3

Trzy odyseje

Samica 56 nareszcie znalazła, idealne miejsce do założenia swego miasta. To okrągłe wzgórze. Wspina się na nie. Ze szczytu dostrzega miasta wysunięte najbardziej na wschód: Zoubi-zo-ubi-kan i Gloubi-diu-kan. Teoretycznie połączenie jej gniazda z resztą Federacji nie powinno stanowić dużego problemu.

Bada dokładnie okolicę – ziemia jest nieco twarda i ma szary kolor. Nowa królowa szuka miejsca, gdzie podłoże byłoby nieco bardziej miękkie, ale wszędzie napotyka opór. Nagle, w momencie gdy zanurza żuwaczkę w glebę, aby wykopać swą pierwszą godową lożę, czuje dziwny wstrząs: jakby trzęsienie ziemi, lecz nazbyt skoncentrowane w jednym miejscu, by mogło nim być rzeczywiście. Nakłuwa ponownie ziemię. Wstrząs powtarza się, jeszcze mocniejszy; wzgórze podnosi się i ześlizguje się w lewo…

Za swego mrówczego życia widziała wiele niesamowitych rzeczy, ale żywego wzgórza – nigdy! To porusza się teraz całkiem szybko, ścinając wysokie trawy, miażdżąc krzaki.

56 nie zdążyła otrząsnąć się ze zdziwienia, a już widzi zbliżające się drugie wzgórze. Cóż to za przekleństwo? Nie mając czasu na ześliznięcie się, zostaje wciągnięta w rodeo, a właściwie w miłosną paradę wzgórz, które teraz obmacują się bezwstydnie… Na domiar złego, wzgórze, na którym znajduje się 56, jest samicą. A drugie jest właśnie w trakcie powolnego wspinania się na partnerkę. Powoli wychyla się kamienna głowa, przerażający gargulec otwiera pysk.

Tego już za wiele! Młoda królowa musi zaniechać założenia miasta w tej okolicy. Kiedy już spada u stóp wzgórka, uświadamia sobie, jakiego niebezpieczeństwa udało jej się uniknąć. Wzgórza mają nie tylko głowy, ale też cztery szponiaste łapy i maleńkie trójkątne ogonki.

56 właśnie po raz pierwszy zobaczyła żółwie.


CZAS SPISKOWCÓW: Najbardziej rozpowszechniony wśród ludzi system organizacji jest następujący: złożona hierarchia administratorów – mężczyzn i kobiet przy władzy – kieruje, a właściwie zarządza wąską grupą wynalazców, których pracę przywłaszczają sobie następnie handlowcy pod pozorem dystrybucji… Administratorzy, wynalazcy, handlowcy – oto trzy ludzkie kasty odpowiadające robotnicom, wojowniczkom i płciowym w społeczeństwie mrówek.

Walka między Stalinem a Trockim, dwoma rosyjskimi przywódcami XX wieku, idealnie obrazuje przejście z systemu promującego wynalazców do systemu dającego przywileje administratorom. Trockiemu, matematykowi, twórcy Armii Czerwonej, odbiera władzę Stalin, człowiek intrygant. Karta historii zostaje odwrócona.

Poszczególne warstwy społeczne mogą rozwijać się lepiej i szybciej dlatego, że umieją deprawować, przyjmować morderców, dezinformować, a nie dlatego, że są w stanie tworzyć nowe idee i nowe przedmioty.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


4000 i 103 683 powróciły na zapachową ścieżkę prowadzącą do Termitiery ze Wschodu. Mijają żuki zajęte toczeniem kulek z leśnej próchnicy, mrówcze badaczki należące do gatunku o tak małych rozmiarach, że z trudem da się je zauważyć, i inne, tak wielkie, że niemal nie zauważają naszych dwóch wojowniczek…

Istnieje ponad dwanaście tysięcy gatunków mrówek, z których każdy ma własne charakterystyczne cechy morfologiczne. Najmniejsze osiągają zaledwie kilkaset mikronów długości, największe mogą liczyć nawet siedem centymetrów. Rude mrówki leśne mieszczą się gdzieś pośrodku.

4000 zaczyna wreszcie orientować się, gdzie się znajdują. Trzeba jeszcze przedostać się przez tę kępę mchu, wspiąć na ten krzak akacji, przejść pod żonkilami i cel wyprawy powinien znajdować się tam, za pniem martwego drzewa.

Rzeczywiście, minąwszy suchy pniak za zaroślami solirodu zielnego i rokitnika, dostrzegają Rzekę Wschodnią i port w Satei.

– Halo, halo, Bilsheim, słyszy mnie pan?

– Idealnie.

– Wszystko w porządku?

– Tak jest.

– Długość rozwiniętej liny wskazuje na to, że przeszliście już 480 metrów.

– Wspaniale.

– Czy coś zauważyliście?

– Nic konkretnego. Jedynie kilka napisów wygrawerowanych w kamieniu.

– Jakich napisów?

– Formuły ezoteryczne. Mam pani którąś przeczytać?

– Nie, wierzę panu na słowo.

W brzuchu samicy 56 gotuje się. Czuje, jak wewnątrz niej coś ciągnie, pcha, gestykuluje. Mieszkańcy jej przyszłego miasta niecierpliwią się. Postanawia zatem nie wydziwiać już i wybiera wgłębienie w ziemi koloru czerni i ochry – tutaj założy miasto.

Miejsce nie jest najgorzej położone. Nie ma tu śladów zapachowych karłowatych, termitów czy os. 56 wyczuwa nawet feromony świadczące o tym, że Belokanijki już kiedyś tu dotarły.

Próbuje smaku ziemi. Gleba jest tu bogata w mikroelementy, wilgotność jest wystarczająca, ale nie za duża. Znajduje się tu nawet mały krzak.

Oczyszcza powierzchnię o średnicy trzystu głów – taki kształt będzie miało jej miasto.

U kresu sił próbuje jeszcze cofnąć nieco pożywienia z wola, lecz to, niestety, od dawna jest już puste. Koniec zapasów energii. 56 wyrywa sobie zatem jednym ruchem skrzydła i zjada chciwie ich umięśnioną nasadę.

Dzięki temu zastrzykowi kalorii powinna wytrzymać jeszcze kilka dni.

Następnie zakopuje się aż po czubki czułków. W tym okresie, kiedy stanowi całkowicie bezbronną ofiarę nikt nie może jej dostrzec.

Czeka. Miasto ukryte w jej ciele powoli się budzi. Jak je nazwie?

Przede wszystkim musi znaleźć sobie imię królowej. W mrówczym świecie posiadanie imienia jest warunkiem zaistnienia w charakterze niezależnej jednostki. Robotnice, wojowniczki i płciowe dziewice oznaczane są jedynie liczbami odpowiadającymi kolejności ich narodzin. Zapłodnione samice mogą natomiast przybrać sobie imię.

Hmm! Była ścigana przez wojowniczki o zapachu skały, więc może po prostu nazwać się „ściganą królową”. Albo raczej nie, była ścigana, gdyż próbowała rozwiązać tajemnicę sekretnej broni. Nie może o tym zapomnieć. Będzie więc „królową wywodzącą się z tajemnicy”.

Postanawia zatem nazwać swoje gniazdo „miastem królowej wywodzącej się z tajemnicy”. Co w języku mrówek pachnie następująco: CHLI-POU-KAN.


Dwie godziny później kolejne połączenie:

– Wszystko w porządku, Bilsheim?

– Jesteśmy pod jakimiś drzwiami. Zwykłymi drzwiami. Jest tu duży napis. Stare liternictwo.

– Co tam jest napisane?

– Tym razem mam przeczytać? – Tak.

Komisarz oświetlił napis latarką i zaczął czytać powoli i uroczyście, rozszyfrowując tekst słowo po słowie:

W chwili śmierci dusza odczuwa to samo, co ci zapoznani z wielkimi Tajemnicami. Najpierw bieg drogami o licznych zakrętach, które kształtuje przypadek, niepokojące podróże w ciemności bez końca.

Następnie, już u kresu, strach przechodzi wszelkie granice. Dreszcz, drżenie, zimny pot, obezwładniające przerażenie.

Po tym etapie niemal natychmiast następuje wyjście ku światłu, ku nagłej iluminacji.

Cudowna łuna ukazuje się oczom, mija się miejsca czyste, łąki, na których rozbrzmiewają głosy i tańce.

Święte słowa budzą nabożny szacunek.

Doskonały, wtajemniczony człowiek staje się wolny i czci Tajemnicę.

Jeden z żandarmów zadrżał.

– A co się znajduje za tymi drzwiami? – dobiega głos z wal-kie-talkie.

– Otwieram… Za mną, chłopaki. Długa cisza.

– Halo, Bilsheim! Halo, Bilsheim! Proszę się odezwać, co pan widzi?

Słychać strzał. Znowu długa cisza.

– Halo Bilsheim, niech pan odpowie!

– Tu Bilsheim.

– Niech pan mówi, co się dzieje?

– Szczury. Tysiące szczurów. Rzuciły się na nas, ale udało nam się je przegonić.

– To był ten strzał?

– Tak. Teraz siedzą w ukryciu.

– Proszę opisać, co pan widzi!

– Czerwono tu. Widać siady skał żelazistych na ścianach i… krew na ziemi! Idziemy dalej…

– Zostańcie w kontakcie radiowym! Dlaczego się pan rozłącza?

– Wolę działać na swój sposób, niż słuchać pani rad z daleka, jeśli pani pozwoli.

– Ale Bilsheim…

Klik. Przerwał połączenie.


Satei nie jest portem w dosłownym tego słowa znaczeniu, nie jest to też przyczółek. Z pewnością jednak jest to miejsce, w którym ekspedycje belokanijskie najczęściej przeprawiają się przez rzekę.

Swego czasu, gdy pierwsze mrówki z dynastii Ni stanęły nad tym dopływem, zrozumiały, że pokonanie go nie będzie łatwym zadaniem. Mrówka jednak nie poddaje się. Poniesie porażkę choćby i tysiąc razy i na tysiąc sposobów uderzy głową w mur, dopóki albo sama nie polegnie, albo mur nie padnie.

Takie postępowanie wydaje się nielogiczne. Kosztowało ono zapewne cywilizację myrmeceńską wiele ofiar – ale opłacało się. W końcu, w wyniku nadzwyczajnych wysiłków, mrówkom zawsze udawało się pokonać trudności.

W Satei badaczki na początek spróbowały pokonać rzekę wpław. Powierzchnia wody mogła utrzymać ich ciężar, ale nie było niestety możliwości wczepić się w nią pazurkami. Mrówki kręciły się przy brzegu rzeki jak na ślizgawce. Dwa kroki do przodu, trzy w bok i… slurpl Zjadały je żaby.

Po stu nieudanych próbach i kilku tysiącach poświęconych eksploratorek, mrówki postanowiły znaleźć inny sposób. Robotnice ustawiły się w łańcuch, trzymając jedna drugą za nóżki i czułki, aby dosięgnąć drugiego brzegu. To doświadczenie miałoby szanse powodzenia, gdyby rzeka nie była tak szeroka i pełna burzliwych prądów. Dwieście czterdzieści tysięcy ofiar. Ale mrówki się nie poddają. Za namową ówczesnej królowej, Biu-pa-ni, rozpoczęły budowę mostu z liści, następnie mostu z gałązek, wreszcie mostu ze zwłok chrabąszczy i mostu z kamyczków… Te cztery próby kosztowały życie prawie sześciuset siedemdziesięciu tysięcy robotnic. Biu-pa-ni, starając się stworzyć utopijny most, skazała na śmierć więcej poddanych niż pochłonęły wszystkie wojny terytorialne stoczone za jej panowania!

Mimo to nie rezygnowała. Trzeba było przedostać się na Terytoria Wschodnie. Kiedy upadła koncepcja mostów, postanowiono ominąć rzekę u jej źródła na północy. Żadna jednak z ekspedycji nigdy nie powróciła. Osiem tysięcy ofiar. Następnie królowa stwierdziła, że wszystkie mrówki powinny nauczyć się pływać. Piętnaście tysięcy ofiar. Potem wymyśliła, że mrówki muszą oswoić żaby. Sześćdziesiąt osiem tysięcy ofiar. Użyć liści, by przelecieć nad rzeką, skacząc z wysokiego drzewa? Pięćdziesiąt dwie ofiary. Przejść po powierzchni wody, obciążając nóżki zaschniętym miodem? Dwadzieścia siedem ofiar. Legenda głosi, że gdy poinformowano królową, że w całym Mieście ostał się zaledwie tuzin ocalałych robotnic i że w związku z tym należy przerwać doświadczenia, wyemitowała zdanie:

Szkoda, miałam jeszcze tyle pomysłów…

Mrówkom należącym do Federacji udało się mimo wszystko znaleźć satysfakcjonujące je rozwiązanie. Trzysta tysięcy lat później królowa Lifoug-ryuni podsunęła swym córkom pomysł, by wykopały pod rzeką tunel. Idea była tak prosta, że nikomu Wcześniej nie przyszła do głowy.

Od tego czasu w Satei można było podróżować pod rzeką bez najmniejszego trudu.

103 683 i 4000 od wielu stopni brną przez tunel. Jest tu wilgotno, nie ma jednak śladów wody. Miasto termitów wznosi się na drugim brzegu. Termity używają zresztą tego samego przejścia do wypadów na terytorium Federacji. Do tej pory obowiązywała tu cicha umowa. Nie toczy się walk w podziemnym korytarzu, wszyscy mogą dowolnie przechodzić w tę i we w tę, zarówno termity, jak i mrówki. Było jednak jasne, że w momencie, gdy któraś ze stron zechce zdominować sąsiada, druga będzie próbowała zatkać lub zatopić przejście.

Dwie mrówki podążają niekończącym się długim korytarzem. Mają problem: płynna masa nad nimi jest lodowata, podłoże tym bardziej. Sztywnieją z zimna. Każdy kolejny krok jest coraz trudniejszy. Zaśnięcie w tym miejscu oznaczałoby wieczną hibernację. Wiedzą o tym. Wspinają się ku wyjściu. Muszą zaczerpnąć z wola socjalnego ostatnie zapasy protein i cukrów. Ich mięśnie są zdrętwiałe. Wreszcie docierają do wyjścia…

Wychynąwszy na wolne powietrze, 103 683 i 4000 są wyziębione do tego stopnia, że zapadają w sen na samym środku ścieżki.


Posuwanie się w ten sposób – gęsiego, wąską, ciemną kiszką korytarza – sprawiło, że zaczął bawić się własnymi myślami. Nie ma tu się nad czym zastanawiać, trzeba iść, aż dojdzie się do końca. Oczywiście w nadziei, że koniec istnieje…

Idący za nim nie rozmawiali. Bilsheima dochodził jedynie odgłos chrapliwych oddechów sześciu żandarmów i powtarzał sobie, że naprawdę padł ofiarą niesprawiedliwości.

Powinien był zostać głównym komisarzem i otrzymywać godziwe wynagrodzenie. Dobrze wypełniał swoje obowiązki, godzinowo przekraczał normę, rozwiązał już przynajmniej dziesięć spraw. Nadal jednak Doumeng blokowała jego awans.

Sytuacja wydała mu się nagle nieznośna.

– Psiakrew!

Wszyscy się zatrzymali.

– Coś się stało?

– Nie, nic, w porządku, idziemy dalej!

Co za wstyd: oto już mówi sam do siebie. Zagryzł wargi, obiecując sobie, że będzie trzymał nerwy na wodzy. Nie minęło jednak pięć minut, a znów pogrążył się w niewesołych myślach.

Nie miał nic przeciwko kobietom, lecz miał, i to sporo, przeciwko niekompetencji. „Stara dziwka ledwie umie czytać i pisać, nigdy nie przeprowadziła ani jednego śledztwa i oto awansuje na sam szczyt, by stać na czele stu osiemdziesięciu policjantów! I zarabia cztery razy więcej ode mnie! Wstąp do policji, mówili mi! Ona została mianowana na to stanowisko przez swojego poprzednika, z pewnością łóżkowa sprawa. Na dodatek nie siedzi cicho, nie traci żadnej okazji. Podżega jednych przeciwko drugim, partaczy robotę, udając niezastąpioną…”

W trakcie rozważań Bilsheim przypomniał sobie pewien film dokumentalny o samcach ropuchach. W okresie godowym są one do tego stopnia podniecone, że rzucają się na wszystko, co spotkają na drodze: nie tylko na samice, ale też na inne samce lub nawet na kamienie. Nagniatają brzuchy towarzyszek, by wycisnąć z nich jajeczka, które będą mogły zapłodnić. Te, które trafią na samice, zostają wynagrodzone. Te, które trafią na samców, nie otrzymują w zamian nic i wkrótce zmieniają partnera. Te, które trafią na kamień, odczuwają ból i rezygnują.

Jest jednak pewien wyjątek: stanowią go te ropuchy, które natrafią na grudę ziemi. Jest ona równie miękka jak brzuch ropuchy. Nie przestają jej więc ugniatać. Potrafią kontynuować to bezowocne działanie całymi dniami. I cały czas wierzą, że to, co robią, ma sens…

Komisarz uśmiechnął się. Może wystarczyłoby wytłumaczyć tej dzielnej Solange, że istnieją też inne zachowania, o wiele skuteczniejsze niż blokowanie wszystkiego i stresowanie pod władnych. Nie wierzył jednak w skuteczność tego tłumaczenia. Pomyślał, że może to on znalazł się w tej cholernej służbie nie na swoim miejscu.

Pozostali idący za nim również pogrążeni byli w ponurych myślach. To schodzenie w milczeniu wszystkim działało na nerwy. Szli już nieprzerwanie pięć godzin. Większość rozmyślała o premii, którą powinni otrzymać po zakończeniu akcji, inni o żonie, dzieciach, o samochodzie lub zgrzewce piwa…


NIC: Czy coś może sprawić większą przyjemność niż zaprzestanie myślenia? Zatrzymać wreszcie ten nurt przepełniony mniej lub bardziej przydatnymi pomysłami. Przestać myśleć! Jakbyśmy byli martwi, mając jednak możliwość powrotu do życia. Być pustką. Powrócić do korzeni istnienia. Nie być już nawet kimś, kto nie myśli. Być niczym. Oto szlachetna ambicja.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Spędziwszy całą noc na mulistym brzegu rzeki, dwie nieruchome wojowniczki powracają do życia dzięki pierwszym promieniom słońca. Jedna po drugiej, siateczki oczu 103 683 odzyskują zdolność reakcji, przekazując mózgowi nową otaczającą je scenerię. Składa się ona w całości z olbrzymiego oka, nachylonego nad nimi, nieruchomego i czujnego.

Młoda bezpłciowa wydaje z siebie feromon przerażenia, który aż parzy jej czułki. Oko również się wystraszyło, cofa się prędko, a wraz z nim cofa się długi unoszący je czułek. Całość chowa się za czymś w rodzaju okrągłego kamyka. Ślimak!

Wokół znajduje się ich kilka. W sumie pięć ukrytych w skorupkach stworzeń. Mrówki zbliżają się i obchodzą je dokoła. Próbują ugryźć, lecz nie bardzo jest za co złapać. Ruchome gniazdo stanowi fortecę nie do zdobycia. Przychodzi im na myśl pewna sentencja Matki: Bezpieczeństwo jest moim największym wrogiem, usypia odruchy i inicjatywę.

103 683 ma wrażenie, że dla tych ukrytych w skorupkach stworzeń życie jest proste i polega głównie na skubaniu nieruchomych traw. Nigdy nie musiały walczyć, zdobywać, polować czy uciekać. Nigdy nie musiały stawiać życiu czoła. A zatem nigdy nie dokonała się w nich żadna ewolucja.

Wojowniczkę nachodzi nagle ochota, by zmusić ślimaki do opuszczenia muszli i udowodnić im, że w gruncie rzeczy wcale nie są tak odporne.

Właśnie dwa z pięciu ślimaków uznały, że niebezpieczeństwo już minęło. Wysuwają więc tułowie ze schronienia, aby dać upust napięciu nerwowemu. Łączą się, przylegając do siebie brzuchami. Ślina do śliny – sklejają się w lepkim pocałunku obejmującym całe ciało. Muskają swoje narządy płciowe.

Coś się między nimi dzieje.

Bardzo wolno.

Ślimak z prawej zanurzył swój penis w kształcie kolca w wypełnionej jajeczkami pochwie ślimaka z lewej. Ten ostatni nie osiągnął jeszcze w pełni rozkoszy, a już wysunął swój penis w stanie wzwodu i wprowadził go w partnera.

Oba zwierzęta odczuwają równocześnie przyjemność penetrowania i bycia penetrowanym. Wyposażone zarówno w pochwę, jak i w penis, mogą w tym samym czasie doznawać wrażeń obu płci.

Ślimak z prawej jako pierwszy przeżywa męski orgazm. Zwija się i napina, ciało przeszywa mu dreszcz. Cztery oczne czułki obojnaków splatają się. Tańczą ciało przy ciele, z namiętnością nasiloną przez powolność ruchów.

Swoje czułki unosi ślimak z lewej. Teraz on przeżywa męski orgazm. Ledwie zakończył wytrysk, a już jego ciało ogarnia druga fala rozkoszy, tym razem pochwowej. Z kolei ślimak z prawej zaznaje żeńskiej rozkoszy.

Czułki opadają, strzałki miłosne kurczą się, pochwy zamykają. Po zakończeniu całego aktu kochankowie przeobrażają się w magnesy o identycznej polaryzacji. Odpychają się nawzajem – fenomen stary jak świat. Dwie machiny otrzymujące i dające przyjemność wolno oddalają się od siebie, zachowując jajeczka zapłodnione spermatoforami partnera.

103 683 jest jeszcze pod wrażeniem tego pięknego spektaklu, a już 4000 rusza, by zaatakować ślimaki. Chce wykorzystać ich miłosne zmęczenie, by rozpruć większego osobnika. Niestety jest już za późno, oba ponownie zaszyły się w skorupkach.

Stara wojowniczka nie rezygnuje jednak, wie, że prędzej czy później znów się z nich wychylą. Rozpoczyna się długotrwałe oblężenie. Wreszcie jedno nieśmiałe oko, a po nim cały czułek wysuwa się ze skorupki. Ślimak chce zobaczyć, co dzieje się na świecie, poza obrębem jego ciasnego życia.

Kiedy pojawia się i drugi róg, 4000 rusza do przodu i wgryza się ze wszystkich sił żuwaczkami w oko. Mięczak momentalnie się kuli, porywając mrówkę w głąb spirali skorupy.

Flup!

Jak ją ratować?

103 683 zastanawia się chwilę i w jednym z jej trzech mózgów rodzi się pewien pomysł. Chwyta żuwaczkami kamyk i uderza nim ze wszystkich sił w ściankę skorupy. Z pewnością wynalazła właśnie młotek, ale muszla ślimaka to nie balsa. Wydobywają się z niej jedynie dźwięki. Trzeba wymyślić coś innego.

To wyjątkowo owocny dzień, jako że teraz mrówka odkrywa lewarek. Chwyta solidną gałązkę, ziarnko żwiru służy jej za punkt podparcia. Używa całego swego ciężaru, by przewrócić zwierzę. Musi próbować kilka razy. Wreszcie muszla zaczyna kołysać się w przód i w tył, aż w końcu przewraca się – otworem wejściowym ku górze. Udało się!

103 683 pokonuje spirale, nachyla się nad studnią skorupy i wskakuje do niej, wprost na spotkanie z mięczakiem. Długa ślizgawka kończy się upadkiem zamortyzowanym przez brunatną galaretowatą masę. Czując obrzydzenie do całej tej tłustej mazi, w której brodzi, mrówka rozdziera miękkie tkanki wokół siebie. Nie może użyć kwasu – ryzykowałaby, że sama się w nim stopi. Nowa wydzielina szybko miesza się ze śliną: przezroczysta krew ślimaka. Spazm przeszywa spanikowane zwierzę, które naprężając się, wyrzuca z muszli obie mrówki. Nietknięte, długo głaszczą sobie czułki. Ślimak – w agonii – chciałby uciec, ale po drodze gubi trzewia. Mrówki doganiają go z łatwością i dobijają. Cztery pozostałe ślimaki, przerażone, wystawiwszy rogi na zewnątrz, by śledzić rozgrywającą się scenę, kulą się teraz w głębi swych skorupek, z których nie ruszą się już do wieczora.

Tego ranka 103 683 i 4000 pożywiają się do syta mięsem ślimaka. Tną go na kawałki i jedzą w postaci letniego stęka nasączonego śliną. Trafiają nawet na kieszeń pochwową pełną jajeczek. Ślimaczy kawior! Jedno z ulubionych dań rudych mrówek, a zarazem cenne źródło witamin, tłuszczów, cukrów i protein…

Napełniwszy po brzegi wole i nasyciwszy się energią słoneczną, ruszają dziarskim krokiem na południowy wschód.


ANALIZA FEROMONÓW (Doświadczenie nr 34): Udało mi się zidentyfikować kilka mrówczych cząsteczek komunikacyjnych przy użyciu spektrometru masowego i chromatografu. Mogłem dzięki temu poddać analizie chemicznej rozmowę samca i robotnicy przechwyconą o godzinie 10.00 wieczorem. Samiec znalazł właśnie kawałek chleba. Oto co wyemitował:

Metyl-6

– Mety 1-4 heksanon-3 (dwie emisje)- Ceten

– Oktanon-3 A następnie:

– Ceten

– Oktanon-3 (dwie emisje).

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Po drodze napotykają kolejne ślimaki. Wszystkie chowają się na ich widok, jakby rozeszła się już wieść: „Te mrówki są niebezpieczne”. Ale jeden z nich się nie kryje. Ukazuje się nawet w całej swej okazałości.

Mrówki zbliżają się, zaciekawione. Zwierzę zostało całkowicie zmiażdżone przez jakiś ciężar. Jego skorupka rozprysła się na tysiąc kawałków. Zgniecione ciało rozlało się na sporej powierzchni.

103 683 od razu przychodzi na myśl sekretna broń termitów. Wrogie miasto z pewnością znajduje się już blisko. Mrówka bada zwłoki z bliska. Uderzenie było rozległe, nagłe i wyjątkowo silne. Nic dziwnego, że przy użyciu takiej broni udało im się niemal wypatroszyć posterunek La-chola-kan!

103 683 podjęła decyzję. Trzeba przedostać się do miasta termitów i zrozumieć – lub jeszcze lepiej – wykraść broń. W przeciwnym wypadku Federacji grozi całkowite zniszczenie!

Nagle zrywa się silny wiatr. Nie mają czasu, by wczepić się pazurkami w ziemię. Burza porywa je ku górze. 103 683 i 4000 nie mają skrzydeł… a jednak lecą.


Kilka godzin później, gdy ekipa z powierzchni całkiem miło sobie drzemie, z walkie-talkie ponownie dobiega chrypienie.

– Halo, pani Doumeng? To my, dotarliśmy na sam dół.

– No i? Co tam widzicie?

– To ślepy zaułek. Jest tu świeżo postawiona żelbetonowa ściana. Wygląda na to, że droga się kończy… Widać jeszcze jakiś napis.

– Proszę przeczytać!

Jak ułożyć cztery trójkąty równoboczne z sześciu zapałek?

To wszystko?

– Nie, są jeszcze przyciski z literami, na pewno po to, by wpisać odpowiedź.

– Nie ma żadnego bocznego korytarza? – Nie.

– Nie ma też ciał zaginionych?

– Nie, ale… hmm, są jakieś ślady. Tak jakby ktoś stąpał tuż przy ścianie.

– Co robimy? – wyszeptał jeden z żandarmów – Wracamy?

Bilsheim przyjrzał się uważnie przeszkodzie. Wszystkie te znaki, te żelbetonowe płyty – musiał kryć się za tym jakiś mechanizm. A poza tym gdzie podziali się wszyscy, którzy zeszli wcześniej do piwnicy?

Żandarmi usiedli na stopniach. On sam skoncentrował się na przyciskach. Trzeba było wcisnąć je w odpowiedniej kolejności. Jonatan Wells był ślusarzem, zapewne skopiował tu jeden z systemów bezpieczeństwa, które istnieją w jakichś budynkach. Trzeba znaleźć kod.

Odwrócił się ku swoim ludziom.

– Macie zapałki, chłopaki? Walkie-talkie zaczęło się niecierpliwić.

– Halo, komisarzu Bilsheim, co pan wyprawia?

– Jeśli naprawdę chce nam pani pomóc, proszę spróbować ułożyć cztery trójkąty z sześciu zapałek. Jak pani będzie miała odpowiedź, proszę się ponownie odezwać.

– Pan sobie chyba ze mnie żartuje, Bilsheim!Burza wreszcie ustaje. W ciągu kilku sekund wiatr spowalnia swój taniec; liście, kurz i owady wracają ponownie we władanie prawa grawitacji i opadają sobie z właściwą prędkością.

103 683 i 4000 lądują na ziemi w odległości kilkudziesięciu głów jedna od drugiej. Wyszły z burzy bez szwanku, odnajdują się i zaczynają badać otoczenie: kamienista okolica, która w niczym nie przypomina miejsca opuszczonego chwilę wcześniej. Ani jednego drzewa, zaledwie kilka traw rozrzuconych przez wiatr tu i tam. Nie mają pojęcia, gdzie się znajdują…

Kiedy starają się zebrać siły i opuścić to ponure miejsce, niebo raz jeszcze postanawia dać wyraz swej mocy. Napływają ciężkie chmury, niebo staje się czarne. Wybuch błyskawicy otwiera przestworza i uwalnia całe zebrane w nich napięcie elektryczne.

Wszystkie zwierzęta pojęły komunikat natury. Żaby nurkują, muchy szukają schronienia pod kamieniami, ptaki latają tuż nad ziemią.

Zaczyna padać deszcz. Mrówki muszą za wszelką cenę znaleźć jakąś kryjówkę. Każda kropla może okazać się śmiertelna. Śpieszą ku rysującemu się w oddali wystającemu kształtowi, który przypomina drzewo lub skałę.

Powoli, poprzez rzęsiste krople i unoszące się nad ziemią mgły, kształt staje się coraz bardziej widoczny. Nie jest to ani skała, ani krzew. To prawdziwa ziemna katedra, której szczyty i liczne wieże giną w chmurach. Niesamowite.

To termitiera! Termitiera ze Wschodu!

103 683 i 4000 znajdują się teraz w kleszczach między straszliwym deszczem a miastem wroga. Oczywiście mają zamiar je zwiedzić, ale nie w tych warunkach! Miliony lat nienawiści i rywalizacji nie pozwalają im ruszyć do przodu.

Nie na długo jednak. W końcu przybyły tu właśnie w celu szpiegowania termitiery. Zbliżają się więc, drżąc na całym ciele, do ziejącego ciemnością wejścia u stóp budowli-

Czułki wzniesione, żuwaczki rozstawione, nóżki lekko ugięte – nie oddadzą łatwo swego życia. Tymczasem, wbrew wszelkim oczekiwaniom, wejścia do termitiery nie pilnuje ani jedna wartowniczka.

To nie jest normalne. Co się dzieje?

Dwie bezpłciowe wślizgują się do olbrzymiego miasta. Ciekawość walczy z podstawowymi zasadami ostrożności. Trzeba przyznać, że miejsce to w niczym nie przypomina mrowiska. Ściany utworzone są z budulca o wiele mniej sypkiego niż ziemia, lepiszcze jest twarde jak drewno. Korytarze pełne wilgoci. Brak najmniejszego prądu powietrza. A stężenie gazu węglowego jest nienaturalnie duże.

Idą już 3°, nie napotkawszy na swej drodze ani jednej czujki! To niezwykłe… Obie mrówki nieruchomieją, porozumiewają się dotknięciem czułków. Szybko podejmują decyzję: ruszają dalej.

Wkrótce jednak kompletnie tracą orientację. To obce miasto stanowi labirynt o wiele bardziej skomplikowany niż ich rodzinne gniazdo. Nawet zapachy orientacyjne wydzielane przez gruczoł Dufoura okazują się nieprzydatne. Nie wiedzą już same, czy znajdują się nad, czy pod powierzchnią ziemi!

Próbują wrócić tą samą drogą, którą przyszły, lecz na niewiele się to zdaje. Bez przerwy odkrywają nowe korytarze o przedziwnych kształtach. Naprawdę się zgubiły.

Nagle 103 683 wyczuwa zaskakujący feromon: światło! Wojowniczkom ciężko w to uwierzyć! Łuna w samym środku opuszczonego miasta termitów to po prostu niedorzeczne. Ruszają w kierunku, z którego dochodzą promienie.

Jasność jest żółto-pomarańczowa, czasami wpadająca w zieleń lub błękit. Następuje nieco mocniejszy błysk i świetliste źródło gaśnie. Po chwili znów się pojawia, zaczyna migotać, odbijając się od błyszczącej chityny mrówek.

Jak zahipnotyzowane, 103 683 i 4000 podążają prosto ku podziemnej latarni.Bilsheim aż podskakuje z podniecenia: zrozumiał! Pokazuje żandarmom, jak ułożyć zapałki, aby otrzymać cztery trójkąty. Na ich twarzach maluje się zdumienie, które ustępuje entuzjastycznym okrzykom.

Solange Doumeng, która dała się wciągnąć do gry, rzuciła:

– Znalazł pan? Proszę mi powiedzieć!

Nie posłuchano jej jednak, dał się tylko słyszeć szmer ludzkich głosów zmieszany z odgłosem pracy jakiegoś mechanizmu. Zapadła cisza.

– Co się dzieje, Bilsheim? Proszę się odezwać! Walkie-talkie zaskrzypiało z wściekłością.

– Halo! Halo!

– Tak – trzask – otwarliśmy przejście. Tam jest – trzask

– korytarz. Prowadzi w – trzask – prawo. Idziemy!

– Poczekajcie! Jak udało wam się ułożyć cztery trójkąty?

Bilsheim i jego ludzie nie słyszeli już jednak poleceń z powierzchni. Głośnik ich urządzenia przestał działać-musiało nastąpić jakieś spięcie. Nic już nie odbierali, ale mogli jeszcze nadawać.

– A! To niesamowite, im głębiej się posuwamy, tym lepiej korytarz jest wykończony. Widać sklepienie, a w oddali światło. Idziemy.

– Czekajcie, powiedział pan „światło”? Tam, wewnątrz? – wydzierała się Solange Doumeng.

– Są tutaj!

– Kto? Na miłość boską! Zwłoki? Odpowiedzcie!

– Uwaga…

Na górę dotarł odgłos wystrzałów, krzyki, a następnie po łączenie zostało zerwane.

Sznur już się nie rozwijał, pozostał jednak napięty. Policjanc z powierzchni chwycili zań i pociągnęli pospołu, sądząc, że o coś się zaczepił. Przymierzyli się we trójkę… w piątkę. Nagle lina puściła.

Wyciągnęli ją na zewnątrz i zwinęli, ale nie w kuchni, lecz w jadalni – kłąb bowiem był aż tak wielki. Dotarli wreszcie do zerwanego końca, poszarpanego, jak gdyby ktoś go przegryzł.

– Co robimy, proszę pani? – szepnął jeden z policjantów.

– Nic. W żadnym wypadku. Już nic. Ani słowa prasie, ani słowa komukolwiek. I zamurujcie mi to wejście jak najszybciej. Śledztwo skończone. Zamykam całą tę sprawę i żeby nikt mi więcej nie wspominał o tej przeklętej piwnicy! Szybko, wy idźcie kupić cegły i cement. A wy załatwić sprawy z wdowami po żandarmach.

Po południu, kiedy policjanci kończyli kłaść ostatnie cegły, dał się słyszeć głuchy odgłos. Ktoś wychodził! Zrobiono przejście. Z ciemności wychynęła głowa, a następnie cały tułów ocalałego. To jeden z żandarmów. Nareszcie dowiedzą się, co się działo tam pod ziemią. Na twarzy policjanta malowało się bezgraniczne przerażenie. Niektóre z mięśni twarzy zastygły jak po ataku paraliżu. Mężczyzna wyglądał jak prawdziwy zombi. Drżał, z oczami w słup. Czubek nosa miał oderwany i obficie krwawił.

– Błebełbe – wybełkotał.

Strużka śliny spływała mu z obwisłych ust. Przesunął sobie po twarzy ręką pokrytą ranami, które wprawny wzrok jego kolegów od razu skojarzył z ciosami zadanymi nożem.

– Co się stało? Ktoś pana zaatakował?

– Błebełbe!

– Czy pod ziemią został ktoś żywy?

– Błebełbe!

Ponieważ nie był w stanie nic więcej z siebie wydobyć, opatrzono mu rany, zamknięto w centrum opieki psychiatrycznej, a drzwi do piwnicy zamurowano.


Najlżejszy odgłos stąpania ich nóżek powoduje zmiany w natężeniu światła, które drży, jakby słyszało, że nadchodzą, jakby było żywe.

Mrówki nieruchomieją, by się upewnić. Łuna nasila się, aż wreszcie zalewa światłem każdy najmniejszy zakamarek korytarza. Dwoje szpiegów kryje się czym prędzej, by nie dopadł ich tajemniczy reflektor. Następnie, korzystając ze spadku nasilenia światła, ruszają prosto ku jego źródłu.

No cóż, jest to po prostu fosforyzujący chrząszcz. Świetlik w okresie godowym. Kiedy tylko zauważył intruzów, zgasł całkowicie… Ponieważ jednak nic się nie działo, odzyskuje wkrótce słabą, ostrożną, przytłumioną, zieloną jasność.

103 683 nadaje zapachy nieagresji. Mimo że wszystkie chrząszcze rozumieją ten język, świetlik nie odpowiada. Jego zielone światełko przygasa, staje się żółte, aż wreszcie lekko czerwonawe. Mrówki podejrzewają, że ten nowy kolor wyraża zapytanie.

Zgubiłyśmy się w tej termitierze – nadaje stara badaczka.

Przez chwilę trwa cisza. Po kilku stopniach świetlik zaczyna migotać, co może wyrażać równie dobrze radość, jak i podenerwowanie. Pełne wątpliwości, mrówki czekają. Świetlik rusza nagle w kierunku odchodzącego w bok korytarza, migając coraz szybciej. Tak jakby chciał im coś pokazać. Podążają więc za nim.

Znalazły się w miejscu jeszcze bardziej chłodnym i wilgotnym. Słychać tu posępne piski, dochodzące nie wiadomo skąd. Jakby krzyki wołającego o pomoc, rozchodzące się pod postacią zapachów i dźwięków.

Dwie badaczki zastanawiają się. Mimo że świetlisty owad nie mówi, słyszy doskonale i jakby chcąc odpowiedzieć na ich pytanie, rozbłyska i gaśnie na zmianę: Nie bójcie się, chodźcie za mną.

Cała trójka zanurza się coraz głębiej w obce podziemie i dociera wkrótce do zimnej okolicy, gdzie korytarze stają się coraz przestronniejsze.

Piski ponawiają się ze wzmożoną siłą.

Uwaga! – nadaje gwałtownie 4000.

103 683 odwraca się. Chrząszcz oświetla zbliżającego się potwora o pomarszczonej, starczej twarzy, o ciele owiniętym białym przezroczystym całunem.

Wojowniczce wyrywa się głośny zapach przerażenia, który zaskakuje jej dwóch towarzyszy. Mumia nadal podąża ku nim, zdaje się nawet nachylać, by do nich przemówić. Nagle zwala się całym ciężarem na ziemię. Kokon otwiera się. Przerażający starzec zmienia się w noworodka…

Poczwarka termita!

Musiała stać gdzieś w kącie. Wypatroszona mumia nadal wije się, popiskując smętnie – stąd zatem dochodziły krzyki.

Mumii jest więcej. Trzy owady znajdują się bowiem w żłobku. Setki poczwarek ustawionych pionowo wzdłuż ścian. 4000 bada je z bliska i stwierdza, że wiele z nich zmarło w skutek braku opieki. Te, które przeżyły, wysyłają zapachy wzywające na pomoc niańki. Od przynajmniej 2° nie były lizane, wszystkie umierają właśnie z wyczerpania.

To karygodne. Żaden owad żyjący w społeczności nie porzuciłby, choćby na 1 ° swych jajeczek. Chyba że… Ta sama myśl przebiegła umysły obu mrówek. Chyba że… wszystkie robotnice wymarły i pozostały tu już tylko poczwarki!

Świetlik mruga dalej, dając im sygnał, by podążały za nim kolejnym korytarzem. W powietrzu unosi się dziwny zapach. Wojowniczka trafia nóżką na coś twardego. Nie ma przyoczek i nie widzi w ciemnościach. Żywe światło zbliża się i oświetla nóżki 103 683. Zwłoki wojowniczki-termita! Pod wieloma względami przypomina mrówkę, jest jednak biała i jej odwłok nie jest oddzielony od reszty tułowia…

Podłoga usłana jest setkami białych trupów. Co za masakra! Najdziwniejsze jest to, że wszystkie ciała są nienaruszone. Nie ma śladów bitwy! Śmierć spadła na nie niczym grom z jasnego nieba. Mieszkańcy zastygli w pozycjach, w których wykonywali codzienne obowiązki. Niektórzy zdają się rozmawiać ze sobą lub ciąć drzewo żuwaczkami. Co mogło spowodować taką katastrofę?

4000 ogląda te przygnębiające postacie. Przesiąknięte są ostrą wonią. Dreszcz przebiega obie mrówki. Trujący gaz. Wszystko staje się jasne: zaginięcie pierwszej ekspedycji, która ruszyła na podbój termitiery, i jedyna ocalała wojowniczka, która umiera bez śladów ran na ciele.

Ale jeśli one same nic nie czują, to znaczy, że toksyczny gaz już się ulotnił. Jakim sposobem jednak przeżyły poczwarki? Stara wojowniczka wysuwa swoją hipotezę. Mają specyficzne właściwości odpornościowe, a może ocalił je kokon… Teraz z pewnością są odporne na truciznę. Słynny mitrydatyzm, który pozwala owadom stawiać opór wszystkim środkom owadobójczym, przez powstawanie zmutowanych generacji.

Kto jednak wpuścił tu śmiercionośny gaz? Prawdziwa zagadka. Po raz kolejny, szukając tajemnej broni, 103 683 wpada na ślad innych rzeczy, równie niezrozumiałych.

4000 chciałaby wydostać się na zewnątrz. Świetlik migoce na znak zgody. Mrówki dają kilka kawałków celulozy tym larwom, które mają jeszcze szanse na przeżycie, a następnie ruszają w poszukiwaniu wyjścia. Chrząszcz rusza za nimi. W miarę jak posuwają się do przodu, zwłoki wojowniczek ustępują miejsca zwłokom robotnic, których obowiązkiem była opieka nad królową. Niektóre z nich trzymają jeszcze między żuwaczkami jajeczka!

Architektura staje się coraz bardziej wyszukana. Na ścianach korytarzy o trójkątnym przekroju wygrawerowane są znaki. Świetlik zmienia kolor i zaczyna wydzielać niebieskawe światło – musiał coś zauważyć. Rzeczywiście, z głębi korytarza daje się słyszeć sapanie.

Cała trójka dociera do czegoś w rodzaju sanktuarium, do którego dostępu broni pięciu olbrzymich strażników. Wszyscy są martwi, a w przejściu leżą nieruchome ciała około dwudziestu małych robotnic. Mrówki oczyszczają wejście, przekazując sobie ciała z nóżek do nóżek.

Ukazuje się im jaskinia o niemal idealnie sferycznym kształcie. Królewska loża termitów. Stąd właśnie dochodziły jęki.

Chrząszcz emanuje piękną, białą łuną w której świetle mrówki zauważają przedziwne stworzenie siedzące pośrodku komnaty: to królowa termitów, istna karykatura królowej mrówek. Jej ciało, złożone z malutkiej głowy i rachitycznego tułowia, zakończone jest niesamowitym odwłokiem, długim na niemal pięćdziesiąt głów. Przerośniętym organem wstrząsają regularne skurcze.

Mała główka rzuca się na boki w bólu, wydając z siebie słyszalne i zapachowe krzyki. Zwłoki robotnic tak dokładnie zatkały otwór wejściowy, że gaz nie przeniknął do pomieszczenia. Królowa umiera jednak powoli z powodu braku opieki.

Popatrz na jej odwłok! Młode rosną w jej wnętrzu, a ona nie umie samodzielnie urodzić.

Świetlik wznosi się aż pod sklepienie i emituje lekko pomarańczowe światło, podobne do tego, w którym skąpane są obrazy Georges’a de la Tour.

Dzięki wspólnym wysiłkom obu mrówek jajeczka zaczynają wydostawać się z olbrzymiej kieszeni rodzicielki. To prawdziwy strumień życia. Królowa zdaje się odczuwać ulgę, przestaje krzyczeć.

Używając uniwersalnego języka zapachowego, pyta, komu zawdzięcza ratunek. Nie może ukryć zaskoczenia, wyczuwając zapachy mrówek. Czy są zamaskowanymi mrówkami?

Zamaskowane mrówki należą do wyjątkowo uzdolnionego w dziedzinie chemii organicznej gatunku: są to duże, czarne owady, żyjące na północnym wschodzie. Potrafią naśladować każdy feromon – identyfikacyjny, śladowy czy komunikacyjny – jedynie mieszając sprytnie soki roślinne, pyłki i ślinę.

Zapewniwszy sobie w ten sposób kamuflaż, często potrafią przedostać się niezauważenie na przykład do miasta termitów. Grabią i zabijają, a żadna z ich ofiar nie jest w stanie ich zidentyfikować!

Nie, nie jesteśmy zamaskowanymi mrówkami.

Dowiedziawszy się, że nikt poza nią w Mieście nie ocalał, królowa wyraża życzenie, by ją zabito, skracając w ten sposób jej cierpienia. Wcześniej jednak zamierza im coś wyjawić.

Tak, wie, dlaczego Miasto zostało zniszczone. Niedawno termity odkryły wschodni kraniec świata. Brzeg planety. Znajduje się tam czarny, gładki kraj, w którym wszystko zostało zniszczone.

Żyją w nim dziwne stworzenia, bardzo szybkie i okrutne – strażnicy krańca świata. Uzbrojone są w czarne płytki, którymi mogą wszystko zgnieść. A teraz używają jeszcze trującego gazu!

Mrówki są oszołomione. Przypominają sobie dawną ambicję królowej Bi-stin-ga: dotrzeć na koniec świata. A zatem jest to jednak możliwe?

Sądziły do tej pory, że Ziemia jest tak olbrzymia, iż nie sposób osiągnąć jej skraju. Tymczasem królowa termitów daje im do zrozumienia, że kraniec świata znajduje się niedaleko! I że strzegą go potwory… Marzenie królowej Bi-stin-ga może się jednak spełnić!

Cała ta historia wydaje im się tak niesamowita, że same nie wiedzą, od jakiego pytania zacząć.

Czemu ci strażnicy krańca świata dotarli aż tutaj? Czy chcą opanować miasta Zachodu?

Wielka królowa nie zna na to odpowiedzi. Chce umrzeć. Nalega. Nie potrafi sama zatrzymać bicia swego serca. Trzeba ją zabić.

Mrówki odcinają zatem głowę królowej termitów, dowiedziawszy się od niej wcześniej, jak trafić do wyjścia. Zjadają kilka małych jajeczek i opuszczają majestatyczne miasto widmo. U wejścia pozostawiają feromon zawierający opis dramatycznych wydarzeń – jako badaczki należące do Federacji nie mogą zaniedbać żadnego ze swych obowiązków.

Świetlik pozdrawia je. On również zapewne zgubił się w termitierze, szukając schronienia przed deszczem. Teraz, gdy ponownie zrobiła się ładna pogoda, powróci do swych stałych zajęć: musi jeść, emitować światło, by przyciągnąć do siebie samice, rozmnażać się, jeść, emitować światło, by przyciągnąć do siebie samice, rozmnażać się… Po prostu wieść życie świetlika!

Mrówki kierują swój wzrok i czułki ku wschodowi. Nie widać stąd zbyt wiele, mimo to są pewne: kraniec świata jest niedaleko. Jest tam.


ZDERZENIE CYWILIZACJI: Kontakt dwóch cywilizacji jest delikatną kwestią. Jedna z sytuacji, gdy ludzkość stanęła przed tak poważnym problemem, nastąpiła w XVIII wieku i dotyczyła niewolnictwa Czarnych z Afryki.

Tamtejsza ludność, którą wywożono do niewolniczej pracy, żyła wgłębi kontynentu, na równinach i w lasach. Nigdy wcześniej nie widziała morza. Niespodziewanie król z sąsiedztwa bez widocznego powodu wypowiadał im wojnę. Następnie, zamiast ich zabijać, brał w niewolę, zakuwał w łańcuchy i prowadził na brzeg morza.

Dotarłszy na miejsce, więźniowie odkrywali dwie niepojęte dla nich rzeczy: 1) olbrzymie morze, 2) Europejczyków o białej skórze. Jeśli chodzi o samo morze, nawet jeśli nigdy wcześniej go nie widzieli, znali je z opowieści, w których przedstawiano je jako krainę śmierci. Biali jednak byli dla nich niczym istoty pozaziemskie: wydzielali dziwny zapach, mieli dziwny kolor skóry i dziwne ubrania. Wielu Czarnych zmarło z przerażenia, inni, w panice, skakali ze statków do wody i ginęli pożarci przez rekiny. Ci, którzy ocaleli, na każdym kroku spotykali tajemnicze zjawiska. Co widzieli? Na przykład Białych pijących wino; byli przekonani, że to krew – krew ich współtowarzyszy.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Samica 56 jest wygłodzona. Nie tylko jej ciało, lecz cała populacja woła o swoje porcje kalorii. Jak wyżywić miasto, któremu daje schronienie w swym wnętrzu? Wreszcie decyduje się wyjść ze swej norki. Wlecze się kilkaset głów i wraca z trzema igłami sosny, które oblizuje i żuje łakomie. To za mało. Chętnie zapolowałaby, lecz brak jej już sił. Poza tym ryzykuje, że sama posłuży za pokarm któremuś z tysięcy drapieżników czających się w okolicy. Kuli się zatem w swym wgłębieniu, czekając na śmierć.

Zamiast niej pojawia się jajeczko. Jej pierwszy Chlipoukanijczyk! Prawie go nie poczuła. Potrząsnęła zesztywniały-mi nóżkami i całym wysiłkiem woli nagniotła swe trzewia. To musi zadziałać, w przeciwnym razie – wszystko przepadnie. Potoczyło się jajeczko. Jest malutkie, o szarym, wpadającym w czerń odcieniu.

Jeśli pozwoli mu się wykluć, urodzi się martwa mrówka. A na dodatek… nie byłaby w stanie jej żywić. Zjada zatem swego pierwszego potomka.

Bardzo szybko odczuwa przypływ energii. O jedno jajeczko mniej w odwłoku i o jedno więcej w żołądku. To poświęcenie daje jej siłę do złożenia drugiego jajeczka, równie ciemnego i małego, co pierwsze. Rozkoszuje się jego smakiem. Czuje się coraz lepiej. Trzecie jajeczko jest nieco jaśniejsze. Pożera je mimo to.

Dopiero przy dziesiątym królowa zmienia taktykę. Jajeczka są teraz szare, wielkości jej gałek ocznych. Chli-pou-ni składa trzy kolejne, zjada jedno z nich, a dwa pozostawia przy życiu, ogrzewając je ciepłem swego ciała.

Kiedy ona nadal zajęta jej składaniem jajeczek, dwóch szczęśliwców zmienia się w długie larwy, których głowy wykrzywia dziwny grymas. Zaczynają kwilić, żądając pożywienia. Arytmetyka staje się bardziej skomplikowana. Na trzy złożone jajeczka, jedno musi wyżywić ją, a dwa pozostałe – larwy.

W ten oto sposób, w zamkniętym obiegu, udaje się wyprodukować coś z niczego. Gdy jedna z larw jest już wystarczająco duża, samica daje jej do zjedzenia drugą… Jedyny sposób, by dostarczyć jej protein niezbędnych do przeobrażenia się w prawdziwą mrówkę.

Larwa nadal jest jednak wygłodniała. Wije się, wrzeszczy. Uczta z sióstr nie jest w stanie jej zaspokoić. Ostatecznie Chli-pou-ni zjada stworzenie, które miało być jej pierwszym dzieckiem.

Musi mi się udać, musi mi się udać – powtarza sobie. Myśli o samcu 327 i składa naraz pięć, o wiele jaśniejszych jajeczek. Połyka dwa z nich, a trzem pozwala się rozwijać.

W ten sposób, od dziecioróbstwa do dzieciobójstwa, trwa przekazywanie życia. Trzy kroki w przód, dwa do tyłu. Okrutna gimnastyka, w której wyniku pojawia się wreszcie prototyp w pełni zbudowanej mrówki.

Owad jest maleńki i raczej mało rozgarnięty z powodu niedożywienia. A jednak udało się samicy stworzyć pierwszego Chiipoukanijeżyka! Kanibalizm, który miał zapewnić zwycięstwo w walce o istnienie jej miasta, już przyniósł połowiczny sukces. Zdegenerowana robotnica może się poruszać i znosić z okolicy pożywienie: zwłoki owadów, ziarna, liście, grzyby – tak też czyni.

Chli-pou-ni, wreszcie normalnie żywiona, składa jaśniejsze jajeczka, o wiele bardziej spoiste. Wytrzymalsze skorupki przybierają rozsądne rozmiary. Dzieci narodzone w tej nowej generacji są duże i silne. Będą stanowić podstawę populacji Chli-pou-kan.

Pierwsza, niedorozwinięta robotnica, która pozwoliła królowej przeżyć, szybko zostaje skazana na śmierć i pożarta przez swe siostry, po czym wszystkie morderstwa i cały ból towarzyszący powstaniu Miasta, popadają w zapomnienie. Chli-pou-kan właśnie się narodziło.


KOMAR: Komar jest owadem, który najchętniej rzuca się do boju przeciwko człowiekowi. Każdy z nas stał kiedyś na łóżku, w piżamie, z kapciem w ręce, obserwując bacznie nieskalanie czysty sufit. Niepojęte. A przecież swędzenie spowodowane jest jedynie dezynfekującą śliną jego trąbki. Bez niej każde ukąszenie mogłoby spowodować zakażenie. Na dodatek komar zawsze stara się kłuć, celując pomiędzy dwa receptory bólu!

Komar przeszedł pewną ewolucję, by dostosować się do walki z człowiekiem. Nauczył się, jak wznosić się w powietrze szybciej, niepostrzeżenie, energicznie. Coraz trudniej jest go przyłapać. Niektórzy śmiałkowie ostatniej generacji nie wahają się nawet schować pod poduszką swej ofiary. Odkryli zasadę skradzionego listu Edgara Allana Poe: najlepsza kryjówka to ta, która najbardziej rzuca się w oczy, gdyż zawsze mamy tendencje do szukania daleko tego, co znajduje się tuż obok.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Babcia Augusta spojrzała na przygotowane bagaże. Jutro czeka ją przeprowadzka na ulicę Sybarytów. Wydaje się to niepojęte, ale Edmund przewidział zaginięcie Jonatana i zapisał w swym testamencie: Jeśli Jonatan umrze lub zaginie i jeśli sam wcześniej nie sporządzi testamentu, życzyłbym sobie, by Augusta Wells, moja matka, zajęła moje mieszkanie. Gdyby i ona zaginęła lub odmówiła przyjęcia spadku, chcę, by odziedziczył to miejsce Daniel Rosenfeld. Gdyby i on odmówił – mógłby tam zamieszkać Jason Bragel…

Trzeba przyznać, że w świetle ostatnich wydarzeń Edmund miał całkowitą słuszność, przewidując przynajmniej czterech spadkobierców. Augusta nie była jednak przesądna, poza tym uważała, że nawet jeśli Edmund był mizantropem, nie miał żadnego powodu, by chcieć śmierci swego siostrzeńca i matki. Jason Bragel zaś był jego najlepszym przyjacielem!

Błysnęła jej nagle dziwna myśl. Edmund zdawał się zagospodarowywać przyszłość, tak jakby… wszystko miało zacząć się po jego śmierci.


Od wielu dni wędrują w kierunku wschodzącego słońca. Stan zdrowia 4000 z każdą chwilą się pogarsza, stara wojowniczka jednak nie skarży się i dzielnie podąża naprzód. Jej odwaga i ciekawość świata są godne podziwu.

Pewnego dnia, późnym popołudniem, kiedy właśnie wspinają się na pień orzecha, zostają nagle otoczone przez czerwone mrówki. Znowu te stworzenia z Południa, które wybrały się na wycieczkę krajoznawczą.

Ich wydłużony tułów zakończony jest jadowitym szpikulcem, który przy najmniejszym zetknięciu zadaje – wszyscy o tym wiedzą – natychmiastową śmierć. Jakże rude mrówki chciałyby teraz znaleźć się daleko stąd. Poza kilkoma zdegenerowanymi najemnikami, 103 683 nie widziała jeszcze nigdy czerwonych poza mrowiskiem. Zdecydowanie, Tereny Wschodnie warte są poznania…

Poruszenie czułek. Czerwone mrówki umieją porozumieć się tym samym językiem co Belokanijki.

Nie macie odpowiednich feromonów identyfikacyjnych. Wynoście się! To nasze terytorium.

Rude wyjaśniają, iż jedynie tędy przechodzą, chcą dotrzeć na wschodni kraniec świata.

Czerwone mrówki naradzają się. Rozpoznały, że obie in-truzki należą do Federacji rudnic. Ta co prawda położona jest daleko, niemniej jednak jej potęga jest dobrze znana (64 miasta przed ostatnim okresem godowym), a reputacja jej armii dotarła aż tu, na drugi brzeg rzeki. Może lepiej nie szukać pretekstu do wywołania konfliktu… Pewnego dnia być może przyjdzie czerwonym, które prowadzą wędrowny tryb życia, przemaszerować przez terytorium zajmowane przez rude.Ruchy czułków powoli uspokajają się. Pora na podsumowanie. Jedna z czerwonych przekazuje opinię grupy:

Możecie tu spędzić jedną noc. Jesteśmy gotowe wskazać wam drogę na koniec świata, a nawet tam towarzyszyć. W zamian zostawcie nam kilka swoich feromonów identyfikacyjnych.

Umowa stoi. 103 683 i 4000 zdają sobie sprawę, iż oddając swe feromony, wręczają czerwonym cenne przepustki na rozległe tereny Federacji. Ale możliwość dotarcia na koniec świata i powrotu stamtąd – jest bezcenna…

Gospodarze prowadzą je do obozowiska położonego kilka gałęzi wyżej.

Różni się ono od wszystkiego, co do tej pory widziały. Czerwone mrówki, które stosują tkactwo i szycie, skonstruowały prowizoryczne gniazda, zeszywszy po brzegach trzy wielkie liście orzechowca. Jeden służy za podłogę, dwa pozostałe za ściany boczne. 103 683 i 4000 obserwują grupę tkaczek spieszących się z położeniem „dachu” przed zapadnięciem nocy. Wybierają liść, który posłuży za sufit. Żeby połączyć go z trzema pozostałymi, ustawiają się w żywą drabinę: dziesiątki robotnic, jedna na drugiej, próbują stworzyć pagórek, który dosięgnie liścia-sufitu.

Piramida wielokrotnie się rozsypuje: jest za wysoko.

Czerwone zmieniają zatem taktykę.

Grupa robotnic wspina się na liść dachowy, tworząc łańcuch, który zaczepia się i zwisa z zewnętrznego brzegu rośliny. Łańcuch opuszcza się coraz bardziej, aby dołączyć do żywej drabiny poniżej. Wciąż za daleko, ponadto łańcuch obciążony jest uczepioną na jego końcu kiścią czerwonych mrówek.

Prawie się udało, łodyga liścia ugięła się. Brakuje zaledwie kilku centymetrów z prawej strony. Mrówki tworzące łańcuch próbują rozhuśtać się, by jeszcze bardziej zmniejszyć odległość. Przy każdym ruchu łańcuch naciąga się, zdaje się rozrywać-wytrzymuje jednak. Wreszcie żuwaczki akrobatów z dołu i z góry łączą się – klak!

Kolejny manewr: teraz trzeba skrócić łańcuch. Robotnice jedna po drugiej ostrożnie wychodzą z rzędu, wspinając się na ramiona swych towarzyszek, a wszyscy ciągną, by zbliżyć oba liście do siebie. Liść dachowy powoli zakrywa miasteczko, rozpościerając swój cień nad podłogą.

Teraz, gdy pudełko ma już pokrywkę, trzeba ją dobrze przytwierdzić. Stara czerwona mrówka wbiega do jednego z domków i wraca, trzymając w ramionach dużą larwę: oto narzędzie tkackie. Brzegi liści łączy się równolegle i przytrzymuje, a następnie przynosi larwę. Biedaczysko było właśnie w trakcie konstruowania sobie kokonu, by przeobrazić się w spokoju, lecz nie daje jej się tej możliwości. Jedna z robotnic chwyta nitkę i zaczyna ją odwijać z kłębka. Za pomocą śliny przylepia ją do jednego liścia i przekazuje kokon towarzyszce.

Larwa, czując, że pozbawia się ją nitki, zaczyna produkować jej więcej, by uzupełnić zapas. Im bardziej się ją obnaża, tym silniej odczuwa zimno i produkuje coraz więcej jedwabnego włókna. Robotnice przekazują sobie czółenko z żuwaczek do żuwaczek, nie szczędząc włókna. Gdy ich wycieńczone dziecko umiera, biorą kolejne. Nim dzieło będzie dokonane, poświęcą w ten sposób dwanaście larw.

Połączenie drugiego brzegu liścia jest już prawie na ukończeniu – Miasto przybrało teraz formę zielonego pudełka o białym szkielecie. 103 683 przechadza się po nim, czując się niemal jak w domu. Zauważa gdzieniegdzie czarne mrówki w tłumie czerwonych. Nie może powstrzymać się od zadania pytania:

Czy to są najemnicy?

Nie, to niewolnicy.

Czerwone nie były dotąd znane jako zwolenniczki niewolnictwa… Jedna z nich wyjaśnia wreszcie, że spotkały ostatnio hordę mrówek prowadzących niewolników i wymieniły się z nimi, otrzymując jajeczka czarnych w zamian za utkane, przenośne gniazdo.103 683 wypytuje jednak nadal, czy aby spotkanie nie przeistoczyło się następnie w bójkę. Tamta zaprzecza – straszne mrówki były już zaspokojone, prowadziły aż zbyt liczną grupę niewolników, a poza tym obawiały się śmiercionośnego żądła czerwonych.

Czarne mrówki, które narodziły się z przehandlowanych jajeczek, otrzymały zapachy identyfikacyjne swych gospodarzy i usługiwały im jak własnym rodzicom. Jak mogłyby teraz dowiedzieć się, że z pochodzenia są drapieżnikami, a nie niewolnikami? Nie wiedzą nic o świecie poza tym, co czerwone zechcą im opowiedzieć.

Nie boicie się, że się zbuntują?

Owszem, zdarzały się już zamieszki. Zazwyczaj jednak czerwone zapobiegały incydentom, eliminując krnąbrnych osobników. Dopóki czarne nie dowiedzą się, że zostały porwane z gniazda, że należą do innego gatunku, nie będą miały powodów do buntu…

Noc i chłód powoli ogarniają orzechowiec. Dwóm wędrowniczkom przydziela się kąt, w którym będą mogły zapaść w nocną hibernację.


Chli-pou-kan powoli się rozrasta. Na samym początku urządzono Zakazane Miasto. Nie powstaje ono w pniu, lecz w przedziwnym zakopanym tu przedmiocie – odpadku z pobliskiego sierocińca, zardzewiałej puszce po konserwie, która swego czasu zawierała trzy kilo musu z jabłek. W tym nowym pałacu Chli-pou-kan, cały czas dokarmiana cukrem, tłuszczami i witaminami, składa zapamiętale jajeczka.

Tuż poniżej Zakazanego Miasta pierwsze córki utworzyły żłobek ogrzewany rozkładającym się próchnem. To najskuteczniejszy sposób, zanim zakończy się budowę kopuły z gałązek i solarium.

Chli-pou-ni chce, by jej miasto wykorzystało wszystkie znane technologie: hodowlę grzybów, mrówki-cysterny, stada mszyc, przytrzymujący bluszcz, komnaty do fermentacji spadzi, produkcję mąk zbożowych, sale najemników, szpiegów, komnaty chemii organicznej i tak dalej.

Trwa bieganina. Młoda królowa zdołała przekazać innym swoje nadzieje i entuzjazm. Nie mogłaby pogodzić się z myślą, że Chli-pou-kan miałoby być zwykłym sfederowanym miastem. Ma ambicje być w czołówce, stanąć na szczycie cywilizacji myrmeceń-skiej. I ma na to tysiące pomysłów. Ostatnio, na przykład, oclkryto podziemne źródło. Woda jest żywiołem jeszcze niewykorzystanym – trzeba znaleźć sposób, by móc poruszać się po jej powierzchni.

W pierwszym podejściu powołana zostaje ekipa, która ma za zadanie zbadać owady żyjące w słodkiej wodzie: pływaki, oczliki, rozwielitki… Czy są jadalne? Czy uda się je hodować na strzeżonych kałużach?

Jej pierwsze przemówienie dotyczy mszyc:

Zbliża się okres wojennych zamieszek. Produkowana broń jest coraz bardziej wyrafinowana. Nie zawsze będziemy w stanie nadążyć za postępem. Być może przyjdzie dzień, w którym wynik polowania na zewnątrz zależeć będzie wyłącznie od przypadku. Musimy zapobiec najgorszemu. Nasze Miasto musi rozciągnąć się jak najdalej w głąb. Musimy też zająć się hodowlą mszyc, najważniejszego źródła życiodajnych cukrów. Stada zostaną umieszczone w oborach położonych na najniższych poziomach…

Trzydzieści córek wychodzi na zewnątrz i wraca z dwoma mszycami, które zaraz będą rodzić. Po kilku godzinach pojawia się setka małych mszyc, którym przycina się skrzydła. To zaczątek inwentarza, który jest umieszczany na -23 piętrze, gdzie będzie dobrze ukryty przed biedronkami. Obficie karmią mszyce świeżymi liśćmi i łodygami pełnymi soków.

Chli-pou-ni wysyła swoje badaczki we wszystkich kierunkach. Jedne znoszą spory pieczarek, które zostaną zasadzone przez grzybiarki. Żądna odkryć królowa postanawia spełnić marzenie swojej matki: każe zasadzić rząd ziaren mięsożernego kwiatu wzdłuż wschodniej granicy: ma nadzieję, że w ten sposób uda się jej spowolnić ewentualny atak termitów i ich sekretnej broni.Nie zapomniała bowiem o tajemnicy sekretnej broni, o zamordowaniu księcia 327 i o zapasie żywności ukrytym pod granitową skałą.

Wysyła grupę posłańców w kierunku Bel-o-kan. Oficjalnym powodem jest zawiadomienie królowej matki o budowie sześćdziesiątego piątego miasta i dołączeniu go do Federacji. Nieoficjalnie zaś mrówki te mają za zadanie kontynuację śledztwa na -50 piętrze Bel-o-kan.


Dzwonek u drzwi zadźwięczał w chwili, gdy Augusta wieszała na ścianie swoje cenne fotografie w kolorze sepii. Upewniła się, że łańcuch jest założony, i uchyliła drzwi. Na progu stał mężczyzna w średnim wieku – wyglądał bardzo porządnie. Nie miał nawet śladu łupieżu na kołnierzu marynarki.

– Dzień dobry, pani Wells. Moje nazwisko Leduc, byłem kolegą pani syna Edmunda. Nie będę owijał w bawełnę. Wiem, że pani wnuk i prawnuk zaginęli w piwnicy. W ten sam sposób zniknęło ośmiu strażaków, sześciu żandarmów i dwóch policjantów. Mimo to, proszę pani… chciałbym tam zejść.

Augusta, chcąc upewnić się, że dobrze dosłyszała, podkręciła regulator swojego aparatu słuchowego na maksimum.

– Czy to pan Rosenfeld?

– Nie. Leduc. Profesor Leduc. Widzę, że słyszała pani o Rosenfeldzie. Rosenfeld, Edmund i ja byliśmy wszyscy entomologami. Łączy nas jedna wspólna pasja: badanie mrówek. Edmund znacznie wyprzedził nas w swych pracach. Szkoda by było, gdyby ludzkość nie mogła skorzystać z jego osiągnięć… Chciałbym zejść do jego piwnicy.

Kiedy się gorzej słyszy, wzrok jest bystrzejszy. Augusta bacznie przypatrzyła się uszom Leduca. Człowiek posiada tę cechę, że zachowuje w sobie kształty swej najdawniejszej przeszłości. Ucho – na przykład – odzwierciedla stan embrionalny. Płatek symbolizuje głowę, krawędź małżowiny wskazuje na kształt kręgosłupa i tak dalej. Ów Leduc musiał swego czasu być wątłym embrionem, a Augusta niezbyt przepadała za wątłymi embrionami.

– Co spodziewa się pan znaleźć w tej piwnicy?

– Księgę. Encyklopedię, w której Edmund notował wyniki wszystkich swoich badań. Był skryty. Z pewnością ukrył wszystko tam w głębi, zakładając pułapki, by zabić lub zniechęcić ignorantów. Ale ja wiem, o co chodzi. A człowiek, który wie, o co chodzi…

– … może równie dobrze dać się zabić!

– Proszę mi dać szansę.

– Proszę wejść, panie…?

– Leduc, profesor Laurent Leduc z laboratorium CNRS 352. Poprowadziła go do drzwi piwnicy. Na murze postawionym przez policjantów widniał wielki czerwony napis:

NIE SCHODZIĆ NIGDY WIĘCEJ DO TEJ PRZEKLĘTEJ PIWNICY

Wskazała go ruchem głowy.

– Wie pan, co mówią ludzie w tej kamienicy, panie Leduc? Mówią, że to brama piekieł. Mówią, że ten dom jest mięsożerny i pożera ludzi, którzy podrażnia mu gardziel… Niektórzy chcieliby nawet, żeby zalać piwnicę betonem.

Zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów.

– Nie boi się pan śmierci, panie Leduc?

– Owszem – odrzekł tamten z drwiną w głosie i uśmiechnął się. – Owszem, boję się umrzeć jak idiota, nie wiedząc, co znajduje się w głębi tej piwnicy.


103 683 i 4000 już wiele dni temu opuściły gniazdo czerwonych tkaczek. Towarzyszą im dwie czerwone wojowniczki o zaostrzonych żądłach. Długo wędrowały razem po trasach ledwie oznaczonych feromonami-śladami. Pokonały już tysiące głów odległości dzielące je od gniazda utkanego w gałęziach orzechowca. Napotkały na swej drodze przeróżne gatunki egzotycznych zwierząt, których nazw nawet nie znały. Dla pewności wszystkim schodzą z drogi.

Z nadejściem nocy starają się wykopać jak najgłębsze otwory w ziemi i kryją się w nich, korzystając z przyjaznego ciepła i ochrony zapewnionej przez planetę żywicielkę.

Dwie czerwone doprowadziły je dzisiaj na szczyt wzgórza.

Czy daleko jeszcze do krańca świata?

To tędy.

Rudym ukazuje się ponury krajobraz krzaków ciągnących się ku wschodowi aż po horyzont. Czerwone oznajmiają, że tu kończy się ich misja, że dalej już iść nie zamierzają. Są tu pewne miejsca, gdzie ich zapachy mogą nie spotkać się z przychylnym przyjęciem.

Belokanijki powinny iść teraz prosto, aż do pól żniwiarek żyjących w pobliżu końca świata – one z pewnością będą w stanie wskazać im dalszą drogę.

Przed rozstaniem się z przewodnikami rude przekazują im cenne feromony identyfikacyjne Federacji – ustaloną opłatę za pomoc. Następnie zbiegają ze wzniesienia ku polom uprawianym przez owe żniwiarki.


SZKIELET: Czy lepiej mieć szkielet wewnątrz, czy na zewnątrz ciała? Gdy szkielet jest na zewnątrz, tworzy rodzaj ochronnej karoserii. Ciału nie zagrażają zewnętrzne niebezpieczeństwa, ale przez to staje się zwiotczałe i niemal płynne. Jeśli więc ostrze przedrze się mimo wszystko przez pancerz, wyrządza nieodwracalne szkody. Gdy szkielet stanowi jedynie cienki pręt wewnątrz masy, ciało wystawione jest na wszelkiego rodzaju urazy. Rany są liczne i trwałe. Ale właśnie ta pozorna słabość sprawia, że mięśnie twardnieją, a tkanka staje się bardziej odporna. Ciało ewoluuje.

Widziałem już ludzi, którzy stworzyli sobie w umyśle intelektualne pancerze, chroniące przed przeciwnościami losu. Wydawali się odporniejsi niż inni. Mówili: „Mam to w nosie” i śmiali się ze wszystkiego. Kiedy jednak jakaś przykrość przeniknęła ich pancerz, szkody były straszliwe. Widziałem też ludzi cierpiących z powodu najmniejszego problemu, najmniejszego urazu, ale umysł ich nie był mimo to zamknięty, pozostawali wrażliwsi na wszystko, a każda agresja była dla nich lekcją.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Łowcy niewolników!

Panika w Chli-pou-kan. Wykończeni biegiem wysłannicy rozgłaszają nowinę po młodym mieście.

Łowcy niewolników! Łowcy niewolników!

Straszliwa reputacja wyprzedziła samego wroga. Podczas gdy niektóre mrówki wybrały drogę rozwoju przez hodowlę, magazynowanie, uprawę grzybów lub chemię – zwolenniczki niewolników wyspecjalizowały się w jednym tylko aspekcie wojny.

Tylko to potrafiły i doprowadziły tę sztukę do perfekcji. Całe ciało dostosowało się do ich potrzeb. Najmniejszy staw zakończony jest ostrym haczykiem, chityna jest dwa razy grubsza niż u rudych. Wąska, idealnie trójkątna głowa nie daje najmniejszego zaczepienia dla pazurów. Ich żuwaczki, przypominające kły słonia wygięte w odwrotną stronę, są niczym dwa krzywe miecze, którymi posługują się z niesamowitą precyzją.

Jeśli zaś chodzi o zwyczaj łapania niewolników, jest on wynikiem przesadnej specjalizacji. Niewiele brakowało, by gatunek ten wyginął, zniszczony przez własną żądzę władzy. Wiecznie w stanie wojny, mrówki te nie potrafią już zbudować gniazda, wychować młodych ani nawet… wyżywić się. Ich żuwaczki-miecze, tak skuteczne w walce, okazują się niezbyt praktyczne przy poszukiwaniu pożywienia. Mimo swych wojowniczych przymiotów mrówki te nie są głupie. Ponieważ nie były w stanie wykonywać prac domowych niezbędnych w codziennym życiu, kto inny musiał się tym zająć.

Zwolenniczki niewolników atakują głównie małe i średnie gniazda mrówek czarnych, białych lub żółtych – wszystkich gatunków nieposiadających ani żądła, ani gruczołu wytwarzającego kwas. Najpierw otaczają wybrane miasto. Kiedy tylko oblężeni zdają sobie sprawę, że żadne wychodzące na zewnątrz robotnice już nie wracają, postanawiają zatkać otwory wejściowe. Ten właśnie moment wybierają wrogowie, by przypuścić pierwszy atak. Z łatwością wyłamują blokady, rozdzierają ściany miasta, sieją panikę w korytarzach. Przerażone robotnice podejmują próbę wyniesienia jajeczek w bezpieczne miejsce. Tego dokładnie spodziewają się atakujące mrówki. Wciskają się każdym wejściem i zmuszają robotnice do porzucenia ładunku. Zabijają jedynie te, które stawiają opór – w mrówczym świecie nie zabija się bez powodu.

Po zakończeniu walk łowcy niewolników zajmują gniazdo i rozkazują ocalałym robotnicom, by odłożyły jajeczka na swoje miejsca. Kiedy wyklują się z nich poczwarki, będą przygotowywane do służenia napastniczkom. A ponieważ nie wiedzą nic o swojej przeszłości, służba wielkim mrówkom wydaje im się właściwa i naturalna.

Podczas zdobywania kolejnych gniazd dawniejsi niewolnicy zostają na uboczu, schronieni w trawach, czekając, aż ich panie skończą czystki w okolicy. Po wygranej walce, niczym małe poczciwe gosposie zajmują gniazdo, nowe jajeczka dokładają do starych, wychowują więźniarki i ich dzieci. W ten sposób pokolenia porwanych nakładają się stopniowo jedne na drugie, w miarę migracji porywaczy.

Zazwyczaj każdej mrówce-zaborcy potrzebne są trzy niewolnice. Jedna, by ją żywić (potrafi jeść jedynie pokarm cofnięty z żołądka, podawany niczym małym dzieciom – wprost do pyszczka), druga do mycia (jej ślinianki zanikły) i trzecia do usuwania odchodów, które zbierając się wokół zbroi przeżarłyby ją.

Najgorsze, co może przytrafić się owym wojowniczkom, to porzucenie przez służące. Zmuszone są wtedy opuścić gniazdo i udać się na poszukiwanie nowego miasta do podbicia. Jeśli nie uda im się to przed zapadnięciem nocy, mogą umrzeć z głodu i zimna – co będzie najbardziej żałosną śmiercią dla tych wspaniałych skądinąd wojowniczek.

Chli-pou-ni słyszała już liczne legendy na ich temat. Niektórzy twierdzą, że zdarzały się powstania i że niewolnicy, którzy dobrze znają swe panie, niekoniecznie muszą znajdować się na przegranej pozycji. Opowiada się również, że niektóre z hodowczyń niewolników zbierają mrówcze jajeczka, chcąc posiadać kolekcję wszystkich rozmiarów i gatunków.

Królowa wyobraża sobie komnatę pełną jajeczek przeróżnych wielkości i kolorów. A pod każdą ze skorupek… specyficzna kultura myrmeceńska gotowa przebudzić się, by służyć tym pierwotnym zwierzętom.

Chli-pou-ni odrywa się od swych przykrych rozmyślań. Musi najpierw pomyśleć o odparciu ataku. Horda wrogów nadciąga ze wschodu. Zwiadowcy i szpiedzy chlipoukanijscy zapewniają, że wojowniczek jest czterysta do pięciuset tysięcy. Przedostały się na drugą stronę rzeki podziemnym przejściem w porcie Satei. Podobno są dość rozdrażnione, ponieważ musiały porzucić przed wejściem do tunelu utkane z liści przenośne gniazdo. Nie mają zatem schronienia i jeśli nie zdobędą Chli-pou-kan, przyjdzie im spędzić noc na zewnątrz!

Młoda królowa stara się zebrać spokojnie myśli: Skoro były tak szczęśliwe w swoim przenośnym gnieździe, czemu porzuciły je, by przejść przez rzekę? Zna odpowiedź.

Zwolenniczki niewolników darzą miasta nienawiścią równie głęboką, co niezrozumiałą. Każde z nich stanowi zagrożenie i wyzwanie. Odwieczne współzawodnictwo ludów z nizin z ludnością miast. A zwolennicy niewolników wiedzą, że na drugim brzegu rzeki istnieją setki mrówczych miast, jedne bogatsze i bardziej wyrafinowane od drugich.

Chli-pou-kan nie jest niestety gotowe do odparcia najazdu. Co prawda od kilku dni miasto ma przynajmniej milion mieszkańców, co prawda postawiono mur z mięsożernych roślin na wschodniej granicy… to jednak nie wystarczy.

Chli-pou-ni zdaje sobie sprawę z faktu, że jej miasto jest zbyt młode, nie dość doświadczone w bojach. Poza tym nadal nie ma wieści od wysłanniczek, które udały się do Bel-o-kan, by oznajmić przyłączenie do Federacji. Nie może zatem liczyć na wojowniczki z sąsiednich miast. Nawet Guayei-Tyolot znajduje się tysiące głów stąd – nie sposób zatem wezwać na pomoc mieszkańców letniego gniazda.

Co zrobiłaby Matka na jej miejscu?

Chli-pou-ni postanawia zwołać kilka swoich najlepszych myśliwych (jeszcze nie miały okazji udowodnić, że są wojowniczkami) na Porozumienie Absolutne. Należy pilnie przygotować strategię.

Narada w Zakazanym Mieście jeszcze trwa, gdy straż z posterunku w krzewie wznoszącym się nad Chli-pou-kan obwieszcza pierwsze zapachy nadciągającej armii.

Trwają przygotowania do bitwy. Nie powstała żadna taktyka – przyjdzie im improwizować. Pada rozkaz do walki – legiony ustawiają się, jak mogą (nie znają jeszcze zasad formowania oddziałów wypracowanych z dużym trudem przy okazji walk z karłowatymi). Większość wojowniczek pokłada nadzieję głównie w fortyfikacjach z mięsożernych roślin.


W MALI: W Mali Dogoni wierzą, że podczas pierwotnych zaślubin Nieba z Ziemią płcią Ziemi było mrowisko. Kiedy w wyniku tego zjednoczenia ukończony został świat, srom zmienił się w usta, a w nich pojawiła się mowa i jej uzupełnienie: technika tkacka, którą mrówki przekazały ludziom.

Jeszcze w dzisiejszych czasach rytuały płodności związane są z mrówkami. Kobiety, które nie mogą doczekać się potomstwa, siadają na mrowisku, prosząc bogaAmma o zwrócenie im płodności.

To jeszcze nie wszystko, co ludzie zawdzięczają mrówkom – pokazały im one również, jak budować domy, a także wskazywały, gdzie znajdują się źródła. Dogoni zrozumieli bowiem, że należy kopać pod mrowiskami, by znaleźć wodę.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Koniki polne zaczęły skakać we wszystkich kierunkach. To znak. Kawałek dalej mrówki o najbystrzejszym wzroku zauważają posuwającą się w tumanach kurzu kolumnę. Można wiele mówić o zwolenniczkach niewolników, ale widzieć je w natarciu to zupełnie co innego. Nie mają kawalerii – same stanowią kawalerię. Ich ciało jest zwinne i wytrzymałe, nóżki silne i umięśnione, wysmukła i szpiczasta głowa zakończona ruchomymi żuwaczkami.

Aerodynamika ich ciała jest do tego stopnia doskonała, że gdy głowa niesiona na szybkich nóżkach przecina powietrze, nie słychać najmniejszego świstu.

Kiedy przechodzą, źdźbła trawy kładą się, ziemia drży, piasek faluje. Wysunięte do przodu czułki emitują ostre feromony przypominające gniewne okrzyki.

Czy lepiej będzie zabarykadować się i przetrwać oblężenie, czy też wyjść i walczyć? Chli-pou-ni waha się, boi się, nie wie, jaką decyzję podjąć. Wtedy też rude wojowniczki robią dokładnie to, czego nie powinny. Rozdzielają się. Część z nich wychodzi na zewnątrz, by stawić czoło nieprzyjacielowi na otwartej przestrzeni. Druga połowa zaszywa się w Mieście – w razie czego posłuży za posiłki i będzie stawiać opór w wypadku oblężenia.

Chli-pou-ni próbuje przypomnieć sobie Bitwę Maków, jedyną, o której słyszała. Wydaje jej się, że to artyleria spowodowała najwięcej szkód w szeregach wroga. Rozkazuje zatem, by na linii frontu ustawiono trzy rzędy artylerzystek.

Wrogie oddziały nacierają właśnie na zaporę z mięsożernych kwiatów. Dzikie rośliny pochylają się nad nimi, skuszone zapachem ciepłego mięsa – są jednak zbyt powolne i wszystkie nieprzyjacielskie wojowniczki przechodzą bezpiecznie, zanim jakiejkolwiek rosiczce uda się którąś chociażby uszczypnąć.

A więc Matka jednak się myliła!

Tuż przed starciem się z wrogiem pierwszy szereg Chli-poukanijek oddaje salwę, celując gdzie popadnie – eliminują w ten sposób jedynie około dwudziestu napastniczek. Drugi szereg nie ma nawet czasu ustawić się w pozycji do strzału: wszystkie artylerzystki zostają schwytane za gardło i pozbawione głów, zanim udaje im się wypuścić kroplę kwasu. Czaszki młodych Chlipoukanijek latają wokoło. Bezgłowe ciała kontynuują walkę na oślep lub umykają, siejąc strach wśród ocalałych.

Po upływie dwunastu minut oddziały rudych znacznie się przerzedziły. Druga połowa wojska barykaduje wszystkie wejścia do miasta. Chli-pou-kan nie ma jeszcze kopuły, jego sklepienie stanowią małe kratery otoczone rozdrobnionym żwirem.

Wszyscy są w szoku. Zadać sobie tyle trudu, by zbudować nowoczesne miasto, i widzieć, jak zostaje wydane na pastwę bandy barbarzyńców do tego stopnia prymitywnych, że nie potrafią nawet sami się żywić!

Królowej Chli-pou-ni na nic już zdają się liczne PA, nie widzi sposobu stawienia oporu wrogowi. Odłamki kamieni blokujące wejścia wytrzymają jeszcze najwyżej kilka chwil, a Chli-poukanijczycy wcale nie są lepiej przygotowani do walki w korytarzach niż na otwartej przestrzeni.

Na zewnątrz ostatnie rude wojowniczki walczą zaciekle. Niektóre z nich miały możliwość wycofania się, ale przed większością wejścia zostały zatrzaśnięte. Nadal jednak stawiają bardzo skuteczny opór – nie mają już nic do stracenia i wierzą, że im dłużej uda im się zatrzymać wroga na odległość, tym dokładniej wejścia zostaną zamurowane.

Ostatnia Chlipoukanijka zostaje zdekapitowana, a jej ciało instynktownie zastawia jedno z wejść i wczepia się w nie pazurami, tworząc prowizoryczną tarczę.

Wewnątrz Chli-pou-kan wszyscy czekają. Czekają w posępnej rezygnacji. Fizyczna siła ma jednak skuteczność, której technologia nie zdołała pokonać…

Hodowcy niewolników nie ruszają jednak do ataku. Niczym Hannibal u bram Rzymu – wahają się. Wszystko wydaje się zbyt proste: musi tu być jakaś pułapka. Reputacja morderczyń znana jest aż tutaj, ale wieści o sile rudych również dotarły daleko. W obozie najeźdźców mówi się, że są zdolne do zastawiania niezwykle zręcznych pułapek. Podobno wchodzą w układy z najemnikami, którzy pojawiają się w najmniej oczekiwanym momencie. Potrafią też ponoć poskramiać dzikie zwierzęta i produkować tajemną broń, zadającą ból nie do wytrzymania. A poza tym, o ile hodowcy niewolników czują się pewnie na otwartej przestrzeni, o tyle nienawidzą być w zamknięciu, otoczeni ścianami.

Nie nacierają zatem na barykady ustawione przy wejściach. Czekają. Mają czas. W końcu noc zapadnie nie wcześniej niż za jakieś piętnaście godzin.

W mrowisku panuje zdziwienie. Czemu wróg nie atakuje? Chli-pou-ni nie podoba się ta strategia. Niepokoi się, gdyż wróg działa, „wykraczając poza jej sposób rozumowania”, a przecież nie ma ku temu żadnego powodu – jest znacznie silniejszy. Niektóre z córek wysuwają nieśmiało hipotezę, iż może próbuje się je zagłodzić. Taka możliwość dodaje rudym odwagi: dzięki podziemnym oborom, hodowlom grzybów i spichlerzom z mąką, zbiornikom wypełnionym spadzią są w stanie przetrwać nawe dwumiesięczne oblężenie.

Chli-pou-kan nie wierzy jednak w taką możliwość. Jedyn czego chcą te na górze, to gniazdo na noc. Wspomina słynną wy powiedź Matki: Jeśli przeciwnik jest silniejszy, działaj, starając się wyjść poza jego sposób rozumowania. Tak, w obliczu tych brutali tylko najnowocześniejsze techniki mogą przynieść ocalenie.

Pięćset tysięcy Chlipoukanijczyków poddaje się PA. Wreszcie pojawia się ciekawy wątek dyskusji. Maleńka robotnica nadaje:

Błędem z naszej strony było reprodukowanie broni i naśladowanie strategii używanych w Bel-o-kan. Nie możemy ich kopiować, musimy tworzyć własne rozwiązania swoich problemów.

Po pojawieniu się tego feromonu umysły odblokowują się natychmiast i bardzo szybko zostaje podjęta decyzja. Wszyscy zabierają się do pracy.


JANCZAR: W XVI wieku sułtan Murad I stworzył specyficzne oddziały wojska, nazwane janczarami (z tureckiego „yeni tcheri”- nowe wojsko). W ich szeregach walczyły jedynie sieroty. Tureccy żołnierze, grabiąc armeńskie lub słowiańskie wioski, porywali małe dzieci i zamykali je w specjalnej szkole wojskowej, w której żyły odcięte całkowicie od reszty świata. Uczone jedynie sztuk walki, dzieci te stawały się najlepszymi wojownikami w całym Imperium Osmańskim i niszczyły bezlitośnie wioski zamieszkane przez ich prawdziwe rodziny. Nigdy żadnemu z janczarów nie przyszło do głowy, by stawić czoło porywaczom u boku własnych krewnych. Rośli w siłę, aż wreszcie zaniepokoiło to sułtana Mahmuta II, który w 1826roku kazał ich wszystkich zgładzić i podpalił szkołę.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Profesor Leduc przytaszczył dwie wielkie skrzynie. Z jednej wyjął zadziwiający model spalinowej wiertarki udarowej. Zabrał się czym prędzej do burzenia muru postawionego przez policjantów, aż wreszcie udało mu się oczyścić okrągły otwór umożliwiający zejście do piwnicy.

Kiedy ustał hałas, babcia Augusta podeszła, by zaproponować mu ziołową herbatkę. Profesor odmówił jednak, tłumacząc, iż mogłoby to wzmóc potrzebę oddawania moczu. Odwrócił się do drugiej skrzyni i wyjął z niej pełen zestaw sprzętu speleologicznego.

– Myśli pan, że tam jest aż tak głęboko?

– Szczerze mówiąc, droga pani, przed przyjściem tutaj przeprowadziłem badania dotyczące tego budynku. W czasach odrodzenia zamieszkiwany był przez protestantów, którzy wykopali sekretne przejście. Jestem niemal pewien, że przejście to kończy się w Lesie Fontainebleau. Tą właśnie drogą protestanci uciekali przed swymi prześladowcami.

– Skoro jednak ludzie, którzy zeszli do piwnicy, wychodzili w lesie, nie rozumiem, dlaczego już więcej się nie pokazali? Tam jest mój syn, mój wnuk z żoną… kilkunastu policjantów i żandarmów. Żadna z tych osób nie miała powodu, by się ukrywać. Mają przecież rodziny, a wojny religijne już dawno się skończyły.

– Jest pani tego zupełnie pewna?

Wbił w nią wzrok z dziwnym wyrazem twarzy.

– Religie przybrały teraz inne nazwy. Zwą się teraz filozofiami lub… naukami. Ale nadal są równie dogmatyczne.

Profesor przeszedł do sąsiedniego pokoju, by przebrać się w strój speleologa. Gdy pojawił się ponownie, ruchy krępował mu ekwipunek, a głowa wciśnięta była w jaskrawoczerwony kask ozdobiony na przedzie lampką. Augusta omal nie parsknęła śmiechem. On jednak ciągnął dalej, jak gdyby nigdy nic.

– Po protestantach mieszkanie zajmowali członkowie przeróżnych sekt. Niektórzy oddawali się starym pogańskim kultom, inni czcili cebulę albo czarną rzodkiew, kto wie?

– Cebula i czarna rzodkiew są bardzo zdrowe. Mogę zrozumieć kogoś, kto je czci. Zdrowie jest w życiu najważniejsze. Proszę spojrzeć: jestem głucha, wkrótce będę całkowicie zramo-lała – każdego dnia zbliżam się do śmierci.

Leduc chciał dodać jej otuchy:

– Proszę się nie martwić, całkiem dobrze jeszcze pani wygląda.

– A właśnie, ile by mi pan dał lat?

– Nie wiem… sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt.

– Sto lat, proszę pana! Tydzień temu skończyłam sto lat. Całe moje ciało jest schorowane, życie jest z każdym dniem coraz bardziej nieznośne, szczególnie od czasu, gdy straciłam wszystkich, którzy byli mi bliscy.

– Rozumiem panią, starość jest ciężką próbą.

– Ma pan jeszcze wiele takich sentencji w zanadrzu?

– Ależ…

– No, proszę szybko schodzić na dół. Jeśli do jutra pan nie wróci, dzwonię po policję, a oni z pewnością postawią mi gruby mur, którego nikt już nie zburzy.


Drążona bez przerwy od wewnątrz przez larwy gąsienicznika 4000 cierpi na bezsenność, nawet podczas najchłodniejszych nocy. Czeka zatem spokojnie na śmierć, oddając się pasjonującym ryzykownym działaniom, na które nigdy nie odważyłaby się w innych okolicznościach – odkrywaniu krańca świata, na przykład.

Idą jeszcze ciągle w kierunku pól żniwiarek. Po drodze 103 683 stara się przypomnieć sobie niektóre z lekcji przekazanych jej przez niańki. Tłumaczyły jej, że Ziemia jest sześcianem niosącym życie jedynie na górnej płaszczyźnie.

Co zobaczy, gdy dotrze wreszcie na koniec świata, na jego krawędź?

Wodę? Pustkę innego nieba?

Ona i jej skazana na śmierć towarzyszka dowiedzą się więcej niż wszystkie badaczki, niż wszystkie rude mrówki od zarania dziejów!

Czując na sobie zdziwione spojrzenie 4000, wojownicza 103 683 rusza nagle stanowczym krokiem.


Kiedy po południu hodowczynie niewolników decydują się sforsować otwory wejściowe Miasta, są wielce zaskoczone, nie napotkawszy żadnego oporu. Wiedzą przecież doskonale, że nie zgładziły całej armii rudych, nawet biorąc pod uwagę małe rozmiary Miasta.

Należy być czujnym…

Posuwają się tym ostrożniej, że przyzwyczajone są do życia na dużych przestrzeniach, gdzie korzystają ze swego wspaniałego wzroku, w podziemiach natomiast są kompletnie ślepe. Bezpłciowe rudnice również nic nie widzą, ale przynajmniej są przyzwyczajone do poruszania się wąskimi kiszkami korytarzy tego świata ciemności.

Wróg dociera do Zakazanego Miasta. Wszędzie pusto. Na ziemi leżą nawet nietknięte stosy pożywienia! Zwolennicy niewolników schodzą dalej w głąb. Spichlerze są pełne – ktoś musiał tu być bardzo niedawno, to pewne.

Na piętrze -5 trafiają na ślad świeżych feromonów. Próbują rozszyfrować rozmowy, które tu się odbyły, lecz rude położyły gałązkę tymianku, której zapach zakłóca wszelkie emanacje.

Piętro -6. Nie lubią czuć się zamknięte pod ziemią. Tak ciemno w tym Mieście!

Jak rudnice są w stanie wytrzymać w tej ciemnej niczym śmierć przestrzeni?

Na piętrze -8 trafiają na ślad jeszcze świeższych feromonów. Przyspieszają kroku, rude muszą być już niedaleko.

Na piętrze -10 trafiają na grupę obarczonych jajeczkami robotnic uciekających przed napastniczkami. A więc to tak! Wreszcie zrozumiały, że całe Miasto przeniosło się na najniższe piętra, licząc na to, że w ten sposób uda im się uratować cenne potomstwo.

Ponieważ wreszcie wszystko stało się jasne i logiczne, hodowczynie niewolników zapominają o ostrożności i biegną korytarzami, wydając z siebie osławiony feromon-okrzyk wojenny. Robotnicom chlipoukanijskim nie udaje się ich zgubić, a docierają już na -13 piętro.

Nagle mrówki niosące jajeczka znikają w tajemniczy sposób, korytarz natomiast otwiera się na olbrzymią salę, gdzie na podłodze stoją wielkie kałuże spadzi.

Intruzi instynktownie rzucają się ku nim, by zlizać cenny nektar – nie można przecież pozwolić, by wsiąkł w ziemię.

Kolejne wojowniczki tłoczą się za nimi – sala jest jednak gigantyczna, miejsca i spadzi wystarczy dla wszystkich. Jakie to pyszne, jakie słodkie! To musi być z pewnością komnata z zapasami – jedna z hodowczyń niewolników już o tym słyszała: Tak zwana nowoczesna technika polegająca na zmuszaniu nieszczęsnej robotnicy do spędzania całego życia wisząc głową w dół z rozciągniętym do granic możliwości odwłokiem.

Po raz kolejny mają okazję, by ośmieszyć mieszczuchów, równocześnie dogadzając sobie spadzią. Pewien szczegół przyciąga nagle ich uwagę. Zadziwiające, że tak olbrzymia komnata ma tylko jedno wejście…

Nie ma czasu, by kontynuować rozmyślania. Rudnice właśnie skończyły kopać. Z sufitu spada ulewa. Hodowczynie usiłują uciekać korytarzem, lecz wyjście zatarasowane jest teraz wielkim głazem. Poziom wody podnosi się. Te, które nie zostały powalone uderzeniem wody, miotają się teraz ze wszystkich sił.

Pomysł narodził się dzięki rudej wojowniczce, która zauważyła, że nie należy naśladować wyłącznie starszych, i która następnie zapytała: Co jest charakterystyczne dla naszego Miasta? W odpowiedzi wszystkie nadały jeden wspólny feromon: Podziemne źródło na -12 poziomie!

Wystarczyło zatem tylko zmienić bieg jednego z rowów odwadniających, cały czas uszczelniając podłoże za pomocą natłuszczonych liści. Reszta wiązała się już właściwie z techniką budowy cystern. Rudnice skonstruowały wielki zbiornik wody w jednej z komnat, a następnie wydrążyły otwór gałązką w samym jej środku. Najtrudniejsze było oczywiście utrzymanie gałązki-wiertarki ponad poziomem wody. Wreszcie udało się to mrówkom uwieszonym u sufitu w sali służącej za zbiornik.

Poniżej hodowczynie niewolników machają nóżkami ze wszystkich sił. Większość z nich już utonęła, ale gdy cała woda przelała się do sali znajdującej się poniżej, poziom wody okazał się na tyle wysoki, że niektórym wojowniczkom udaje się wyjść przez otwór w suficie. Rude natychmiast jednak dobijają je strzałami kwasu.

Godzinę później zupa z wroga jest już nieruchoma. Królowa Chli-pou-ni odniosła zwycięstwo. Wygłasza więc swą pierwszą sławną sentencję: Im wyżej ustawiona jest poprzeczka, tym bardziej zmusza nas do przejścia samych siebie.


Głuche i regularne uderzenia ściągnęły Augustę do kuchni dokładnie w momencie, gdy profesor Leduc przeciskał się przez otwór w murze. A to dopiero! Po dwudziestu czterech godzinach! I na dodatek ze wszystkich zaginionych powrócić musiała akurat osoba antypatyczna, której zniknięcie było jej całkowicie obojętne!

Kombinezon speleologa był w strzępach, lecz on sam był cały i zdrowy. Widać też było po nim, że nie znalazł tego, czego szukał.

– No więc?

– Co, no więc?

– Znalazł ich pan? – Nie…Augusta była poruszona. Po raz pierwszy komuś udało się powrócić z tej dziury żywym i zdrowym na umyśle. Można zatem jednak wyjść cało z tej przygody!

– Ale co się tam znajduje w głębi? Czy korytarz kończy się rzeczywiście w Lesie Fontainebleau, tak jak pan się spodziewał?

Zdjął kask.

– Proszę mi przynieść najpierw coś do picia. Wyczerpałem wszystkie zapasy żywności i nie piłem od wczorajszego południa.

Przyniosła mu ciepłą herbatkę ziołową, którą zawsze trzymała w termosie.

– Chce pani wiedzieć, co tam się znajduje poniżej? Kręcone schody ciągną się stromo kilkaset metrów w dół. Są drzwi. Jest korytarz o czerwonawych odblaskach, pełen szczurów, dalej w głębi znajduje się ściana, którą musiał tam postawić pani wnuk Jonatan. Bardzo solidny mur, próbowałem przewiercić się na druga stronę, ale bezskutecznie. Prawdopodobnie obraca się lub przesuwa, gdyż ma zakodowany mechanizm przycisków z literami.

– Zakodowane przyciski z literami?

– Tak, trzeba chyba wstukać słowo odpowiadające na pytanie.

– Na jakie pytanie?

Jak ułożyć cztery trójkąty równoboczne z sześciu zapałek? Augusta nie mogła pohamować się od śmiechu, czym bardzo rozdrażniła naukowca.

– Pani zna odpowiedź!

Między dwoma wybuchami śmiechu udało jej się wydusić z siebie:

– Nie! Wcale nie! Nie znam odpowiedzi! Ale bardzo dobrze znam to pytanie!

Śmiała się i śmiała. Profesor Leduc mruknął:

– Zastanawiałem się nad tym całymi godzinami. Oczywiście udaje się ułożyć trójkąty w kształcie litery V, lecz nie są one równoboczne.

Zabrał się do składania sprzętu.

– Jeśli pani pozwoli, pójdę poradzić się przyjaciela matematyka i wrócę tu.

– Nie!

– Jak to nie?

– Miał pan tylko jedną szansę. Skoro nie potrafił pan z niej skorzystać, to trudno. Proszę zabrać stąd te skrzynie. Żegnam pana!

Nawet nie zadzwoniła po taksówkę dla niego. Jej awersja do tego człowieka wzięła górę, a bijący od niego zapach był nie do zniesienia.

Usiadła w kuchni, z twarzą zwróconą ku rozprutej ścianie. Sytuacja zmieniła się. Postanowiła zadzwonić do Jasona Brage-la i do tego Rosenfelda. Uznała, że powinna zabawić się jeszcze trochę przed śmiercią.


LUDZKI FEROMON: Podobnie jak owady, które porozumiewają się między sobą za pomocą zapachów, człowiek również dysponuje językiem zapachowym, dzięki któremu może prowadzić potajemne rozmowy.

Ponieważ nie mamy czułków-nadajników, feromony wydzielamy spod pach, a także sutkami, skórą głowy i narządami płciowymi.

Komunikaty te odbierane są nieświadomie, co nie zmniejsza bynajmniej ich skuteczności. Człowiek ma pięćdziesiąt milionów węchowych zakończeń nerwowych; pięćdziesiąt milionów komórek, które są wstanie rozróżnić tysiące zapachów, gdy tymczasem nasz język rozpoznaje zaledwie cztery smaki.

Jaki użytek robimy z tego sposobu komunikacji?

Przede wszystkim nadajemy sygnały płciowe. Samica może zwabić samca, używając jedynie swych naturalnych zapachów (które zresztą zbyt często tłumione są sztucznymil). Zapach, który nie działa na mężczyznę, może wręcz od kobiety odpychać.

Mechanizm jest bardzo sprytny. Obie istoty nie zdają sobie nawet sprawy z zapachowej rozmowy, którą odbyły – mówi się w takich wypadkach, że miłość jest ślepa.

Wpływ feromonów ludzkich może również objawiać się we wzajemnej agresji. Podobnie jak pies, człowiek, który wywęszy u przeciwnika zapach niosący komunikat strachu, będzie miał oczywiście ochotę go zaatakować.

Wreszcie jednym z najbardziej spektakularnych skutków działania ludzkich feromonów jest z całą pewnością synchronizacja cykli menstruacyjnych. Zorientowano się bowiem, że kobiety mieszkające razem wydzielają zapachy, które dostosowują ich organizmy w ten sposób, że u wszystkich krwawienie miesięczne pojawia się dokładnie w tym samym czasie.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Pośród żółtych pól dostrzegają pierwsze żniwiarki. Prawdę powiedziawszy, powinno nazywać się je raczej drwalkami – zboża przerastają je znacznie wysokością, mrówki muszą więc ucinać łodygi u nasady, by opadły z nich pożywne ziarna.

Poza zbieractwem ich głównym zajęciem jest niszczenie innych roślin rosnących wokół plantacji. Używają do tego celu środka chwastobójczego własnej produkcji: kwasu indolooctowego, który rozpylają za pomocą gruczołu znajdującego się na odwłoku.

Swoim pojawieniem się 103 683 i 4000 niemal nie zwracają uwagi żniwiarek. Te nigdy wcześniej nie widziały rudych mrówek i biorą je za dwie uciekające niewolnice lub mrówki poszukujące wydzieliny lomechusy – krótko mówiąc, za włóczęgi albo narkomanki.

Wreszcie jednej ze żniwiarek udaje się wykryć cząsteczkę zapachową należącą do czerwonych mrówek. Porzuca na chwilę swe czynności i w towarzystwie koleżanki zbliża się do podróżniczek.

Spotkałyście czerwone? Gdzie one są?

W trakcie rozmowy Belokanijki dowiadują się, że kilka tygodni temu czerwone zaatakowały gniazdo żniwiarek. Zamordowały swym jadowitym ostrzem około setki robotnic i płciowych, a następnie zagrabiły cały zapas mąki zbożowej. Po powrocie z wyprawy na Południe, która miała na celu poszukiwanie nowych ziaren, armia żniwiarek mogła jedynie ocenić szkody.

Rudnice przyznają, że rzeczywiście napotkały na swej drodze czerwone. Wskazują kierunek, w którym należy się udać, by je odnaleźć, i opowiadają swoją własną odyseję.

Szukacie krańca świata?

Przytakują. Tamte wybuchają feromonami śmiechu. Cóż w tym śmiesznego? Czyżby nie istniał?

Owszem, istnieje, i właśnie do niego dotarłyście! Oprócz pracy w polu staramy się pokonać kraniec świata.

Żniwiarki proponują, że następnego dnia z samego rana poprowadzą obie turystki ku owemu metafizycznemu miejscu. Wieczór mija na rozmowach, w zaciszu małego gniazda, które żniwiarki wydrążyły w korze buka.

A co ze Strażnikami Krańca Świata? – pyta 103 683.

Nie martwcie się, zobaczycie ich wcześniej, niż byście chciały.

Czy to prawda, że posiadają broń, która jest w stanie za jednym zamachem zgnieść całą armię?

Żniwiarki są zdziwione, że nieznajome wiedzą o takich szczegółach.

To prawda.

103 683 wreszcie pozna rozwiązanie zagadki tajnej broni!Tej nocy śni. Widzi Ziemię, która kończy się ścianą wody – pionowy mur zakrywa Niebo, a z wody wyłaniają się niebieskie mrówki dzierżące niszczycielskie gałęzie akacji. Wystarczy jedno dotknięcie magicznej gałęzi, by wszystko zniszczyć.

Загрузка...