2

Coraz niżej

Bezpłciowa 103 683 zmierza na piętro -45. To poligon wojskowy, pomieszczenie o niskim sklepieniu, w którym żołnierze ćwiczą, przygotowując się do wiosennych wojen.

Wokoło wojowniczki toczą pojedynki. Najpierw obmacują się, by ocenić wielkość i barczystość przeciwnika. Następnie okrążają się, trącają bokami, ciągną za włoski, rzucają sobie zapachowe wyzwania, łaskoczą biczykami znajdującymi się na końcach czułków.

Wreszcie rzucają się jedna na drugą. Zderzają się pancerzami. Każda stara się uchwycić przeciwniczkę za przednie odnóża. Gdy jednej z nich się to udaje, druga próbuje ugryźć ją w kolana. Ruchy walczących są nieskoordynowane. Wściekłe, unoszą się na dwóch tylnych nóżkach, opadają, toczą się po ziemi.

Chwyciwszy wroga, nieruchomieją, by po chwili nagłym ruchem uderzyć w inne miejsce. Uwaga, to tylko ćwiczenia, żadnych złamań, żadnego przelewu krwi. Walka kończy się, gdy jedna z mrówek zostaje powalona na grzbiet. Na znak poddania odchyla czułki do tyłu. Mimo to pojedynki wyglądają zazwyczaj dość realistycznie. Pazurki chętnie wczepiłyby się w oczy, żu-waczki zaciskają się w próżni. Nieco dalej siedzące na odwłokach artylerzystki strzelają do ziarenek żwiru ułożonych w odległości pięciuset głów. Strumienie kwasu trafiają celnie.

Stara wojowniczka instruuje nowicjuszkę, że każda walka jest rozgrywana na ogół jeszcze przed starciem. Od decyzji walczących zależy, kto będzie zwycięzcą, a kto zwyciężonym. Wszystko jest kwestią podziału ról. Kiedy te zostaną już przydzielone, nic nie może zmienić wyniku walki. Zwycięzca może strzelać kwasem, nie celując – i tak trafi; zwyciężony, choćby zadał najdoskonalszy cios żuwaczkami – nawet nie zrani wroga. Wszystko rozgrywa się w głowie. Trzeba zaprogramować się na zwycięstwo i to właściwie koniec.

Pojedynkująca się para potrąca wojowniczkę 103 683. Ta energicznie odpycha walczące i kontynuuje swą wędrówkę. Szuka koszar najemników znajdujących się poniżej areny walk. Oto i przejście.

Sala jest jeszcze bardziej przestronna niż ta, w której ćwiczą legioniści. To dlatego, że służy najemnikom zarówno za mieszkanie, jak i miejsce ćwiczeń. Przebywają tutaj jedynie w obliczu zagrożenia wojną. Spotkać w tym miejscu można wszystkie ludy regionu – plemiona sprzymierzone i podbite: mrówki żółte, czerwone, czarne, mrówki plujące klejem, prymitywne mrówki o jadowitym żądle, a nawet karłowate.

I znów termity były inicjatorami pomysłu, który polegał na karmieniu obcych populacji w zamian za pomoc w razie inwazji.

Zdarzało się już wcześniej, że mrówcze miasta zawierały przymierza z termitami w walkach przeciwko innym mrówkom.

Wkrótce potem termity zaczęły się zastanawiać: czemu po prostu nie zatrudnić legionów mrówek, które przebywałyby na stałe w termitierze? Pomysł okazał się rewolucyjny. Jakież było zaskoczenie wojsk myrmeceńskich, gdy musiały ścierać się podczas bitew z siostrami tego samego gatunku, walczącymi po stronie termitów. Mrówcza cywilizacja, która potrafiła tak szybko się dostosowywać, tym razem posunęła się nieco za daleko.

Mrówki miały ochotę pójść śladem swoich przeciwników, czyli najmować legiony termitów, aby te walczyły przeciwko swym rodakom. Pojawiła się jednak przeszkoda, która położyła kres projektowi: termity okazały się nieugiętymi rojalistami. Ich wierność jest niezawodna, nie są w stanie walczyć przeciwko swoim. Jedynie mrówki, których ustroje polityczne są równie zróżnicowane, jak ich fizjologia, potrafią zaakceptować wszystkie przewrotne implikacje najemnictwa.

Ale mniejsza z tym! Wielkie federacje mrówek rudnic zadowoliły się zasilaniem szeregów wojsk licznymi legionami obcych gatunków, zjednoczonych pod jednym zapachowym sztandarem belokanijskim.

103 683 zbliża się do karłowatych najemników. Pyta, czy słyszały o tajemnej broni skonstruowanej w Shi-gae-pou, mogącej unicestwić w jednej chwili całą ekspedycję złożoną z dwudziestu ośmiu mrówek. Tamte zapewniają, że nigdy nie widziały ani nie słyszały o czymś równie skutecznym.

103 683 wypytuje innych najemników. Jedna z żółtych twierdzi, że była świadkiem podobnego zdarzenia. Nie był to jednak atak karłowatych… lecz zgniła gruszka, która nieoczekiwanie spadła z drzewa. Wszyscy tryskają feromonami śmiechu. To humor w wydaniu żółtej mrówki.

103 683 wraca do sali, gdzie trenują jej bliskie koleżanki. Zna je wszystkie osobiście. Słuchają z uwagą, ufają jej. Grupa do poszukiwania tajemnej broni karłowatych liczy już ponad trzydzieści świeżo pozyskanych wojowniczek. Ach! Gdyby tylko 327 to widział!

Uwaga. Zorganizowana banda zamierza zgładzić wszystkich, którzy chcą wiedzieć. To z pewnością rudnice-najemniczki pracujące dla karłowatych. Łatwo je zidentyfikować: wszystkie pachną skałą.

Ze względów bezpieczeństwa postanowiły, że pierwsze zebranie odbędzie się w jednej z najniżej położonych komnat pięćdziesiątego piętra. Tam nikt nie powinien im przeszkadzać w zorganizowaniu ofensywy. 103 683 odczuwa nagle, że jej ciało nadaje sygnały informujące o nagłym przyspieszeniu czasu. 23°. Opuszcza towarzyszki i rusza szybko na umówione spotkanie z 327 i 56.


ESTETYKA: Czy istnieje coś piękniejszego niż mrówka? Linie jej sylwetki są krągłe i nieskalane, aerodynamika doskonała. Cała postać owada wypracowana tak, by każdy człon wpasowywał się dokładnie w przewidziane nań wgłębienie. Każdy staw jest cudem mechaniki. Płytki umocowane są tak, jakby zaprojektowano je na komputerze. Nic nie skrzypi, nic się nie ociera. Trójkątna głowa przecina powietrze, długie i giętkie nóżki pozwalają na wygodne zawieszenie tuż przy ziemi. Można by rzec – włoski samochód sportowy.

Pazurki umożliwiają chodzenie po suficie. Oczy panoramiczne – kąt widzenia do 180°. Czułki wyłapują tysiące nieuchwytnych dla nas informacji, a ich końce mogą służyć za młoteczki. Odwłok wypełniony jest kieszeniami, komorami, przedziałami, gdzie owad składuje substancje chemiczne. Żuwaczki tną, szczypią, chwytają. Zadziwiający system wewnętrznych przewodów pozwala na emitowanie zapachowych wiadomości.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Nicolas nie chciał iść spać. Nadal siedział przed telewizorem. Skończyły się właśnie wiadomości, w których poinformowano o powrocie sondy Marco Polo. Wynik ekspedycji: w sąsiednich systemach słonecznych nie ma najmniejszego śladu życia, wszystkie odwiedzone przez sondę planety przekazały jedynie widoki kamienistych pustyń lub zbiorników amoniaku. Nigdzie najmniejszego mchu, żadnej ameby czy drobnoustroju.

„A jeśli tata miał rację? – powiedział do siebie Nicolas. – Jeśli jesteśmy jedyną inteligentną formą życia w całym wszechświecie?…”

Wyglądało na to, że ta przygnębiająca wizja może okazać się prawdziwa.

Po wiadomościach nadawano reportaż z serii Kultury świata, poświęcony tym razem problemowi kast w Indiach.

„Hindusi należą dożywotnio do kasty, w której się urodzili. Każda z nich funkcjonuje według własnego zbioru reguł, surowego kodu, którego nikt nie może naruszyć, nie skazując się tym samym na wykluczenie ze swojej kasty i zarazem ze wszystkich innych. Aby zrozumieć takie zachowanie, musimy pamiętać, że…”

– Jest pierwsza w nocy – postanowiła interweniować Lucie.

Umysł Nicolasa był przeładowany obrazami. Od czasu pojawienia się problemu z piwnicą spędzał przed telewizorem po kilka godzin dziennie. To był jego sposób na to, by nie myśleć i nie być sobą. Głos matki sprowadził go do przykrej rzeczywistości.

– Nie jesteś zmęczony?

– Gdzie jest tato?

– Ciągle w piwnicy. A teraz trzeba iść spać.

– Nie mogę zasnąć.

– Chcesz, żebym ci opowiedziała bajkę?

– O tak! Bajkę! Piękną bajkę!

Lucie poszła z nim do pokoju i usiadła na brzegu łóżka, rozpuszczając swoje długie rude włosy. Wybrała starą hebrajską historię.

– Był sobie kamieniarz, zmęczony drążeniem skał w gorących promieniach słońca. „Dość mam tego życia – rzekł sobie pewnego dnia. – Łupanie kamienia mnie wykańcza… i to słońce, ciągle to słońce! Ach! Jakże chciałbym być na jego miejscu, byłbym wszechwładny – tam w górze. Byłbym gorący, zatapiałbym wszystkich w swych promieniach”. Wtedy zdarzył się cud, jego wołanie zostało wysłuchane. Kamieniarz przeobraził się w słońce. Był szczęśliwy, że jego prośba została spełniona. Ale w pewnym momencie, gdy delektował się rozsyłaniem promieni, zauważył, że te zatrzymywane są przez chmury. „Cóż z tego, że jestem słońcem, skoro zwykłe chmury mogą zatrzymać moje promienie! – wykrzyknął. – Jeśli chmury są silniejsze od słońca, wolę być chmurą”. I stał się chmurą. Płynął przez świat, gnał, zsyłał deszcz, aż nagle podniósł się wiatr i rozpędził chmurę. „Ach, wiatr rozpędza chmury, on zatem jest najsilniejszy, chcę być wiatrem” – zdecydował.

– I stał się wiatrem?

– Tak, i wiał po świecie. Powodował burze, zawieje, tajfuny. Pewnego razu stanął mu na przeszkodzie mur – bardzo wysoki i bardzo twardy. Skała. „Cóż z tego, że jestem wiatrem, skoro zwykła skała może mnie zatrzymać? Ona jest najsilniejsza!” – rzekł do siebie.

– I stał się skałą!

– Tak jest. W tym momencie poczuł, że coś w niego uderza. Coś silniejszego od niego, co drąży go od wewnątrz: był to… mały kamieniarz…

– Aaaaa!

– Podobała ci się ta historia? – O tak!

– Jesteś pewny, że nie widziałeś ładniejszych w telewizji?

– O nie, mamo. Zaśmiała się i przytuliła go.

– Mamo, myślisz, że tato też kopie?

– Może, kto wie? W każdym razie wydaje mu się, że scho dząc tam na dół, zmieni się w kogoś innego.

– Źle mu tutaj?

– Nie, synu, wstydzi się być bezrobotnym. Wierzy, że lepiej jest być słońcem. Podziemnym słońcem.

– Tata myśli, że jest królem mrówek. Lucie uśmiechnęła się.

– Przejdzie mu. Wiesz, on też jest dzieckiem. A mrowiska zawsze fascynują dzieci. Ty pewnie też bawiłeś się mrówkami?

– O tak!

Lucie poprawiła mu poduszkę i ucałowała go.

– Teraz się połóż, kochanie. Dobranoc.

– Dobranoc, mamo.

Lucie ujrzała zapałki leżące na nocnym stoliczku. Chłopiec z pewnością po raz kolejny próbował ułożyć cztery trójkąty. Wróciła do salonu i znowu oddała się lekturze książki opowiadającej historię ich domu.

Mieszkało tu poprzednio wielu naukowców. Głównie protestantów. Kilka lat spędził tu na przykład Michel Servet. Pewien fragment zwrócił szczególnie jej uwagę. Podobno w czasach wojen religijnych wykopane tu zostało podziemne przejście, które miało umożliwić protestantom ucieczkę z miasta. Podziemne przejście o niespotykanej długości…


Trzy owady siadają, tworząc trójkąt, aby przystąpić do Porozumienia Absolutnego. Dzięki temu nie będą musiały relacjonować swych przygód, gdyż dowiedzą się o wszystkim natychmiast, jakby były jednym ciałem, które rozdzieliło się na trzy, by móc lepiej prowadzić śledztwo.

Spajają czułki. Myśli zaczynają krążyć, łączyć się. To działa. Każdy mózg jest jak tranzystor, który przewodzi elektryczną wiadomość, wzbogacając ją. Trzy zjednoczone w ten sposób mrówcze umysły wychodzą poza zwykłą sumę swych myśli.

Nagle czar prysnął. 103 683 wyczuła zakłócający zapach. Mury mają czułki. A dokładniej dwa czułki, które wychylają się z otworu wejściowego komnaty 56. Ktoś ich podsłuchuje…Północ. Od dwóch dni Jonatan nie wychodził na powierzchnię, Lucie nerwowym krokiem krążyła po pokoju. Zajrzała do Nicolasa, który spał głębokim snem, gdy nagle jej wzrok zatrzymał się na czymś. Zapałki. Poczuła, że one mogą kryć w sobie początek rozwiązania zagadki piwnicy. Cztery trójkąty równoboczne z sześciu patyczków…

„Trzeba myśleć inaczej. Jeśli się myśli zwyczajnie, do niczego się nie dojdzie”, powtarzał Jonatan. Wzięła zapałki i wróciła do salonu, gdzie siedziała nad nimi do późna. Wreszcie, wycieńczona zmartwieniami, położyła się spać.

Tej nocy miała dziwny sen. Zobaczyła najpierw wuja Edmunda, a w każdym razie kogoś, kto odpowiadał jego opisowi. Stał w czymś w rodzaju długiej kolejki, która ciągnęła się pośrodku żwirowej pustyni. Meksykańscy żołnierze pilnowali kolejki i czuwali nad tym, by „wszystko przebiegało sprawnie”. W oddali widać było z dziesięć szubienic, na których wieszano ludzi. Gdy jedni już całkowicie sztywnieli, zdejmowano ich i umieszczano kolejnych. Kolejka posuwała się do przodu…

Za Edmundem stał Jonatan, później ona sama, a dalej gruby mężczyzna w małych okularkach. Wszyscy skazani na śmierć, dyskutowali spokojnie, jak gdyby nigdy nic.

Kiedy wreszcie założono im pętle na szyje i zawiśli wszyscy czworo, jeden obok drugiego, nie pozostało im nic innego, jak po prostu czekać. Wuj Edmund jako pierwszy zdecydował się przemówić – i spytał zachrypłym głosem:

– Co my tu robimy?

– Nie wiem… żyjemy – odpowiedział Jonatan. – Urodziliśmy się, więc żyjemy jak najdłużej się da. Ale teraz, mam wrażenie, zbliża się koniec.

– Drogi siostrzeńcze, jesteś pesymistą. Rzeczywiście jesteśmy powieszeni i otoczeni przez meksykańskich żołnierzy, lecz to tylko traf życiowy; nie koniec, lecz przypadek. Zresztą z pewnością musi być jakieś wyjście z tej sytuacji. Jesteście mocno związani z tyłu?

Zaczęli szamotać się w pętach.

– A nie – rzekł gruby mężczyzna. – Ja mogę rozwiązać sznur!

Po chwili rzeczywiście oswobodził ręce.

– Świetnie, teraz proszę nas uwolnić.

– Ale jak?

– Proszę się rozhuśtać tak, żeby udało się panu dosięgnąć moich rąk.

Grubas zaczął się wyginać, aż zamienił się w żywe wahadło. Kiedy rozluźnił więzy Edmunda, wszyscy po kolei uwolnieni zostali tym samym sposobem.

Następnie wuj rzekł: „Róbcie to, co ja!” i małymi podrzutami głowy zaczął przesuwać się ze sznura na sznur w kierunku ostatniej szubienicy w rzędzie. Pozostali uczynili to samo.

– Dalej już się nie da! Za tą belką nic już nie ma, zauważą nas.

– Popatrzcie, jest w niej mały otwór. Chodźmy.

Edmund skoczył na belkę, zmniejszył się i zniknął wewnątrz. Jonatan i gruby mężczyzna poszli jego śladem. Lucie była przekonana, że jej się to nie uda, ale rzuciła się w kierunku drewnianej belki i weszła do dziury!

Wewnątrz znajdowały się kręcone schody. Zbiegali, przeskakując po cztery stopnie. Już słyszeli za sobą krzyki żołnierzy, którzy zauważyli ich ucieczkę. Los gringos, los gringos, cuidado! Tupot butów, strzały. Ścigano ich.

Schody kończyły się w nowocześnie urządzonym pokoju hotelowym z widokiem na morze. Weszli i zamknęli za sobą drzwi. Pokój nr 8. W momencie gdy zatrzaskiwali za sobą drzwi, pionowe 8 zmieniło się w 8 poziome, symbol nieskończoności. Pokój był luksusowy i nie czuło się w nim zupełnie strachu przed żołdakami.

Kiedy wszyscy odetchnęli z ulgą, Lucie rzuciła się nagle mężowi do gardła. „Musimy pamiętać o Nicolasie – krzyczała. – Musimy pamiętać o Nicolasie!”. Powaliła go, uderzając w głowę antyczną wazą, na której przedstawiony był mały Herkules duszący węża. Jonatan upadł na dywan i zmienił się w… cudacznie wijącą się, obraną z łusek krewetkę. Wuj Edmund zbliżył się do niej.

– Żałujesz, prawda?

– Nie rozumiem.

– Zrozumiesz – rzekł, uśmiechając się. – Chodź ze mną. Poprowadził ją ku balkonowi wychodzącemu na morze i strzelił palcami. Sześć płonących zapałek opadło z chmur i ustawiło się rzędem tuż nad jego rozłożoną dłonią.

– Posłuchaj mnie dobrze – rzekł wyraźnie – zawsze myśli się jednakowo. Postrzega się świat w ten sam banalny sposób. To tak, jakbyśmy robili zdjęcia zawsze tym samym szerokokątnym obiektywem. To jeden z obrazów rzeczywistości, ale nie jedyny. TRZEBA… MYŚLEĆ… INACZEJ…! Popatrz.

Zapałki zakręciły się chwilę w powietrzu, wreszcie połączyły w całość na ziemi. Wspinały się jedna na drugą jak żywe stworzenia, by utworzyć…

Następnego dnia, rozgorączkowana, Lucie kupiła palnik. Poradziła sobie z kłódką. Gdy już niemal przekroczyła próg piwnicy, Nicolas, na wpół przebudzony, pojawił się w kuchni.

– Mamo! Gdzie idziesz?

– Idę po tatę. Wydaje mu się, że jest chmurą, która potrafi pokonywać góry. Idę sprawdzić, czy trochę nie przesadza. Wszystko ci opowiem…

– Nie, mamo, nie idź… zostanę sam.

– Nie martw się, Nicolas, wrócę niedługo, czekaj na mnie. Oświetliła piwniczny otwór. Był ciemny, jakże ciemny…


Kto tam?

Dwa czułki wysunęły się do przodu, ukazując głowę, a następnie tułów i odwłok. Mała kulawa o zapachu skały.

Zamierzają się na nią rzucić, lecz z tyłu widać już setkę uzbrojonych po zęby wojowniczek. Od wszystkich czuć skałę.

Uciekajmy sekretnym przejściem! – rzuca samica 56.

Usuwa żwir i odsłania wejście. Następnie bijąc skrzydłami, unosi się aż pod sufit, skąd strzela kwasem w pierwszych intruzów. Jej wspólnicy uciekają, gdy tymczasem któraś z grupy wojowniczek rzuca rozkaz:

Zabić ich!

Teraz z kolei 56 nurkuje do dziury, strzały kwasu omal jej nie dosięgły. Szybko! Dogonić ich! Setki nóżek rzucają się za nimi w pogoń. Zadziwiająco liczni są ci szpiedzy! Szamoczą się hałaśliwie w przesmyku, by dogonić naszą trójkę.

Z odwłokiem przy ziemi, z czułkami odchylonymi do tyłu, samiec, samica i wojowniczka podążają przejściem, które bynajmniej nie jest już sekretne. Wychodzą z gineceum i schodzą ku niższym piętrom. Wąski korytarz wkrótce się rozwidla. Dalej skrzyżowania są coraz liczniejsze, lecz 327 orientuje się w nich dobrze i służy za przewodnika swym towarzyszom.

Nagle na jednym z zakrętów tunelu wpadają na grupę żołnierzy, spieszącą w ich kierunku. Nie do wiary: kulawa już ich dogoniła. Makiaweliczny owad najwyraźniej zna wszystkie skróty!

Troje uciekinierów zawraca i umyka w drugą stronę. Kiedy wreszcie mogą chwilę odpocząć, 103 683 stwierdza, że nie jest łatwo walczyć na obcym terenie, gdy wrogowie z taką łatwością poruszają się po plątaninie korytarzy.

Kiedy przeciwnik wydaje ci się silniejszy, działaj inaczej, niż on mógłby się tego po tobie spodziewać. To stare powiedzenie pierwszej Matki idealnie pasuje do obecnej sytuacji. 56 wpada na pomysł, by zakamuflować się wewnątrz ściany!

Zanim wojowniczkom o zapachu skały udaje się je dogonić, drążą ze wszystkich sił w bocznej ścianie, odrzucając ziemię szeroko rozstawionymi żuwaczkami. Mają jej pełno w oczach, na czułkach. Czasami, by posuwać się szybciej, połykają tłuste grudki. Gdy wgłębienie jest już wystarczające, kulą się w nim, odbudowują ścianę i czekają. Pościg nadciąga, mija ich biegiem. Po chwili jednak prześladowczynie wracają, tym razem już wolniej. Węszą przy cienkiej przegrodzie…

Nie, niczego nie zauważyły. Nie można tu jednak zostać. Tamte w końcu wytropią ich wonne cząsteczki. Kopią więc dalej. 103 683, wyposażona w największe żuwaczki, kopie na czele; dwie płciowe odsuwają na bok piach i zasypują przejście za nimi.

Morderczynie zrozumiały wreszcie ich manewr. Badają ściany, odnajdują ślad i zaczynają gorączkowo kopać. Troje uciekinierów bierze zakręt ku dołowi. Zresztą w tej czarnej mazi nie jest łatwo śledzić kogokolwiek. W jednej chwili powstają i są zasypywane trzy korytarze. I jak tu, w takich warunkach, stworzyć wiarygodną mapę Miasta? Jedynymi stałymi punktami orientacyjnymi są kopuła i pniak.

Uciekinierzy zagłębiają się powoli w ciało Miasta. Trafiają czasami na długą lianę – jest to w rzeczywistości bluszcz zasadzony tu przez mrówki żniwiarki, by miasto nie rozpłynęło się podczas deszczów. Gdzieniegdzie ziemia okazuje się zbyt twarda, żuwaczki uderzają bezskutecznie o kamień; trzeba iść inną trasą.

Obie płciowe mrówki nie odbierają już wibracji pogoni; cała trójka postanawia odpocząć. Znajdują się w bańce powietrznej zagubionej gdzieś w samym sercu Bel-o-kan. Szczelna, bez-wonna, nieznana nikomu. Wydrążona bezludna wyspa. Któż mógłby ich wytropić w tej maleńkiej grocie? Czują się tu jak w ciemnym jajeczku wewnątrz odwłoka rodzicielki.

56 bębni końcami czułek w czaszkę towarzysza, prosi o tro-falaksję. 327 ugina czułki na znak zgody, a następnie przylega swoimi wargami do warg samicy. Zwraca nieco spadzi mszyc, którą ofiarowała mu swego czasu strażniczka. 56 wkrótce odzyskuje siły. Z kolei 103 683 bębni w jej głowę. Jedne wargi przysysają się do drugich i 56 cofa pokarm, który dopiero co zmagazynowała. Następnie cała trójka głaszcze się i naciera wzajemnie – Ach! Jakże przyjemnie jest dawać…

Mimo iż odzyskały siły, wiedzą, że nie będą mogły zostać w tym miejscu wiecznie. Tlen się wyczerpie i nawet jeśli mrówki są w stanie wytrwać jakiś czas bez jedzenia, bez wody, powietrza i ciepła, to dłuższy brak tych życiodajnych elementów powoduje, że zapadają w śmiertelny sen.

Kontakt czułkami.

Co teraz robimy?

Oddział trzydziestu wojowniczek pozyskanych dla sprawy czeka na nas w sali pięćdziesiątego podziemnego piętra.

Chodźmy.

Ponownie zaczynają kopać, określając kierunek za pomocą narządu Johnstona, wyczuwającego ziemskie pole magnetyczne. Wszystko wskazuje na to, że znajdują się między zbiornikami zbóż na -18 piętrze a plantacjami grzybów z -20 piętra. Tymczasem robi się coraz zimniej. Zapada noc i mróz przenika w głąb ziemi. Ruchy mrówek stają się wolniejsze. Nieruchomieją w końcu w takich pozycjach, w jakich kopały, i zasypiają w oczekiwaniu na ocieplenie.


– Jonatan! Jonatan! To ja, Lucie!

Schodząc coraz głębiej w świat ciemności, czuła ogarniający ją strach. Ta niekończąca się wędrówka schodami w dół wprawiła jej umysł w dziwny stan, wydawało jej się, że pogrąża się coraz bardziej w głąb samej siebie. Czuła teraz rozległy ból brzucha, który poprzedziło nagłe wyschnięcie gardła, a wkrótce doznała niepokojącego ucisku w splocie słonecznym i ostrego kłucia w żołądku. Kolana i stopy działały nadal mechanicznie; czy one również wkrótce zaczną ją boleć, odmawiając posłuszeństwa?

Ujrzała obrazy ze swego dzieciństwa. Despotyczna matka, wywołująca u niej poczucie winy, niesprawiedliwa i stojąca zawsze po stronie braci-ulubieńców… I ojciec, zgaszona postać, drżący ze strachu przed żoną, spędzający czas na unikaniu najmniejszych dyskusji i przytakujący każdemu postulatowi królowej matki. Ojciec, ten tchórz…

Bolesne wspomnienia ustąpiły miejsca uczuciu, że była niesprawiedliwa wobec Jonatana. Właściwie zarzucała mu to wszystko, co przypominało jej ojca. Jej ciągłe wyrzuty powstrzymywały go od działania, niszczyły, upodabniały krok po kroku do ojca. Tak więc cykl się powtarzał. Odtworzyła w swoim małżeństwie, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, to, czego nienawidziła najbardziej: związek rodziców. Trzeba przerwać ten łańcuch. Miała sobie za złe wszystkie kłótnie, które wywołała. Trzeba to naprawić.

Zakręt po zakręcie schodziła w dół. Przyznanie się do winy uwolniło jej ciało ze strachu i dręczącego bólu. W pewnym momencie niemal wpadła na drzwi. Zwykłe drzwi, w kilku miejscach pokryte napisami, na których czytanie postanowiła nie tracić czasu. Drzwi miały klamkę; otworzyły się bezgłośnie.

Za nimi dalej ciągnęły się schody. Jedyną zauważalną różnicę stanowiły żyłki żelazistej skały pojawiające się na ścianach. Zmieszane z przeciekami wody, prawdopodobnie pochodzącymi z podziemnej rzeki, żelazo nabrało rudawego odcienia.

Miała jednak wrażenie, że pokonała jakiś etap. W pewnym momencie światło latarki padło na plamy krwi u jej stóp. To prawdopodobnie krew Ouarzazatea. Dzielny mały pudel dotarł więc aż tutaj. Wszędzie wokół można było dostrzec ślady, gdzieniegdzie z trudnością dawało się odróżnić krew od rdzawego żelaza.

Nagle jej uszu dobiegł niewyraźny dźwięk. Szmer. Tak jakby jakieś małe istoty podążały w jej kierunku. Nerwowe, nieśmiałe kroczki kogoś, kto nie ma odwagi się zbliżyć. Zatrzymała się i zaczęła przeszukiwać ciemności latarką. Kiedy dostrzegła źródło szmeru, z jej gardła wydobył się nieludzki krzyk. Ale tam, gdzie się znajdowała, nikt nie mógł jej usłyszeć.


Dla wszystkich istot na Ziemi wstaje ranek. Trzy mrówki kontynuują swą wędrówkę w dół. Piętro -36. 103 683 dobrze zna okolice, sądzi, że unikną niebezpieczeństwa. Skalne wojowniczki nie mogły dojść za nimi aż tutaj.

Docierają do całkowicie pustego korytarza o niskim sklepieniu. Gdzieniegdzie, po lewej i prawej stronie, widać dziury, Jawne spichlerze opuszczone od co najmniej dziesięciu hibernacji – Podłoże jest lepkie. Muszą tu być przecieki. Oto dlaczego ten rejon, uznany za szkodliwy dla zdrowia, zyskał sobie złą sławę w Bel-o-kan.

W powietrzu unosi się nieprzyjemny zapach.

Samiec i samica nie czują się zbyt pewnie. Wyczuwają obecność nieprzyjaznych istot, szpiegujących czułków. To miejsce musi być pełne szkodników i nielegalnych lokatorów. Z szeroko rozwartymi żuwaczkami posuwają się dalej przez posępne komnaty i korytarze. Nagle dobiega ich przenikliwy zgrzyt. Ruik, ruik, ruik… Jednostajne dźwięki, układające się w hipnotyzującą, monotonną melodię, która rozbrzmiewa w błotnistych jaskiniach.

Wojowniczka twierdzi, że to świerszcze. Ich miłosne śpiewy. Obie płciowe mrówki są uspokojone jedynie częściowo. To zadziwiające, że świerszcze drwią sobie w ten sposób z oddziałów federalnych w samym środku Miasta!

103 683 nie jest zdziwiona. Jak mawia obecnie panująca Matka: Lepiej wzmocnić silne punkty, niż próbować wszystko kontrolować. Oto rezultat…

Inne dźwięki. Jakby szybkie drążenie. Czyżby wojowniczki o zapachu skały jednak je odnalazły? Nie… Tuż przed nimi pojawiają się dwie łapki w kształcie grabi. Żwawo chwytają ziemię i usuwają ją do tyłu, ukazując olbrzymie czarne cielsko.

Oby to nie był kret!

Cała trójka zastyga w bezruchu, z szeroko rozwartymi żuwaczkami.

To rzeczywiście kret.

Czarny kłębek. Kudłata kula o białych pazurach. Zwierzę zdaje się płynąć przez warstwy osadowe jak żaba w jeziorze.

Poobijane, wymieszane z ziemią, przygniecione grudkami gliny mrówki wychodzą jednak z przygody całe i zdrowe. Podziemna, ryjąca machina podążyła dalej. Kret szukał jedynie robaków. Największą przyjemność sprawia mu paraliżowanie ich zwojów nerwowych i magazynowanie jeszcze żywych ofiar w swojej norze.

Trzy mrówki otrząsają się i umywszy się dokładnie, ruszają w drogę.

Weszły właśnie w bardzo wąskie i wysokie przejście. Wo-jowniczka-przewodnik nadaje ostrzegawczy zapach, wskazując sklepienie, które usłane jest czerwonymi pluskwiakami o czarnych plamkach. Kowale bezskrzydłe!

Grzbiet tych owadów, długich na trzy głowy (dziewięć milimetrów), zdobi rysunek przypominający gniewne oblicze. Żywią się zazwyczaj wilgotnym ciałem martwych, a często wciąż żywych owadów.

Jeden z kowali spada wprost na trójkę bohaterów. Zanim jednak dotyka ziemi, 103 683 zarzuca odwłok na tułów i strzela kwasem mrówkowym. Kiedy kowal ląduje u ich stóp, stanowi już tylko ciepłą konfiturę. Zjadają go szybko i opuszczają pomieszczenie, zanim zaatakuje kolejny z tych potworów.


INTELIGENCJA: Właściwe doświadczenia rozpocząłem w styczniu 1958 roku. Temat pierwszy: inteligencja. Czy mrówki są inteligentne?

Aby się tego dowiedzieć, postawiłem jednego osobnika z gatunku mrówek rudnic (Formica rufa), średniego wzrostu, bezpłciowego, przed następującym problemem. Położyłem wewnątrz otworu stwardniały kawałek miodu. Wejście do dziury zatkałem gałązką, niezbyt ciężką, lecz długą i wepchniętą głęboko. W normalnych warunkach mrówka powiększyłaby otwór, by móc przejść, lecz tu miała do czynienia ze sztywnym plastikiem, którego nie sposób przebić.

Dzień pierwszy: mrówka ciągnie gałązkę, nieco ją unosi, puszcza, unosi ponownie.

Dzień drugi: mrówka powtarza te czynności. Próbuje również przyciąć gałązkę u nasady. Bez rezultatu.

Dzień trzeci: idem. Owad jakby zakodował sobie zły tok rozumowania i trwa w nim, gdyż nie jest w stanie wyobrazić sobie innego. Byłby to dowód na brak inteligencji.

Dzień czwarty: idem.

Dzień piąty: idem.

Dzień szósty: obudziwszy się tego ranka, znalazłem gałązkę usuniętą z dziury. To musiało stać się w ciągu nocy.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Ciągnące się coraz głębiej korytarze są niemal nie do przejścia. Zimna, sucha ziemia posczepiana białymi korzeniami tworzy zwisające ze sklepienia kiście. Czasami odpada jakaś grudka. Zwą to podziemnym gradem. Jedynym sprawdzonym sposobem ochrony przed nim jest wzmożona ostrożność i uskakiwanie w bok przy najmniejszym zapachu zwiastującym oberwanie.

Trzy mrówki podążają naprzód, z odwłokami przy ziemi, z czułkami odrzuconymi w tył, na szeroko rozstawionych nóżkach.

103 683 zdaje się dokładnie wiedzieć, dokąd prowadzi towarzyszy. Podłoże znowu jest wilgotne, a powietrze przesiąknięte przyprawiającym o mdłości zapachem. Czuć tu życie. Czuć zwierzę.

Samiec 327 zatrzymuje się. Nie ma całkowitej pewności, ale wydaje mu się, że jedna ze ścian nieco się poruszyła. Zbliża się do podejrzanego miejsca – ściana znowu drży. Rysuje się na niej coś na kształt otworu gębowego. 327 cofa się. Tym razem to coś mniejszego niż kret. Gęba przeobraża się w spiralę. Z jej środka wysuwa się jakaś wielka wypukłość i rzuca się na niego. 327 wydaje z siebie zapachowy krzyk.

Dżdżownica! 327 przecina ją jednym uderzeniem żuwaczek. Ale kolejne wijące się bestie wypełzają jedna za drugą ze ścian. Jest ich tyle, iż można by pomyśleć, że mrówki znalazły się w ptasich wnętrznościach. Jedna z dżdżownic zaciska się wokół tułowia samicy, ta jednak przecina ją żuwaczkami na kilka części, które teraz wiją się, każda z osobna. Kolejne robaki włączają się do akcji i oplatają mrówcze odnóża i głowy.

Szczególnie nieprzyjemne jest dotknięcie ich czułkami. Wszyscy troje naraz chwytają za broń i oddają strzały w kierunku bezbronnych dżdżownic. Wkrótce ziemia pokrywa się resztkami ciał w kolorze ochry, jeszcze drgającymi wyzywająco.

Mrówki umykają.

Kiedy dochodzą nieco do siebie, 103 683 wskazuje kolejną amfiladę korytarzy, którymi powinni podążyć. Im dalej się posuwają, tym większy smród panuje wokół i tym szybciej przyzwyczajają się do tego. Do wszystkiego bowiem można się przyzwyczaić. Wojowniczka wskazuje jedną ze ścian i wyjaśnia, że tu właśnie trzeba kopać.

To dawne zbiorniki kompostu, miejsce spotkania jest tuż obok. Lubimy się tu gromadzić, bo jest tu spokojnie.

Posuwają się niczym buldożer. Po drugiej stronie ukazuje się im wielka, cuchnąca odchodami sala.

Trzydzieści wojowniczek pozyskanych dla sprawy już na nich czeka. Żeby jednak móc z nimi porozmawiać, trzeba być wielkim specjalistą od układanek, wszystkie bowiem rozłożone są na części. Niektóre są wręcz rozrzucone.

Trzy mrówki, wystraszone, badają makabryczne miejsce. Kto mógł je zabić tutaj, tuż u stóp Bel-o-kan?

Z pewnością coś, co przyszło z dołu – nadaje 327.

Nie wierzę w to – odpowiada samica 56, lecz mimo wszystko proponuje przekopać podłoże.

Samiec próbuje wbić żuwaczkę w ziemię. Ból. Pod spodem jest jedynie skała.

Olbrzymia, granitowa skała - precyzuje chwilę potem 103 683 – to już dno, twarde podłoże miasta. I grube. Bardzo grube. I rozległe. Bardzo rozległe. Nigdy nie udało się określić jego granic.

Być może jest to nawet podstawa świata. Nagle daje się wyczuć dziwny zapach. Coś weszło do pomieszczenia. Coś, do czego od razu czują sympatię. Nie, to nie jedna z mrówek Federacji, lecz chrząszcz zwany lomechusą.

Jeszcze jako larwa, 56 słyszała opowieść Matki o tym owadzie:

Uczucia, które towarzyszy spożyciu nektaru lomechusy, nie da się porównać z niczym innym. To owoc zaspokajający wszystkie żądze fizyczne i najdziksze pragnienia.

Przyjęcie tej substancji unicestwia ból, strach, myśli. Mrówki, które przeżyły spotkanie z dostarczycielem trucizny, opuszczają bezpowrotnie Miasto i udają się na poszukiwanie kolejnej dawki. Nie jedzą, nie odpoczywają i wędrują, aż do utraty sił. Jeśli ponownie nie spotkają lomechusy, przylegają do napotkanego źdźbła trawy i czekają na śmierć, rozdzierane bólem narkotycznego głodu.

Jako dziecko, 56 spytała kiedyś, dlaczego w Mieście tolerowana jest ta plaga, skoro zarówno termity, jak i pszczoły bezlitośnie ją zwalczają. Matka wyjaśniła, że zawsze istnieją dwa sposoby stawienia czoła problemowi: albo trzymać się od niego z daleka, albo pogodzić się z nim. Drugie rozwiązanie nie musi być z założenia złe. Wydzielina lomechusy, stosowana w odpowiednich dawkach i wymieszana z innymi substancjami, może stanowić doskonałe lekarstwo.

327 zbliża się jako pierwszy. Oszołomiony cudownymi aromatami, liże włoski na odwłoku chrząszcza wydzielające halucynogenny likier. Rzecz zadziwiająca: odwłok trucicielki, pokryty długimi włoskami, do złudzenia przypomina mrówczą głowę z dwoma czułkami!

Samica 56 również podąża w jej kierunku, zanim jednak zdążyła uraczyć się jej smakiem, pada strzał z kwasu. To 103 683. Oparzona lomechusa zwija się z bólu. Wojowniczka trzeźwo wyjaśnia swoją interwencję:

Ten owad nie mógł tak zwyczajnie pojawić się na tej głębokości. One nie potrafią kopać w ziemi. Ktoś celowo ją tu przyprowadził, by uniemożliwić nam dalszą podróż. Musi w tym kryć się jakaś tajemnica.

Dwie pozostałe, zawstydzone, mogą jedynie podziwiać bystrość towarzyszki. Długo szukają. Przesuwają kawałki żwiru, węszą w najmniejszych zakamarkach pomieszczenia. Wskazówki są nieliczne. Udaje im się jednak wpaść na trop znajomego zapachu. Charakterystyczna woń skały morderczyń. Prawie niezauważalna, zaledwie dwie lub trzy cząsteczki – ale to wystarcza. Tu ma źródło. Pod tym małym kamieniem. Odsuwają go na bok i ich oczom ukazuje się tajemne przejście. Kolejne.

Z tym że to różni się zasadniczo od poprzednich: nie jest wydrążone ani w ziemi, ani w drewnie. Zostało po prostu wywiercone w litej skale granitowej! Żadna żuwaczka nie byłaby w stanie zmierzyć się z takim materiałem.

Korytarz jest dość szeroki, ale idą ostrożnie. Po krótkiej chwili wchodzą do obszernej sali wypełnionej pożywieniem. Mąka, miód, ziarna, przeróżne mięsiwa… Zaskakujące ilości – można by żywić całe miasto przez pięć hibernacji! A od wszystkiego bije taka sama woń skały, jak od ścigających ich wojowniczek.

W jaki sposób mógł powstać tu tak dobrze zaopatrzony spichlerz? I do tego broniąca dostępu lomechusa! Taka informacja nigdy nie krążyła między czułkami Federacji…

Jedzą do syta, a następnie zbierają się, by podsumować wydarzenia. Cała sprawa staje się coraz bardziej mroczna. Tajemna broń, która zdziesiątkowała pierwszą wyprawę, atakujące zewsząd wojowniczki o dziwnym zapachu, lomechusa, schowek zjedzeniem pod Miastem… To już przerasta hipotezę o grupie najemnych szpiegów na usługach karłowatych. Chyba że są wyjątkowo dobrze zorganizowani!

Nagle rozważania 327 i jego wspólniczek przerywają głuche wibracje dochodzące z góry. Pan pan panpan, pan pan pan-pad Nad nimi robotnice bębnią końcami odwłoków o ziemię. Sprawa jest poważna. Druga faza alarmu. Nie mogą zignorować tego wezwania. Nóżki odruchowo robią w tył zwrot. Ich ciała, pchane przez niepowstrzymaną siłę, już są w drodze ku reszcie Federacji.

Kulawa, idąca za nimi w sporej odległości, odczuwa ulgę. Uff! Niczego nie odkryli…


Kiedy ani matka, ani ojciec nie powrócili z piwnicy, Nicolas postanowił w końcu wezwać policję. I oto wygłodniałe dziecko, z zaczerwienionymi oczyma stawiło się na komisariacie, aby oznajmić, że jego rodzice zniknęli w piwnicy, prawdopodobnie pożarci przez szczury lub mrówki. Dwóch osłupiałych policjantów podążyło za nim, aż do sutereny przy ulicy Sybarytów 3.


INTELIGENCJA (ciąg dalszy): Próba druga, tym razem z kamerą wideo.

Badany obiekt: inna mrówka tego samego gatunku i z tego samego gniazda.

– Dzień pierwszy: bezskutecznie ciągnie, popycha i gryzie gałązkę.

– Dzień drugi: idem.

Dzień trzeci: Udało się! Wpadła na pomysł – ciągnie trochę, następnie przyblokowuje ją, wkładając odwłok do dziury i nadymając go nieco, następnie chwyta niżej gałązkę i ponawia cały proces. Tym sposobem, krok po kroku, wyciąga całą gałązkę. Więc to tak…

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Alarm wywołało nadzwyczajne wydarzenie. La-chola-kan, miasto-córka wysunięte najdalej na zachód, zostało zaatakowane przez oddziały karłowatych mrówek.

Zdecydowały się zatem uderzyć po raz kolejny…

Teraz wojna jest nieunikniona.

Te, które przeżyły i przedarły się przez blokadę ustawioną przez Shigaepounijki, opowiadają niewiarygodne rzeczy. Oto ich relacja z wydarzeń:

O 17° długa gałąź akacji zbliżyła się do głównego wejścia La-chola-kan. Gałąź niespotykanie ruchliwa. W jednej chwili wkręciła się w mrowisko i zdewastowała otwór wejściowy…

Czujki ruszyły, by zaatakować niezidentyfikowany drążący obiekt, lecz wszystkie zostały unicestwione. Kto żyw zatem zaszył się w najgłębszych zakamarkach, czekając, aż gałąź zakończy swe niszczycielskie działania. Ale końca zniszczeń nie było widać.

Przeszukując korytarze, gałąź zrzuciła kopułę, jakby była pączkiem róży. Na próżno wojowniczki ostrzeliwały wszystko wokół, kwas był bezsilny wobec niszczycielskiej rośliny.

Lacholakanijki były przerażone. W końcu jednak wszystko ustało. Spokój trwał zaledwie 2°, po czym bojowym krokiem nadciągnęły legiony karłowatych.

Rozprute miasto-córka miało trudności z odparciem pierwszego ataku. Straty oszacowano na dziesiątki tysięcy. Ocalali schronili się wreszcie w pniu sosny i tam na razie trwają w stanie oblężenia. Nie utrzymają się tam jednak zbyt długo, nie mają żadnych zapasów żywności, a walki toczą się już w korytarzach prowadzących do zakazanego rewiru.

Jako że La-chola-kan stanowi część Federacji, Bel-o-kan oraz wszystkie sąsiednie miasta-córki czują się w obowiązku przyjść mu z pomocą. Zarządzono przygotowanie do walki, zanim jeszcze czułki odebrały ostatnie sygnały relacjonujące tragedię. Nikt już nie mówi o odpoczynku czy pracach przy odbudowie Miasta. Pierwsza wiosenna wojna właśnie się rozpoczęła.

Kiedy samiec 327, samica 56 i wojowniczka 103 683 pokonują czym prędzej piętra, wokół nich wszystko się kłębi.

Niańki znoszą jajeczka, larwy i poczwarki na -43 piętro. Dojarki mszyc ukrywają swą zieloną trzodę w najgłębszych częściach Miasta. Żniwiarki przygotowują drobno posiekane racje żywnościowe. W pomieszczeniach wojennych artylerzystki wypełniają po brzegi odwłoki kwasem mrówkowym. Wojowniczki ostrzą żuwaczki. Najemniczki formują zwarte oddziały. Płciowe zaszywają się w swoich dzielnicach.

Nie można atakować natychmiast, jest zbyt zimno. Jutro jednak, o pierwszych promieniach słońca, rozpęta się wojna. Na kopule zamykane są otwory regulujące temperaturę wewnątrz Miasta. Bel-o-kan zwęża swe pory, chowa pazury i zaciska zęby. Jest gotowe ugryźć.


Grubszy z policjantów otoczył chłopca ramieniem.

– Więc jesteś pewien? Są tam, na dole?

Dziecko, sprawiające wrażenie wycieńczonego, bez słowa uwolniło się z uścisku.

Inspektor Galin nachylił się w głąb schodów i krzyknął głośno, lecz zarazem zabawnie: „Hop hop!”. Odpowiedziało mu echo.

– Wygląda na to, że tu jest rzeczywiście głęboko – rzekł, i Nie możemy tak zejść, musimy mieć sprzęt.Zatroskany komisarz policji Bilsheim przyłożył swój mięsisty palec do ust.

– Oczywiście, oczywiście…

– Sprowadzę strażaków – powiedział inspektor Galin.

– Zgoda, ja w tym czasie przesłucham małego. Komisarz wskazał na zniszczony zamek u drzwi.

– Twoja mama to zrobiła? – Tak.

– Całkiem sprytna ta twoja mama. Niewiele znam kobiet, które potrafiłyby posłużyć się palnikiem do otwarcia drzwi. I nie znam żadnej, która umiałaby odetkać zlew…

Nicolas nie był w nastroju do żartów.

– Chciała iść po tatę.

– No tak, przepraszam… Od jak dawna są tam w dole?

– Od dwóch dni. Bilsheim podrapał się w nos.

– A wiesz, dlaczego twój tato tam zszedł?

– Najpierw poszedł szukać psa. Potem to już nie wiem. Kupił różne metalowe płyty i wziął je tam ze sobą. Kupił też mnóstwo książek o mrówkach.

– O mrówkach? Ach tak, oczywiście, oczywiście. Komisarz Bilsheim, nieco zdezorientowany, ograniczył się do kiwania głową i mruknięcia jeszcze kilka razy „oczywiście”. Sprawa zapowiadała się źle. Nie czuł jej. Nie pierwszy raz miał do czynienia ze specjalnym przypadkiem. Można by wręcz powiedzieć, że systematycznie podrzucano mu najbardziej cuchnące sprawy. Zawdzięczał to z pewnością jednej ze swych głównych zalet: szaleńcy, widząc go, mieli wrażenie, że wreszcie znaleźli kogoś, kto ich rozumie.

To był dar natury. Kiedy był małym chłopcem, koledzy z klasy opowiadali mu o swoich majakach. On przytakiwał ze zrozumieniem, wpatrując się w rozmówcę i powtarzając tylko „oczywiście”. Działało za każdym razem. Człowiek często komplikuje sobie życie, układając wyrafinowane zdania i komplementy aby zrobić na kimś wrażenie; tymczasem Bilsheim zauważył, że zwykłe „oczywiście” jest całkowicie wystarczające. Oto kolejna tajemnica komunikacji międzyludzkiej.

Fenomen był tym ciekawszy, że młody Bilsheim, który praktycznie nigdy się nie odzywał, zyskał sobie w szkole reputację wielkiego oratora. Proszono go nawet, by wygłaszał przemówienia na uroczystościach zakończenia roku.

Bilsheim mógł zostać psychiatrą, ale fascynował go mundur, a przy nim biały fartuch niemal się nie liczył. W świecie pełnym wariatów policja i wojsko stanowiły rodzaj przywódców wszystkich tych, którzy „się nie dają”. Nawet jeśli Bilsheim wierzył, że ich rozumie, nienawidził tych gadających od rzeczy ludzi. Bezmózgowcy! Najbardziej męczyli go ci mówiący sami do siebie na głos w metrze, odgrywający ponownie przeżytą przygodę, poniesioną porażkę.

Kiedy Bilsheim wstąpił w szeregi policji, jego wyjątkowy dar szybko został zauważony przez zwierzchników. Przydzielano mu systematycznie wszystkie „niezrozumiałe przypadki”. Zazwyczaj żadnego nie udawało mu się rozwiązać, ale przynajmniej zajmował się nimi, a to już się liczyło.

– A! No i jeszcze zapałki!

– Co z zapałkami?

– Jeśli chce się znaleźć rozwiązanie, trzeba ułożyć cztery trójkąty z sześciu zapałek.

– Rozwiązanie czego?

– Chodzi o nowy sposób myślenia. Inną logikę, o której mówił tato.

– Oczywiście.

Tym razem chłopiec się zbuntował:

– Nie, wcale nie oczywiście! Trzeba znaleźć figurę geometryczną, która da nam cztery trójkąty. Mrówki, wuj Edmund, opałki, wszystko jest ze sobą powiązane.

– Wuj Edmund? A któż to taki?Nicolas ożywił się.

– To on napisał Encyklopedię wiedzy względnej i absolutnej. Ale umarł. Może przez szczury. Te szczury, które zabiły Ouarzazate’a.

Bilsheim westchnął. To przygnębiające. Co wyrośnie z tego malca, co będzie, gdy osiągnie pełnoletność? W najlepszym wypadku alkoholik. Inspektor Galin sprowadził wreszcie strażaków. Bilsheim spojrzał na niego z dumą. Prawdziwy as z tego Galina. A przy okazji zboczeniec. Takie szalone historie go podniecały. Im sprawa bardziej zakręcona, tym chętniej się angażował.

Wyrozumiały Bilsheim i entuzjasta Galin tworzyli we dwójkę nieoficjalną brygadę „wariackich-spraw-którymi-nikt-się-nie-chce-zajmować”. Mieli już za sobą przypadek staruszki-zeżartej-przez-koty i prostytutki-duszącej-klientów-językiem, nie mówiąc już o mordercy-ścinającym-głowy-rzeźnikom.

– Dobra – rzekł Galin – proszę tu zostać, szefie, my nurkujemy i przynosimy ich tu na nadmuchiwanych noszach.


W swej królewskiej loży Matka przerywa składanie jajeczek. Unosi jeden czułek i prosi, by zostawiono ją samą. Służące znikają.

Belo-kiu-kiuni, żywa płeć Miasta, jest niespokojna.

Nie boi się wojny. Wygrała już albo poniosła klęskę w przynajmniej pięćdziesięciu. Niepokoi ją coś innego. Chodzi o tę sprawę z tajemną bronią. Ta gałąź akacji, która kręci się i niszczy kopułę. Nie zapomniała też o opowieści samca 327 i o dwudziestu ośmiu wojowniczkach, które zginęły, zanim udało im się ustawić w szyku bojowym. Czy można dalej ryzykować i nie brać pod uwagę tych zadziwiających faktów?

Teraz już nie.

Ale co robić?

Belo-kiu-kiuni przypomina sobie przypadek, gdy musiała stawić czoło niepojętej tajemnej broni. Było to podczas wojen z termitierami z Południa. Pewnego pięknego dnia oznajmiono jej, że pluton stu dwudziestu wojowniczek został nie tyle rozbity, co unieruchomiony!

Powszechne przerażenie nie miało granic. Sądzono, że ter-mity uzyskały decydującą technologiczną przewagę i że nigdy już nie uda się ich pokonać.

Czym prędzej wysłano szpiegów. Jak się okazało, termity właśnie wyhodowały kastę artylerzystek plujących klejem. Były w stanie wystrzelić na odległość dwustu głów lepką maź, która unieruchamiała odnóża i szczęki żołnierzy.

Federacja długo się zastanawiała, aż wreszcie znalazła sposób: przemieszczać się, trzymając przed sobą zeschłe liście. Sposób ten zresztą wykorzystany został w czasie słynnej Bitwy Zeschłych Liści, z której armia belokanijska wyszła zwycięsko…

Tym razem jednak przeciwnikami nie były niezdarne termity, lecz mrówki karłowate, które wielokrotnie już zaskakiwały żywotnością i inteligencją. Poza tym tajemna broń sprawiała wrażenie wyjątkowo niszczycielskiej.

Potarła nerwowo czułki.

Co właściwie wiedziała o karłowatych?

Dużo i zarazem niewiele.

Pojawiły się w okolicy sto lat temu. Najpierw jedynie kilka zwiadowczyń. Nie obawiano się ich, gdyż były znikomych rozmiarów. Następnie dotarły karawany karłowatych, niosące jajeczka i zapasy żywności. Pierwszą noc spędziły w korzeniach wielkiej sosny.

Nad ranem połowa z nich została uśmiercona przez wygłodniałego jeża. Te, które ocalały, oddaliły się na północ, gdzie zagospodarowały sobie miejsce biwakowe, niedaleko siedziby czarnych mrówek.

W Federacji stwierdzono, że to sprawa między nimi a czarnymi. Byli i tacy, którym wręcz żal było zostawiać te wątłe stworzenia na pastwę czarnych mrówek.

Tymczasem karłowate wcale nie zostały zmasakrowane. Widziano je codziennie, jak taszczyły gałązki i małe chrząszcze. Nie widywano już natomiast… czarnych mrówek.

Do tej pory nie wiadomo, co się wydarzyło, ale beloka-nijskie zwiadowczynie doniosły w swych raportach, że obecnie karłowate zajmują całe gniazdo czarnych. Zdarzenie to przyjęto jako zrządzenie losu, niemal z humorem. Dobrze im tak, tym zarozumiałym czarnym - w korytarzach upajano się tym zapachem. Poza tym te małe mrówki od siedmiu boleści nie będą niepokoić Federacji.

Problem polegał na tym, że po czarnych przyszła kolej na rój pszczół z krzaka dzikiej róży. Karłowate zajęły ich gniazdo… Wkrótce potem ostatnia termitiera z Północy i gniazdo czerwonych jadowitych mrówek przeszły na stronę karłowatych!

Napływający do Bel-o-kan uchodźcy, dzięki którym wzrastała liczba najemników, opowiadali, że karłowate wykorzystywały wyjątkowo nowoczesne strategie wojskowe. Na przykład zatruwały wodopoje, wlewając do nich toksyczne wyciągi kwiatowe.

Mimo to nikt nie niepokoił się jeszcze poważnie. Kiedy jednak Niziu-ni-kan padło w zeszłym roku w 2°, wreszcie zorientowali się, że mają do czynienia z groźnymi przeciwnikami. Co prawda rudnice nie doceniły karłowatych, ale te również źle je oszacowały. Niziu-ni-kan było niewielkim miastem, lecz sprzymierzonym z Federacją. Nazajutrz po zwycięstwie karłowatych dwieście czterdzieści legionów po tysiąc dwieście wojowniczek każdy urządziło im pobudkę. Wynik walki był z góry przesądzony, co jednak nie zniechęciło karłowatych do zażartej walki. Oddziały Federacji potrzebowały aż całego dnia, by dostać się do wnętrza oswobodzonego Miasta.

Na miejscu odkryto, że karłowate umieściły w Niziu-ni-kan nie jedną, lecz… dwieście królowych. To był szok.


ARMIA ZACZEPNA: Mrówki są jedynymi owadami żyjącymi w społeczeństwie utrzymującymi oddziały zaczepne.

Termity i pszczoły, gatunki mniej wyrafinowane – monarchiści i lojaliści, wykorzystują swych żołnierzy jedynie do obrony miasta lub ochrony robotnic, gdy te oddalają się od gniazda. Rzadko widuje się termitierę lub ul prowadzące kampanię mającą na celu podbój nowych terenów. Chociaż i to się zdarzało.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Wzięte w niewolę królowe karłowatych opowiedziały historię i opisały zwyczaje tego gatunku. Zaskakująca to była opowieść.

Dawno temu karłowate żyły w innej krainie, odległej o miliardy głów stąd.

Kraj ten wielce się różnił od lasu Federacji. Rosły tam olbrzymie owoce, kolorowe i bardzo słodkie. Poza tym nie było tam ani zimy, ani hibernacji. Na tej ziemi mlekiem i miodem płynącej karłowate wybudowały dawne Shi-gae-pou, miasto wywodzące się z bardzo starej dynastii. Powstało ono u stóp wielkiego oleandra.

Pewnego dnia jednak oleander został wyrwany z ziemi i włożony do drewnianej skrzyni. Karłowate próbowały wydostać się z pudła, zostało jednak umieszczone ono wewnątrz jakiejś olbrzymiej i twardej konstrukcji. Te z mrówek, które dotarły do jej granic – wpadły do wody. Wody słonej, ciągnącej się wszędzie, jak okiem sięgnąć.

Wiele karłowatych utopiło się, próbując odnaleźć ziemię przodków, wreszcie większością głosów zdecydowano, że trzeba przetrwać w tej wielkiej, twardej konstrukcji otoczonej wodą. Mijały dni. Dzięki narządowi Johnstona wyczuwały, że przemierzają niewiarygodne odległości z bardzo dużą prędkością.

Przemierzyliśmy ponad sto ziemskich barier magnetycznych. Dokąd podążaliśmy? Tutaj. Wysadzono nas razem z oleandrem. Odkryliśmy ten świat i jego egzotyczną florę i faunę.

Przesiedlenie przyniosło jedynie rozczarowanie. Owoce, kwiaty i owady były mniejsze, mniej kolorowe. Karłowate opuściły kraj czerwony, żółty, błękitny, by znaleźć się w zielonym, czarnym, brązowym. Świat pastelowy w zamian za jaskrawą krainę. No i jeszcze unieruchamiające wszystko zima i mróz. Tam nie wiedziały nawet, że zimno istnieje, a jedynym powodem, dla którego odpoczywały, było ciepło!

W pierwszej kolejności karłowate wynalazły różne sposoby ochrony przed zimnem. Najbardziej skuteczną metodą okazało się napychanie się cukrem i pokrywanie ciała śliną ślimaka. Jeśli chodzi o cukier – zbierały fruktozę z truskawek, jeżyn i czereśni. Aby zdobyć tłuszcz – rozpoczęły w okolicy prawdziwą eksterminację ślimaków.

Zaskakiwały również ich odmienne zwyczaje: nie miały ani skrzydlatych osobników płciowych, ani lotu godowego. Samice kochały się i składały jaja pod ziemią. Dlatego też każde miasto posiadało nie jedną, lecz kilkaset samic składających jaja. Dawało im to znaczącą przewagę: poza o wiele wyższym niż u rudnic przyrostem naturalnym były również bardziej odporne. Wystarczało jedynie zabić królową, by zniszczyć całe miasto rudych, gniazdo karłowatych natomiast mogło odradzać się, dopóki przy życiu ostała się przynajmniej jedna płciowa istota.

Ale to jeszcze nie wszystko. Karłowate miały zupełnie inne podejście do podbojów terytorialnych. W odróżnieniu od rudych, które po miłosnym locie lądowały jak najdalej, by następnie łączyć miasta ścieżkami, tworząc rozległe imperium Federacji, karłowate posuwały się centymetr po centymetrze, zdobywając tereny wokół centralnego miasta.

Nawet ich małe rozmiary okazały się atutem. Potrzebowały niewielkiej ilości kalorii, by zachować bystry umysł i wysoką wydajność działania. Ich prędkość można było podziwiać podczas pewnej pamiętnej wielkiej ulewy.

Gdy rude były jeszcze na etapie ewakuowania, nie bez problemów, ostatnich jajeczek i stad mszyc z zatopionych korytarzy, karłowate zdążyły już zbudować nowe gniazdo we wgłębieniu kory wielkiej sosny, gdzie przetransportowały wszystkie swoje skarby…

Belo-kiu-kiuni poruszyła się, jakby chcąc odegnać niepokojące myśli. Złożyła właśnie dwa jajeczka-wojowniczki. W pobliżu nie ma nianiek, by się nimi zająć, a ona jest głodna. Zjada więc łakomie te pożywne proteiny.

Droczy się ze swoją mięsożerną rośliną. Zmartwienia biorą jednak górę. Jedynym sposobem na tę tajemną broń byłoby wynalezienie innej, jeszcze doskonalszej i straszliwszej.

Mrówki rudnice odkryły po kolei kwas mrówkowy, liść – tarczę, klejące pułapki. Wystarczy znaleźć coś innego. Broń, która zaskoczyłaby karłowate, jeszcze gorsza od niszczycielskiej gałęzi!

Królowa wychodzi ze swej loży, idzie na spotkanie z wojowniczkami. Sugeruje im, by w grupach zastanawiały się nad wynalezieniem broni przeciwko tajnej broni. Jej bodziec jest przyjęty pozytywnie przez Federację.

Tu i ówdzie tworzą się małe grupki złożone z trzech lub pięciu wojowniczek, czasami dołączają do nich robotnice. Przytykają czułki jedne do drugich, tworząc trójkąt lub pięciokąt – przeprowadzają setki Porozumień Absolutnych.


– Uwaga, zatrzymuję się! – ostrzegł Galin, chcąc uniknąć zderzenia z ciężarem ośmiu strażaków idących za nim.

– Ależ tu ciemno! Podajcie mi silniejszą latarkę.

Odwrócił się i ktoś podał mu dużą lampę. Strażacy mieli niepewne miny, chociaż ubrani byli w skórzane kurtki i kaski. Co mu strzeliło do głowy, żeby na tego typu wyprawę wkładać coś równie mało praktycznego jak marynarka.

Schodzili ostrożnie. Inspektor, pełniący rolę oka ekspedycji, starał się oświetlić każdy zakamarek, zanim zrobił krok do przodu. Szli w ten sposób wolniej, lecz bezpieczniej.

Snop światła latarki omiótł napis wyryty na ścianie, na wysokości wzroku.

Zastanów się.

Jeśliś czysty,

Chemiczne gody wyrządzą Ci szkodę. Nieszczęsny ten, kto zbyt długo zabawi, Niech powstrzyma się ten, kto zbyt płochy. Ars Magna

– Widzieliście to? – spytał jeden ze strażaków.

– To stary napis, i tyle… – uspokajał inspektor Galin.

– Trąci mi to jakimiś czarownicami…

– W każdym razie to diabelnie głębokie.

– Co? To zdanie?

– Nie, to miejsce. Wygląda na to, że schody ciągną się kilometrami.

Ruszyli dalej. Oceniali, że znajdują się jakieś 150 metrów pod poziomem miasta. A schody nadal biegły w dół zakręt za zakrętem. Jak spirala DNA. Niemal kręciło im się od tego w głowie. Głębiej, coraz głębiej.

– Można tak w nieskończoność – mruknął jeden ze strażaków. – Nie jesteśmy przygotowani do zabawy w speleologów.

– Myślałem, że trzeba po prostu wyciągnąć kogoś z piwnicy – rzekł inny, niosący nadmuchiwane nosze. – Żona czeka na mnie od ósmej z kolacją, pewnie jest zachwycona, dochodzi dziesiąta.

Galin starał się przywrócić porządek.

– Słuchajcie, chłopaki! Jesteśmy już bliżej dna niż powierzchni, więc jeszcze tylko mały wysiłek. Nie poddamy się przecież teraz.

Tymczasem pokonali zaledwie jedną dziesiątą drogi…

Po PA trwającym kilka godzin w temperaturze 15° grupa żółtych mrówek najemników przedstawia pomysł, który wszystkie inne centra nerwowe szybko uznają za najlepszy. Tak się składa, że Bel-o-kan ma liczną grupę najemników należących do dość osobliwego gatunku łupaczy ziaren. Mrówki te obdarzone są olbrzymich rozmiarów głową i długimi ostrymi żuwaczkami, którymi miażdżą najtwardsze ziarna. Nie sprawdzają się w walce, gdyż ich nóżki są za krótkie, a tułów za ciężki. Po co więc miałyby wlec się mozolnie na pole bitwy, skoro powodują tam więcej szkód niż pożytku? Rudnice postanowiły wykorzystać je do prac gospodarskich, na przykład do cięcia dużych gałązek.

Żółte mrówki wynalazły sposób na to, jak zmienić te wielkie niezdary w prawdziwych wojennych pogromców. Wystarczy, że sześć małych, żwawych robotnic weźmie jedną na grzbiet! W ten sposób łupacze, kierując się węchem, niesione na żywych nóżkach mogą natrzeć z dużą prędkością na przeciwnika i rozszarpać go na części długimi żuwaczkami.

Kilka obżartych cukrem wojowniczek robi próby w solarium. Sześć mrówek podnosi jednego łupacza i biegnie, starając się utrzymać równy krok. Wygląda na to, że działa świetnie.

W Bel-o-kan właśnie wynaleziono czołg.


Nigdy nie powrócili na powierzchnię. Następnego dnia gazety doniosły: „Fontainebleau – tajemnicze zniknięcie w piwnicy ośmiu strażaków i inspektora policji”.


O pierwszych promieniach słońca karłowate mrówki oblegające Zakazane Miasto La-chola-kan przymierzają się do rozpoczęcia bitwy. Rudnice, odcięte od świata, ukryte w pniaku, są wygłodniałe i wycieńczone. Długo już nie wytrwają. Walki zostają wznowione. Po długiej strzelaninie kwasem karłowate zdobywają kolejne skrzyżowanie. Wyżarte strzałami drewno wypluwa zwłoki oblężonych wojowniczek. Ostatnie ocalałe rude mrówki są u kresu sił. Karłowate wdzierają się coraz głębiej do Miasta. Partyzanci ukryci w zakamarkach sklepienia nie są już w stanie ich powstrzymać. Loża królewska musi być już blisko. Wewnątrz królowa zwalnia rytm bicia serca. Wszystko przepadło.

Nagle jednak oddziały karłowatych wysunięte najbardziej do przodu wyczuwają zapach alarmu. Coś dzieje się na zewnątrz. Zawracają.

Na Wzgórzu Maków, górującym nad miastem, dostrzec można pośród czerwonych kwiatów tysiące czarnych punkcików.

A więc Belokanijki ostatecznie zdecydowały się przyjść z odsieczą. Jeszcze tego pożałują. Karłowate wysyłają najemnych giermków-posłańców, aby ostrzegli Miasto Centralne. Wszyscy przekażą ten sam feromon:

Atakują! Przyślijcie posiłki od wschodu, by zaskoczyć je z obu stron. Przygotujcie tajną broń.


Pierwszy ciepły promyk, który przedarł się przez chmury, przyspieszył decyzję o przystąpieniu do ataku. Jest 8.03. Oddziały belokanijskie pokonują pędem stok, omijają źdźbła traw, przeskakują przez ziarna żwiru. Miliony wojowniczek biegną z rozwartymi szeroko żuwaczkami. Widok ten robi naprawdę duże wrażenie.

Ale karłowate wcale się nie boją. Przewidziały tę taktykę. Poprzedniego dnia wykopały dziury w ziemi w układzie ukośnej szachownicy. Ukryły się w nich, zakopane w piachu, wystawiając na powierzchnię jedynie żuwaczki.

To posunięcie karłowatych niweczy atak rudych. Na próżno walczą z przeciwnikami, którzy ukazują jedynie swoje mocne strony. Nie ma sposobu, by odciąć im nóżki czy wyrwać odwłok.

Teraz nadchodzi chwila, w której większość piechoty Shi-gae-pou, przyczajona nieopodal przy grupie borowików szatańskich, wyrusza z kontrofensywą, zaskakując rudnice od tyłu.

Belokanijek są miliony, Shigaepounijek zaś dziesiątki milionów. Na jedną rudą przypada co najmniej pięć karłowatych, nie mówiąc już o przyczajonych w małych norkach wojowniczkach, które przycinają wszystko, co nawinie im się na żuwaczki.

Szala zwycięstwa wkrótce przechyla się na korzyść liczniejszych. Oddziały federalne rozpraszane są przez wyskakujące zewsząd karłowate.

O 9.36 Belokanijki zaczynają się wycofywać. Karłowate wydzielają już zapachy zwycięstwa. Ich strategia sprawdziła się doskonale. Nie ma nawet potrzeby użycia tajnej broni! Podążają za armią uciekinierów, uważając, że twierdzę La-chola-kan można uznać za zdobytą.

Ale na swych krótkich nóżkach karłowate muszą zrobić dziesięć kroczków tam, gdzie rudym wystarcza raptem jeden skok. Szybko męczą się wspinaczką na Wzgórze Maków. Na to właśnie liczyły rudnice w swej strategii. Pierwsza szarża miała służyć wyciągnięciu oddziałów karłowatych z zagłębienia terenu, by stawić im czoło na zboczu.

Rude docierają do grzbietu wzgórza, oddziały karłowatych biegną za nimi w całkowitej rozsypce. Na szczycie w jednej chwili pojawia się las ostrzy. To olbrzymie szczypce łupaczy. Unoszą się, by zalśnić w promieniach słońca, a po chwili ustawić równolegle do ziemi i ruszyć na karłowate. Łupacze ziaren, łupacze ziaren!

Całkowite zaskoczenie. Oszołomione Shigaepounijki, z zesztywniałymi ze strachu czułkami, dają się kosić jak trawnik. Łupacze przecinają linię wroga w wielkim pędzie, korzystając ze spadku terenu. Pod każdym z nich sześć robotnic przebiera nóżkami ze wszystkich sił. Są gąsienicami tej wojennej machiny – Dzięki doskonale zsynchronizowanej komunikacji między kołami a wieżyczką czołgu, zwierzę na trzydziestu sześciu nóżkach i o dwóch gigantycznych żuwaczkach z łatwością przebija się przez armię przeciwnika.

Karłowatym jedynie migają przed oczami te wielkie, ciężkie machiny, które atakują je setkami, niszczą, zgniatają, mielą. Olbrzymie żuwaczki zanurzają się w masie ciał, skubią i unoszą się pełne krwawiących nóżek i głów zgniatanych niczym słoma.

Totalna panika. Sterroryzowane karłowate wpadają na siebie, depczą się, czasami zabijają nawzajem.

Belokanijskie czołgi, przeczesawszy w ten sposób piechotę karłowatych, zostawiły ją za sobą i podążają dalej w swym pędzie. Stop. Wspinają się znów po zboczu, cały czas w idealnym szyku, by ponownie przejechać niszczycielskim walcem. Te z karłowatych, które ocalały, chciałyby uciec, lecz u szczytu wzgórza rysuje się już drugi front czołgów… przystępujący do natarcia!

Dwie równoległe kolumny łączą się. Przed każdym czołgiem rosną stosy trupów. Hekatomba.

Obserwujące z daleka całą bitwę Lacholakanijki podchodzą teraz, by dopingować siostry. Początkowe zdziwienie ustępuje miejsca entuzjazmowi. Emitują feromony radości. To zwycięstwo technologii i inteligencji! Nigdy do tej pory geniusz Federacji nie objawił się równie efektownie.


Tymczasem Shi-gae-pou nie odkryło jeszcze wszystkich swoich kart. Nadal ma tajną broń. Teoretycznie została ona stworzona z myślą o wypłaszaniu krnąbrnych, oblężonych przeciwników, ale przy tak nieprzyjemnym obrocie spraw karłowate decydują się pójść na całość.

Sekretna broń ma postać ciemnej rośliny, na którą nawleczono czaszki mrówek rudnic.

Kilka dni wcześniej karłowate odkryły zwłoki jednej z uczestniczek ekspedycji, należącej do Federacji. Jej ciało rozprysło się pod naciskiem pasożytniczego grzyba o nazwie Alternciria – Karłowate badaczki przeanalizowały ów fenomen i zorientowały się, iż grzyb ten produkuje lotne spory, które przylepiają się do pancerza, przeżerają go, przenikają do środka organizmu stworzenia i rozpychają aż do rozerwania szkieletu. Cóż za broń!

Niezawodność gwarantowana. Spory przyczepiają się bowiem jedynie do chityny rudych, a do karłowatych nie. Powód jest prosty – te ostatnie, często marznąc, mają zwyczaj smarowania się śliną ślimaków! A substancja ta chroni przed Alternarią.

Belokanijki może i wymyśliły czołg, ale Shigaepounijki wynalazły broń biologiczną.

Jeden z oddziałów piechoty rusza z trzema setkami zainfekowanych czaszek, odzyskanych po pierwszej bitwie w La-cho-la-kan. Rzucają je w sam środek nieprzyjacielskiej armii. Łupa-cze ziaren i niosące je mrówki kichają wśród śmiertelnego pyłu. Widząc, że oblepia on ich pancerze, wpadają w panikę. Żywe nóżki porzucają swój ładunek. Łupacze, pozostawione same sobie, przerażone atakują towarzyszy. Całkowity chaos.

Około 10.00 nagła fala zimna rozdziela walczące strony. Nie da się walczyć w lodowatych podmuchach wiatru. Oddziały karłowatych korzystają z chwili przerwy, by się wycofać. Czołgi rudnic mozolnie wspinają się na wzniesienie.

W obydwu obozach trwa przeliczanie rannych, analizowanie strat. Sporządzony na szybko bilans okazuje się przygnębiający. Obie strony chętnie zmieniłyby wynik bitwy.

U Belokanjinek rozpoznano spory Alternarii. Zapada decyzja, by stracić wszystkie wojowniczki, które miały styczność z grzybem, aby oszczędzić im nieuniknionych cierpień.

Przybiegają szpiedzy z informacją, iż można się ochronić przed skutkami działania broni biologicznej – wystarczy pokryć ciało śliną ślimaka. Tak też zrobiono. Trzy mięczaki (obecnie coraz trudniej o nie) zostały zgładzone i każda mrówka zabezpiecza się przed atakiem.

Kontakt czułkami. Stratedzy rudnic stwierdzają, że nie można już atakować samymi czołgami. Pada nowy rozkaz – czołgi zajmą miejsce w środku, a sto dwadzieścia legionów biegnącej piechoty i sześćdziesiąt oddziałów legii cudzoziemskiej będzie kroczyć po bokach. Nastrój zdecydowanie się poprawia.


MRÓWKA ARGENTYŃSKA: Mrówki argentyńskie (Iridomyrmex humilis) pojawiły się we Francji w 1920 roku. Prawdopodobnie znalazły się w transporcie donic z oleandrami, przeznaczonymi do ukwiecenia dróg Lazurowego Wybrzeża.

Pierwsza wzmianka o nich pojawiła się w 1866 roku w Buenos Aires (stąd ich nazwa). W1891 roku trafiono na ich ślad w Stanach Zjednoczonych, w Nowym Orleanie.

Ukryte w grzywie koni argentyńskich przeznaczonych na eksport, docierają w 1908 roku do Afryki Południowej, w 1910 do Chile, do Australii w 1917, wreszcie do Francji w 1920.

Gatunek ten charakteryzuje się nie tylko maleńkimi rozmiarami, dzięki którym stworzenia te zyskały sobie miano Pigmejów wśród innych mrówek, lecz przede wszystkim inteligencją i zaciętością w walce.

Wkrótce po zadomowieniu się na południu Francji mrówki argentyńskie zaczęły zwalczać wszystkie miejscowe gatunki… i pokonały je!

W1960 roku przekroczyły Pireneje i dotarły aż do Barcelony. W1967przeszły przez Alpy i zalały Rzym. Na początku lat 70. rozpoczęły wędrówkę na północ. Przyjmuje się, iż podczas upałów w końcu lat 90. XX wieku przekroczyły Loarę. Napastnicy o taktyce wojennej, której nie powstydziłby się sam Juliusz Cezar czy Napoleon, stanęli teraz twarzą w twarz z dwoma dość upartymi gatunkami: mrówkami rudnicami (na południu i wschodzie regionu paryskiego) i mrówkami faraona (na północ i zachód od Paryża).

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Bitwa Maków wciąż nierozstrzygnięta. O 10.13 Shi-gae-pou decyduje się posłać po posiłki. Dwieście czterdzieści legionów armii rezerwistów ruszy na pomoc ocalałym z pierwszego starcia. Wyjaśnia im się taktykę czołgów. Czułki łączą się w PA. Musi być przecież jakiś sposób na te dziwne machiny… Około 10.30 jedna z robotnic proponuje: Łupacze poruszają się dzięki sześciu niosącym je mrówkom. Wystarczy odciąć im żywe nóżki. Pada kolejny pomysł:

Słabym punktem tych machin jest ich mała zwrotność. Można to wykorzystać. Ustawimy się w formie zwartych oddziałów. Gdy machiny podejmą natarcie, rozstąpimy się na boki, dając im wolne przejście. Gdy będą jeszcze rozpędzone, uderzymy od tyłu. Nie zdążą się odwrócić.

I trzeci pomysł:

Zauważyliśmy, że synchronizację ruchu nóżek zawdzięczają porozumieniu za pomocą czułków. Wystarczy odciąć je łupaczom, by nie mogły kierować niosącymi je mrówkami.

Wszystkie pomysły są zapamiętane. Karłowate biorą się za układanie nowego planu bitwy.


CIERPIENIE: Czy mrówki mogą cierpieć? A priori nie. Nie mają systemu nerwowego odpowiedzialnego za tę funkcję. A kto nie ma nerwów, nie otrzymuje też informacji o bólu. To tłumaczyłoby, dlaczego oderwane części mrówek „żyją” czasami dość długo niezależnie od reszty ciała.

Brak bólu wprowadza nas w całkiem nowy świat science-fiction. Bez bólu nie ma strachu, a może nawet i samoświadomości. Przez długi czas entomolodzy zastanawiali się nad pewną teorią: jedność społeczeństwa mrówek wynika z faktu, że te nie cierpią. To tłumaczy wszystko i nic. Ma to jednak jeszcze inną zaletę: zabijając je, czujemy się zwolnieni z wszelkich skrupułów.

Aleja bałbym się zwierzęcia, które nie cierpi.

Cała ta koncepcja jest jednak fałszywa. Mrówka, której odcina się głowę, emituje charakterystyczny zapach. Zapach bólu. Coś zatem się dzieje. Mrówka nie ma elektrycznych bodźców nerwowych, ma jednak bodźce chemiczne. Wie, kiedy brakuje jej cząstki samej siebie, i cierpi z tego powodu. Cierpi na swój sposób, z pewnością inny niż nasz, niemniej jednak cierpi.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Walki zostają wznowione o 11.47. Długa, zwarta linia; karłowatych żołnierzy rusza powoli szturmem na Wzgórze Maków. Wśród kwiatów pojawiają się czołgi. Na dany sygnał pędzą w dół. Legiony rudych wraz z najemnikami harcują na flankach, gotowe dokończyć pracę po olbrzymich machinach.

Obie armie dzieli już odległość nie większa niż sto głów… Pięćdziesiąt… Dwadzieścia… Dziesięć! Zanim jednak pierwszy łupacz dotyka jakiegokolwiek przeciwnika, zdarza się coś dziwnego. Zwarta linia Shingapounijek rozstępuje się nagle. Wojowniczki ustawiają się w czworoboki.

Każdy z czołgów widzi, jak wróg znika, a przed nim otwiera się wolne przejście. Żaden z nich nie ma jednak odruchu, by ruszyć zygzakiem i natrzeć na karłowate. Żuwaczki szczękają próżni, trzydzieści sześć nóżek biegnie bez celu.

W powietrzu unosi się cierpki fluid:

Odciąć im nóżki!

Karłowate nurkują natychmiast pod czołgi i mordują tragarzy, a następnie czym prędzej umykają, by uniknąć zgniecenia przez walące się ciała łupaczy.

Inne rzucają się odważnie pomiędzy dwa rzędy tragarzy i rozpruwają żuwaczką odsłonięty brzuch. Pojawia się ciecz – życie wylewa się z łupaczy na ziemię.

Jeszcze inne wspinają się na machiny, odcinają im czułki i natychmiast zeskakują. Czołgi padają jeden za drugim. Pozbawione tragarzy łupacze wloką się jak obłożnie chorzy. Przeciwnik dobija je bez problemu.

Przerażający widok! Sześć robotnic, które jeszcze nie zorientowały się, co się stało, nadal niesie rozprute zwłoki… Łupacze widzą, jak ich „koła” rozbiegają się na wszystkie strony, rozdzierając je na części…

Klęska ta zapowiada upadek technologii czołgów. Ileż wielkich wynalazków w historii mrówek zniknęło tylko dlatego, że zbyt szybko znaleziono na nie sposób!

Biegnące po bokach czołgów legiony rudnic i ich najemników nagle stwierdzają, że są całkowicie odsłonięte. Umieszczono je tam, by niszczyły niedobitków, tymczasem są zmuszone do desperackiej strzelaniny. Karłowaci żołnierze już ustawili się z powrotem w szyku – masakra łupaczy została przeprowadzona brawurowo. Gdy tylko któraś z Belokanijek zaatakuje jeden z krańców oddziału, zostanie natychmiast wessana i powalona na ziemię przez tysiące żarłocznych żuwaczek.

Rude i ich żołdacy mogą już tylko się cofać. Przegrupowane na szczycie wzgórza, obserwują karłowate, które powoli wspinają się nadal w zwartych szeregach. Przerażająca wizja!

Największe wojowniczki staczają ze wzniesienia kawałki żwiru, licząc na to, że zyskają trochę czasu. Lawina nie opóźnia jednak pochodu. Czujne karłowate zwinnie usuwają się z drogi spadającym głazom i równie szybko powracają na swoje miejsce w szyku. Ofiar jest niewiele.

Oddziały belokanijskie gorączkowo szukają rozwiązania, które wyciągnęłoby je z tarapatów. Kilka wojowniczek proponuje, by powrócić do dawnych technik walki. Czemu by po prostu nie wykorzystać artylerii? Prawdą jest bowiem, że od początku starcia niemal wcale nie użyto kwasu, który w bitewnym zamęcie niszczy tyle samo wrogów, co sprzymierzeńców, lecz w tym wypadku – w walce przeciwko zwartym szeregom karłowatych – powinien dać dobre wyniki.

Artylerzystki ustawiają się w pozycji do strzału, mocno wsparte na czterech tylnych nóżkach, z odwłokiem ku przodowi. Mogą w ten sposób poruszać nim z góry na dół i z prawa na lewo, by wybrać kąt najlepszy do strzału.

Karłowate, znajdujące się nieco poniżej, widzą jedynie czubki tysięcy odwłoków, wystające zza grzbietu wzniesienia, ale jeszcze nie rozumieją, co je czeka. Przyspieszają, by wreszcie pokonać ostatnie centymetry stoku.

Do ataku! W zwartych szeregach!

W obozie wroga pada tylko jedno słowo:

Ognia!

Z brzuchów bucha na karłowate ostry jad. Puf, puf, puf. Żółta ciecz śmiga w powietrzu, chłoszcze pierwsze szeregi napastników.

W pierwszej kolejności topią się czułki. Ściekają na głowy. Następnie trucizna spływa na pancerze, rozpuszczając je, jakby były z plastiku. Skazane na męki ciała padają, tworząc cienką zaporę, na której potykają się kolejne karłowate. Po chwili opanowują się i rzucają wściekłe do ataku. Na szczycie zmiennicy zastępują pierwszą ekipę.

Ognia!

Czworoboki rozsypują się, ale karłowate nadal prą naprzód, depcząc miękkie, martwe ciała.

Do trzeciej linii artylerzystek dołączają mrówki plujące klejem. Ognia!

Tym razem oddziały karłowatych ulegają całkowitemu rozbiciu. Miotają się w kałużach kleju. Próbują jeszcze kontratakować, ustawiając rząd artylerzystek. Te posuwają się tyłem ku szczytowi wzgórza i strzelają, nie mogąc jednak dobrze wycelować. Nie są w stanie dobrze zaprzeć się nóżkami na stoku.

Ognia! – nadają karłowate.

Ich krótkie odwłoki wystrzeliwują jednak tylko małe kropelki kwasu. Nawet gdyby dosięgły celu, podrażniłyby jedynie pancerze, nie niszcząc ich.

Ognia!

Krople kwasu padające z obu obozów krzyżują się w powietrzu, zderzają od czasu do czasu. Widząc tak słabe efekty, Shingaepounijki rezygnują z artylerii. Uważają, że uda im się zwyciężyć, trzymając się nadal taktyki zwartych czworoboków piechoty.

Zewrzeć szeregi.

Ognia! - pada odpowiedź rudych, których artylerzystki spisują się na medal. Kolejna dawka kwasu i kleju.

Mimo celnych strzałów karłowate docierają na szczyt Wzgórza Maków. Ich sylwetki tworzą czarną masę pałającą żądzą zemsty.

Natarcie. Wściekłość. Grabież.

Nie ma już gadżetów. Rude artylerzystki nie mogą strzelać, czworoboki karłowatych nie są w stanie dłużej utrzymać się razem.

Chmara. Szturm. Lawa.

Wszystko się miesza, rozsypuje, ustawia, biegnie, skręca, ucieka, naciera, rozbiega, łączy, jątrzy małymi atakami, pcha, ciągnie, podskakuje, upada, pogania, pluje, podtrzymuje, bucha gorącem. Wszechobecne pragnienie śmierci. Toczą się walki, fechtunki, pojedynki. Biega się po ciałach żywych i tych już nieruchomych. Każda ruda ma na karku przynajmniej trzy wściekłe karłowate. Siły jednak są rozłożone sprawiedliwie, jako że rudnice są trzy razy większe.

Ramię przy ramieniu. Zapachowe krzyki. Mgła gorzkich feromonów.

Ścierają się ze sobą miliony ostrych żuwaczek, karbowanych, w kształcie piły, miecza, płaskich szczypiec, o jednym ostrzu, obosiecznych, pokrytych trującą śliną, klejem, krwią. Ziemia drży.

Ramię przy ramieniu.

Pokryte małymi ostrzami żuwaczki tną powietrze, by utrzymać przeciwnika na odległość. Nóżki o ostrych pazurkach chłoszczą niczym dokuczliwe ciernie.

Pochwycenie. Zaskoczenie. Wzgardzenie.

Chwyta się przeciwnika za żuwaczki, za czułki, za głowę, tułów, odwłok, nóżki, kolana, łokcie, szczelinę w pancerzu, wgłębienie w chitynie, oko.

Ciała padają, toczą się po wilgotnej ziemi. Karłowate wspinają się po łodydze obojętnego na wszystko maku i z rozczapierzonymi pazurkami rzucają w dół na przerażoną rudą mrówkę. Przebijają jej grzbiet aż po serce.

Ramię przy ramieniu.

Żuwaczki pokrywają gładkie zbroje.

Jedna z rudnic zręcznie używa swych czułków niczym dwóch oszczepów, które równocześnie wyrzuca wprzód. Przebija naraz dziesiątki czaszek przeciwników, nie tracąc nawet czasu na oczyszczenie pokrytych przezroczystą krwią szpikulców.

Ramię przy ramieniu. Na śmierć.

Olbrzymie ilości leżących na ziemi odciętych nóżek i czułków przypominają iglasty dywan.

Ocalałe z La-chola-kan nadbiegają i rzucają się do walki, jakby za mało jeszcze było poległych.

Oszołomiona liczbą maleńkich napastników, jedna z rudych wpada w panikę, podciąga odwłok i pryska wokół kwasem mrówkowym, zabijając równocześnie wrogów i samą siebie. Wszystkie topią się niczym wosk.

Nieco dalej inna wojowniczka jednym ruchem wyrywa głowę przeciwniczce. W tym samym momencie, kiedy w identyczny sposób zostaje wyrwana jej własna.

Wojowniczka 103 683, widząc nacierające na nią oddziały karłowatych, z paroma dziesiątkami towarzyszek swej kasty utworzyła waleczny trójkąt, który długi czas siał postrach wśród grupek karłowatych. Teraz trójkąt rozpada się i musi sama stawić czoło pięciu Shingaepounijkom, ociekającym krwią jej ukochanych sióstr.

Gryzą ją wszędzie. Odwzajemnia się im, jak może, w głowie dźwięczą jej rady starej wojowniczki:

Każda walka jest rozgrywana jeszcze przed starciem. Od decyzji walczących zależy, kto będzie zwycięzcą, a kto zwyciężonym. Wszystko jest kwestią podziału ról… Wszystko jest kwestią nastawienia. Trzeba nastawić się na zwycięstwo, a będzie ono pewne.

Ten sposób może i jest skuteczny, kiedy ma się do czynienia z jednym przeciwnikiem. Ale kiedy jest ich pięciu? Wtedy czuje się, że przynajmniej dwóch z nich chce wygrać za wszelką cenę. Karłowata, która uparcie tnie jej stawy, i ta, która właśnie próbuje wyrwać jej tylną nóżkę. Ruda czuje przypływ energii. Szamocze się, niczym sztylet zanurza jeden z czułków w szyję wroga, uwalnia się z uchwytu drugiej mrówki, powalając ją uderzeniem żuwaczki.

Tymczasem karłowate powróciły, by rozrzucić na polu bitwy dziesiątki głów zarażonych Alternarią. Ponieważ jednak wszyscy chronieni są ślimaczą śliną, spory krążą w powietrzu, ześlizgują się z pancerzy, wreszcie opadają na żyzną ziemię. Zdecydowanie nie jest to dobry dzień dla nowoczesnej broni. Na wszystko znalazł się sposób.

O trzeciej po południu następuje szczytowa faza ataku. W powietrzu unoszą się kłęby oleistego kwasu i charakterystyczne wyziewy schnących myrmeceńskich trupów. O wpój do piątej mrówki, które jeszcze trzymają się na nogach i mają przynajmniej dwie nóżki, nadal walczą wśród maków. Pojedynki ustają dopiero o piątej, z powodu zapowiadających burzę grzmotów. Tak jakby niebo miało już dość przemocy. A może to tylko spóźniona marcowa ulewa.

Ocaleni i ranni wycofują się. Podsumowanie strat: 5 milionów zabitych, w tym 4 miliony karłowatych. La-chola-kan wyzwolone. Jak okiem sięgnąć, ziemia usiana jest rozczłonkowanymi ciałami, rozdartymi pancerzami, złowieszczymi kikutami, drgającymi od czasu do czasu w ostatnim tchnieniu życia. Dokoła mnóstwo przezroczystej niczym lakier krwi i kałuż żółtawego kwasu.

Grupka karłowatych, jeszcze ciągle grzęznących w kleju, szamocze się, rozmyślając, jak tu powrócić do rodzinnego Miasta. Ptaki wyłapują je szybko, chcąc zdążyć przed deszczem.

Błyskawice oświetlają grafitowe chmury, a szkielety czołgów połyskują, wznosząc arogancko ku górze swe żuwaczki, jakby te ponure ostrza miały zamiar rozpruć odległe niebo. Kurtyna opadła, deszcz obmywa scenę.


Mówiła z pełnymi ustami.

– Bilsheim? – Halo?

– Ghm, ghm… Pan sobie chyba ze mnie żartuje, Bilsheim! Czytał pan gazety? Inspektor Galin to pański podwładny, prawda? To ten mały, wkurzający facet, który chciał przejść ze mną na ty już pierwszego dnia?

To szefowa policji, Solange Doumeng.

– Eee… tak, chyba tak.

– Mówiłam panu, że to ordynarny gbur, a teraz się dowiaduję, że okrzyknięto go pośmiertnie bohaterem. Pan jest całkowicie nieodpowiedzialny! Co pana napadło, żeby do tak poważnej sprawy przydzielić kogoś równie niedoświadczonego?

– Galin nie jest niedoświadczony, to doskonały pracownik. Sądzę raczej, że nie doceniliśmy wagi tej sprawy…

– Dobrzy pracownicy znajdują rozwiązania, a źli jedynie się tłumaczą.

– Są przypadki, w których nawet najlepsi spośród nas…

– Są przypadki, w których nawet najgorsi spośród was mają obowiązek odnieść sukces. Wyciągnięcie dwóch osób z piwnicy należy do tej właśnie kategorii spraw.

– Proszę mi wybaczyć, ale…

– Wie pan, gdzie może pan sobie wsadzić te swoje przeprosiny, kochasiu? Zrobi mi pan przysługę: wróci do tej piwnicy i wyciągnie wszystkich. Pański bohater Galin zasługuje na chrześcijański pogrzeb. I chcę pod koniec miesiąca przeczytać chwalebny artykuł na temat naszej jednostki.

– A jeśli chodzi o…

– A jeśli chodzi o całą tę sprawę, proszę trzymać gębę na kłódkę! Zajmie się pan prasą, gdy cała sprawa zostanie zamknięta. Bierze pan sześciu żandarmów, jeśli pan chce, i specjalistyczny sprzęt. To wszystko.

– A jeśli…

– A jeśli pan zawali sprawę, może pan na mnie liczyć, zajrzę panu do kieszeni!

Odłożyła słuchawkę.

Komisarz Bilsheim umiał sobie poradzić ze wszystkimi wariatami, oprócz niej. Postanowił więc opracować plan wyprawy.


KIEDY CZŁOWIEK: Kiedy człowiek się boi, jest szczęśliwy lub wściekły, jego gruczoły wewnątrz wydzielnicze produkują hormony które wpływają jedynie na jego własne ciało. Krążą w zamkniętym naczyniu. Serce bije coraz szybciej, człowiek poci się, twarz wykrzywia mu grymas, on sam wydaje z siebie krzyk lub płacze. To jego sprawa. Inni mogą patrzeć, współczując lub nie, w zależności od decyzji swego umysłu.

Kiedy boi się mrówka, jest szczęśliwa lub wściekła, hormony krążą w jej ciele, opuszczają je i penetrują ciała innych. Dzięki ferohormonom, zwanym też feromonami, miliony osobników będą krzyczeć i płakać w tym samym czasie. Musi to być niesamowite wrażenie: czuć to, co przeżywają inni, dawać odczuć to, co czuje się samemu.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


We wszystkich miastach Federacji panuje radosna atmosfera. Wyczerpanym kombatantom oferowane są słodkie, obfite trofalaksje. A jednak nie ma bohaterów. Każdy spełnił swoje zadanie, nieważne, czy dobrze czy źle – po ukończeniu misji zerowane są liczniki zasług.

Rany opatruje się okładami ze śliny. Kilka młodych i naiwnych mrówek trzyma w żuwaczkach jedną, dwie lub trzy ze swych nóżek straconych w walce i cudem odnalezionych. Tłumaczy im się, że niestety, nie można ich przykleić.

W przestronnej komnacie na -45 piętrze żołnierze odtwarzają po kolei etapy Bitwy Maków tym, którzy w niej nie uczestniczyli. Jedni grają rolę karłowatych, drudzy rudych.

Przedstawiają atak na zakazany rewir La-chola-kan, natarcie rudnic, walkę z głowami zmarłych, symulowaną ucieczkę, nadejście czołgów, ich klęskę w obliczu czworobocznych oddziałów karłowatych, zdobywanie wzgórza, rzędy artylerzystek, ostateczne bezładne starcie.

Robotnice licznie stawiły się na przedstawienie. Komentują każde zdarzenie. Jedna sprawa wyjątkowo przykuwa ich uwagę: technika czołgów. W końcu to ich kasta odgrywa w tym wypadku ważną rolę. Ich zdaniem nie powinno się rezygnować z czołgów, a raczej należy nauczyć się wykorzystywać je inteligentniej, nie tylko w natarciu wprost.

Wojowniczce 103 683 udało się wyjść z bitwy w całkiem dobrym stanie. Straciła tylko jedną nóżkę. To drobiazg, gdy ma się ich do dyspozycji aż sześć. Samica 56 i samiec 327, którzy jako osobniki płciowe nie mogli uczestniczyć w wojnie, odciągają ją na stronę. Kontakt czułków.

Nie było tu problemów?

Nie, wszystkie wojowniczki o zapachu skały brały udział io walkach. Zamknęliśmy się w zakazanym rewirze, na wypadek, gdyby karłowate dotarły aż tutaj. A tam? Widziałaś sekretną broń?

Nie.

Jak to nie? Słyszałyśmy o ruchomej gałęzi akacji…

103 683 tłumaczy, że jedyną nową bronią, z którą przyszło im się zmierzyć, była okrutna Alternaria, lecz i na nią znalazł się sposób.

To nie z jej powodu zginęła pierwsza ekspedycja - stwierdza samiec. Alternaria zabija powoli. Poza tym żaden z trupów, które zbadał, nie miał na sobie najmniejszego śladu śmiercionośnych sporów.

A zatem?

Zdezorientowani, postanawiają przedłużyć PA. Naprawdę zależy im na wyjaśnieniu sprawy. Nowa burza mózgów i nowe wątpliwości:

Dlaczego karłowate nie użyły broni, która w tak radykalny sposób zniszczyła dwadzieścia osiem uczestniczek ekspedycji?

Przecież użyły wszelkich sposobów, by wygrać wojnę. Gdyby miały do dyspozycji ową broń, z pewnością by z niej skorzystały! A jeśli jej nie miały? Karłowate pojawiają się zawsze tuż przed lub tuż po uderzeniu tajemnej broni, być może to nie przypadek…

Ta hipoteza pasowałaby dość dobrze do ataku na La-chola-kan. Co się zaś tyczy pierwszej ekspedycji – ktoś z łatwością mógł zostawić ślady identyfikacyjne karłowatych na miejscu zbrodni, by wprowadzić Federację na zły trop. Ale kto miałby w tym interes? Jeśli karłowate nie mają z tym wszystkim nic wspólnego, gdzie szukać winnego? Kto jest ich drugim w kolejności, najbardziej zażartym, odwiecznym wrogiem? Termity!

Podejrzenie nie jest bynajmniej nieuzasadnione. Od jakiegoś już czasu pojedyncze wojowniczki z Wielkiej Termitiery ze Wschodu przeprawiają się przez rzekę i zapuszczają na tereny polowań należące do Federacji. Tak, to z pewnością termity. Postanowiły skłócić karłowate z rudymi. Dzięki temu za jednym zamachem pozbędą się bez walki i jednych, i drugich. Gdy przeciwnicy osłabną, będą mogły bez trudu zdobywać po kolei wszystkie mrowiska.

A wojowniczki o zapachu skały? Najemni szpiedzy termi-tów, i tyle.

Im bardziej wspólna myśl klaruje się, krążąc w trzech umysłach, tym bardziej oczywisty wydaje się fakt, że to termity ze Wschodu posiadają tajemniczą broń.

Naradę przerywa zapach Federacji skierowany do wszystkich. Miasto postanowiło wykorzystać chwilowy czas pokoju, by przyśpieszyć obchody Święta Odrodzenia: zapowiedziano je na następny dzień.

Wszystkie kasty na swoje miejsca. Samice i samce proszeni są do spiżarni, w celu uzupełnienia zapasów cukru! Artylerzystkipowinny doładować odwłoki w dziale chemii organicznej.

Wojowniczka 103 683 rzuca swym towarzyszom na odchodnym feromon:

Udanej kopulacji! Nie przejmujcie się, będę prowadzić dochodzenie na własną rękę. Gdy wy będziecie w siódmym niebie, ja ruszę na Wschód ku wielkiej termitierze.

Tuż po ich rozstaniu na miejscu pojawiają się dwie morderczynie, duża wstrętna i mała kulawa. Zeskrobują ze ścian i zbierają lotne feromony rozmowy, która przed chwilą się tu toczyła.

Po tragicznej porażce inspektora Galina i strażaków, Nicolas został umieszczony w sierocińcu oddalonym zaledwie kilkaset metrów od ulicy Sybarytów.

Oprócz prawdziwych sierot umieszczano tam również dzieci opuszczone i bite przez rodziców. Ludzie są jednym z nielicznych gatunków, którego przedstawiciele są w stanie porzucić i maltretować własne potomstwo. Maluchy spędzały w ośrodku trudne chwile, wychowywane bolesnymi klapsami i kopniakami. Rosły, stawały się bardziej odporne. Większość z nich trafiała następnie do armii zawodowej.

Pierwszy dzień Nicolas spędził stojąc na balkonie i wpatrując się w las. Następnego dnia wpadł ponownie w zbawczą rutynę telewizji. Odbiornik ustawiony był w jadalni, a opiekunowie, zadowoleni, że pozbyli się smarkaczy, pozwalali im ogłupiać się przed ekranem całymi godzinami. Wieczorem dwóch osieroconych chłopców, Jean i Philippe, przepytywało go w sypialni:

– Co ci się stało? – Nic.

– No, powiedz. W twoim wieku nie trafia się tu bez powodu. W ogóle ile masz lat?

– Ja wiem. Podobno mrówki zżarły jego rodziców.

– Kto wam naopowiadał takich bzdur?

– Ktoś, tere-fere, i ci nie powiemy, dopóki nam nie opowiesz, co się stało twoim rodzicom.

– Spadajcie.

Jean, silniejszy, chwycił Nicolasa za ramiona, a Philippe wykręcił mu rękę do tyłu. Nicolas wyzwolił się jednym wierzgnięciem i uderzył Jeana w szyję kantem dłoni (widział ten sposób w jakimś chińskim filmie). Chłopak zaczął kaszleć. Philippe ponowił atak, próbując przydusić Nicolasa, który odwzajemnił się, wbijając mu łokieć w żołądek. Pozbywszy się napastnika, który zwinięty wpół pozostał na klęczkach, Nicolas stawił Ponownie czoło Jeanowi, plując mu w twarz. Ten rzucił się na niego i ugryzł go w łydkę, aż do krwi. Cała trójka stoczyła się na podłogę, pod łóżka, kotłując się i bijąc. W końcu Nicolas musiał dać za wygraną.

– Powiedz, co się stało twoim rodzicom, albo każemy ci zeżreć mrówki! – krzyknął Jean.

Ta myśl wpadła mu do głowy przypadkiem – bardzo mu się spodobała. Podczas gdy on trzymał nowego przygniecionego do podłogi, Philippe pobiegł po kilka osobników, nierzadko spotykanych w tym miejscu, i podsunął je chłopcu pod nos:

– Patrz, jakie tłuściutkie!

(Tak jakby mrówki, których ciało otoczone jest sztywnym pancerzykiem, mogły być tłuste!)

Następnie ścisnął mu nos, by zmusić go do rozchylenia warg, i wrzucił mu z obrzydzeniem do ust trzy młode robotnice, które naprawdę miały co innego do roboty. Zdumienie Nicolasa nie miało granic – były pyszne!

Pozostali chłopcy, zaskoczeni, że nie wypluwa paskudztwa, postanowili również spróbować.


Spiżarnia, w której przechowywane są manierki z wydalinami, jest jednym z niedawnych wynalazków w Bel-o-kan. Technologia manierek została w rzeczywistości zapożyczona od mrówek z Południa, które od czasu wielkich upałów posuwają się coraz bardziej na północ.

Komnata z manierkami została oczywiście odkryta przez członkinie Federacji podczas jednej ze zwycięskich wojen. Wojna jest bowiem najlepszym źródłem pomysłów i najlepszym sposobem na obieg wynalazków wśród społeczności owadów.

Z początku legioniści belokanijscy byli przerażeni widokiem, który ukazał się ich oczom… Robotnice zmuszone do spędzenia całego życia, zwisając z sufitu, głową w dół, z odwłokiem nadętym do tego stopnia, że przekraczał rozmiarami odwłok królowej! Południowcy wyjaśnili, że owe ofiarne mrówki są żywymi zbiornikami, w których można przechowywać niewiarygodne ilości nektaru, rosy lub spadzi.

Można wyobrazić sobie rozwinięte do granic możliwości wole, a otrzyma się mrówkę-cysternę. Wystarczy połaskotać delikatnie koniec odwłoka takiej żyjącej lodówki, żeby otrzymać krople lub nawet cały strumień cennego soku.

Dzięki temu rozwiązaniu południowcy byli w stanie przetrwać długie okresy suszy, charakterystyczne dla regionów tropikalnych. Zmieniając miejsce pobytu, mrówki te starały się zawsze mieć manierki w pobliżu, dzięki czemu przez całą podróż zaspokajały do woli pragnienie. Sądząc z ich opowieści, zbiorniki były równie cenne jak jajeczka.

Belokanijki skopiowały więc technikę manierek, widząc w niej przede wszystkim sposób na przechowywanie dużych ilości pożywienia, przy zachowaniu niezrównanej jakości konserwacji i higieny.

Wszystkie samce i samice Miasta udają się do spiżarni, by zaspokoić pragnienie. Przed każdym zbiornikiem ustawia się kolejka oczekujących. 327 i 56 poją się razem, a następnie rozchodzą w różnych kierunkach.

Osobniki płciowe i artylerzystki opróżniają do ostatniej kropli mrówki-cysterny. Cała armia robotnic śpieszy więc, by ponownie napełnić ich obwisłe odwłoki nektarem, rosą i spadzią, aż odzyskają kształt małych, lśniących piłeczek.

Opiekun przyłapał Nicolasa, Philippea i Jeana na bójce i ukarał wszystkich. W ten oto sposób stali się najlepszymi przyjaciółmi w sierocińcu. Najczęściej spotykano ich w jadalni przed telewizorem. Tego dnia oglądali jeden z odcinków nieśmiertelnego serialu Istota pozaziemska i duma istnienia. Zapiszczeli z zachwytu i szturchnęli się łokciami, widząc, że opowieść dotyczy pojawienia się kosmonautów na planecie zamieszkałej przez olbrzymie mrówki.

– Dzień dobry, jesteśmy Ziemianami.

– Dzień dobry, jesteśmy olbrzymimi mrówkami z planety Zgii.

W dalszej części scenariusz okazał się stosunkowo banalny: mrówki-olbrzymy posługiwały się telepatią. Wysyłały wiadomości Ziemianom, rozkazując, by zabijali się nawzajem. Ale ostatni, który ocalał, pojął wszystko i podpalił wrogie miasto…

Zadowolone z zakończenia filmu dzieci postanowiły zjeść kilka słodkich mrówek. O dziwo jednak te, które złapały, nie miały już cukierkowego smaku poprzednich. Były mniejsze i kwaśne. Jak sok z cytryny. Fuuuj!


Wszystko powinno się odbyć w południe, w najwyżej położonym punkcie Miasta. Już przy pierwszych promieniach wschodzącego słońca artylerzystki zajęły miejsca w ochronnych wnękach, tworzących coś na kształt korony wokół szczytu mrowiska. Wystawiając odwłoki ku niebu, tworzą zaporę przeciwlotniczą, zabezpieczającą przed ptakami, które zapewne wkrótce się pojawią. Niektóre unieruchamiają odwłok między dwiema gałązkami, by osłabić siłę odrzutu. Sądzą, iż dzięki temu uda im się wystrzelić w miarę celnie dwie lub trzy salwy w tym samym kierunku.

Samica 56 jest w swojej loży. Bezpłciowe mrówki pielęgnujące pokrywają jej skrzydła ochronną warstwą śliny. CzĄ wychodziłyście już na Zewnątrz? Robotnice nie odpowiadają. Jasne, że wychodziły, lecz po co mówić: Na zewnątrz jest mnóstwo drzew i traw} Za kilka minut potencjalna królowa sama się o tym przekona. Chcieć dowiedzieć się, czym jest świat, za pomocą kontaktu czułkami, to zwykły kaprys, typowy dla płciowych!

Mimo to robotnice poświęcają jej wiele uwagi. Ciągną za nóżki, by uczynić je bardziej giętkimi. Zmuszają ją do wyginania się, aż trzeszczą kolejne segmenty chitynowego pancerza.

Ugniatając ją, sprawdzają, czy ma w sobie wystarczający zapas wziątki. Syrop ten musi jej wystarczyć na kilka godzin ciągłego lotu.

Koniec. 56 jest gotowa. Kolej na następną.

Księżniczka przybrana w swój najpiękniejszy strój i zapach opuszcza gineceum. 327 nie pomylił się – to prawdziwa piękność.

Ma trudności z uniesieniem skrzydeł. Niesamowite, jak bardzo urosły przez kilka ostatnich dni. Są teraz tak długie i ciężkie, że ciągną się za nią po ziemi… jak ślubny welon.

W korytarzu pojawiają się kolejne samice. W towarzystwie setki innych dziewic 56 przedziera się przez gałązki u szczytu kopuły. Niektóre samice, rozkojarzone, zaczepiają o kłujące patyczki, tworząc rysy na swych czterech skrzydłach, rozdzierając je lub wręcz wyrywając. Nieszczęsne nie pójdą na górę, gdyż i tak nie uda im się wzbić w powietrze. Urażone wracają na piąte piętro. Podobnie jak księżniczki karłowatych, nie poznają, czym jest miłosny wzlot. Będą rozmnażać się w zamkniętej komnacie przy ziemi. Samica 56 jest nienaruszona. Przeskakuje z gałązki na gałązkę, uważając, by nie upaść i nie zniszczyć swych delikatnych skrzydeł.

Jedna z idących obok sióstr prosi o kontakt czułkami. Pyta, kim są ci samcy-rozpłodowcy. Czy to takie niby trzmiele albo muchy?

56 nie odpowiada. Jej myśli powracają do 327, do zagadki tajnej broni. Wszystko skończone. Koniec z grupą roboczą. W każdym razie dla dwojga płciowych. Wszystko w pazurkach 103 683.

Z nostalgią wspomina wydarzenia ostatnich dni… Uciekający samiec, który pojawia się w jej loży… bez identyfikatorów!

Pierwsze Porozumienie Absolutne. Morderczynie o zapachu skały. Pościg w podziemiach Miasta.

Kryjówka pełna zwłok tych, które miały stanowić ich oddział. Lomechusa.

Sekretne przejście w granitowej ścianie…

Idąc, odświeża swe wspomnienia i czuje, że została wyróżniona. Żadna z jej sióstr nie przeżyła tylu przygód jeszcze przed opuszczeniem Miasta.

Lomechusa… Sekretne przejście w granitowej ścianie… Morderczynie o zapachu skały…

Szaleństwo nie jest wytłumaczeniem, było ich zbyt wiele. Najemniczki szpiegujące dla termitów? Nie, to nie ma sensu, nie byłyby tak liczne ani tak dobrze zorganizowane.

Pozostaje jeszcze kwestia, która w żaden sposób nie daje się powiązać z resztą wydarzeń: czemu ma służyć zmagazynowane w podziemiach pożywienie? Do wyżywienia szpiegów? Niemożliwe, można by tym utuczyć miliony osobników… A ich jest jednak mniej.

I ta niespodziewana lomechusa. To zwierzę z powierzchni, nie mogło samo dostać się na -50 piętro. Ktoś musiał je tam przetransportować. Ktokolwiek jednak zbliży się do tego owada, w jednej chwili poddaje się urokowi jego fluidów. Potrzebna jest zatem silna grupa, która owinąwszy potwora w miękkie liście, przetaszczyłaby go po kryjomu aż na dół.

Im dłużej 56 o tym myśli, tym jaśniej zdaje sobie sprawę, że podobne przedsięwzięcie wymagałoby znacznego nakładu sił. Właściwie, jeśli spojrzeć prawdzie w oczy, wszystko wskazuje na to, że Federacja ma tajemnicę, którą skrzętnie ukrywa przed własnymi członkami.

W jej głowie krążą nowe rozwiązania. Zatrzymuje się. Jej rodaczki sądzą, że omdlewa z emocji przed lotem godowym. Zdarza się to czasami, ze względu na wyjątkową wrażliwość płciowych. Samica przykłada czułki do otworu gębowego. Powtarza sobie w kółko: pierwsza ekspedycja rozbita, tajna broń, kilkadziesiąt wojowniczek zamordowanych, lomechusa, sekretne przejście w granitowej skale, zapasy pożywienia…

Udało się, co za szczęście, że zrozumiała! Zawraca i próbuje przecisnąć się pod prąd. Żeby tylko nie było za późno!


EDUKACJA: Edukacja mrówek odbywa się etapami, według następującego schematu:

– Od pierwszego do dziesiątego dnia większość młodych zajmuje się królową, doglądając jej, liżąc ją, głaszcząc. W zamian za to ona pokrywa je odżywczą i dezynfekującą śliną.

– Między jedenastym a dwudziestym dniem robotnice otrzymują prawo doglądania kokonów.

– Od dwudziestego pierwszego do trzydziestego dnia karmią młodsze larwy i opiekują się nimi.

– Między trzydziestym pierwszym a czterdziestym dniem zajmują się pracami domowymi i sprzątaniem, nadal opiekują się matką i poczwarkami.

– Dzień czterdziesty jest bardzo ważny: jeśli robotnica zostanie uznana za wystarczająco doświadczoną, otrzymuje prawo do wyjścia z Miasta.

– Od czterdziestego do pięćdziesiątego dnia służą za strażniczki łub dojarki mszyc.

– Od pięćdziesiątego aż po ostatni dzień życia mogą przystąpić do najbardziej pasjonującego zajęcia: polowania i uczestniczenia w wyprawach badających nieznane krainy.

– Nota: od jedenastego dnia płciowe są zwalniane z obowiązku pracy. Siedzą zazwyczaj bezczynnie, zamknięte w swych dzielnicach, aż do lotu godowego.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Samiec 327 również się przygotowuje. Wszędzie dokoła w zasięgu jego czułków tematem rozmów są jedynie samice. Niewielu samców je widziało. Czasami były to tylko przelotne spojrzenia w korytarzach zakazanego rewiru. Wielu fantazjuje – wyobrażają sobie upajające zapachy, bijący od samic porażający erotyzm.

Jeden z książąt twierdzi, że miał okazję odbyć trofalaksję z samicą. Jej spadź miała smak soku brzozy, hormony płciowe przenosiły fluidy porównywalne do tych wydzielanych przez ścięte żonkile.

Pozostali zazdroszczą w milczeniu.

327, który naprawdę spróbował spadzi samicy (i to jakiej samicy!), wie, że ta niczym się nie różni od wziątki robotnicy czy manierki, ale nie wtrąca się do rozmowy.

Wpada na szelmowski pomysł. Chciałby dostarczyć samicy 56 spermatozoidy potrzebne do stworzenia jej przyszłego Miasta. Gdyby tylko mógł ją odszukać… Szkoda, że nie ustalili wcześniej jakiegoś miejsca lub feromonu, dzięki któremu rozpoznaliby się i odnaleźli w tłumie.


Kiedy 56 pojawia się w komnacie samców, zaskoczenie nie zna granic. Przyjście tu jest sprzeczne z zasadami obowiązującymi w Federacji. Samce i samice nie mogą się nawzajem widzieć aż do chwili lotu godowego. To nie gniazdo karłowatych. Tu nie kopuluje się w korytarzach.

Ciekawość książąt, którzy tak bardzo chcieli wiedzieć, czym jest samica, została zaspokojona. Wydają teraz nieprzyjazne zapachy sygnalizujące, że nie powinna tutaj przebywać. Mimo to samica przepycha się wśród zajętego przygotowaniami tłumu. Rozpycha się, rozsiewa wokół swoje feromony.

32713271 Gdzie jesteś, 327?

Książęta nie omieszkają zwrócić jej uwagi, że nie wybiera się samca do kopulacji! Musi być cierpliwa, zawierzyć przypadkowi. Trochę przyzwoitości…

Samica 56 odnajduje wreszcie swego towarzysza. Ten żyje. Ktoś jednym uderzeniem żuwaczek odciął mu głowę.


TOTALITARYZM: Ludzie interesują się mrówkami, gdyż sądzą, że owadom tym udało się stworzyć udany system totalitarny. Prawdą jest, iż patrząc z zewnątrz, ma się wrażenie, że w mrowisku każdy posłusznie pracuje, skłonny jest do poświęcenia, że wszyscy są podobni. Wszystkie dotychczasowe ludzkie systemy totalitarne z kolei zawiodły…

Dlatego próbuje się naśladować owady żyjące w społecznościach (czyż godłem Napoleona nie była pszczoła?). Feromony zalewające mrowisko globalną informacją to odpowiednik naszej dzisiejszej ogólnoświatowej telewizji. Człowiek wierzy, iż oferując wszystkim to, co jego zdaniem jest najlepsze, osiągnie się kiedyś doskonałą ludzkość.

Tak jednak nie jest.

Nie spodobałoby się to zapewne panu Darwinowi, ale natura nie dąży do hegemonii najlepszych (zresztą według jakich kryteriów ustalanej?). Natura czerpie swą siłę z różnorodności. Potrzebuje dobrych, złych, szalonych, zdesperowanych, sportowców, obłożnie chorych, garbatych, z zajęczą wargą, wesołych, smutnych, inteligentnych, imbecyli, egoistów, hojnych, małych, dużych, czarnych, żółtych, czerwonych, białych… Potrzebne są wszystkie religie, wszystkie filozofie, fanatyzmy, wszystkie mądrości… Jedyne niebezpieczeństwo tkwi w tym, że któryś z gatunków zostanie wyeliminowany przez inny.

Widziano już pola kukurydzy sztucznie stworzone przez ludzi i złożone z bliźniaczych roślin o najdoskonalszych kolbach (potrzebujących najmniejszej ilości wody, odpornych na mróz, dających najpiękniejsze ziarno), umierających nagle z powodu najlżejszej choroby. A tymczasem pola dzikiej kukurydzy, złożone z wielu różnych szczepów, z których każdy ma własną specyfikę, słabość, anomalię, zawsze odnosiły sukces w walce z epidemią.

Natura nienawidzi jednorodności, a kocha różnorodność – może w tym właśnie objawia się jej geniusz.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Przygnębiona 56 drobnymi kroczkami podąża w kierunku kopuły. W jednym z korytarzy w pobliżu gineceum jej przyoczka zauważają dwie sylwetki. To morderczynie o zapachu skały! Wielka i mała kulawa!

Kiedy ruszają wprost na 56, ta trzepocze skrzydłami i skacze do gardła kulawej. Szybko jednak zostaje unieruchomiona. Ale zamiast dokonać egzekucji, zmuszają ją jedynie do kontaktu czułkami.

Samica jest wściekła. Pyta, dlaczego zabiły samca 327, skoro i tak przecież miał zginąć podczas lotu. Dlaczego go zamordowały?

Morderczynie próbują przemówić jej do rozsądku. Ich zdaniem są sprawy, których nie można opóźniać. Niezależnie od kosztów. Pewne obowiązki są źle widziane, gesty źle osądzane, a jednak trzeba je wykonać, jeśli Federacja ma funkcjonować normalnie. Nie można być naiwnym… Na jedność Bel-o-kan trzeba zapracować. A jeśli to konieczne, trzeba ją wywalczyć!

Jak to?! Więc one nie są szpiegami?

Nie, nie są szpiegami. Ośmielają się nawet twierdzić, że są… głównymi strażniczkami bezpieczeństwa i zdrowia Federacji.

Księżniczka wykrzykuje feromony wściekłości – przecież 327 wcale nie zagrażał bezpieczeństwu Federacji! Owszem, odpowiadają morderczynie. Pewnego dnia 56 wszystko zrozumie, na razie jest jeszcze zbyt młoda…

Zrozumie? Co tu jest do zrozumienia? Że wewnątrz Miasta działa świetnie zorganizowana grupa morderców utrzymujących, iż ratują, eliminując samców, którzy widzieli rzeczy decydujące o przetrwaniu Federacji.

Kulawa zgadza się dokładniej wyjaśnić swoje słowa. Z jej opowieści wynika, że mrówki o zapachu skały są wojowniczkami antynegatywnego stresu. Istnieje stres pozytywny, dzięki któremu Miasto rozwija się i walczy. Jest też stres negatywny, prowadzący do autodestrukcji…

Nie wszystkie informacje powinno się słyszeć, gdyż niektóre mogą powodować metafizyczne lęki, na które nie znaleziono jeszcze rozwiązania. Dlatego Federacja martwi się, nie będąc w stanie zareagować…

Taka sytuacja źle wpływa na wszystkich. Federacja wytwarza zatruwające ją toksyny. Długotrwałe istnienie jest ważniejsze niż poznanie rzeczywistości na krótką metę. Jeśli oko zobaczy coś, co mózg oceni jako niebezpieczne dla reszty organizmu, lepiej, by mózg zniszczył to oko…

Wielka mrówka dołącza do kulawej, by w następujący sposób podsumować swoje wywody: Przeszyłyśmy oko, Odcięłyśmy bodziec, Ukróciłyśmy lęk.

Prześladowczynie ciągną dalej, tłumacząc, że wszystkie organizmy wyposażone są w podobny system obrony. Te, które go nie mają, giną ze strachu lub popełniają samobójstwo w obawie przed starciem z niepokojącą rzeczywistością.

56 jest zaskoczona, ale nie traci gruntu pod nogami. Ładny mi feromon prawdy! Jeśli chcą zataić istnienie sekretnej broni, i tak jest już za późno. Każdy wie, że La-chola-kan padło jej ofiarą, nawet jeśli technologia budowy broni pozostaje jeszcze całkowitą tajemnicą…

Obie wojowniczki, zachowując flegmatyczny spokój, nie rozluźniają uchwytu. Wszyscy już zapomnieli o La-chola-kan.

Zwycięstwo przyćmiło ciekawość. Zresztą wystarczy powę-szyć po korytarzach – brak najmniejszego zapachu toksyny. W przeddzień Święta Odrodzenia w Federacji panuje całkowity spokój.

Czego więc od niej chcą? Czemu zgniatają jej głowę w ten sposób?

W trakcie wcześniejszej pogoni w podziemiach Miasta kulawa zauważyła jeszcze trzecią towarzyszącą im mrówkę. Chce wiedzieć, jaki jest jej numer identyfikacyjny.

A więc to dlatego nie zabiły samicy od razu! W odpowiedzi 56 wbija głęboko swe czułki w oczy grubej mrówki. Mimo że ślepa od urodzenia, odczuwa przecież ostry ból. Zaskoczona kulawa rozluźnia uchwyt.

Samica biegnie, podlatując co kilka kroków, by poruszać się szybciej. Jej skrzydła wznoszą chmurę kurzu, w której gubi morderczynie. Szybko, trzeba dotrzeć do kopuły.

Otarła się o śmierć – ale przed nią nowe życie.


Fragment petycji przeciwko mrowiskom-zabawkom, wygłoszonej przez Edmunda Wellsa przed komisją śledczą Zgromadzenia Narodowego:

„Widziałem wczoraj w sklepie nowe zabawki dla dzieci na Gwiazdkę. Plastikowe, wypełnione ziemią, przezroczyste pudełka z sześciuset mrówkami wewnątrz i gwarancją, iż wśród nich znajduje się płodna królowa.

Widzimy jak pracują, drążą, biegają.

Dla dziecka to fascynująca rozrywka. To tak, jakby ktoś ofiarował mu miasto. Tylko że mieszkańcy są maleńcy. Setki małych, niezależnych, ruszających się laleczek.

Przyznam się, że sam posiadam podobne mrowiska, są bowiem obiektem mojej pracy badawczej. Umieściłem mrówki w akwarium przykrytym kartonem, zapewniając im dopływ powietrza.

Mimo to za każdym razem, gdy staję przed moim mrowiskiem, czuję się dziwnie. Jakbym był ich bogiem…

Jeśli zechcę pozbawić je jedzenia, mrówki umrą; jeśli przyjdzie mi ochota sprowadzić deszcz, wystarczy, że wleję do mrowiska szklankę wody; jeśli postanowię podnieść temperaturę, ustawię je przy grzejniku; gdy będę chciał porwać jedną z nich i zbadać pod mikroskopem, wyjmę pęsetę i zanurzę w akwarium; a gdy moim kaprysem będzie zabijanie, nie spotkam się z żadnym oporem. Nie zrozumieją nawet, co się z nimi dzieje.

Dana jest nam, proszę państwa, olbrzymia władza nad tymi istotami, wynikająca jedynie z ich małych rozmiarów.

Ja nie nadużywam swej władzy. Lecz wyobrażam sobie dziecko… które również może wszystko.

Czasami przychodzi mi do głowy głupia myśl. Patrząc na te miasta z piasku, mówię sobie: a gdyby to był nasz świat? Gdybyśmy to my byli umieszczeni w jakimś więzieniu-akwarium i gdyby nas pilnowali osobnicy jakiegoś gatunku olbrzymów? Gdyby Adam i Ewa byli jedynie królikami doświadczalnymi żyjącymi wśród sztucznej scenerii? Gdyby wygnanie z raju, opisane w Biblii, było jedynie zmianą akwarium? Gdyby się okazało, że potop był jedynie szklanką wody przewróconą przez niedbałego lub ciekawskiego boga?

Niemożliwe, odpowiecie mi. Kto wie… Jedyna różnica polega być może na tym, że świat mrówek ograniczony jest przez szklane ściany, a nas przytrzymuje siła fizyczna: przyciąganie ziemskie!

Moim mrówkom udaje się czasami naciąć karton i wiele z nich w ten sposób uciekło. My pokonujemy przyciąganie ziemskie, wzbijając się w niebo rakietami.

Wróćmy jednak do miast w akwarium. Jak już mówiłem, jestem wielkodusznym, miłosiernym, a nawet nieco przesądnym bogiem. Nie skazuję zatem nigdy na cierpienie swych poddanych. Nie robię im tego, czego nie chciałbym, by mnie robiono.

Tysiące mrowisk sprzedawanych na Gwiazdkę zmienią tysiące dzieci w małych bogów. Czy okażą się one równie wielkoduszne i miłosierne jak ja?

Z pewnością większość z nich zrozumie, że są odpowiedzialne za miasto, że mają prawa, ale też obowiązki boskie: żywić, dbać o właściwą temperaturę, nie zabijać dla przyjemności.

Tymczasem dzieci, myślę tu w szczególności o tych najmłodszych, którym brak jeszcze poczucia odpowiedzialności, przeżywają wiele przykrości: kłopoty w szkole, kłótnie z rodzicami, bójki z kolegami. W przypływie złości z łatwością mogą zapomnieć o swoich obowiązkach młodego boga; boję się nawet myśleć, jaki los miałby spotkać ich podopiecznych…

Nie proszę was o przegłosowanie ustawy zakazującej mrowisk-zabawek w imię litości dla mrówek lub praw zwierząt. Zwierzęta nie mają żadnych praw: każemy im rozmnażać się, byśmy mogli je następnie skonsumować. Proszę was o to, abyście głosując, wyobrażali sobie, że to wy sami jesteście obiektami badawczymi i więźniami jakiejś gigantycznej konstrukcji. Czy życzylibyście sobie, by Ziemia została ofiarowana w prezencie gwiazdkowym jakiemuś małemu, nieodpowiedzialnemu bogu?”


Słońce stoi w zenicie.

Spóźnieni samce i samice śpieszą arteriami prowadzącymi na powierzchnię Miasta. Robotnice popychają je, liżą, dopingują.

Samica 56 zdążyła na czas, by wtopić się w ten rozradowany tłum zmieszanych zapachów identyfikacyjnych. Nikomu nie uda się tutaj rozpoznać jej fluidów. Porwana przez potok swych sióstr, podąża coraz wyżej i wyżej, mijając nieznane jej dotąd dzielnice mrowiska.

Nagle, na zakręcie korytarza napotyka coś, czego jej oczy nigdy wcześniej nie widziały. Światło dnia. Po chwili poświata na ścianach zmienia się w oślepiającą jasność. Wreszcie czuje na sobie tę tajemniczą siłę, którą opisywały jej niańki. Ciepłe, łagodne, piękne światło. Obietnica nowego, cudownego świata.

Z powodu wchłanianych przez oczy czystych fotonów czuje się jak pijana – niemal jak po nadużyciu sfermentowanej spadzi przechowywanej na 32 piętrze.

Księżniczka 56 podąża dalej. Plamy ostrej bieli pokrywają ziemię. Mrówka brodzi w ciepłych fotonach. Gwałtowna to zmiana dla kogoś, kto spędził całe dzieciństwo pod ziemią. Kolejny zakręt. Trafia w nią strużka czystego światła, które rozlewa się, tworząc oślepiający krąg, a następnie zmienia się w srebrną kurtynę.

Świetny ostrzał zmusza ją do cofnięcia się. Czuje, jak światło przenika jej oczy, pali nerwy optyczne, drąży trójdzielny mózg. Trzy mózgi – spadek po przodkach, którzy mieli osobny zwój nerwowy przypadający na każdy człon – jeden system nerwowy dla każdej części ciała.

56 pnie się pod prąd strumienia fotonów. W dali rozpoznaje sylwetki swych sióstr, pochłaniane przez słoneczną aureolę. Przypominają duchy.

Podąża dalej. Czuje ciepło.

Opisać światło – co tysiąc razy starano się dla niej uczynić – przekracza możliwości przekazu, trzeba je samemu odczuć! Jej myśl biegnie ku robotnicom z kasty dozorczyń, które całe życie spędzają zamknięte w Mieście i nigdy nie poznają, czym jest świat zewnętrzny i słońce.

56 przenika ścianę światła i pojawia się z drugiej strony, poza Miastem. Jej siatkowate oczy powoli przyzwyczajają się do jasności, nadal jednak czuje kłucie ostrego powietrza. Powietrza zimnego, ruszającego się i pachnącego, zupełnie innego od znanej atmosfery, w której żyła wcześniej.

Czułki obracają się we wszystkich kierunkach. Ma trudności z ustawieniem ich według własnej woli. Mocniejszy podmuch wiatru rozpłaszcza je na jej głowie. Skrzydła uderzają u siebie.

U szczytu kopuły witają ją robotnice. Chwytają za nóżki wciągają na górę, popychają do przodu ku tłumowi płciowych ku setkom mrowiących się samców i samic, zgromadzonych na maleńkiej powierzchni. Księżniczka wie już, że znajduje się na pasie startowym lotu godowego, ale najwyraźniej wszyscy czekają na lepsze warunki meteorologiczne.

Tymczasem, gdy wiatr nadal harcuje w najlepsze, grupka wróbli dostrzega płciowe.

Podekscytowane nieoczekiwaną okazją, podlatują coraz bliżej. Kiedy znajdują się już w niebezpiecznej odległości, artylerzystki na stanowiskach wokół wierzchołka mrowiska wystrzeliwują w ich stronę strumienie kwasu.

Właśnie jeden z ptaków próbuje swego szczęścia: nurkuje chwytając dziobem trzy samice, i odlatuje! Zanim jednak udaje się zuchwalcowi powrócić na bezpieczną wysokość, zostaje zestrzelony przez artylerzystki. Spada na trawę, wije się rozpaczliwie, jeszcze z pełnym dziobem, z nadzieją, że uda mu się zetrzeć truciznę ze skrzydeł.

Niech im to wszystkim służy za nauczkę! Wróble rzeczywiście nieco się cofnęły… Ale nie bądźmy naiwni. Wkrótce powrócą, by po raz kolejny wystawić na próbę obronę przeciwlotniczą.


DRAPIEŻNIK: Czym byłaby dzisiaj nasza ludzka cywilizacja, gdyby nie znalazła sposobu radzenia sobie z najgroźniejszymi drapieżnikami, takimi jak wilki, lwy, niedźwiedzie czy hieny?

Z pewnością cywilizacją pełną niepokoju, walczącą stale o byt.

Rzymianie, by urozmaicić dreszczykiem strachu swe libacje, kazali przynosić sobie zwłoki. Miały im one przypominać, że zwycięstwo nigdy nie jest ostateczne i że śmierć może przyjść w każdej chwili.

Za naszych czasów człowiek zgładził, wyeliminował i umieścił w muzeum wszystkie gatunki, które były wstanie go zjeść. W rezultacie niepokoić go mogą jedynie mikroby i – być może – mrówki.

Cywilizacja myrmeceńska z kolei rozwinęła się, choć nie udało jej się poradzić sobie z drapieżnikami. W rezultacie owady te żyją w nieustannej walce o prawo istnienia. Wiedzą, że droga przed nimi jeszcze długa, a każde najgłupsze nawet zwierzę może jednym ruchem zniszczyć owoc tysiącleci przemyślanych doświadczeń.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Wiatr cichnie, podmuchy stają się coraz rzadsze, temperatura rośnie. W porze 22° Miasto postanawia wypuścić w świat swoje dzieci.

Samice brzęczą czterema skrzydłami. Są w pełni gotowe. Wszystkie te zapachy dojrzałych samców zaostrzyły do granic możliwości ich apetyt seksualny.

Pierwsze dziewice startują z wdziękiem. Wznoszą się na wysokość stu głów i… zostają połknięte przez wróble. Co do jednej.

W dole panuje popłoch, mimo to jednak nikt nie zamierza się wycofać. W powietrze wzbija się kolejna grupa. Czterem samicom na sto udaje się pokonać przeszkodę w postaci dziobów i piór. Za nimi rusza zwarta eskadra samców. Nic im nie zawadza – są zbyt wątli, by ptaki zwróciły na nich uwagę.

Trzecia grupa samic wznosi się ku chmurom, lecz na swej drodze napotyka co najmniej pięćdziesiąt ptaków. Prawdziwa rzeź. I tym razem żadna nie wychodzi z niej cało. Ptactwa zbiera się coraz więcej, jakby się zmówiły: wróble, kosy, gile, zięby, gołębie… Ćwierkają głośno. Dla nich to również święto!

Startuje czwarta ekipa. I znowu ani jednej samicy nie udaje się przedrzeć. Ptaki walczą między sobą o najlepsze kąski.

Zdenerwowane artylerzystki strzelają w górę ze wszystkich sił swych gruczołów wydzielających kwas mrówkowy. Drapieżniki są jednak zbyt wysoko. Śmiercionośne krople opadają na Miasto kwaśnym deszczem, raniąc mrówki i powodując wiele szkód.

Niektóre samice rezygnują, przerażone. Oceniają, że nie są w stanie przetrwać w powietrzu i wolą zejść niżej i kopulo-wać w podziemnych pomieszczeniach w towarzystwie innych rannych księżniczek.

Rusza piąta grupa, gotowa do największego poświęcenia. Trzeba za wszelką cenę pokonać tę ścianę dziobów! Siedemnastu samicom udaje się przebić, tuż za nimi podąża czterdziestu trzech samców.

Szósta grupa: dwunastu samicom się udało!

Siódma grupa: trzydziestu czterem!

56 porusza skrzydłami. Boi się jeszcze lecieć. Głowa jednej z sióstr upadła tuż u jej stóp, a za nią wylądował złowróżbny puszek. Chciała wiedzieć, jak jest na zewnątrz? Teraz się przekonała!

Czy ruszy wraz z ósmą grupą? Nie… I słusznie, gdyż ta ulega całkowitej zagładzie.

Księżniczka ma tremę. Znów brzęczy skrzydłami i wznosi się lekko. Dobrze, przynajmniej ma pewność, że to działa, tylko w głowie jakoś tak dziwnie… Ogarnia ją strach. Musi myśleć trzeźwo. Szanse na sukces są nikłe.

56 przerywa trzepotanie skrzydłami: siedemdziesiąt trzy samice z dziewiątej grupy przedarły się przez przeszkodę. Robotnice emitują dopingujące feromony. Powraca nadzieja. Czy poleci w dziesiątej grupie?

Waha się jeszcze, gdy nagle, nieco dalej w tłumie, zauważa małą kulawą i dużą morderczynię o martwych już teraz oczach. Natychmiast podejmuje decyzję i niezwłocznie startuje. Żuwaczki prześladowczyń kłapią w próżni – niewiele jednak brakowało.

Przez jakiś czas 56 utrzymuje się w połowie drogi między piastem a chmarą ptaków. Wkrótce otaczają ją samice wzbijające się w dziesiątej grupie. Korzysta z okazji i prze wraz z nimi prosto ku powietrznej otchłani. Obie mrówki lecące po jej bokach dają się złapać, jej jednak udaje się niespodziewanie przecisnąć między szponami sikorki.

Kwestia szczęścia.

Z tej grupy uchodzi z życiem czternaście samic. 56 nie ma jednak złudzeń. Pokonała zaledwie pierwszą przeszkodę. Najgorsze dopiero przed nią. Zna statystyki. Zazwyczaj na tysiąc pięćset księżniczek jedynie dziesięć powraca na ziemię bez szwanku. A według najbardziej optymistycznego założenia czterem królowym uda się wybudować nowe miasta.


CZASAMI GDY: Czasami gdy spaceruję latem, zauważam, że omal nie rozdeptałem czegoś na kształt muchy. Przypatruję się bliżej: to mrówcza królowa. Skoro jest jedna, musi być ich tu więcej. Wiją się po ziemi. Zgniatane są pod ludzkimi stopami, giną, wpadając na szyby samochodów. Są wyczerpane, nie kontrolują już swego lotu. Ile miast zostało zgładzonych jednym ruchem wycieraczek latem na szosie?

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


56 wprawia w ruch swoje cztery witrażowo zdobione skrzydła, ale zauważa, że pierzasta ściana wchłonęła na dobre jedenastą i dwunastą grupę. Nieszczęsne! Jeszcze pięć grup samic i Miasto pozbędzie się wszystkich swoich pociech.

Księżniczka nie myśli o tym, pochłonięta przez bezkresny lazur. Wszystko jest takie niebieskie! Dla mrówki, która zaznała dotąd jedynie życia pod ziemią, cudownym uczuciem jest móc wzbić się w przestworza. Ma wrażenie, że porusza się w innym świecie. Opuściła wąskie korytarze dla oszałamiającej, trójwymiarowej przestrzeni.

Intuicyjnie odkrywa wszystkie możliwości lotu. Kładąc nacisk na prawe skrzydło, skręca w tę stronę. Unosi się lub opada, zmieniając rytm uderzeń. Przyśpiesza… Zauważa, że aby wziąć idealny zakręt, musi ustawić końce skrzydeł zgodnie z niewidzialną osią i bez obawy ułożyć ciało pod kątem większym niż 45°.

Samica 56 odkrywa również, że niebo nie jest pustką. Wręcz przeciwnie. Jest pełne prądów. Jedne z nich, tak zwane pompy, unoszą ją ku górze. Dziury z kolei powodują, że traci wysokość. Można je zlokalizować, jedynie obserwując owady lecące z przodu, i planować posunięcia w odniesieniu do ich ruchów…

Zmarzła. Zimno tu w górze. Czasami wpada w wiry powietrzne, podmuchy ciepłego lub lodowatego powietrza powodują, że kręci się jak bączek.

Grupa samców ruszyła za nią w pościg. Samica 56 przyśpiesza, by dogonili ją tylko najszybsi i najbardziej zawzięci – na tym polega pierwszy etap doboru naturalnego.

Czuje dotyk. Jeden z samców czepia się jej odwłoka, wspina się. Jest dość drobny, lecz ponieważ zaniechał machania skrzydłami, jego ciężar daje się we znaki.

56 traci nieco na wysokości. Samiec kręci się, by uniknąć uderzeń jej skrzydeł. Starając się utrzymać równowagę, podwija swój odwłok, by dosięgnąć narządów płciowych samicy.

Księżniczka z ciekawością oczekuje wrażeń. Ogarnia ją rozkoszne mrowienie. Wpada na pewien pomysł. Bez uprzedzenia wyrywa się do przodu i pikuje w dół. Szaleństwo! Uniesienie! Seks i prędkość składają się na jej pierwszy, wielki koktajl przyjemności.

Na chwilę pojawia się w jej umyśle obraz samca 327. Wiatr szumi wokół jej głowy. Pikantna posoka budzi dreszcz w jej czułkach. Zmysły szaleją niczym wzburzone morze. Jakieś płyny wyciekają ze wszystkich jej gruczołów, tworzą jedną musującą mieszaninę, która wlewa się do jej mózgowia.

Zbliżywszy się do wierzchołków traw, zbiera siły i ponownie bije skrzydłami. Wznosi się jak strzała. Mimo iż po chwili powraca do stanu równowagi, samiec nie czuje się już zbyt dobrze. Nóżki drżą, żuwaczki rozwierają się i zaciskają bez przerwy. Atak serca. I bezwładny spadek…

U większości owadów samce skazane są na śmierć po pierwszym akcie miłosnym. Mają prawo tylko do jednego razu, tego właściwego. Opuszczające ciało spermatozoidy porywają ze sobą życie ich właściciela.

W wypadku mrówek wytrysk zabija samca. U innych gatunków owadów samica, gdy tylko zostanie zaspokojona, masakruje swego dobroczyńcę tylko dlatego, że emocje zaostrzają jej apetyt.

Trzeba zdać sobie sprawę z faktu, że świat owadów jest w całości światem samic, a ściślej mówiąc – wdów. Rola samców jest epizodyczna…

Oto jednak uczepia się jej kolejny samiec rozpłodowy, po nim następny i następny. Samica 56 już ich nawet nie liczy. Siedemnastu, może osiemnastu, jeden po drugim, napełniają świeżymi gametami jej zbiornik z nasieniem. Czuje żywą ciecz, która bulgocze w jej odwłoku – zapas mieszkańców jej przyszłego miasta. Miliony plemników, które pozwolą jej codziennie, przez piętnaście lat, składać jajeczka.

Wokoło siostry przeżywają te same emocjonujące chwile. Powietrze pełne jest fruwających samic, kopulujących z jednym lub kilkoma samcami na raz. Karawany miłości zawieszone w chmurach. Damy są już półprzytomne ze zmęczenia i szczęścia. Nie są już księżniczkami, lecz królowymi. Powracająca falami rozkosz zmysłów oszołomiła je do tego stopnia, że mają trudności z utrzymaniem kierunku lotu.

Ten właśnie moment wybrały cztery majestatyczne jaskółki) by opuścić gałęzie kwitnącej wiśni. Nie lecą, lecz ślizgają się w powietrzu z zatrważającą determinacją… Z szeroko otwartym dziobem spadają wprost na uskrzydlone mrówki i połykają je jedną po drugiej. 56 znowu musi uciekać.


103 683 znajduje się w komnacie poszukiwaczek. Miała zamiar samotnie prowadzić śledztwo, zakradając się do Termitiery ze Wschodu, ale otrzymała propozycję dołączenia do wyprawy badawczej, wyruszającej polować na smoka.

Rzeczywiście, w okolicach miasta Zoubi-zoubi-kan, posiadającego największy inwentarz mszyc w całej Federacji (9 milionów dojnych sztuk!), zlokalizowano jaszczurkę. Jak wiadomo, obecność jednej z nich może wyraźnie przeszkodzić działalności pasterskiej.

Traf chciał, że Zoubi-zoubi-kan znajduje się na wschodnich kresach Federacji, dokładnie w pół drogi między miastem termitów a Bel-o-kan. Dlatego też 103 683 zdecydowała się wyruszyć wraz z ekspedycją. Dzięki temu jej zniknięcie nikogo nie zdziwi.

Wokoło trwają drobiazgowe przygotowania do wyprawy. Jej uczestniczki wypełniają po brzegi zbiornik na kwas mrówkowy oraz społeczne wole na zapasy cukru. Następnie smarują się śliną ślimaka, by chronić się przed zimnem, a także (teraz już to wiedzą) przed sporami Alternarti.

Rozmawiają o polowaniu na jaszczurkę. Jedne porównują ją z salamandrami i żabami, ale większość z trzydziestu dwóch wyruszających na wyprawę przyznaje, iż polowanie na to stworzenie będzie najtrudniejsze.

Jedna ze starszych mrówek twierdzi, że jaszczurkom ogon odrasta po odcięciu! Wyśmiewają ją… Inna upiera się, że widziano jednego z tych potworów stojącego bez ruchu niczym kamień przez 10°. Wszystkie wspominają opowieści pierwszych Belokanijek, które stawiały im czoło gołymi żuwaczka-mi – w owym czasie kwas mrówkowy nie był jeszcze tak rozpowszechniony. 103 683 nie może opanować drżenia. Nigdy jeszcze nie widziała jaszczurki, lecz perspektywa zaatakowania jednej z nich gołymi żuwaczkami lub nawet kwasem mrówkowym nie wydaje jej się kusząca. Obiecuje sobie, że czmychnie przy pierwszej okazji. W końcu jej śledztwo w sprawie tajnej broni ma większe znaczenie dla przetrwania Miasta niż jakieś tam polowanie dla sportu.

Uczestniczki wyprawy są gotowe. Wspinają się korytarzami zewnętrznego obwodu Miasta i wynurzają się na światło dzienne wyjściem numer 7, zwanym wyjściem wschodnim.

Muszą najpierw opuścić przedmieścia. Nie jest to łatwe zadanie. Wszystkie dojścia do Bel-o-kan zatłoczone są spieszącymi się w różnych kierunkach robotnicami i wojowniczkami.

Niektóre mrówki obładowane są liśćmi, owocami, ziarnami, kwiatami lub grzybami. Inne przenoszą gałązki i kamyczki służące jako materiały budowlane. Jeszcze inne pędzą zwierzynę… Szmer zapachów.

Mrówki myśliwi torują sobie przejście w tłumie. Nieco dalej ruch jest bardziej płynny. Aleja zwęża się, by wkrótce stać się drogą szeroką na nie więcej niż trzy głowy (dziewięć milimetrów), potem na dwie, na jedną. Muszą być daleko od Miasta, gdyż nie docierają już do nich zbiorowe komunikaty. Grupa odcięła węchową pępowinę i stanowi teraz niezależną jednostkę. Idą w szyku spacerowym, czyli po dwie mrówki w rzędzie.

Wkrótce mijają inną grupę – powracającą ekspedycję. Jej uczestniczki musiały przeżyć ciężkie chwile. W wynędzniałej drużynie nie ma ani jednej nieposzkodowanej mrówki. Same kaleki. Niektóre wloką się żałośnie, gdyż brakuje im nóżek, równie źle wyglądają te, które straciły odwłok lub czułki.

Od czasu Wojny Maków 103 683 nie widziała równie pokiereszowanych wojowniczek. Musiały spotkać na swej drodze coś rzeczywiście potwornego… Może tajną broń? Chciałaby nawiązać rozmowę z dużą wojowniczką o długich, złamanych żuwaczkach. Skąd wracają? Co się wydarzyło? Czy to termity?

Mrówka zwalnia i nie odpowiadając, odwraca głowę w jej kierunku. O zgrozo! Jej oczodoły są puste, a głowa pęknięta od otworu gębowego po szyję. 103 683 patrzy, jak duża się oddala. Kawałek dalej ranna upada, by już więcej się nie podnieść. Znajduje w sobie jedynie siłę na przeczołganie się na pobocze drogi, aby jej zwłoki nie blokowały przejścia.


Samica 56 próbuje wykonać ostre pikowanie w dół, aby uniknąć spotkania z jaskółką, ale ta jest dziesięć razy szybsza. Wielki dziób rzuca już cień na jej czułki, zbliża się do odwłoka, zakrywa tułów, głowę. Kontakt z podniebieniem ptaka jest nie do zniesienia. A potem dziób się zamyka. Wszystko skończone.


POŚWIĘCENIE: Obserwując mrówkę, można pomyśleć, że jej motywacja powodowana jest jedynie ambicjami zewnętrznymi, niezależnymi od jej własnej egzystencji. Odcięta głowa będzie próbowała okazać się jeszcze przydatną, gryząc nóżki nieprzyjaciela lub łupiąc ziarno; tułów przeczołga się, blokując wejście wrogom.

Abnegacja? Fanatyzm względem Miasta? Ogłupienie spowodowane kolektywizmem?

Nie, mrówka potrafi również żyć samotnie. Nie potrzebuje Miasta, może się nawet przeciw niemu zbuntować.

Dlaczego zatem się poświęca?

Na tym etapie swoich badań mogę powiedzieć, że wynika to z jej skromności. Wydaje się, że śmierć nie jest dla mrówki wydarzeniem na tyle dużej wagi, by mogła zaprzestać rozpoczętego kilka sekund wcześniej zadania.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Omijając drzewa, pagórki i kolczaste krzewy, ekspedycja przemyka się w kierunku złowieszczego Wschodu.

Trakt stał się wąski, ale nadal można spotkać na nich ekipy drogowców. Nie wolno zaniedbywać żadnej trasy prowadzącej z jednego miasta do drugiego. Dróżniczki wyrywają mech, odciągają na bok tarasujące przejście gałązki, za pomocą gruczołu Dufoura umieszczają zapachowe drogowskazy.

Coraz rzadziej spotykają robotnice idące z przeciwka. Od czasu do czasu napotykają na ziemi feromony sygnalizacyjne: „Na skrzyżowaniu 29 zalecane obejście przez głóg!”. Stanowią zapewne ślad ostatniej zasadzki przygotowanej przez wrogie owady.

Co kawałek 103 683 napotyka kolejne niespodzianki. Nigdy wcześniej nie była w tej okolicy. Rosną tu wielkie borowiki szatańskie wysokie na osiemdziesiąt głów, chociaż gatunek ten najczęściej spotykany jest na terenach zachodnich.

Rozpoznaje również cuchnące sromotniki bezwstydne, których zapach przyciąga muchy, nieco dalej purchawki. Wspina się na kurkę i depcze radośnie jej miękki kapelusz. Odkrywa przeróżne rodzaje roślin: dzikie konopie, których kwiaty tak dobrze przechowują rosę, piękne, a zarazem niepokojące sabotki, szarotę na długiej łodydze…

Zbliża się do niecierpka, którego kwiaty przypominają pszczoły i nierozsądnie dotyka go. Natychmiast dojrzałe owoce wybuchają jej prosto w twarz, pokrywając ją żółtymi, lepkimi nasionkami! Co za szczęście, że to nie Alternaria…

Bynajmniej niezniechęcona, wdrapuje się na zawilec, by z bliska przyjrzeć się niebu. Dostrzega w górze pszczoły zataczające na niebie ósemkę, by wskazać tym sposobem siostrom, gdzie znajdują się kwiaty z pyłkiem.

Krajobraz jest coraz bardziej dziki. W powietrzu unoszą się tajemnicze zapachy. Setki maleńkich niezidentyfikowanych istot umykają we wszystkich kierunkach. Ich obecność zdradza jedynie szelest suchych liści.

Czując jeszcze mrowienie w głowie, 103 683 dołącza do grupy. Spokojnym krokiem docierają powoli w okolice sfederowane-go miasta Zoubi-zoubi-kan. Z daleka nie różni się ono niczym od zwykłych zarośli. Gdyby nie zapach i wytyczona droga, nikomu nie przyszłoby do głowy szukać tu Miasta. W rzeczywistości Zoubi-zoubi-kan jest klasycznym gniazdem rudych mrówek leśnych, z pniakiem, kopułą z gałązek i śmietnikiem, ale całość ukryta jest w krzakach. Wejścia do Miasta umieszczone są wysoko, niemal u szczytu kopuły. Można tam dotrzeć, przechodząc po kępie paproci i dzikich róż – tak też czynią uczestniczki wyprawy.

Wewnątrz kipi życie. Mszyce bardzo trudno zauważyć, ponieważ są tego samego koloru co liście. Wprawne oko i czułki bez trudu jednak wytropią tysiące małych, zielonych brodawek rosnących powoli, w miarę jak pasą się, spożywając odżywcze soki.

W przeszłości między mrówkami a mszycami zostało zawarte porozumienie. Mszyce żywią mrówki, a te z kolei zapewniają im bezpieczeństwo. Prawdę mówiąc, w niektórych miastach praktykuje się amputowanie skrzydeł tym dojnym krowom i przekazywanie im własnych zapachów identyfikacyjnych. Dzięki temu łatwiej panuje się nad stadem…

Zoubi-zoubi-kan stosuje właśnie tę metodę. Chcąc wynagrodzić mszycom ten proceder lub zwyczajnie siląc się na nowoczesność, Miasto wybudowało na drugim piętrze olbrzymie obory zapewniające mszycom niezbędny komfort, który ma im dać dobre samopoczucie. Mrówcze niańki opiekują się tam jajeczkami mszycowatych z taką samą uwagą, z jaką zajęłyby się jajeczkami myrmeceńskimi. Dzięki temu zapewne tutejszy inwentarz jest wyjątkowo dorodny.

103 683 wraz z towarzyszkami zbliża się do stada zajętego wysysaniem soków z gałęzi dzikiej róży. Mrówki rzucają im kilka pytań, ale mszyce, zanurzające trąbki w miąższu rośliny, nie zwracają na nie najmniejszej uwagi. Poza tym może wcale nie rozumieją zapachowego języka mrówek… Eksploratorki szukają pasterki, ale żadnej nie znajdują.

W tym momencie dochodzi do wstrząsającego wydarzenia, prosto w sam środek stada wpadają trzy biedronki. Te groźne dzikie zwierzęta sieją panikę wśród nieszczęsnych mszyc, którym podcięte skrzydła uniemożliwiają ucieczkę.

Na szczęście zaraz po wilkach na scenie pojawiają się pasterki. Dwie zoubizoubikanijskie mrówki wyskakują zza liścia, pod którym się ukrywały, by skuteczniej zaskoczyć czerwonego drapieżnika w czarne plamki. Piorunują napastnika precyzyjnie wymierzonymi strugami ciepłego kwasu. Następnie podbiegają, by pocieszyć grupki wystraszonych jeszcze mszyc. Doją je, klepią po odwłokach, głaszczą czułki. Mszyce wydzielają duże krople przezroczystego cukru – cenną spadź. Pojąc się tym likierem, pasterki zoubizoubikanijskie zauważają wreszcie belokanijskie poszukiwaczki.

Witają się. Kontakt czułkami.

Przyszłyśmy zapolować na smoka – nadaje jedna z nich.

W takim razie musicie udać się dalej na wschód. Zauważyłyśmy jednego z tych potworów w okolicach posterunku Guayei-Tyolot.

Zamiast zaproponować zwyczajową trofalaksję, pasterki zapraszają je na poczęstunek prosto od zwierząt. Nowo przybyłe nie każą się długo prosić. Każda wybiera jedną mszycę i łaskocze jej odwłok, by udoić wybornej spadzi.


Wewnątrz gardzieli panują ciemności, śmierdzi i jest tłusto. Pokryta śliną samica 56 ślizga się po gardle drapieżnika. Z braku zębów nie zmiażdżył jej zębami – jest nienaruszona. Nie ma mowy o poddaniu się – wraz z nią znikłoby całe miasto.

Kosztem wielkiego wysiłku udaje jej się wbić żuwaczki w gładkie ciało przełyku ptaka. Ta szybka reakcja ją ratuje. Jaskółce robi się niedobrze, odkasłuje i gwałtownie wyrzuca z siebie mrówkę. Oślepiona samica próbuje utrzymać się w powietrzu, lecz skrzydła powleczone lepką mazią stały się zbyt ciężkie. Spada w sam środek rzeki. Wokół niej w agonii miotają się samce. Dostrzega nad sobą nierytmiczne ruchy dwudziestu sióstr, którym udało się przeżyć nalot jaskółek. Wyczerpane tracą wysokość.

Jedna z nich ląduje na liściu nenufara, gdzie natychmiast pada ofiarą dwóch salamander, które chwytają ją i rozszarpują. Kolejne królowe wypadają z gry za sprawą gołębi, żab, kretów węży, nietoperzy, jeży, kur i kurczaków… W rezultacie z tysiąca pięciuset samic, które wzniosły się w powietrze, przeżywa jedynie sześć.

Jest wśród nich 56. Cudem ocalała. Musi żyć. Musi założyć własne miasto i rozwiązać zagadkę tajnej broni. Wie, że będzie jej potrzebna pomoc i że będzie mogła liczyć na przyjazny tłum zamieszkujący jej brzuch. Wystarczy tylko wypuścić go na zewnątrz…

Najpierw jednak musi się stąd wydostać…

Kierując się kątem padania promieni słonecznych, sytuuje punkt, w którym spadła na wody Wschodniej Rzeki. Nie można było gorzej trafić – co prawda mrówki zasiedliły wszystkie wyspy świata, ale nadal nie wiadomo, w jaki sposób tam dotarły, skoro nie potrafią pływać.

Nieopodal niej przepływa liść – 56 czepia się go żuwacz-kami. Macha zapamiętale tylnymi nóżkami, ale ten napęd daje żałosne rezultaty. Wlecze się tak dłuższą chwilę, utrzymując się na powierzchni, gdy nagle na wodzie zarysowuje się olbrzymi cień. Kijanka? Nie, to coś tysiąc razy większego od kijanki. Samica coraz wyraźniej rozpoznaje pociągłą sylwetkę o gładkiej, cętkowanej skórze. Nigdy wcześniej nie widziała czegoś podobnego. Pstrąg! Drobne skorupiaki, oczliki i rozwielitki umykają przed monstrum, które nurkuje, by po chwili wynurzyć się bliżej uczepionej liścia, przerażonej królowej.

Całą mocą swych płetw pstrąg rzuca się do przodu, tnąc taflę wody. Potężna fala poniewiera mrówką, gdy tymczasem ryba zastyga jakby zawieszona w powietrzu, z szeroko otwartą paszczą uzbrojoną w ostre zęby, i połyka przelatującą w pobliżu muszkę.

Następnie wygina się jednym ruchem ogona i opada z powrotem w głąb swego przejrzystego świata… powodując przypływ, który zalewa mrówkę. Żaby, odetchnąwszy z ulgą, nurkują, by teraz między sobą walczyć o królową i jej kawior. Samicy udaje się wydostać na powierzchnię, ale wodny wir wsysa ją ponownie w nieprzyjazną głębinę. Żaby są tuż za nią. Paraliżuje ją zimno. Traci przytomność.


Nicolas wraz ze swoimi nowymi kolegami, Jeanem i Philippem, oglądał w jadalni telewizję. Wokół nich inne sieroty o różowych twarzyczkach dawały się kołysać nieprzerwanemu ciągowi obrazów. Ich pamięć przyswajała scenariusz filmu z szybkością 500 km/h.

Ludzki mózg może zmagazynować do sześćdziesięciu miliardów różnych informacji. Kiedy pamięć zostanie przepełniona, umysł automatycznie dokonuje porządków – informacje uznane za mniej interesujące ulegają zapomnieniu. Pozostają wtedy jedynie traumatyczne wspomnienia i tęsknota za minionymi radościami.

Tego dnia tuż po serialu nadawano dyskusję na temat owadów. Większość młodzieży rozeszła się – naukowa gadka ich nie pociągała.

– Profesorze Leduc, jest pan uznawany, obok profesora Rosenfelda, za największego w Europie specjalistę od mrówek. Co skłoniło pana do badań nad nimi?

– Pewnego dnia otworzyłem szafkę w kuchni i stanąłem oko w oko z całą kolumną tych owadów. Spędziłem wiele godzin, patrząc, jak pracują. Była to dla mnie lekcja życia i pokory. Postanowiłem dowiedzieć się więcej… oto i cała historia. – Śmieje się.

– Czym pańskie badania różnią się od pracy innego wybitnego naukowca, którym jest profesor Rosenfeld?

– Ach! Profesor Rosenfeld! Ciągle jeszcze nie na emeryturze? – Znów się śmieje. – Nie, szczerze mówiąc, nie prezentujemy tej samej szkoły. Wie pan, te owady można rozumieć na wiele sposobów… Dawniej myślano, że wszystkie gatunki żyjące w społeczności (termity, pszczoły, mrówki) są rojalistami. Wydawało się to proste, ale okazało się fałszywe. Potem przekonano się, że w wypadku mrówek królowa nie ma żadnej władzy, jej funkcją jest jedynie płodzenie potomstwa. Właściwie wyróżnić można wiele form mrówczych ustrojów: monarchię, oligarchię, triumwirat wojowniczek, demokrację, anarchię i tak dalej. Czasami nawet, kiedy obywatelki nie są zadowolone z rządów, buntują się i mamy wtedy do czynienia z wojnami domowymi w obrębie miast.

– Niesamowite!

– Jeśli o mnie chodzi, należę do szkoły niemieckiej, która utrzymuje, że u podstaw organizacji mrówczego świata leży hierarchia kast i dominacja osobników alfa, uzdolnionych ponadprzeciętnie, rządzących grupami robotnic… Rosenfeld, który należy do szkoły włoskiej, uważa, że mrówki są z natury anarchistkami, a osobniki alfa uzdolnione bardziej niż inne – nie istnieją. Liderzy wyłaniają się jedynie czasami, by rozwiązać konkretne problemy. Ich władza jest jednak tymczasowa.

– Nie bardzo rozumiem.

– W pewnym sensie szkoła włoska twierdzi, że każda mrówka może być wodzem, pod warunkiem że przedstawi pomysł, który zainteresuje inne osobniki. Szkoła niemiecka uważa natomiast, że jedynie mrówki o cechach wodza podejmują się kierować misją.

– Obie szkoły zatem różnią się aż tak zasadniczo?

– Zdarzało się, że podczas międzynarodowych kongresów dochodziło do walk na pięści, jeśli o to panu chodzi.

– A zatem nadal trwa rywalizacja między duchem saksońskim a łacińskim, prawda?

– Nie. Ta walka jest raczej porównywalna do tej, w której przeciwstawiają się sobie zwolennicy wiedzy wrodzonej i nabytej. Rodzimy się kretynami czy stajemy się nimi? Na to pytanie, między innymi, staramy się odpowiedzieć, badając społeczeństwo mrówek!

– Dlaczego jednak nie robić tych doświadczeń na królikach albo myszach?

– Mrówki dają nam wspaniałą możliwość oglądania funkcjonującego społeczeństwa. Społeczeństwa składającego się z milionów osobników. To tak, jakby obserwować świat. O ile mi wiadomo, nie istnieje żadne milionowe miasto królików czy myszy…”

Chłopcy trącili się łokciami.

– Słyszysz, Nicolas?

Ale Nicolas nie słuchał. Ta twarz, te żółte oczy – już je kiedyś widział. Ale gdzie? Kiedy? Szukał w pamięci. Zgadza się, teraz sobie przypominał. To był człowiek od oprawy. Twierdził, że nazywa się Gougne, lecz z pewnością chodziło o jedną i tę samą osobę, o tego Leduca, przechwalającego się w telewizji.

To odkrycie spowodowało, że Nicolas zamyślił się głęboko. Skoro profesor wtedy kłamał, to dlatego, że chciał przywłaszczyć sobie encyklopedię. Jej zawartość musiała być cenna. Musiała znajdować się na dole, w piwnicy. Tego właśnie pożądali wszyscy: tata, mama i ten Leduc. Trzeba iść po tę przeklętą encyklopedię i wtedy wszystko się wyjaśni.

Wstał.

– Dokąd idziesz? Nie odpowiedział.

– Myślałem, że interesują cię mrówki…

Doszedł do drzwi, a za nimi puścił się biegiem do swojego pokoju. Niewielu rzeczy będzie potrzebował. Tylko swojej przynoszącej szczęście kurtki, noża i solidnych butów na grubej podeszwie.

Kiedy przechodził przez główny hol, opiekunowie nawet nie zwrócili na niego uwagi. Uciekł z sierocińca.Z daleka Guayei-Tyolot przypomina kopiec kreta. Ten wysnnięty daleko posterunek to minimrowisko, zamieszkiwane przez setkę osobników. Funkcjonuje jedynie od kwietnia do października i pustoszeje na okres jesienno-zimowy.

Tutaj, podobnie jak u prymitywnych gatunków mrówek nie ma królowej ani wojowniczek. Każdy pełni wszystkie funkcje naraz. Dlatego też często krytykuje się tu gorączkową atmosferę panującą w wielkich miastach. Wyśmiewa się korki, zapadające się korytarze, sekretne przejścia zmieniające miasto w robaczy-we jabłko, wyspecjalizowane robotnice, które nie potrafią już nawet polować, ślepe dozorczynie przez całe życie zamurowane w wąskich przejściach…

103 683 przeprowadza inspekcję posterunku. Guayei-Tyolot składa się ze strychu i obszernej komnaty. Przez otwór w sklepieniu wślizgują się dwa promienie słońca, ukazując dziesiątki trofeów z polowań – rozwieszone na ścianach puste, zasuszone skóry, na których gwiżdże wiatr.

103 683 zbliża się do mieniących się wieloma kolorami szczątków. Jeden z tubylców podchodzi i pociera jej czułki. Wskazuje na te wspaniałe istoty, zabite dzięki przeróżnym podstępom myrmeceńskim. Zdobycze pokryte są kwasem mrówkowym, gdyż substancja ta pozwala również na konserwowanie zwłok.

Rzędem zawieszono tu starannie wszelkie odmiany motyli i innych owadów o przeróżnych kształtach, rozmiarach i kolorach. Jednego tylko, dobrze znanego zwierzęcia brakuje w kolekcji: królowej termitów.

103 683 wypytuje, czy miewają tu problemy z sąsiadującymi z nimi termitami. Tubylec podnosi czułki, wyrażając zdziwienie. Przestaje mleć żuwaczkami i zapada ciężka, zapachowa cisza.

Termitami?

Mrówka opuszcza czułki. Nie ma nic do nadania. Zresztą czeka ją sporo roboty – musi poćwiartować zdobycz. Straciła już wystarczająco dużo czasu. Cześć. Odwraca się, żeby odejść. Ale 103 683 nalega.

Tubylcza mrówka sprawia wrażenie ogarniętej paniką. Lekko drżą jej czułki. Najwyraźniej słowo „termit” przypomina jej o czymś przerażającym. Rozmowa na ten temat zdaje się być ponad jej siły. Umyka w kierunku grupy robotnic, w najlepsze oddających się pijaństwu. Napełniwszy sobie wole alkoholem na bazie miodu kwiatowego, mrówki kosztują nawzajem swych odwłoków, tworząc długi, zamknięty łańcuch.

Nagle wkracza gwałtownie do komnaty pięć mrówek-myśliwych przydzielonych do posterunku. Popychają przed sobą gąsienicę.

Znaleźliśmy to. I do tego produkuje miód!

Mrówka, która wyemitowała tę nowinę, poklepuje zdobycz końcami czułków. Następnie rozkłada liść, a gdy tylko gąsienica zaczyna go jeść, wskakuje jej na grzbiet. Gąsienica wije się, ale na próżno. Mrówka wbija pazurki w jej boki, unieruchamia swoją zdobycz, następnie odwraca się i zaczyna lizać ostatni jej człon, póki nie ukazuje się na nim kropla nektaru.

Wszystkie jej gratulują. Podają sobie z żuwaczek do żuwaczek tę nieznaną do tej pory spadź. Ma nieco inny smak niż wydalina mszyc. Jest gęstsza, ma wyraźniejszy posmak soku roślinnego. Kiedy 103 683 degustuje egzotyczny likier, czyjś czułek muska jej czaszkę.

Podobno szukasz informacji na temat termitów.

Mrówka, która rzuciła jej ten feromon, wydaje się bardzo leciwa. Pancerz porysowany ma licznymi ciosami żuwaczek. 103 683 cofa czułki, przytakując.

Chodź za mną!

To wojowniczka 4000. Jej głowa jest płaska jak liść, a oczy maleńkie. Niepewne, drżące fluidy, które nadaje, mają lekki posmak alkoholu. Może dlatego zależało jej na tym, by rozmawiać w małym, praktycznie zamkniętym wgłębieniu.

Nie obawiaj się, tutaj możemy rozmawiać, to moja komnata.

103 683 pyta ją, co wie na temat Termitiery ze Wschodu. Starsza mrówka rozchyla czułki.

Czemu cię to interesuje? Przybyłaś, by zapolować na jaszczurkę, czyż nie?

103 683 postanawia grać w otwarte karty ze starą bezpłciową. Opowiada jej historię niepojętej, tajnej broni, która została użyta przeciwko wojowniczkom z La-chola-kan. Początkowo sądzono iż to sprawka karłowatych, okazało się jednak, że nie są zamieszane w tę sprawę. Naturalnym biegiem rzeczy podejrzenie padło na termity ze Wschodu, na drugiego liczącego się wroga…

Stara mrówka kuli czułki, wyrażając zdziwienie. Nigdy wcześniej nie słyszała o tej sprawie. Przypatruje się 103 683 i pyta:

Czy to tajna broń wyrwała ci piątą nóżkę?

Młoda wojowniczka zaprzecza. Straciła ją w Bitwie Maków, wyzwalając La-chola-kan. 4000 przyjmuje informację z entuzjazmem. Też tam była!

Który legion?

Piętnasty, a ty?

Trzeci!

Podczas ostatniego natarcia jedna biła się na lewym skrzydle, druga na prawym. Wymieniają wspomnienia. Wiele można się nauczyć na polu bitwy. Na przykład 4000 zauważyła na samym początku potyczek użycie najemnych muszek-posłańców. Według niej chodzi o sposób komunikowania się na odległość o wiele bardziej nowoczesny niż tradycyjni gońcy.

Wojowniczka belokanijska, która nie znała tej metody, zgadza się z nią całkowicie. Następnie powraca do poprzedniego tematu.

Dlaczego nikt nie chce ze mną rozmawiać o termitach?

Stara wojowniczka podchodzi do niej bliżej. Ich głowy stykają się.

Tutaj też dzieją się rzeczy bardzo dziwne…

Jej fluidy brzmią tajemniczo. Bardzo dziwne, bardzo dziwne… Zdanie odbija się zapachowym echem od ścian.

4000 opowiada, że od jakiegoś czasu nie widziano w okolicy ani jednego termita ze Wschodu. Ich szpiedzy, udający się na zachód, używali dawniej przejścia przez rzekę w Satei. Wiedziano o tym i nadzorowano je, raz lepiej, raz gorzej. Teraz szpiedzy nie pojawiają się wcale. Przejście jest puste.

Atakujący wróg niepokoi, ale wróg, który znika, daje jeszcze bardziej do myślenia. Ponieważ nie dochodziło do żadnych, nawet najmniejszych potyczek ze zwiadowcami termitów, mrówki z Guayei-Tyolot postanowiły same poszpiegować.

Wyruszyła jedna drużyna wywiadowczym Przepadły bez wieści. Kolejne mrówki ruszyły ich śladem i znikły w ten sam sposób. Pomyślano wtedy, iż winę za to ponosi jaszczurka lub wyjątkowo łakomy jeż. Kiedy jednak atakuje drapieżnik, zawsze ktoś się ostaje, choćby ranny. W tym jednak wypadku wojowniczki jakby rozpłynęły się w powietrzu.

Coś mi to przypomina… – zaczęła. 103 683.

Stara mrówka nie zamierza jednak dać zbić się z tropu i przerwać swej opowieści. Mówi dalej. Po klęsce dwóch pierwszych ekspedycji wojowniczki z Guayei-Tyolot postanowiły pójść na całego. Wysłały minioddział liczący pięciuset uzbrojonych żołnierzy. Tym razem jedna mrówka ocalała. Wlokła się całą drogę, tysiące głów, i zmarła, majacząc straszliwie tuż po powrocie do gniazda. Zbadano jej zwłoki – nie było najmniejszego śladu rany, a czułki nie ucierpiały w żadnej bitwie. Wydawało się, że śmierć spadła na nią bez powodu.

Rozumiesz teraz, dlaczego nikt nie chce rozmawiać o termitach ze Wschodu?

103 683 rozumie. Czuje satysfakcję, jest pewna, że wpadła na właściwy trop. Jeśli zagadka tajemnej broni ma jakieś rozwiązanie, droga do niego prowadzi z całą pewnością przez Termitierę ze Wschodu.


HOLOGRAFIA: Cechę wspólną ludzkiego mózgu i mrowiska bardzo dobrze przedstawia obraz holograficzny. Na czym polega holografia?Wygrawerowane płaszczyzny nakłada się na siebie, a te, oświetlone i oglądane pod odpowiednim kątem, dają wrażenie obrazu przestrzennego. W istocie obraz ten istnieje wszędzie i zarazem nigdzie. Dopiero z połączenia tych płaszczyzn powstaje nowa jakość – trzeci wymiar: wrażenie przestrzenności. Każdy neuron naszego mózgu, podobnie jak każdy osobnik należący do mrowiska, dysponuje całością informacji. Ale świadomość – myśl przestrzenna – może powstać jedynie kolektywnie.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Samica 56, świeżo mianowana królową, odzyskuje przytomność – woda wyrzuciła ją na rozległą kamienistą plażę. Najwyraźniej szybki prąd ocalił ją przed żabami.

Chciałaby oderwać się od ziemi, ale skrzydła ma jeszcze przemoknięte. Musi czekać…

Czyści sobie metodycznie czułki, wdycha otaczające ją zapachy. Gdzie się znajduje? Oby tylko nie spadła po złej stronie rzeki!

Wprawia czułki w drgania dochodzące do ośmiu tysięcy wibracji na sekundę. Czuje znajomą woń. Co za szczęście: znalazła się na zachodnim brzegu rzeki. Mimo to nie odnajduje najmniejszego feromonu drogi. Powinna zbliżyć się nieco do centralnego gniazda, aby móc połączyć swoje przyszłe miasto z Federacją.

Wreszcie udaje jej się wzlecieć. Kierunek na zachód. Nie dotrze już daleko. Mięśnie jej skrzydeł są zmęczone – leci tuż nad ziemią.


Wracają do głównej sali Guayei-Tyolot. Odkąd 103 683 próbowała wybadać sprawę termitów ze Wschodu, wszystkie unikają jej, jakby była zarażona Alternarią. Nie narzeka jednak, całkowicie oddana swej misji.

Wokół niej Belokanijki dokonują trofalaksji z GuayeTty-olotijkami, dając im do spróbowania pieczarki z ostatniego zbioru, a kosztując z kolei spadź dzikich gąsienic.

Po wielu przeróżnych wyemitowanych fluidach rozmowa schodzi na polowanie na jaszczurki. Guayeityolotijki relacjonują, że ostatnio trzy z nich terroryzowały stada mszyc w Zoubi-zoubi-kan. Rozgromiły już przynajmniej dwa stada liczące po tysiąc sztuk, jak również wszystkie towarzyszące im pasterki…

Wszystkich ogarnęła panika. Pasterki gnały swoje stada jedynie przez przejścia wydrążone w gałązkach. Dzięki kwasowej artylerii udało się jednak odeprzeć smoki. Dwa z nich oddaliły się. Trzeci, ranny, zagnieździł się na kamieniu jakieś pięćdziesiąt tysięcy głów stąd.

Oddziały zoubizoubikanijskie już odcięły mu ogon. Należało teraz skorzystać z okazji i dobić zwierzę, zanim odzyska siły.

Czy to prawda, że jaszczurkom odrastają ogony? – pyta jedna z uczestniczek wyprawy.

Odpowiedź jest twierdząca.

Ale ogon ten nie jest już taki sam. Jak mawia Matka: nigdy nie znajdujemy dokładnie tego, co zgubiliśmy. Drugi ogon nie ma kręgów, jest o wiele bardziej wiotki.

Mrówka z Guayei-Tyolot dołącza do rozmowy, podając kolejne informacje. Jaszczurki są bardzo wrażliwe na zmiany pogody, jeszcze bardziej niż mrówki. Kiedy mają w sobie zmagazynowane duże pokłady energii słonecznej, szybkość ich reakcji jest niesamowita. Ale kiedy jest im zimno, ich ruchy stają się powolne. Trzeba o tym pamiętać, przygotowując się do jutrzejszego ataku. Najkorzystniej byłoby rozpocząć szturm o świcie. Noc wyziębi jaszczurkę – zaskoczy się ją w stanie letargu.

Ale my też będziemy wyziębione – słusznie zauważa jedna z Belokanijek.

Nie będziemy, jeśli zastosujemy technikę ochrony przed zimnem odkrytą przez karłowate - odparowuje mrówka-myśliwy.

Napełnimy się cukrem i alkoholem, by zapewnić sobie energię, a pancerze pokryjemy śliną, by zapobiec zbyt szybkiemu ulatnianiu się jej z naszych ciał.

103 683 odbiera te informacje rozkojarzonymi czułkami. Myśli jej krążą wokół zagadki termitiery i niewyjaśnionych zniknięć, o których opowiedziała stara wojowniczka.

Podchodzi do niej Guayeityolotijka, ta sama, która pokazała jej trofea, lecz nie zgodziła się mówić o termitach.

Rozmawiałaś z 4000?

103 683 przytakuje.

Więc nie zwracaj uwagi na to, co ci powiedziała. To tak, jakbyś rozmawiała z trupem. Kilka dni temu została użądlona przez gąsienicznika…

Gąsienicznik! Ciarki przebiegły 103 683. Gąsienicznik to osa o długim sztyletowatym żądle, która nakłuwa nocą mrówcze gniazda, aż trafi na ciepłe ciało. Wbija się w nie i składa w środku swoje jajeczka.

Najgorszy koszmar mrówczych larw to pojawiająca się u sufitu strzykawka macająca w poszukiwaniu miękkich ciał, by złożyć w nich swój pomiot. Jajeczka rozwijają się wewnątrz organizmu, aż w końcu zmieniają się w żarłoczne larwy, które stopniowo pożerają żywe stworzenie od środka.

Koszmar nie opuścił 103 683: tej nocy śni jej się straszliwa trąba ścigająca ją, by zaszczepić jej swoje mięsożerne dzieci.


Kod do drzwi wejściowych nie został zmieniony. Nicolas zachował swoje klucze, wystarczyło zatem zerwać pieczęcie nałożone przez policjantów, by wejść do mieszkania. Od zniknięcia strażaków nikt niczego tu nie dotykał. Nawet drzwi od piwnicy pozostały szeroko otwarte. Z braku latarki, chłopiec zabrał się do robienia pochodni. Udało mu się odrąbać nogę od stołu, owinąć ją ściśle gazetami i podpalić. Drewno zajęło się bez trudu – pojawił się mały, lecz spokojny płomyk, zdolny stawić czoło przeciągom. Nicolas zniknął w otchłani kręconych schodów, z pochodnią w jednej ręce i nożem w drugiej. Zdecydowany, z zaciśniętą szczęką, czuł się jak kandydat na bohatera.

Schodził i schodził… Nie było końca stopniom i zakrętom. Miał wrażenie, że trwa to już wiele godzin, był głodny i zmarznięty, ale pałał żądzą zwycięstwa. Przyspieszywszy kroku, wzburzony, zaczął krzyczeć na całe gardło, na zmianę wołając ojca i matkę lub wydając wojenne okrzyki. Schodził teraz wyjątkowo pewnie, bez trudu wyczuwając kolejne stopnie.

Nagle znalazł się przed jakimiś drzwiami. Pchnął je. Dwa walczące szczurze plemiona rozbiegły się, gdy pojawiło się to wrzeszczące, otoczone iskierkami dziecko. Stare szczury były zaniepokojone – od jakiegoś czasu wizyty olbrzymów stały się dość częste. Cóż to miało oznaczać? Byleby tylko nie zaprószyli ognia w kryjówkach ciężarnych samic!

Nicolas schodził dalej, pędził tak, że nawet nie zauważył szczurów… Ciągle tylko stopnie i dziwne napisy, których z pewnością teraz nie przeczyta. Nagle dosłyszał jakieś odgłosy (flap, flap) i dotyk. We włosy wczepił mu się nietoperz. Przerażenie. Spróbował pozbyć się zwierzęcia, lecz ono zdawało się być przy-spawane do jego głowy. Chciał je odstraszyć pochodnią, ale zdołał jedynie spalić sobie kilka kosmyków. Wrzasnął i ruszył biegiem przed siebie. Nietoperz pozostał na głowie chłopca niczym kapelusz i odleciał dopiero, kiedy wyssał mu nieco krwi.

Nicolas nie czuł już zmęczenia. Głośno dysząc, z sercem bijącym jak oszalałe, uderzył nagle o ścianę. Upadł, lecz podniósł się od razu – pochodnia ocalała. Powiódł płomieniem wokół siebie.

Rzeczywiście miał przed sobą ścianę. Rozpoznał nawet żelbetonowe płyty, które zwlókł tu jego ojciec. Cementowe spojenia były jeszcze świeże.

– Tato, mamo, jeśli tu jesteście – odezwijcie się!

Odpowiedziało mu jedynie przygnębiające echo. Z pewnością zbliżał się jednak do celu. Skoro nie było drzwi, ściana, był tego pewien, musiała się obracać… tak jak na filmach.

Co kryło się za tym murem? Wreszcie Nicolas zauważył napis:

Jak ułożyć cztery trójkąty równoboczne z sześciu zapałek?

Tuż poniżej zamontowano małą tarczę z przyciskami. Nie było na nich cyfr, lecz litery. Dwadzieścia cztery litery, z których powinno ułożyć się słowo lub zdanie odpowiadające na zadane pytanie.

– Trzeba myśleć inaczej – powiedział chłopiec na głos. Osłupiał, gdyż słowa te przyszły mu na myśl same z siebie. Długo się zastanawiał, nie ośmielając się dotknąć żadnej z liter. Nagle ogarnęła go niezwykła cisza, która oczyściła go ze wszystkich myśli i w niewytłumaczalny sposób pokierowała nim tak, by wcisnął po kolei osiem liter.

Rozległ się delikatny zgrzyt mechanizmu i… mur poruszył się. Podniecony, gotowy na wszystko Nicolas ruszył do przodu. Chwilę później ściana powróciła na swoje miejsce, a spowodowany tym ruchem przeciąg zgasił resztkę tlącej się pochodni.

Pogrążywszy się w całkowitej ciemności, zdezorientowany, Nicolas chciał się wycofać, lecz z tej strony ściana nie miała żadnych przycisków. Nie było już odwrotu. Chłopiec połamał sobie paznokcie o żelbetonowe płyty – jego ojciec wykonał kawał dobrej roboty, w końcu nie na darmo był ślusarzem.


CZYSTOŚĆ: Czy jest coś czystszego niż mucha? Cały czas się myje, przy czym nie jest to dla niej obowiązek, lecz potrzeba. Jeśli wszystkie jej czułki i oczka nie będą idealnie czyste, nie uda jej się zauważyć położonego dalej pożywienia ani ręki, która spada na nią, by ją zgnieść. U owadów czystość jest kwestią życia i śmierci.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Następnego dnia pierwsze strony gazet donosiły: „Kolejna ofiara przeklętej piwnicy w Fontainebleau. Zaginał jedyny syn rodziny Wells. Co na to policja?”.


Pająk łypie okiem ze szczytu swej paproci. Siedzi bardzo wysoko. Wydziela kroplę płynnego włókna, przylepia ją do liścia, rusza w kierunku końca gałęzi i rzuca się w pustkę. Lot trwa dość długo. Lina naciąga się, wreszcie zasycha, twardnieje i przytrzymuje pająka tuż nad ziemią. Mało brakowało, a roztrzaskałby się z powodu nagłej fali zimnego powietrza, które opóźniła sztywnienie włókna.

Pająk porusza ośmioma nóżkami, by się rozhuśtać, wreszcie udaje mu się chwycić jeden z liści. Będzie to drugi punkt zakotwiczenia nowej pajęczyny. Tu przytwierdza drugi koniec nici. Ale napięta lina to jeszcze nie wszystko. Pająk zauważa po lewej stronie pień i podbiega w jego kierunku. Jeszcze kilka gałązek i kilka skoków – udało się, przytwierdził liny pomocnicze. To one właśnie będą musiały wytrzymać ciężar wpadających w pajęczynę ofiar, oprzeć się podmuchom wiatru. Całość ma kształt ośmiokąta.

Nić pajęcza składa się z włóknistego białka – fibroiny, którego nieprzemakalność i trwałość są już od dawna dobrze znane. Niektóre pająki potrafią po obfitym posiłku wyprodukować siedemset metrów włókna o średnicy dwóch mikronów – jego wytrzymałość jest porównywalna do nylonu, a elastyczność nawet trzy razy większa.

Na dodatek pająki dysponują siedmioma brodawkami przędnymi, z których każda produkuje inny rodzaj nici: włókno na główne liny przytrzymujące pajęczynę, włókno na liny pomocnicze, włókno do budowy serca pajęczyny, lepka nić do chwytania ofiar, włókno do ochrony jajeczek, inne do budowy schronienia i jeszcze inne do owijania zdobyczy…

Właściwie nić jest włóknistym przedłużeniem pajęczych receptorów, tak samo jak feromony są lotnym przedłużeniem mrówczych przekazów.Pająk wytwarza więc swoją linę pomocniczą i uczepia się jej. Na najmniejszy sygnał zwiastujący niebezpieczeństwo opuszcza się na niej i umyka bez trudu. Trudno zliczyć, ile razy uszedł w ten sposób z życiem.

Następnie krzyżuje cztery nici w centrum ośmiokąta. Te same gesty od stu milionów lat… Pajęczyna wygląda coraz lepiej. Dzisiaj pająk postanowił zrobić swą sieć z suchych włókien. Lepkie nici są o wiele bardziej skuteczne, ale zbyt delikatne. Przylega do nich każdy pyłek i skrawek zeschłego liścia. W suche włókno ofiara trudniej się łapie, ale za to sieć z pewnością wytrzyma do nocy.

Zamocowawszy główne nici, pająk dodaje jeszcze około dziesięciu odchodzących promieniście od środka i przystępuje do wykończenia dzieła, tworząc centralną spiralę. To najprzyjemniejsza chwila – zeskakuje z gałązki, do której przytwierdził suchą nić, i skacze z jednego włókna-promienia na drugi, zbliżając się powoli do samego serca pajęczyny, zgodnie z ruchem obrotowym Ziemi.

Zrobił to po swojemu. Na całym świecie nie ma dwóch identycznych pajęczyn – podobnie jest z odciskami ludzkich palców.

Trzeba zacisnąć oczka sieci. Dotarłszy do centrum, pająk obejmuje wzrokiem całość swego stelażu, by ocenić jego trwałość. Dużymi krokami przemierza każdą promienistą nić, potrząsając nią ośmioma nóżkami. Wszystko się trzyma.

Większość pająków w tej okolicy plecie sieci 75/12. Siedemdziesiąt pięć kręgów spirali rozpiętych na dwunastu promieniach. Ten pająk jednak woli konstruować delikatniejszą koronkę, o proporcjach 95/10. Jest może bardziej widoczna, ale też solidniejsza. A ponieważ używa suchej nici, nie powinien oszczędzać na ilości włókna. W przeciwnym wypadku owady wpadałyby w nią jedynie w charakterze gości…

Tymczasem długotrwała harówka pozbawiła go całkowicie sił. Teraz za wszelką cenę musi coś zjeść. To zamknięte koło.

Jest głodny, bo zbudował sieć, ale właśnie ta sieć pozwoli mu się wyżywić.

Uczepiwszy się dwudziestoma czterema pazurkami głównych belek pajęczyny, czeka, schowany za liściem. Nie potrzebuje nawet używać żadnego ze swych ośmiorga oczu, gdyż wyczuwa odległości i odbiera nóżkami najmniejszą falę otaczającego go powietrza dzięki sieci, która zastępuje najczulszy mikrofon.

Ta maleńka wibracja to pszczoła zataczająca ósemki jakieś dwieście głów stąd, w ten sposób wskazująca towarzyszkom z ula, gdzie znajduje się pole kwiatowe.

Lekkie drżenie – zapewne ważka. Pyszna ważka. Niestety, ta akurat nie leci w kierunku stosownym, by posłużyć pająkowi za obiad.

Uderzenie. Coś wskoczyło na pajęczynę – inny pająk, który chce wykorzystać cudzą pracę. Złodziej! Nasz pająk przegania go, zanim pojawi się jakaś zdobycz.

Chwilę później odbiera w lewej tylnej nóżce sygnał, że z zachodu nadlatuje coś na kształt muchy. Zdaje się nie lecieć zbyt szybko. Jeśli nie zmieni kierunku lotu, prawdopodobnie wpadnie prosto w zastawioną pułapkę.

Piaf! Wpada.

Skrzydlata mrówka…

Pająk – bezimienny, gdyż te żyjące samotnie istoty nie mają żadnej potrzeby rozpoznawania innych osobników swego gatunku – czeka cierpliwie. Kiedy był młodszy, często dawał się ponieść entuzjazmowi i tym samym tracił wiele zdobyczy. Wydawało mu się wówczas, że każdy owad złapany w sieć należy do niego. Tymczasem w pierwszej chwili ofiara ma jeszcze 50 procent szans na przeżycie. Decydującym czynnikiem jest czas.

Trzeba czekać, aż przerażona zwierzyna spęta się sama. Na tym właśnie polega specyficzna pajęcza filozofia: Nie ma lepszej techniki walki niż ta polegająca na czekaniu, aż przeciwnik sam sprowadzi na siebie zgubę…Po kilku chwilach pająk zbliża się, by lepiej zbadać swą zdobycz. To królowa. Królowa rudych mrówek leśnych zachodniego imperium Bel-o-kan.

Słyszał już o tym wyjątkowo wyrafinowanym królestwie. Podobno miliony jego mieszkańców stały się tak zależne jedne od drugich, że nie potrafią nawet same się wyżywić! Jaki w tym sens i gdzie postęp?

Jedna z ich królowych… Ma w zasięgu swoich pazurków cząstkę tych przyszłych niepoprawnych napastników. Nie lubi mrówek. Widział, jak jego własna matka została zaatakowana przez hordę czerwonych mrówek-tkaczek…

Pająk obserwuje bacznie swą zdobycz, która miota się uparcie. Głupie owady, nie rozumieją, że ich najgorszym wrogiem jest w tym momencie właśnie panika. Im usilniej skrzydlata mrówka próbuje się uwolnić, tym bardziej zaplątuje się w sieć… powodując zresztą szkody wzbudzające złość pająka.

Zmęczenie samicy 56 ustępuje miejsca wściekłości. Jest już właściwie unieruchomiona. Całe ciało zaplątało się w cienką nić, a każdy ruch powoduje, że włóknista otoczka staje się coraz grubsza. Nie może pogodzić się z myślą o tak głupiej porażce, po tym, jak udało jej się pokonać tyle przeszkód.

Przyszła na świat w białym kokonie i w białym kokonie przyjdzie jej umrzeć.

Pająk zbliża się jeszcze bardziej, sprawdzając po drodze zniszczenia poczynione w sieci. Oczom 56 ukazuje się przepiękne, pomarańczowo-czarne zwierzę o ośmiorgu zielonych ślepiach umieszczonych niczym korona na czubku głowy. Już zdarzało się jej takie jeść. Teraz jej kolej, by posłużyć za obiad…

Pająk spluwa na nią włóknistą mazią. Lepiej dokładnie spętać ofiarę – stwierdza. Wysuwa następnie dwa groźnie wyglądające jadowite kły. W rzeczywistości pajęczaki nie zabijają, w każdym razie nie od razu. Ponieważ najbardziej cenią sobie jeszcze ruszające się mięso, nie dobijają zdobyczy, lecz usypiają ją swym jadem i budzą, gdy mają ochotę na przekąskę. Dzięki temu mogą do woli spożywać świeże, chronione przez włóknistą otoczkę mięso. Degustacja taka może trwać nawet tydzień.

56 słyszała już o tej praktyce. Drży. To gorsze niż śmierć, dać sobie amputować po kolei wszystkie członki… Budzić się czując, że wyrywa się jej coraz to inną cząstkę ciała, i znowu zasypiać. Maleć za każdym razem, aż do chwili, gdy wyrwie się jej życiodajne organy, co pozwoli wreszcie zasnąć snem ostatecznym.

Lepiej zniszczyć się samej! Chcąc uniknąć najgorszego i czując zbliżające się kły, samica decyduje się zwolnić bicie swego serca.

W tym momencie w pajęczynę wpada jednodniówka, i to z takim pędem, że nici krępują ją natychmiast, i to wyjątkowo mocno… Urodziła się zaledwie kilka minut temu i miała umrzeć ze starości za kilka godzin. Jednodniowe życie jednodniówki. Musiała działać szybko, nie tracąc nawet ułamka sekundy. Jak zaplanowalibyście sobie życie, gdybyście wiedzieli, że umrzecie wieczorem?

Ledwie samiec zakończył swą dwuletnią egzystencję larwy, wyruszył na poszukiwanie samicy, by móc się rozmnożyć. Jałowe dążenie do nieśmiertelności przez potomstwo. Swój jedyny dzień jednodniówka poświęci właśnie na to. Nie myśli o jedzeniu, o odpoczynku, nie ma dużych wymagań.

Grożącym jej drapieżnikiem jest przede wszystkim Czas! Każda sekunda to przeciwnik. Przy Czasie straszliwy pająk jest zaledwie czynnikiem przyspieszającym, a nie prawdziwym wrogiem. Czuje w swym ciele starość zbliżającą się wielkimi krokami. Za kilka godzin będzie zgrzybiały. Będzie skończony. Jego życie nie będzie miało sensu. Ciężka do zniesienia porażka…

Jednodniówka miota się. Problem z pajęczą siecią polega na tym, że kiedy się poruszamy, wpadamy głębiej w pułapkę, lecz kiedy się nie ruszamy, też nie wychodzimy z niej cało…

Pająk podchodzi do jednodniówki i owija ją dokładnie cienkim włóknem. Dwie dorodne zdobycze, które dostarczą mu protein koniecznych do zarzucenia jutro następnej sieci. Gdy po raz kolejny zabiera się do uśpienia swej ofiary, dociera do niego drganie inne niż poprzednie. Drganie… inteligentne. Tip tip tiptiptip tip tip tiptip. To samica! Zbliża się po nici i uderzając w nią nadaje delikatne sygnały:

Jestem twoja, nie przychodzę, by ukraść twoje jedzenie.

Samiec nigdy wcześniej nie doznał równie erotycznych drgań. Tip tip tiptiptip. Ach! Nie może już wytrzymać, rzuca się biegiem ku swojej ukochanej (to młódka po czterech linie-niach, podczas gdy on liczy ich sobie już dwanaście). Jest trzy razy od niego większa, lecz każdy pająk samiec właśnie kocha duże. Wskazuje jej dwie zdobycze, którymi pożywią się później, by odzyskać siły.

Ustawiają się, gotowi do kopulacji. U pająków akt ten jest dość skomplikowany. Samiec nie ma penisa, lecz coś na kształt podwójnej armatki genitalnej. Obiera sobie szybko cel, miniaturkę pajęczyny, którą zrasza swymi gametami. Macza w niej następnie jedną z nóżek i upycha w zbiorniku samicy. Podniecony powtarza czynność kilkakrotnie. Młoda piękność jest podekscytowana do tego stopnia, że nie może się już powstrzymać – chwyta samca za głowę i odgryza ją.

Teraz głupotą byłoby nie zjeść go do końca. Ale i to nie zaspokaja jej głodu. Rzuca się na jednodniówkę i jeszcze bardziej skraca jej życie. Zwraca się teraz ku mrówczej królowej, która widząc, że groźba zastrzyku znów się zbliża, wpada w panikę i zaczyna się szarpać w sieci.

56 ma najwyraźniej dużo szczęścia, gdyż hałaśliwe pojawienie się na horyzoncie kolejnej postaci ponownie ją ratuje. Znowu jeden z tych osobników z Południa, które ostatnio dotarły aż tutaj, na Północ. Całkiem duże stworzenie, trzeba przyznać – rohatyniec, zwany też potocznie chrząszczem nosorożcem. Wpada w samo serce pajęczyny, naciąga ją jak gumę i… rozdziera. 95/10 jest wytrzymała, ale bez przesady. Piękna jedwabna serweta zmienia się w garść wirujących w powietrzu strzępów.

Pajęcza samica już zdążyła zeskoczyć, uczepiwszy się liny pomocniczej. Uwolniona z białej obręczy mrówcza królowa czołga się dyskretnie po ziemi, nie mogąc ponownie wzbić się w powietrze.

Pajęczyca jest jednak zajęta zupełnie czymś innym. Wspina się po jadnej z gałęzi, by tam uwić dla swych dzieci jedwabne gniazdko, w którym złoży jajeczka. Kiedy wykluje się dziesiątka maluchów, pierwszym ich odruchem będzie pożarcie matki. Tak to jest u pajęczaków – nie nadużywają słowa dziękuję.


– Bilsheim!

Odsunął słuchawkę od ucha takim ruchem, jakby miało z niej wyskoczyć jakieś wyjątkowo niemiłe stworzenie. To jego szefowa… Solange Doumeng.

– Halo?

– Wydałam panu polecenie, a pan jeszcze nic w tej kwestii nie zrobił. Co pan wyprawia? Czeka pan, aż całe miasto zniknie w tej piwnicy? Znam pana, Bilsheim! Myśli pan tylko o odpoczynku! A ja nie znoszę nierobów! Żądam, żeby rozwiązał pan tę sprawę w ciągu dwudziestu czterech godzin!

– Ale, proszę pani…

– Nie ma żadnego „psze pani”! Pańscy ludzie otrzymali już moje wskazówki. Jutro z rana zejdzie pan z nimi do piwnicy, cały sprzęt będzie czekał na miejscu. Więc niech się pan ruszy, do cholery!

Zdenerwował się. Ręce zaczęły mu drżeć. Nie był wolnym człowiekiem. Dlaczego musiał być posłuszny? Żeby nie stracić pracy, żeby nie wykluczyło go społeczeństwo. Tu i teraz być wolnym znaczyło tyle, co zostać kloszardem, a do tego jeszcze nie dojrzał. Jego potrzeba porządku i socjalizacji weszła w konflikt z niechęcią do wykonywania czyjejś woli. Na polu bitwy – czyli w jego żołądku

– powstał wrzód. Poszanowanie dla porządku wzięło w końcu górę nad dążeniem do wolności. Zastosował się więc do poleceń.

Ukryta za kamieniem grupa myśliwych obserwuje jaszczurkę. Ta liczy sobie co najmniej sześćdziesiąt głów długości (osiemnaście centymetrów). Chropowata, żółtozielona skóra upstrzona gdzieniegdzie czarnymi plamkami wzbudza strach i odrazę. 103 683 odnosi wrażenie, że wszystkie te plamy to ślady krwi ofiar jaszczura.

Zgodnie z przewidywaniami zwierzę jest ospałe z powodu zimna. Porusza się, ale w zwolnionym tempie – zanim postawi gdzieś nogę, zdaje się wahać.

Tuż przed wschodem słońca pada feromon:

Naprzód, na zwierza!

Jaszczurka widzi sunącą w jej stronę czarną, agresywną masę. Powoli wstaje, otwiera różową paszczę, w której tańczy szybki jęzor, i zmiata nim znajdujące się w pobliżu mrówki. Następnie wsysa je i połyka. Wydaje z siebie ciche czknięcie i oddala się z szybkością błyskawicy.

Uszczuplona o trzydzieści mrówek grupa myśliwych stoi oszołomiona, bez tchu. Jak na kogoś osłabionego zimnem, potwór ma sporo energii!

103 683, której w żaden sposób nie można posądzać o tchórzostwo, jako jedna z pierwszych stwierdza, że atakowanie takiego zwierzęcia graniczy z samobójstwem. Forteca zdaje się być nie do wzięcia. Skóra jaszczurki jest zbroją, na którą nie można porywać się z żuwaczkami czy kwasem. W dodatku rozmiary zwierzęcia, jego energia, nawet przy niskiej temperaturze dają mu olbrzymią przewagę.

Tymczasem mrówki nie poddają się. Niby wataha mikroskopijnych wilków, rzucają się w ślad za potworem. Galopują wśród paproci, rzucając wokół feromony z groźbami – zapachy śmierci. Wzbudzają strach chyba jedynie w pomrownikach, ale dzięki temu czują się groźne i niepokonane. Odnajdują jaszczurkę kilka tysięcy głów dalej, gdzie przywarła do kory świerka, zajętą prawdopodobnie trawieniem śniadania.

Trzeba działać! Im dłużej się zwleka, tym więcej energii zyskuje zwierz! Skoro jest tak szybki w niskiej temperaturze, stanie się wszechmocny, napełniwszy się słonecznymi kaloriami. Narada czułków. Trzeba improwizować atak. Szybko powstaje plan działania.

Wojowniczki zsuwają się po gałęzi na głowę zwierza. Próbują oślepić go, gryząc w powieki i drążąc nozdrza. Niestety, pierwsze komando ponosi klęskę. Jaszczurka przeciera pysk znudzonym gestem i połyka gramolące się mrówki.

Nadbiega druga ekipa napastniczek. Kiedy są już niemal w zasięgu jęzora, niespodziewanie ruszają szerokim łukiem i przypuszczają brutalny atak na kikut ogona. Jak mawia Matka: Każdy przeciwnik ma swój słaby punkt. Znajdź go i atakuj jedynie to miejsce.

Rozrywają bliznę, przepalając ją kwasem i wnikają w ciało jaszczurki aż po wnętrzności. Zwierzę przewraca się na grzbiet. Macha tylnymi kończynami, przednimi uderza się po brzuchu. Drążą je tysiące wrzodów. W tym samym czasie inna grupa mrówek dostaje się do nozdrzy, rozwierając je i poszerzając parzącymi strumieniami kwasu.

Nieco wyżej trwa szturm na oczy. Miękkie gałki pękają z łatwością, lecz oczodoły okazują się jaskiniami bez wyjścia – otwór nerwu wzrokowego jest zbyt wąski, by móc przedostać się nim do mózgu.

Mrówki wycofują się, by dołączyć do drużyny, która dobrnęła już dość głęboko korytarzem nozdrzy… Jaszczurka wije się, zanurza łapę w pysku, próbując rozgnieść rozwiercające jej gardło istoty. Niestety jest już za późno.

W jednym z zakamarków płuc wojowniczka 4000 odnajduje młodszą towarzyszkę 103 683. Ciemno tu, a żadna z nich nic nie widzi, gdyż bezpłciowe nie są wyposażone w przyoczka. Łączą końce czułków.

Wykorzystajmy to, że nasze siostry są tak zajęte, i ruszajmy w kierunku Termitiery ze Wschodu. Pomyślą, że zginęłyśmy w walce.

Wychodzą tą samą drogą, którą się tu dostały – przez krwawiący teraz obficie kikut ogona. Do jutra jaszczurka zostanie rozdzielona na tysiące jadalnych porcji. Niektóre obtoczy się w piasku i zaciągnie do Zoubi-zoubi-kan; inne dotrą do samego Bel-o-kan, okraszone epicką opowieścią o polowaniu. Cywilizacja mrówek musi wzmacniać swoje poczucie siły. Pokonanie jaszczurki utwierdza ją w nim wyjątkowo.


KRZYŻOWANIE RAS: Błędem byłoby sądzić, że mrowiska nie dopuszczają żadnych obcych osobników. Każdy owad nosi co prawda flagę zapachową swojego miasta, lecz nie ma to nic wspólnego z ksenofobią, rozumianą na ludzki sposób.

Przykładowo, jeśli zmieszamy w wypełnionym ziemią formikańum setkę mrówek Formica rufa z podobną liczbą mrówek Lazius niger – przy czym każdy gatunek będzie miał płodną królową – szybko zauważymy że po kilku niegroźnych potyczkach bez ofiar i długotrwałych dyskusjach czuł-kami, oba gatunki zaczną wspólnie budować mrowisko.

Niektóre korytarze będą przystosowane do rozmiarów mrówek rudnic, inne do czarnych, ale przejścia zostaną połączone wspólnymi skrzyżowaniami. Będzie to dowodem na to, że nie istnieje gatunek dominujący, który próbowałby zamknąć inny w getcie, osobnej dzielnicy miasta.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Droga prowadząca na Terytoria Wschodnie nie została jeszcze oczyszczona. Wojny toczone z termitami uniemożliwiają jakikolwiek proces pokojowy w regionie.

4000 i 103 683 drepczą ścieżką, która była sceną wielu potyczek. Pewne siebie, przepiękne jadowite motyle kręcą czułka-mi, co niepokoi nieco mrówki. Kawałek dalej 103 683 nagle odczuwa podrażnienie na prawej nóżce. Udaje jej się rozpoznać roztocza, mikroskopijne stworzenia gęsto pokryte cienkimi czuł-kami, włoskami i haczykami, przemieszczające się stadami w poszukiwaniu zakurzonych zagłębień. 103 683 jest ubawiona tym widokiem. Pomyśleć tylko, że na jednej planecie żyją stworzenia tak małe jak roztocza i inne, tak wielkie jak mrówki.

4000 zatrzymuje się przy jednym z kwiatów. Poczuła nagle silny ból. W jej starym ciele, które wiele już przeszło, młode larwy gąsienicznika w końcu się przebudziły. Najwyraźniej spożywają obiad, czerpiąc pełnymi garściami z wewnętrznych organów nieszczęsnej mrówki.

103 683 stara jej się pomóc, szukając w głębi swego wola resztek spadzi lomechusy. Po zakończeniu podziemnych walk w Bel-o-kan zebrała jej nieco, by służyła jako środek przeciwbólowy. Musiała obchodzić się z nią bardzo ostrożnie, by nie zatruć się tą wyborną trucizną.

Bóle 4000 ustają zaraz po wchłonięciu likieru. Mimo to chce jeszcze. 103 683 stara się przemówić jej do rozsądku, lecz 4000 nalega, jest gotowa walczyć, by opróżnić wnętrzności towarzyszki z cennego narkotyku. Kiedy chce rzucić się na nią i uderzyć, ześlizguje się do ukrytego w piasku krateru – prosto do pułapki mrówkolwa!

Ten ostatni, a właściwie jego larwa, ma głowę w kształcie łopaty, dzięki której może kopać owe słynne kratery. Chowa się w nich następnie, wyczekując gości.

4000 pojmuje, ale nieco za późno, co się z nią dzieje. Przeciętna mrówka jest na tyle lekka, by wydostać się z otworu. Zanim jednak 4000 rozpoczyna wspinaczkę, dwie długie, ostro zakończone żuwaczki wychylają się z niecki i zasypują ofiarę piaskiem.

Na pomoc!

4000 zapomina o cierpieniu spowodowanym nieproszonymi gośćmi w jej wnętrzu i o narkotykowym głodzie zrodzonym po wypiciu spadzi lomechusy. Boi się, nie chce umrzeć w ten sposób.

Walczy ze wszystkich sił. Pułapka mrówkolwa funkcjonuje jednak jak pajęczyna – korzysta z paniki swych ofiar. Im bardziej 4000 miota się, próbując wydostać się z krateru, tym bardziej zbocze się zapada, pociągając ją w głąb… a tam mrówka-lew nadal ostrzeliwuje ją drobnym piaskiem.

103 683 szybko pojmuje, że jeśli się nachyli, by podać mrówce jedną ze swych nóżek, może z łatwością wpaść do krateru. Oddala się w poszukiwaniu wystarczająco długiej i wytrzymałej trawy.

Starej mrówce czas ucieka, wydaje z siebie zapachowy krzyk i pedałuje nóżkami w niemal płynnym piasku. Zagłębia się przez to jeszcze szybciej. Od cęgowych żuwaczek dzieli ją jeszcze tylko odległość pięciu głów. Z bliska wyglądają naprawdę przerażająco. Każda z nich pokryta jest setką ostrych ząbków, między którymi znajdują się długie, zagięte ostrza. Czubki żuwaczek tworzą szpikulce zdolne do przekłucia każdego myrmeceńskie-go pancerzyka, i to bez większego trudu.

Wreszcie 103 683 pojawia się na skraju otworu, skąd podaje towarzyszce stokrotkę. Szybko! 4000 unosi nóżki, by uczepić się łodygi. Mrówkolew nie zamierza jednak tak łatwo zrezygnować ze zdobyczy. Obsypuje gwałtowanie piaskiem obie mrówki. Nic już nie widzą, nic nie słyszą. Napastnik rzuca teraz małe kamyczki, które odbijają się głucho od chitynowych pancerzyków. 4000, do połowy zakryta piaskiem, ześlizguje się coraz niżej.

103 683 opiera się, zaciskając w żuwaczkach łodygę. Na próżno wyczekuje drgnięcia. Już prawie chce się poddać, kiedy z piasku wyłania się nóżka… Uratowana! 4000 wydostaje się wreszcie z otworu śmierci.

W dole chciwe szczypce kłapią z wściekłości i rozczarowania. Mrówkolew potrzebuje protein, by przeobrazić się w dorosłego osobnika. Jak długo przyjdzie mu jeszcze czekać, aż kolejna ofiara ześliznie się do krateru?

4000 i 103 683 czyszczą się i poddają licznym trofalaksjom. Tym razem jednak w menu nie ma wziątki lomechusy.

Witam, Bilsheim!

Podała mu wiotką dłoń.

– Tak, wiem, nie spodziewał się pan mnie tu zobaczyć. Ąle ta sprawa zaczyna się ciągnąć, i sam prefekt zainteresował się nią osobiście, a wkrótce uczyni to minister, postanowiłam vvięc się do niej przyłożyć… Proszę nie robić takiej miny, droczę się z panem. Gdzie się podziało pańskie poczucie humoru, Bilsheim?

Stary policjant nie wiedział, co odpowiedzieć. I tak było już od piętnastu lat. Na nią nigdy nie działało żadne „oczywiście”. Chciał popatrzeć jej prosto w oczy, lecz zakrywał je długi kosmyk włosów. Ruda, farbowana. Taka moda. W biurze mówiono, że próbowała przekonać wszystkich, że naprawdę jest ruda, by uzasadnić bijący od niej silny zapach…

Menopauza sprawiała, że Solange Doumeng stawała się coraz bardziej rozgoryczona. Powinna właściwie zażywać żeńskie hormony, by uzupełnić ich niedobór, lecz zbytnio bała się utyć. Hormony zatrzymują wodę, to rzecz znana, więc zaciskała zęby, każąc otoczeniu znosić trudności towarzyszące metamorfozie wieku średniego.

– Po co pani przyszła? Chce pani tam zejść? – spytał policjant.

– Pan chyba żartuje, mój drogi! Nie, to pan tam zejdzie. Ja zostaję tu, wszystko przygotowałam: termos z herbatą i wal-kie-talkie.

– A jeśli coś mi się stanie?

– Czyżby był pan tchórzem, że przewiduje od razu najgorsze? Pozostaniemy w kontakcie radiowym, przecież mówię. Kiedy tylko zauważy pan najmniejsze niebezpieczeństwo, zasygnalizuje mi je pan, a ja podejmę stosowne kroki. Poza tym będzie pan doskonale wyposażony, mój drogi, zejdzie pan z najnowszym sprzętem do misji specjalnych. Proszę zobaczyć: ma pan tu linę do wspinaczek, broń. Nie mówiąc już o tych sześciu osiłkach.

Wskazała stojących na baczność żandarmów. Bilsheim mruknął pod nosem:

– Galin zszedł z ośmioma strażakami i jakoś mu to nie pomogło…

– Ale nie mieli broni ani kontaktu radiowego!

Nie chciał już się opierać… Te jej gierki i zastraszanie irytowały go. Walczyć przeciwko Solange oznaczało przeobrazić się w nią. Była jak chwast w ogrodzie. Musiał starać się rosnąć, nie dając się zagłuszyć.

Bilsheim, policjant bez złudzeń, naciągnął na siebie strój speleologa, przewiązał się liną w pasie i przewiesił przez ramię walkie-talkie.

– Gdybym nie wrócił, chcę, żeby wszystko, co posiadam, przekazano osieroconym dzieciom policjantów.

– Stek bzdur, mój drogi Bilsheim. Wróci pan i wszyscy pójdziemy uczcić to do restauracji.

– Na wypadek, gdybym nie wrócił, chciałbym pani coś powiedzieć…

Zmarszczyła brwi.

– Proszę skończyć z tą dziecinadą, Bilsheim!

– Chciałbym pani powiedzieć… Kiedyś każdy z nas zapłaci za złe czyny.

– Co pan taki mistyczny! Nie, Bilsheim, myli się pan, nie płacimy za złe czyny! Być może istnieje dobry Bóg, jak pan mawia, ale jemu kompletnie na nas nie zależy! I jeśli nie korzystał pan z życia, to po śmierci również pan nie skorzysta!

Zaśmiała się krótko, a następnie zbliżyła się do swego podwładnego, niemal go dotykając. Bilsheim wstrzymał oddech. Nawdycha się jeszcze wystarczająco ohydnych zapachów w tej piwnicy…

– Nie umrze pan jednak tak szybko. Musi pan rozwiązać tę sprawę. Pańska śmierć nie zdałaby się na nic.

Uczucie niezadowolenia sprawiało, że policjant czuł się jak dziecko. Jak dzieciak, któremu odebrano grabki i który wiedząc, że już ich nie odzyska, próbuje jeszcze rzucić kilka obelg.

– Do licha, moja śmierć byłaby porażką pani osobistego śledztwa. Zobaczymy, jaki będzie rezultat pani przyłożenia się do sprawy.

Podeszła jeszcze bliżej, jak gdyby miała pocałować go w usta. Zamiast tego przemówiła, opryskując go kropelkami śliny:

– Nie lubi mnie pan, co? Nikt mnie nie lubi i mam to gdzieś, zresztą ja pana też nie lubię. I nie mam żadnej potrzeby bycia lubianą. Chcę tylko, by się mnie bano. Mimo to musi pan o czymś wiedzieć: jeśli pan zdechnie tam w dole, nie przejmę się tym i wyślę trzecią ekipę. Jeśli naprawdę chce mi pan zaszkodzić, proszę wrócić żywym i zwycięskim, będę wtedy pańskim dłużnikiem.

Nic nie odpowiedział. Wpatrywał się w białe odrosty jej modnej fryzury – działało to nań kojąco.

– Jesteśmy gotowi! – powiedział jeden z żandarmów, unosząc broń.

Wszyscy związali się liną.

– OK, chodźmy.

Skinęli ku trzem policjantom, którzy utrzymywali z nimi kontakt na powierzchni i zagłębili się w piwnicy.

Solange Doumeng zasiadła przy biurku, na którym zainstalowano nadajnik.

– Powodzenia, wracajcie szybko!

Загрузка...