zostanie, zaręczam pani, za sądy kapturowe tylko po to, by z zemsty rozstrzeliwać złapanych funkcjonariuszy UB, to nie będzie miało znaczenia, czy nazwie to pani „sądem wojennym”, czy morderstwem. Już konsekwencje propagandowe takiego postępowania będą niewyobrażalne, a pozostaje jeszcze kwestia legalności takiej akcji. Uważam, że przekracza pani swoje uprawnienia, niezależnie od stopnia, i śmiem poważnie kwestionować to, czy w świetle prawa międzyplanetarnego może pani stosować nasze przepisy prawa wojskowego w stosunku do obywateli innego państwa. Obojętne, jak zbrodnicze i godne ukarania byłoby ich zachowanie.

— Nie wątpię, że pan śmie — skwitowała spokojnie.

Nie wątpiła również, choć nie uznała za stosowne wspominać o tym, że prawdziwym powodem jego obiekcji była chęć wykorzystania tego, co uznał za nielegalne zamiary, by podważyć jej prawo do dowodzenia w oczach podkomendnych. A przy okazji przekonał w ten sposób samego siebie, że jeńcy z Inferno i byli niewolnicy zostali przez nią kupieni obietnicą sądów kapturowych pod płaszczykiem sądu wojennego. I dlatego popierają jej uzurpowanie sobie przez nią dowództwa prawnie jemu należnego.

— Gdyby jednak zadał pan sobie trud przeczytania mojej notatki — dodała Honor — lub choćby słuchania tego, co powiedziałam, że nie wspomnę już o zadaniu prostego pytania, wiedziałby pan, że nie zamierzam sądzić ich w oparciu o prawo wojskowe obowiązujące w Gwiezdnym Królestwie Manticore czy w Protektoracie Graysona.

Nie kryła pogardy, toteż Styles kolorkiem przypominał dorodnego buraka, taka go nagła krew zalała. A Honor uśmiechnęła się zimno i dobiła go:

— Mam zamiar sądzić ich według przepisów ich własnego prawodawstwa.

— Ich…? — wykrztusił i wybałuszył oczy.

— Przepisy Ludowego Kodeksu Wojskowego znajdują się w bazie danych obozu Charon, admirale Styles. Zgadzam się, że stworzono go, podobnie jak i inne akty prawne, wyłącznie jako niezbędną teorię i narzędzie propagandowe, by udowodnić wszystkim z zewnątrz, jaka to demokratyczna i postępowa jest Ludowa Republika Haven. Wiem także, że nikomu i nigdy nawet się nie śniło ich przestrzegać, ale to w niczym nie zmienia faktu, że istnieją i obowiązują wszystkich obywateli Ludowej Republiki służących w formacjach militarnych i paramilitarnych. A więc także wszystkich funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. I zgodnie z nimi będą sądzeni i skazani, jeżeli zostaną uznani za winnych.

— Ale… — zaczął i zamilkł, widząc jej rozkazujący gest.

— Wezwałam pana, admirale, by poinformować, co zdecydowałam, a nie by debatować nad tym, co zrobić — oświadczyła rzeczowo. — Jako najstarszy rangą oficer Royal Manticoran Navy na planecie byłby pan najwłaściwszym reprezentantem RMN w składzie sądu wojennego i miałam zamiar w stosownym czasie zaproponować pańską kandydaturę. Skoro jednak tak zażarcie pan protestuje, wysuwając najrozmaitsze obiekcje przeciwko całemu pomysłowi, doszłam do wniosku, że nie mogę prosić pana o wzięcie udziału w procederze, któremu jest pan tak głęboko i moralnie przeciwny. Dlatego też zwalniam pana z obowiązku członkostwa w składzie sędziowskim. Zastąpi pana komodor McKeon.

— Ależ jeśli zamierza pani sądzić ich zgodnie z ich własnym prawem… — zaczął Styles tak rozpaczliwie, że Honor z trudem opanowała grymas pogardy.

Jego emocje zmieniały się zbyt szybko, by Nimitz był w stanie na podstawie tego kalejdoskopu stworzyć sobie jakiś obraz, ale tym razem nie potrzebowała jego empatycznych zdolności, by wiedzieć to, co najważniejsze. Styles chciał sobie obić dupę blachą na wypadek, gdyby Admiralicja uznała, że nie należało urządzać procesów, i zabrała się do rozliczania odpowiedzialnych za to. Uporczywie protestując i starannie dobierając powody protestów, jaśniałby wówczas jako ten diament w kloace. Natomiast ani przez sekundę tak naprawdę nie miał zamiaru rezygnować z uczestnictwa w składzie sądu. Odsuwając go, uraziła dogłębnie, i to kolejny raz, jego dumę i zyskała kolejnego śmiertelnego wroga. Czując jego rosnącą nienawiść, miała podwójną satysfakcję: uniknęła kłopotów, które by wyniknęły z jego udziału w procesach, i upewniła się, że Styles nie potrafi przegrywać. A to mogło się przydać na przyszłość.

— Nie, admirale Styles — oznajmiła zdecydowanie. — Nie będę pana zmuszała, by rezygnował pan ze swoich zasad etycznych w tej kwestii.

I nim zdążył powiedzieć cokolwiek, dodała:

— Może pan odejść, admirale Styles.


* * *

— Proszę, proszę! Przejechałaś po nim jak walec — ocenił z uznaniem McKeon już bez oporów przechodzący z nią na „ty”, gdy byli sami.

Uwaga dotyczyła pana admirała Stylesa, który wyszedł z gabinetu niczym lunatyk w ciężkim koszmarze. Był tak wstrząśnięty, że nawet nie zauważył McKeona, który minął go prawie w drzwiach. Normalnie patrzył na niego bykiem przy każdej okazji, gdy się spotkali, i nie krył wrogości. Częściowo wynikała ona zapewne z przeszłości, o której McKeon nie chciał opowiadać, natomiast bez wątpienia spora część była wynikiem decyzji personalnych Honor. Mianowała bowiem Stylesa dowódcą zaimprowizowanego działu kadr, co było stanowiskiem ważnym i prestiżowym. Zapewniało mu też dość roboty, gdyż był odpowiedzialny za koordynowanie lotów do wszystkich obozów z informacjami, co się wydarzyło, i pomocą, jeśli taka była potrzeba. Do jego obowiązków należało także sprawdzanie spisu zesłanych ze stanem faktycznym oraz ewakuacja ciężko chorych na wyspę.

Z drugiej strony jednak to stanowisko skutecznie wyłączało go z taktycznego łańcucha dowodzenia i uniemożliwiało podejmowanie czy też branie udziału w podejmowaniu jakichkolwiek naprawdę istotnych decyzji. Zrobiła to naturalnie celowo i Styles doskonale o tym wiedział.

Dowódcą obozu Charon został Ramirez, Harriet Benson jego zastępczynią, a faktycznym zastępcą Honor był Alistair McKeon. Honor tak wszystko zorganizowała, że Styles składał meldunki bezpośrednio jej, ale był pod tym względem wyjątkiem, gdyż wszyscy pozostali kontaktowali się wpierw z McKeonem. To wyróżnienie doprowadzało go do wściekłości, tyle że trudno było dociec, czy bardziej nienawidził Honor, czy McKeona.

Ten ostatni wiedział o tym równie dobrze jak ona, i widząc jej zdumione spojrzenie, uśmiechnął się złośliwie.

— Ściany tu jakieś cienkie i akustyka dziwna — wyjaśnił — a ja czekałem obok, bo chciałem z tobą porozmawiać, więc można powiedzieć, że miałem miejsce w pierwszym rzędzie. Zresztą tak się darł, zanim go nie sprowadziłaś na ziemię, że musieli go słyszeć na lotnisku.

— O, szlag! — westchnęła z wyczuciem i pomasowała czoło. — Nie myślałam, że to się aż tak rozniesie.

— Nie twoja wina: to on się darł.

— Może nie moja, ale nie zrobiłam nic, by temu zapobiec. A morale nie poprawi świadomość, że jestem na noże z drugim co do rangi oficerem Sojuszu na planecie.

— Po pierwsze to niby czemu miałabyś temu zapobiegać? Twoim zadaniem jest dowodzić i utrzymać nas przy życiu. Jeśli jakiś idiota chce udowodnić, że jest zadufanym w sobie cymbałem, to twoim obowiązkiem jest jedynie sprawienie, by jego tępota nie zaszkodziła naszym wysiłkom wydostania się stąd. A nie ochrona tego kretyna przed konsekwencjami jego własnego zachowania. Po drugie uważam, że akurat dobrze się stało i że morale na tym zyska, a nie straci.

— A to jakim cudem? — zdziwiła się Honor.

— A tobie się wydaje, że tylko ja to słyszałem? Ściany mają uszy w takich wypadkach, a informacja rozchodzi się szybciej od światła. Do końca dnia wszyscy na wyspie będą znać treść tej pogawędki, a to oznacza, że zarówno byli jeńcy, jak i byli niewolnicy będą wiedzieli, że ścięłaś się z najstarszym rangą oficerem własnej floty, żeby dotrzymać danego im jeszcze w obozie Inferno słowa. Ponad połowa z nich to byli wojskowi, Honor. Oni doskonale znają zasady gry i to, jak ty rozegrałaś sprawę, spowoduje większe poczucie jedności i podniesie zaufanie do ciebie jako dowódcy bardziej, niż zdajesz sobie z tego sprawę.

— Nie dlatego to zrobiłam…

— Oczywiście, że nie dlatego. Oni o tym wiedzą. I wiedzą, że nie to chcesz osiągnąć, dążąc do rozpoczęcia procesów. I właśnie dlatego to ma i będzie miało taki właśnie efekt.

Zmarszczyła brwi, przyglądając mu się z niezadowoleniem — musiała przyznać mu rację, ale nie znaczyło to, że była zachwycona. Podobnie jak jego emocjami przekazywanymi przez Nimitza.

— Cóż, w takim razie… — zaczęła i urwała, gdyż ktoś gwałtownie zapukał we framugę nadal otwartych drzwi.

Spojrzała ku wejściu i ze zdumieniem dostrzegła stojącego w progu Solomona Marchanta. Nie trzeba było Nimitza, by stwierdzić od pierwszego rzutu oka, że jest zaskoczony, ogłuszony i niecierpliwy równocześnie, co oznaczało że zjawił się z jakąś zaskakującą, a naprawdę świeżą wiadomością i w sumie nie wie tak do końca, czy jest ona dobra, czy zła.

— O co chodzi? — spytała spokojnie.

— Przepraszam, że tak wpadam, milady, ale bosmanmat Harkness właśnie złamał kolejną blokadę i znaleźliśmy coś naprawdę ciekawego. Pomyślałem, że chciałaby pani się dowiedzieć jak najszybciej, co odkryliśmy.

I umilkł.

— Bez wątpienia pomyślałeś prawdę — oceniła złośliwie. — Chciałabym.

Marchant najpierw wytrzeszczył oczy, potem się zaczerwienił, a potem parsknął śmiechem.

— Przepraszam, milady — powiedział ze skruchą. — Sam jestem tak zaskoczony, że… Znaleźliśmy listę oznaczoną „ściśle tajne, specjalnego przeznaczenia”, czyli o najwyższym stopniu utajnienia. Zawiera ona nazwiska polityków i wojskowych co do jednego wywodzących się z rodów legislatorskich. Zostali uznani przez Komitet za tak ważnych lub posiadających tak istotne informacje, względnie mogących okazać się zbyt użytecznymi w przyszłości, by ich zabić. Oficjalnie zostali więc skazani i straceni, a naprawdę przewiezieni tutaj pod fałszywymi nazwiskami i z podrobionymi kartotekami. Pod tymi nazwiskami figurują na normalnych spisach zesłańców.

— O! — Honor siadła prosto i przekrzywiła głowę, przyglądając mu się uważnie w oczekiwaniu na ciąg dalszy.

— Większość to wyżsi rangą funkcjonariusze bezpieki albo permanentni podsekretarze stanu. Jednak znalazło się wśród nich kilku oficerów Ludowej Marynarki… z admirałem Amosem Parnellem na czele.

— Parnellem?! — McKeon zerwał się z fotela.

— Tak, sir — potwierdził Marchant.

— Przecież rozstrzelali go lata temu! — zaprotestowała równie zaskoczona Honor. — Zaraz po Trzeciej Bitwie o Yeltsin!

— Ogłosili, że go rozstrzelali, milady — poprawił ją Marchant. — Natomiast według dokumentów znajduje się w jednym z obozów, więc wysłałem po niego pinasę. No… założyłem, że pani by sobie tego życzyła, milady.

Ostatnie zdanie dodał nieco nerwowo.

— Założyłeś słusznie — powiedziała powoli Honor.

I przez dłuższą chwilę siedziała w milczeniu, rozważając tę zaskakującą informację. Amos Parnell był ostatnim Szefem Operacji Ludowej Marynarki, czyli de facto jej naczelnym dowódcą. Naturalnie był Legislatorem, inaczej nie miałby szansy nawet na najniższy stopień flagowy. Był jednak także naprawdę dobrym dowódcą i taktykiem.

Kiedy zgodziła się wstąpić do Marynarki Graysona, miała okazję zapoznać się z materiałami na jego temat zebranymi przez wywiady floty i graysoński. W tym także z dokładnym przebiegiem Trzeciej Bitwy o Yeltsin. I te ostatnie wywarły na niej głębokie wrażenie. Parnell dał się wciągnąć w pułapkę i został zaatakowany przez dwukrotnie silniejszego przeciwnika, niż się spodziewał. A na dodatek siłami Sojuszu dowodził tak doskonały taktyk jak admirał White Haven. I mimo to zdołał wyprowadzić z systemu połowę swoich okrętów.

A ona podobnie jak wszyscy była przekonana, że Amos Parnell od ośmiu standardowych lat był martwy… A skoro nie był, otwierało to zupełnie nowe możliwości. Znał wszystkie tajemnice starej władzy i absolutnie nie miał powodu, by lubić obecną. Kiedy Alfredo Yu przeszedł na stronę Sojuszu, okazał się skarbnicą wiedzy. Parnell mógł stać się kopalnią informacji. Większość naturalnie była przestarzała, ale…

Otrząsnęła się z idących zdecydowanie zbyt daleko rozmyślań i ponownie spojrzała na Marchanta.

— Dobra robota — pochwaliła. — i przekaż to Harknessowi.

— Oczywiście, milady.

— I dobrze zrobiłeś, wysyłając tę pinasę — potwierdziła na wszelki wypadek ponownie.

A potem roześmiała się.

— Co w tym zabawnego? — zdziwił się McKeon.

— Tak mi właśnie przyszło na myśl… — powiedziała, obracając się z fotelem w jego stronę.

I umilkła.

— Co?!

— Że to może się okazać kroplą, która przeważy u Warnera — dokończyła z ironicznym uśmiechem.

McKeon spoglądał na nią przez moment i także zaczął się śmiać.

— Może rzeczywiście tak się okazać — przyznał po paru sekundach. — To zależy od tego, co Parnell nam powie, o ile naturalnie w ogóle coś powie. Ale może mieć pani słuszność, lady Harrington.

Rozdział XXVII

Mężczyzna, którego Geraldine Metcalf wprowadziła do gabinetu Honor, był siwy, a twarz miał pooraną głębokimi zmarszczkami. Zgodnie z hologramem dołączonym do akt nie miał ani jednych, ani drugich, gdy go przywieziono do Piekła… Podobnie jak nie miał poskręcanych i nieruchomych palców lewej dłoni przypominającej szpon, szram i śladów poparzeń na prawym przedramieniu i niesprawnego prawego kolana, przez które poruszał się w specyficzny sposób, jakby zamiatając prawą nogą, gdyż kolano pozostawało sztywne. No i miał też mniej zębów niż McKeon.

Natomiast w jego brązowych oczach, gdy przyglądał się uważnie Honor, która wstała na jego powitanie, i w wyrazie twarzy nie było śladu załamania, rezygnacji czy demencji starczej.

— Admirale Parnell — powiedziała cicho.

— Obawiam się, że ma pani nade mną przewagę — odpowiedział, przyglądając się jej uważnie.

Uśmiechnął się lekko, widząc martwą połowę jej twarzy i pusty rękaw, zupełnie jakby przyznawał, że dzięki uprzejmości UB oboje należą do tego samego elitarnego klubu.

— Mundur graysoński, jak sądzę — mruknął pod nosem. — Ale kobieta?

Przekrzywił głowę, ponownie skupiając uwagę na jej twarzy, i nagle coś rozbłysło mu w oczach z prawie słyszalnym kliknięciem, gdy ostatni element układanki wpadł na miejsce.

— Harrington — powiedział cicho.

Przytaknęła ruchem głowy zaskoczona, że ją rozpoznał.

— Honor Harrington — potwierdziła — a oto moi najstarsi rangą oficerowie: kontradmirał Styles, Royal Manticoran Navy, komodor Ramirez, Flota San Martin, komodor McKeon, także RMN, oraz towarzysz komandor Warner Caslet z Ludowej Marynarki.

Parnell przyjrzał się każdemu z nich, Casletowi poświęcając nieco więcej uwagi. Po czym skłonił się Honor, która wskazała mu fotel stojący przed biurkiem.

— Proszę usiąść, panie admirale.

— Dziękuję.

Ostrożnie opuścił się na siedzisko, ale mimo to i tak skrzywił się z bólu — kolano nie zgięło się ani o milimetr. Oparł się wygodnie i położył lewą, niesprawną do końca rękę na lewej nodze. Następnie zaś jeszcze raz przyjrzał się obecnym, spojrzał na Honor i uśmiechnął się.

— Widzę, że awansowała pani, odkąd ktokolwiek miał ostatni raz kaprys, by podzielić się ze mną wieściami o przebiegu wojny — powiedział prawie swobodnie. — Ostatnio, gdy o pani słyszałem, była pani kapitanem Królewskiej Marynarki.

— Jak pan sam przyznał, nieco wypadł pan z obiegu — odparła z lekkim i jak zwykle krzywym uśmiechem.

— Prawda — przyznał rzeczowo. — Ale wie pani, przez cały lot zastanawiałem się, co też właściwie się dzieje… To nie jest moja pierwsza wizyta na Styksie… poprzedni gospodarze uparcie nalegali, bym podzielił się z nimi pewnymi informacjami i wygłosił pewne oświadczenia. Niestety okazało się, że nasz program uodparniający działa całkiem skutecznie… przynajmniej przeciwko naszym własnym środkom farmakologicznym i narkotykom. Jednakże biorąc pod uwagę, że załoga pinasy miała uniformy RMN, Floty Graysona i Floty Erewhon, doszedłem do wniosku, że coś niefortunnego przytrafiło się kapralowi Tresce… Tak, pani admirał: towarzysz brygadier zaczynał karierę jako kapral bezpieki. Nie wiedziała pani o tym?

Pytanie spowodowane było pełną zaskoczenia miną Honor.

— Z jego akt wynikało, że był kapitanem Marines — wyjaśniła.

— Aha! Cóż, nie powinno mnie to dziwić: w końcu miał kody dostępu do wszystkich plików, personalnych także, a zawsze robił co mógł, by spełniać swoje zachcianki.

Ton Parnella był lekki, jakby prowadził towarzyską pogawędkę, ale jego oczy przypominały wyszlifowane agaty. A nienawiść wręcz od niego biła, gdy mówił o Tresce.

— Czy moje przypuszczenie jest słuszne i coś rzeczywiście mu się przytrafiło? — spytał.

— Można to tak ująć — odparła Honor uprzejmie.

— Mam nadzieję, że to było nieodwracalne i śmiertelne? — spytał równie uprzejmie Parnell.

Potwierdziła ruchem głowy.

— Doskonale! — mruknął z zadowoleniem. — To mielibyśmy jeden problem z głowy.

— Przepraszam?!

— Co?… Ach, proszę o wybaczenie, admirał Harrington. Ostatnio nie najlepiej ze mną: mówię sam do siebie, nie zawsze z sensem. — Parnell uśmiechnął się zimno. — W tym przypadku chodzi o to, że parę lat temu sporządziłem sobie pewną listę spraw, które chciałbym załatwić, jeśli tylko nadarzyłaby się okazja. Zabicie Treski było drugą w kolejności na tej liście. Czy nie jest z mojej strony optymizmem nadzieja, że umierał długo i nieprzyjemnie?

— Długo może nie, za to na pewno nieprzyjemnie. Bardzo nieprzyjemnie i boleśnie, panie admirale — odpowiedział McKeon, aż za dobrze pamiętający zmasakrowane ochłapy mięsa znalezione w zbryzganym krwią pomieszczeniu.

— Miło mi to słyszeć. — Parnell nie ukrywał zadowolenia. — Pozostaje mi jedynie żałować, że nie mogłem tego zrobić osobiście.

Coś trudnego do zinterpretowania przemknęło przez twarz Casleta tak szybko, że prawie nie sposób było to zauważyć. Parnell jednakże zauważył. I uśmiechnął się ponownie.

Tyle że w tym uśmiechu nie było żadnego innego uczucia poza nienawiścią.

— Moje podejście zaskoczyło towarzysza komandora? — spytał miękko.

Caslet przyglądał mu się przez moment, po czym kiwnął głową potakująco.

Parnell wzruszył ramionami.

— Mnie też by to kiedyś zaskoczyło, jak sądzę — przyznał. — Ale to się zmieniło, gdy obserwowałem, jak kapral Tresca własnoręcznie wbił sześciocentymetrowy gwóźdź w głowę mojego szefa sztabu dlatego, że żaden z nas nie chciał wygłosić do kamery przygotowanego przez UB przyznania się do winy.

Caslet pobladł.

A Parnell dodał spokojnie:

— Obrabiali go przez dwie godziny, zanim zabrali się za mnie. A pierwszy gwóźdź go nie zabił: komodor Perot był twardy. Więc Tresca użył tego samego młotka w stosunku do mojej dłoni, a potem kolana, co mu zajęło jakiś kwadrans. A potem zabrał się do wbijania drugiego gwoździa.

Rozległ się zduszony charkot i kontradmirał Styles wybiegł z gabinetu blady jak trup, oburącz zatykając sobie usta.

Honor także zrobiło się niedobrze, choć nie do tego stopnia. Może miała mniej żywą wyobraźnię… a może po prostu więcej w życiu widziała… Poza tym wiedziała dzięki Nimitzowi coś, o czym poza Parnellem nie miał pojęcia nikt z obecnych — on i Perot byli przyjaciółmi, być może tak bliskimi jak ona i Alistair. Parnell maskował się doskonale, ale przed empatą takich uczuć nie dało się ukryć… Na samą myśl o tym, że musiałaby bezsilnie obserwować, jak ktoś tak postępuje z McKeonem, poczuła nienawiść i żądzę mordu…

— Przyznania się do winy? — usłyszała własny spokojny głos i szczerze się zdziwiła.

Parnell podziękował jej ruchem głowy, jakby jej ton był tarczą chroniącą go przed czymś, czego sam wolał zbyt dokładnie nie zgłębiać. Przynajmniej jeszcze nie.

— Urząd Bezpieczeństwa chciał, żebyśmy przyznali się do udziału w spisku zakończonym zamachem na prezydenta Harrisa. Zostaliśmy już za to skazani na śmierć, ale chcieli mieć te nagrania, sądzę, że do celów propagandowych, choć mogę się mylić. Może Tresca chciał je dla swojej własnej satysfakcji. — Parnell przekrzywił głowę i westchnął. — Można by powiedzieć, że jest w tym pewna sprawiedliwość dziejowa: w sumie stworzyły go nasze organy bezpieczeństwa. Zresztą skoro już zebrało mi się na chwilę szczerości: to myśmy ściągnęli sobie na kark Pierre’a i jego Komitet własną niekompetencją. Nieprawdaż, towarzyszu komandorze?

W jego głosie było tyle nienawiści, że Caslet drgnął. Oprócz nienawiści było tam jeszcze coś — bezbrzeżna, tnąca niczym nóż pogarda dla zdrajcy, który służył zdrajcom. Otworzył usta, by się bronić… i nie powiedział słowa. Mógł jedynie przyglądać się okaleczonemu, ale nie złamanemu człowiekowi, który zaledwie osiem lat standardowych temu był jego naczelnym dowódcą. A jeszcze parę lat wcześniej przyjmował od niego przysięgę oficerską w Akademii Marynarki Wojennej, choć nie było żadnego powodu, dla którego Parnell miałby zapamiętać jednego midszypmena z kilkuset.

— Rozumiem pańskie uczucia, admirale Parnell — powiedziała cicho Honor.

Ten spojrzał na nią z zaciśniętymi ustami, gotów sprzeciwić się jej stwierdzeniu, gdy nieznacznie poruszyła kikutem lewej ręki. Był to w sumie odruchowy gest, ale Parnell odprężył się i przestał kurczowo zaciskać usta.

— Rozumiem je — powtórzyła — ale powinien pan wiedzieć, że komandor Caslet znalazł się w Piekle, ponieważ zrobił co mógł, by jeńcy z Sojuszu byli przez UB traktowani zgodnie z konwencją denebską. I zapewniam pana, że z tego, co jest mi wiadome, jego zachowanie zawsze cechowały wszystkie zalety oficera dawnej Ludowej Marynarki… a brak w nim było typowych dla tego korpusu oficerskiego wad.

Mówiąc to, spoglądała mu w oczy. I tym razem to Parnell odwrócił wzrok.

— Sam się o to prosiłem — przyznał po chwili i spojrzał na Casleta. — Przepraszam, komandorze; choć siedziałem tu długo, rozmawiałem z innymi więźniami, którzy docierali tu później. Wiem co nieco o warunkach, w jakich przyszło żyć i działać oficerom Ludowej Marynarki, i o naciskach, jakim ich poddawano. Na pana miejscu być może… nie, bądźmy uczciwi do końca: na pańskim miejscu też bym trzymał głowę nisko i próbował robić, co mi dyktuje poczucie obowiązku, najlepiej jak potrafię, ale żeby przeżyć, nie wychylałbym się. Czasami zapominam o tym, iż świadomość, że i tak człowieka zabiją, ułatwia wybór między śmiercią a hańbą na rzecz tej pierwszej.

I roześmiał się prawie naturalnie.

— Sir… admirale Parnell… — zaczął Caslet i ponownie umilkł.

Długą chwilę siedział z zamkniętymi oczyma, zanim pozbierał myśli, otworzył oczy i powiedział chrapliwie:

— Wszyscy byliśmy przekonani, że pan nie żyje, sir. Podobnie jak admirał Rollins, admirał Homer, wiceadmirał Clairmont i admirał Trevellyn… To wszystko stało się tak szybko! Jednego dnia wszystko było normalnie, a następnego prezydent i cały rząd zginęli, a my już toczyliśmy wojnę i… — urwał i spojrzał Parnellowi prosto w oczy. — Przepraszam, sir. Nie powinniśmy byli do tego dopuścić, ale brakło nam czasu i…

— Stop, komandorze! — przerwał mu Parnell prawie łagodnie. — Był pan zbyt młody i zbyt niski rangą, by móc do czegokolwiek nie dopuścić. To był mój obowiązek i to ja zawaliłem sprawę, nie pan czy pańscy koledzy. I niech pan tak bardzo nie żałuje starego porządku. Ja to co innego: miałem władzę, pozycję, przyjaciół i rodzinę… Z tego co wiem, z mojej rodziny nie przeżył nikt. Mogę się mylić i mam nadzieję, że się mylę, ale jeżeli ktokolwiek mógłby przeżyć, to jedynie naprawdę dobrze się ukrywając. A prawdę mówiąc, nie wierzę, by zdołał zrobić to w tak krótkim czasie na tyle skutecznie, by Urząd Bezpieczeństwa go nie odnalazł… Natomiast prawdą jest, że stary reżim był przegniły, jeśli nie do cna, to prawie. Gdyby tak nie było, Pierre’owi nigdy by się nie powiodło. Wszyscy na górze wiedzieliśmy, że system się wali, tylko nie mieliśmy pojęcia, jak go naprawić, więc nic nie robiliśmy, a zgnilizna się rozprzestrzeniała. Sami wystawiliśmy się Pierre’owi na strzał. I dokładnie wiedzieliśmy, co robimy, wysyłając pana i oficerów takich jak pan na podbój innych systemów planetarnych. Niech pan ani przez moment nie sądzi, że nie byliśmy tego świadomi. I prawdę mówiąc, nie żałuję, że to zrobiliśmy…

Przerwał na moment, widząc reakcję Ramireza, i uśmiechnął się słabo.

— To był jedyny sposób przetrwania — dodał spokojnie. — Jedyny, jaki znaliśmy, i skłamałbym, mówiąc, że nie sprawiło nam to satysfakcji i nie byliśmy dumni, że tak długo robiliśmy to tak dobrze.

Ramirez zacisnął szczęki, ale nie odezwał się słowem. Cisza zaczęła się przeciągać, gdy McKeon rozparł się wygodnie, założył nogę na nogę i odezwał się:

— Przepraszam, admirale Parnell, ale powiedział pan, że zabicie Treski było drugą rzeczą na pańskiej liście.

Parnell spojrzał na niego ze śladem rozbawienia i przytaknął.

— W takim razie czy miałby pan coś przeciwko temu, by powiedzieć nam, co było pierwsze?

— Oczywiście że nie, komodorze — odparł Parnell. — Nie mam nic przeciwko temu, byście wiedzieli; prawdopodobnie jest to zresztą doskonała okazja, by zacząć… Widzicie państwo, zabicie Treski było sprawą czysto osobistą i dlatego uznałem ją za niejako drugorzędną. Najważniejsze jest powiedzenie reszcie galaktyki tego, co powiedział mi Tresca w dniu, gdy zamordował Russa Perota i zmiażdżył mi dłoń.

I umilkł.

— A co powiedział? — spytał McKeon, gdy cisza zaczęła się przeciągać.

— Podał mi nazwiska trzech osób, które naprawdę stały za zamachem na prezydenta Harrisa — odparł zwięźle Parnell — bo w rzeczywistości Ludowa Marynarka nie miała z tym nic wspólnego.

Caslet wciągnął ze świstem powietrze, co spowodowało zdziwione spojrzenie Parnella.

— Przecież musiał pan to podejrzewać, komandorze — powiedział z naganą w głosie. — Naprawdę sądził pan, że zrobilibyśmy taki idiotyzm, najpierw wywołując wojnę, która na dodatek nie najlepiej nam szła?

— Z początku nie — powiedział cicho Caslet. — Ale potem pojawiło się tyle dowodów, tylu oficerów się przyznało… wydawało się to niemożliwe, ale…

— Wiem — westchnął Parnell. — Przez chwilę sam w to uwierzyłem, więc trudno mi winić kogoś, kto był mniej doświadczony i miał dostęp do mniejszej ilości informacji… Tak naprawdę zaś to nie byliśmy my. Ani Ludowa Marynarka, ani żaden odłam Legislatorów. Zamach zorganizowali: Rob S. Pierre, Oscar Saint-Just i Cordelia Ransom. Chodziło im o równoczesne usunięcie całego rządu i sparaliżowanie jedynej siły zdolnej ich powstrzymać: floty.

— Kurwa! — powiedział cicho, ale z uczuciem Ramirez. Parnell nawet na niego nie spojrzał — mówiąc ostatnie dwa zdania, przyglądał się z uwagą Honor. Teraz przekrzywił głowę i zauważył:

— Nie wygląda pani na zaskoczoną, admirał Harrington.

— Bo nie jestem — przyznała. — Wywiad floty i Secret Inteligence Service podejrzewały to od dawna, ale nie mieliśmy żadnego dowodu. To jedyne logiczne wyjaśnienie tego, co u was zaszło. Jak sądzę, na najwyższym szczeblu władzy Królestwa Manticore podjęto decyzję, by nie wysuwać oskarżeń, których nie potrafimy udowodnić. Uważam, że była to słuszna decyzja, gdyż bez dowodów, i to jednoznacznych, uznane by to zostało za prymitywny chwyt propagandowy i jedynie zaszkodziło naszej wiarygodności.

— Rozumiem… i przyznaję rację. Natomiast chcę pani powiedzieć, że na tej planecie znajduje się co najmniej dziesięć osób, mnie nie licząc, które mogą służyć stosownymi szczegółami. Oprócz tego gdzieś w bazie danych systemu komputerowego jest nagranie przesłuchania, w trakcie którego Tresca mi to powiedział.

Caslet gwizdnął bezgłośnie, co zwróciło uwagę Parnella, który ponownie obrzucił go badawczym spojrzeniem. Warner próbował coś powiedzieć, ale zamknął usta, nie wydając dźwięku.

Parnell uśmiechnął się smutno.

— Nawet w tych okolicznościach uważa pan to za zdradę, komandorze? — spytał łagodnie. — Jest pan rozczarowany, że siedzę tu spokojnie i pomagam wrogom Republiki, z którymi toczymy wojnę? Nie tego spodziewał się pan po admirale, który przyjmował pańską przysięgę oficerską, prawda?

— Pańskie decyzje są pańską sprawą, sir — mimo opalenizny widać było, że Caslet jest blady. — Nie mam żadnego prawa pana osądzać, a z tego, co pan właśnie powiedział, wynika, że to obecnie rządzący Republiką ludzie są zdrajcami. Bo o tym, że to maniacy i masowi mordercy, wiadomo było już wcześniej. Nie mogłem… nie chodzi mi o to, że tak jak pan złożyłem przysięgę… to moja ojczyzna, sir! Jeżeli złamię dane słowo, to tak jakbym zdradził samego siebie… co mi wówczas pozostanie?

— Synu, ty już nie masz ojczyzny — powiedział ze współczuciem Parnell. — Gdybyś kiedykolwiek tam wrócił, zabito by cię, bo nie zdołałbyś w żaden sposób wytłumaczyć się choćby z tego, że siedzisz tu teraz i rozmawiasz z nami. I powiem ci coś jeszcze… z tego, co przed chwilą powiedziałeś, jasno wynika, że jesteś lepszy niż Republika na to zasługuje, bo nadal jesteś wobec niej lojalny, a ona nigdy nie była lojalna wobec ciebie. Nie była już wtedy, kiedy tacy jak ja nią kierowali, a teraz nie ma w ogóle o czym mówić, bo obecnej władzy to słowo jest obce. Używa go, ale nie rozumie.

— Nie mogę się z tym pogodzić — wykrztusił chrapliwie Caslet.

Widać było jednak, że toczy sam ze sobą ciężką walkę, o czym Honor najlepiej wiedziała dzięki Nimitzowi. W emocjach Casleta dominował ból wywołany utratą złudzeń, ale i podejrzeniem, że mógłby zaakceptować to, co powiedział Parnell. A raczej tym, że tak naprawdę już to zaakceptował, tylko nigdy nie zdobył się na odwagę, by samemu sobie to uświadomić. A to podejrzenie przerażało go, gdyż jeśliby okazało się prawdziwe, nieuchronnie wymusiłoby na nim decyzję, by świadomie dokończyć to, co zaczął, i zatrzymać się.

— Może pan i nie może zarazem, komandorze — zgodził się po chwili Parnell, pozwalając mu nadal wierzyć w kłamstwo, przynajmniej na razie. — Co nie oznacza, aby cokolwiek, co powiedziałem, nie było prawdą. Mimo wszystko podejrzewam, że i we mnie pozostały resztki podobnego do pańskiego idealizmu… Zadziwiające swoją drogą: czterdzieści lat służby, ponad dziesięć zaplanowanych i przeprowadzonych napaści zbrojnych na sąsiadów: przecież to ja, do cholery, opracowałem plan tej wojny! Spieprzyłem go, ma się rozumieć, ale to moje dzieło i ja wydałem rozkaz do rozpoczęcia jego realizacji. Do tego osiem lat w Piekle i nadal zostało we mnie coś, co mówi mi, że ta pijana w dupę kurwa, której tyle lat służyłem, to dystyngowana i godna szacunku dama, dla której warto złożyć w ofierze życie!

Westchnął z podziwem i pokiwał głową. A potem dodał zupełnie poważnie:

— Ale ona nie jest damą, synu. Już nie. Może kiedyś znowu nią będzie dzięki wysiłkom takich jak ty, którzy pozostaną lojalni i będą o nią walczyć od wewnątrz. Ale tylko takich jak ty… ty sam nie możesz już być jednym z nich… podobnie jak ja. Bo cokolwiek byśmy do niej czuli, ona nas zabije, gdy tylko dostanie nas w swoje ręce. I będzie to zupełnie bezsensowna śmierć…

Umilkł i zapadła długa cisza.

Pozostali obecni spoglądali po sobie, nie bardzo wiedząc, jak ją przerwać, w końcu Honor odchrząknęła i spytała bardzo ostrożnie:

— Czy chce pan przez to powiedzieć, że przejdzie pan na stronę Sojuszu?

— Nie przejdę, admirał Harrington. A przynajmniej nie bezpośrednio… nie mogę pomagać wam zabijać takich jak on — Parnell wskazał ruchem głowy Casleta. — Pomagałem go wyszkolić, ukształtowałem jego przekonania, oszustwem skłoniłem do służenia temu samemu co ja systemowi… To, co się wydarzyło i co nadał się dzieje, jest także moją winą i po prostu nie mogę brać udziału w zabijaniu oficerów znajdujących się w pułapce, której jestem współautorem. Zresztą może z istnienia tego cholernego Komitetu wyniknie kiedyś jakaś korzyść… mam przynajmniej taką nadzieję, chociaż nie mogę sobie wyobrazić jaka. Bo gdyby to wszystko miało pójść na marne…

Potrząsnął głową, wpatrując się pustym wzrokiem w ścianę, jakby widział tam coś, czego nikt inny nie mógł dostrzec. Potem wstrząsnął nim dreszcz i wrócił do rzeczywistości. I uśmiechnął się złośliwie.

— Tego nie mogę i nie chcę zrobić — powtórzył. — Co nie znaczy, że nie mam zamiaru zaszkodzić Pierre’owi. To mogę i chcę uczynić. Jeżeli chodzi o wywiad Królewskiej Marynarki, to obawiam się, że nie na wiele się przydam, admirał Harrington. To, co wiem, dawno stało się nieaktualne, a ci, których znałem, w przytłaczającej większości są martwi. Natomiast jeżeli zdoła mnie pani dostarczyć całego i zdrowego na teren Ligi Solarnej, sądzę, że skutki mile panią zaskoczą.

— Dlaczego akurat Liga Solarna? — zdziwiła się Honor.

— Jestem pewien, że sporo obecnych na tej planecie będzie chciało mi towarzyszyć. Jestem także pewien, że znajdą się chętni do przejścia na stronę Sojuszu, i pozwolę sobie doradzić ostrożność w stosunku do nich. Zmiana frontu nigdy nie jest łatwa. Przynajmniej dla tych, których chciałoby się mieć po swojej stronie. Natomiast ci, którzy nie chcą zmieniać strony, wybiorą Ligę, ponieważ ma ona cudowne wręcz zasady udzielania azylu politycznego. A fakt, że zmartwychwstaliśmy, jak sądzę, spowoduje namiętne wręcz zainteresowanie dziennikarzy wszelkiej maści.

I uśmiechnął się radośnie, słysząc pełen uznania pomruk Ramireza, który jako pierwszy zrozumiał, co Parnell zamierza.

— Właśnie, komodorze — potwierdził, spoglądając na niego. — Sądzę, że już sam fakt zadania kłamu, i to na taką skalę, oficjalnemu oświadczeniu Komitetu o śmierci nas wszystkich poważnie wpłynie na jego wiarygodność. Jeżeli w dodatku istnieje nagranie, o którym wspomniałem, i otrzymamy jego kopie, to dopilnujemy, by trafiły gdzie trzeba i stały się naprawdę powszechnie znane. Z tego co słyszałem od najnowszych przymusowych kolonistów, przemyt technologii z Ligi do Republiki ruszył na dobre. Mocno bym się zdziwił, gdyby ten proceder szybko i gwałtownie się nie urwał, kiedy drastycznie zmieni się podejście opinii publicznej do Ludowej Republiki. A zmieni się, i to szybko, bo ludzie nie lubią kłamstwa i torturowania bezbronnych. Wszyscy natomiast wiemy, jak w takiej sytuacji zachowują się politycy. Jest jeszcze druga korzyść, choć być może mniejsza, a z całą pewnością nastąpi ona później. Otóż pomimo wysiłków propagandy i Urzędu Bezpieczeństwa te informacje dotrą także do obywateli Republiki. Nie sądzę, by wpłynęły na wzmocnienie pozycji czy też wzrost popularności Komitetu. Myślę, że będzie wręcz przeciwnie, i to być może drastycznie.

— Obawiam się, że w tej drugiej kwestii jest pan zbytnim optymistą, sir — odezwał się posępnie Caslet.

Parnell spojrzał na niego pytająco, toteż Warner wzruszył ramionami i wyjaśnił:

— Obecnie Komitet popierają trzy rodzaje ludzi. Ci, którzy naprawdę wierzą w oficjalną linię, ci, którzy chcą się dorwać do władzy, by zastąpić obecną politykę własną, jedynie słuszną, i ci, którzy są zbyt przerażeni, by zrobić cokolwiek. Jedynymi, których może obchodzić, co naprawdę zdarzyło się osiem standardowych lat temu, są ci pierwsi. Ale obawiam się, że nawet oni niczego w związku z tym nie zrobią. Nie mogą, jeżeli nie chcą równocześnie zaprzepaścić nadziei na reformy, których pragną, lub realizację tych niewielu, które trwają. A już na pewno nie w samym środku wojny. Którą Republika przegrywa.

Parnell zamyślił się głęboko.

— Może pan mieć rację, komandorze — przyznał z szacunkiem — ale i tak zrobię to, co zamierzam. A sądzę, że skutki w Lidze Solarnej przewidziałem właściwie. Choćby dlatego warto zaryzykować. Poza tym jestem to winien tym wszystkim, których zamordowano. Nawet gdyby okazało się, że nie wywarło to żadnego efektu.

— Rozumiem, sir — powiedział Caslet.

I zacisnął dłonie w pięści, przyglądając im się naprawdę długą chwilę.

— A ja zapewne będę musiał zdecydować, co zrobić, prawda? — powiedział w końcu.

— Niech pan podejdzie do tego w ten sposób — poradził dziwnie łagodnie Parnell. — Nie wiem dokładnie, za co się pan tu znalazł, poza tym że nie zjawił się pan dobrowolnie. Natomiast z faktu, że już pan tu jest, wynika sporo korzyści. Najważniejsze to zupełna wolność wyboru, komandorze Caslet.

Caslet miał tak zdumioną minę, że Parnell parsknął śmiechem.

— Proszę się zastanowić: siedzi pan po uszy w takim gównie, że gorzej już być nie może — wyjaśnił, gdy spoważniał. — I jedyne, co jest teraz tak naprawdę ważne, to dokonanie wyboru. Jest to sytuacja, na którą nigdy nie miał pan szansy, gdy my rządziliśmy Republiką, a której jak ognia unikał Pierre. Wolny wybór dla poddanych jest najgorszym, co może spotkać władze każdego systemu totalitarnego. Ponieważ został pan zapędzony do narożnika i ma pan za plecami tylko ścianę, nie pozostało panu już nic do stracenia. A człowiek w takiej sytuacji ma większą swobodę wyboru tego, czego naprawdę by pragnął, niż ktokolwiek inny. Może mi pan wierzyć, doświadczyłem tego. Więc niech pan skorzysta z okazji, komandorze.

W głosie ani w oczach Parnella nie było śladu rozbawienia, gdy dodał:

— Zapłacił pan za to cholerną cenę i jest to dar, który może pana szybko zabić, ale ma pan niepowtarzalną okazję. Niech pan wybierze to, czego pan naprawdę pragnie, i zdecyduje, wobec kogo chce pan być lojalny. Nikt ani nic nie może pana w tej chwili zmusić do niczego. To naprawdę szczera rada, proszę z niej skorzystać… i niech pan napluje w twarz każdemu, kto ośmieli się panu zarzucić, że dokonał pan złego wyboru, obojętne jaki by on był!

Загрузка...